Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Shropshire
Mała osada
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Mała osada
Osada nie jest duża - ot kompleks kilkunastu domostw, jednej piekarni i zakładu krawieckiego, mieszczący się na obrzeżach hrabstwa. Wzdłuż ciągnie się brukowana uliczka o dość śliskiej nawierzchni, pełna nierówności i wyboistości, obok płynie także strumyk - most łączący dwie ulice jest miejscem spotkań mieszkańców. Kamienne domy stoją tutaj od wielu lat, są zamieszkiwane przez wielopokoleniowe rodziny. To prosta społeczność, która głównie poświęca się pracy w swoich domach, ogrodach i pobliskich lokalach. Wielu, aby zarobić na życie, wybrało pracę w większych miastach lub fabrykach. Dość osobliwe miejsce, gdzie ludzie raczej nie udzielają się w życiu większych społeczności i cenią sobie prywatność, choć nie brak tutaj życzliwości i chęci niesienia pomocy.
9.06
Dwie sylwetki w czarnych płaszczach znalazły się na placu handlowym punktualnie o godzinie szesnastej, w zasięgu wzroku czekającego już na umówionym miejscu twórcy świstoklików. Wyższy i tęższy mężczyzna, o krótko ściętych włosach przyprószonych siwizną, był już znany numerologowi - kręcił się czasami po cyrku, choć nie wyglądał na fana akrobacji i doszedłszy od słowa do słowa do wieści o fachu Laurence'a, zamówił wczesną wiosną kilka świstoklików. Jego twarz była poza tym całkowicie anonimowa - w odróżnieniu od aparycji niższego bruneta w eleganckiej, modnej szacie. Cornelius Sallow, Rzecznik Ministerstwa Magii, nie dysponował nieograniczonym budżetem - nadwyrężonym zresztą przez huczne, opisywane w "Czarownicy" wesele - a musiał zadbać o bezpieczny transport w pogrążonym w wojnie kraju. Szczególnie w obliczu planowanej przeprowadzki do Sallow Coppice. Laurence nie mógł tego wiedzieć, ale Stokesay znajdowało się zaledwie dwie mile od rodzinnej posiadłości Sallowów, obecnie zamieszkałej przez rodziców Corneliusa. Apetyt rośnie jednak w miarę widzenia, a polityk chętnie widziałby w rodzinnym dworku siebie wraz z żoną i pasierbicą. Nie zdecydował jeszcze, czy wytrzymałby z ojcem pod jednym dachem, ale na razie wciąż zbierał fundusze na remont.
Bystre spojrzenie starszego mężczyzny jako pierwsze odnalazło Laurence'a. Cornelius podążył wzrokiem za swoim ochroniarzem i przybrał na twarz swój firmowy, uprzejmy uśmiech, wyraźnie zadowolony z punktualności rzemieślnika.
-Pan Morrow, jak mniemam? Miło pana poznać. - ukłonił się lekko, doskonale wiedząc, z kim rozmawia. O tej godzinie właściciele straganów zwijali się już do domów, a Dirk opisał mu wygląd numerologa.
-Bry. - przywitał się Dirk, który w przeciwieństwie do swojego pracodawcy, był raczej małomówny.
-Nie muszę chyba zastrzegać, że szczegóły naszej umowy powinny pozostać tajemnicą. - zaczął cicho Cornelius, a coś w minie jego ochroniarza zdradzało, że w razie zdrady Dirk jest gotów zadbać o to, by Laurence przypomniał sobie o własnej obietnicy. -Jestem urzędnikiem Ministerstwa Magii, lokacja moich świstoklików jest kwestią bezpieczeństwa państwowego. - stwierdził nieskromnie, choć nie użył nawet swojego pełnego tytułu zawodowego. Głos Rzecznika Ministerstwa Magii brzmiał łagodnie, miękko, nieco zbyt miękko - jakby na siłę nauczył się zmiękczać sylaby, maskować własny akcent. Laurence kojarzył podobne brzmienie, pewien szkolny kolega wyrażał się z identyczną manierą.
-Piękna miejscowość, nieprawdaż? - zagaił, lustrując Morrowa przenikliwym spojrzeniem. Zatrzymał wzrok na dłużej na purpurowej pelerynie - w Hogwarcie podobne ekstrawagancje uznałby za nieregulaminowa, nie licząc mundurków Gryfonów. Z upodobaniem donosił na odstępstwa od normy jako prefekt, teraz zaś musiał upomnieć się w myślach, że zamawianie świstoklików u cyrkowca nie świadczy o problemach finansowych. Był po prostu... oszczędny. -Całkowicie oczyszczona. - rzucił nonszalancko, jakby miał na myśli insekty - nie ludzi.
-Jeśli mogę spytać - cyrk to wybór pasji, czy pragmatyzmu? - zapytał, bez pozwolenia. Myśl o Marceliusie tkwiła gdzieś w sercu, niczym uporczywy cierń - cierń, którego wciąż nie zdecydował się wykorzenić, choć od kwietnia miał aż dwa miesiące na działanie. Zamiast tego posłał Dirka na kilka występów - ale tylko, by obserwował. Przy okazji Doge rozszerzył sieć kontaktów i zamówił świstoklik dla siebie, zawsze był praktyczny.
Dwie sylwetki w czarnych płaszczach znalazły się na placu handlowym punktualnie o godzinie szesnastej, w zasięgu wzroku czekającego już na umówionym miejscu twórcy świstoklików. Wyższy i tęższy mężczyzna, o krótko ściętych włosach przyprószonych siwizną, był już znany numerologowi - kręcił się czasami po cyrku, choć nie wyglądał na fana akrobacji i doszedłszy od słowa do słowa do wieści o fachu Laurence'a, zamówił wczesną wiosną kilka świstoklików. Jego twarz była poza tym całkowicie anonimowa - w odróżnieniu od aparycji niższego bruneta w eleganckiej, modnej szacie. Cornelius Sallow, Rzecznik Ministerstwa Magii, nie dysponował nieograniczonym budżetem - nadwyrężonym zresztą przez huczne, opisywane w "Czarownicy" wesele - a musiał zadbać o bezpieczny transport w pogrążonym w wojnie kraju. Szczególnie w obliczu planowanej przeprowadzki do Sallow Coppice. Laurence nie mógł tego wiedzieć, ale Stokesay znajdowało się zaledwie dwie mile od rodzinnej posiadłości Sallowów, obecnie zamieszkałej przez rodziców Corneliusa. Apetyt rośnie jednak w miarę widzenia, a polityk chętnie widziałby w rodzinnym dworku siebie wraz z żoną i pasierbicą. Nie zdecydował jeszcze, czy wytrzymałby z ojcem pod jednym dachem, ale na razie wciąż zbierał fundusze na remont.
Bystre spojrzenie starszego mężczyzny jako pierwsze odnalazło Laurence'a. Cornelius podążył wzrokiem za swoim ochroniarzem i przybrał na twarz swój firmowy, uprzejmy uśmiech, wyraźnie zadowolony z punktualności rzemieślnika.
-Pan Morrow, jak mniemam? Miło pana poznać. - ukłonił się lekko, doskonale wiedząc, z kim rozmawia. O tej godzinie właściciele straganów zwijali się już do domów, a Dirk opisał mu wygląd numerologa.
-Bry. - przywitał się Dirk, który w przeciwieństwie do swojego pracodawcy, był raczej małomówny.
-Nie muszę chyba zastrzegać, że szczegóły naszej umowy powinny pozostać tajemnicą. - zaczął cicho Cornelius, a coś w minie jego ochroniarza zdradzało, że w razie zdrady Dirk jest gotów zadbać o to, by Laurence przypomniał sobie o własnej obietnicy. -Jestem urzędnikiem Ministerstwa Magii, lokacja moich świstoklików jest kwestią bezpieczeństwa państwowego. - stwierdził nieskromnie, choć nie użył nawet swojego pełnego tytułu zawodowego. Głos Rzecznika Ministerstwa Magii brzmiał łagodnie, miękko, nieco zbyt miękko - jakby na siłę nauczył się zmiękczać sylaby, maskować własny akcent. Laurence kojarzył podobne brzmienie, pewien szkolny kolega wyrażał się z identyczną manierą.
-Piękna miejscowość, nieprawdaż? - zagaił, lustrując Morrowa przenikliwym spojrzeniem. Zatrzymał wzrok na dłużej na purpurowej pelerynie - w Hogwarcie podobne ekstrawagancje uznałby za nieregulaminowa, nie licząc mundurków Gryfonów. Z upodobaniem donosił na odstępstwa od normy jako prefekt, teraz zaś musiał upomnieć się w myślach, że zamawianie świstoklików u cyrkowca nie świadczy o problemach finansowych. Był po prostu... oszczędny. -Całkowicie oczyszczona. - rzucił nonszalancko, jakby miał na myśli insekty - nie ludzi.
-Jeśli mogę spytać - cyrk to wybór pasji, czy pragmatyzmu? - zapytał, bez pozwolenia. Myśl o Marceliusie tkwiła gdzieś w sercu, niczym uporczywy cierń - cierń, którego wciąż nie zdecydował się wykorzenić, choć od kwietnia miał aż dwa miesiące na działanie. Zamiast tego posłał Dirka na kilka występów - ale tylko, by obserwował. Przy okazji Doge rozszerzył sieć kontaktów i zamówił świstoklik dla siebie, zawsze był praktyczny.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy nieznana mu sowa przyniosła niespodziewany list nie wiedział jeszcze, że jeden tylko dzień (i trzy kolby kukurydzy) później być może zdobyłby się na to, by, nie zważając na nazwisko nadawcy, wymówić się zgrabnie; odpisał jednak zanim znalazł się w zatoce, która na powrót splotła jego losy z rodziną. Zanim dowiedział się, gdzie się ukrywają.
Kiedy sowa powróciła z umową, był już świadom tego, że podróżując na ziemię Averych nie tylko sam siebie stawia w niebezpiecznej pozycji, lecz także swych bliskich. Podpisana umowa i dane słowo popchnęły go jednak do wykonania powinności. Odmowa także mogła być niemile widziana, nieść konsekwencje, których nie chciał poznać.
Broszka przypięta została do mankietu, stanowiła zabezpieczenie, choć prowadziła przecież do cyrku - do miejsca, które dotychczas (tak długo), zdawało mu się ziemią niczyją; krył się tam w krzywiźnie odbić labiryntu luster, krył się za wymyślnymi iluzjami i maską ciężkiego makijażu. Ale pojawienie się Vale'a zaburzyło rytm codzienności, pozbawiło go ułudy bezpieczeństwa. List, który otrzymał w czerwcu, wydał mu się niepokojący, lecz jeszcze nie alarmujący, nazwisko Sallow nosiła więcej osób niż tylko jedna, ta znana z pierwszych stron propagandowych zlepków ministerialnej prasy.
A osobie Dirka powinni chyba się przyjrzeć; dotychczas rozmawiał z nim tylko raz, gdy w nastroju podobnego zaskoczenia przyszło mu wykonać dla nieznajomego jedno zlecenie. Nie miał pojęcia, kto z cyrku wskazał mężczyźnie do niego drogę, ani też, co właściwie robi w pobliżu namiotów Carringtonów tak często, choć nieszczególnie zainteresowany zdaje się być samymi występami.
Nie był pewien, czy chciał zostać przez niego zapamiętany.
Ale tak się stało.
Purpura miała stanowić znak rozpoznawczy; cyrkowa ekstrawagancja szeleściła tanią tkaniną. Na miejscu, nerwowo wbijając paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni, schowanych także w kieszeniach, zjawił się jak zawsze przed czasem. Tym razem dając sobie spory zapas, bo nie pamiętał już, kiedy tak właściwie po raz ostatni bywał w tych stronach. Nie bez przyczyny unikał tego miejsca i wszystkiego, czym stało się Shropshire.
Różdżka koiła dotykiem wierzch dłoni, była obok, wyczuwalna.
Wodził wzrokiem po kamiennej zabudowie, otaczającej pustoszejące stragany, zaczynając już przygotowywać się do wykonania pracy. Wciąż jednak pozostawał czujny, nie tylko na elementy otoczenia, lecz na ludzkie sylwetki.
Szukał jednej; dostrzegł dwie, w tym tą, której nie spodziewał się tu dziś zastać - kim był Dirk, że eskortował na to spotkanie... swojego pracodawcę, tego Sallowa? Zamaskował zdziwienie, pozwalając sobie jedynie na profesjonalny uśmiech. Znał tę twarz. Jedynie z gazet, lecz drapieżne rysy i na papierze odznaczały się wyraźnie, zapadając w pamięć. Teraz towarzyszyła im trująca zieleń spojrzenia, z którym nigdy nie chciałby skrzyżować własnego.
- Zgadza się, cała przyjemność po mojej stronie, panie Sallow - odparł w podobnym tonie, nie siląc się na przesadny entuzjazm, czy poufałość; odkłonił się z niemałą wprawą, nie robił tego po raz pierwszy, w przeszłości, jeszcze pod auspicjami Corrella, zdarzało mu się wykonywać zlecenia dla czystokrwistych rodzin. - Panie Dirk - co ty tu właściwie robisz - dziękuję za polecenie - nie miał wątpliwości, że teraz, jeśli ponownie spotkają się w cyrku, zwróci większą uwagę na to, co pozostaje obiektem zainteresowania milczącego obserwatora.
- Proszę się nie martwić, zachowałem jedynie kopię umowy, na której nie widnieje docelowa lokalizacja. Bezpieczeństwo moich klientów jest dla mnie kwestią nadrzędną, nikt nie pozna tej destynacji - nie zapewniał gorączkowo, lecz z uprzejmym opanowaniem. Starał się panować nad mimiką twarzy i drżeniem głosu.
Choć w tym samym momencie nie potrafił przestać myśleć o tym, że wystarczy jedna chwila, by urzędnik tej rangi sprawdził jego tożsamość. I odkrył, że w żadnym z rejestrów nie widnieje człowiek o wiadomym imieniu oraz nazwisku. Czy była szansa, że to zrobi? Zrobił?
Po raz kolejny poczuł się tak, jakby ściany pobliskich budynków nagle otoczyły go z każdej strony, w klaustrofobicznej, kurczącej się pułapce, z której nie ma ucieczki. Był idiotą, że po ostrzeżeniu, które dostał od losu ponad miesiąc temu, nadal pozostał w cyrku.
I jakim cudem Cornelius Sallow zdecydował się na to, by świstoklik dla niego wykonał ktoś bez nazwiska, sprawdzony jedynie przez Dirka? Jak ważnym pracownikiem musiał być sam Dirk, że propagandzista zawierzył mu na słowo? A do tego te wtrącenia, że od rezultatu ich spotkania rzekomo miałoby zależeć bezpieczeństwo państwowe... Nie miał wątpliwości, że Ministerstwo dysponuje szeregiem wyśmienitych numerologów, których zdołano już prześwietlić. Czy więc chodziło wyłącznie o prywatę? A jeśli tak - co takiego znajdowało się w Shrophire, w tych właśnie okolicach? Na razie jeszcze skutecznie, umiejętnie maskowany akcent, tak podobny do tego, w jaki sposób mówił Vale, nie zwrócił jego uwagi, nie pomógł mu połączyć tego wszystkiego w całość.
Czy w tej sennej okolicy znajdowało się coś ważniejszego, niż można by się spodziewać?
- Przyjemnie oddycha się tak czystym powietrzem - odparł ze swobodnym uśmiechem, jakby naprawdę doceniał możliwość przebywania w osadzie. Nie miał najmniejszych wątpliwości, co kryje się za tą zaczepką, a na usta cisnęło się wiele pytań; miał jednak wrażenie, że choć jedno źle zinterpretowane słowo może przysporzyć mu takich problemów, iż pozwolił Sallowowi dominować w tej rozmowie, sprowadzając swoją rolę jedynie do tego, by odpowiadać na jego zainteresowanie.
Gorzki posmak przełknął wraz ze śliną, kiedy kolejne z niefrasobliwie rzuconych stwierdzeń dotknęło go bardziej, niż powinno. A jednak oddychali tym samym powietrzem; nawet tu. W niecałkowicie oczyszczonej przestrzeni. Ileż chełpliwości wybrzmiewało w głosie Ministerstwa, i jak wiele nienawiści.
Przez jedną krótką chwilę pomyślał o tym, że mógłby stworzyć świstoklik celowo wadliwy; byłby w stanie to zrobić. Aktywowany posłałby Sallowa w ostatnią podróż do miejsca.
To zdecydowanie nie byłby wybór pragmatyczny, a jedynie podszywany pasją podobnej nienawiści. Brzydził się tych myśli, tego uczucia - ale nie potrafił ich w sobie zdusić.
- Tylko tam mam możliwość zgłębienia sztuki transmutacji u boku mistrza Seamaranusa - a więc w tym przypadku pragmatyzm, jak i pasję, dało się pogodzić. - Miał pan okazję nas kiedyś odwiedzić? - czy to było bezpieczne pytanie? Tak apolityczne, jak to tylko możliwe - choć pewnie sam Sallow może uznać je za potwarz. Bo przecież co on, jedna z najważniejszych figur Ministerstwa, miałaby robić w uwłaczającym mu towarzystwie? Pośród błaznów nie czułby się komfortowo (dostrzegając w nich zbyt wiele podobieństw do samego siebie?)?
To nie był najlepszy kierunek rozmowy; powinien ograniczyć się do samych odpowiedzi. Albo przejść do pracy, tak będzie najbezpieczniej.
- Proszę wskazać mi dokładne miejsce, do którego ma przenieść pana świstoklik - sięgnął już do woreczka po srebrny gwiezdny pył, a także niezbędny rekwizyt. Z kolekcji rozmaitości, które uwielbiał zbierać, wybrał stary, zardzewiały guz - kanelowany, pozbawiony ozdób i jakiejkolwiek wartości. Wydawał mu się idealny, dyskretny oraz subtelny, a także, pomimo widocznie uwidaczniającego się na nim upływu czasu, wystarczająco elegancki. Nawet dla kogoś takiego, jak Sallow.
Po potwierdzeniu najważniejszych szczegółów i poinformowaniu o czasie, który będzie mu potrzebny, skupił się na najdrobniejszych detalach budynków i kostki, nieba, przestrzeni i targowiska. Zaszczepienie translokacyjne wymagało od niego wysiłku, całkowitego odgrodzenia się od emocji, co w tych okolicznościach nie było najłatwiejszym zadaniem. - Portus!
/ wykorzystuję srebrny gwiezdny pył i chcę stworzyć świstoklik typu pierwszego [bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy sowa powróciła z umową, był już świadom tego, że podróżując na ziemię Averych nie tylko sam siebie stawia w niebezpiecznej pozycji, lecz także swych bliskich. Podpisana umowa i dane słowo popchnęły go jednak do wykonania powinności. Odmowa także mogła być niemile widziana, nieść konsekwencje, których nie chciał poznać.
Broszka przypięta została do mankietu, stanowiła zabezpieczenie, choć prowadziła przecież do cyrku - do miejsca, które dotychczas (tak długo), zdawało mu się ziemią niczyją; krył się tam w krzywiźnie odbić labiryntu luster, krył się za wymyślnymi iluzjami i maską ciężkiego makijażu. Ale pojawienie się Vale'a zaburzyło rytm codzienności, pozbawiło go ułudy bezpieczeństwa. List, który otrzymał w czerwcu, wydał mu się niepokojący, lecz jeszcze nie alarmujący, nazwisko Sallow nosiła więcej osób niż tylko jedna, ta znana z pierwszych stron propagandowych zlepków ministerialnej prasy.
A osobie Dirka powinni chyba się przyjrzeć; dotychczas rozmawiał z nim tylko raz, gdy w nastroju podobnego zaskoczenia przyszło mu wykonać dla nieznajomego jedno zlecenie. Nie miał pojęcia, kto z cyrku wskazał mężczyźnie do niego drogę, ani też, co właściwie robi w pobliżu namiotów Carringtonów tak często, choć nieszczególnie zainteresowany zdaje się być samymi występami.
Nie był pewien, czy chciał zostać przez niego zapamiętany.
Ale tak się stało.
Purpura miała stanowić znak rozpoznawczy; cyrkowa ekstrawagancja szeleściła tanią tkaniną. Na miejscu, nerwowo wbijając paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni, schowanych także w kieszeniach, zjawił się jak zawsze przed czasem. Tym razem dając sobie spory zapas, bo nie pamiętał już, kiedy tak właściwie po raz ostatni bywał w tych stronach. Nie bez przyczyny unikał tego miejsca i wszystkiego, czym stało się Shropshire.
Różdżka koiła dotykiem wierzch dłoni, była obok, wyczuwalna.
Wodził wzrokiem po kamiennej zabudowie, otaczającej pustoszejące stragany, zaczynając już przygotowywać się do wykonania pracy. Wciąż jednak pozostawał czujny, nie tylko na elementy otoczenia, lecz na ludzkie sylwetki.
Szukał jednej; dostrzegł dwie, w tym tą, której nie spodziewał się tu dziś zastać - kim był Dirk, że eskortował na to spotkanie... swojego pracodawcę, tego Sallowa? Zamaskował zdziwienie, pozwalając sobie jedynie na profesjonalny uśmiech. Znał tę twarz. Jedynie z gazet, lecz drapieżne rysy i na papierze odznaczały się wyraźnie, zapadając w pamięć. Teraz towarzyszyła im trująca zieleń spojrzenia, z którym nigdy nie chciałby skrzyżować własnego.
- Zgadza się, cała przyjemność po mojej stronie, panie Sallow - odparł w podobnym tonie, nie siląc się na przesadny entuzjazm, czy poufałość; odkłonił się z niemałą wprawą, nie robił tego po raz pierwszy, w przeszłości, jeszcze pod auspicjami Corrella, zdarzało mu się wykonywać zlecenia dla czystokrwistych rodzin. - Panie Dirk - co ty tu właściwie robisz - dziękuję za polecenie - nie miał wątpliwości, że teraz, jeśli ponownie spotkają się w cyrku, zwróci większą uwagę na to, co pozostaje obiektem zainteresowania milczącego obserwatora.
- Proszę się nie martwić, zachowałem jedynie kopię umowy, na której nie widnieje docelowa lokalizacja. Bezpieczeństwo moich klientów jest dla mnie kwestią nadrzędną, nikt nie pozna tej destynacji - nie zapewniał gorączkowo, lecz z uprzejmym opanowaniem. Starał się panować nad mimiką twarzy i drżeniem głosu.
Choć w tym samym momencie nie potrafił przestać myśleć o tym, że wystarczy jedna chwila, by urzędnik tej rangi sprawdził jego tożsamość. I odkrył, że w żadnym z rejestrów nie widnieje człowiek o wiadomym imieniu oraz nazwisku. Czy była szansa, że to zrobi? Zrobił?
Po raz kolejny poczuł się tak, jakby ściany pobliskich budynków nagle otoczyły go z każdej strony, w klaustrofobicznej, kurczącej się pułapce, z której nie ma ucieczki. Był idiotą, że po ostrzeżeniu, które dostał od losu ponad miesiąc temu, nadal pozostał w cyrku.
I jakim cudem Cornelius Sallow zdecydował się na to, by świstoklik dla niego wykonał ktoś bez nazwiska, sprawdzony jedynie przez Dirka? Jak ważnym pracownikiem musiał być sam Dirk, że propagandzista zawierzył mu na słowo? A do tego te wtrącenia, że od rezultatu ich spotkania rzekomo miałoby zależeć bezpieczeństwo państwowe... Nie miał wątpliwości, że Ministerstwo dysponuje szeregiem wyśmienitych numerologów, których zdołano już prześwietlić. Czy więc chodziło wyłącznie o prywatę? A jeśli tak - co takiego znajdowało się w Shrophire, w tych właśnie okolicach? Na razie jeszcze skutecznie, umiejętnie maskowany akcent, tak podobny do tego, w jaki sposób mówił Vale, nie zwrócił jego uwagi, nie pomógł mu połączyć tego wszystkiego w całość.
Czy w tej sennej okolicy znajdowało się coś ważniejszego, niż można by się spodziewać?
- Przyjemnie oddycha się tak czystym powietrzem - odparł ze swobodnym uśmiechem, jakby naprawdę doceniał możliwość przebywania w osadzie. Nie miał najmniejszych wątpliwości, co kryje się za tą zaczepką, a na usta cisnęło się wiele pytań; miał jednak wrażenie, że choć jedno źle zinterpretowane słowo może przysporzyć mu takich problemów, iż pozwolił Sallowowi dominować w tej rozmowie, sprowadzając swoją rolę jedynie do tego, by odpowiadać na jego zainteresowanie.
Gorzki posmak przełknął wraz ze śliną, kiedy kolejne z niefrasobliwie rzuconych stwierdzeń dotknęło go bardziej, niż powinno. A jednak oddychali tym samym powietrzem; nawet tu. W niecałkowicie oczyszczonej przestrzeni. Ileż chełpliwości wybrzmiewało w głosie Ministerstwa, i jak wiele nienawiści.
Przez jedną krótką chwilę pomyślał o tym, że mógłby stworzyć świstoklik celowo wadliwy; byłby w stanie to zrobić. Aktywowany posłałby Sallowa w ostatnią podróż do miejsca.
To zdecydowanie nie byłby wybór pragmatyczny, a jedynie podszywany pasją podobnej nienawiści. Brzydził się tych myśli, tego uczucia - ale nie potrafił ich w sobie zdusić.
- Tylko tam mam możliwość zgłębienia sztuki transmutacji u boku mistrza Seamaranusa - a więc w tym przypadku pragmatyzm, jak i pasję, dało się pogodzić. - Miał pan okazję nas kiedyś odwiedzić? - czy to było bezpieczne pytanie? Tak apolityczne, jak to tylko możliwe - choć pewnie sam Sallow może uznać je za potwarz. Bo przecież co on, jedna z najważniejszych figur Ministerstwa, miałaby robić w uwłaczającym mu towarzystwie? Pośród błaznów nie czułby się komfortowo (dostrzegając w nich zbyt wiele podobieństw do samego siebie?)?
To nie był najlepszy kierunek rozmowy; powinien ograniczyć się do samych odpowiedzi. Albo przejść do pracy, tak będzie najbezpieczniej.
- Proszę wskazać mi dokładne miejsce, do którego ma przenieść pana świstoklik - sięgnął już do woreczka po srebrny gwiezdny pył, a także niezbędny rekwizyt. Z kolekcji rozmaitości, które uwielbiał zbierać, wybrał stary, zardzewiały guz - kanelowany, pozbawiony ozdób i jakiejkolwiek wartości. Wydawał mu się idealny, dyskretny oraz subtelny, a także, pomimo widocznie uwidaczniającego się na nim upływu czasu, wystarczająco elegancki. Nawet dla kogoś takiego, jak Sallow.
Po potwierdzeniu najważniejszych szczegółów i poinformowaniu o czasie, który będzie mu potrzebny, skupił się na najdrobniejszych detalach budynków i kostki, nieba, przestrzeni i targowiska. Zaszczepienie translokacyjne wymagało od niego wysiłku, całkowitego odgrodzenia się od emocji, co w tych okolicznościach nie było najłatwiejszym zadaniem. - Portus!
/ wykorzystuję srebrny gwiezdny pył i chcę stworzyć świstoklik typu pierwszego [bylobrzydkobedzieladnie]
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Ostatnio zmieniony przez Laurence Morrow dnia 14.02.23 23:10, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
Przywykł do cudzych spojrzeń, wiązało się to z byciem osobą publiczną - czujność w bystrym spojrzeniu cyrkowca mogła mu więc umknąć, początkowo wziął ją jedynie za przejęcie zleceniem lub zaskoczenie prestiżem klienta. Samo w sobie zlecenie nie było prestiżowe, Sallow miał zapłacić Morrowowi dokładnie wedle cennika, mamiąc go jedynie obietnicami kolejnych zamówień. Mogły zresztą nadejść, ostatnio podróżował sporo i starał się oszczędzać.
-Doskonale. - skwitował dyskrecję numerologa, wyginając usta w nieco szerszym uśmiechu. -Widzę, że biurokracja jest panu nieobca. - mruknął z uznaniem, nieświadom, że w istocie tak było, że Laurence nauczył się precyzji w samym Ministerstwie. Cornelius dzielił się jedynie miłym zaskoczeniem - cyrk kojarzył mu się z chaosem, Morrow zdawał się zaś uporządkowany.
-Dokładnie. - uśmiechnął się jeszcze szerzej, drapieżnie. W zielonych oczach zatańczyły iskry, odległe wspomnienie pożarów, które tutaj wzniecał i gasił w zimie. Pamięć o pochwałach ojca, które otrzymał w odpowiedzi na swoje zaangażowanie w Shropshire. -Choć Shropshire zawsze słynęło z czystego powietrza. - panowie Avery nigdy nie byli tolerancyjni i utrzymywali porządek na swoich ziemiach od wieków, nie bacząc, w którą stronę wiatr powiał nastrojami w Ministerstwie. Gdy ich metody nie były jeszcze do końca legalne, Sallowowie i inni ludzie ich pokroju tuszowali różnorakie przewiny.
-A pan skąd pochodzi, panie Morrow? - badał rozmówcę, czy jedynie uprzejmie podtrzymywał rozmowę? Trudno określić, ton nie zmienił się, oczy pozostawały nieruchome.
-Och. To sztuka... iluzji, tak? Aspiruje pan wyżej niż świstokliki? - uniósł lekko brew, co jeszcze pozostało Morrowowi skoro miał już w ręku praktyczne rzemiosło? Pomyślał o czarodziejach, którzy pomogli w transmutacji obrazów na wesele - ale salony to chyba za wysokie progi na nogi tego cyrkowca.
Uniósł brwi jeszcze wyżej, gdy Morrow spytał, czy on był w cyrku.
-To cyrk był gościem na pierwszokwietniowej uroczystości. Na scenie nie widziałem jednak pańskiego mistrza. - zwrócił uwagę, bo ku jego niezadowoleniu, akrobaci faktycznie występowali dobrze i byli ostatnio zapraszani w prestiżowe miejsca. Z Carringtona był szczwany biznesmen, cud, że pozwalał swoim pracownikom brać zlecenia na boku.
Z aprobatą zerknął na wybrany przedmiot, wystarczająco niepozorny i gustowny, by nosić go przy sobie. Następnie skinął głową i przeszedł na środek targowiska.
-Tutaj. - niektórzy w razie ucieczki gnali w ustronne miejsca, on - wręcz przeciwnie. Był w tych stronach znany, potrafił wybrnąć słowem z każdej sytuacji, jeśli kiedyś będzie musiał podróżować w trybie awaryjnym, to chciał się znaleźć w miejscu uczęszczanym przez ludzi.
Zamilkł, nie chcąc utrudniać numerologowi pracy - a gdy magia już zalśniła po wypowiedzeniu inkantacji, zerknął z ciekawością na mężczyznę.
-Znajdzie pan czas jeszcze na drugi? Może być mniej skomplikowany, ale w to samo miejsce. - poprosił, na zachętę sięgając do mieszka. Wyjął starannie wyliczone monety - opłatę za dwa świstokliki. Jeden miał już zaraz znaleźć się w jego dłoni, nabrał już pewności, że nie zostanie oszukany.
przekazuję 20 PM
-Doskonale. - skwitował dyskrecję numerologa, wyginając usta w nieco szerszym uśmiechu. -Widzę, że biurokracja jest panu nieobca. - mruknął z uznaniem, nieświadom, że w istocie tak było, że Laurence nauczył się precyzji w samym Ministerstwie. Cornelius dzielił się jedynie miłym zaskoczeniem - cyrk kojarzył mu się z chaosem, Morrow zdawał się zaś uporządkowany.
-Dokładnie. - uśmiechnął się jeszcze szerzej, drapieżnie. W zielonych oczach zatańczyły iskry, odległe wspomnienie pożarów, które tutaj wzniecał i gasił w zimie. Pamięć o pochwałach ojca, które otrzymał w odpowiedzi na swoje zaangażowanie w Shropshire. -Choć Shropshire zawsze słynęło z czystego powietrza. - panowie Avery nigdy nie byli tolerancyjni i utrzymywali porządek na swoich ziemiach od wieków, nie bacząc, w którą stronę wiatr powiał nastrojami w Ministerstwie. Gdy ich metody nie były jeszcze do końca legalne, Sallowowie i inni ludzie ich pokroju tuszowali różnorakie przewiny.
-A pan skąd pochodzi, panie Morrow? - badał rozmówcę, czy jedynie uprzejmie podtrzymywał rozmowę? Trudno określić, ton nie zmienił się, oczy pozostawały nieruchome.
-Och. To sztuka... iluzji, tak? Aspiruje pan wyżej niż świstokliki? - uniósł lekko brew, co jeszcze pozostało Morrowowi skoro miał już w ręku praktyczne rzemiosło? Pomyślał o czarodziejach, którzy pomogli w transmutacji obrazów na wesele - ale salony to chyba za wysokie progi na nogi tego cyrkowca.
Uniósł brwi jeszcze wyżej, gdy Morrow spytał, czy on był w cyrku.
-To cyrk był gościem na pierwszokwietniowej uroczystości. Na scenie nie widziałem jednak pańskiego mistrza. - zwrócił uwagę, bo ku jego niezadowoleniu, akrobaci faktycznie występowali dobrze i byli ostatnio zapraszani w prestiżowe miejsca. Z Carringtona był szczwany biznesmen, cud, że pozwalał swoim pracownikom brać zlecenia na boku.
Z aprobatą zerknął na wybrany przedmiot, wystarczająco niepozorny i gustowny, by nosić go przy sobie. Następnie skinął głową i przeszedł na środek targowiska.
-Tutaj. - niektórzy w razie ucieczki gnali w ustronne miejsca, on - wręcz przeciwnie. Był w tych stronach znany, potrafił wybrnąć słowem z każdej sytuacji, jeśli kiedyś będzie musiał podróżować w trybie awaryjnym, to chciał się znaleźć w miejscu uczęszczanym przez ludzi.
Zamilkł, nie chcąc utrudniać numerologowi pracy - a gdy magia już zalśniła po wypowiedzeniu inkantacji, zerknął z ciekawością na mężczyznę.
-Znajdzie pan czas jeszcze na drugi? Może być mniej skomplikowany, ale w to samo miejsce. - poprosił, na zachętę sięgając do mieszka. Wyjął starannie wyliczone monety - opłatę za dwa świstokliki. Jeden miał już zaraz znaleźć się w jego dłoni, nabrał już pewności, że nie zostanie oszukany.
przekazuję 20 PM
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W niewielu miejscach na brytyjskich ziemiach panowała taka cisza jak tu; była nienaturalnie jednolita, jakby nic nie mogło jej zmącić, nie nadkruszyła jej nawet ostrożna rozmowa, równie sztuczna. Sformalizowana, grzeczna, na pograniczu pompatyczności - jego rozmówca miał o sobie wysokie mniemanie, a on płaszczył się przed nim tak wdzięcznie, że gdy przypomni sobie tę chwilę za kilka godzin, będzie czuł tylko niesmak. Do samego siebie. Jeszcze większy niż teraz.
Czym innym był taniec uprzejmości w towarzystwie niewiele znaczących trybików wojennej machiny, a czym innym to, co właśnie miało tu miejsce. Kupił go człowiek, który znając jego krew, zniszczyłby go bez zawahania.
Wewnętrznie sparaliżowany niepewnością odgrywał swoją rolę. Nudnego rzemieślnika, detalisty, profesjonalisty, przeciętnego, szarego człowieka. Nie chciał, by jego nazwisko utkwiło w pamięci Sallowa, wystarczającym problemem było już to, że Dirk o nim nie zapomniał.
- A więc to pana okolice? - sam to poniekąd przyznał, z grzeczności zadał więc to pytanie, choć kryła się za nim również ciekawość. Teraz nie pozostawił mu już niemal żadnych złudzeń; mieszkał tu, a może stąd pochodził, nie chodziło raczej o rządowe interesy, a o prywatę właśnie. Który z rodów wyzwalał te ziemie? Avery, najpewniej; niewiele tak naprawdę o nich wiedział, ale o ile dobrze kojarzył, to nikt z nich nie został chyba odznaczony jednym z tych cennych świecidełek, rozdawanych w rocznicę. Byli więc cichymi bohaterami?
- Mój dom jest w Birmingham, panie Sallow - dom, który mi odebraliście. W ich kamienicy ulokowano kogoś innego, gdy zapukał do drzwi, otworzyła mu jakaś dziewczynka, pytając, czy zawołać mamę. Przeprosił, mówiąc, że pomylił mieszkania. Nigdy już tam nie wrócił.
Nie skłamał, nie musiał, te tereny były teraz w dobrych rękach; fakt, że rzekomo miał rodzinę tam, a nie na rebelianckim półwyspie, powinien zadziałać na jego korzyść. Bo Sallow wciąż go oceniał?
Byli na tym niezwykłym, czystym powietrzu, rozmowa snuła się powoli, ale z każdym kolejnym pytaniem, które Sallow mu zadawał, Summers czuł się coraz mniej komfortowo; zielone spojrzenie wciąż go kąsało, nie skierowało się w inną stronę.
Ironizował, pytając o jego aspiracje? Trudno było go rozczytać, był człowiekiem, który nosił więcej masek niż on sam, co do tego Laurie nie miał najmniejszych wątpliwości.
- Kieruje mną wyłącznie pragnienie zgłębienia wiedzy, nie aspiruję do roli następcy Mistrza - już nie; był pozbawionym marzeń człowiekiem, zwykłym rzemieślnikiem, cyrkową abstrakcją. Nieszkodliwą, posłuszną reżimowi, bez większych ambicji. Pyłem na drodze Sallowa, pnącego się jak najwyżej.
Niech tak go zapamięta.
Widząc wymownie uniesione brwi, odpowiedział najniewinniejszym spojrzeniem; przecież nie śmiałby sugerować niczego, co mogłoby być odebrane jako obraza, prawda? Zwerbalizowana odpowiedź była jednak godna rasowego polityka - nie o to pytał.
- Żałuję, że w harmonogramie zabrakło miejsca na zaprezentowanie sztuki iluzji, ale mam nadzieję, iż występ naszych niezwykłych akrobatów przypadł panu do gustu - nie żałował; choć bez słowa wykonałby wszystko, co do niego należy, poczuł strumień zalewającej go ulgi, kiedy dowiedział się, kto będzie czynić honory na ceremonii. Jego ominął ten wątpliwy zaszczyt wystawiania się na widok wszystkich najważniejszych osób walczących po krwawej, zwycięskiej stronie. Osób, pośród których mógł znajdować się ktoś, kto by go rozpoznał. - Serdecznie panu gratuluję - chyba wypadało to powiedzieć?
Splunąłby sobie sam w twarz, gdyby to było możliwe.
Wybór destynacji nieco go zdziwił; przytłaczająca większość osób wolała miejsca ustronne, nie na widoku - Sallow zdecydował się jednak na coś zupełnie innego. To też wiele o nim mówiło. Skomentował to jedynie skinięciem głowy - i zabraniem się do pracy. Nie spodziewał się, że dwóch mężczyzn dotrzyma mu towarzystwa przez najbliższą godzinę, ale tak właśnie się stało - nie przerywał sobie, skoncentrowany na wytwórstwie, starał się też nie zwracać uwagi na przyodziane w czerń figury. Pilnowali go? Sprawdzali? Czemu nie został z nim tylko Dirk?
Po wypowiedzeniu inkantacji, dotknął przedmiotu różdżką, sprawdzając natężenie impulsów magicznych. Guz zareagował właściwie, znajome drżenie sugerowało, że proces zakończył się sukcesem.
- Proszę uprzejmie, to nieaktywny świstoklik, który może przenieść do pięciu osób jednocześnie. Dokładna specyfikacja znajduje się w umowie, lecz na pana życzenie mogę dodatkowo zabezpieczyć go dla konkretnej grupy osób - doprecyzował, gdy przekazywał mu przedmiot. Zaraz też podziękował za otrzymaną należność.
- Zadowoli pana najprostszy typ świstoklika, przenoszący maksymalnie dwie osoby? - dopytał; a potem zadał jeszcze kilka fachowych pytań, uzgadniając szczegóły. - Niestety i tym razem proces tworzenia zajmie mi około godziny, nie da się go w żaden sposób przyspieszyć - zaznaczył po raz kolejny - i powrócił do mozolnej czynności, zawiązując węzły translokacyjne, a potem osadzając je w tym samym miejscu przy pomocy księżycowego pyłu. - Portus! - skierował różdżkę w stronę metalowej szpilki do kołnierzyka, chcąc przetransmutować przedmiot w świstoklika.
/ wykorzystuję księżycowy pył i próbuję stworzyć świstoklik typu pierwszego; wcześniej przekazuję pierwszy świstoklik Corneliusowi
Czym innym był taniec uprzejmości w towarzystwie niewiele znaczących trybików wojennej machiny, a czym innym to, co właśnie miało tu miejsce. Kupił go człowiek, który znając jego krew, zniszczyłby go bez zawahania.
Wewnętrznie sparaliżowany niepewnością odgrywał swoją rolę. Nudnego rzemieślnika, detalisty, profesjonalisty, przeciętnego, szarego człowieka. Nie chciał, by jego nazwisko utkwiło w pamięci Sallowa, wystarczającym problemem było już to, że Dirk o nim nie zapomniał.
- A więc to pana okolice? - sam to poniekąd przyznał, z grzeczności zadał więc to pytanie, choć kryła się za nim również ciekawość. Teraz nie pozostawił mu już niemal żadnych złudzeń; mieszkał tu, a może stąd pochodził, nie chodziło raczej o rządowe interesy, a o prywatę właśnie. Który z rodów wyzwalał te ziemie? Avery, najpewniej; niewiele tak naprawdę o nich wiedział, ale o ile dobrze kojarzył, to nikt z nich nie został chyba odznaczony jednym z tych cennych świecidełek, rozdawanych w rocznicę. Byli więc cichymi bohaterami?
- Mój dom jest w Birmingham, panie Sallow - dom, który mi odebraliście. W ich kamienicy ulokowano kogoś innego, gdy zapukał do drzwi, otworzyła mu jakaś dziewczynka, pytając, czy zawołać mamę. Przeprosił, mówiąc, że pomylił mieszkania. Nigdy już tam nie wrócił.
Nie skłamał, nie musiał, te tereny były teraz w dobrych rękach; fakt, że rzekomo miał rodzinę tam, a nie na rebelianckim półwyspie, powinien zadziałać na jego korzyść. Bo Sallow wciąż go oceniał?
Byli na tym niezwykłym, czystym powietrzu, rozmowa snuła się powoli, ale z każdym kolejnym pytaniem, które Sallow mu zadawał, Summers czuł się coraz mniej komfortowo; zielone spojrzenie wciąż go kąsało, nie skierowało się w inną stronę.
Ironizował, pytając o jego aspiracje? Trudno było go rozczytać, był człowiekiem, który nosił więcej masek niż on sam, co do tego Laurie nie miał najmniejszych wątpliwości.
- Kieruje mną wyłącznie pragnienie zgłębienia wiedzy, nie aspiruję do roli następcy Mistrza - już nie; był pozbawionym marzeń człowiekiem, zwykłym rzemieślnikiem, cyrkową abstrakcją. Nieszkodliwą, posłuszną reżimowi, bez większych ambicji. Pyłem na drodze Sallowa, pnącego się jak najwyżej.
Niech tak go zapamięta.
Widząc wymownie uniesione brwi, odpowiedział najniewinniejszym spojrzeniem; przecież nie śmiałby sugerować niczego, co mogłoby być odebrane jako obraza, prawda? Zwerbalizowana odpowiedź była jednak godna rasowego polityka - nie o to pytał.
- Żałuję, że w harmonogramie zabrakło miejsca na zaprezentowanie sztuki iluzji, ale mam nadzieję, iż występ naszych niezwykłych akrobatów przypadł panu do gustu - nie żałował; choć bez słowa wykonałby wszystko, co do niego należy, poczuł strumień zalewającej go ulgi, kiedy dowiedział się, kto będzie czynić honory na ceremonii. Jego ominął ten wątpliwy zaszczyt wystawiania się na widok wszystkich najważniejszych osób walczących po krwawej, zwycięskiej stronie. Osób, pośród których mógł znajdować się ktoś, kto by go rozpoznał. - Serdecznie panu gratuluję - chyba wypadało to powiedzieć?
Splunąłby sobie sam w twarz, gdyby to było możliwe.
Wybór destynacji nieco go zdziwił; przytłaczająca większość osób wolała miejsca ustronne, nie na widoku - Sallow zdecydował się jednak na coś zupełnie innego. To też wiele o nim mówiło. Skomentował to jedynie skinięciem głowy - i zabraniem się do pracy. Nie spodziewał się, że dwóch mężczyzn dotrzyma mu towarzystwa przez najbliższą godzinę, ale tak właśnie się stało - nie przerywał sobie, skoncentrowany na wytwórstwie, starał się też nie zwracać uwagi na przyodziane w czerń figury. Pilnowali go? Sprawdzali? Czemu nie został z nim tylko Dirk?
Po wypowiedzeniu inkantacji, dotknął przedmiotu różdżką, sprawdzając natężenie impulsów magicznych. Guz zareagował właściwie, znajome drżenie sugerowało, że proces zakończył się sukcesem.
- Proszę uprzejmie, to nieaktywny świstoklik, który może przenieść do pięciu osób jednocześnie. Dokładna specyfikacja znajduje się w umowie, lecz na pana życzenie mogę dodatkowo zabezpieczyć go dla konkretnej grupy osób - doprecyzował, gdy przekazywał mu przedmiot. Zaraz też podziękował za otrzymaną należność.
- Zadowoli pana najprostszy typ świstoklika, przenoszący maksymalnie dwie osoby? - dopytał; a potem zadał jeszcze kilka fachowych pytań, uzgadniając szczegóły. - Niestety i tym razem proces tworzenia zajmie mi około godziny, nie da się go w żaden sposób przyspieszyć - zaznaczył po raz kolejny - i powrócił do mozolnej czynności, zawiązując węzły translokacyjne, a potem osadzając je w tym samym miejscu przy pomocy księżycowego pyłu. - Portus! - skierował różdżkę w stronę metalowej szpilki do kołnierzyka, chcąc przetransmutować przedmiot w świstoklika.
/ wykorzystuję księżycowy pył i próbuję stworzyć świstoklik typu pierwszego; wcześniej przekazuję pierwszy świstoklik Corneliusowi
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
Miał pamięć do nazwisk - zwłaszcza osób, którym płacił, od których czegoś chciał, którym w jakiś sposób zaufał. Na razie Sallowa interesowało jednak tylko to, czy numerolog rzetelnie wykona zlecenie i nie zrobi po fakcie nic głupiego - jego pracodawca, pan Carrington, obracał się jednak na Sabatach i patriotycznych uroczystościach, a to chwilowo zapewniło Morrowowi dobrą reputację. Może i właściciel cyrku nie był człowiekiem zaprzysiężonym władzy, ale to władza mu płaciła i nie mógł być na tyle głupi, by trzymać pod swoimi namiotami ryzykowne jednostki.
-Wychowałem się tu, ale odkąd pracuję dla Ministerstwa już tylko odwiedzam. - odpowiedział ogólnikowo, plany o stałej przeprowadzce do Shropshire miały pozostać sekretem dla publiki. W Londynie był zaś na świeczniku - listy z pogróżkami dotarły pod jego adres, Marcelius też zdołał go znaleźć. Nie było sensu udawać anonimowości, podobnie jak nie było sensu całkowicie wypierać się powiązań ze Shropshire. Sallowowie szczycili się długą historią i korzeniami w tym hrabstwie, Morrow mógł bez trudu zdobyć te informacje, choćby w najnowszej "Czarownicy".
-Birmingham w Warwickshire. - powtórzył po Lauriem spokojnie, rozciągając usta w jeszcze szerszym uśmiechu, w jadowitych oczach błysnęła iskra życia. -Nastały lepsze czasy dla Warwickshire, tyle możliwości. Nadal ma pan tam rodzinę? - przechylił lekko głowę, jakby się nad czymś zastanawiał. Poszukiwał historii, łzawych wyznań pokrzywdzonych czarodziejów, nazwisk na sprzedaż - o ileż łatwiej byłoby znaleźć je w Londynie, pośród ludzi choć trochę sprawdzonych. Wdowami z Warwickshire zostaną dziwki z Wenus, to już ustalone, ale poszukiwał też tożsamości i słów.
-Zgłębiania wiedzy w cyrku. - mruknął pod nosem. -W którym momencie nauka pana zawiodła, panie Morrow? - do cyrku uciekały wszak niedouczone sieroty, brzydale, ekscentrycy. Ten mężczyzna, gdyby zedrzeć z niego purpurowy płaszcz, z powodzeniem dałby sobie radę w renomowanej pracowni lub w kręgach biurokracji, miał szansę być zwyczajny. -Sympozjum naukowe, na którym zasugerowano, że mugole mogą mieć dostęp do magii było dla mnie ostrzeżeniem odnośnie stanu angielskiej elity - ale znaki ostrzegawcze musiały pojawiać się wcześniej. Bez obaw, panie Morrow, jeszcze kilka lat, a znajdzie pan bardziej sprzyjające młodym talentom środowisko. - zapewnił gładko.
-Dziękuję. - przyjął wdzięcznie gratulacje, swoją opinię o występie akrobatów streszczając w wymijającym -Występ był bardzo imponujący. Żałuję, że obowiązki nie pozwalają mi wybrać się na przedstawienie pełnej długości. - może powinien, odważyć się postawić tam kiedyś stopę sam. Wspominając o tym niezwiązanemu z synem cyrkowcowi zasiewał pewne ziarno, możliwość spontaniczengo wybrania się na występ.
Stał z boku, nienachalnie patrząc Morrowowi na ręce, aż wreszcie usiadł na pobliskiej ławce, z książką w dłoniach. Dirk milczał - nie był dobrym kompanem do rozmowy w celu zabicia czasu.
-Czy zabezpieczenie może gwarantować, bym tylko ja mógł go aktywować - ale umożliwić przeniesienie dowolnych osób? - dopytał, odbierając świstoklik od Morrowa i z ciekawością obracając go w palcach.
-Zadowoli. - przytaknął, najprostszy również się przyda. -Proszę kontynuować, poczekam. - tym razem nie sprawdzał pracy numerologa tak ściśle - po ukończeniu pracy nad świstoklikiem, Morrow mógł znaleźć Sallowa na pobliskiej ławce, zaczytanego w książce o historii magii.
-Wychowałem się tu, ale odkąd pracuję dla Ministerstwa już tylko odwiedzam. - odpowiedział ogólnikowo, plany o stałej przeprowadzce do Shropshire miały pozostać sekretem dla publiki. W Londynie był zaś na świeczniku - listy z pogróżkami dotarły pod jego adres, Marcelius też zdołał go znaleźć. Nie było sensu udawać anonimowości, podobnie jak nie było sensu całkowicie wypierać się powiązań ze Shropshire. Sallowowie szczycili się długą historią i korzeniami w tym hrabstwie, Morrow mógł bez trudu zdobyć te informacje, choćby w najnowszej "Czarownicy".
-Birmingham w Warwickshire. - powtórzył po Lauriem spokojnie, rozciągając usta w jeszcze szerszym uśmiechu, w jadowitych oczach błysnęła iskra życia. -Nastały lepsze czasy dla Warwickshire, tyle możliwości. Nadal ma pan tam rodzinę? - przechylił lekko głowę, jakby się nad czymś zastanawiał. Poszukiwał historii, łzawych wyznań pokrzywdzonych czarodziejów, nazwisk na sprzedaż - o ileż łatwiej byłoby znaleźć je w Londynie, pośród ludzi choć trochę sprawdzonych. Wdowami z Warwickshire zostaną dziwki z Wenus, to już ustalone, ale poszukiwał też tożsamości i słów.
-Zgłębiania wiedzy w cyrku. - mruknął pod nosem. -W którym momencie nauka pana zawiodła, panie Morrow? - do cyrku uciekały wszak niedouczone sieroty, brzydale, ekscentrycy. Ten mężczyzna, gdyby zedrzeć z niego purpurowy płaszcz, z powodzeniem dałby sobie radę w renomowanej pracowni lub w kręgach biurokracji, miał szansę być zwyczajny. -Sympozjum naukowe, na którym zasugerowano, że mugole mogą mieć dostęp do magii było dla mnie ostrzeżeniem odnośnie stanu angielskiej elity - ale znaki ostrzegawcze musiały pojawiać się wcześniej. Bez obaw, panie Morrow, jeszcze kilka lat, a znajdzie pan bardziej sprzyjające młodym talentom środowisko. - zapewnił gładko.
-Dziękuję. - przyjął wdzięcznie gratulacje, swoją opinię o występie akrobatów streszczając w wymijającym -Występ był bardzo imponujący. Żałuję, że obowiązki nie pozwalają mi wybrać się na przedstawienie pełnej długości. - może powinien, odważyć się postawić tam kiedyś stopę sam. Wspominając o tym niezwiązanemu z synem cyrkowcowi zasiewał pewne ziarno, możliwość spontaniczengo wybrania się na występ.
Stał z boku, nienachalnie patrząc Morrowowi na ręce, aż wreszcie usiadł na pobliskiej ławce, z książką w dłoniach. Dirk milczał - nie był dobrym kompanem do rozmowy w celu zabicia czasu.
-Czy zabezpieczenie może gwarantować, bym tylko ja mógł go aktywować - ale umożliwić przeniesienie dowolnych osób? - dopytał, odbierając świstoklik od Morrowa i z ciekawością obracając go w palcach.
-Zadowoli. - przytaknął, najprostszy również się przyda. -Proszę kontynuować, poczekam. - tym razem nie sprawdzał pracy numerologa tak ściśle - po ukończeniu pracy nad świstoklikiem, Morrow mógł znaleźć Sallowa na pobliskiej ławce, zaczytanego w książce o historii magii.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Carrington ślizgał się na krawędzi, mając w sobie naturalny talent do mydlenia oczu i odwracania uwagi od niewygodnych szczegółów; potrafił zatuszować sprawy, które nie powinny były się wydarzyć, te, które zaciążyć mogły na jego reputacji. Na razie robił to dość skutecznie; na tyle, by nikt z przesadną uwagą nie przyglądał się cyrkowej zbieraninie indywiduów.
Daleki był jednak od tego, by nawet pod jego protekcją czuć się bezpiecznie. Dziś dyskomfort uwierał szczególnie; jedynie koncentracja na wykonaniu zadania pomagała mu trzymać się w ryzach i przetrwać kolejne minuty niewygodnego spotkania. Jeszcze mniej wygodnych pytań.
Miał wrażenie, że ktoś taki jak Sallow nawet w kurtuazji szuka dla siebie czegoś, co będzie mógł wykorzystać. Czasem pozornie błahej informacji, a czasem nawiązania znajomości określanej mianem przydatnej. Bądź tylko - aż - utrzymania pozorów, zadbania o to, by nie pozostać obojętnym w pamięci rozmówcy.
Wężowe spojrzenie wiło się serpentyną uwagi, kamuflując coś, czego Morrow nie dostrzegał. Co zaczął dostrzegać zbyt późno. Jeszcze nie teraz, już za chwilę.
Jeśli Sallow się tu wychował, bez wątpienia zamówienia były prywatne; niezwiązane ze zobowiązaniami ministerialnymi. Czemu jednak nie wykorzystał kontaktów z Ministerstwa, żeby ktoś stworzył dla niego świstokliki całkowicie za darmo? Nie chciał, by zbyt wiele osób wiedziało, że wciąż często tu bywa? Ale w takim razie - czemu mówił o tym jemu, tak otwarcie?
Miał wrażenie, że choć słowa błyszczą gładko, osiadając na ustach bez zająknięcia; choć nie ma w nich ani grama fałszu - możliwego do dostrzeżenia, to jednak nie są do końca prawdziwe. Nie w pełni.
- Ciekaw jestem tego, jak bardzo zmieni się wkrótce nasze Warwickshire, teraz, kiedy znalazło się we właściwych rękach - minę miał poważną, choć całą swą uwagę zdawał się poświęcać procesowi kreacji, a nie tej swobodnej rozmowie, która snuła się leniwie w tle, w tym samym tempie, w jakim mgliste, srebrne wiązki opadały spiralą na transmutowany przedmiot. Dłoń zadrżała lekko, wprawiając smugę w wibracje, kiedy Sallow dopytał o jego rodzinę, zapędzając go w sidła. Powstrzymał się od uniesienia głowy i rzucenia mu spojrzenia, w którym krystalizować zaczął się strach. - Moja siostra wyszła za mąż za Francuza, kilka lat temu, mieszka więc po drugiej stronie kanału. Ojciec nie żyje, a mama przeprowadziła się do siostry, gdy w kraju zaczęło się robić niebezpiecznie... w tym momencie nie mam w Birmingham niemal nikogo, kogo mógłbym odwiedzać, ale liczę na to, że niebawem się to zmieni i jeszcze kiedyś będzie nam dane spędzać tam razem święta - pierwsza część była oczywistym kłamstwem, modulował głos, pilnował się, by brzmieć pewnie; nieznaczne drżenie dało się usprawiedliwić emocjonalnością czy tęsknotą. Za tym, o czym naprawdę czasem myślał - o dniu, który najpewniej nigdy nie nadejdzie; gdy zasiądą razem przy rodzinnym stole, wszyscy.
- Nauka nie ma w zwyczaju nikogo zawodzić, to domena ludzi - pozwolił sobie na to wtrącenie, wciąż operując łagodną uprzejmością; udał też, że nie wychwycił ironii, którą ociekały słowa Sallowa. - Iluzjonistyczne występy Mistrza opierają się na niuansach Transmutacji i Numerologii, których nie byłbym w stanie nauczyć się od nikogo innego - dopowiedział, kontynuując wykonywanie monotonnych ruchów różdżką. - Miał pan okazję zapoznać się z najnowszą książką profesora Vane'a? - czy ktoś, kto ją przeczytał, mógłby aż tak spłycić jej przekaz? Nie było ani jednego pola, którego nie oplatałyby macki polityki? Nawet nauka, z założenia apolityczna, musiała być nią naznaczona? Dokąd to wszystko miało zmierzać - do jednej myśli, jednej mowy, bezwładnej masy podporządkowanej całkowicie tym na reżimowym piedestale?
- Bylibyśmy zaszczyceni mogąc tam pana gościć - ile jeszcze będzie się przed nim płaszczył, nim poczuje mdłości? Kim się stawał, nie tylko wykonując to zlecenie, ale ciągnąc rozmowę w tym tonie, naginając dla Sallowa resztki moralności, pozbywając się ostatków godności?
Nie był pewien, kogo brzydzi się bardziej; jego czy samego siebie.
Nie po raz pierwszy zadawał sobie to pytanie.
Przewracane przez Sallowa strony szeleściły cicho (czy jest w stanie dostrzec tytuł książki?); i choć zdawał się być pogrążony w lekturze, to Summers miał wrażenie, że mimo tego pozostaje ściśle obserwowany. Jednak ta wypełniona nerwowością cisza bardziej mu odpowiadała - bardziej niż następne pytania, na które może udzielić niekoniecznie poprawnej odpowiedzi.
- Jest to możliwe wyłącznie w przypadku świstoklików na bazie sproszkowanego meteorytu - na ten moment; im większą miał praktykę, tym częściej zastanawiał się, na ile byłby w stanie zmodyfikować schemat - tak, aby dopasować go do siebie. - W przypadku srebrnego gwiezdnego pyłu możliwe jest zabezpieczenie dla całych grup - rozluźnił się nieco, gdy rozmowa zeszła na temat technikaliów.
- To dla pana - po zakończeniu całego procesu przekazał w końcu drugi świstoklik, po cichu licząc na to, iż Sallow pozwoli mu zniknąć ze swojego życia tak szybko, jak to tylko możliwe. - Czy mogę służyć pomocą w kwestiach związanych z tymi świstoklikami? Jest coś, o co chciałby pan dopytać? - on, oczywiście, pozostaje do jego dyspozycji.
przekazuję drugi świstoklik
Daleki był jednak od tego, by nawet pod jego protekcją czuć się bezpiecznie. Dziś dyskomfort uwierał szczególnie; jedynie koncentracja na wykonaniu zadania pomagała mu trzymać się w ryzach i przetrwać kolejne minuty niewygodnego spotkania. Jeszcze mniej wygodnych pytań.
Miał wrażenie, że ktoś taki jak Sallow nawet w kurtuazji szuka dla siebie czegoś, co będzie mógł wykorzystać. Czasem pozornie błahej informacji, a czasem nawiązania znajomości określanej mianem przydatnej. Bądź tylko - aż - utrzymania pozorów, zadbania o to, by nie pozostać obojętnym w pamięci rozmówcy.
Wężowe spojrzenie wiło się serpentyną uwagi, kamuflując coś, czego Morrow nie dostrzegał. Co zaczął dostrzegać zbyt późno. Jeszcze nie teraz, już za chwilę.
Jeśli Sallow się tu wychował, bez wątpienia zamówienia były prywatne; niezwiązane ze zobowiązaniami ministerialnymi. Czemu jednak nie wykorzystał kontaktów z Ministerstwa, żeby ktoś stworzył dla niego świstokliki całkowicie za darmo? Nie chciał, by zbyt wiele osób wiedziało, że wciąż często tu bywa? Ale w takim razie - czemu mówił o tym jemu, tak otwarcie?
Miał wrażenie, że choć słowa błyszczą gładko, osiadając na ustach bez zająknięcia; choć nie ma w nich ani grama fałszu - możliwego do dostrzeżenia, to jednak nie są do końca prawdziwe. Nie w pełni.
- Ciekaw jestem tego, jak bardzo zmieni się wkrótce nasze Warwickshire, teraz, kiedy znalazło się we właściwych rękach - minę miał poważną, choć całą swą uwagę zdawał się poświęcać procesowi kreacji, a nie tej swobodnej rozmowie, która snuła się leniwie w tle, w tym samym tempie, w jakim mgliste, srebrne wiązki opadały spiralą na transmutowany przedmiot. Dłoń zadrżała lekko, wprawiając smugę w wibracje, kiedy Sallow dopytał o jego rodzinę, zapędzając go w sidła. Powstrzymał się od uniesienia głowy i rzucenia mu spojrzenia, w którym krystalizować zaczął się strach. - Moja siostra wyszła za mąż za Francuza, kilka lat temu, mieszka więc po drugiej stronie kanału. Ojciec nie żyje, a mama przeprowadziła się do siostry, gdy w kraju zaczęło się robić niebezpiecznie... w tym momencie nie mam w Birmingham niemal nikogo, kogo mógłbym odwiedzać, ale liczę na to, że niebawem się to zmieni i jeszcze kiedyś będzie nam dane spędzać tam razem święta - pierwsza część była oczywistym kłamstwem, modulował głos, pilnował się, by brzmieć pewnie; nieznaczne drżenie dało się usprawiedliwić emocjonalnością czy tęsknotą. Za tym, o czym naprawdę czasem myślał - o dniu, który najpewniej nigdy nie nadejdzie; gdy zasiądą razem przy rodzinnym stole, wszyscy.
- Nauka nie ma w zwyczaju nikogo zawodzić, to domena ludzi - pozwolił sobie na to wtrącenie, wciąż operując łagodną uprzejmością; udał też, że nie wychwycił ironii, którą ociekały słowa Sallowa. - Iluzjonistyczne występy Mistrza opierają się na niuansach Transmutacji i Numerologii, których nie byłbym w stanie nauczyć się od nikogo innego - dopowiedział, kontynuując wykonywanie monotonnych ruchów różdżką. - Miał pan okazję zapoznać się z najnowszą książką profesora Vane'a? - czy ktoś, kto ją przeczytał, mógłby aż tak spłycić jej przekaz? Nie było ani jednego pola, którego nie oplatałyby macki polityki? Nawet nauka, z założenia apolityczna, musiała być nią naznaczona? Dokąd to wszystko miało zmierzać - do jednej myśli, jednej mowy, bezwładnej masy podporządkowanej całkowicie tym na reżimowym piedestale?
- Bylibyśmy zaszczyceni mogąc tam pana gościć - ile jeszcze będzie się przed nim płaszczył, nim poczuje mdłości? Kim się stawał, nie tylko wykonując to zlecenie, ale ciągnąc rozmowę w tym tonie, naginając dla Sallowa resztki moralności, pozbywając się ostatków godności?
Nie był pewien, kogo brzydzi się bardziej; jego czy samego siebie.
Nie po raz pierwszy zadawał sobie to pytanie.
Przewracane przez Sallowa strony szeleściły cicho (czy jest w stanie dostrzec tytuł książki?); i choć zdawał się być pogrążony w lekturze, to Summers miał wrażenie, że mimo tego pozostaje ściśle obserwowany. Jednak ta wypełniona nerwowością cisza bardziej mu odpowiadała - bardziej niż następne pytania, na które może udzielić niekoniecznie poprawnej odpowiedzi.
- Jest to możliwe wyłącznie w przypadku świstoklików na bazie sproszkowanego meteorytu - na ten moment; im większą miał praktykę, tym częściej zastanawiał się, na ile byłby w stanie zmodyfikować schemat - tak, aby dopasować go do siebie. - W przypadku srebrnego gwiezdnego pyłu możliwe jest zabezpieczenie dla całych grup - rozluźnił się nieco, gdy rozmowa zeszła na temat technikaliów.
- To dla pana - po zakończeniu całego procesu przekazał w końcu drugi świstoklik, po cichu licząc na to, iż Sallow pozwoli mu zniknąć ze swojego życia tak szybko, jak to tylko możliwe. - Czy mogę służyć pomocą w kwestiach związanych z tymi świstoklikami? Jest coś, o co chciałby pan dopytać? - on, oczywiście, pozostaje do jego dyspozycji.
przekazuję drugi świstoklik
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Czymże jest prawda? Niczym, co było bliskie Corneliusowi, człowiekowi kryjącemu się za milionem masek. Niczym, co było warte przekazania w słowach. Słowach, słowach, słowach. Pięknych, śliskich, umiejętnie dobranych do każdej okazji i każdego rozmówcy. Cornelius nigdy nie lubił prawdziwego siebie, o ile taki ktoś kiedykolwiek istniał - dziadek zachęcał go do kłamstw już od dzieciństwa, karał pasem za mało wiarygodne wymówki, chwalił za spryt. A choć Sallow podchodził czasem lekceważąco do słabszych od siebie, to nauczył się nie lekceważyć ich całkowicie. W posępnym Sallow Coppice nauczył się od rodziny, że pozory mogą mylić, że najsłabsi mogą okazać się zdolni do wszystkiego, byleby przetrwać. Jak oni, niegdysiejsi druidzi, stawiający opór rzymskim najeźdźcom wszelkimi środkami, sprzymierzeni z Normanami, wierni panom Avery. Zdolni znieść ich okrucieństwo, zakraść się w łaski lodowych serc i sumień.
-Już się zmieniło, nie miał pan ostatnio okazji odwiedzić Warwick? - rozpromienił się, myśląc o dokonaniach namiestnika Mulcibera. Człowieka, który udowadniał, jak wiele można było osiągnąć bez zakradania się w łaski lordów i dam, który doszedł do pozycji niemalże równej arystokracji pomimo skromniejszego urodzenia. Mulciberowie byli kiedyś szlachtą, ale poza Rosją nikt o tym nie pamiętał - choć Sallow będzie musiał rozdmuchać to odpowiednio w Walczącym Magu.
-Co pan sądzi o nowym namiestniku? - zagaił z ciekawością, zastanawiając się, jak widzą Ramseya zwykli ludzie. Zdawał sobie sprawę z własnej pozycji i z tego, że w gabinecie lub redakcji rozmówcy mogą podchodzić do niego z ostrożnością - liczył chyba, że niezobowiązujący klimat osady w Shropshire i ładna pogoda rozwiążą trochę Morrowowi język. Był też ciekaw, dlaczego rzemieślnik nie odwiedził właściwie rodzinnych stron. Owszem, z powodu bariery teleportacyjnej podróże do i z Londynu bywały utrudnione, ale chyba nie dla twórcy świstoklików? Podobno szewc bez butów chodzi, ale Cornelius nigdy nie uważał tego przysłowia za dobrą reklamę, raczej za irytujący frazes.
Zagadka szybko się wyjaśniła, Morrow po prostu nie miał w Birmingham rodziny. Sallow zamilkł, przypominając sobie o stowarzyszeniu polującym na czarodziejów w Suffolk, o politykach, których tropił. Warwickshire, z wojskową mugolską twierdzą pośrodku miasta, z pewnością zmagało się z podobnymi... prześladowaniami.
-Przykro mi. Na własne oczy widziałem, co robili mugole z kobietami w Warwickshire. Cieszę się, że pańskie matka i siostra są bezpieczne. - powiedział poważnie, a współczucie w miękkim głosie można by niemalże wziąć za szczerą emocję. -Słyszał pan o porwaniu Sabinek? - zagaił równie miękko, jak cierpliwie Krukoni rozwiązujący zagadki przed obrazem w szkockim zamku. Uwielbiał te zagadki, a szczególnie satysfakcję na widok niegodnych krukońskich mundurków uczniów, którzy męczyli się nad nimi dłużej od niego. -Wedle niektórych magicznych historyków - czytał o tym niedawno, usiłując odświeżyć historię magii antycznej, znaleźć inspirację do metafor w najnowszym artykule. -to pierwszy udokumentowany, co prawda przez mugoli, przypadek spółkowania mugoli i czarodziejek. Nic dziwnego, żadna nie oddałaby się takiej... bestii po dobroci. Mało brakowało, a i nasze kobiety podzieliłyby ich los, ale na szczęście Warwickshire jest już w pełni bezpieczne. - zadumał się, pozorując spontaniczne zainteresowanie tematem. W istocie ćwiczył argumenty do reportażu o wdowach z Warwick, czy dobrze zabrzmią w uszach tamtejszego czarodzieja?
-Naukowcy to tylko ludzie. - przypomniał rozmówcy, wychwytując w jego słowach cień znajomego idealizmu. No tak, Vane. Podobnie patetyczne frazesy padały na jego sympozjum naukowym, tak jawnie lekceważącym prawdziwe problemy czarodziejskiego świata. -Oczywiście. - odpowiedział bez zająknięcia, zapytany o książkę. Nie rozumiał jej, ale rozmawiał o niej ze Śmierciożercami, a to przecież wystarczyło. -Żałuję, że pozostałości mugolskiej opresji zaowocowały autocenzurą i powstrzymały profesora przed dalszą konkluzją dla swoich wniosków. Z jego artyku w "Horyzontach Zaklęć" zdaje się wszak wynikać, że styczność mugoli z magią doprowadziła do śmiertelnego kataklizmu - i że ma to szansę się powtórzyć. Anomalie były swego rodzaju ostrzeżeniem od natury, nie uważa pan?
Uśmiechnął się uprzejmie w odpowiedzi na zaproszenie do cyrku.
-Dziękuję. Kto, oprócz Mistrza Seamaranusa - powtórzył zawiłe imię bezbłędnie, jak na człowieka obdarzonego dobrą pamięcią przystało -jest teraz waszą główną gwiazdą? - zapytał z pozoru niezobowiązująco, w duszy zastanawiając się, jak okaleczeni więźniowie radzą sobie z akrobacjami.
-Rozumiem. - przytaknął, nie zdradzając drobnego rozczarowania limitami świstoklików. Kto wie, może nieskrępowany rozwój nauki doprowadzi do obiecujących przełomów w tej kwestii.
-Dziękuję. Jak szybko można je uruchomić, czy różnią się między sobą? - dopytał, odbierając drugi świstoklik. Wiedział, że różnią się materiałami i stopniem skomplikowania, zastanawiał się więc, jak zadziałają w sytuacji zagrożenia.
-Już się zmieniło, nie miał pan ostatnio okazji odwiedzić Warwick? - rozpromienił się, myśląc o dokonaniach namiestnika Mulcibera. Człowieka, który udowadniał, jak wiele można było osiągnąć bez zakradania się w łaski lordów i dam, który doszedł do pozycji niemalże równej arystokracji pomimo skromniejszego urodzenia. Mulciberowie byli kiedyś szlachtą, ale poza Rosją nikt o tym nie pamiętał - choć Sallow będzie musiał rozdmuchać to odpowiednio w Walczącym Magu.
-Co pan sądzi o nowym namiestniku? - zagaił z ciekawością, zastanawiając się, jak widzą Ramseya zwykli ludzie. Zdawał sobie sprawę z własnej pozycji i z tego, że w gabinecie lub redakcji rozmówcy mogą podchodzić do niego z ostrożnością - liczył chyba, że niezobowiązujący klimat osady w Shropshire i ładna pogoda rozwiążą trochę Morrowowi język. Był też ciekaw, dlaczego rzemieślnik nie odwiedził właściwie rodzinnych stron. Owszem, z powodu bariery teleportacyjnej podróże do i z Londynu bywały utrudnione, ale chyba nie dla twórcy świstoklików? Podobno szewc bez butów chodzi, ale Cornelius nigdy nie uważał tego przysłowia za dobrą reklamę, raczej za irytujący frazes.
Zagadka szybko się wyjaśniła, Morrow po prostu nie miał w Birmingham rodziny. Sallow zamilkł, przypominając sobie o stowarzyszeniu polującym na czarodziejów w Suffolk, o politykach, których tropił. Warwickshire, z wojskową mugolską twierdzą pośrodku miasta, z pewnością zmagało się z podobnymi... prześladowaniami.
-Przykro mi. Na własne oczy widziałem, co robili mugole z kobietami w Warwickshire. Cieszę się, że pańskie matka i siostra są bezpieczne. - powiedział poważnie, a współczucie w miękkim głosie można by niemalże wziąć za szczerą emocję. -Słyszał pan o porwaniu Sabinek? - zagaił równie miękko, jak cierpliwie Krukoni rozwiązujący zagadki przed obrazem w szkockim zamku. Uwielbiał te zagadki, a szczególnie satysfakcję na widok niegodnych krukońskich mundurków uczniów, którzy męczyli się nad nimi dłużej od niego. -Wedle niektórych magicznych historyków - czytał o tym niedawno, usiłując odświeżyć historię magii antycznej, znaleźć inspirację do metafor w najnowszym artykule. -to pierwszy udokumentowany, co prawda przez mugoli, przypadek spółkowania mugoli i czarodziejek. Nic dziwnego, żadna nie oddałaby się takiej... bestii po dobroci. Mało brakowało, a i nasze kobiety podzieliłyby ich los, ale na szczęście Warwickshire jest już w pełni bezpieczne. - zadumał się, pozorując spontaniczne zainteresowanie tematem. W istocie ćwiczył argumenty do reportażu o wdowach z Warwick, czy dobrze zabrzmią w uszach tamtejszego czarodzieja?
-Naukowcy to tylko ludzie. - przypomniał rozmówcy, wychwytując w jego słowach cień znajomego idealizmu. No tak, Vane. Podobnie patetyczne frazesy padały na jego sympozjum naukowym, tak jawnie lekceważącym prawdziwe problemy czarodziejskiego świata. -Oczywiście. - odpowiedział bez zająknięcia, zapytany o książkę. Nie rozumiał jej, ale rozmawiał o niej ze Śmierciożercami, a to przecież wystarczyło. -Żałuję, że pozostałości mugolskiej opresji zaowocowały autocenzurą i powstrzymały profesora przed dalszą konkluzją dla swoich wniosków. Z jego artyku w "Horyzontach Zaklęć" zdaje się wszak wynikać, że styczność mugoli z magią doprowadziła do śmiertelnego kataklizmu - i że ma to szansę się powtórzyć. Anomalie były swego rodzaju ostrzeżeniem od natury, nie uważa pan?
Uśmiechnął się uprzejmie w odpowiedzi na zaproszenie do cyrku.
-Dziękuję. Kto, oprócz Mistrza Seamaranusa - powtórzył zawiłe imię bezbłędnie, jak na człowieka obdarzonego dobrą pamięcią przystało -jest teraz waszą główną gwiazdą? - zapytał z pozoru niezobowiązująco, w duszy zastanawiając się, jak okaleczeni więźniowie radzą sobie z akrobacjami.
-Rozumiem. - przytaknął, nie zdradzając drobnego rozczarowania limitami świstoklików. Kto wie, może nieskrępowany rozwój nauki doprowadzi do obiecujących przełomów w tej kwestii.
-Dziękuję. Jak szybko można je uruchomić, czy różnią się między sobą? - dopytał, odbierając drugi świstoklik. Wiedział, że różnią się materiałami i stopniem skomplikowania, zastanawiał się więc, jak zadziałają w sytuacji zagrożenia.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuł, jak koszulę przylepia do ciała pot; lawirował pomiędzy skupieniem, którego wymagał proces twórczy, a trzymaniem się poprawnych odpowiedzi. Zmęczenie i zdenerwowanie dawało się we znaki; zrobiło mu się zbyt ciepło w przydługawej pelerynie, uparcie ignorował jednak dyskomfort. O wiele większy sprawiała mu ta rozmowa. Obecność rozpraszających oczu, które mogły dostrzec za dużo.
A może już dostrzegły?
- Nie miałem okazji, by samemu to zaobserwować - od dnia, w którym udał się do Birmingham, aby odnaleźć rodzinę, a w ich mieszkaniu zastał już kogoś innego, nigdy tam nie wrócił. Każda ulica w tym mieście przypominała o tym, co utracili. - Od dwóch miesięcy przygotowujemy nowy spektakl, ostatnimi czasy niemalże nie opuszczam cyrku, wyjątek robiąc jedynie po to, aby zrealizować zamówienia na świstokliki - posłużył się pierwszą wymówką, która przyszła mu go głowy, bazując na prawdzie - w gruncie rzeczy do tego ostatnio sprowadzało się jego życie; zmęczenie i nieprzespane noce wypisane miał na twarzy. Nie w głównej mierze przez pracę, ale to musiał zachować dla siebie.
- Proszę wybaczyć ignorancję, niestety niewiele tak właściwie o nim wiem, poza tym, że odznaczono go za wybitne - wybitnie okrutne działania - ile osób zginęło spod jego różdżki? - zasługi - przywołał z pamięci czystokrwiste nazwisko, nie potrafił jednak dopasować go do twarzy; miał wrażenie, że nawet w propagandowych artykułach nieszczególnie rozwodzono się na temat zagorzałego poplecznika tego, który sam nazwał siebie lordem, choć był zaprzeczeniem wszystkiego, co szlachetne. Ale po prawdzie, czy nawet nie mniej wiedział o enigmatycznej kobiecie, która przedarła się przez męskie ego, i została mianowana namiestniczką Londynu, miasta nierozerwalnie związanego z cyrkiem? - Jakie zmiany udało mu się już wprowadzić? - słyszał tylko o oczyszczaniu, o paleniu trupów, które zostały na tych ziemiach po brutalnych walkach, o robieniu miejsca na godnych żywych - nie był jednak w okolicy, a słowa mogły zostać zniekształcone, przeinaczone, nim do niego dotarły. Nie zdziwiłby się, gdyby było jeszcze gorzej.
Zamrugał, gdy łzy wściekłości zaczęły się skraplać pod powiekami; nie może sobie na to pozwolić, nie może okazywać emocji w żaden sposób, ale gdy Sallow kontynuował wyrażenie tego, jak bardzo mu przykro z powodu krzywdy, którą mugole wyrządzili czarownicom, nie potrafił nie zacisnąć mocniej palców na drewnie różdżki; szczęśliwie dla niego wciąż zachowywał nad tym względną kontrolę, nie patrzył już na polityka, odwrócony do niego profilem, pochylał się nad świstoklikiem, a żadna z łez ostatecznie nie popłynęła po policzku.
- To bestialstwo - przyznał cicho, mając przed oczami zupełnie inny scenariusz, zupełnie inny obraz; pamiętał to tak, jakby wydarzyło się wczoraj - natknięcie się na zbrukaną dziewczynkę, porzuconą w lesie, bezimienną, zabitą w okrutny sposób. Było ich wiele. Któraś z nich mogła być jego siostrą.
Dokonywali rzezi, przeinaczając fakty, usprawiedliwiając się przed samymi sobą (może wmawiali sobie własną prawdę tak długo, aż naprawdę w nią uwierzyli - by być w stanie jakoś funkcjonować z rękami zanurzonymi we krwi, z sumieniem splamionym najokrutniejszymi zbrodniami).
Nawet teraz, gdy mówił, że mu przykro, głosem, w którym pobrzmiewało żywe przejęcie, Morrow nie potrafił wyczuć ani nuty fałszu - a wiedział przecież, że los jego rodziny niewiele tak naprawdę obchodzi tego człowieka, że to tylko gra pozorów. Nie było w Sallowie ani grama prawdy, na niego całego składało się kłamstwo.
- I to oni popełniają błędy - naukowcy, ludzie, lecz nie sama w sobie nauka; czy w ogóle powinien wchodzić w polemikę na ten temat? Żaden z nich nie próbował tak naprawdę zrozumieć punktu widzenia tego drugiego. - Ostrzeżeniem od natury? - dobrze rozumiał aluzję - Sallow pił do tego, że styczność mugoli z magią doprowadziła do anomalii? - Profesor Stephen Lupin wraz ze swoją grupą badawczą dowiódł, że majowy wybuch był tylko iskrą zapalną. Jeśli dobrze kojarzę, Ministerstwo wspierało i nadzorowało te badania, naukowcy posługiwali się metodą badawczą określaną mianem pomiarów wiązek magicznych pod poziomem gleby. Nie jestem niestety geomantą i bazuję wyłącznie na artykułach spod pióra autorytetów, ale w świecie nauki uważa się, że anomalia powstały przez zintensyfikowaną aktywność przewodnictwa magicznych podziemnych traktów. Grafy geologiczne umożliwiają monitorowanie częstotliwości występowania wiązek, do tego właśnie wykorzystywano Źrenicę Fudge'a, metalowy drąg wbity na trzy metry w głąb ziemi. Doczepia się do niego samopiszące pióro, które odnotowuje w tabeli odczytów każde mrugnięcie artefaktu, jak nazywa się zaświecenie się centrum Źrenicy. W metodyce badawczej Fudge ustalił normy dla miejsc znajdujących się zarówno z dala od terenów magicznych, jak i dla największych metropolii. Nie jestem w stanie przytoczyć z pamięci dokładnych liczb, musiałbym sięgnąć po artykuły w Horyzontach Magii, ale normy były przekroczone trzydziestokrotnie. Największe meteorologiczne anomalia powiązane były z przewodnictwem w miejscach, które uważa się na kolebkę historii magii - a najniższe w mugolskich rejonach, przed kim w takim razie ostrzegała natura, jeśli już pozostaną przy tym argumencie ostatecznym - przed mugolami, czy działaniami czarodziejów? - w Stonehenge nie dało się nawet przeprowadzić badań, Źrenica pękała niemalże od razu, po minucie pracy - urwał przydługawy monolog, zastanawiając się, co tak właściwie chciał nim osiągnąć - przecież nie liczył na to, że Sallow wróci do tamtych badań i przestanie wysnuwać wyssane z palca wnioski. Nie był jednak w stanie słuchać argumentum ad mugolum, retoryki, w której za wszystkie nieszczęścia świata obarczało się niemagicznych.
- To tylko subiektywna opinia, mamy wielu artystów, którzy zasłużyli sobie na to miano, ale na rozdaniu nagród nie było chyba lady Naehri - jej tytulatura miała taką samą wartość jak ta najokrutniejszego lorda - naszej egzotycznej piękności, tancerki, która zaklina węże, tańcząc z nimi do orientalnych melodii - coś podpowiadało mu, że w namiocie pełnym żmij jego rozmówca mógłby się doskonale odnaleźć; poza tym, za sprawą nowej namiestniczki egzotyka była ostatnio chyba szczególnie modna. - Zachęcam jednak do sprawdzenia repertuaru, każdego dnia na naszych widzów czeka coś wyjątkowego, jeśli miałby się pan wybrać z rodziną i dziećmi - chociażby ze względów politycznych pewnie ją ma - to bez wątpienia największe wrażenie powinien zrobić Namiot Podniebnego Cwału, występ Mistrza Iluzji, albo nasi uzdolnieni akrobaci dokonujący niemożliwego na zaczarowanych trapezach - cała paleta możliwości.
- Mam nadzieję, że będą panu dobrze służyć - niestety wykonał swą pracę uczciwie, więc tak najpewniej się stanie - do stworzenia świstoklików wykorzystuje się trzy różne bazy - ja posłużyłem się dzisiaj srebrnym gwiezdnym pyłem i księżycowym pyłem. Drugi świstoklik bazuje na księżycowym pyle, jest więc w stanie przenieść jedynie do dwóch osób jednocześnie, nie zadziała, jeśli jedna z lokalizacji będzie magiczna, każda z nich musi być pospolita. Poza tym można z niego korzystać wyłącznie na terenie kraju. To najprostszy świstoklik, więc z jego aktywacją poradzi sobie każdy czarodziej. Lubię porównywać świstokliki do kluczy, którymi otwiera się drzwi do tunelu translokacyjnego. Idąc za tym porównaniem, ma pan w ręku najprostszy klucz, który da się szybko przekręcić i w kilka chwil wejście jest już otwarte. Pierwszy świstoklik jest nieco inny, bazą do niego był srebrny gwiezdny pył, co oznacza, że klucz otwiera już bardziej skomplikowany zamek. Aktywacja wymaga skupienia i znajomości podstaw numerologii, tylko wtedy jest się w stanie świadomie kontrolować przepływ magii. Dzięki temu można jednak przenieść więcej osób, do pięciu jednocześnie. Świstoklik działa między państwami i, jak już wspominałem, może być zabezpieczony dla konkretnej grupy osób. Istotne jest także to, że pasujący do niego zamek otwiera dostęp do lokacji magicznej, z jego użyciem będzie mógł się pan przenieść pomiędzy jedną magiczną a jedną pospolitą lokacją - dokończył; chciał wyczerpująco zarysować różnice, skorzystał też z okazji i przyjął z ulgą zmianę tematu, zdecydowanie preferując poruszanie się po całkowicie neutralnym obszarze konwersacji.
A może już dostrzegły?
- Nie miałem okazji, by samemu to zaobserwować - od dnia, w którym udał się do Birmingham, aby odnaleźć rodzinę, a w ich mieszkaniu zastał już kogoś innego, nigdy tam nie wrócił. Każda ulica w tym mieście przypominała o tym, co utracili. - Od dwóch miesięcy przygotowujemy nowy spektakl, ostatnimi czasy niemalże nie opuszczam cyrku, wyjątek robiąc jedynie po to, aby zrealizować zamówienia na świstokliki - posłużył się pierwszą wymówką, która przyszła mu go głowy, bazując na prawdzie - w gruncie rzeczy do tego ostatnio sprowadzało się jego życie; zmęczenie i nieprzespane noce wypisane miał na twarzy. Nie w głównej mierze przez pracę, ale to musiał zachować dla siebie.
- Proszę wybaczyć ignorancję, niestety niewiele tak właściwie o nim wiem, poza tym, że odznaczono go za wybitne - wybitnie okrutne działania - ile osób zginęło spod jego różdżki? - zasługi - przywołał z pamięci czystokrwiste nazwisko, nie potrafił jednak dopasować go do twarzy; miał wrażenie, że nawet w propagandowych artykułach nieszczególnie rozwodzono się na temat zagorzałego poplecznika tego, który sam nazwał siebie lordem, choć był zaprzeczeniem wszystkiego, co szlachetne. Ale po prawdzie, czy nawet nie mniej wiedział o enigmatycznej kobiecie, która przedarła się przez męskie ego, i została mianowana namiestniczką Londynu, miasta nierozerwalnie związanego z cyrkiem? - Jakie zmiany udało mu się już wprowadzić? - słyszał tylko o oczyszczaniu, o paleniu trupów, które zostały na tych ziemiach po brutalnych walkach, o robieniu miejsca na godnych żywych - nie był jednak w okolicy, a słowa mogły zostać zniekształcone, przeinaczone, nim do niego dotarły. Nie zdziwiłby się, gdyby było jeszcze gorzej.
Zamrugał, gdy łzy wściekłości zaczęły się skraplać pod powiekami; nie może sobie na to pozwolić, nie może okazywać emocji w żaden sposób, ale gdy Sallow kontynuował wyrażenie tego, jak bardzo mu przykro z powodu krzywdy, którą mugole wyrządzili czarownicom, nie potrafił nie zacisnąć mocniej palców na drewnie różdżki; szczęśliwie dla niego wciąż zachowywał nad tym względną kontrolę, nie patrzył już na polityka, odwrócony do niego profilem, pochylał się nad świstoklikiem, a żadna z łez ostatecznie nie popłynęła po policzku.
- To bestialstwo - przyznał cicho, mając przed oczami zupełnie inny scenariusz, zupełnie inny obraz; pamiętał to tak, jakby wydarzyło się wczoraj - natknięcie się na zbrukaną dziewczynkę, porzuconą w lesie, bezimienną, zabitą w okrutny sposób. Było ich wiele. Któraś z nich mogła być jego siostrą.
Dokonywali rzezi, przeinaczając fakty, usprawiedliwiając się przed samymi sobą (może wmawiali sobie własną prawdę tak długo, aż naprawdę w nią uwierzyli - by być w stanie jakoś funkcjonować z rękami zanurzonymi we krwi, z sumieniem splamionym najokrutniejszymi zbrodniami).
Nawet teraz, gdy mówił, że mu przykro, głosem, w którym pobrzmiewało żywe przejęcie, Morrow nie potrafił wyczuć ani nuty fałszu - a wiedział przecież, że los jego rodziny niewiele tak naprawdę obchodzi tego człowieka, że to tylko gra pozorów. Nie było w Sallowie ani grama prawdy, na niego całego składało się kłamstwo.
- I to oni popełniają błędy - naukowcy, ludzie, lecz nie sama w sobie nauka; czy w ogóle powinien wchodzić w polemikę na ten temat? Żaden z nich nie próbował tak naprawdę zrozumieć punktu widzenia tego drugiego. - Ostrzeżeniem od natury? - dobrze rozumiał aluzję - Sallow pił do tego, że styczność mugoli z magią doprowadziła do anomalii? - Profesor Stephen Lupin wraz ze swoją grupą badawczą dowiódł, że majowy wybuch był tylko iskrą zapalną. Jeśli dobrze kojarzę, Ministerstwo wspierało i nadzorowało te badania, naukowcy posługiwali się metodą badawczą określaną mianem pomiarów wiązek magicznych pod poziomem gleby. Nie jestem niestety geomantą i bazuję wyłącznie na artykułach spod pióra autorytetów, ale w świecie nauki uważa się, że anomalia powstały przez zintensyfikowaną aktywność przewodnictwa magicznych podziemnych traktów. Grafy geologiczne umożliwiają monitorowanie częstotliwości występowania wiązek, do tego właśnie wykorzystywano Źrenicę Fudge'a, metalowy drąg wbity na trzy metry w głąb ziemi. Doczepia się do niego samopiszące pióro, które odnotowuje w tabeli odczytów każde mrugnięcie artefaktu, jak nazywa się zaświecenie się centrum Źrenicy. W metodyce badawczej Fudge ustalił normy dla miejsc znajdujących się zarówno z dala od terenów magicznych, jak i dla największych metropolii. Nie jestem w stanie przytoczyć z pamięci dokładnych liczb, musiałbym sięgnąć po artykuły w Horyzontach Magii, ale normy były przekroczone trzydziestokrotnie. Największe meteorologiczne anomalia powiązane były z przewodnictwem w miejscach, które uważa się na kolebkę historii magii - a najniższe w mugolskich rejonach, przed kim w takim razie ostrzegała natura, jeśli już pozostaną przy tym argumencie ostatecznym - przed mugolami, czy działaniami czarodziejów? - w Stonehenge nie dało się nawet przeprowadzić badań, Źrenica pękała niemalże od razu, po minucie pracy - urwał przydługawy monolog, zastanawiając się, co tak właściwie chciał nim osiągnąć - przecież nie liczył na to, że Sallow wróci do tamtych badań i przestanie wysnuwać wyssane z palca wnioski. Nie był jednak w stanie słuchać argumentum ad mugolum, retoryki, w której za wszystkie nieszczęścia świata obarczało się niemagicznych.
- To tylko subiektywna opinia, mamy wielu artystów, którzy zasłużyli sobie na to miano, ale na rozdaniu nagród nie było chyba lady Naehri - jej tytulatura miała taką samą wartość jak ta najokrutniejszego lorda - naszej egzotycznej piękności, tancerki, która zaklina węże, tańcząc z nimi do orientalnych melodii - coś podpowiadało mu, że w namiocie pełnym żmij jego rozmówca mógłby się doskonale odnaleźć; poza tym, za sprawą nowej namiestniczki egzotyka była ostatnio chyba szczególnie modna. - Zachęcam jednak do sprawdzenia repertuaru, każdego dnia na naszych widzów czeka coś wyjątkowego, jeśli miałby się pan wybrać z rodziną i dziećmi - chociażby ze względów politycznych pewnie ją ma - to bez wątpienia największe wrażenie powinien zrobić Namiot Podniebnego Cwału, występ Mistrza Iluzji, albo nasi uzdolnieni akrobaci dokonujący niemożliwego na zaczarowanych trapezach - cała paleta możliwości.
- Mam nadzieję, że będą panu dobrze służyć - niestety wykonał swą pracę uczciwie, więc tak najpewniej się stanie - do stworzenia świstoklików wykorzystuje się trzy różne bazy - ja posłużyłem się dzisiaj srebrnym gwiezdnym pyłem i księżycowym pyłem. Drugi świstoklik bazuje na księżycowym pyle, jest więc w stanie przenieść jedynie do dwóch osób jednocześnie, nie zadziała, jeśli jedna z lokalizacji będzie magiczna, każda z nich musi być pospolita. Poza tym można z niego korzystać wyłącznie na terenie kraju. To najprostszy świstoklik, więc z jego aktywacją poradzi sobie każdy czarodziej. Lubię porównywać świstokliki do kluczy, którymi otwiera się drzwi do tunelu translokacyjnego. Idąc za tym porównaniem, ma pan w ręku najprostszy klucz, który da się szybko przekręcić i w kilka chwil wejście jest już otwarte. Pierwszy świstoklik jest nieco inny, bazą do niego był srebrny gwiezdny pył, co oznacza, że klucz otwiera już bardziej skomplikowany zamek. Aktywacja wymaga skupienia i znajomości podstaw numerologii, tylko wtedy jest się w stanie świadomie kontrolować przepływ magii. Dzięki temu można jednak przenieść więcej osób, do pięciu jednocześnie. Świstoklik działa między państwami i, jak już wspominałem, może być zabezpieczony dla konkretnej grupy osób. Istotne jest także to, że pasujący do niego zamek otwiera dostęp do lokacji magicznej, z jego użyciem będzie mógł się pan przenieść pomiędzy jedną magiczną a jedną pospolitą lokacją - dokończył; chciał wyczerpująco zarysować różnice, skorzystał też z okazji i przyjął z ulgą zmianę tematu, zdecydowanie preferując poruszanie się po całkowicie neutralnym obszarze konwersacji.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Młody rzemieślnik wydawał się przejęty, wręcz zestresowany - ale zapewne tylko powagą zlecenia. Cornelius przez moment czuł pokusę sprawdzenia jego emocji, ale przecież je widział, skryte pod maską grzecznych słów. Stres zawsze smakował tak samo, chyba, że łapało się kogoś na kłamstwie, a dziś nie mieli potrzeby kłamać.
-Dziękuję zatem, że znalazł pan czas. - odpowiedział z fałszywą uprzejmością, przechylając lekko głowę. Nie spodobała mu się ta odpowiedź, ten człowiek bez korzeni, niezainteresowany własną, małą ojczyzną. Ale - to przekleństwo czarodziejów półkrwi (Morrow nie był znanym nazwiskiem), niezwiązanych z ziemią równie mocno jak Sallowowie ze Shropshire. Odartych z tradycji.
Będzie tylko lepiej.
-Tak, to wybitny człowiek. Nie tylko strateg, ale i mecenas kultury i nauki, niedawno otworzył w Warwick szpital. To przykre, jak mugole dławili rozwój naszej magii, odcinając dostęp do czarodziejskiej medycyny. - z prawdziwym zapałem pochwalił Ramseya, którego darzył podziwem wykraczającym poza propagandową ogładę. Szpital był mu zresztą szczególnie bliski - zorganizowali z Valerie koncert na rzecz datków dla tego przybytku.
Przytaknął wdową.
-Bestialstwo. Odcinali wdowom ręce. - westchnął ciężko, równie wzburzony. -Po to, by już nigdy nie mogły czarować. Bronić się przed shańbieniem. - rozmawiał z dorosłym czarodziejem z Londynu, nie było potrzeby owijać w bawełnę, ani zasłaniać się delikatnością. Laurence Morrow nie był damą, był mężczyzną. Właściwie w wieku kogoś, kto z powodzeniem mógłby walczyć na froncie zamiast bawić się w cyrk (nienawidził cyrku), ale Sallow nie zamierzał moralizować ani narzekać - w końcu dzięki Morrowowi miał świstokliki za niską cenę.
Zamrugał, gdy rzemieślnik go zaskoczył - wykraczając poza kurtuazyjną rozmowę i specyfikacje świstoklików i cytując jakieś badania naukowe. Na tyle zawiłe i nudne, że Cornelius stracił zainteresowanie w okolicach trzeciego zdania, choć kariera polityczna nauczyła go utrzymywania uważnego wyrazu twarzy. Dirk, natomiast, zdawał się nieco ożywić - Doga interesował się numerologią na tyle, by nadążać za tokiem rozumowania Laurence'a i utkwić w nim zainteresowane spojrzenie.
-Uhm, Stonehenge... - zauważył Cornelius, próbując zebrać myśli na gorąco.
-...jest skażone wyładowaniem magicznym spowodowanym Terremotio rzuconym przez rebeliantów. To potężne zaklęcie, powstała po nim energia i zbłąkane dusze mogą wpływać na niemożność pomiarów. - uzupełnił nagle Doge. -Nie ma jeszcze jednoznacznych dowodów na to, jak magia kumulująca się w naszych miejscach od wieków reaguje na nowe czynniki i nowe technologie. - zgrzytnął zębami. Pan Sallow wyjaśniał wyjaśnił mu już, jaka technologia zabiła Dereka. -Niemniej chętnie poczytam więcej o pomiarach Fudge'a, również nie jestem specjalistą z zakresu geomancji - numerologiczna teoria jest całkiem zasadna, choć zastanawiam się, czy nowe modele matematyczne mogą dać bardziej precyzyjne pomiary. - zakończył i uśmiechnął się blado.
Cornelius zamrugał.
-Tak, dokładnie. - stwierdził z niezbitą pewnością, licząc na lojalność ochroniarza również w kwestii jego... naukowych zainteresowań.
(Zobaczył ich nagle oczyma wyobraźni, Dianthe i Derrick, ona elegancka, on poważny i zaczytany w książkach, obydwoje w kamienicy Crabbe'ów.
Zapewniliśmy mu najlepsze możliwe życie - my, Sallowowie, nie Crabbowie. Życie policjanta, płytsze, ale stabilne.
Marceliusowi nie zapewnił nawet tego, a Dirk był przecież dowodem, że nawet z niemagiczną krwią można osiągnąć wiele...)
-Czy to nie nieco... wulgarne? - uniósł brew, słysząc o tej, którą Laurence nazwał gwiazdą. Był poważnym, żonatym mężczyzną, a namiot Iluzjonisty prezentował chociaż jakiś poziom magii.
Całe szczęście, że tej półnagiej tancerki zabrakło na rozdaniu nagród. Skinął głową, wiedząc, że musi ominąć namiot akrobatów jeśli kiedykolwiek zabierze Hersilię do cyrku - ale to nie zdarzy się prędko, słowa Valerie o spotkaniu z Marceliusem bardzo go zaalarmowały.
Poza tym, już raz wziął dziecko do cyrku.
I zostało akrobatą.
Wysłuchał uważnie instrukcji obsługi świstoklików, kiwając głową.
-Rozumiem, dziękuję. - skinął głową. A jeśli coś mu umknęło, to Dirk na pewno rozumie.
-To wszystko, panie Morrow. - skłonił się lekko, w podzięce za zlecenie. Zapłacił z góry na początku spotkania, odebrał świstokliki, transakcja dobiegła końca.
/zt
-Dziękuję zatem, że znalazł pan czas. - odpowiedział z fałszywą uprzejmością, przechylając lekko głowę. Nie spodobała mu się ta odpowiedź, ten człowiek bez korzeni, niezainteresowany własną, małą ojczyzną. Ale - to przekleństwo czarodziejów półkrwi (Morrow nie był znanym nazwiskiem), niezwiązanych z ziemią równie mocno jak Sallowowie ze Shropshire. Odartych z tradycji.
Będzie tylko lepiej.
-Tak, to wybitny człowiek. Nie tylko strateg, ale i mecenas kultury i nauki, niedawno otworzył w Warwick szpital. To przykre, jak mugole dławili rozwój naszej magii, odcinając dostęp do czarodziejskiej medycyny. - z prawdziwym zapałem pochwalił Ramseya, którego darzył podziwem wykraczającym poza propagandową ogładę. Szpital był mu zresztą szczególnie bliski - zorganizowali z Valerie koncert na rzecz datków dla tego przybytku.
Przytaknął wdową.
-Bestialstwo. Odcinali wdowom ręce. - westchnął ciężko, równie wzburzony. -Po to, by już nigdy nie mogły czarować. Bronić się przed shańbieniem. - rozmawiał z dorosłym czarodziejem z Londynu, nie było potrzeby owijać w bawełnę, ani zasłaniać się delikatnością. Laurence Morrow nie był damą, był mężczyzną. Właściwie w wieku kogoś, kto z powodzeniem mógłby walczyć na froncie zamiast bawić się w cyrk (nienawidził cyrku), ale Sallow nie zamierzał moralizować ani narzekać - w końcu dzięki Morrowowi miał świstokliki za niską cenę.
Zamrugał, gdy rzemieślnik go zaskoczył - wykraczając poza kurtuazyjną rozmowę i specyfikacje świstoklików i cytując jakieś badania naukowe. Na tyle zawiłe i nudne, że Cornelius stracił zainteresowanie w okolicach trzeciego zdania, choć kariera polityczna nauczyła go utrzymywania uważnego wyrazu twarzy. Dirk, natomiast, zdawał się nieco ożywić - Doga interesował się numerologią na tyle, by nadążać za tokiem rozumowania Laurence'a i utkwić w nim zainteresowane spojrzenie.
-Uhm, Stonehenge... - zauważył Cornelius, próbując zebrać myśli na gorąco.
-...jest skażone wyładowaniem magicznym spowodowanym Terremotio rzuconym przez rebeliantów. To potężne zaklęcie, powstała po nim energia i zbłąkane dusze mogą wpływać na niemożność pomiarów. - uzupełnił nagle Doge. -Nie ma jeszcze jednoznacznych dowodów na to, jak magia kumulująca się w naszych miejscach od wieków reaguje na nowe czynniki i nowe technologie. - zgrzytnął zębami. Pan Sallow wyjaśniał wyjaśnił mu już, jaka technologia zabiła Dereka. -Niemniej chętnie poczytam więcej o pomiarach Fudge'a, również nie jestem specjalistą z zakresu geomancji - numerologiczna teoria jest całkiem zasadna, choć zastanawiam się, czy nowe modele matematyczne mogą dać bardziej precyzyjne pomiary. - zakończył i uśmiechnął się blado.
Cornelius zamrugał.
-Tak, dokładnie. - stwierdził z niezbitą pewnością, licząc na lojalność ochroniarza również w kwestii jego... naukowych zainteresowań.
(Zobaczył ich nagle oczyma wyobraźni, Dianthe i Derrick, ona elegancka, on poważny i zaczytany w książkach, obydwoje w kamienicy Crabbe'ów.
Zapewniliśmy mu najlepsze możliwe życie - my, Sallowowie, nie Crabbowie. Życie policjanta, płytsze, ale stabilne.
Marceliusowi nie zapewnił nawet tego, a Dirk był przecież dowodem, że nawet z niemagiczną krwią można osiągnąć wiele...)
-Czy to nie nieco... wulgarne? - uniósł brew, słysząc o tej, którą Laurence nazwał gwiazdą. Był poważnym, żonatym mężczyzną, a namiot Iluzjonisty prezentował chociaż jakiś poziom magii.
Całe szczęście, że tej półnagiej tancerki zabrakło na rozdaniu nagród. Skinął głową, wiedząc, że musi ominąć namiot akrobatów jeśli kiedykolwiek zabierze Hersilię do cyrku - ale to nie zdarzy się prędko, słowa Valerie o spotkaniu z Marceliusem bardzo go zaalarmowały.
Poza tym, już raz wziął dziecko do cyrku.
I zostało akrobatą.
Wysłuchał uważnie instrukcji obsługi świstoklików, kiwając głową.
-Rozumiem, dziękuję. - skinął głową. A jeśli coś mu umknęło, to Dirk na pewno rozumie.
-To wszystko, panie Morrow. - skłonił się lekko, w podzięce za zlecenie. Zapłacił z góry na początku spotkania, odebrał świstokliki, transakcja dobiegła końca.
/zt
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W konfrontacji wymuskanych, a może przede wszystkim wymuszonych, uprzejmości pozwolił sobie na oddanie wygranej Sallowowi, darując sobie formowanie następnych, w odpowiedzi na podziękowania. Z nastroszonymi brwiami zdawał się być całkiem pochłonięty zleceniem, na tyle, że powinno mu się wybaczyć brak reakcji - powszechnie wiadome musiało być przecież, iż tworzenie świstoklików na każdym etapie wymaga uwagi, niezależnie od tego, czy dopiero przygotowuje się do procesu, czy już wiąże ingrediencje z energią translokacyjną.
Wybitny człowiek walczący z mugolską opresją; bez wątpienia nieświadomi istnienia magii mugole uniemożliwiali czarodziejom utworzenie szpitala już wcześniej.
Uniósł lekko brew, słysząc o wdowach, którym obcinano ręce - chyba naprawdę zaskoczony informacją; rozmowa z Sallowem sprowadzała się do chłonięcia jego obrazu świata, tego, który tworzy on sam, podwaliny budując z kłamstw i niedopowiedzeń. Niebrzmiących nawet wiarygodnie. Wciąż skoncentrowany na pracy chłonął jego wypowiedzi, nie zadając już kolejnych pytań.
Nie chciał tego słuchać, po prostu. Niech zapadnie cisza.
Dopiero komentarz Doge'a oderwał go na chwilę od zaczarowywanego przedmiotu; uniósł wzrok, tylko na kilka sekund, tak jakby upewniając się, że to naprawdę możliwe, iż ten milczący, enigmatyczny człowiek zdołał wypowiedzieć w ciągu ostatnich dwóch minut więcej słów, niż kiedykolwiek wcześniej, gdy razem rozmawiali. Nie był pewien, co poskutkowało większym zdziwieniem - to, czy może fakt, iż niewątpliwie fascynowała go nauka.
- O ile dobrze kojarzę, ostatnia wzmianka o badaniach Lupina pochodzi sprzed ponad roku, w ostatnich numerach Horyzontów zaklęć ten temat nie był poruszany - najnowsze numery poświęcone są pseudonaukowej retoryce, za którą odpowiada między innymi wspomniany przez Sallowa wybitny zbawiciel Warwickshire. Dowodzący nie tylko tego, że czarownice mają mniejszy potencjał magiczny, ale też sugerujący bodajże pięciokrotnie większą szansę na jego utratę przez kobiety mugolskiego pochodzenia. A więc i samych mugolaków najpewniej. Właśnie tego typu rozważania zajmowały przestrzeń Horyzontów, zabierając miejsce nauce.
- To sztuka - ta rządzi się własnymi prawami, czy pruderyjni na pokaz arystokraci nie zgromadzili się wokół pomnika półnagiego Malfoya, który stworzony był z antyczną precyzją, czy elity reżimu nie bywały w muzeum, obserwując jak przewodząca ognistemu rodowi nurza się w wannie krwi? Czy to nie nieco wulgarne?
- To ja dziękuję, do widzenia - oby nigdy więcej; świstokliki zostały przekazane, a on mógł oddalić się od mężczyzn i teleportować do swojego dostawcy, celem uzupełnienia uszczuplonych zapasów ingrediencji. Po raz kolejny wyszedł z pustymi rękami.
zt
Wybitny człowiek walczący z mugolską opresją; bez wątpienia nieświadomi istnienia magii mugole uniemożliwiali czarodziejom utworzenie szpitala już wcześniej.
Uniósł lekko brew, słysząc o wdowach, którym obcinano ręce - chyba naprawdę zaskoczony informacją; rozmowa z Sallowem sprowadzała się do chłonięcia jego obrazu świata, tego, który tworzy on sam, podwaliny budując z kłamstw i niedopowiedzeń. Niebrzmiących nawet wiarygodnie. Wciąż skoncentrowany na pracy chłonął jego wypowiedzi, nie zadając już kolejnych pytań.
Nie chciał tego słuchać, po prostu. Niech zapadnie cisza.
Dopiero komentarz Doge'a oderwał go na chwilę od zaczarowywanego przedmiotu; uniósł wzrok, tylko na kilka sekund, tak jakby upewniając się, że to naprawdę możliwe, iż ten milczący, enigmatyczny człowiek zdołał wypowiedzieć w ciągu ostatnich dwóch minut więcej słów, niż kiedykolwiek wcześniej, gdy razem rozmawiali. Nie był pewien, co poskutkowało większym zdziwieniem - to, czy może fakt, iż niewątpliwie fascynowała go nauka.
- O ile dobrze kojarzę, ostatnia wzmianka o badaniach Lupina pochodzi sprzed ponad roku, w ostatnich numerach Horyzontów zaklęć ten temat nie był poruszany - najnowsze numery poświęcone są pseudonaukowej retoryce, za którą odpowiada między innymi wspomniany przez Sallowa wybitny zbawiciel Warwickshire. Dowodzący nie tylko tego, że czarownice mają mniejszy potencjał magiczny, ale też sugerujący bodajże pięciokrotnie większą szansę na jego utratę przez kobiety mugolskiego pochodzenia. A więc i samych mugolaków najpewniej. Właśnie tego typu rozważania zajmowały przestrzeń Horyzontów, zabierając miejsce nauce.
- To sztuka - ta rządzi się własnymi prawami, czy pruderyjni na pokaz arystokraci nie zgromadzili się wokół pomnika półnagiego Malfoya, który stworzony był z antyczną precyzją, czy elity reżimu nie bywały w muzeum, obserwując jak przewodząca ognistemu rodowi nurza się w wannie krwi? Czy to nie nieco wulgarne?
- To ja dziękuję, do widzenia - oby nigdy więcej; świstokliki zostały przekazane, a on mógł oddalić się od mężczyzn i teleportować do swojego dostawcy, celem uzupełnienia uszczuplonych zapasów ingrediencji. Po raz kolejny wyszedł z pustymi rękami.
zt
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Nie był tego dnia w specjalnie dobrym nastroju. Ekspansja prowadzona przez Mary miała się dobrze ― nawet zbyt dobrze ― a na jego kark powoli spadała coraz większa odpowiedzialność. Zawsze był ważny, miał wyrobioną pozycję w Familii od dłuższego czasu, ale przecież nie był jedynym zaufanym typem spod ciemnej gwiazdy, którego miała pod ręką. Mogła wziąć Wołodię, albo tego pojeba od ładunków wybuchowych, oni też radzili sobie z szemranym biznesem i mieli… dar do rozmawiania z ludźmi. On wolał robić swoje, tak po prostu. Wykonywać polecenia, bo tego w gruncie rzeczy całe życie go uczono.
Najpierw polecenia ojca, potem polecenia przełożonego na kursie, w końcu polecenia szefa brygadzistów i ostatecznie polecenia samej Mary. Działał pod rozkazem, działał dobrze. Nie rozumiał, po chuj miał to zmieniać.
W pobliżu tej jebanej rodzinnej rudery pojawił się nieprzypadkowo ― dwie wiochy dalej miał zlecenie. Prosta robota, nic ciekawego i zapadającego w pamięć, przynajmniej nie jemu. A skoro był już tak blisko… od pewnego czasu kusiło go, by tu zajrzeć. Spojrzeć na portret ojca, zobaczyć, czy w ogóle go rozpozna. Mógłby się przejść po pokojach, pogrzebać w szufladach, może znalazłby coś wartościowego, godnego uwagi, coś, co dałoby się spieniężyć u pasera. Ewentualnie ― tego też nie wykluczał ― mógłby po prostu puścić dom rodzinny z dymem. Nie chciał się zagłębiać w prawdziwe motywy, które go tu ściągnęły; powtarzał sobie przez tyle lat, że nie jest kurwa sentymentalny i nic go nie obchodzi ani Hector, ani Leta, ani Orpheus czy ktokolwiek inny, dzielący z nim krew Vale’ów.
Droga prowadząca do domu była dość szeroka, porośnięta po obu stronach wysokimi krzewami ― lata temu ktoś o nie dbał, nie pamiętał już kto dokładnie ― ciepłą porą była bardzo pylista, w dni deszczowe z kolei przyjemnie równa i w magiczny sposób pozbawiona błota, które zsuwało się na boki. Sam dom rodziny Vale stał praktycznie na samym końcu tej drogi, na wzgórzu nieopodal wioski. Był usytuowany poprawnie, oknami na południe, tak jak poprawne było całe ich szczeniackie życie. Przynajmniej z pozoru.
Victor przez chwilę mierzył budynek spojrzeniem z oddali, choć wmawiał sobie ― całkiem skutecznie ― że obserwuje tylko tarczę zachodzącego słońca, że czeka na zmrok, porę w której zazwyczaj działał i która okrywała płaszczykiem tajemnicy wszystkie jego występki. Łypnął jeszcze przy okazji ― dość nieprzychylnie ― na żarzącą się na niebie kometę, nowego intruza, do którego jeszcze nie przywykł i którego obecności na nieboskłonie wyjaśnić nie potrafił.
Dopiero, kiedy słońce ostatecznie schowało się za chujowym wzgórzem, zbliżył się na tyle, by zorientować się, że nie on jeden wpadł na podobny pomysł. Z początku go nie poznał ― odruchowo sięgnął po różdżkę, przyczaił się za przerośniętym, zaniedbanym bukiem ― ale kiedy wyłowił z półmroku kształt laski i rozpoznał znajomą, nieco wątłą sylwetkę, pomyślał, że los naprawdę go kurwa nienawidzi.
― Co tu robisz? ― spytał bez zbędnych powitań, zbędnych ceregieli i tym podobnych pierdół. Wyłonił się zza drzewa, zanim właściwie skończył zadawać swoje pytanie, spojrzał na Hectora bez cienia sympatii w błękitnym spojrzeniu.
I nim Hector zdążył wziąć choćby oddech ― Victor podniósł ostrzegawczo różdżkę.
― Zacznij tylko pierdolić o braterskiej więzi, to następne co zobaczysz, to sufit w Mungu.[bylobrzydkobedzieladnie]
Soul for sale
Ostatnio zmieniony przez Victor Vale dnia 17.03.23 18:51, w całości zmieniany 1 raz
10.07
Śnił mu się dom. Nie lubił tych snów, które przeważnie zmieniały się w koszmary. Nie lubił tego, co Herr Freud powiedziałby o jego podświadomości.
Dzisiejszy sen pamiętał wyraźnie. Zawsze pamiętał te sny zbyt wyraźnie, tak jak powracający koszmar o śmierci Beatrice, o tym, jak czeka w lesie na wilkołaka i samemu nachyla się nad jej rozszarpanym ciałem. Znów miał kilka lat, znów potrafił biegać, znów biegali z bratem po schodach i korytarzach. Przez chwilę wszystko było pięknie, aż stracił czujność (bo zwykle, nawet w snach, przeczuwał, że piękno przemija) i wtedy w domu pojawiły się cienie. Ojciec, górujący nad matką - półprzezroczystą, rozpływającą się w jego ramionach im mocniej ją szarpał. Tym razem to Hector, nie Victor, wślizgnął się między nich. Kontury snu stały się mniej wyraźne, jakby nawet w wyobraźni nie potrafił zwizualizować sobie sukcesu, ale czuł satysfakcję i nadzieję, cień ojca rozwiał się.
Na moment.
Potem znów był uwięziony w oknie domu, nad dziedzińcem, a okres znów katowały Melancholy, sen zmienił się we wspomnienie. I znowu w sen, przerażający koszmar - gdy cień ojca zniknął, na dziedzińcu leżało ciało Victora.
Gdy się obudził, przez moment był przerażony. Jak wtedy, jak każdego dnia w tamtym domu. Wziął kilka głębszych oddechów, zaigrał z myślą rzucenia na siebie lekkiego Paxo (nie potrzebował, adrenalina opadła sama, ale uspokajało go samo to, że potrafi), ale wspomnienie domu pozostało, wyraźnie wyryte w jego pamięci. Wspomnienie brata też i nie potrzebował Freuda ani psychoanalizy, by wiedzieć dlaczego.
Pustkę trzeba czymś w końcu zapełnić, więc jego podświadomość zapełniała ją snami. Westchnął cicho, zastanawiając się, czy kiedyś pogodzi się z tym, że z dawnego my pozostał tylko on. Sam.
Niewygodny ciężar, kamień u nogi, wstydliwa sprawa. - podsunęła mu niezawodna pamięć krótkoterminowa. Tym był najwyraźniej w ich duecie i może w pojedynkę mógłby być po prostu Hectorem.
Ale nie umiał. A z samotnością powinien się pogodzić kilkanaście lat temu, gdy Victor znalazł sobie w Hogwarcie lepszych, zdrowych kolegów. Właściwie prawie się udało - przez mgłę złości po tym, jak brat doniósł na jego romans, nie czuł już tęsknoty. Każda złość jednak opada, a potem zostaje tylko pustka i listy, na które nie dostaje się odpowiedzi. (Czasem dostawał - musiał przyznać. Jak wtedy, drugiego kwietnia, gdy był naprawdę niespokojny i bliźniak odpisał krótko, ale szybko. Jakby wiedział, że mu zależy. Ale może to był przypadek).
Teraz nie będzie nawet listów.
Obiecał sobie, że uszanuje prośbę brata i nie będzie już pisał.
W prośbie brata nie było nic o niewypytywaniu o niego innych ludzi, więc wypytał - nie łamiąc obietnicy. Dowiedział się czego trzeba, szybciej niż sądził (widzisz, Vic, też mam n o w y c h przyjaciół i o ich pracy też w gruncie rzeczy niewiele wiem). Nie wszystkiego, ale wystarczająco wiele, by dopowiedzieć sobie resztę.
Będzie musiał przemyśleć, gdy emocje opadną.
Niewygodny ciężar, kamień u nogi, wstydliwa sprawa.
Może nigdy nie opadną.
Byli z Victorem jak ogień i woda. Uczucia brata rozpalały się i gasły szybko, jak wtedy, gdy w jego obronie gniewnie pobił tamtego dzieciaka, a potem zdawał się przerażony własnym czynem. Hector był inny, okazywał negatywne emocje mniej ekspresyjnie, ale potrafiły pożerać go od środka latami, czekając na odpowiednie ujście. Może to dobrze, że nie zobaczył Victora na Pokątnej tydzień temu, gdy niby przypadkiem zwolnił kroku w pobliżu prowadzącej na Nokturn Horizont Alley. A potem Orestes się mu wyrwał, brutalnie sprowadził na ziemię.
Może powinien pogodzić się z tym, że żyli w dwóch różnych światach.
(Nie, nigdy się z tym nie pogodzi.)
Wspomnienie domu prześladowało go przez cały dzień, choć usiłował od niego uciec. Śniony nocą koszmar przybierał różne formy, mimowolnej myśli o tym, czy wszystko jest bezpieczne, albo że powinien wreszcie znaleźć nowych lokatorów (do 1956 wynajmował część pokoi, ale po wojnie lokatorzy wypowiedzieli umowę, rodzeństwo nie upominało się o pieniądze, a on nie miał energii do szukania nowych - i właściwie wiedział, że w tych czasach ich nie znajdzie, zresztą stary dom był już w kiepskim stanie, a remont był zbyt kosztowny) albo choćby zatrudnić kogoś do nałożenia Cave Inimicum. Podczas wizyt domowych bębnił nerwowo palcami w blat biurka, świadom własnych, obsesyjnych myśli. Mógł samemu się uspokoić, długą metodą behawioralną.
Albo po prostu teleportować się pod dawny dom, rozejrzeć i myśli znikną. Znał siebie i własną psychikę.
Wreszcie, wieczorem, po pracy, gdy Orestes był wciąż u sąsiadki (miała się nim zająć do późnego wieczora, ale oczywiście jeden z pacjentów odwołał wieczorną wizytę - ten dzień był w końcu taki udany...) - zdecydował się wybrać prostsze rozwiązanie i samemu je sobie zracjonalizował. Dawno nie było go w Shropshire, powinien choćby rzucić okiem na rodzinną posiadłość. Może wreszcie wymyśli, co zrobić z tą ruiną.
Przystanął przed drzwiami i przez chwilę nie mógł się zmusić, by wejść do środka. Wiedział, że strach i niechęć są irracjonalne, że ojca już tam nie ma, co najwyżej jego portret (nie, nie powinien myśleć o portrecie, teraz poczuł jeszcze większą irracjonalną niechęć i gulę w gardle na dodatek), ale i tak przystanął na kilkanaście sekund. Miał przecież czas, może wziąć kilka wdechów, był tutaj sam i...
Drgnął, słysząc kroki. Kilka tygodni temu przestraszyłby się i sięgnął po różdżkę, mając na końcu języka formułkę o czystej krwi i prawie własności - ale teraz zawieszenie broni dało mu złudne poczucie bezpieczeństwa, a poza tym usłyszała znajomy głos kogoś, przy kim zawsze czuł się bezpieczny. "Zawsze", do zeszłego tygodnia. Noga bolała trochę dłużej niż powinna, ale nigdy mu się nie przyzna, może to zresztą skutek zmian w pogodzie i tej komety.
Odwrócił się, powoli. Zobaczył dłoń na różdżce. Uniósł brwijak ojciec, ale naprawdę niechcący.
A potem w błękitnych oczach mignął cień strachu, ale zanim Victora zdążyło to rozzłościć - Hector zezłościł się na samego siebie.
-Ja... - zająknął się, ale irytacja przyszła w połowie zdania. -...zresztą, nie będę ci się tłumaczyć. - wzruszył ramionami, wypowiadając te słowa dziwnie obojętnie. Jeszcze tydzień temu pierwszym, co by zrobił, byłoby tłumaczenie się bratu. Właściwie, całe ostatnie spotkanie mu się tłumaczył.
Ale skoro coś nie działa, to bez sensu tracić energię - uznał z dziwnym odrętwieniem. Wpadał czasem w stany podobnej obojętności, gdy dopadały go stany depresyjne.
Niewygodny ciężar, kamień u nogi, wstydliwa sprawa.
Odwrócił wzrok, nie chciał patrzeć mu w oczy. Ani być ciężarem, nawet teraz.
-Widziałem już sufit w Mungu. Ten w moim pokoju jest straszniejszy. - dodał cicho, bardziej do siebie. -Idę go zobaczyć, a ty rób co chcesz. - pchnął drzwi, ignorując uniesioną różdżkę. Nie dlatego, że nie wierzył, że Vic spełni swoje groźby - od zeszłego tygodnia wierzył.
Nie wierzył po prostu, że jakakolwiek reakcja zmieni jego zdanie. Niech robi, co chce. Samemu skierował się na klatkę schodową, przyspieszając kroku. Od początku planował wejść na górę, ale w swoim tempie, bardzo powoli, ostrożnie trzymając się barierki. I może zwiedziwszy najpierw parter.
Teraz, uniesiony dumą, od razu skierował się na schody, nie oglądając się nawet za siebie. Niewygodny ciężar, kamień u nogi, wstydliwa sprawa. Pokonał kilka stopni, mocniej ściskając laskę. Jeden ze stopni skrzypnął upiornie i dopiero wtedy po plecach przeszedł mu dreszcz lęku, ale nie mógł przecież teraz zwolnić ani się zawahać ani wyglądać na słabego lub proszącego o pomoc. Pokona te schody sam, bez tracenia równowagi - postanowił sobie.
I właśnie wtedy usłyszał z góry upiorne wycie i przytrzymał się mocniej poręczy, żeby z wrażenia nie stracić równowagi.
z naszego "my" zostało mi "ja"?
Śnił mu się dom. Nie lubił tych snów, które przeważnie zmieniały się w koszmary. Nie lubił tego, co Herr Freud powiedziałby o jego podświadomości.
Dzisiejszy sen pamiętał wyraźnie. Zawsze pamiętał te sny zbyt wyraźnie, tak jak powracający koszmar o śmierci Beatrice, o tym, jak czeka w lesie na wilkołaka i samemu nachyla się nad jej rozszarpanym ciałem. Znów miał kilka lat, znów potrafił biegać, znów biegali z bratem po schodach i korytarzach. Przez chwilę wszystko było pięknie, aż stracił czujność (bo zwykle, nawet w snach, przeczuwał, że piękno przemija) i wtedy w domu pojawiły się cienie. Ojciec, górujący nad matką - półprzezroczystą, rozpływającą się w jego ramionach im mocniej ją szarpał. Tym razem to Hector, nie Victor, wślizgnął się między nich. Kontury snu stały się mniej wyraźne, jakby nawet w wyobraźni nie potrafił zwizualizować sobie sukcesu, ale czuł satysfakcję i nadzieję, cień ojca rozwiał się.
Na moment.
Potem znów był uwięziony w oknie domu, nad dziedzińcem, a okres znów katowały Melancholy, sen zmienił się we wspomnienie. I znowu w sen, przerażający koszmar - gdy cień ojca zniknął, na dziedzińcu leżało ciało Victora.
Gdy się obudził, przez moment był przerażony. Jak wtedy, jak każdego dnia w tamtym domu. Wziął kilka głębszych oddechów, zaigrał z myślą rzucenia na siebie lekkiego Paxo (nie potrzebował, adrenalina opadła sama, ale uspokajało go samo to, że potrafi), ale wspomnienie domu pozostało, wyraźnie wyryte w jego pamięci. Wspomnienie brata też i nie potrzebował Freuda ani psychoanalizy, by wiedzieć dlaczego.
Pustkę trzeba czymś w końcu zapełnić, więc jego podświadomość zapełniała ją snami. Westchnął cicho, zastanawiając się, czy kiedyś pogodzi się z tym, że z dawnego my pozostał tylko on. Sam.
Niewygodny ciężar, kamień u nogi, wstydliwa sprawa. - podsunęła mu niezawodna pamięć krótkoterminowa. Tym był najwyraźniej w ich duecie i może w pojedynkę mógłby być po prostu Hectorem.
Ale nie umiał. A z samotnością powinien się pogodzić kilkanaście lat temu, gdy Victor znalazł sobie w Hogwarcie lepszych, zdrowych kolegów. Właściwie prawie się udało - przez mgłę złości po tym, jak brat doniósł na jego romans, nie czuł już tęsknoty. Każda złość jednak opada, a potem zostaje tylko pustka i listy, na które nie dostaje się odpowiedzi. (Czasem dostawał - musiał przyznać. Jak wtedy, drugiego kwietnia, gdy był naprawdę niespokojny i bliźniak odpisał krótko, ale szybko. Jakby wiedział, że mu zależy. Ale może to był przypadek).
Teraz nie będzie nawet listów.
Obiecał sobie, że uszanuje prośbę brata i nie będzie już pisał.
W prośbie brata nie było nic o niewypytywaniu o niego innych ludzi, więc wypytał - nie łamiąc obietnicy. Dowiedział się czego trzeba, szybciej niż sądził (widzisz, Vic, też mam n o w y c h przyjaciół i o ich pracy też w gruncie rzeczy niewiele wiem). Nie wszystkiego, ale wystarczająco wiele, by dopowiedzieć sobie resztę.
Będzie musiał przemyśleć, gdy emocje opadną.
Niewygodny ciężar, kamień u nogi, wstydliwa sprawa.
Może nigdy nie opadną.
Byli z Victorem jak ogień i woda. Uczucia brata rozpalały się i gasły szybko, jak wtedy, gdy w jego obronie gniewnie pobił tamtego dzieciaka, a potem zdawał się przerażony własnym czynem. Hector był inny, okazywał negatywne emocje mniej ekspresyjnie, ale potrafiły pożerać go od środka latami, czekając na odpowiednie ujście. Może to dobrze, że nie zobaczył Victora na Pokątnej tydzień temu, gdy niby przypadkiem zwolnił kroku w pobliżu prowadzącej na Nokturn Horizont Alley. A potem Orestes się mu wyrwał, brutalnie sprowadził na ziemię.
Może powinien pogodzić się z tym, że żyli w dwóch różnych światach.
(Nie, nigdy się z tym nie pogodzi.)
Wspomnienie domu prześladowało go przez cały dzień, choć usiłował od niego uciec. Śniony nocą koszmar przybierał różne formy, mimowolnej myśli o tym, czy wszystko jest bezpieczne, albo że powinien wreszcie znaleźć nowych lokatorów (do 1956 wynajmował część pokoi, ale po wojnie lokatorzy wypowiedzieli umowę, rodzeństwo nie upominało się o pieniądze, a on nie miał energii do szukania nowych - i właściwie wiedział, że w tych czasach ich nie znajdzie, zresztą stary dom był już w kiepskim stanie, a remont był zbyt kosztowny) albo choćby zatrudnić kogoś do nałożenia Cave Inimicum. Podczas wizyt domowych bębnił nerwowo palcami w blat biurka, świadom własnych, obsesyjnych myśli. Mógł samemu się uspokoić, długą metodą behawioralną.
Albo po prostu teleportować się pod dawny dom, rozejrzeć i myśli znikną. Znał siebie i własną psychikę.
Wreszcie, wieczorem, po pracy, gdy Orestes był wciąż u sąsiadki (miała się nim zająć do późnego wieczora, ale oczywiście jeden z pacjentów odwołał wieczorną wizytę - ten dzień był w końcu taki udany...) - zdecydował się wybrać prostsze rozwiązanie i samemu je sobie zracjonalizował. Dawno nie było go w Shropshire, powinien choćby rzucić okiem na rodzinną posiadłość. Może wreszcie wymyśli, co zrobić z tą ruiną.
Przystanął przed drzwiami i przez chwilę nie mógł się zmusić, by wejść do środka. Wiedział, że strach i niechęć są irracjonalne, że ojca już tam nie ma, co najwyżej jego portret (nie, nie powinien myśleć o portrecie, teraz poczuł jeszcze większą irracjonalną niechęć i gulę w gardle na dodatek), ale i tak przystanął na kilkanaście sekund. Miał przecież czas, może wziąć kilka wdechów, był tutaj sam i...
Drgnął, słysząc kroki. Kilka tygodni temu przestraszyłby się i sięgnął po różdżkę, mając na końcu języka formułkę o czystej krwi i prawie własności - ale teraz zawieszenie broni dało mu złudne poczucie bezpieczeństwa, a poza tym usłyszała znajomy głos kogoś, przy kim zawsze czuł się bezpieczny. "Zawsze", do zeszłego tygodnia. Noga bolała trochę dłużej niż powinna, ale nigdy mu się nie przyzna, może to zresztą skutek zmian w pogodzie i tej komety.
Odwrócił się, powoli. Zobaczył dłoń na różdżce. Uniósł brwi
A potem w błękitnych oczach mignął cień strachu, ale zanim Victora zdążyło to rozzłościć - Hector zezłościł się na samego siebie.
-Ja... - zająknął się, ale irytacja przyszła w połowie zdania. -...zresztą, nie będę ci się tłumaczyć. - wzruszył ramionami, wypowiadając te słowa dziwnie obojętnie. Jeszcze tydzień temu pierwszym, co by zrobił, byłoby tłumaczenie się bratu. Właściwie, całe ostatnie spotkanie mu się tłumaczył.
Ale skoro coś nie działa, to bez sensu tracić energię - uznał z dziwnym odrętwieniem. Wpadał czasem w stany podobnej obojętności, gdy dopadały go stany depresyjne.
Niewygodny ciężar, kamień u nogi, wstydliwa sprawa.
Odwrócił wzrok, nie chciał patrzeć mu w oczy. Ani być ciężarem, nawet teraz.
-Widziałem już sufit w Mungu. Ten w moim pokoju jest straszniejszy. - dodał cicho, bardziej do siebie. -Idę go zobaczyć, a ty rób co chcesz. - pchnął drzwi, ignorując uniesioną różdżkę. Nie dlatego, że nie wierzył, że Vic spełni swoje groźby - od zeszłego tygodnia wierzył.
Nie wierzył po prostu, że jakakolwiek reakcja zmieni jego zdanie. Niech robi, co chce. Samemu skierował się na klatkę schodową, przyspieszając kroku. Od początku planował wejść na górę, ale w swoim tempie, bardzo powoli, ostrożnie trzymając się barierki. I może zwiedziwszy najpierw parter.
Teraz, uniesiony dumą, od razu skierował się na schody, nie oglądając się nawet za siebie. Niewygodny ciężar, kamień u nogi, wstydliwa sprawa. Pokonał kilka stopni, mocniej ściskając laskę. Jeden ze stopni skrzypnął upiornie i dopiero wtedy po plecach przeszedł mu dreszcz lęku, ale nie mógł przecież teraz zwolnić ani się zawahać ani wyglądać na słabego lub proszącego o pomoc. Pokona te schody sam, bez tracenia równowagi - postanowił sobie.
I właśnie wtedy usłyszał z góry upiorne wycie i przytrzymał się mocniej poręczy, żeby z wrażenia nie stracić równowagi.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Mała osada
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Shropshire