Jadalnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Jadalnia
Przy wejściu do jadalni widoczne są duże, ciężkie drzwi, zdobione ornamentami, co wraz z ich masywnością nadaje im imponujący wygląd. Duże okna w jadalni są osadzone w grubych murach, które chronią przed zimnem i hałasem z zewnątrz. Okna są wykonane z ciemnego szkła, co wprowadza do jadalni tajemniczy klimat. Na parapetach okiennych ustawione są stare, kute świeczniki, które ożywiają przestrzeń swoim blaskiem. W powietrzu unosi się zapach drewna i wosku, który pochodzi od wielu świec, rozstawionych po całej jadalni. Świece o różnych rozmiarach i kształtach stoją na stole, na półkach, na komodach i innych elementach wystroju, a ich płomienie tańczą w powietrzu, tworząc ciepłe i przyjemne światło. W środku jadalni, na centralnym miejscu, stoi ciemnobrązowy stół, wykonany z ciężkiego drewna. Widać na nim wyraźne ślady czasu, otarcia, zadrapania i niejednolite barwy, co tylko dodaje mu uroku i charakteru. Pod blatem stołu znajdują się potężne nogi, wykonane z ciężkiego, ciosanego drewna, które zdają się mocno osadzone w podłodze. Nogi te są pokryte żłobieniami i zdobieniami. Stół jest otoczony przez wiele wysokich krzeseł, również z drewna, z wysokimi oparciami.
Słysząc echo kroków w korytarzu dźwignąłem się z miejsca i udałem do jadalnianych, dwuskrzydłowych drzwi, aby przywitać przybyłych gości. Skinąłem głową Deirdre, a następnie uścisnąłem, wyciągniętą w moim kierunku, dłoń Tristana. -Rad jestem, że znaleźliście czas- rzuciłem zdając sobie sprawę, że obecnie każdy borykał się z wieloma problemami w obrębie własnych hrabstw i oderwanie się od obowiązków nie było łatwe. Temat, jaki pragnąłem poruszyć, był jednak naglący, nie tylko dla naszej sprawy, ale i bezpieczeństwa domowników Przeklętej Warowni. Przysiągłem wszelkie niepowodzenia rozwiązać za pomocą wężowego drewna, aczkolwiek po wielu miesiącach wysiłków było to ostatnie co chciałbym uczynić. Widziałem wiele korzyści w podjętych działaniach, a aprobata Ramseya tylko mnie w nich utwierdziła, mimo że każdy sceptycznie nastawiony mógłby zarzucić mi wybujałą wyobraźnię, tudzież przełożenie pragnień nad własne możliwości.
Ramsey nie kazał na siebie długo czekać i kiedy tylko przekroczył progi jadalni zamknąłem prowadzące do niej drzwi. Uprzedziłem rodzinę o gościach, aczkolwiek z przezorności wolałem uniknąć sytuacji, aby ktokolwiek miał szansę usłyszeć choć strzępki rozmowy, której przebiegu zwykle nie dało się w pełni przewidzieć. Lucinda przebywała w budynku i o tym też musiałem pamiętać. -Trochę większy niż strych na Nokturnie- odparłem żartobliwie w kierunku Deirdre, po czym lekko skinąłem głową w geście podziękowania i ruszyłem w kierunku stołu. -Początki były różne, ale obecnie wyśmienicie- rzuciłem tym razem w odpowiedzi na pytanie Tristana. Mogło brzmieć to absurdalnie, ale obce były mi równie wielkie przestrzenie, a szczególnie towarzystwo rodziny, do którego również musiałem przywyknąć.
W chwili, gdy chciałem zaproponować trunek Ramsey już chwycił butelkę i zawartością uzupełnił kielichy. Zupełnie mi to nie przeszkadzało – nie znaliśmy się od dziś, był mym druhem od zamierzchłych czasów, dlatego pozwoliłem czynić mu honory wszak nie była to wystawna kolacja. W jego ślady poszedł Tristan, a zatem zająłem fotel i ująłem własne szkło w dłoń.
Gdy padło pytanie o Londyn przeniosłem wzrok na Deirdre będąc ciekaw wieści z pierwszej ręki. Mych uszu dochodziły różne wieści, jednak nie dawałem im pełnej wiary, bowiem chociażby te o śmierci Multon okazały się fałszywe. Nie wątpiłem w prawdomówność Sallowa, który musiał wyciągnąć błędne wnioski, lecz ofiary katastrofy mogły wiele skutków nadinterpretować lub po prostu wyolbrzymić.
-Doszły was jakiekolwiek słuchy, z czym tak naprawdę przyszło nam się zmierzyć?- wtrąciłem, gdy Tristan napomknął o kolejnej zagładzie. Czy istniała szansa, że mogły nadejść jeszcze gorsze dni? Siejące jeszcze większe zniszczenie – co na ten moment było niewyobrażalne – bardziej krwawe i bezlitosne? Tak naprawdę będące ponad nami? Nie byliśmy w stanie temu zapobiec, nikt z nas tego nie przewidział.
Czyli w Kent również panował chaos, a jęzory ognia bezlitośnie pochłonęły rozległe obszary. Byliśmy bezradni, to fakt, ale im dłużej pozostawaliśmy bezczynni – w perspektywie całego kraju – tym więcej traciliśmy. -Zgodzę się. Polityczne frazesy w niczym tu nie pomogą, nie kiedy ludzie chowają zmarłych i poszukują dachu nad głową- odparłem obracając w dłoni szkło, z którego po chwili upiłem. -Dążysz do tego, abyśmy stali się niejako twarzami odbudowy? Wspomnianego, nowego świata?- spytałem przesuwając dłonią wzdłuż brody w zastanowieniu.-Zmobilizować musielibyśmy wszystkich możliwych sojuszników, a innych- przeciągnąłem ostatnie słowo. -Przekonać w mniej lub bardziej delikatny sposób- dodałem zdając sobie sprawę, że to wciąż było mało. Wielokrotnie jednak już udowodniliśmy, że ilość nie miała tak wielkiej wartości jak jakość, jedność i lojalność sprawie, której dla której tak wiele zostało już poświęcone. Poniesiona cena była adekwatna – dla potęgi, dla Czarnego Pana. W końcu to on oczyścił angielskie ziemie z uwłaczającej nam, prawdziwym czarodziejom, mugolskiej krwi, a zatem mógł też zbudować nowy, lepszy świat.
Z zamyślenia wyrwało mnie pytanie Deirdre, które zbiegło się z uwagą Tristana. Uniosłem na nich wzrok i westchnąłem cicho pod nosem sięgając ponownie po ognistą. -Na zachodzie spłonęły pola uprawne oraz magazyny, więc mamy problem z żywnością. Transportujemy zapasy ze wschodu, ale to wciąż mało, bo i ta część hrabstwa znacznie odczuła skutki katastrofy. Epidemia- uniosłem dłoń i zacząłem wyliczać, jednak bez cienia kpiny w głosie. Bardziej dla siebie; studiowałem problemy setki razy w trakcie ostatnich, bezsennych nocy. -Powodzie, zawalony główny most, co powoduje paraliż wszelkich dostaw w tym wspomnianej już żywności, a ponadto jakiś kretyn puścił plotkę o- zmrużyłem oczy starając sobie przypomnieć, jak ona brzmiała. -Fantastycznych efektach kąpieli w gwiezdnym pyle, co rzecz jasna kończy się poparzeniami- westchnąłem, bo na głupotę ludzką czasem brakowało mi słów. -No i zaostrzają się walki, musimy tłumić bunty oraz skakanie sobie do gardeł- pokiwałem wolno głową. Być może nie brzmiało to szalenie tragicznie, aczkolwiek każdy kto ujrzałby to na własne oczy podzieliłby moje zdanie. -Także musisz mi wybaczyć Tristanie, jeśli talerz, który masz przed sobą nie jest stosowny na resztkę jabłka. Wystawne kolacje pozostawiłem sobie na stabilniejszy czas. Na chwile, kiedy nie będę zastanawiać się któż dziś znajdzie się pod moimi drzwiami i jak tragiczne wieści znów przyniesie- odparłem spokojnym tonem, nie poczułem się urażony. Dla każdego ten czas był trudny, wszyscy walczyliśmy z palącą złością. Może uważali mnie za nierozgarniętego i znacznie odstającego od ich socjety, jednakże bywając na salonach zdążyłem nauczyć się fundamentalnych podstaw.
-Plan się powiódł- nie zamierzałem owijać w bawełnę. Posłałem Ramseyowi spojrzenie wyginając wargi w ironicznym uśmieszku, choć bardziej przemawiała przez niego satysfakcja. -Pojawiły się komplikacje, ale jestem właściwie przekonany, że główny cel został osiągnięty- dodałem, po czym przeniosłem spojrzenie na siedzących obok siebie Dei oraz Tristana. -Jednak stuprocentową pewność zyskam po wypowiedzeniu słów przysięgi i myślę, że dziś jest do tego idealna okazja- uniosłem szkło w geście niemego toastu, bo choć nie było jeszcze czego fetować, to byłem dobrej myśli.
Ramsey nie kazał na siebie długo czekać i kiedy tylko przekroczył progi jadalni zamknąłem prowadzące do niej drzwi. Uprzedziłem rodzinę o gościach, aczkolwiek z przezorności wolałem uniknąć sytuacji, aby ktokolwiek miał szansę usłyszeć choć strzępki rozmowy, której przebiegu zwykle nie dało się w pełni przewidzieć. Lucinda przebywała w budynku i o tym też musiałem pamiętać. -Trochę większy niż strych na Nokturnie- odparłem żartobliwie w kierunku Deirdre, po czym lekko skinąłem głową w geście podziękowania i ruszyłem w kierunku stołu. -Początki były różne, ale obecnie wyśmienicie- rzuciłem tym razem w odpowiedzi na pytanie Tristana. Mogło brzmieć to absurdalnie, ale obce były mi równie wielkie przestrzenie, a szczególnie towarzystwo rodziny, do którego również musiałem przywyknąć.
W chwili, gdy chciałem zaproponować trunek Ramsey już chwycił butelkę i zawartością uzupełnił kielichy. Zupełnie mi to nie przeszkadzało – nie znaliśmy się od dziś, był mym druhem od zamierzchłych czasów, dlatego pozwoliłem czynić mu honory wszak nie była to wystawna kolacja. W jego ślady poszedł Tristan, a zatem zająłem fotel i ująłem własne szkło w dłoń.
Gdy padło pytanie o Londyn przeniosłem wzrok na Deirdre będąc ciekaw wieści z pierwszej ręki. Mych uszu dochodziły różne wieści, jednak nie dawałem im pełnej wiary, bowiem chociażby te o śmierci Multon okazały się fałszywe. Nie wątpiłem w prawdomówność Sallowa, który musiał wyciągnąć błędne wnioski, lecz ofiary katastrofy mogły wiele skutków nadinterpretować lub po prostu wyolbrzymić.
-Doszły was jakiekolwiek słuchy, z czym tak naprawdę przyszło nam się zmierzyć?- wtrąciłem, gdy Tristan napomknął o kolejnej zagładzie. Czy istniała szansa, że mogły nadejść jeszcze gorsze dni? Siejące jeszcze większe zniszczenie – co na ten moment było niewyobrażalne – bardziej krwawe i bezlitosne? Tak naprawdę będące ponad nami? Nie byliśmy w stanie temu zapobiec, nikt z nas tego nie przewidział.
Czyli w Kent również panował chaos, a jęzory ognia bezlitośnie pochłonęły rozległe obszary. Byliśmy bezradni, to fakt, ale im dłużej pozostawaliśmy bezczynni – w perspektywie całego kraju – tym więcej traciliśmy. -Zgodzę się. Polityczne frazesy w niczym tu nie pomogą, nie kiedy ludzie chowają zmarłych i poszukują dachu nad głową- odparłem obracając w dłoni szkło, z którego po chwili upiłem. -Dążysz do tego, abyśmy stali się niejako twarzami odbudowy? Wspomnianego, nowego świata?- spytałem przesuwając dłonią wzdłuż brody w zastanowieniu.-Zmobilizować musielibyśmy wszystkich możliwych sojuszników, a innych- przeciągnąłem ostatnie słowo. -Przekonać w mniej lub bardziej delikatny sposób- dodałem zdając sobie sprawę, że to wciąż było mało. Wielokrotnie jednak już udowodniliśmy, że ilość nie miała tak wielkiej wartości jak jakość, jedność i lojalność sprawie, której dla której tak wiele zostało już poświęcone. Poniesiona cena była adekwatna – dla potęgi, dla Czarnego Pana. W końcu to on oczyścił angielskie ziemie z uwłaczającej nam, prawdziwym czarodziejom, mugolskiej krwi, a zatem mógł też zbudować nowy, lepszy świat.
Z zamyślenia wyrwało mnie pytanie Deirdre, które zbiegło się z uwagą Tristana. Uniosłem na nich wzrok i westchnąłem cicho pod nosem sięgając ponownie po ognistą. -Na zachodzie spłonęły pola uprawne oraz magazyny, więc mamy problem z żywnością. Transportujemy zapasy ze wschodu, ale to wciąż mało, bo i ta część hrabstwa znacznie odczuła skutki katastrofy. Epidemia- uniosłem dłoń i zacząłem wyliczać, jednak bez cienia kpiny w głosie. Bardziej dla siebie; studiowałem problemy setki razy w trakcie ostatnich, bezsennych nocy. -Powodzie, zawalony główny most, co powoduje paraliż wszelkich dostaw w tym wspomnianej już żywności, a ponadto jakiś kretyn puścił plotkę o- zmrużyłem oczy starając sobie przypomnieć, jak ona brzmiała. -Fantastycznych efektach kąpieli w gwiezdnym pyle, co rzecz jasna kończy się poparzeniami- westchnąłem, bo na głupotę ludzką czasem brakowało mi słów. -No i zaostrzają się walki, musimy tłumić bunty oraz skakanie sobie do gardeł- pokiwałem wolno głową. Być może nie brzmiało to szalenie tragicznie, aczkolwiek każdy kto ujrzałby to na własne oczy podzieliłby moje zdanie. -Także musisz mi wybaczyć Tristanie, jeśli talerz, który masz przed sobą nie jest stosowny na resztkę jabłka. Wystawne kolacje pozostawiłem sobie na stabilniejszy czas. Na chwile, kiedy nie będę zastanawiać się któż dziś znajdzie się pod moimi drzwiami i jak tragiczne wieści znów przyniesie- odparłem spokojnym tonem, nie poczułem się urażony. Dla każdego ten czas był trudny, wszyscy walczyliśmy z palącą złością. Może uważali mnie za nierozgarniętego i znacznie odstającego od ich socjety, jednakże bywając na salonach zdążyłem nauczyć się fundamentalnych podstaw.
-Plan się powiódł- nie zamierzałem owijać w bawełnę. Posłałem Ramseyowi spojrzenie wyginając wargi w ironicznym uśmieszku, choć bardziej przemawiała przez niego satysfakcja. -Pojawiły się komplikacje, ale jestem właściwie przekonany, że główny cel został osiągnięty- dodałem, po czym przeniosłem spojrzenie na siedzących obok siebie Dei oraz Tristana. -Jednak stuprocentową pewność zyskam po wypowiedzeniu słów przysięgi i myślę, że dziś jest do tego idealna okazja- uniosłem szkło w geście niemego toastu, bo choć nie było jeszcze czego fetować, to byłem dobrej myśli.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Brak odpowiedniego powitania przez gospodarza nie umknął jej uwagi, ale też nie zajął myśli na zbyt długo. Wokół nich kończył się świat, pewne nieobycie w socjecie wydawało się niewielkim uchybieniem, nie czuła się też urażona. Skinęła krótko głową w niemej podzięce za uzupełnienie kielicha winem, nie sięgnęła jednak po szkło od razu, pozwalając pierwszym uprzejmościom wybrzmieć w tym dość posępnym wnętrzu. Właściwie jedynie Macnair miał w sobie choć nutę radości, nic dziwnego, jego plany najwyraźniej stały się rzeczywistością. Wypaczoną przez wydarzenia z piekielnej nocy - i to one zdecydowanie bardziej zasługiwały na miano przykrego priorytetu.
Pytanie o Londyn, skierowanie nie tylko w jej stronę, nieco ją zmierziło, zmrużyła lekko oczy, okazując subtelne niezadowolenie tylko w ten sposób. To ona została Namiestniczką stolicy, a wątpliwościami dotyczącymi swej wiedzy i doświadczenia dzieliła się tylko z Tristanem. Czy przekazał je dalej, w męskim gronie? Czy podważał jej kompetencje jako Śmierciożerczyni? Mulciber mógł też wyciągnąć wnioski samodzielnie, ale żadna z tych opcji nie budziła w niej zachwytu. - Do największych zniszczeń doszło w południowych dzielnicach, ale właściwie większość miastała została w ten czy inny sposób dotknięta kataklizmem - odpowiedziała powoli, ciągle zbierano informacje na temat zniszczeń i liczby rannych. Śledziła te wiadomości, przesyłane na jej biurko z Ministerstwa i Świętego Munga, z rosnącym niepokojem. - Podobno zbliżamy się do dwóch półtora tysiąca zmarłych. Kilkaset osób ciągle jest zaginionych - wypowiadała te wieści rzeczowo, spokojnie - być może nieświadomie w kontrze do Rosiera, którego cyfry nie interesowały, chcąc podkreślić swoje zaangażowanie - lecz przez jej głos przebijała się frustracja, gorycz i słuszny wobec takiego marnotrastwa czarodziejskiej krwi - lęk. Nie tak wyobrażała sobie pierwsze miesiące opieki nad miastem. Powierzono jej misję stworzenia z niego stolicy kultury, teraz te plany musiały zejść na dalszy plan. Rosier miał rację, musieli budować na popiołach - lecz czy tak liczne ofiary użyźnią ziemię? Czy nie uczynią jej zatrutą, niemożliwią do posadowienia fundamentów nowego, lepszego świata? Wątpliwości targały nią tylko wewnętrznie, musiała odnaleźć w nich siłę. Wszyscy musieli, sytuacja w Suffolk zdawała się wyglądać jeszcze gorzej.
- Te idiotyczne plotki objęły chyba cały kraj - westchnęła, słysząc o ludziach szukających ulgi w kosmicznym pyle. O tym też czytała w notatkach ze szpitala - jakby uzdrowiciele nie mieli wystarczająco wiele pracy przy osobach naprawdę potrzebujących pomocy, nieściągających poparzeń i urazów na siebie z własnej głupoty.
- Możemy być twarzami odbudowy, siły, stabilności rządów, ale powinniśmy działać bezpośrednio. Nie wiem, czy u podstaw to dobre określenie, ale według mnie lepiej będzie większością pomocy czy odbudowy zająć się bezpośrednio, razem z sojusznikami i czarodziejami. To dużo lepsza optyka niż ktoś rzucający rozkazy z góry, samemu nie robiąc nic, co społeczeństwo mogłoby zobaczyć na własne oczy - skomentowała wymianę zdań powoli, wiedziała, że nie zdołają własnoręcznie pomóc wszędzie, ale sama nie miałaby nic przeciwko udzielaniu się u podstaw właśnie, udowadniając czynami, że Namiestniczce zależy na szybkim ustabilizowaniu sytuacji. Piękne słowa o budowaniu z popiołów w przypadku tak wielkiej katastrofy w najlepszym wypadku mogły mierzić. Spojrzała na Ramseya, Tristana i w końcu na Drew, ciekawa ich perspektywy i planów. Na problem ogryzka niemal nie zwróciła uwagi, pozornie, tak naprawdę wewnętrznie zamierając na kilka długich, upokarzających sekund, tak, jakby spodziewała się, że Rosier nakaże jej pozbycie się resztek owoca. Nie byłoby to czymś dziwnym, lecz w tym gronie nie pokusiłby się o tak jawne złamanie zasad; oparła się więc wygodniej o tył fotela, nie odrywając wzroku od Macnaira. Uśmiechniętego, zadowolonego; tak, nie myliła się, z ich grona to on mógł pochwalić się najlepszym nastrojem. Spowodowanym...sukcesem? Sama nie świętowałaby go aż tak szybko. Zaakceptowała plan Śmierciożercy, ba, była nawet zaintrygowana tym, czy się powiedzie i jakie będą jego konsekwencje.
- Jakie komplikacje? - spytała od razu, na razie nie przechodząc do gratulacji, jak zwykle do bólu praktyczna - przynajmniej jeśli chodziło o kwestie dalekie od gwarantowania zmysłowej przyjemności. Dla niej samej, postać szlachcianki marnotrawnej na pewno mogła służyć Macnairowi i w tym zakresie. - Wiesz już, co zrobisz potem? - po przysiędze; okoliczności bardzo się zmieniły. - I jak możemy ją wykorzystać? Dla naszej sprawy, oczywiście, nie wątpię, że na prywatnej płaszczyźnie masz równie wiele pomysłów - dodała swobodnie, dalej nie sięgając po kielich wina. Obawiała się, że tego wieczoru alkohol uderzy w nią zdecydowanie zbyt mocno, choć równie intensywnie kusiła ją czerwień trunku. Była naprawdę zmęczona.
Pytanie o Londyn, skierowanie nie tylko w jej stronę, nieco ją zmierziło, zmrużyła lekko oczy, okazując subtelne niezadowolenie tylko w ten sposób. To ona została Namiestniczką stolicy, a wątpliwościami dotyczącymi swej wiedzy i doświadczenia dzieliła się tylko z Tristanem. Czy przekazał je dalej, w męskim gronie? Czy podważał jej kompetencje jako Śmierciożerczyni? Mulciber mógł też wyciągnąć wnioski samodzielnie, ale żadna z tych opcji nie budziła w niej zachwytu. - Do największych zniszczeń doszło w południowych dzielnicach, ale właściwie większość miastała została w ten czy inny sposób dotknięta kataklizmem - odpowiedziała powoli, ciągle zbierano informacje na temat zniszczeń i liczby rannych. Śledziła te wiadomości, przesyłane na jej biurko z Ministerstwa i Świętego Munga, z rosnącym niepokojem. - Podobno zbliżamy się do dwóch półtora tysiąca zmarłych. Kilkaset osób ciągle jest zaginionych - wypowiadała te wieści rzeczowo, spokojnie - być może nieświadomie w kontrze do Rosiera, którego cyfry nie interesowały, chcąc podkreślić swoje zaangażowanie - lecz przez jej głos przebijała się frustracja, gorycz i słuszny wobec takiego marnotrastwa czarodziejskiej krwi - lęk. Nie tak wyobrażała sobie pierwsze miesiące opieki nad miastem. Powierzono jej misję stworzenia z niego stolicy kultury, teraz te plany musiały zejść na dalszy plan. Rosier miał rację, musieli budować na popiołach - lecz czy tak liczne ofiary użyźnią ziemię? Czy nie uczynią jej zatrutą, niemożliwią do posadowienia fundamentów nowego, lepszego świata? Wątpliwości targały nią tylko wewnętrznie, musiała odnaleźć w nich siłę. Wszyscy musieli, sytuacja w Suffolk zdawała się wyglądać jeszcze gorzej.
- Te idiotyczne plotki objęły chyba cały kraj - westchnęła, słysząc o ludziach szukających ulgi w kosmicznym pyle. O tym też czytała w notatkach ze szpitala - jakby uzdrowiciele nie mieli wystarczająco wiele pracy przy osobach naprawdę potrzebujących pomocy, nieściągających poparzeń i urazów na siebie z własnej głupoty.
- Możemy być twarzami odbudowy, siły, stabilności rządów, ale powinniśmy działać bezpośrednio. Nie wiem, czy u podstaw to dobre określenie, ale według mnie lepiej będzie większością pomocy czy odbudowy zająć się bezpośrednio, razem z sojusznikami i czarodziejami. To dużo lepsza optyka niż ktoś rzucający rozkazy z góry, samemu nie robiąc nic, co społeczeństwo mogłoby zobaczyć na własne oczy - skomentowała wymianę zdań powoli, wiedziała, że nie zdołają własnoręcznie pomóc wszędzie, ale sama nie miałaby nic przeciwko udzielaniu się u podstaw właśnie, udowadniając czynami, że Namiestniczce zależy na szybkim ustabilizowaniu sytuacji. Piękne słowa o budowaniu z popiołów w przypadku tak wielkiej katastrofy w najlepszym wypadku mogły mierzić. Spojrzała na Ramseya, Tristana i w końcu na Drew, ciekawa ich perspektywy i planów. Na problem ogryzka niemal nie zwróciła uwagi, pozornie, tak naprawdę wewnętrznie zamierając na kilka długich, upokarzających sekund, tak, jakby spodziewała się, że Rosier nakaże jej pozbycie się resztek owoca. Nie byłoby to czymś dziwnym, lecz w tym gronie nie pokusiłby się o tak jawne złamanie zasad; oparła się więc wygodniej o tył fotela, nie odrywając wzroku od Macnaira. Uśmiechniętego, zadowolonego; tak, nie myliła się, z ich grona to on mógł pochwalić się najlepszym nastrojem. Spowodowanym...sukcesem? Sama nie świętowałaby go aż tak szybko. Zaakceptowała plan Śmierciożercy, ba, była nawet zaintrygowana tym, czy się powiedzie i jakie będą jego konsekwencje.
- Jakie komplikacje? - spytała od razu, na razie nie przechodząc do gratulacji, jak zwykle do bólu praktyczna - przynajmniej jeśli chodziło o kwestie dalekie od gwarantowania zmysłowej przyjemności. Dla niej samej, postać szlachcianki marnotrawnej na pewno mogła służyć Macnairowi i w tym zakresie. - Wiesz już, co zrobisz potem? - po przysiędze; okoliczności bardzo się zmieniły. - I jak możemy ją wykorzystać? Dla naszej sprawy, oczywiście, nie wątpię, że na prywatnej płaszczyźnie masz równie wiele pomysłów - dodała swobodnie, dalej nie sięgając po kielich wina. Obawiała się, że tego wieczoru alkohol uderzy w nią zdecydowanie zbyt mocno, choć równie intensywnie kusiła ją czerwień trunku. Była naprawdę zmęczona.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Polowanie. Byłoby dobrą propozycją spotkania na ziemiach Warwickshire. Pierwszy miesiąc po wprowadzeniu się posłużył im jako forma adaptacji — do nowego miejsca, do siebie przede wszystkim, bo nim mieli pokazać światu, że są rodziną od dawna, musieli się nauczyć ją tworzyć. Pierwsi prawdziwi goście mieli go zaszczycić obecnością po Festiwalu Lata, ale jego zakończenie pozmieniało szyki. Pokiwał głową nim odpowiedział Tristanowi — fakt, że hrabstwo obfitowało w tereny zielone fałszywie zaburzało katastrofalny obraz rzeczywistości, odłamki spadły wszędzie, wyrządzając tak samo potworne szkody w mieście jak i łąkach.
— Oczywiście, gdy tylko upewnię się, że jest tam jeszcze na co polować — odparł w końcu Tristanowi i wsłuchał się w relacje z Kentu i Londynu. Kraj był zniszczony, domyślał się, że bezpośrednie wieści będą podobne do doniesień. Ilość ofiar była zatrważająca, choć nie ubolewał nad nią. Im mniejsza populacja tym łatwiej było kierować działaniami ludzi, trzymać ich w ryzach. — To może być dla nas szansa — zawtórował sugestiom Tristana, że mogli budować coś od zera. Szansa na to, by ostatecznie zakończyć wojnę, zepchnąć rebeliantów do podziemia, bo całkowite ich wyeliminowani prawdopodobnie nigdy się nie wydarzy, l oni z pewnością też stracili ludzi, ucierpieli, a gdy utracą też poparcie cała wojna domowa się zakończy.
Spojrzał na Drew.
— Niewymowni badają tę sprawę, jednak z całym szacunkim do moich wybitnych kolegów, nie sądzę, by szybciej rozwiązali tę sprawę niż my. Tuż przed deszczem meteorytów rozbłysła kometa, a później zniknęła. Co wydarzyło się potem doskonale wiemy, ale zatrzymałbym się na chwilę w przeszłości. Jej pojawienie się zupełnym przypadkiem zbiegło się z szeregiem przedziwnych, niemalże tak niezwykłych jak ona sama zdarzeń. Deszcz meteorytów to pokłosie tego wszystkiego. A do tego pojawiają się mało stosowne pytania i sugestie ze strony naszych sojuszników. Ze sprzątaniem po katastrofie należy cofnąć się do chwili nim do niej doszło — westchnął niechętnie, spoglądając w głąb swojego kielicha. Patrzył przez chwilę na Tristana, a palec wskazujący przesunął się od ust na brodę, a z niej po całej linii żuchwy. Doskonale pojmował jego intencje.
— W kryzysie łatwiej zarządzać jednostkami, gdy cel wszystkich, niezależnie od poglądów jest taki sam. Zmobilizujmy więc. Rycerzy, sojuszników, najemników, ochotników. Skontaktuję się z Harlanem Averym. Nikt lepiej niż on nie zgromadzi dla nas informacji z kraju. Poproszę go o ekspertyzę w sprawie najbardziej poszkodowanych hrabstw i najlepsze kierunki pomocy dla nich. Będziemy mieć pełny obraz sytuacji, wtedy podejmiemy decyzje i nakreślimy konkretny plan. Bez tego możemy gdybać w ciemno i bez konkretów, niewiele różniąc się od tych polityków — zaproponował, spoglądając na pozostałych, wiedząc, że lord od dawna wspomagał Rycerzy swoją wiedzą i dzięki jego analizie podejmą ostateczne decyzje, co do działań. — Niezależnie od tego jak w analizach wypadnie Londyn, na nim też musimy się skupić. Nie ma istotniejszego miasta w kraju niż on. Poza tym, nigdy nie należeliśmy do tej grupy, która nie robi nic — zauważył, spoglądając na Deirdre. Od zawsze to właśnie ich działania napędzały zmiany w kraju, to oni mieli odwagę i siłę, by stanąć do walki, by pojawić się na czele. Jeżeli ktokolwiek zapomniał o tym, że to właśnie Śmierciożercy walczyli za tchórzy ukrywających się na satynowych poduszkach, to wkrótce miał sobie o tym przypomnieć. Widok ogryzka ściągnął jego uwagę na chwilę, kącik ust drgnął w uśmiechu, który ostatecznie nie ujrzał światła dziennego, przynajmniej dopóki nie usłyszał odpowiedzi Drew. Parsknął cicho, sięgając po kielich z winem i upił od razu łyk.
— Bardzo dobre wino, Drew. Gdzie ona jest? — spytał wprost, unosząc brwi. Naprawdę nie mógł się doczekać aż przyjdzie mu ją poznać. Po chwili dołączył do toastu, w podobnym geście do Drew unosząc kielich, tym razem jednak ledwie zmoczył usta — mieli zbyt wiele do omówienia jeszcze by poddać się tak szybko upajającemu działaniu alkoholu. — Gdy wieść o tym, że Lucinda Selwyn przejrzała w końcu na oczy i wróciła do swoich rozniesie się po kraju, wielu ludzi zastanowi się nad tym, czy naprawdę istnieje jakikolwiek powód inny od kaprysu, by wspierać tych błaznów — dodał zaraz, opierając się wygodniej.
— Oczywiście, gdy tylko upewnię się, że jest tam jeszcze na co polować — odparł w końcu Tristanowi i wsłuchał się w relacje z Kentu i Londynu. Kraj był zniszczony, domyślał się, że bezpośrednie wieści będą podobne do doniesień. Ilość ofiar była zatrważająca, choć nie ubolewał nad nią. Im mniejsza populacja tym łatwiej było kierować działaniami ludzi, trzymać ich w ryzach. — To może być dla nas szansa — zawtórował sugestiom Tristana, że mogli budować coś od zera. Szansa na to, by ostatecznie zakończyć wojnę, zepchnąć rebeliantów do podziemia, bo całkowite ich wyeliminowani prawdopodobnie nigdy się nie wydarzy, l oni z pewnością też stracili ludzi, ucierpieli, a gdy utracą też poparcie cała wojna domowa się zakończy.
Spojrzał na Drew.
— Niewymowni badają tę sprawę, jednak z całym szacunkim do moich wybitnych kolegów, nie sądzę, by szybciej rozwiązali tę sprawę niż my. Tuż przed deszczem meteorytów rozbłysła kometa, a później zniknęła. Co wydarzyło się potem doskonale wiemy, ale zatrzymałbym się na chwilę w przeszłości. Jej pojawienie się zupełnym przypadkiem zbiegło się z szeregiem przedziwnych, niemalże tak niezwykłych jak ona sama zdarzeń. Deszcz meteorytów to pokłosie tego wszystkiego. A do tego pojawiają się mało stosowne pytania i sugestie ze strony naszych sojuszników. Ze sprzątaniem po katastrofie należy cofnąć się do chwili nim do niej doszło — westchnął niechętnie, spoglądając w głąb swojego kielicha. Patrzył przez chwilę na Tristana, a palec wskazujący przesunął się od ust na brodę, a z niej po całej linii żuchwy. Doskonale pojmował jego intencje.
— W kryzysie łatwiej zarządzać jednostkami, gdy cel wszystkich, niezależnie od poglądów jest taki sam. Zmobilizujmy więc. Rycerzy, sojuszników, najemników, ochotników. Skontaktuję się z Harlanem Averym. Nikt lepiej niż on nie zgromadzi dla nas informacji z kraju. Poproszę go o ekspertyzę w sprawie najbardziej poszkodowanych hrabstw i najlepsze kierunki pomocy dla nich. Będziemy mieć pełny obraz sytuacji, wtedy podejmiemy decyzje i nakreślimy konkretny plan. Bez tego możemy gdybać w ciemno i bez konkretów, niewiele różniąc się od tych polityków — zaproponował, spoglądając na pozostałych, wiedząc, że lord od dawna wspomagał Rycerzy swoją wiedzą i dzięki jego analizie podejmą ostateczne decyzje, co do działań. — Niezależnie od tego jak w analizach wypadnie Londyn, na nim też musimy się skupić. Nie ma istotniejszego miasta w kraju niż on. Poza tym, nigdy nie należeliśmy do tej grupy, która nie robi nic — zauważył, spoglądając na Deirdre. Od zawsze to właśnie ich działania napędzały zmiany w kraju, to oni mieli odwagę i siłę, by stanąć do walki, by pojawić się na czele. Jeżeli ktokolwiek zapomniał o tym, że to właśnie Śmierciożercy walczyli za tchórzy ukrywających się na satynowych poduszkach, to wkrótce miał sobie o tym przypomnieć. Widok ogryzka ściągnął jego uwagę na chwilę, kącik ust drgnął w uśmiechu, który ostatecznie nie ujrzał światła dziennego, przynajmniej dopóki nie usłyszał odpowiedzi Drew. Parsknął cicho, sięgając po kielich z winem i upił od razu łyk.
— Bardzo dobre wino, Drew. Gdzie ona jest? — spytał wprost, unosząc brwi. Naprawdę nie mógł się doczekać aż przyjdzie mu ją poznać. Po chwili dołączył do toastu, w podobnym geście do Drew unosząc kielich, tym razem jednak ledwie zmoczył usta — mieli zbyt wiele do omówienia jeszcze by poddać się tak szybko upajającemu działaniu alkoholu. — Gdy wieść o tym, że Lucinda Selwyn przejrzała w końcu na oczy i wróciła do swoich rozniesie się po kraju, wielu ludzi zastanowi się nad tym, czy naprawdę istnieje jakikolwiek powód inny od kaprysu, by wspierać tych błaznów — dodał zaraz, opierając się wygodniej.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 13.03.24 7:22, w całości zmieniany 1 raz
- Zawsze się coś znajdzie - podniósł słowa Ramesya, wsparty o oparcie krzesła leniwie przekręcił w jego kierunku twarz. - W ostateczności ktoś - dodał, uśmiechając się samym kącikiem ust, mugolskie nasienie rozplewiło się jak chwasty i odnajdywało nawet tam, gdzie dawno już powinno go nie być. Nie zdziwiłby się, gdyby uderzenie gwiazdy przetrwały tylko karaluchy i mugole. Nie od razu odpowiedział, gdy poczuł na sobie spojrzenie Drew, nie wiedział, oczywiście, że nie wiedział, co się wydarzyło, nie sądził, by ktokolwiek wiedział, skoro wiedzy takiej nie posiedli nawet oni, a słowa Ramseya tylko to potwierdzały. Czy przetrwają oni, kraj, ktokolwiek, cały świat, tego też nie wiedział. Ale wydawało mu się, że czuł, czuł coś, co go przerażało.
- Poczuliście coś, gdy to się wydarzyło? Byłem... byliśmy - przelotnie spojrzał na Deirdre - wtedy w Waltham, moje zaklęcie utkało cienistą istotę, jedną z tych, które towarzyszą nam od pewnego czasu, ale ta wydawała się... inna. Silniejsza. Większa. Nie potrafię pozbyć się myśli, że to, czymkolwiek to było, w jakiś sposób syciło ją swoja magią. Z naszych oczu polały się łzy. Krwawe łzy. Czułem krew w ustach. Czułem też ciśnienie, pewien, że nikt wokół nie doświadczył niczego podobnego. Nie było w tym przypadku, lecz nie rozumiem przyczyny - wyznał, błądząc wzrokiem miedzy licem Ramseya a Drew, czy dzielili podobne doświadczenia? - Jeśli ceną naszej potęgi okazał się koniec świata, być może nie mamy powodów do zmartwień - dodał, z konsternacją, bo to, co się wydarzyło, potęgą było wielką. Moc zdolna zrzucić meteoryt z nieba była niewyobrażalna i niemożliwa do osiągnięcia przez śmiertelnych, czy dokonali tego, sięgnęli nieskończoności? Wierzył, że Czarny Pan był jej uosobieniem, że nie było, teraz ani nigdy, człowieka potężniejszego od niego, lecz nie sądził dotąd, że mógł władać potęgą zdolną do niszczenia światów. Jak rozkosznie byłoby w takiej chwili stać u jego boku i mieć w tym własny udział. - Ach, tak, cienie - dodał, z mniejszym entuzjazmem. - Zwiedziłem pokład statku, który był podmiotem incydentu u naszych brzegów. Ponoć jego druga połowa trafiła gdzieś w te okolice - Jego wzrok odnalazł Macnaira tuż po tym, jak pochwycił znaczące spojrzenie Ramseya, odnosił się wszak do jego listu. - Na pokładzie nie znaleźliśmy żywej duszy, ale Mathieu zaznał pewnej... reminiscencji. Jeśli wierzyć jego zmysłom - a ślady tę wersję potwierdzały - na pokładzie znajdowała się bestia, która... pochłonęła znajdujących się tam ludzi. Nie pożarła, po prostu ich... zabrała - Dokąd, nie wiedział, ale sama moc wydawała się zaskakująca. - Jeśli ten potwór nie organizuje sobie spiżarni na zimę, to potrzebuje ofiar, a jeśli zamierza czerpać z ofiar, być może czeka nas kolejny koniec świata wcześniej, niż wynika to z moich mało zabawnych żartów. Bestia miała kształt węża, to wszystko, co udało nam się ustalić - Nie było to wiele, lecz zasługiwało na omówienie w tym wąskim gronie. - Młody dobrze się spisał - przyznał przy okazji, zwracając się do Drew, przysłany przez niego... siostrzeniec? Nie pamiętał, zrobił na nim dobre wrażenie.
- Tak, ale bez niejako - sprostował słowa Macnaira, na niepewność nie było już czas, na mało jasne sygnały też nie. Kiwnął głową, gdy Ramsey wspomniał Harlana, w oczywisty sposób pozostawał najlepszą osobą do tego zadania. - Czas zgromadzić naszych ludzi, roześlesz zaproszenia, gdy dowiemy się, ile czasu potrzeba lordowi Avery'emu - zwrócił się do Deirdre. - Zbierzemy się w Fantasmagorii i omówimy dalsze kroki. Stolica jest najważniejsza, póki to tam znajdują się władze Ministerstwa Magii. Będziemy musieli wesprzeć Cronosa, nieudacznicy z jego departamentów nie błysnęli dotąd skutecznymi rozwiązaniami. - Czy mieli lepsze propozycje? Ależ nie, tu nie było dobrych rozwiązań, skutecznych tym bardziej. - Nasza obecność powinna pomóc utrzymać chaos w ryzach. Być może świat się rozpadł, ale ludzie muszą wiedzieć, że ten świat w dalszym ciągu należy do nas, a próby wykorzystania kataklizmu do szerzenia dezorganizacji spotkają się z szybką i stanowczą reakcją. - W pierwszej kolejności - musieli utrzymać swoje wpływy i swoją władzę. Władzę, której nie mogli utracić, jeśli nie chcieli sprowadzić na siebie gniewu Czarnego Pana, a w tym, był pewien, potrafili być od Ministerstwa Magii zdecydowanie bardziej efektywni. - W drugiej kolejności przyślemy pomoc. Kobiety zapłaczą i przyniosą koce... może parę osób to doceni - rzucił, od niechcenia, los bezimiennych poszkodowanych obchodził go tylko do momentu, w którym składał się na obraz udanej propagandy, która mogła zostać sfotografowana przez gazety i w ten sposób ponieść się echem po kraju. Nie był pewien, co miała na myśli Deirdre, kiwnął głową na odpowiedź Ramseya, zgadzając się z Mulciberem. Nie zamierzał wziąć łopaty i ruszyć na sprzątanie ulic osobiście. Zachowanie poniżej pewnego statusu obniżało go w oczach prostactwa, a na to nie mogli sobie pozwolić, już nie. Nowomianowani namiestnicy musieli się tego nauczyć, nie oznaczało to jednak bezczynności. - Surrey upadło. Długo nie mieliśmy kontaktu z rodziną - przypomniał, poważnie, bo były to ziemie jego matki.
Wieści o stanie hrabstwa do pewnego stopnia już do niego dotarły, nagłówki gazet z dnia na dzień krzyczały o nowych tragediach i kolejnych dramatach, nie starał się maskować uśmiechu rozbawienia na wieść o właściwościach gwiezdnych kąpieli, nie miał dla Drew słów pocieszenia. - Moja droga kuzynka odbyła podobną kąpiel - przypomniał sobie nagle. - Zawsze miała pewne problemy z cerą. Podobno zniknęły, gdy pozbyła się twarzy - rzucił z rozbawieniem, podobnie nie uczyniły na nim wrażenia liczby ofiar wymienionych przez Deirdre. Stanęli w obliczu zagłady, bardzo zresztą dosłownej. Jak mieli sobie z nią poradzić, nie wiedział, nikt nigdy nie przygotował go na koniec świata, choć czytał na ten temat kilka baśni.
Ze skonsternowaniem spojrzał na gospodarza, gdy odmówił mu talerza, po czym, bez słowa, ostrożnie odłożył ogryzek na stół - nie zamierzał wszak odkładać resztek do owoców, które ktoś mógłby zechcieć zjeść - starając się postawić go pionowo, tak, by nie zabrudził stołu, przez chwilę podtrzymując go palcem od góry. Gdy osiągnął upragnioną stabilizację, powoli odjął rozpostartą dłoń, gotów złapać w razie upadku, lecz refleks zawiódł go okrutnie i nie zdążył zareagować, gdy - mimo najszczerszych - starań ogryzek się przewrócił. Skupienie malowane wcześniej na twarzy przerodziło się w szczery zawód, prędko porzucony na rzecz zainteresowania talerzem przekąsek.
- O jakiej przysiędze mówimy? - spytał, czując, że jest w towarzystwie mniej zorientowany niż pozostali, nie był pewien, czy Macnair zamierzał zmusić Selwyn do przysięgi ślubnej, czy wieczystej. Ciekaw był odpowiedzi na pytania Ramseya i Deirdre, dorzucając własne trzy knuty do rozmyślań pierwszego tuż po toaście, który wzniósł razem z nimi. - Pozostaje kwestia jej... reputacji - przypomniał niechętnie. - Powiedzieć, że nie była damą szczególnie na salonach cenioną, to powiedzieć niewiele, buntownicza lady Selwyn sprzeciwiała się wszystkiemu, co od wieków uosabiało nasze jestestwo. Jest jakaś szansa ją... trochę... ucywilizować? - Starał się dobierać słowa odpowiednio, grzecznie, wszak był gościem Przeklętej Warowni, która stała się nowym domem wyklętej arystokratki. Należał jednak do świata, przed którym Lucinda uciekła, bo nigdy go nie chciała. A ten świat - nie chciał nigdy takich jak ona. - Zamierzasz ją sobie zostawić, czy oddać Morganie? Jej krew pozbawiona jest skazy, naznaczona wielowiekową historią. Kobiet takich jak ona ostało się niewiele. - Jeśli tylko jej łono nie było przeklęte, jak dawniej głosiły plotki. Znał ją zarówno jako wojowniczkę, jak i jako kochankę, oceniał wysoko w obu tych sferach, lecz jeśli miała nieść sztandar rycerskiej propagandy, nie mogła pozostać żywym dowodem na tragizm buntowniczek opisany przez Ramseya w Walczącym Magu. A może nie, w ostateczności nie musiał wcale wypuszczać jej z komnat, żeby osiągnąć podobny sukces.
- Poczuliście coś, gdy to się wydarzyło? Byłem... byliśmy - przelotnie spojrzał na Deirdre - wtedy w Waltham, moje zaklęcie utkało cienistą istotę, jedną z tych, które towarzyszą nam od pewnego czasu, ale ta wydawała się... inna. Silniejsza. Większa. Nie potrafię pozbyć się myśli, że to, czymkolwiek to było, w jakiś sposób syciło ją swoja magią. Z naszych oczu polały się łzy. Krwawe łzy. Czułem krew w ustach. Czułem też ciśnienie, pewien, że nikt wokół nie doświadczył niczego podobnego. Nie było w tym przypadku, lecz nie rozumiem przyczyny - wyznał, błądząc wzrokiem miedzy licem Ramseya a Drew, czy dzielili podobne doświadczenia? - Jeśli ceną naszej potęgi okazał się koniec świata, być może nie mamy powodów do zmartwień - dodał, z konsternacją, bo to, co się wydarzyło, potęgą było wielką. Moc zdolna zrzucić meteoryt z nieba była niewyobrażalna i niemożliwa do osiągnięcia przez śmiertelnych, czy dokonali tego, sięgnęli nieskończoności? Wierzył, że Czarny Pan był jej uosobieniem, że nie było, teraz ani nigdy, człowieka potężniejszego od niego, lecz nie sądził dotąd, że mógł władać potęgą zdolną do niszczenia światów. Jak rozkosznie byłoby w takiej chwili stać u jego boku i mieć w tym własny udział. - Ach, tak, cienie - dodał, z mniejszym entuzjazmem. - Zwiedziłem pokład statku, który był podmiotem incydentu u naszych brzegów. Ponoć jego druga połowa trafiła gdzieś w te okolice - Jego wzrok odnalazł Macnaira tuż po tym, jak pochwycił znaczące spojrzenie Ramseya, odnosił się wszak do jego listu. - Na pokładzie nie znaleźliśmy żywej duszy, ale Mathieu zaznał pewnej... reminiscencji. Jeśli wierzyć jego zmysłom - a ślady tę wersję potwierdzały - na pokładzie znajdowała się bestia, która... pochłonęła znajdujących się tam ludzi. Nie pożarła, po prostu ich... zabrała - Dokąd, nie wiedział, ale sama moc wydawała się zaskakująca. - Jeśli ten potwór nie organizuje sobie spiżarni na zimę, to potrzebuje ofiar, a jeśli zamierza czerpać z ofiar, być może czeka nas kolejny koniec świata wcześniej, niż wynika to z moich mało zabawnych żartów. Bestia miała kształt węża, to wszystko, co udało nam się ustalić - Nie było to wiele, lecz zasługiwało na omówienie w tym wąskim gronie. - Młody dobrze się spisał - przyznał przy okazji, zwracając się do Drew, przysłany przez niego... siostrzeniec? Nie pamiętał, zrobił na nim dobre wrażenie.
- Tak, ale bez niejako - sprostował słowa Macnaira, na niepewność nie było już czas, na mało jasne sygnały też nie. Kiwnął głową, gdy Ramsey wspomniał Harlana, w oczywisty sposób pozostawał najlepszą osobą do tego zadania. - Czas zgromadzić naszych ludzi, roześlesz zaproszenia, gdy dowiemy się, ile czasu potrzeba lordowi Avery'emu - zwrócił się do Deirdre. - Zbierzemy się w Fantasmagorii i omówimy dalsze kroki. Stolica jest najważniejsza, póki to tam znajdują się władze Ministerstwa Magii. Będziemy musieli wesprzeć Cronosa, nieudacznicy z jego departamentów nie błysnęli dotąd skutecznymi rozwiązaniami. - Czy mieli lepsze propozycje? Ależ nie, tu nie było dobrych rozwiązań, skutecznych tym bardziej. - Nasza obecność powinna pomóc utrzymać chaos w ryzach. Być może świat się rozpadł, ale ludzie muszą wiedzieć, że ten świat w dalszym ciągu należy do nas, a próby wykorzystania kataklizmu do szerzenia dezorganizacji spotkają się z szybką i stanowczą reakcją. - W pierwszej kolejności - musieli utrzymać swoje wpływy i swoją władzę. Władzę, której nie mogli utracić, jeśli nie chcieli sprowadzić na siebie gniewu Czarnego Pana, a w tym, był pewien, potrafili być od Ministerstwa Magii zdecydowanie bardziej efektywni. - W drugiej kolejności przyślemy pomoc. Kobiety zapłaczą i przyniosą koce... może parę osób to doceni - rzucił, od niechcenia, los bezimiennych poszkodowanych obchodził go tylko do momentu, w którym składał się na obraz udanej propagandy, która mogła zostać sfotografowana przez gazety i w ten sposób ponieść się echem po kraju. Nie był pewien, co miała na myśli Deirdre, kiwnął głową na odpowiedź Ramseya, zgadzając się z Mulciberem. Nie zamierzał wziąć łopaty i ruszyć na sprzątanie ulic osobiście. Zachowanie poniżej pewnego statusu obniżało go w oczach prostactwa, a na to nie mogli sobie pozwolić, już nie. Nowomianowani namiestnicy musieli się tego nauczyć, nie oznaczało to jednak bezczynności. - Surrey upadło. Długo nie mieliśmy kontaktu z rodziną - przypomniał, poważnie, bo były to ziemie jego matki.
Wieści o stanie hrabstwa do pewnego stopnia już do niego dotarły, nagłówki gazet z dnia na dzień krzyczały o nowych tragediach i kolejnych dramatach, nie starał się maskować uśmiechu rozbawienia na wieść o właściwościach gwiezdnych kąpieli, nie miał dla Drew słów pocieszenia. - Moja droga kuzynka odbyła podobną kąpiel - przypomniał sobie nagle. - Zawsze miała pewne problemy z cerą. Podobno zniknęły, gdy pozbyła się twarzy - rzucił z rozbawieniem, podobnie nie uczyniły na nim wrażenia liczby ofiar wymienionych przez Deirdre. Stanęli w obliczu zagłady, bardzo zresztą dosłownej. Jak mieli sobie z nią poradzić, nie wiedział, nikt nigdy nie przygotował go na koniec świata, choć czytał na ten temat kilka baśni.
Ze skonsternowaniem spojrzał na gospodarza, gdy odmówił mu talerza, po czym, bez słowa, ostrożnie odłożył ogryzek na stół - nie zamierzał wszak odkładać resztek do owoców, które ktoś mógłby zechcieć zjeść - starając się postawić go pionowo, tak, by nie zabrudził stołu, przez chwilę podtrzymując go palcem od góry. Gdy osiągnął upragnioną stabilizację, powoli odjął rozpostartą dłoń, gotów złapać w razie upadku, lecz refleks zawiódł go okrutnie i nie zdążył zareagować, gdy - mimo najszczerszych - starań ogryzek się przewrócił. Skupienie malowane wcześniej na twarzy przerodziło się w szczery zawód, prędko porzucony na rzecz zainteresowania talerzem przekąsek.
- O jakiej przysiędze mówimy? - spytał, czując, że jest w towarzystwie mniej zorientowany niż pozostali, nie był pewien, czy Macnair zamierzał zmusić Selwyn do przysięgi ślubnej, czy wieczystej. Ciekaw był odpowiedzi na pytania Ramseya i Deirdre, dorzucając własne trzy knuty do rozmyślań pierwszego tuż po toaście, który wzniósł razem z nimi. - Pozostaje kwestia jej... reputacji - przypomniał niechętnie. - Powiedzieć, że nie była damą szczególnie na salonach cenioną, to powiedzieć niewiele, buntownicza lady Selwyn sprzeciwiała się wszystkiemu, co od wieków uosabiało nasze jestestwo. Jest jakaś szansa ją... trochę... ucywilizować? - Starał się dobierać słowa odpowiednio, grzecznie, wszak był gościem Przeklętej Warowni, która stała się nowym domem wyklętej arystokratki. Należał jednak do świata, przed którym Lucinda uciekła, bo nigdy go nie chciała. A ten świat - nie chciał nigdy takich jak ona. - Zamierzasz ją sobie zostawić, czy oddać Morganie? Jej krew pozbawiona jest skazy, naznaczona wielowiekową historią. Kobiet takich jak ona ostało się niewiele. - Jeśli tylko jej łono nie było przeklęte, jak dawniej głosiły plotki. Znał ją zarówno jako wojowniczkę, jak i jako kochankę, oceniał wysoko w obu tych sferach, lecz jeśli miała nieść sztandar rycerskiej propagandy, nie mogła pozostać żywym dowodem na tragizm buntowniczek opisany przez Ramseya w Walczącym Magu. A może nie, w ostateczności nie musiał wcale wypuszczać jej z komnat, żeby osiągnąć podobny sukces.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Słowa Deirdre niejako potwierdziły plotki, bo mimo pominięcia zapewne wielu szczegółów, to liczba osób zmarłych tudzież zaginionych wyraźnie podkreślała rozmiar katastrofy. Oczyszczone z mugolskiej skazy, londyńskie ulice dowodziły, że to właśnie czarodziejska krew została przelana i z pewnością poległo wielu sojuszników wspierających naszą sprawę. W końcu to właśnie stolica była niejako naszą wizytówką, niezdobytą twierdzą, w której mieszkali zagorzali zwolennicy idei oraz osoby, których tożsamość można było bez większego trudu sprawdzić wszak została powołana do tego specjalna komisja. Jako centralny punkt działań, pierwsze propagandowo wyzwolone miasto – nie oszukujmy się, z pewnością jakieś szczury wciąż węszyły w kanałach – było uważane za bezpieczne, pozostające w najlepszych rękach. Nie mogliśmy stracić tego posłuchu, pozwolić na chociażby skruszenie muru najcenniejszego punktu na mapie, jaki dawał nam bezsprzeczną przewagę. W myślach zgodziłem się zatem z rozmówcami, że to właśnie tam winniśmy rozpocząć obudowę i uspokoić nastroje. W tej kwestii nie byłem jednak najlepszym strategiem, znacznie lepiej radziłem sobie na froncie, dlatego wolałem propozycje pozostawić obeznanym w podobnych działaniach.
Wsłuchiwałem się w słowa Ramseya nie będąc zaskoczonym, że lipcowe wydarzenia, jak i sam deszcz meteorytów wciąż pozostawał tajemnicą. Pytanie paść jednak musiało, bowiem każda, nawet pozornie nieistotna informacja mogła okazać się kluczowa, aby poskładać rozsypany obraz w jedną, sensowną całość. -Myślisz, że miało to ze sobą bezpośredni związek?- zacisnąłem wargi w zastanowieniu. Właściwie było to logiczne wszak to właśnie pojawienie się komety rozpoczęło serię dziwnych zniknięć, nietypowych zdarzeń. -Że była szansa, aby to powstrzymać lub chociaż ochronić nas i ziemie, gdybyśmy znaleźli odpowiedzi?- bo pytań pozostało wiele. Mogliśmy się oszukiwać, ale nie rozwikłaliśmy tej zagadki.
-Również tego doświadczyłem- odparłem Tristanowi. -Krew z oczu, nosa, uszu. Paskudne wrażenie ucisku w klatce piersiowej, jakby coś pragnęło dosłownie zgnieść mnie od środka. Minęło z pierwszym wdechem, a potem- rozłożyłem szeroko ręce. -Doskonale wiemy co miało miejsce. Byłem wtedy akurat w Shropshire. Powiedzieć, że wybrałem zły moment na nałożenie przekleństwa, to jak nic nie powiedzieć- prychnąłem pod nosem, bo choć na dziś doszukiwałem się w tym pozytywów, to wówczas naszła mnie obawa, że cała praca poszła na marne. -Choć im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, iż w tej kwestii katastrofa kupiła mi cenne godziny, może nawet tygodnie. Wątpię, aby zaczęli węszyć spisek, raczej przerzucają gruz w poszukiwaniu ciała- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, po czym skosztowałem trunku. Pierwotnie zakładałem, że szybko zorientują się o jej nieobecności i od razu zaczną działać, a tak nikt mi nie wmówi, iż porwanie mogło być pierwszą myślą. Gdyby zniknęło którekolwiek z nas, to również obwinilibyśmy śmiercionośny deszcz odłamków. Tragedię, jakiej nie mógł przewidzieć nikt, chyba, że odpowiadał za nią wróg. Odnaleźliby w sobie siłę, aby pogrzebać tak wielu niewinnych? Aby wejść na naszą ścieżkę i podążyć po trupach do celu? Lecz co wtem robiłaby ze mną Lucinda? Dlaczego Deirdre, Tristan oraz mnie dotknęłoby to przedziwne zdarzenie?
-Właściwie to cały statek. Pusty pokład ugrzązł na bagnach i jedyne co udało nam się odszukać to dziennik kapitana lubującego się w handlu czarnomagicznymi przedmiotami oraz zniszczony powóz, a pod nim dwa ciała. Plotki po hrabstwie rozeszły się jednak jak burza; od wielkiego bogactwa kryjącego się na łajbie, po cienie snujące się tuż nad skrytym w ciemności mokradłem, więc trudno było o więcej śladów. Coś mogło zostać skradzione, a denaci zapłacić najwyższą cenę za swe liche marzenia o szybkim zarobku. Ponadto obejrzałem grotę, która ujawniła się w noc pojawienia komety i nie mogę odeprzeć się wrażeniu, że była to swego rodzaju pułapka, choć celniejszym określeniem jest klatka. Runiczny majstersztyk. Jeśli coś te skały kryły, to z pewnością nie chciano, aby kiedykolwiek się uwolniło- wodziłem wzrokiem po zebranych osobach będąc przekonanym, że nie tylko mnie nasuwał się na myśl wspomniany, utkany z cieni wąż.
Uśmiechnąłem się pod nosem, a następnie skinąłem głową, na wieść, że Igor dobrze się spisał. Ceniłem tego chłopaka i pokładałem w nim nadzieje. Nawet jeśli nie dzieliła nas znaczna różnica wieku i nie mieliśmy okazji spędzić ze sobą nader wiele czasu, to żywiłem w stosunku do niego abstrakcyjne, ojcowskie zapędy.
-Załoga floty Lorda Traversa również zaginęła nieopodal Skalnego Wybrzeża. Gdy przybyliśmy na miejsce, stało się tam coś, co trudno mi opisać słowami. Nie wiem co widzieli inni, ale nawet mój umysł dał się na to nabrać. Nim zdążyłem powstrzymać ofensywną magię znaleźliśmy się w wodzie pełnej morskich istot, które nie były zadowolone z naszej obecności- wspomniałem pokrótce. -Utkany z ciemności, spleciony z ciemnością - zaufaj jej, użyj jej by spełnić swe najskrytsze marzenia- powtórzyłem słowa, jakie usłyszałem tuż przed wdrapaniem się na pokład. -Właśnie to przekazały mi, gdy ponownie zniknęły w ciemności, zaś Manannana upewniły, że nic nam nie grozi, bo jesteśmy utkani z mroku- nie mogło być w tym przypadku. -Wspominały, że kometa to zwiastun, ale wszystko to co działo się tam pod wodą było jak sen- dodałem przez moment zastanawiając się, czy nie pominąłem niczego istotnego.
Upiłem kolejny łyk ognistej nie wtrącając się w pierwsze ustalenia, bowiem zgadzałem się, iż priorytetem było zebranie naszych ludzi. -Może przydadzą się chociaż do tego, żeby zatrzymać przepływ negatywnych informacji- powiedziałem bardziej do siebie, bowiem nic tak bardzo nie pobudzało buntów i nie szerzyło niepokoju jak doniesienia o kolejnych ofiarach tragedii.
-Katastrofa, a potem atak w moim kierunku tuż po wybudzeniu- nie zamierzałem tego ukrywać, nie widziałem ku temu powodu. -Jednak widok mojej ciotki Iriny zdawał się ją uspokoić. Brałem to pod uwagę, magia run nadal kryje wiele tajemnic szczególnie jeśli podążamy nietypowymi ścieżkami. Łącząc wiele technik należy liczyć się z komplikacjami, zwłaszcza przy pracy nad czymś zupełnie nowym, skoncentrowanym na jednostce- wytłumaczyłem Deirdre spokojnym, acz pewnym siebie tonem. -Był to jedyny taki wybryk, być może spowodowany szokiem, co udowodniły kolejne dni. Jest zagubiona, ale to nic zaskakującego- dodałem, po czym przeniosłem wzrok na Ramseya i uniosłem kącik ust.
-Nie oszukasz swojej natury; naukowiec spragniony efektów badań- zaśmiałem się pod nosem. -Mówimy o przysiędze wieczystej, jaka ma zagwarantować bezpieczeństwo. To ona będzie dowodem sukcesu. Jeśli twarz rebelii poprze naszą sprawę jednocześnie krytykując działania wroga, to z pewnością obniżymy ich morale, a ponadto ograniczymy liczbę sprzymierzeńców. Niechlubne czyny, jakich się dopuściła, można wytłumaczyć nałożoną na nią klątwą, oczywiście nie tą, będącą moim dziełem. Jeśli jednak propagandyści znajdą lepsze wytłumaczenie, to należy rozważyć sugestie. Dziewczyna wierzy, że Zakon Feniksa zdobył jej poparcie podstępem i dobrze, aby uwierzyli w to również inni. Dodatkowo niewątpliwie może pochwalić się umiejętnościami, które mogą nam się przydać. Nic nie mobilizuje tak jak nienawiść i obawa o własne życie, a właśnie taki ma mieć stosunek do, miejmy nadzieję, byłych już sojuszników- odparłem starając się nie okazywać rosnącego napięcia. Sam byłem ciekaw, sam czekałem na tę chwilę, odkąd po raz pierwszy w mej głowie pojawiła się ta myśl.
-W moich żyłach nie płynie błękitna krew, ale egoistycznie wolałbym zachować ją dla siebie. Pozostaje pytanie czy lady Morgana wyrazi aprobatę wszak szeroko rozumiane pojednanie korzystanie wpłynęłoby na prawdziwość tej- ułożyłem dłoń na drewnianym blacie i wolno zastukałem palcami. -Niesłychanie smutnej historii- skwitowałem z kpiącym uśmiechem, po czym dźwignąłem się z krzesła. -Pozwólcie, że na jedną chwilę was opuszczę- rzuciłem, a następnie otworzyłem drzwi i przekroczyłem progi jadalni udając się do pokoju Lucindy, którą pragnąłem do nas zaprosić.
Wsłuchiwałem się w słowa Ramseya nie będąc zaskoczonym, że lipcowe wydarzenia, jak i sam deszcz meteorytów wciąż pozostawał tajemnicą. Pytanie paść jednak musiało, bowiem każda, nawet pozornie nieistotna informacja mogła okazać się kluczowa, aby poskładać rozsypany obraz w jedną, sensowną całość. -Myślisz, że miało to ze sobą bezpośredni związek?- zacisnąłem wargi w zastanowieniu. Właściwie było to logiczne wszak to właśnie pojawienie się komety rozpoczęło serię dziwnych zniknięć, nietypowych zdarzeń. -Że była szansa, aby to powstrzymać lub chociaż ochronić nas i ziemie, gdybyśmy znaleźli odpowiedzi?- bo pytań pozostało wiele. Mogliśmy się oszukiwać, ale nie rozwikłaliśmy tej zagadki.
-Również tego doświadczyłem- odparłem Tristanowi. -Krew z oczu, nosa, uszu. Paskudne wrażenie ucisku w klatce piersiowej, jakby coś pragnęło dosłownie zgnieść mnie od środka. Minęło z pierwszym wdechem, a potem- rozłożyłem szeroko ręce. -Doskonale wiemy co miało miejsce. Byłem wtedy akurat w Shropshire. Powiedzieć, że wybrałem zły moment na nałożenie przekleństwa, to jak nic nie powiedzieć- prychnąłem pod nosem, bo choć na dziś doszukiwałem się w tym pozytywów, to wówczas naszła mnie obawa, że cała praca poszła na marne. -Choć im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, iż w tej kwestii katastrofa kupiła mi cenne godziny, może nawet tygodnie. Wątpię, aby zaczęli węszyć spisek, raczej przerzucają gruz w poszukiwaniu ciała- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, po czym skosztowałem trunku. Pierwotnie zakładałem, że szybko zorientują się o jej nieobecności i od razu zaczną działać, a tak nikt mi nie wmówi, iż porwanie mogło być pierwszą myślą. Gdyby zniknęło którekolwiek z nas, to również obwinilibyśmy śmiercionośny deszcz odłamków. Tragedię, jakiej nie mógł przewidzieć nikt, chyba, że odpowiadał za nią wróg. Odnaleźliby w sobie siłę, aby pogrzebać tak wielu niewinnych? Aby wejść na naszą ścieżkę i podążyć po trupach do celu? Lecz co wtem robiłaby ze mną Lucinda? Dlaczego Deirdre, Tristan oraz mnie dotknęłoby to przedziwne zdarzenie?
-Właściwie to cały statek. Pusty pokład ugrzązł na bagnach i jedyne co udało nam się odszukać to dziennik kapitana lubującego się w handlu czarnomagicznymi przedmiotami oraz zniszczony powóz, a pod nim dwa ciała. Plotki po hrabstwie rozeszły się jednak jak burza; od wielkiego bogactwa kryjącego się na łajbie, po cienie snujące się tuż nad skrytym w ciemności mokradłem, więc trudno było o więcej śladów. Coś mogło zostać skradzione, a denaci zapłacić najwyższą cenę za swe liche marzenia o szybkim zarobku. Ponadto obejrzałem grotę, która ujawniła się w noc pojawienia komety i nie mogę odeprzeć się wrażeniu, że była to swego rodzaju pułapka, choć celniejszym określeniem jest klatka. Runiczny majstersztyk. Jeśli coś te skały kryły, to z pewnością nie chciano, aby kiedykolwiek się uwolniło- wodziłem wzrokiem po zebranych osobach będąc przekonanym, że nie tylko mnie nasuwał się na myśl wspomniany, utkany z cieni wąż.
Uśmiechnąłem się pod nosem, a następnie skinąłem głową, na wieść, że Igor dobrze się spisał. Ceniłem tego chłopaka i pokładałem w nim nadzieje. Nawet jeśli nie dzieliła nas znaczna różnica wieku i nie mieliśmy okazji spędzić ze sobą nader wiele czasu, to żywiłem w stosunku do niego abstrakcyjne, ojcowskie zapędy.
-Załoga floty Lorda Traversa również zaginęła nieopodal Skalnego Wybrzeża. Gdy przybyliśmy na miejsce, stało się tam coś, co trudno mi opisać słowami. Nie wiem co widzieli inni, ale nawet mój umysł dał się na to nabrać. Nim zdążyłem powstrzymać ofensywną magię znaleźliśmy się w wodzie pełnej morskich istot, które nie były zadowolone z naszej obecności- wspomniałem pokrótce. -Utkany z ciemności, spleciony z ciemnością - zaufaj jej, użyj jej by spełnić swe najskrytsze marzenia- powtórzyłem słowa, jakie usłyszałem tuż przed wdrapaniem się na pokład. -Właśnie to przekazały mi, gdy ponownie zniknęły w ciemności, zaś Manannana upewniły, że nic nam nie grozi, bo jesteśmy utkani z mroku- nie mogło być w tym przypadku. -Wspominały, że kometa to zwiastun, ale wszystko to co działo się tam pod wodą było jak sen- dodałem przez moment zastanawiając się, czy nie pominąłem niczego istotnego.
Upiłem kolejny łyk ognistej nie wtrącając się w pierwsze ustalenia, bowiem zgadzałem się, iż priorytetem było zebranie naszych ludzi. -Może przydadzą się chociaż do tego, żeby zatrzymać przepływ negatywnych informacji- powiedziałem bardziej do siebie, bowiem nic tak bardzo nie pobudzało buntów i nie szerzyło niepokoju jak doniesienia o kolejnych ofiarach tragedii.
-Katastrofa, a potem atak w moim kierunku tuż po wybudzeniu- nie zamierzałem tego ukrywać, nie widziałem ku temu powodu. -Jednak widok mojej ciotki Iriny zdawał się ją uspokoić. Brałem to pod uwagę, magia run nadal kryje wiele tajemnic szczególnie jeśli podążamy nietypowymi ścieżkami. Łącząc wiele technik należy liczyć się z komplikacjami, zwłaszcza przy pracy nad czymś zupełnie nowym, skoncentrowanym na jednostce- wytłumaczyłem Deirdre spokojnym, acz pewnym siebie tonem. -Był to jedyny taki wybryk, być może spowodowany szokiem, co udowodniły kolejne dni. Jest zagubiona, ale to nic zaskakującego- dodałem, po czym przeniosłem wzrok na Ramseya i uniosłem kącik ust.
-Nie oszukasz swojej natury; naukowiec spragniony efektów badań- zaśmiałem się pod nosem. -Mówimy o przysiędze wieczystej, jaka ma zagwarantować bezpieczeństwo. To ona będzie dowodem sukcesu. Jeśli twarz rebelii poprze naszą sprawę jednocześnie krytykując działania wroga, to z pewnością obniżymy ich morale, a ponadto ograniczymy liczbę sprzymierzeńców. Niechlubne czyny, jakich się dopuściła, można wytłumaczyć nałożoną na nią klątwą, oczywiście nie tą, będącą moim dziełem. Jeśli jednak propagandyści znajdą lepsze wytłumaczenie, to należy rozważyć sugestie. Dziewczyna wierzy, że Zakon Feniksa zdobył jej poparcie podstępem i dobrze, aby uwierzyli w to również inni. Dodatkowo niewątpliwie może pochwalić się umiejętnościami, które mogą nam się przydać. Nic nie mobilizuje tak jak nienawiść i obawa o własne życie, a właśnie taki ma mieć stosunek do, miejmy nadzieję, byłych już sojuszników- odparłem starając się nie okazywać rosnącego napięcia. Sam byłem ciekaw, sam czekałem na tę chwilę, odkąd po raz pierwszy w mej głowie pojawiła się ta myśl.
-W moich żyłach nie płynie błękitna krew, ale egoistycznie wolałbym zachować ją dla siebie. Pozostaje pytanie czy lady Morgana wyrazi aprobatę wszak szeroko rozumiane pojednanie korzystanie wpłynęłoby na prawdziwość tej- ułożyłem dłoń na drewnianym blacie i wolno zastukałem palcami. -Niesłychanie smutnej historii- skwitowałem z kpiącym uśmiechem, po czym dźwignąłem się z krzesła. -Pozwólcie, że na jedną chwilę was opuszczę- rzuciłem, a następnie otworzyłem drzwi i przekroczyłem progi jadalni udając się do pokoju Lucindy, którą pragnąłem do nas zaprosić.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Pokiwał głową lekko na słowa Tristana i Drew, ale dopiero kiedy Drew spytał o bezpośredni związek z jednym i drugim, odezwał się:
— Jak wielu prócz nas poczuło coś podobnego? — spytał, choć nie kierował tego pytania do nikogo konkretnie i nie oczekiwał jednoznacznej odpowiedzi. Prześlizgnął się po wszystkich wzrokiem. Żaden z nich nie był jedynym, zostali naznaczeni — a może wyróżnieni? — oni wszyscy. Jako jedyni? Z powodu posiadanej przez nich potęgi, wielkości? Z powodu złożonej Czarnemu Panu przysięgi, mrocznego znaku na przedramieniu, czarnej magii płynącej w żyłach tak bardzo, że bliżsi byli własnym demonom już niż ludziom z krwi i kości? Mówiono, że zamordowanie jednorożca sprowadza na śmiałka potworną klątwę, ale żadna to była dla nich kara. — Krwawe łzy dalekie były od słabości — podjął nieco nad wyraz i choć w jego głosie brzmiała pewność, błądzące po nich spojrzenie szukało gestów potwierdzenia, że nie tylko on to czuł, że to nie tylko on w takich chwilach z powodu wewnętrznej siły, adrenaliny czuł większą sprawczość. — Nie to mnie martwi, a brak kontroli. Nikt z nas nie lubi być zaskakiwany. — Zatrzymał wzrok na Tristanie, ale spośród nich to on sam miał największą manię na tym punkcie. Czy u swojego brata, przyjaciela, towarzysza, ujrzy wzruszenie ramion — czy to też była niewielka cena, z którą musieli się pogodzić? Nie udzielał mu się dramat Wielkiej Brytanii, płacz i lament z powodu zniszczeń, przypadkowej śmierci i dramatu, który się rozegrał. Zgadzał się za to z Tristanem, jeśli mieli budować swój świat na nowo, to teraz był na to doskonały moment.
A więc to wszystko się zdarzyło. Pokiwał głową, słysząc słowa Rosiera. Reminescencja Mathieu — oto węża o czerwonych ślepiach widział w swoich wizjach.
— W tę przedziwną noc zderzyły się ze sobą dwa okręty, z czego jeden z nich zniknął i pojawił się w zupełnie innym miejscu. Jeden z tych okrętów wiózł na pokładzie skrzynie z logo, które udało nam się odczytać jako symbol marynarza, Krwawego Theo. Przejrzeliście ten dziennik? Zakładam, że należał do niego — spojrzał na Drew, unosząc brew. To jego osoba teraz interesowała go najbardziej. Wsłuchawszy się w słowa obu czarnoksiężników podjął, próbując zgromadzić to wszystko w całość: — W ratuszu w Beamish Town zebrano ludzi, których uznano za dotkniętych szaleństwem. Zostali przykuci do łóżek dla swojego własnego bezpieczeństwa, ponieważ wszyscy wykazywali niezdrowa potrzebę udania się na wybrzeże i odebrania sobie życiach w głębinach. Zaprzeczono, by byli przeklęci. Zaprzeczono także, by byli naprawdę chorzy. Oglądali ich specjaliści od klątw i uzdrowiciele. Nie utrzymując kontaktu z otoczeniem zareagowali na moją obecność. I byli posłuszni. Więc jak wielu prócz nas mogło poczuć coś podobno w noc, kiedy kometa się rozpadła na tysiące kawałków? Nikt — odpowiedział po chwili. — Jedna z ofiar wyznała, że słyszą ten głos i ciągnie ich do wody. Bestia pochłonęła marynarzy obu okrętów, ale ja bestią nie jestem, chyba, że jesteśmy z nią związani wszyscy. — Jak inaczej to wyjaśnić? Potrafili przejąć kontrole nad cieniami, ale nie wydawali im poleceń. Współdzielili jakąś energię, moc, magię, ale nie cel. — Utkani z mroku— takich słów użył Drew. Spojrzał na Macnaira na chwilę. — Kiedy wychodziliśmy z ratusza Primrose Burke straciła nad sobą kontrolę, celując we mnie różdżką. Wyznała mi później, że jej umysł spowiły dziwne obrazy, ale tej samej przypadłości nie zdradziła będąca z nami Elvira. Człowiek dotknięty chorobą jawił jej się bestią o szponiastych dłoniach, a ja istotą z cienia. Ten brak kontroli martwi mnie, ponieważ w noc, kiedy pojawiły się po raz pierwszy, wyłoniły się z cienia Burke'a. Między nami szukały ofiary, którą chciały się posilić — zerknął na Tristana, wezwany przez Czarnego Pana musiał wtedy odejść. — Uspokoiły się, kiedy otrzymały trzech, przywleczonych mężczyzn, ale zapowiedziały wtedy też, że wszyscy zginiemy. Miło byłoby tę kontrolę przejąć całkowicie. Bez wyjątków. — Wtedy nie zdawali sobie sprawy z ich siły, z ich potęgi. Dziś ich obecność ich nie martwiła, korzystali z nich, wzmacniały ich swoją obecnością i niejednokrotnie zabierały się za wrogów nim sami zdołali się zbliżyć. To, co się działo im sprzyjało i był usatysfakcjonowany z obecności mroku wokół, ale to, co się wydarzyło pozostawiało zbyt wiele pytań. — W lazarecie mojej żony pojawiła się dziewczynka, którą coś ciągnęło do wody. Heather Moribund przemówiła do ducha, który spowił jej myśli i usłyszała od niego, że służy czemuś co zostało uwolnione podstępem, co zostało uwolnione przez rozlewający się na niebie szkarłat. Zdradził też, gdzie on jest. Zimno, nisko, niżej. W twierdzy przez kamiennych strażników bronionej, gdzie wraz z wierzchowcem w dół runął syn upodlonego rycerza. Jego ryk go prowadzi, tam czeka, zabija. To przekazał. Jeśli świetliste symbole w Grocie Krzyku mogły być klatką dla bestii, została uwolniona w noc, kiedy na niebie rozbłysła kometa. Wtedy przez miasta przetoczyła się fala cienistych istot, które nie pozostawiły na swojej drodze żywej duszy. W Warwickshire, w lipcu doszło do potężnego pojedynku. Wokół kamiennego, świeżo stworzonego kromlechu znalazłem pozostałości po barierze ochronnej, runiczne symbole spisane tak by stworzyć kopułę. Taką, która miała coś zabezpieczyć w środku. Wewnątrz niego znajdowało się mnóstwo smolistej substancji, zakładam, że należącej do naszej bestii, emanowała czarną magią. Ale energia kromlecha nie była w stanie jej zatrzymać. Wąż, którego ślady odbite były w ziemi wydostał się z bariery i uciekł w las. Ślady krwi z pojedynku doprowadziły do dwóch goblinów, którzy zdradzili mi, że właśnie tam mieli spotkać się w sprawach biznesowych z Krwawym Theo, który najprawdopodobniej odpowiada za stworzenie kamiennego kromlechu i wypisania na nim numerologicznych symboli. Wszystko więc prowadzi nas od Krwawego Theo, który jak na zwykłego przemytnika zna się na bardzo potężnej magii aż do Bestii pod postacią węża, która wypełzła z Groty Krzyku. Mam różdżkę Krwawego Theo. Mam też fiolkę z substancją z tamtego miejsca, jeśli nie dysponujecie kontaktem z wybitnym alchemikiem oddam ją Cassandrze do zbadania. I cień. W piwnicy zabezpieczony również cień który schwytała moja żona. Przeznaczony do badań, gdybyście mieli ochotę się temu przyjrzeć, zapraszam— odparł miękko, kończąc tym to, co wiedział na ten temat. Pokiwał głową, słuchając Tristana. Ogarnięcie chaosu, przysłanie porządków — brzmiało rozsądnie. Trzecim etapem powinno być budowanie świata, jeszcze na zgliszczach starego. I na tym powinni skupić się Rycerze Walpurgii, tam powinien być ich aktualny cel, ale mimo ostatnich zdarzeń, nie mogli pozwolić sobie na niewiedzę. Z prawdy należało mądrze korzystać, a nie bać się do niej dążyć. — Tu potrzebna będzie szersza reformacja niż garść płaczących kobiet. W obliczu kataklizmu wezwiemy wszystkich do działań, Rycerze będą wyznaczać kierunek, wspomagać ludność. Będą filarem nowego świata, ale to ludzie własnymi rękami go zbudują.— Zerknął na Deirdre, ciągnąć jej poprzednią myśl. — Najwyższa pora żebyśmy przestali być służbą tchórzy i niezdecydowanych. — Jedyna służba jaką odbywali to ta względem Czarnego Pana. — Mężczyźni zajmą się odbudową miast, kobiety, wszystkie, co do jednej winny zadbać o zaplecze sanitarne, pomoc, a dzieci patrząc na to wszystko muszą zacząć się uczyć nowego porządku. Potrzebują odpowiedniej zachęty, by nie pójść w ślady opieszałych czarodziejów migających się od obowiązków. — Zamyślił się na chwilę, zatrzymując wzrok na Tristanie, a ciemne brwi ściągnęły się ku sobie. — Londyn i Surrey. — pokiwał głową. Zobaczą jakie informacje przyniesie im Harlan, ale nie mógł nieść innych wieści niż Tristan. Jeśli Surrey potrzebowało wsparcia z pewnością prócz Londynu to właśnie tam skierują wszystkie swoje siły. Zerknął przelotnie na Tristana próbującego podporządkować sobie nierówny ogryzek jabłka, niczym znudzony chłopiec na rodzinnym spotkaniu — któż jednak tym razem śmiałby go upomnieć, gdy to jego rolą było upominanie innych. Wciąż goszczący na ustach uśmiech przysłonił raz jeszcze kielichem wina nim go odstawił i rozsiadł się wygodniej.
— Wystarczy ją podporządkować Macnairom, niewiele będzie się różnić od nowych krewniaków. Potomkowie nieokrzesanych szkotów powinni brzmieć dla niej jak rodzina idealna — mruknął w odpowiedzi Tristanowi, rzucając mu przelotne spojrzenie po czym spojrzał na Drew. Trudno było ukryć, że z nich wszystkich najmniej miał ogłady i najmniej cenił sobie arystokratyczne życie, najdalej od środowiska, z którego wywodził się Rosier, w którym on sam wyrósł i między którym obracała się z perfekcyjną maską Deirdre. Oparł palec wskazujący na wargach, uśmiechnął się szerzej, słuchając o przysiędze wieczystej. Wyczekiwał tego momentu, chwili, w której stanie przed nimi i złoży ją, a jeśli odmówi — zginie. Pierwszy raz od dawna łechtało go przyjemne podekscytowanie, takiego obrotu spraw trudno było się spodziewać, a obecność Lucindy między nimi, wiernej nowym sojusznikom, bawiła. Nawet w myśl tego, że mogłaby stać się przyszłą panią Macnair jeśli tego sobie życzył Drew. A życzył, pamiętał dobrze ich rozmowę z piwnicy.
— Co myślicie? — spytał, zerkając na Tristana i Deirdre, kiedy Drew opuścił jadalnię, nie zdradzając konkretów co do własnego przerwania spotkania. Liczył, że wróci z gościem. Korzystając z okazji podniósł się z krzesła i sięgnął po kiść winogron i razem z nią w dłoni przeszedł się wzdłuż stołu, oglądając ściany jadalni nowego domu Drew. Zupełnie innego od tego, które służyło mu na Alei Śmiertelnego Nokturnu. — Przysięga powinna dotyczyć nas wszystkich — mruknął, po czym wsunął w usta jedno winogrono. Przysięga złożona Drew powinna dotyczyć bezpośrednio sprawy. To miał zapewne na myśli Macnair i to pragnął osiągnąć. Tylko w ten sposób mogła żyć i być wciąż wolna. Lojalna Rycerzom Walpurgii, Czarnemu Panu. Na zawsze już postawiona w opozycji do swoich dawnych pobratymców.
— Jak wielu prócz nas poczuło coś podobnego? — spytał, choć nie kierował tego pytania do nikogo konkretnie i nie oczekiwał jednoznacznej odpowiedzi. Prześlizgnął się po wszystkich wzrokiem. Żaden z nich nie był jedynym, zostali naznaczeni — a może wyróżnieni? — oni wszyscy. Jako jedyni? Z powodu posiadanej przez nich potęgi, wielkości? Z powodu złożonej Czarnemu Panu przysięgi, mrocznego znaku na przedramieniu, czarnej magii płynącej w żyłach tak bardzo, że bliżsi byli własnym demonom już niż ludziom z krwi i kości? Mówiono, że zamordowanie jednorożca sprowadza na śmiałka potworną klątwę, ale żadna to była dla nich kara. — Krwawe łzy dalekie były od słabości — podjął nieco nad wyraz i choć w jego głosie brzmiała pewność, błądzące po nich spojrzenie szukało gestów potwierdzenia, że nie tylko on to czuł, że to nie tylko on w takich chwilach z powodu wewnętrznej siły, adrenaliny czuł większą sprawczość. — Nie to mnie martwi, a brak kontroli. Nikt z nas nie lubi być zaskakiwany. — Zatrzymał wzrok na Tristanie, ale spośród nich to on sam miał największą manię na tym punkcie. Czy u swojego brata, przyjaciela, towarzysza, ujrzy wzruszenie ramion — czy to też była niewielka cena, z którą musieli się pogodzić? Nie udzielał mu się dramat Wielkiej Brytanii, płacz i lament z powodu zniszczeń, przypadkowej śmierci i dramatu, który się rozegrał. Zgadzał się za to z Tristanem, jeśli mieli budować swój świat na nowo, to teraz był na to doskonały moment.
A więc to wszystko się zdarzyło. Pokiwał głową, słysząc słowa Rosiera. Reminescencja Mathieu — oto węża o czerwonych ślepiach widział w swoich wizjach.
— W tę przedziwną noc zderzyły się ze sobą dwa okręty, z czego jeden z nich zniknął i pojawił się w zupełnie innym miejscu. Jeden z tych okrętów wiózł na pokładzie skrzynie z logo, które udało nam się odczytać jako symbol marynarza, Krwawego Theo. Przejrzeliście ten dziennik? Zakładam, że należał do niego — spojrzał na Drew, unosząc brew. To jego osoba teraz interesowała go najbardziej. Wsłuchawszy się w słowa obu czarnoksiężników podjął, próbując zgromadzić to wszystko w całość: — W ratuszu w Beamish Town zebrano ludzi, których uznano za dotkniętych szaleństwem. Zostali przykuci do łóżek dla swojego własnego bezpieczeństwa, ponieważ wszyscy wykazywali niezdrowa potrzebę udania się na wybrzeże i odebrania sobie życiach w głębinach. Zaprzeczono, by byli przeklęci. Zaprzeczono także, by byli naprawdę chorzy. Oglądali ich specjaliści od klątw i uzdrowiciele. Nie utrzymując kontaktu z otoczeniem zareagowali na moją obecność. I byli posłuszni. Więc jak wielu prócz nas mogło poczuć coś podobno w noc, kiedy kometa się rozpadła na tysiące kawałków? Nikt — odpowiedział po chwili. — Jedna z ofiar wyznała, że słyszą ten głos i ciągnie ich do wody. Bestia pochłonęła marynarzy obu okrętów, ale ja bestią nie jestem, chyba, że jesteśmy z nią związani wszyscy. — Jak inaczej to wyjaśnić? Potrafili przejąć kontrole nad cieniami, ale nie wydawali im poleceń. Współdzielili jakąś energię, moc, magię, ale nie cel. — Utkani z mroku— takich słów użył Drew. Spojrzał na Macnaira na chwilę. — Kiedy wychodziliśmy z ratusza Primrose Burke straciła nad sobą kontrolę, celując we mnie różdżką. Wyznała mi później, że jej umysł spowiły dziwne obrazy, ale tej samej przypadłości nie zdradziła będąca z nami Elvira. Człowiek dotknięty chorobą jawił jej się bestią o szponiastych dłoniach, a ja istotą z cienia. Ten brak kontroli martwi mnie, ponieważ w noc, kiedy pojawiły się po raz pierwszy, wyłoniły się z cienia Burke'a. Między nami szukały ofiary, którą chciały się posilić — zerknął na Tristana, wezwany przez Czarnego Pana musiał wtedy odejść. — Uspokoiły się, kiedy otrzymały trzech, przywleczonych mężczyzn, ale zapowiedziały wtedy też, że wszyscy zginiemy. Miło byłoby tę kontrolę przejąć całkowicie. Bez wyjątków. — Wtedy nie zdawali sobie sprawy z ich siły, z ich potęgi. Dziś ich obecność ich nie martwiła, korzystali z nich, wzmacniały ich swoją obecnością i niejednokrotnie zabierały się za wrogów nim sami zdołali się zbliżyć. To, co się działo im sprzyjało i był usatysfakcjonowany z obecności mroku wokół, ale to, co się wydarzyło pozostawiało zbyt wiele pytań. — W lazarecie mojej żony pojawiła się dziewczynka, którą coś ciągnęło do wody. Heather Moribund przemówiła do ducha, który spowił jej myśli i usłyszała od niego, że służy czemuś co zostało uwolnione podstępem, co zostało uwolnione przez rozlewający się na niebie szkarłat. Zdradził też, gdzie on jest. Zimno, nisko, niżej. W twierdzy przez kamiennych strażników bronionej, gdzie wraz z wierzchowcem w dół runął syn upodlonego rycerza. Jego ryk go prowadzi, tam czeka, zabija. To przekazał. Jeśli świetliste symbole w Grocie Krzyku mogły być klatką dla bestii, została uwolniona w noc, kiedy na niebie rozbłysła kometa. Wtedy przez miasta przetoczyła się fala cienistych istot, które nie pozostawiły na swojej drodze żywej duszy. W Warwickshire, w lipcu doszło do potężnego pojedynku. Wokół kamiennego, świeżo stworzonego kromlechu znalazłem pozostałości po barierze ochronnej, runiczne symbole spisane tak by stworzyć kopułę. Taką, która miała coś zabezpieczyć w środku. Wewnątrz niego znajdowało się mnóstwo smolistej substancji, zakładam, że należącej do naszej bestii, emanowała czarną magią. Ale energia kromlecha nie była w stanie jej zatrzymać. Wąż, którego ślady odbite były w ziemi wydostał się z bariery i uciekł w las. Ślady krwi z pojedynku doprowadziły do dwóch goblinów, którzy zdradzili mi, że właśnie tam mieli spotkać się w sprawach biznesowych z Krwawym Theo, który najprawdopodobniej odpowiada za stworzenie kamiennego kromlechu i wypisania na nim numerologicznych symboli. Wszystko więc prowadzi nas od Krwawego Theo, który jak na zwykłego przemytnika zna się na bardzo potężnej magii aż do Bestii pod postacią węża, która wypełzła z Groty Krzyku. Mam różdżkę Krwawego Theo. Mam też fiolkę z substancją z tamtego miejsca, jeśli nie dysponujecie kontaktem z wybitnym alchemikiem oddam ją Cassandrze do zbadania. I cień. W piwnicy zabezpieczony również cień który schwytała moja żona. Przeznaczony do badań, gdybyście mieli ochotę się temu przyjrzeć, zapraszam— odparł miękko, kończąc tym to, co wiedział na ten temat. Pokiwał głową, słuchając Tristana. Ogarnięcie chaosu, przysłanie porządków — brzmiało rozsądnie. Trzecim etapem powinno być budowanie świata, jeszcze na zgliszczach starego. I na tym powinni skupić się Rycerze Walpurgii, tam powinien być ich aktualny cel, ale mimo ostatnich zdarzeń, nie mogli pozwolić sobie na niewiedzę. Z prawdy należało mądrze korzystać, a nie bać się do niej dążyć. — Tu potrzebna będzie szersza reformacja niż garść płaczących kobiet. W obliczu kataklizmu wezwiemy wszystkich do działań, Rycerze będą wyznaczać kierunek, wspomagać ludność. Będą filarem nowego świata, ale to ludzie własnymi rękami go zbudują.— Zerknął na Deirdre, ciągnąć jej poprzednią myśl. — Najwyższa pora żebyśmy przestali być służbą tchórzy i niezdecydowanych. — Jedyna służba jaką odbywali to ta względem Czarnego Pana. — Mężczyźni zajmą się odbudową miast, kobiety, wszystkie, co do jednej winny zadbać o zaplecze sanitarne, pomoc, a dzieci patrząc na to wszystko muszą zacząć się uczyć nowego porządku. Potrzebują odpowiedniej zachęty, by nie pójść w ślady opieszałych czarodziejów migających się od obowiązków. — Zamyślił się na chwilę, zatrzymując wzrok na Tristanie, a ciemne brwi ściągnęły się ku sobie. — Londyn i Surrey. — pokiwał głową. Zobaczą jakie informacje przyniesie im Harlan, ale nie mógł nieść innych wieści niż Tristan. Jeśli Surrey potrzebowało wsparcia z pewnością prócz Londynu to właśnie tam skierują wszystkie swoje siły. Zerknął przelotnie na Tristana próbującego podporządkować sobie nierówny ogryzek jabłka, niczym znudzony chłopiec na rodzinnym spotkaniu — któż jednak tym razem śmiałby go upomnieć, gdy to jego rolą było upominanie innych. Wciąż goszczący na ustach uśmiech przysłonił raz jeszcze kielichem wina nim go odstawił i rozsiadł się wygodniej.
— Wystarczy ją podporządkować Macnairom, niewiele będzie się różnić od nowych krewniaków. Potomkowie nieokrzesanych szkotów powinni brzmieć dla niej jak rodzina idealna — mruknął w odpowiedzi Tristanowi, rzucając mu przelotne spojrzenie po czym spojrzał na Drew. Trudno było ukryć, że z nich wszystkich najmniej miał ogłady i najmniej cenił sobie arystokratyczne życie, najdalej od środowiska, z którego wywodził się Rosier, w którym on sam wyrósł i między którym obracała się z perfekcyjną maską Deirdre. Oparł palec wskazujący na wargach, uśmiechnął się szerzej, słuchając o przysiędze wieczystej. Wyczekiwał tego momentu, chwili, w której stanie przed nimi i złoży ją, a jeśli odmówi — zginie. Pierwszy raz od dawna łechtało go przyjemne podekscytowanie, takiego obrotu spraw trudno było się spodziewać, a obecność Lucindy między nimi, wiernej nowym sojusznikom, bawiła. Nawet w myśl tego, że mogłaby stać się przyszłą panią Macnair jeśli tego sobie życzył Drew. A życzył, pamiętał dobrze ich rozmowę z piwnicy.
— Co myślicie? — spytał, zerkając na Tristana i Deirdre, kiedy Drew opuścił jadalnię, nie zdradzając konkretów co do własnego przerwania spotkania. Liczył, że wróci z gościem. Korzystając z okazji podniósł się z krzesła i sięgnął po kiść winogron i razem z nią w dłoni przeszedł się wzdłuż stołu, oglądając ściany jadalni nowego domu Drew. Zupełnie innego od tego, które służyło mu na Alei Śmiertelnego Nokturnu. — Przysięga powinna dotyczyć nas wszystkich — mruknął, po czym wsunął w usta jedno winogrono. Przysięga złożona Drew powinna dotyczyć bezpośrednio sprawy. To miał zapewne na myśli Macnair i to pragnął osiągnąć. Tylko w ten sposób mogła żyć i być wciąż wolna. Lojalna Rycerzom Walpurgii, Czarnemu Panu. Na zawsze już postawiona w opozycji do swoich dawnych pobratymców.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie wypowiadała się w sprawie polowania, nie czuła, że w jakikolwiek sposób została na nie zaproszona - pomijano ją ze względu na płeć, bez wątpienia, ale czy towarzyszami kierował szacunek do kobiety czy przekonanie, że nie pasowała do takiego obrazka: nie wiedziała. Widziała jednak, co działo się z nią i Rosierem podczas uroczystości wieńczących Brón Tragain. Obrazy ginącego w ogniu i chaosie Elfiego Szlaku miały ją prześladować jeszcze długo, lecz w całym tym okrucieństwie kryła się krwawa potęga. Naznaczająca także ją samą. - Nigdy wcześniej nie czułam czegoś podobnego. Siłę, buzującą tuż pod sercem. Pewność, z jaką wibrowała wiodąca dłoń. Każde zaklęcie niosło ze sobą jeszcze większy ładunek magii - dodała od siebie, powoli, w zamyśleniu. Nie miała pojęcia, czy ktoś poza Śmierciożercami doświadczył podobnych symptomów. Podczas trzęsienia ziemi nie przyglądała się przesadnie uważnie swoim sojusznikom, ale wydawało się jej, że nie dostrzegła podobnie intensywnych oznak starcia z nieznaną mocą. - Nic mi o tym nie wiadomo - odparła, żaden z Rycerzy nie poinformował ich także o swym doświadczeniu, ale może było na to jeszcze zbyt wcześnie. Chaos ciągle trwał, sami też dopiero w tym momencie dzielili się informacji i przegrupowywali siły.
Słuchała Śmierciożerców uważnie, a gdy tylko Tristan wspomniał o wężu, pochłaniającym załogę statku, zacisnęła powoli usta. Nie rozmawiali o tym wcześniej, nie w tym gronie; wizja, która ukazała się jej po dotknięciu Złodzieja Myśli była zbyt podobna, by można było mówić o całkowitym przypadku.
- Jeszcze w lipcu badałam zainteresowałam się sprawą tajemniczego morderstwa. Giffard Abberley był ważnym politykiem, przewodniczącym Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego, miał kontakty wśród przemytników czarnomagicznych artefaktów, także tych w porcie. Najprawdopodobniej uległ szaleństwu, zamordował własną żonę, potem pozbawił życia siebie. W jego rezydencji, w ukrytym sejfie, znalazłam tajemniczy artefakt. Pulsował mroczną mocą, szeptał, przywoływał mnie - urwała, chcąc streścić całą historię jak najbardziej rzeczowo. - Skonsultowałam się w sprawie tego przedziwnego przedmiotu z Xavierem Burke. Wątpił, by znajdował się on na pokładzie Roztańczonej Sally, ale nie był tego pewien - zerknęła krótko na Drew, znawca artefaktów wiedział o tym, co wydarzyło się w Beamish i na bagnach. Czy miał rację? Nie miała pojęcia, dlatego dzieliła się informacjami z pozostałymi czarodziejami. - Artefakt okazał się Złodziejem Myśli. Przechowuje wspomnienia i informacje. Nie wspominałabym o tym, ale po jego dotknięciu...zostałam wciągnięta w tamten świat. Stałam się wężem - zawiesiła głos, pamiętała wyraźnie tamto uczucie, siły, potęgi, bezgranicznej władzy nad czyimś życiem. - Bestią. Wygłodniałą. Wściekłą. Ktoś mnie więził, przez wieki, byłam bezsilna i skrzywdzona, a wtedy - w końcu mnie uwolniono i mogłam dokonać zemsty - mówiła spokojnie, świadoma niewygodnej paraleli między swoim losem a uczuciami, które zawładnęły nią pod postacią pokrytego łuską potwora. - Czy to może być ten sam wąż, o którym mówiliście? Czy ta wizja może mieć związek z bestią uwolnioną przez Theo? - zwróciła się do Śmierciożerców; wiele kwestii było podobnych, ale sama nie śmiała wydawać jednoznacznego wyroku. - Złodziej Myśli ciągle działa. Mogę spróbować zgłębić jego tajemnicę raz jeszcze - znów skierowała wzrok ku Drew, zadając niezwerbalizowane pytanie. Czy chciał zobaczyć ten niezwykle rzadki artefakt? Czy zdołałby zbadać go jeszcze dokładniej od Burke'a?
Opowieści o doświadczeniach czarodziejów wysłuchała z uwagą; historia Krwawego Theo pozwalała połączyć jeszcze więcej pozornie nieznaczących kropek w jedną całość. - Ufam Cassandrze - odparła, według niej jak nikt inny nadawał się do zbadania próbek krwi jak ona. - Czyli chcąc zgłębić temat powinniśmy szukać węża? Bestii? Fizycznej - czy może utkanej z mroku? - rzuciła luźno, wygłodniały potwór grasujący na zniszczonych końcem świata ziemiach był ostatnim, czego potrzebowali.
- Zorganizuję spotkanie. Pozwoli nabrać nam impetu. Ustalić priorytety. Podkreślić
powagę sytuacji- potwierdziła słowa Tristana, La Fantasmagoria wydawała się odpowiednim miejscem. Rycerze Walpurgii musieli zacząć działać, intensywnie, od razu. Sama nie miała nic przeciwko pracy u podstaw; skinięciem głowy przyjęła uwagi Śmierciożerców, chociaż rola kobiet jako płaczek niezbyt się jej spodobała. Słowa Ramseya: bardziej, czarownice powinny pomagać z równą intensywnością, co czarodzieje.
Gdy ciężar rozmowy przeszedł na prywatne sukcesy Macnaira, Deirdre nieco się rozluźniła. Zignorowała zabawę ogryzkiem jabłka, wpatrzona w Drew, szczerze opowiadającego o swych przygodach z Lucindą. - Czy jej łono jest naprawdę przeklęte? Jeśli tak, powinieneś znaleźć sobie inną żonę - skwitowała rzeczowo, nieco zdziwiona chęcią zatrzymania lady Selwyn dla siebie. Była szlachcianką, owszem, dość urodziwą, ale plotki, które o niej krążyły rzucały głębokie cienie na jej wizerunek. Porównanie do nieokrzesanych szkotów, wystosowane przez Mulcibera, sprawiło, że w kącikach ust Deirdre zadrżał uśmiech; nie pozwoliła mu jednak w pełni wybrzmieć. W końcu sięgnęła po wino, umaczając usta w alkoholu. Nie powinna, ale potrzebowała tego; gdy Drew opuścił pomieszczenie, przesunęła spojrzeniem po Tristanie i Ramseyu. - Propagandowo - Lucinda będzie nam niezwykle przydatna - wyobraziła sobie minę Corneliusa; na pewno zachwyci go potencjał tkwiący w nawróconej terrorystce, obalającej mity na temat praworządności i bohaterskości Zakonu Feniksa. - Musi zdradzić nam wszystkie informację na temat Zakonu. Coś już wiecie? - zwróciła się do mężczyzn, może Drew powiedział im już coś więcej. Punkty przerzutowe, kolejne nazwiska, daty; każdy detal był cenny. - Czy Macnair się zakochał? - spytała, jej głos był nieodgadniony; ta perspektywa nieco ją bawiła. - Mógłby mieć każdą inną młódkę z tego czy sąsiadującego hrabstwa. Nieskalaną, dziewiczą, płodną, związaną z nim czymś więcej niż przysięgą czy magicznym przekleństwem - była jednak wyrozumiała wobec sił uczucia lub raczej: pożądania. To nie wybierało. - Jeśli jednak jej właśnie potrzebuje: życzę mu szczęścia - zakończyła beznamiętnie, znów upijając łyk wina. Mówiła szczerze, chciała dla Śmierciożerców jak najlepiej, ich dobrobyt i dobrostan były korzystne i dla niej, i dla łączącej ich sprawy.
Słuchała Śmierciożerców uważnie, a gdy tylko Tristan wspomniał o wężu, pochłaniającym załogę statku, zacisnęła powoli usta. Nie rozmawiali o tym wcześniej, nie w tym gronie; wizja, która ukazała się jej po dotknięciu Złodzieja Myśli była zbyt podobna, by można było mówić o całkowitym przypadku.
- Jeszcze w lipcu badałam zainteresowałam się sprawą tajemniczego morderstwa. Giffard Abberley był ważnym politykiem, przewodniczącym Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego, miał kontakty wśród przemytników czarnomagicznych artefaktów, także tych w porcie. Najprawdopodobniej uległ szaleństwu, zamordował własną żonę, potem pozbawił życia siebie. W jego rezydencji, w ukrytym sejfie, znalazłam tajemniczy artefakt. Pulsował mroczną mocą, szeptał, przywoływał mnie - urwała, chcąc streścić całą historię jak najbardziej rzeczowo. - Skonsultowałam się w sprawie tego przedziwnego przedmiotu z Xavierem Burke. Wątpił, by znajdował się on na pokładzie Roztańczonej Sally, ale nie był tego pewien - zerknęła krótko na Drew, znawca artefaktów wiedział o tym, co wydarzyło się w Beamish i na bagnach. Czy miał rację? Nie miała pojęcia, dlatego dzieliła się informacjami z pozostałymi czarodziejami. - Artefakt okazał się Złodziejem Myśli. Przechowuje wspomnienia i informacje. Nie wspominałabym o tym, ale po jego dotknięciu...zostałam wciągnięta w tamten świat. Stałam się wężem - zawiesiła głos, pamiętała wyraźnie tamto uczucie, siły, potęgi, bezgranicznej władzy nad czyimś życiem. - Bestią. Wygłodniałą. Wściekłą. Ktoś mnie więził, przez wieki, byłam bezsilna i skrzywdzona, a wtedy - w końcu mnie uwolniono i mogłam dokonać zemsty - mówiła spokojnie, świadoma niewygodnej paraleli między swoim losem a uczuciami, które zawładnęły nią pod postacią pokrytego łuską potwora. - Czy to może być ten sam wąż, o którym mówiliście? Czy ta wizja może mieć związek z bestią uwolnioną przez Theo? - zwróciła się do Śmierciożerców; wiele kwestii było podobnych, ale sama nie śmiała wydawać jednoznacznego wyroku. - Złodziej Myśli ciągle działa. Mogę spróbować zgłębić jego tajemnicę raz jeszcze - znów skierowała wzrok ku Drew, zadając niezwerbalizowane pytanie. Czy chciał zobaczyć ten niezwykle rzadki artefakt? Czy zdołałby zbadać go jeszcze dokładniej od Burke'a?
Opowieści o doświadczeniach czarodziejów wysłuchała z uwagą; historia Krwawego Theo pozwalała połączyć jeszcze więcej pozornie nieznaczących kropek w jedną całość. - Ufam Cassandrze - odparła, według niej jak nikt inny nadawał się do zbadania próbek krwi jak ona. - Czyli chcąc zgłębić temat powinniśmy szukać węża? Bestii? Fizycznej - czy może utkanej z mroku? - rzuciła luźno, wygłodniały potwór grasujący na zniszczonych końcem świata ziemiach był ostatnim, czego potrzebowali.
- Zorganizuję spotkanie. Pozwoli nabrać nam impetu. Ustalić priorytety. Podkreślić
powagę sytuacji- potwierdziła słowa Tristana, La Fantasmagoria wydawała się odpowiednim miejscem. Rycerze Walpurgii musieli zacząć działać, intensywnie, od razu. Sama nie miała nic przeciwko pracy u podstaw; skinięciem głowy przyjęła uwagi Śmierciożerców, chociaż rola kobiet jako płaczek niezbyt się jej spodobała. Słowa Ramseya: bardziej, czarownice powinny pomagać z równą intensywnością, co czarodzieje.
Gdy ciężar rozmowy przeszedł na prywatne sukcesy Macnaira, Deirdre nieco się rozluźniła. Zignorowała zabawę ogryzkiem jabłka, wpatrzona w Drew, szczerze opowiadającego o swych przygodach z Lucindą. - Czy jej łono jest naprawdę przeklęte? Jeśli tak, powinieneś znaleźć sobie inną żonę - skwitowała rzeczowo, nieco zdziwiona chęcią zatrzymania lady Selwyn dla siebie. Była szlachcianką, owszem, dość urodziwą, ale plotki, które o niej krążyły rzucały głębokie cienie na jej wizerunek. Porównanie do nieokrzesanych szkotów, wystosowane przez Mulcibera, sprawiło, że w kącikach ust Deirdre zadrżał uśmiech; nie pozwoliła mu jednak w pełni wybrzmieć. W końcu sięgnęła po wino, umaczając usta w alkoholu. Nie powinna, ale potrzebowała tego; gdy Drew opuścił pomieszczenie, przesunęła spojrzeniem po Tristanie i Ramseyu. - Propagandowo - Lucinda będzie nam niezwykle przydatna - wyobraziła sobie minę Corneliusa; na pewno zachwyci go potencjał tkwiący w nawróconej terrorystce, obalającej mity na temat praworządności i bohaterskości Zakonu Feniksa. - Musi zdradzić nam wszystkie informację na temat Zakonu. Coś już wiecie? - zwróciła się do mężczyzn, może Drew powiedział im już coś więcej. Punkty przerzutowe, kolejne nazwiska, daty; każdy detal był cenny. - Czy Macnair się zakochał? - spytała, jej głos był nieodgadniony; ta perspektywa nieco ją bawiła. - Mógłby mieć każdą inną młódkę z tego czy sąsiadującego hrabstwa. Nieskalaną, dziewiczą, płodną, związaną z nim czymś więcej niż przysięgą czy magicznym przekleństwem - była jednak wyrozumiała wobec sił uczucia lub raczej: pożądania. To nie wybierało. - Jeśli jednak jej właśnie potrzebuje: życzę mu szczęścia - zakończyła beznamiętnie, znów upijając łyk wina. Mówiła szczerze, chciała dla Śmierciożerców jak najlepiej, ich dobrobyt i dobrostan były korzystne i dla niej, i dla łączącej ich sprawy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-Nikt inny o tym nie wspominał- pokiwałem wolno głową jednocześnie zdając sobie sprawę, że tak naprawdę niewiele było okazji do rozmowy z kimś spoza domostwa, a zatem moja wiedza mogła być w tej kwestii ograniczona. Mimo to widziałem Irinę, spotkałem też Sallowa i na próżno było szukać u nich podobnych symptomów – nie kojarzyłem, aby na twarzy mężczyzny znajdowały się szkarłatne plamy; czy to na policzkach, czy w okolicach uszu. -Pytanie, jak wielkiej ceny wspomniane łzy zażądają, a bez kontroli nie będziemy w stanie negocjować- odparłem na słowa Ramseya nie łudząc się, że był to wielki i nieobarczony żadnym kosztem dar. Czarna magia zbierała żniwa, rozbestwiała się w ciele każdego, kto odważył się jej zasmakować i w zamian za ofiarowanie swej potęgi potrafiła nasycać się mocą czarodzieja. Nigdy bym nie uwierzył, że nikt z obecnych nie odczuł jej siły i nie był zmuszony zapłacić własną krwią, gdy tylko tego zapragnęła. Rzecz jasna nie byłem temu przeciwny, wręcz przeciwnie; widząc płynące korzyści, obserwując tajemną magię, która wcześniej pozostawała jedynie w sferze niedosięgnionych fantazji liczyłem tylko na więcej. Coś czego nie mieli inni, czym nie mogli poszczycić się nasi wrogowie. Zapewniała nam ogromną przewagę i należało to wykorzystać – ale z głową. Musieliśmy pamiętać o rozsądku, bowiem brak wiedzy oraz kontroli mogły pociągnąć nas na dno. Pewność siebie była autem, mądrość drogą do ostatecznego zwycięstwa.
-Pobieżnie- odparłem mrużąc brwi w złości – irytacji na samego siebie, że coś mogłem przeoczyć, pominąć, bowiem obecnie wszystko miało składać się w jedną całość. Bezsprzecznie zdawał się być związany z tym sam kapitan, którego osobę wcześniej zwyczajnie zignorowałem, wziąłem za przypadkową ofiarę. Znałem go od dawna i jeśli miałbym go opisać dwoma słowami to wspomniałbym o pijanym cwaniaczku. -Nie spostrzegłem nic poza zamówieniami i nazwiskami, ale pewnie kryło się za tym coś więcej. Xavier wziął go ze sobą, miał sprawdzić szlaki, którymi się przemieszczał- dodałem zdając sobie sprawę, iż kontakt z lordem w tej sprawie musiał być niezwłoczny.
Wsłuchiwałem się w kolejne słowa Ramseya, choć akurat te wieści były mi już znane. Wspomniał o tym, gdy spotkaliśmy się na chwile nieopodal bagien Minsmere. Chwyciwszy w dłoń szkło upiłem złocistego trunku, po czym przesunąłem drugą z dłoni wzdłuż kąta twarzy w wyraźnym zamyśleniu. Lazaret, dziewczynka – o tym wiedzy już nie posiadałem. Ściągnąłem brwi na przytoczone, zagadkowe słowa. -Zimno, nisko, niżej- powtórzyłem do siebie, choć na głos. -Wszystkie ofiary ciągnie do wody, morze pochłonęło wiele statków, zaginęły całe załogi. Czy to możliwe, aby chodziło o nic innego jak morskie głębiny? To tam się skrywa?- Nisko, niżej. Instynktownie dotknąłem dłonią granatowego kamienia spoczywającego w okolicy splotu obojczykowego. -Przez kamiennych strażników bronionej- dodałem nieco ciszej, jakoby znów do samego siebie, marszcząc brwi w zastanowieniu. Chciałem wysłuchać przyjaciela, dlatego powróciłem do niego wzrokiem, choć w mojej głowie wciąż odbijały się echem przytoczone przez niego, tajemnicze słowa. Dlaczego celem ducha stała się bezbronna dziewczynka? Przez swą niewinność? Czy za tym wyborem również stało coś więcej jak czysty przypadek?
-Czekaj, czekaj- uniosłem dłonie na znak, aby na moment się zatrzymał. Czegoś nie rozumiałem. -Skoro bestia miała uwolnić się z Groty Krzyku, za czym sam po jej oględzinach się opowiadam, to skąd ten kromlech? Cóż to był za pojedynek? O jakiej barierze ochronnej mówisz?- uniosłem pytająco brew, po czym przesunąłem palcami wzdłuż brody pragnąc złożyć to w jakąś logiczną całość. Nie było to jednak takie proste – śladów było wiele, niektóre się łączyły, inne zaś pędziły w zupełnie odmiennych kierunkach. Jak wiele pominęliśmy? Z pewnością na tyle dużo, aby nie przewidzieć nocy z trzynastego na czternastego sierpnia.
-Chcesz mi powiedzieć, że to Krwawy Theo chciał zamknąć bestię w pułapce? Stąd te numerologiczne symbole?- brzmiało to na tyle abstrakcyjnie, że gdyby mówił mi o tym ktoś inny wyśmiałbym go lub uznał za niespełna rozumu. -Nawet jeśli przyjmiemy hipotezę, że faktycznie stoi za tym ten człowiek, to pierwsze pytanie jakie mi się nasuwa jest dość proste- zacisnąłem usta w wąską linię i załapałem w dłoń szkło, z którego upiłem złocistego trunku. -Skąd wiedział- rzuciłem z cichym prychnięciem pod nosem. -Skoro planował zapolować na bestię, to musiał wiedzieć o jej istnieniu, a przecież o tej Grocie nie mieli pojęcia sami lordowie Durham- nie mieściło mi się to w głowie. Jakim cudem mógł trafić na takie informacje? Cóż nim kierowało lub… kto. -Wiesz co miał sprzedać tym goblinom?- spytałem myśląc, że może to mogłoby nam nieco naświetlić sytuacje. Faktycznie wszystko zdawało się wiązać z jego osobą i jeśli rzeczywiście za tym stał, to było to iście niepokojące. Skinąłem głową na zaproszenie do bliższego spotkania z cieniem – badania z nim związane zapewne wychodziły poza zakres moich umiejętności, jednakże nie zamierzałem przepuścić podobnej okazji.
W chwili, gdy głos zabrała Deirdre to właśnie w jej kierunku powędrowało moje spojrzenie. -Czyli znał się z Krwawym Theo- byłbym naprawdę zdziwiony, gdyby było inaczej wszak tego drania kojarzył każdy kto interesował się niebezpiecznymi artefaktami. Jeśli równie wysoko postawiony czarodziej miał kontakty w porcie, to wręcz należało to brać za pewnik. -Jestem przekonany, że byśmy go nie przeoczyli, ale nie wykluczam, iż mógł znajdować się na pokładzie wcześniej. Wiesz kiedy dokładnie zamordował?- spytałem uznając, że ta informacja mogła nam rzucić nieco światła na sprawę, szczególnie jeśli za jego szaleństwem stał wspomniany przedmiot. Już chciałem coś powiedzieć, kiedy nagle kobieta przyznała, iż dotknęła przedmiotu. Ściągnąłem brwi w zaciekawieniu i dokładnie słuchałem każdego wypowiadanego przez nią słowa – tylko pozornie coś mogło wydawać się nieistotne, dlatego nie chciałem pominąć żadnego detalu. -Być może- odparłem wpatrując się w kobietę. Nie dało się nie zauważyć istotnych podobieństw wszak wygłodniała bestia zdawała się pochłonąć wiele dusz i prawdopodobnie była więziona setki, jak nie tysiące lat. Tylko głupiec nie zauważyłby podobieństw. -Również chciałbym mu się przyjrzeć- rzuciłem czując, że skrywał odpowiedzi tudzież ich strzępki. Nie byłem specem od artefaktów, ale zaklętej w nich czarnej magii już owszem.
Pokiwałem wolno głową na słowa Ramseya, a także na wieść o rychłym spotkaniu Rycerzy Walpurgii. Im wcześniej podejmiemy pierwsze działania tym lepiej; opieszałość nie przynosiła żadnych korzyści. -Niezdecydowani wystarczająco długo kupowali sobie spokój naszym kosztem- wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie, choć temat wyjątkowo mnie mierzwił. Z chęcią pozbyłbym się każdego czarodzieja i każdej czarownicy, którymi kierowało wyłącznie tchórzostwo.
Zaśmiałem się pod nosem na słowa przyjaciela. Nigdy nie udawałem, że daleko było mi do lordów i niekoniecznie chciałem czuć powinność powielania ich zachowania. Rzecz jasna w obecnej sytuacji byłem poniekąd do tego zmuszony; w pewnych sytuacjach musiałem pamiętać o podstawowych zasadach, jednakże tak było też wcześniej – potrafiłem wsiąkać w tłum i nie wyróżniać się, jeśli nie było ku temu żadnej konieczności. Wcześniej przymknięto by oko na ewentualny wybryk, nazwano motłochem, ale dziś nie mogłem sobie na to pozwolić. Człowiekowi z moją pozycją po prostu nie wypadało. -Czyż nie byłoby to zabawne, gdybym przeoczył klątwę?- rzuciłem nieco dwuznacznie w kierunku Deirdre, po czym wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie i zniknąłem za drzwiami.
-Już czas- zatrzymałem się w progach otwartej sypialni gościnnej. Uśmiechnąłem się lekko, gdy spotkaliśmy się spojrzeniem, po czym uniosłem dłoń, aby wskazać jej drogę do pomieszczenia, gdzie oczekiwali goście.
-Nie wiem czy wszyscy mieliście już okazję się poznać- rozpocząłem, gdy znaleźliśmy się w jadalni, tuż przed stołem, przy którym zasiadali Śmierciożercy. -Lucinda- przeciągnąłem ostatnią literę zdając sobie sprawę, że przecież nie mogłem dodać Selwyn. Skierowałem swą uwagę na dziewczynę, po czym ponownie zwróciłem się w kierunku gości. -Lord nestor Tristan Rosier, namiestniczka Londynu Deirdre Mericourt i namiestnik Warwickshire Ramsey Mulciber- powiedziałem, po czym odsunąłem dziewczynie krzesło i spojrzałem na nią wymownie. Wyczuwałem napięcie, ale liczyłem, że nie miało to żadnego związku z nieprzewidzianymi konsekwencjami przekleństwa.
-Pobieżnie- odparłem mrużąc brwi w złości – irytacji na samego siebie, że coś mogłem przeoczyć, pominąć, bowiem obecnie wszystko miało składać się w jedną całość. Bezsprzecznie zdawał się być związany z tym sam kapitan, którego osobę wcześniej zwyczajnie zignorowałem, wziąłem za przypadkową ofiarę. Znałem go od dawna i jeśli miałbym go opisać dwoma słowami to wspomniałbym o pijanym cwaniaczku. -Nie spostrzegłem nic poza zamówieniami i nazwiskami, ale pewnie kryło się za tym coś więcej. Xavier wziął go ze sobą, miał sprawdzić szlaki, którymi się przemieszczał- dodałem zdając sobie sprawę, iż kontakt z lordem w tej sprawie musiał być niezwłoczny.
Wsłuchiwałem się w kolejne słowa Ramseya, choć akurat te wieści były mi już znane. Wspomniał o tym, gdy spotkaliśmy się na chwile nieopodal bagien Minsmere. Chwyciwszy w dłoń szkło upiłem złocistego trunku, po czym przesunąłem drugą z dłoni wzdłuż kąta twarzy w wyraźnym zamyśleniu. Lazaret, dziewczynka – o tym wiedzy już nie posiadałem. Ściągnąłem brwi na przytoczone, zagadkowe słowa. -Zimno, nisko, niżej- powtórzyłem do siebie, choć na głos. -Wszystkie ofiary ciągnie do wody, morze pochłonęło wiele statków, zaginęły całe załogi. Czy to możliwe, aby chodziło o nic innego jak morskie głębiny? To tam się skrywa?- Nisko, niżej. Instynktownie dotknąłem dłonią granatowego kamienia spoczywającego w okolicy splotu obojczykowego. -Przez kamiennych strażników bronionej- dodałem nieco ciszej, jakoby znów do samego siebie, marszcząc brwi w zastanowieniu. Chciałem wysłuchać przyjaciela, dlatego powróciłem do niego wzrokiem, choć w mojej głowie wciąż odbijały się echem przytoczone przez niego, tajemnicze słowa. Dlaczego celem ducha stała się bezbronna dziewczynka? Przez swą niewinność? Czy za tym wyborem również stało coś więcej jak czysty przypadek?
-Czekaj, czekaj- uniosłem dłonie na znak, aby na moment się zatrzymał. Czegoś nie rozumiałem. -Skoro bestia miała uwolnić się z Groty Krzyku, za czym sam po jej oględzinach się opowiadam, to skąd ten kromlech? Cóż to był za pojedynek? O jakiej barierze ochronnej mówisz?- uniosłem pytająco brew, po czym przesunąłem palcami wzdłuż brody pragnąc złożyć to w jakąś logiczną całość. Nie było to jednak takie proste – śladów było wiele, niektóre się łączyły, inne zaś pędziły w zupełnie odmiennych kierunkach. Jak wiele pominęliśmy? Z pewnością na tyle dużo, aby nie przewidzieć nocy z trzynastego na czternastego sierpnia.
-Chcesz mi powiedzieć, że to Krwawy Theo chciał zamknąć bestię w pułapce? Stąd te numerologiczne symbole?- brzmiało to na tyle abstrakcyjnie, że gdyby mówił mi o tym ktoś inny wyśmiałbym go lub uznał za niespełna rozumu. -Nawet jeśli przyjmiemy hipotezę, że faktycznie stoi za tym ten człowiek, to pierwsze pytanie jakie mi się nasuwa jest dość proste- zacisnąłem usta w wąską linię i załapałem w dłoń szkło, z którego upiłem złocistego trunku. -Skąd wiedział- rzuciłem z cichym prychnięciem pod nosem. -Skoro planował zapolować na bestię, to musiał wiedzieć o jej istnieniu, a przecież o tej Grocie nie mieli pojęcia sami lordowie Durham- nie mieściło mi się to w głowie. Jakim cudem mógł trafić na takie informacje? Cóż nim kierowało lub… kto. -Wiesz co miał sprzedać tym goblinom?- spytałem myśląc, że może to mogłoby nam nieco naświetlić sytuacje. Faktycznie wszystko zdawało się wiązać z jego osobą i jeśli rzeczywiście za tym stał, to było to iście niepokojące. Skinąłem głową na zaproszenie do bliższego spotkania z cieniem – badania z nim związane zapewne wychodziły poza zakres moich umiejętności, jednakże nie zamierzałem przepuścić podobnej okazji.
W chwili, gdy głos zabrała Deirdre to właśnie w jej kierunku powędrowało moje spojrzenie. -Czyli znał się z Krwawym Theo- byłbym naprawdę zdziwiony, gdyby było inaczej wszak tego drania kojarzył każdy kto interesował się niebezpiecznymi artefaktami. Jeśli równie wysoko postawiony czarodziej miał kontakty w porcie, to wręcz należało to brać za pewnik. -Jestem przekonany, że byśmy go nie przeoczyli, ale nie wykluczam, iż mógł znajdować się na pokładzie wcześniej. Wiesz kiedy dokładnie zamordował?- spytałem uznając, że ta informacja mogła nam rzucić nieco światła na sprawę, szczególnie jeśli za jego szaleństwem stał wspomniany przedmiot. Już chciałem coś powiedzieć, kiedy nagle kobieta przyznała, iż dotknęła przedmiotu. Ściągnąłem brwi w zaciekawieniu i dokładnie słuchałem każdego wypowiadanego przez nią słowa – tylko pozornie coś mogło wydawać się nieistotne, dlatego nie chciałem pominąć żadnego detalu. -Być może- odparłem wpatrując się w kobietę. Nie dało się nie zauważyć istotnych podobieństw wszak wygłodniała bestia zdawała się pochłonąć wiele dusz i prawdopodobnie była więziona setki, jak nie tysiące lat. Tylko głupiec nie zauważyłby podobieństw. -Również chciałbym mu się przyjrzeć- rzuciłem czując, że skrywał odpowiedzi tudzież ich strzępki. Nie byłem specem od artefaktów, ale zaklętej w nich czarnej magii już owszem.
Pokiwałem wolno głową na słowa Ramseya, a także na wieść o rychłym spotkaniu Rycerzy Walpurgii. Im wcześniej podejmiemy pierwsze działania tym lepiej; opieszałość nie przynosiła żadnych korzyści. -Niezdecydowani wystarczająco długo kupowali sobie spokój naszym kosztem- wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie, choć temat wyjątkowo mnie mierzwił. Z chęcią pozbyłbym się każdego czarodzieja i każdej czarownicy, którymi kierowało wyłącznie tchórzostwo.
Zaśmiałem się pod nosem na słowa przyjaciela. Nigdy nie udawałem, że daleko było mi do lordów i niekoniecznie chciałem czuć powinność powielania ich zachowania. Rzecz jasna w obecnej sytuacji byłem poniekąd do tego zmuszony; w pewnych sytuacjach musiałem pamiętać o podstawowych zasadach, jednakże tak było też wcześniej – potrafiłem wsiąkać w tłum i nie wyróżniać się, jeśli nie było ku temu żadnej konieczności. Wcześniej przymknięto by oko na ewentualny wybryk, nazwano motłochem, ale dziś nie mogłem sobie na to pozwolić. Człowiekowi z moją pozycją po prostu nie wypadało. -Czyż nie byłoby to zabawne, gdybym przeoczył klątwę?- rzuciłem nieco dwuznacznie w kierunku Deirdre, po czym wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie i zniknąłem za drzwiami.
-Już czas- zatrzymałem się w progach otwartej sypialni gościnnej. Uśmiechnąłem się lekko, gdy spotkaliśmy się spojrzeniem, po czym uniosłem dłoń, aby wskazać jej drogę do pomieszczenia, gdzie oczekiwali goście.
-Nie wiem czy wszyscy mieliście już okazję się poznać- rozpocząłem, gdy znaleźliśmy się w jadalni, tuż przed stołem, przy którym zasiadali Śmierciożercy. -Lucinda- przeciągnąłem ostatnią literę zdając sobie sprawę, że przecież nie mogłem dodać Selwyn. Skierowałem swą uwagę na dziewczynę, po czym ponownie zwróciłem się w kierunku gości. -Lord nestor Tristan Rosier, namiestniczka Londynu Deirdre Mericourt i namiestnik Warwickshire Ramsey Mulciber- powiedziałem, po czym odsunąłem dziewczynie krzesło i spojrzałem na nią wymownie. Wyczuwałem napięcie, ale liczyłem, że nie miało to żadnego związku z nieprzewidzianymi konsekwencjami przekleństwa.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Uczucie zagubienia towarzyszyło jej właściwie, odkąd przebudziła się w obcym domostwie daleko od schroniska Torridon. Każda pojawiająca się w głowie myśl, każda emocja wypełniająca jej ciało i działania, których się podejmowała zdawały się być obce i niezrozumiałe. Czy to wszystko należało do niej? Kim była przed tym wszystkim, jaka była nim bestialsko wtargnięto do jej głowy siejąc zamęt i chaos? Powoli docierało do niej, że nigdy nie odnajdzie odpowiedzi na napływające bezustannie pytania, ale nabierająca rozmachu adaptacja nie koiła emocji, a jedynie pobudzała marzenia o odwecie i odnalezieniu prawdy. Błądziła odczuwając brak własnej tożsamości. Była poszukiwaczem, miłowała się w zagadkach i łamigłówkach, ale nigdy nie sądziła, że przyjdzie jej poszukiwać siebie samej. Tego rodzaju polowanie nie pobudzało w niej adrenaliny, a ryzyko, w którym dawniej odnajdywała sens pracy teraz zdawało się ją przygniatać - mogła przecież stracić tak wiele. Niemal trzydziestoletnia kobieta wrzucona w wir obcych doświadczeń i oczekiwań. W jej życiu powinna panować harmonia i stabilizacja. Powinna posiadać dom, do którego z przyjemnością byłoby wracać i rodzinę, z którą naturalne byłoby dzielnie trosk i negatywnych emocji. Utknięcie w imperatywach jedynie pobudzało wyrzuty sumienia, bo skoro innym się to udało to, dlaczego jej nie? Musiała istnieć przyczyna nawet jeśli teraz nie potrafiła jej dostrzec, przypomnieć sobie.
Była nienasycona. Drew opowiedział jej o szczegółach nocy spadających gwiazd, o tym do czego doszło jeszcze w schronisku i wyjaśnił własne motywacje. Niby ogólnie zdawała się pojmować co tak naprawdę się wydarzyło, ale po części wypierała to z własnej świadomości nie umiejąc posklejać tego w całość. Za mało, wiedziała za mało. Skierowała różdżkę przeciw własnym sojusznikom, stanęła u boku wroga siejąc zniszczenie z ich ideą na ustach. Dlaczego została do tego zmuszona? Kto bezpośrednie stał za odebraniem jej najcenniejszej z wartości jaką jest wolność? Rzucone na nią przekleństwo miało zmienić całkowicie stosunek do przyjaciela, pozbawić wspomnień i faktycznie takowych nie posiadała. Nie pamiętała w pełni jak wyglądało jej życie przed przekleństwem jak i dzięki działaniom Macnaira nie wiedziała co działo się, podczas pełni jego mocy. Skutki uboczne. Jedynie emocje stanowiły dla niej podpowiedź, to w nich pokładała nadzieje, bowiem promieniowała ufnością do ludzi, którzy dawniej musieli stanowić istotną część jej życia. Ciało pamiętało.
Ta uparta część jej temperamentu pałała złością do namiestnika Suffolk. Ten zdawał się oszczędzać jej szczegółów, malował obraz sytuacji używając jedynie kresek i kropek, z których niewiele była w stanie wyciągnąć. Obiecał pokazać jej zgromadzone materiały, podać znane mu szczegóły jej występków, obiecał pomóc w dojściu do prawdy. Widząc jednak to z czym przyszło się mierzyć wszystkim mieszkańcom Wysp nie miała śmiałości swej złości okazywać otwarcie. Umiała być wdzięczna, współczująca, wyrozumiała i choć cierpliwość nie była jej mocną stroną, to nie stawiała swej sprawy na piedestale. Już nie. Dużo trudniej niż złość przyszło jej ukryć zaskoczenie, gdy ten poinformował ją o zorganizowanym spotkaniu. Nie miała w sobie gotowości, odwagi do zmierzenia się ze wzrokiem osób, którym mogła choć nie powinna nigdy wyrządzić krzywdy. Osób, które zdradziła, zraniła i to możliwie z własnej lekkomyślności. Kogo innego miałaby za to wszystko obwiniać jak nie siebie samą?
Nerwowym krokiem przemierzała sypialnię, która w ostatnim czasie zyskała miano jej własnej. Podłoga pod jej stopami skrzypiała, gdy z przejęcia mocniej stawiała krok. Czuła jak gula w jej gardle rośnie, oddech staje się płytszy, a serce wybija nierówny rytm. Może lęk nie był tym co właściwie powinna odczuwać. Może powinna być w niej radość, nadzieja na pojednanie lub zrozumienie, ale nic nie mogła poradzić na to, że lękała się tego co całkowicie obce, a tym właśnie miało być w pewnym sensie to spotkanie. Czymś nowym i całkowicie nieprzewidywalnym. W końcu drzwi się otworzyły, a za nimi ujrzała znajomą twarz obwieszającą, że nadszedł czas. Wyszli wspólnie, a ona zacisnęła nerwowo dłoń w pięść chcąc przenieść całe napięcie w to jedno miejsce.
Przekroczyła próg jadalni zaraz za Drew, zastanawiała się czy ten potrafi wyczuć jej emocje, bowiem zdawał się być pewny podjętej decyzji. Podniosła z wysiłkiem spojrzenie na zgromadzonych przy stole czarodziejów na początku nie mogąc skupić wzroku na jednej konkretnej twarzy. Nagle poczuła jak napięcie w jej ciele ulatuje, a jego miejsce zastępuje swego rodzaju spokój i znajoma ufność. Spojrzała na lorda Rosiera z łagodnością wymalowaną na twarzy, gdy do jej myśli powróciły wspomnienia, następnie wzrok przeniosła na kobietę, której aparycji nie była w stanie dopasować do urywków błyszczących jej w głowie. Odpowiedzią zdawał się być spokój w jej własnym wnętrzu, gdy w milczeniu starała się zapamiętać intensywność kobiecego spojrzenia. Na koniec skierowała swą uwagę na mężczyznę siedzącego przy samej krawędzi stołu – było w nim coś znajomego. Umysł zdawał się płatać jej figle, podsuwać podpowiedzi, ale bez skutku. Odpowiedzi nie nadchodziły.
Powinna się odezwać, rzec choć słowo, ale gula w gardle skutecznie jej to uniemożliwiała. Z otępienia wyrwał ją głos Drew, zamrugała prędko chcąc wybudzić się z letargu. Co właściwie miałaby powiedzieć? Przywitała się zaledwie gestem przypominając sobie o manierach, które nie były jej obce. Czekała na reakcje ze strony zgromadzonych – mogła spodziewać się wszystkiego i chyba nawet by ich za to nie winiła. Odpowiedzialność musiała spoczywać na jej dłoniach.
Była nienasycona. Drew opowiedział jej o szczegółach nocy spadających gwiazd, o tym do czego doszło jeszcze w schronisku i wyjaśnił własne motywacje. Niby ogólnie zdawała się pojmować co tak naprawdę się wydarzyło, ale po części wypierała to z własnej świadomości nie umiejąc posklejać tego w całość. Za mało, wiedziała za mało. Skierowała różdżkę przeciw własnym sojusznikom, stanęła u boku wroga siejąc zniszczenie z ich ideą na ustach. Dlaczego została do tego zmuszona? Kto bezpośrednie stał za odebraniem jej najcenniejszej z wartości jaką jest wolność? Rzucone na nią przekleństwo miało zmienić całkowicie stosunek do przyjaciela, pozbawić wspomnień i faktycznie takowych nie posiadała. Nie pamiętała w pełni jak wyglądało jej życie przed przekleństwem jak i dzięki działaniom Macnaira nie wiedziała co działo się, podczas pełni jego mocy. Skutki uboczne. Jedynie emocje stanowiły dla niej podpowiedź, to w nich pokładała nadzieje, bowiem promieniowała ufnością do ludzi, którzy dawniej musieli stanowić istotną część jej życia. Ciało pamiętało.
Ta uparta część jej temperamentu pałała złością do namiestnika Suffolk. Ten zdawał się oszczędzać jej szczegółów, malował obraz sytuacji używając jedynie kresek i kropek, z których niewiele była w stanie wyciągnąć. Obiecał pokazać jej zgromadzone materiały, podać znane mu szczegóły jej występków, obiecał pomóc w dojściu do prawdy. Widząc jednak to z czym przyszło się mierzyć wszystkim mieszkańcom Wysp nie miała śmiałości swej złości okazywać otwarcie. Umiała być wdzięczna, współczująca, wyrozumiała i choć cierpliwość nie była jej mocną stroną, to nie stawiała swej sprawy na piedestale. Już nie. Dużo trudniej niż złość przyszło jej ukryć zaskoczenie, gdy ten poinformował ją o zorganizowanym spotkaniu. Nie miała w sobie gotowości, odwagi do zmierzenia się ze wzrokiem osób, którym mogła choć nie powinna nigdy wyrządzić krzywdy. Osób, które zdradziła, zraniła i to możliwie z własnej lekkomyślności. Kogo innego miałaby za to wszystko obwiniać jak nie siebie samą?
Nerwowym krokiem przemierzała sypialnię, która w ostatnim czasie zyskała miano jej własnej. Podłoga pod jej stopami skrzypiała, gdy z przejęcia mocniej stawiała krok. Czuła jak gula w jej gardle rośnie, oddech staje się płytszy, a serce wybija nierówny rytm. Może lęk nie był tym co właściwie powinna odczuwać. Może powinna być w niej radość, nadzieja na pojednanie lub zrozumienie, ale nic nie mogła poradzić na to, że lękała się tego co całkowicie obce, a tym właśnie miało być w pewnym sensie to spotkanie. Czymś nowym i całkowicie nieprzewidywalnym. W końcu drzwi się otworzyły, a za nimi ujrzała znajomą twarz obwieszającą, że nadszedł czas. Wyszli wspólnie, a ona zacisnęła nerwowo dłoń w pięść chcąc przenieść całe napięcie w to jedno miejsce.
Przekroczyła próg jadalni zaraz za Drew, zastanawiała się czy ten potrafi wyczuć jej emocje, bowiem zdawał się być pewny podjętej decyzji. Podniosła z wysiłkiem spojrzenie na zgromadzonych przy stole czarodziejów na początku nie mogąc skupić wzroku na jednej konkretnej twarzy. Nagle poczuła jak napięcie w jej ciele ulatuje, a jego miejsce zastępuje swego rodzaju spokój i znajoma ufność. Spojrzała na lorda Rosiera z łagodnością wymalowaną na twarzy, gdy do jej myśli powróciły wspomnienia, następnie wzrok przeniosła na kobietę, której aparycji nie była w stanie dopasować do urywków błyszczących jej w głowie. Odpowiedzią zdawał się być spokój w jej własnym wnętrzu, gdy w milczeniu starała się zapamiętać intensywność kobiecego spojrzenia. Na koniec skierowała swą uwagę na mężczyznę siedzącego przy samej krawędzi stołu – było w nim coś znajomego. Umysł zdawał się płatać jej figle, podsuwać podpowiedzi, ale bez skutku. Odpowiedzi nie nadchodziły.
Powinna się odezwać, rzec choć słowo, ale gula w gardle skutecznie jej to uniemożliwiała. Z otępienia wyrwał ją głos Drew, zamrugała prędko chcąc wybudzić się z letargu. Co właściwie miałaby powiedzieć? Przywitała się zaledwie gestem przypominając sobie o manierach, które nie były jej obce. Czekała na reakcje ze strony zgromadzonych – mogła spodziewać się wszystkiego i chyba nawet by ich za to nie winiła. Odpowiedzialność musiała spoczywać na jej dłoniach.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spojrzał na Deirdre, słuchając potwierdzających jego przypuszczenia słów. On czuł się podobnie. Nie mógł tego pomylić z adrenaliną; mimo gwałtownej reakcji w chwili, kiedy szyby w jego domu pękły, a odłamki wystrzeliły w ich stronę jak zaklęcie lamino, czuł to we własnych żyłach. A potem zogniskował na niej spojrzenie, gdy opowiadała o Złodzieju Myśli. Z jednej strony wszystko składało się w jedną sensowną całość, a z drugiej coś bardzo ważnego im umykało; coś co mili tuż pod nosem.
— Stałaś się bestią — powtórzył po niej i powoli opuścił wzrok a stół. Palcami zastukał w podłokietnik krzesła, pogrążając się we własnych myślach. Wszystko prowadziło do nich, cienie, bestie, wąż, który im umykał. Przez moment pomyślał, że tak naprawdę gonili swój własny cień; własny ogon, nie bestię uwięzioną w prawdziwym więzieniu. — To nie wizja — mruknął po chwili. — To projekcja wspomnień — jak sama wspomniała, artefakt przetrzymywał wspomnienia. — Ale tak. Jestem pewien, że tak. Czy to nie zabawne, że to właśnie wąż? Nie ptak, nie lew. Wąż — spytał z leniwym uśmiechem pełzającym na usta. Zerknął na zadumanego Tristana, a potem na Deirdre. — Przeszukamy lasy wokół Warwickshire jeszcze — choć po takim czasie i takiej katastrofie nie sądził, by byli w stanie cokolwiek odnaleźć, nie wspominając o Krwawym Theo. Kiwnął jednak głową Deirdre. Szukali węża, za którym mogliby podążyć, istotny utkanej z cienia, która wydawała się tak bliska i znajoma jednocześnie. W głębinach lub pod ziemią, od razu nasuwało si na myśl, ale sądził, że prawda jest zupełnie inna. — Magia, z której utkano więzienie dla bestii jest bardzo stara, od dawna niepraktykowana. Podobnych splotów dziś się nie tka, zaklęcia są znacznie prostsze. Ale to już wiesz, prawda? — spojrzał na Drew, znacząco. — W Grocie Krzyku, gdy dotknąłem ścian miałem pewną... iluminację. Wizję, w której objawiła mi się jasnowłosa kobieta, a potem na jej miejscu Czarny Pan, rozkazujący mi przyprowadzenie kogoś. Ale to miejsce...— Zamyślił się na moment. — Ciemne, wilgotne, zimne. Nie pod wodą. Niebo pokryte było burzowymi chmurami, wszechobecna wilgoć łatwo wyczuwalna, bo zawieszona w powietrzu. Szedłem po trawie, po obu swoich stronach mijając wysokie kamienne kolumny, na których dostrzegłem rzeźby. Kamienne gargulce. Kamienni strażnicy dziedzińca. — Spojrzał po wszystkich znacząco. — Niestety nie znam tego miejsca, liczyłem, że któreś z was mogłoby je kojarzyć. — Zaciągnął się papierosem, wyraźnie błądząc myślami gdzieś indziej niż Przeklęta Warownią. — Kobieta była bardzo, bardzo młoda. Wydawała mi się podlotkiem. Jej oczy spowite były czernią. Całe. Jej szyję podbił naszyjnik złoty naszyjnik ze szmaragdem. — Zerknął na Deirdre z lekkim uśmiechem. — Co powiesz na personifikację mrocznej żmii z cienia pod postacią pięknej kobiety? — Kąciki ust mu drgnęły. — Gdyby taki przemytnik jak Krwawy Theo znalazł się w Grocie Krzyku przypadkiem, powiedzmy odnalazłszy wcześniej starą magiczną mapę prowadzącą właśnie do Durham i skradł podobny skarb stamtąd i przypadkiem pozwolił bestii wydostać się z niej, a potem ze skradzionym naszyjnikiem skontaktował się z goblinami, umówił na spotkanie w Warwick twierdząc, że ma dla nich coś szczególnego, ale nie zdążył przehandlować skarbu pochwycony przez ścigającą go bestię z cienia... To byłoby zbyt banalne, czyż nie? — Uśmiechnął się bardziej do własnych myśli niż kompanów i rozpiął dwa guziki czarodziejskiej szaty pod szyją i spod niej wyjął zawieszony zielony odłamek, który cicho upadł na blat stołu przed nim. Popatrzył na Deirdre. — Powiedziałaś, że Złodziej myśli przechowuje wspomnienia i informacje. Mógłbym rzucić na niego okiem razem z Drew? Tak się składa, że mnie kilku brakuje — rzucił leniwie i wsunął znów papierosa do ust z nonszalancją w każdym najdrobniejszym ruchu. Zaraz jednak zwrócił się do Drew.— Kromlech był świeży, powstał niedawno. Nie przyszło mi do głowy nic innego niż to, że został zbudowany przez Krwawego Theo w próbie zatrzymania w niej bestii, być może po to, by przedstawić ją goblinom, ale okazała się zbyt silna. Podejrzewam, że go zaatakowała, a on próbował się bronić, stąd pojedynek, stąd burza nad Warwick. Istota, która wydostała się z groty to nie byle stworzenie. Włada lub przynajmniej wykorzystuje potężną magię wokół siebie. Nie wiem, co miał im do zaoferowania. Gobliny też nie wiedzą, co to miało być. Uśmiechnął się na słowa Deirdre i skierował spojrzenie na Drew, nim jeszcze wyszedł, zaintrygowany odpowiedzią na temat łona Lucindy — bardziej dla śmiechu niż prawdy, która w gruncie rzeczy wcale go nie obchodziła. Odprowadził go wzrokiem, a potem napotkał spojrzenie Deirdre raz jeszcze. Pokręcił głową na znak, że nie dowiedział się jeszcze niczego, wiedział tyle, co ona, a dziś wszystko miało się wyjaśnić. Uśmiechnął się szerzej, gdy spytała o miłość. Czy Drew był zakochany? Nie był w stanie tego stwierdzić z całą swoją pewnością. Wiedział jednak, że Drew pożądał Lucindy z taką mocą, że mogąc mieć wiele przydatniejszych, młodszych, zapewne ładniejszych i bardziej opłacalnych panien, wybrał właśnie ją. Czarną owcę swojej rodziny, znienawidzoną. Symbol rebelii. Ich relacja i połączenie rzeczywiście mogły mieć propagandowy, doskonały wydźwięk, ale wątpił, by tylko tym kierował się Drew w swoich działaniach. Podejrzewał już wtedy, gdy opowiedział mu o swoim pomyśle, że prócz genialnej strategii na przejęcie wroga i służenie Czarnemu Panu w grę wchodziły co najmniej emocje, jeśli nie uczucia.
— Wiesz to chyba lepiej ode mnie — odpowiedział jej więc, dopiero gdy podzieliła się z nim kolejnymi myślami. Cierpliwie czekał, aż kobieta zostanie przyprowadzona do nich, kiedy tak się stało, zgasił papierosa i wyprostował się na krześle, patrząc na milczącą taką... ułożoną. Uniósł jedną brew, a kiedy zajmowała miejsce, po chwilowej wątpliwości, podniósł się z krzesła, jak wypadało.
— Lady Selwyn. Cieszymy się, że zechciałaś do nas dołączyć. — Uśmiechnął się uprzejmie i usiadł ponownie, wygodnie, nie spuszczając jej z oka. — Jak podoba ci się w Suffolk? Warownia pewnie niebardzo przypomina Pałac Beaulieu, ale Drew napewno dołożył wszelkich starań, byś czuła si jak w domu.
— Stałaś się bestią — powtórzył po niej i powoli opuścił wzrok a stół. Palcami zastukał w podłokietnik krzesła, pogrążając się we własnych myślach. Wszystko prowadziło do nich, cienie, bestie, wąż, który im umykał. Przez moment pomyślał, że tak naprawdę gonili swój własny cień; własny ogon, nie bestię uwięzioną w prawdziwym więzieniu. — To nie wizja — mruknął po chwili. — To projekcja wspomnień — jak sama wspomniała, artefakt przetrzymywał wspomnienia. — Ale tak. Jestem pewien, że tak. Czy to nie zabawne, że to właśnie wąż? Nie ptak, nie lew. Wąż — spytał z leniwym uśmiechem pełzającym na usta. Zerknął na zadumanego Tristana, a potem na Deirdre. — Przeszukamy lasy wokół Warwickshire jeszcze — choć po takim czasie i takiej katastrofie nie sądził, by byli w stanie cokolwiek odnaleźć, nie wspominając o Krwawym Theo. Kiwnął jednak głową Deirdre. Szukali węża, za którym mogliby podążyć, istotny utkanej z cienia, która wydawała się tak bliska i znajoma jednocześnie. W głębinach lub pod ziemią, od razu nasuwało si na myśl, ale sądził, że prawda jest zupełnie inna. — Magia, z której utkano więzienie dla bestii jest bardzo stara, od dawna niepraktykowana. Podobnych splotów dziś się nie tka, zaklęcia są znacznie prostsze. Ale to już wiesz, prawda? — spojrzał na Drew, znacząco. — W Grocie Krzyku, gdy dotknąłem ścian miałem pewną... iluminację. Wizję, w której objawiła mi się jasnowłosa kobieta, a potem na jej miejscu Czarny Pan, rozkazujący mi przyprowadzenie kogoś. Ale to miejsce...— Zamyślił się na moment. — Ciemne, wilgotne, zimne. Nie pod wodą. Niebo pokryte było burzowymi chmurami, wszechobecna wilgoć łatwo wyczuwalna, bo zawieszona w powietrzu. Szedłem po trawie, po obu swoich stronach mijając wysokie kamienne kolumny, na których dostrzegłem rzeźby. Kamienne gargulce. Kamienni strażnicy dziedzińca. — Spojrzał po wszystkich znacząco. — Niestety nie znam tego miejsca, liczyłem, że któreś z was mogłoby je kojarzyć. — Zaciągnął się papierosem, wyraźnie błądząc myślami gdzieś indziej niż Przeklęta Warownią. — Kobieta była bardzo, bardzo młoda. Wydawała mi się podlotkiem. Jej oczy spowite były czernią. Całe. Jej szyję podbił naszyjnik złoty naszyjnik ze szmaragdem. — Zerknął na Deirdre z lekkim uśmiechem. — Co powiesz na personifikację mrocznej żmii z cienia pod postacią pięknej kobiety? — Kąciki ust mu drgnęły. — Gdyby taki przemytnik jak Krwawy Theo znalazł się w Grocie Krzyku przypadkiem, powiedzmy odnalazłszy wcześniej starą magiczną mapę prowadzącą właśnie do Durham i skradł podobny skarb stamtąd i przypadkiem pozwolił bestii wydostać się z niej, a potem ze skradzionym naszyjnikiem skontaktował się z goblinami, umówił na spotkanie w Warwick twierdząc, że ma dla nich coś szczególnego, ale nie zdążył przehandlować skarbu pochwycony przez ścigającą go bestię z cienia... To byłoby zbyt banalne, czyż nie? — Uśmiechnął się bardziej do własnych myśli niż kompanów i rozpiął dwa guziki czarodziejskiej szaty pod szyją i spod niej wyjął zawieszony zielony odłamek, który cicho upadł na blat stołu przed nim. Popatrzył na Deirdre. — Powiedziałaś, że Złodziej myśli przechowuje wspomnienia i informacje. Mógłbym rzucić na niego okiem razem z Drew? Tak się składa, że mnie kilku brakuje — rzucił leniwie i wsunął znów papierosa do ust z nonszalancją w każdym najdrobniejszym ruchu. Zaraz jednak zwrócił się do Drew.— Kromlech był świeży, powstał niedawno. Nie przyszło mi do głowy nic innego niż to, że został zbudowany przez Krwawego Theo w próbie zatrzymania w niej bestii, być może po to, by przedstawić ją goblinom, ale okazała się zbyt silna. Podejrzewam, że go zaatakowała, a on próbował się bronić, stąd pojedynek, stąd burza nad Warwick. Istota, która wydostała się z groty to nie byle stworzenie. Włada lub przynajmniej wykorzystuje potężną magię wokół siebie. Nie wiem, co miał im do zaoferowania. Gobliny też nie wiedzą, co to miało być. Uśmiechnął się na słowa Deirdre i skierował spojrzenie na Drew, nim jeszcze wyszedł, zaintrygowany odpowiedzią na temat łona Lucindy — bardziej dla śmiechu niż prawdy, która w gruncie rzeczy wcale go nie obchodziła. Odprowadził go wzrokiem, a potem napotkał spojrzenie Deirdre raz jeszcze. Pokręcił głową na znak, że nie dowiedział się jeszcze niczego, wiedział tyle, co ona, a dziś wszystko miało się wyjaśnić. Uśmiechnął się szerzej, gdy spytała o miłość. Czy Drew był zakochany? Nie był w stanie tego stwierdzić z całą swoją pewnością. Wiedział jednak, że Drew pożądał Lucindy z taką mocą, że mogąc mieć wiele przydatniejszych, młodszych, zapewne ładniejszych i bardziej opłacalnych panien, wybrał właśnie ją. Czarną owcę swojej rodziny, znienawidzoną. Symbol rebelii. Ich relacja i połączenie rzeczywiście mogły mieć propagandowy, doskonały wydźwięk, ale wątpił, by tylko tym kierował się Drew w swoich działaniach. Podejrzewał już wtedy, gdy opowiedział mu o swoim pomyśle, że prócz genialnej strategii na przejęcie wroga i służenie Czarnemu Panu w grę wchodziły co najmniej emocje, jeśli nie uczucia.
— Wiesz to chyba lepiej ode mnie — odpowiedział jej więc, dopiero gdy podzieliła się z nim kolejnymi myślami. Cierpliwie czekał, aż kobieta zostanie przyprowadzona do nich, kiedy tak się stało, zgasił papierosa i wyprostował się na krześle, patrząc na milczącą taką... ułożoną. Uniósł jedną brew, a kiedy zajmowała miejsce, po chwilowej wątpliwości, podniósł się z krzesła, jak wypadało.
— Lady Selwyn. Cieszymy się, że zechciałaś do nas dołączyć. — Uśmiechnął się uprzejmie i usiadł ponownie, wygodnie, nie spuszczając jej z oka. — Jak podoba ci się w Suffolk? Warownia pewnie niebardzo przypomina Pałac Beaulieu, ale Drew napewno dołożył wszelkich starań, byś czuła si jak w domu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Opowiadane przez nich historie splatały się w jeden obraz, wyraźny, pełen mroku, wilgoci i grozy - pozbawiony jednak kluczowych elementów. Frustrowały ją te braki, zwłaszcza części, których sama nie zdołała odnaleźć w odmętach wspomnień, wyszarpniętych ze Złodzieja Myśli. Jako bestia stała się głodem, nie mogąc zwrócić uwagę na zbyt wiele szczegółów, a tajemnicza śmierć Giffarda również kryła wiele niewiadomych. Pokręciła lekko głową na pytanie Drew o konkretną datę, nie znała jej, nie wiedziała też, czy pyta dokładnie o przewodniczącego Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego. - Początek lipca, może koło dziesiątego lub jedenastego - ciągle czekała na potwierdzenie faktów, które Elvira Multon odkryłaby w czasie sekcji. Upiła kolejny łyk wina, wsłuchując się uważnie w słowa Drew i Ramseya; rzetelnie spinali uzyskane przez nich informację, nie miała nic do zarzucenia czy do dodania, a powtarzanie pytań, które i ją samą intrygowały, byłoby bezsensowne. Wąż, tak, uśmiechnęła się lekko; może była to wskazówka, może potwierdzenie tego, że mroczna bestia miała stać się im potrzebna, a kto wie - może i przychylna. - Dobrze czułam się w jej skórze - powiedziała miękko, cicho; nie czuła lęku ani obrzydzenia, raczej: dumę i siłę. Potęgę, bliską tej, która wypełniła całe jej ciało podczas wydarzeń na Elfim Szlaku. - Nie kojarzę tego miejsca - ale może pozostali Rycerze zdołają je rozpoznać? Nie tylko ci z Durham - rzuciła w zastanowieniu, kamienne kolumny, wilgoć, mrok; nadbrzeże Anglii mogło skrywać takich miejsc setki jeśli nie tysiące. - Przyprowadzić kogoś? - powtórzyła słowa Mulcibera, opowiadającego o swej iluminacji. Kogoś konkretnego, kogoś ważnego? Wątpiła, by wiedział dokładnie, ale musiała dopytać. Powoli oblizała usta, zastanawiając się nad interpretacją opowieści Ramseya. Personifikacja węża kojarzyła się jej z kimś oślizgłym, brzydkim, niebezpiecznym, nie z młodziutką i jasnowłosą metaforą czystości. - A może musimy rzucić na stos ofiarny młodą dziewicę o jasnych włosach i szmaragdowych oczach - dodała swobodnie, nie do końca poważnie; ciągle oscylowali wokół domysłów i przewidywań, nie sposób było ich uwiarygodnić bez konkretów.
- Oczywiście. Mogę pojawić się z nim tutaj i później, tego wieczoru, lub jutro - odparła na propozycję przyjrzenia się Złodziejowi Myśli przez Śmierciożeców; chciała poznać sekrety tego rzadkiego urządzenia - i sprawdzić, co jeszcze w sobie skrywało. Wizyty we wspomnieniach nie były przyjemne, różniły się od odwiedzenia myślodsiewni, lecz cel uświęcał środki. A Deirdre musiała poznać wszystkie tajemnice, które tak skrupulatnie skrywał artefakt. Pewniej czułaby się robiąc to w obecności Drew, doskonale znającego się na skrywających magię przedmiotach.
Spotkanie Rycerzy Walpurgii zostało milcząco potwierdzone, wiedziała więc, że czeka ją sporo przygotowań - nie obawiała się jednak tego. Przeniosła spojrzenie na Drew, pozwalając sobie na lekki uśmiech. Miłość zaślepiała, mógł przegapić klątwę - wiedziała o tym jak nikt inny. - Chyba nie przyjrzałeś się jej epicentrum aż tak dokładnie? - spytała retorycznie, nie siląc się na udawanie cnotliwego oburzenia; na pewno skorzystał z skołowanej i otumanionej dziewczyny, nie byłoby w tym nic dziwnego. Znała mężczyzn - i to wystarczało. Wychyliła kielich wina do dna, prawie nie zauważając ostatniego komentarza Mulcibera, po czym odstawiła naczynie na blat stołu. Akurat w chwili, w której drzwi prowadzące do eleganckiego, choć ponurego, saloniku, otworzyły się ponownie. Obramowując sylwetkę lady Selwyn; już w innym wydaniu.
Wyglądała ładnie, pokornie, odpowiednio. Żadnej przesadnej wystawności, żadnej udawanej swobody - jedynie autentyczne (o ile było to możliwe w tej sytuacji) piękno. Deirdre nie odrywała od kobiety uważnego spojrzenia, nie powiedziała jednak nic, jedynie kiwając lekko głową w ramach uprzejmego powitania. Słodkie pogawędki zostawiała na inne okoliczności, dziś nie musiała być czarującą madame Mericourt - a Śmierciożerczynią, oceniającą dokonania bliskiego sojusznika. Na razie robiło - robiła? - dobre wrażenie, nie wydawała się zastraszona czy zalękniona; mogła stać się twarzą nowej propagandy. I ciałem, ofiarowanym na ołtarzu nowego, lepszego świata. Mogącym posłużyć do przedłużenia życia czystej, czarodziejskiej krwi.
- Oczywiście. Mogę pojawić się z nim tutaj i później, tego wieczoru, lub jutro - odparła na propozycję przyjrzenia się Złodziejowi Myśli przez Śmierciożeców; chciała poznać sekrety tego rzadkiego urządzenia - i sprawdzić, co jeszcze w sobie skrywało. Wizyty we wspomnieniach nie były przyjemne, różniły się od odwiedzenia myślodsiewni, lecz cel uświęcał środki. A Deirdre musiała poznać wszystkie tajemnice, które tak skrupulatnie skrywał artefakt. Pewniej czułaby się robiąc to w obecności Drew, doskonale znającego się na skrywających magię przedmiotach.
Spotkanie Rycerzy Walpurgii zostało milcząco potwierdzone, wiedziała więc, że czeka ją sporo przygotowań - nie obawiała się jednak tego. Przeniosła spojrzenie na Drew, pozwalając sobie na lekki uśmiech. Miłość zaślepiała, mógł przegapić klątwę - wiedziała o tym jak nikt inny. - Chyba nie przyjrzałeś się jej epicentrum aż tak dokładnie? - spytała retorycznie, nie siląc się na udawanie cnotliwego oburzenia; na pewno skorzystał z skołowanej i otumanionej dziewczyny, nie byłoby w tym nic dziwnego. Znała mężczyzn - i to wystarczało. Wychyliła kielich wina do dna, prawie nie zauważając ostatniego komentarza Mulcibera, po czym odstawiła naczynie na blat stołu. Akurat w chwili, w której drzwi prowadzące do eleganckiego, choć ponurego, saloniku, otworzyły się ponownie. Obramowując sylwetkę lady Selwyn; już w innym wydaniu.
Wyglądała ładnie, pokornie, odpowiednio. Żadnej przesadnej wystawności, żadnej udawanej swobody - jedynie autentyczne (o ile było to możliwe w tej sytuacji) piękno. Deirdre nie odrywała od kobiety uważnego spojrzenia, nie powiedziała jednak nic, jedynie kiwając lekko głową w ramach uprzejmego powitania. Słodkie pogawędki zostawiała na inne okoliczności, dziś nie musiała być czarującą madame Mericourt - a Śmierciożerczynią, oceniającą dokonania bliskiego sojusznika. Na razie robiło - robiła? - dobre wrażenie, nie wydawała się zastraszona czy zalękniona; mogła stać się twarzą nowej propagandy. I ciałem, ofiarowanym na ołtarzu nowego, lepszego świata. Mogącym posłużyć do przedłużenia życia czystej, czarodziejskiej krwi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-Prostsze i mniej czasochłonne- odparłem na słowa towarzysza wyrwany z zastanowienia nad Złodziejem Myśli. Projekcja wspomnień – Ramsey dobrze to określił. Na ile artefakt mógł nam pomóc? Skrywał w sobie rozwiązanie tajemnicy? Czy dzięki niemu będziemy w stanie dojrzeć ten nieustannie umykający nam element układanki? O tym, że coś pozostało poza zasięgiem naszego wzroku odpowiedział się już każdy znajdujący się przy tym stole.
-Niestety- pokręciłem przecząco głową, gdy zapytał o znajomość opisanego miejsca. Wizja nie mogła być swego rodzaju magiczną pułapką, wskazaniem ślepego zaułka, albowiem kiedy sam dotknąłem kamiennych ścian w Grocie Krzyku nic się nie wydarzyło. Musiało mieć to związek z jego darem lub w tym niewielkim odstępie czasu wydarzyło się coś jeszcze. Tylko co? Kolejne pytanie, na ten moment być może mniej istotne, ale w perspektywie odnalezienia rozwiązania równie ważne.
-Żadnych wskazówek? Detali?- wtrąciłem zaraz po pytaniu Deirdre odnośnie rozkazu Czarnego Pana. Domyślałem się odpowiedzi wszak Ramsey był szczegółowy w swych opowieściach, ale musieliśmy mieć pewność, że niczego nie pominęliśmy. Zwłaszcza, iż informacji oraz nietypowych zdarzeń było na tyle dużo, że nawet wybitny umysł mógłby się w tym pogubić.
Wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie na propozycję kobiety, po czym przesunąłem dłonią wzdłuż kąta twarzy i oparłem brodę na kciuku. -Nigdy nie zaszkodzi spróbować- dodałem w równie swobodnym tonie. Na tym etapie żaden pomysł oraz wniosek, obojętnie jak kuriozalny i wychodzący poza granice zdrowego rozsądku, nie powinien być bagatelizowany. -Może to połączenie nie jest jedynie symboliczne? Może ta bestia faktycznie kryje się pod taką postacią lub w niej drzemie?- westchnąłem pod nosem czując, że zaczynam błądzić pod naporem pytań.
Opowieść, choć logiczna w perspektywie posiadanych przez nas informacji, faktycznie wydawała się zbyt banalna. Nie mogliśmy jednak z góry założyć, że tym samym niemożliwa. Największą zagwozdką pozostała postać Krwawego Theo, a mianowicie jak i czy trafił do Groty Krzyku oraz co tam zastał. Szczerze wątpiłem, aby zupełnie przypadkowo dostał mapę do strzeżonego przez setki lat miejsca, a tym bardziej że żaden z ewentualnych, wcześniejszych posiadaczy równie cennych wskazówek, nie odważył się ruszyć do jaskini. Był przemytnikiem, nie poszukiwaczem, zatem prawdopodobieństwo, iż odkrył skarb było niewielkie, jak nie oscylujące w granicach zera.
Gdy Ramsey położył na drewnianym blacie odłamek skupiłem na nim dłużej wzrok. -Naszyjnik ze szmaragdem, dobrze pamiętam?- spytałem, choć było to czysto retoryczne pytanie.
-Myślałem o tym już wcześniej, jestem przekonany, że wy również. Może to w podziemiach Gringotta czekają odpowiedzi?- wszyscy byliśmy świadkami wydarzeń na spotkaniu Rycerzy Walpurgii i tym samym momentu pojawienia się utkanych z mroku istot. To nie mógł być przypadek. Podobnie jak bliźniacze sytuacje zaraz po uderzeniu komety, które zgodnie z obecnie posiadaną wiedzą, przydarzyły się wyłącznie nam.
-Wierzysz im na słowo? W sensie tym goblinom?- spytałem zerkając na towarzysza. Niewiele miałem z nimi wspólnego, ale obiły mi się o uszy niepochlebne historie, szczególnie jeśli chodziło o możliwość zdobycia rzadkich przedmiotów – w końcu ja również wiele lat na nie polowałem. -Zdradziły czego oczekiwał w zamian? Może ta wiedza przybliży nam wartość rzekomego artefaktu, jeśli rzecz jasna Krwawy Theo w ogóle wiedział z czym ma do czynienia- i czy w ogóle był w jego posiadaniu.
-Deirdre- zacząłem zatrzymując się w półkroku, po czym obróciłem się przez ramię. -Przecież jestem dżentelmenem- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie i po zaledwie chwili opuściłem jadalnię.
Byłem ciekaw ich reakcji, podobnie jak przywitania. Padną jakieś słowa, czy zakończy się to na głuchej ciszy i oceniającym spojrzeniu? Nie oczekiwałem niczego, w zasadzie nie miałem na to spotkanie większego planu. Istniał cel, ale odpuściłem szczegółową analizę drogi do jego osiągnięcia. Postawiłem na spontaniczność, choć wyjątkowo rzadko mi się to zdarzało.
Gdy Ramsey przywitał dziewczynę przeniosłem na moment spojrzenie na Deirdre, a potem z powrotem na Lucindę. -Masz ochotę na wino?- spytałem odnosząc wrażenie, że nie zauważyła odsuniętego krzesła i nie bardzo wiedziała co ze sobą zrobić. Zdenerwowanie? Być może, ale o dziwo nie dostrzegałem szczególnych jego symptomów. Zawstydzenie? Nie pasowało mi to do jej natury. Strach? Wątpliwe, zdawała się być spokojna i nie robiła żadnych nerwowych ruchów. -Zapewne gorsza kuchnia, ale pracujemy nad tym- podjąłem swobodny temat licząc, że i ona to uczyni.
Nie czekając na odpowiedź wolnym krokiem przemierzyłem jadalnię i chwyciłem butelkę czerwonego wina, po czym powróciłem do dziewczyny i uzupełniłem jej kielich. W międzyczasie też upewniłem się, czy aby na pewno goście mieli pełne szkła. Finalnie usiadłem wygodnie w fotelu i zacisnąłem palce na szklaneczce, by unieść ją i upić bursztynowej zawartości.
Musiałem wyczekać dobry moment, aby przejść do sedna zaproszenia Lucindy w jadalniane progi. Nie chciałem czynić tego od razu – po pierwsze, aby jej nie spłoszyć, po drugie mogło to wyglądać wyjątkowo nienaturalnie, zwłaszcza że jeszcze nie miałem stuprocentowej pewności, co efektów nałożonego przekleństwa. Nadmierne zwlekanie nie miało jednak większego sensu, dlatego gdy zapadła cisza postanowiłem skierować swą uwagę bezpośrednio na nią. -Lucindo- zacząłem. -Wiem, że jeszcze trudno ci odnaleźć się w tej rzeczywistości i na dobre zostawić za sobą przeszłość. Pojawiają się pytania, na które nie zawsze znam odpowiedzi, ale żywię szczerą nadzieję, że niebawem to przyszłość stanie się priorytetem, a wszystkie bolączki odejdą w niepamięć. Obawiałaś się wrogości, ale jak widzisz- przemknąłem wzrokiem po zgromadzonych przy stole -nie ma jej. Obiecałem trwać przy tobie, gdy będziesz się mierzyć ze wszelkimi trudnościami, a ja nigdy nie łamię danego słowa- można było mi zarzucić wiele rzeczy, lecz nie to. Nie dopuściłbym się zdrady, nawet jeśli miałoby mnie to wiele kosztować. -Jednak bym mógł to uczynić i ty musisz dać mi tę pewność. Zagwarantować, że moja rodzina, tak samo jak krewni osób przy tym stole będą mogli czuć się bezpiecznie w twoim towarzystwie. Z dala od podejrzeń i rozszalałego oddechu wroga na własnym karku. To co się stało nie jest twoją winą, nie miałaś na to wpływu, ale musisz mnie zrozumieć. Muszę mieć pewność, że nigdy ponownie nie staniesz po ich stronie, a skrywane w czterech ścianach tajemnice nie ujrzą światła dziennego- uśmiechnąłem się i na próżno było szukać w tym geście fałszu wszak akurat tym razem nie musiałem sięgać po kłamstwo. Przemknąłem spojrzeniem po zebranych i wolnym ruchem dźwignąłem się z krzesła, by po chwili znaleźć się tuż przy dziewczynie. -Czy możesz mi to przysiąc, Lucindo?- spytałem i wymownie wyciągnąłem w jej kierunku dłoń. Jeśli ją chwyci i wstanie, to będzie znak gotowości – a wtem już przy gwarancie padną oficjalne słowa wieczystej przysięgi.
-Niestety- pokręciłem przecząco głową, gdy zapytał o znajomość opisanego miejsca. Wizja nie mogła być swego rodzaju magiczną pułapką, wskazaniem ślepego zaułka, albowiem kiedy sam dotknąłem kamiennych ścian w Grocie Krzyku nic się nie wydarzyło. Musiało mieć to związek z jego darem lub w tym niewielkim odstępie czasu wydarzyło się coś jeszcze. Tylko co? Kolejne pytanie, na ten moment być może mniej istotne, ale w perspektywie odnalezienia rozwiązania równie ważne.
-Żadnych wskazówek? Detali?- wtrąciłem zaraz po pytaniu Deirdre odnośnie rozkazu Czarnego Pana. Domyślałem się odpowiedzi wszak Ramsey był szczegółowy w swych opowieściach, ale musieliśmy mieć pewność, że niczego nie pominęliśmy. Zwłaszcza, iż informacji oraz nietypowych zdarzeń było na tyle dużo, że nawet wybitny umysł mógłby się w tym pogubić.
Wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie na propozycję kobiety, po czym przesunąłem dłonią wzdłuż kąta twarzy i oparłem brodę na kciuku. -Nigdy nie zaszkodzi spróbować- dodałem w równie swobodnym tonie. Na tym etapie żaden pomysł oraz wniosek, obojętnie jak kuriozalny i wychodzący poza granice zdrowego rozsądku, nie powinien być bagatelizowany. -Może to połączenie nie jest jedynie symboliczne? Może ta bestia faktycznie kryje się pod taką postacią lub w niej drzemie?- westchnąłem pod nosem czując, że zaczynam błądzić pod naporem pytań.
Opowieść, choć logiczna w perspektywie posiadanych przez nas informacji, faktycznie wydawała się zbyt banalna. Nie mogliśmy jednak z góry założyć, że tym samym niemożliwa. Największą zagwozdką pozostała postać Krwawego Theo, a mianowicie jak i czy trafił do Groty Krzyku oraz co tam zastał. Szczerze wątpiłem, aby zupełnie przypadkowo dostał mapę do strzeżonego przez setki lat miejsca, a tym bardziej że żaden z ewentualnych, wcześniejszych posiadaczy równie cennych wskazówek, nie odważył się ruszyć do jaskini. Był przemytnikiem, nie poszukiwaczem, zatem prawdopodobieństwo, iż odkrył skarb było niewielkie, jak nie oscylujące w granicach zera.
Gdy Ramsey położył na drewnianym blacie odłamek skupiłem na nim dłużej wzrok. -Naszyjnik ze szmaragdem, dobrze pamiętam?- spytałem, choć było to czysto retoryczne pytanie.
-Myślałem o tym już wcześniej, jestem przekonany, że wy również. Może to w podziemiach Gringotta czekają odpowiedzi?- wszyscy byliśmy świadkami wydarzeń na spotkaniu Rycerzy Walpurgii i tym samym momentu pojawienia się utkanych z mroku istot. To nie mógł być przypadek. Podobnie jak bliźniacze sytuacje zaraz po uderzeniu komety, które zgodnie z obecnie posiadaną wiedzą, przydarzyły się wyłącznie nam.
-Wierzysz im na słowo? W sensie tym goblinom?- spytałem zerkając na towarzysza. Niewiele miałem z nimi wspólnego, ale obiły mi się o uszy niepochlebne historie, szczególnie jeśli chodziło o możliwość zdobycia rzadkich przedmiotów – w końcu ja również wiele lat na nie polowałem. -Zdradziły czego oczekiwał w zamian? Może ta wiedza przybliży nam wartość rzekomego artefaktu, jeśli rzecz jasna Krwawy Theo w ogóle wiedział z czym ma do czynienia- i czy w ogóle był w jego posiadaniu.
-Deirdre- zacząłem zatrzymując się w półkroku, po czym obróciłem się przez ramię. -Przecież jestem dżentelmenem- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie i po zaledwie chwili opuściłem jadalnię.
Byłem ciekaw ich reakcji, podobnie jak przywitania. Padną jakieś słowa, czy zakończy się to na głuchej ciszy i oceniającym spojrzeniu? Nie oczekiwałem niczego, w zasadzie nie miałem na to spotkanie większego planu. Istniał cel, ale odpuściłem szczegółową analizę drogi do jego osiągnięcia. Postawiłem na spontaniczność, choć wyjątkowo rzadko mi się to zdarzało.
Gdy Ramsey przywitał dziewczynę przeniosłem na moment spojrzenie na Deirdre, a potem z powrotem na Lucindę. -Masz ochotę na wino?- spytałem odnosząc wrażenie, że nie zauważyła odsuniętego krzesła i nie bardzo wiedziała co ze sobą zrobić. Zdenerwowanie? Być może, ale o dziwo nie dostrzegałem szczególnych jego symptomów. Zawstydzenie? Nie pasowało mi to do jej natury. Strach? Wątpliwe, zdawała się być spokojna i nie robiła żadnych nerwowych ruchów. -Zapewne gorsza kuchnia, ale pracujemy nad tym- podjąłem swobodny temat licząc, że i ona to uczyni.
Nie czekając na odpowiedź wolnym krokiem przemierzyłem jadalnię i chwyciłem butelkę czerwonego wina, po czym powróciłem do dziewczyny i uzupełniłem jej kielich. W międzyczasie też upewniłem się, czy aby na pewno goście mieli pełne szkła. Finalnie usiadłem wygodnie w fotelu i zacisnąłem palce na szklaneczce, by unieść ją i upić bursztynowej zawartości.
Musiałem wyczekać dobry moment, aby przejść do sedna zaproszenia Lucindy w jadalniane progi. Nie chciałem czynić tego od razu – po pierwsze, aby jej nie spłoszyć, po drugie mogło to wyglądać wyjątkowo nienaturalnie, zwłaszcza że jeszcze nie miałem stuprocentowej pewności, co efektów nałożonego przekleństwa. Nadmierne zwlekanie nie miało jednak większego sensu, dlatego gdy zapadła cisza postanowiłem skierować swą uwagę bezpośrednio na nią. -Lucindo- zacząłem. -Wiem, że jeszcze trudno ci odnaleźć się w tej rzeczywistości i na dobre zostawić za sobą przeszłość. Pojawiają się pytania, na które nie zawsze znam odpowiedzi, ale żywię szczerą nadzieję, że niebawem to przyszłość stanie się priorytetem, a wszystkie bolączki odejdą w niepamięć. Obawiałaś się wrogości, ale jak widzisz- przemknąłem wzrokiem po zgromadzonych przy stole -nie ma jej. Obiecałem trwać przy tobie, gdy będziesz się mierzyć ze wszelkimi trudnościami, a ja nigdy nie łamię danego słowa- można było mi zarzucić wiele rzeczy, lecz nie to. Nie dopuściłbym się zdrady, nawet jeśli miałoby mnie to wiele kosztować. -Jednak bym mógł to uczynić i ty musisz dać mi tę pewność. Zagwarantować, że moja rodzina, tak samo jak krewni osób przy tym stole będą mogli czuć się bezpiecznie w twoim towarzystwie. Z dala od podejrzeń i rozszalałego oddechu wroga na własnym karku. To co się stało nie jest twoją winą, nie miałaś na to wpływu, ale musisz mnie zrozumieć. Muszę mieć pewność, że nigdy ponownie nie staniesz po ich stronie, a skrywane w czterech ścianach tajemnice nie ujrzą światła dziennego- uśmiechnąłem się i na próżno było szukać w tym geście fałszu wszak akurat tym razem nie musiałem sięgać po kłamstwo. Przemknąłem spojrzeniem po zebranych i wolnym ruchem dźwignąłem się z krzesła, by po chwili znaleźć się tuż przy dziewczynie. -Czy możesz mi to przysiąc, Lucindo?- spytałem i wymownie wyciągnąłem w jej kierunku dłoń. Jeśli ją chwyci i wstanie, to będzie znak gotowości – a wtem już przy gwarancie padną oficjalne słowa wieczystej przysięgi.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Jak zdefiniować gotowość? Czym ta właściwie była? Dla każdego stanowiła indywidualną kwestię, a może wszyscy pojmowali ją podobnie? Przynajmniej w jej przypadku zdawała się nie mieć żadnych granic, być obcym tworem, od którego wciąż się oddalała. Krążyła po omacku pogrążona w nowych informacjach, podejmowanych naprędce decyzjach, obcych spojrzeniach. Minęły zaledwie chwile od początku jej nowego życia, a ona zdawała się być już nim zmęczona. Nawałem emocji, myśli, zdarzeń. Tłumaczyła sobie to słusznością, nie narzekała, wierząc, że inni poświęcili o wiele więcej w walce o jej wolność, ale z trudem przychodziło jej mierzenie się z tym co wciąż nowe i obce. Nie była gotowa na to spotkanie ani na decyzje, które musiała dziś podjąć. Może bała się oceny, wrogości, oczekiwań względem jej osoby. Czy widzą w niej wroga? Czy obwiniają ją za wszystko co zrobiła? Sprawny umysł podsuwał jej obrazy tego co musiała uczynić by za jej głowę została wystawiona nagroda i to przerażało ją do cna. Próbowała nie pokazywać tego po sobie, jak mantrę powtarzała sobie słowa, które rano przekazał jej Drew. Rozumiała, dlaczego to spotkanie jest ważne i rozumiała, dlaczego musi się na nim stawić, ale ze szczerością do samej siebie potrafiła przyznać, że na Merlina nie jest do tego przygotowana.
Pierwsze sekundy dłużyły jej się w nieskończoność. Już od bardzo dawna nie była w centrum uwagi, a przynajmniej nie odnajdywała tego typu wspomnień w głowie. Niepewnym krokiem ruszyła w stronę odsuniętego krzesła i zajęła wskazane jej miejsce. Szybsze bicie serca przyjmowała z wdzięcznością, to ją uziemiało, powodowało, że czuła się obecna tu i teraz. Uniosła wzrok na mężczyznę, gdy przywitał ją należnym (czy aby na pewno?) tytułem. Uśmiechnęła się. – Niewiele miejsc jest równie wyjątkowych jak Pałac Beaulieu, choć podejrzewam, że podczas mojej nieobecności dokonano tam wiele zmian. – nie opuściła rodzinnego domu przez wzgląd na przekleństwo pętające jej umysł i duszę. Zrobiła to dużo wcześniej. Miejsce samo w sobie było piękne, prawdziwie wyjątkowe, ale wnętrza nie tworzyły rodziny. Robili to ludzie. – Warownia jednak wcale mu nie ustępuje, a co do Suffolk to myślę, że jak każde miejsce teraz w Anglii potrzebuje przede wszystkim ludzkich rąk. – dodała z nutą goryczy w głosie. Kataklizm starł z powierzchni ziemi to co wcześniej uznawane było za piękne, ale to wcale nie znaczyło, że nie mogli tego odbudować. Skinęła Drew głową, gdy zaproponował jej wino i przeniosła wzrok na kobietę, która zdawała się czytać jej zamiary, oceniać wypowiadane słowa. Krępowała ją – piękna, pewna siebie, wyniosła.
– Nie bądź taki surowy – dodała spoglądając na namiestnika z lekkim uśmiechem w pamięci mając poranny posiłek. Próbowała odzyskać swobodę, ale to nie przypominało spotkania po latach z dobrymi przyjaciółmi. Czuła się na świeczniku i obecni tu czarodzieje wcale nie musieli dawać jej ku temu powodów. To siedziało jej w głowie. – Wybaczcie, jeśli to co powiem okaże się nazbyt śmiałe jednak czuje, że powinnam rzec cokolwiek. Zapewne nie obca jest wam moja sytuacja, choć wciąż obca jest mi samej. Drew streścił mi to co działo się przez ostatnie miesiące, może lata, ale nieważne jak bardzo chciałabym przypomnieć sobie te zdarzenia, to wspomnienia nie przychodzą. Nie wiem, gdzie byłam, nie wiem co robiłam, nie wiem jakie decyzje przyszło mi podejmować. Zapewne wiecie o moich poczynaniach więcej niż wiem ja i z wdzięcznością przyjmę każde przywrócone mi wspomnienie. Nie płaczę nad swym losem, lecz żałuje, że musiało do tego dojść. – odparła skupiając wzrok na wszystkich i na nikim konkretnym zarazem. Nie mogła wytłumaczyć się z czegoś czego nie pamiętała. Uwierzyła Drew, bo był niezmiennym elementem historii i choć w jej mniemaniu wszystko to zdawało się być nierealne i obce, to kim była by właściwie to podważać? Marionetką w rękach wojennej zawieruchy.
Wypowiedziane przez Macnair’a słowa skutecznie przykuły jej uwagę. Nie przerwała mu, nie odrywała od niego spojrzenia. Wiedziała, że to moment, w którym musi podjąć kolejną już decyzję. Ta jednak była inna, trudniejsza, określająca jej życie i ewentualną śmierć. Spodziewała się, że to nastąpi, bo wcześniej o tym rozmawiali, ale nie była na to gotowa. Po prostu. Czuła, jak gula zaciska jej się w gardle, jak serce ponownie próbuje wyrwać się z piersi. Dlaczego znalazła się w tym miejscu? Czym zawiniła by musieć raz po raz udowadniać swoją lojalność i uczciwość?
Zagwarantować, że moja rodzina, tak samo jak krewni osób przy tym stole będą mogli czuć się bezpiecznie w twoim towarzystwie. Z dala od podejrzeń i rozszalałego oddechu wroga na własnym karku. Tym właśnie się stała? Niebezpieczeństwem? Nie, to nie była jej wina. To nie był jej wybór. Złość ogarnęła jej ciało, przejęła władzę nad jej umysłem. Nadstawienie drugiego policzka nie przyniosło jej w życiu nic dobrego, bycie potulną, kochającą, troskliwą i ciepłą sprowadzało ją w nicość. Nie odzyskała siebie w pełni, mogła do końca życia już walczyć z pustymi wspomnieniami, ale to nie mogło dłużej określać tego kim jest, kim się stanie. Rebelia odebrała jej wystarczająco i nie miała zamiaru pozwolić na więcej. Mogła wykorzystać płynącą w niej emocje, potwora jakiego z niej stworzono, wykorzystać złość do tego by wyznaczyła jej nowe realistyczne cele, bo nie czuła się dłużej bezpieczna, kochająca, troskliwa i ciepła. Wyciągnęła dłoń by chwycić jego, a następnie podniosła się z krzesła. Zbrukana i wykorzystana – ale nigdy więcej. Skinęła głową.
Pierwsze sekundy dłużyły jej się w nieskończoność. Już od bardzo dawna nie była w centrum uwagi, a przynajmniej nie odnajdywała tego typu wspomnień w głowie. Niepewnym krokiem ruszyła w stronę odsuniętego krzesła i zajęła wskazane jej miejsce. Szybsze bicie serca przyjmowała z wdzięcznością, to ją uziemiało, powodowało, że czuła się obecna tu i teraz. Uniosła wzrok na mężczyznę, gdy przywitał ją należnym (czy aby na pewno?) tytułem. Uśmiechnęła się. – Niewiele miejsc jest równie wyjątkowych jak Pałac Beaulieu, choć podejrzewam, że podczas mojej nieobecności dokonano tam wiele zmian. – nie opuściła rodzinnego domu przez wzgląd na przekleństwo pętające jej umysł i duszę. Zrobiła to dużo wcześniej. Miejsce samo w sobie było piękne, prawdziwie wyjątkowe, ale wnętrza nie tworzyły rodziny. Robili to ludzie. – Warownia jednak wcale mu nie ustępuje, a co do Suffolk to myślę, że jak każde miejsce teraz w Anglii potrzebuje przede wszystkim ludzkich rąk. – dodała z nutą goryczy w głosie. Kataklizm starł z powierzchni ziemi to co wcześniej uznawane było za piękne, ale to wcale nie znaczyło, że nie mogli tego odbudować. Skinęła Drew głową, gdy zaproponował jej wino i przeniosła wzrok na kobietę, która zdawała się czytać jej zamiary, oceniać wypowiadane słowa. Krępowała ją – piękna, pewna siebie, wyniosła.
– Nie bądź taki surowy – dodała spoglądając na namiestnika z lekkim uśmiechem w pamięci mając poranny posiłek. Próbowała odzyskać swobodę, ale to nie przypominało spotkania po latach z dobrymi przyjaciółmi. Czuła się na świeczniku i obecni tu czarodzieje wcale nie musieli dawać jej ku temu powodów. To siedziało jej w głowie. – Wybaczcie, jeśli to co powiem okaże się nazbyt śmiałe jednak czuje, że powinnam rzec cokolwiek. Zapewne nie obca jest wam moja sytuacja, choć wciąż obca jest mi samej. Drew streścił mi to co działo się przez ostatnie miesiące, może lata, ale nieważne jak bardzo chciałabym przypomnieć sobie te zdarzenia, to wspomnienia nie przychodzą. Nie wiem, gdzie byłam, nie wiem co robiłam, nie wiem jakie decyzje przyszło mi podejmować. Zapewne wiecie o moich poczynaniach więcej niż wiem ja i z wdzięcznością przyjmę każde przywrócone mi wspomnienie. Nie płaczę nad swym losem, lecz żałuje, że musiało do tego dojść. – odparła skupiając wzrok na wszystkich i na nikim konkretnym zarazem. Nie mogła wytłumaczyć się z czegoś czego nie pamiętała. Uwierzyła Drew, bo był niezmiennym elementem historii i choć w jej mniemaniu wszystko to zdawało się być nierealne i obce, to kim była by właściwie to podważać? Marionetką w rękach wojennej zawieruchy.
Wypowiedziane przez Macnair’a słowa skutecznie przykuły jej uwagę. Nie przerwała mu, nie odrywała od niego spojrzenia. Wiedziała, że to moment, w którym musi podjąć kolejną już decyzję. Ta jednak była inna, trudniejsza, określająca jej życie i ewentualną śmierć. Spodziewała się, że to nastąpi, bo wcześniej o tym rozmawiali, ale nie była na to gotowa. Po prostu. Czuła, jak gula zaciska jej się w gardle, jak serce ponownie próbuje wyrwać się z piersi. Dlaczego znalazła się w tym miejscu? Czym zawiniła by musieć raz po raz udowadniać swoją lojalność i uczciwość?
Zagwarantować, że moja rodzina, tak samo jak krewni osób przy tym stole będą mogli czuć się bezpiecznie w twoim towarzystwie. Z dala od podejrzeń i rozszalałego oddechu wroga na własnym karku. Tym właśnie się stała? Niebezpieczeństwem? Nie, to nie była jej wina. To nie był jej wybór. Złość ogarnęła jej ciało, przejęła władzę nad jej umysłem. Nadstawienie drugiego policzka nie przyniosło jej w życiu nic dobrego, bycie potulną, kochającą, troskliwą i ciepłą sprowadzało ją w nicość. Nie odzyskała siebie w pełni, mogła do końca życia już walczyć z pustymi wspomnieniami, ale to nie mogło dłużej określać tego kim jest, kim się stanie. Rebelia odebrała jej wystarczająco i nie miała zamiaru pozwolić na więcej. Mogła wykorzystać płynącą w niej emocje, potwora jakiego z niej stworzono, wykorzystać złość do tego by wyznaczyła jej nowe realistyczne cele, bo nie czuła się dłużej bezpieczna, kochająca, troskliwa i ciepła. Wyciągnęła dłoń by chwycić jego, a następnie podniosła się z krzesła. Zbrukana i wykorzystana – ale nigdy więcej. Skinęła głową.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pokiwał głową ostrożnie, nie mówiąc jednak więcej niż powiedział do tej pory na temat doświadczonej wizji — przyszłości, przeszłości, trudno mu było stwierdzić. Patrzył Deirdre w oczy, będąc właściwie pewnym, że to wszystko łączy się ze sobą, a rozwiązanie nie mogło znajdować się daleko. On także nie znał tego miejsca, żadne nie przychodziło mu do głowy — i martwiło go to, że byli tak ograniczeni i nieporadni w tej kwestii. Kiedy po raz kolejny musiał się z nią zgodzić nie trwonił już energii na zbędne gesty:
— Zwołamy Rycerzy, przedstawimy im sytuację. — Spojrzał po wszystkich zgromadzonych, decyzja co do przekazywanych informacji musiała być jednogłośna. Nigdy nie uważał się za człowieka samowystarczalnego choć często sprawiał takie wrażenie. Cenił sobie wartość innych umysłów, spostrzeżeń, umiejętności. Żadne z nich nie było w stanie zrobić tego wszystkiego w pojedynkę, wielu rzeczy nie byli w stanie zrobić także w tak wąskim gronie, ale wątpił, aby ktokolwiek się tego spodziewał. Gdyby tak było i byli w stanie wygrać wojnę sami już dawno by się zakończyła. Uśmiechnął się pod nosem, słysząc propozycję Śmierciożerczyni, ale znów ostrożnie pokręcił głową, palcami przesuwając po ustach. Stalowoszare spojrzenie uniosło zerknęło na Drew, a potem skierowało się na Deirdre.— Ona zmieniła się w Czarnego Pana.— Wiedział, że nie sposób w prostych słowach opisać tego, co wtedy ujrzał; jak najdokładniej opisać więc to czego był świadkiem i co wtedy poczuł? Czarna magia, czarna mgła pochłonęła złowroga niewiastę, ukryła ją w oparach, otuliła go całego — nie był pewien czy wciąż wtedy znajdował się w tym samym miejscu. A potem wyłonił się Czarny Pan, po niej nie było już śladu. Chciał kogoś dostać — kogo, jeśli nie Krwawego Theo? — Musimy go znaleźć — mruknął cicho, w chwilowej zadumie. Spojrzenie Voldemorta, które wwiercało się w niego wtedy wypaliło na nim samym silny rozkaz. Popatrzył na Drew, kiedy wskazał podziemia Gringotta jako wskazówkę. Tak sądził. Wspomnienia, szmaragdy zupełnie jak zielonkawy kamień, który wydobył dla Czarnego Pana wtedy. Może szmaragdowy naszyjnik był wskazówką tylko dla niego. To, co w robi czuł wydawało się uśpione, jakby udało mu się to sobie podporządkować, przejąć nad tym kontrolę. Nie chciał się tego pozbywać, nie chciał się tym dzielić. Wnioski, które nasuwały się same były mało wygodne dla nich. Z Podziemi Gringotta wyciągnęli olbrzymią wiedzę i władze, która pozwalała im na codzień szerzyć popłoch. Potrafili podporządkować sobie ciemność, cienie nie atakowały ich samych. Czy nie było wspanialszej broni na tej wojnie? Sprawy wymykały się spod kontroli odkąd niebo rozjaśniło się blaskiem komety, ale czy gdyby znaleźli rozwiązanie — wykorzystałby je po to to, żeby się tego wszystkiego pozbyć? Nie.
— Nie wierzę. Ale nie kłamali w sprawie przemytnika— bo nie pytał ich o rzeczy, które składały się w sensowną całość, był pewien, że jeśli Gobliny miały kogoś kryć to siebie. Mogli zatajać swoje motywy, obecność to go zupełnie nie obchodziło. Interesowały go tylko ślady tamtej walki i krąg, który został stworzony. — Może to nie o bestię chodziło, nie ją próbował im pokazać, ale... Jakiś artefakt, który potrafiłby zakląć cienie, zatrzymać? — Snuł teorie dalej, zerkając na Drew. Znał się na magicznych przedmiotach znacznie lepiej. — Księgę? — W której zapisane były sposoby na okiełznanie podobnych istot. Jej wartość byłaby wyjątkowo wysoka, biorąc pod uwagę sytuacje i wojnę, a kogo byłoby na nią stać jeśli nie gobliny? — Może próbował wykorzystać informacje z niej do stworzenia tego kromlechu jako pułapki. — Ale coś poszło nie tak jak założył. Nie podołał, nie miał wystarczających umiejętności — może rzeczywiście był tylko przemytnikiem. — Czy Czarnemu Panu nie zależałoby na zdobyciu tego artefaktu? Przedmiotu, który mógł go osłabić? A co jeśli to jest zwyczajnie prostsze i naszyjnik istnieje i zawiera odłamki artefaktu Locus Nihil? — Nie o wszystkich planach im mówił, nie wszystko im powierzał — dziś powiązał im wygranie wojny, może poradził sobie już z problemem sam. Ale wizja z Groty Krzyku nie dawała mu spokoju.
Obserwował Drew, jak zajmował się Lucindą, jak usługiwał jej jak na gospodarza przystało. Wciąż miał w pamięci jego słowa, słowa o poślubieniu, słowa o miłości, która pozostała w nim pomimo tych wszystkich konfliktów. Milczał, podobnie jak Deirdre, przyglądając im się ze spokojem, pozwalając sobie bardziej na ocenianie poczynań i zachowania Lucindy niż Drew, ale w przeciwieństwie do Śmierciożerczyni nie zamierzał zachowywać się tak, jakby byli na przesłuchaniu lub wystawie rasowych ogierów. Jeśli klątwa miała być skuteczna, musieli stać się jej sojusznikami — ostrożnymi, czujnymi, cwanymi. Nie musiał uczestniczyć w tym teatrzyku, ale kiedy Drew mówił i zapewniał ją o swoich dobrych intencjach, opuścił wzrok i pokiwał głową, jakby się z nim zgadzał i jakby chciał dokładnie tego samego. W rzeczywistości jednak — wystarczyło jego zawahanie by pozbawić ją życia i nie miałby przy tym żadnych skrupułów.
— Rzeczywiście — skwitował jej słowa odnośnie Suffolk i krótko skinął głową, pozwalając gospodarzowi uczynić to, co planował. Nim jednak to się zdarzyło arystokratka zabrała głos. Zogniskował na niej spojrzenie, zastygł też w bezruchu na kilka chwil w zaintrygowaniu i słodkim oczekiwaniu na to, co nastąpi.
— Popełnione błędy jesteśmy w stanie wybaczyć, wszak wszyscy jesteśmy tylko ludźmi — odparł jej uprzejmie i uśmiechnął się sympatycznie. — Ale nie zrzucaj nam na barki ciężaru twojej niepamięci. Może nigdy nie będziemy w stanie przywrócić tego, co ci odebrano — głupotą byłoby mamić ją nadzieją, że wszystkie wspomnienia odzyska i znów będzie całkiem sobą. Miał nadzieję, że Drew nie obiecywał jej podobnych głupot. — Ale to co nas ze sobą połączyło i związało przed laty wymusza na nas lojalność i oddanie wobec braci i sióstr. Jesteś jedną z nas. Zawsze byłaś. Masz moje słowo, Lucindo, że zrobimy wszystko by te utracone bezpowrotnie chwile zastąpić nowymi, bardziej aktualnymi doświadczeniami — zapewnił ją, zerkając na Drew. Kiedy ujęła jego dłoń, zadarł brodę wyżej, a kąciki ust mu drgnęły. Zerknął na Deirdre, wymieniając z niej długie, wymowne spojrzenie i powoli podniósł się z krzesła, wyjmując różdżkę. Nie spieszył się, ale też nie ociągał. Obszedł stół, uważnie lustrując wzrokiem blondynkę, aż w końcu stanął przy nich, pół kroku od Macnaira, po jego stronie. Obrócił lewą dłoń przegubem do góry, różdżkę w dłoni trzymał lekko, palcami okręcił ją, szukając dla niej wygodnego miejsca we wnętrzu. Jej kraniec skierował na pochwycone dłonie czarodziei. Lekkim, kolistym ruchem stworzył mieniącą się złotawym światłem magiczną nić, którą poprowadził wokół ich rąk krańcem różdżki, aż oplotła ich mocno i wyraźnie, na zawsze wiążąc ich słowami przysięgi, która miała za moment wybrzmieć.
— Zwołamy Rycerzy, przedstawimy im sytuację. — Spojrzał po wszystkich zgromadzonych, decyzja co do przekazywanych informacji musiała być jednogłośna. Nigdy nie uważał się za człowieka samowystarczalnego choć często sprawiał takie wrażenie. Cenił sobie wartość innych umysłów, spostrzeżeń, umiejętności. Żadne z nich nie było w stanie zrobić tego wszystkiego w pojedynkę, wielu rzeczy nie byli w stanie zrobić także w tak wąskim gronie, ale wątpił, aby ktokolwiek się tego spodziewał. Gdyby tak było i byli w stanie wygrać wojnę sami już dawno by się zakończyła. Uśmiechnął się pod nosem, słysząc propozycję Śmierciożerczyni, ale znów ostrożnie pokręcił głową, palcami przesuwając po ustach. Stalowoszare spojrzenie uniosło zerknęło na Drew, a potem skierowało się na Deirdre.— Ona zmieniła się w Czarnego Pana.— Wiedział, że nie sposób w prostych słowach opisać tego, co wtedy ujrzał; jak najdokładniej opisać więc to czego był świadkiem i co wtedy poczuł? Czarna magia, czarna mgła pochłonęła złowroga niewiastę, ukryła ją w oparach, otuliła go całego — nie był pewien czy wciąż wtedy znajdował się w tym samym miejscu. A potem wyłonił się Czarny Pan, po niej nie było już śladu. Chciał kogoś dostać — kogo, jeśli nie Krwawego Theo? — Musimy go znaleźć — mruknął cicho, w chwilowej zadumie. Spojrzenie Voldemorta, które wwiercało się w niego wtedy wypaliło na nim samym silny rozkaz. Popatrzył na Drew, kiedy wskazał podziemia Gringotta jako wskazówkę. Tak sądził. Wspomnienia, szmaragdy zupełnie jak zielonkawy kamień, który wydobył dla Czarnego Pana wtedy. Może szmaragdowy naszyjnik był wskazówką tylko dla niego. To, co w robi czuł wydawało się uśpione, jakby udało mu się to sobie podporządkować, przejąć nad tym kontrolę. Nie chciał się tego pozbywać, nie chciał się tym dzielić. Wnioski, które nasuwały się same były mało wygodne dla nich. Z Podziemi Gringotta wyciągnęli olbrzymią wiedzę i władze, która pozwalała im na codzień szerzyć popłoch. Potrafili podporządkować sobie ciemność, cienie nie atakowały ich samych. Czy nie było wspanialszej broni na tej wojnie? Sprawy wymykały się spod kontroli odkąd niebo rozjaśniło się blaskiem komety, ale czy gdyby znaleźli rozwiązanie — wykorzystałby je po to to, żeby się tego wszystkiego pozbyć? Nie.
— Nie wierzę. Ale nie kłamali w sprawie przemytnika— bo nie pytał ich o rzeczy, które składały się w sensowną całość, był pewien, że jeśli Gobliny miały kogoś kryć to siebie. Mogli zatajać swoje motywy, obecność to go zupełnie nie obchodziło. Interesowały go tylko ślady tamtej walki i krąg, który został stworzony. — Może to nie o bestię chodziło, nie ją próbował im pokazać, ale... Jakiś artefakt, który potrafiłby zakląć cienie, zatrzymać? — Snuł teorie dalej, zerkając na Drew. Znał się na magicznych przedmiotach znacznie lepiej. — Księgę? — W której zapisane były sposoby na okiełznanie podobnych istot. Jej wartość byłaby wyjątkowo wysoka, biorąc pod uwagę sytuacje i wojnę, a kogo byłoby na nią stać jeśli nie gobliny? — Może próbował wykorzystać informacje z niej do stworzenia tego kromlechu jako pułapki. — Ale coś poszło nie tak jak założył. Nie podołał, nie miał wystarczających umiejętności — może rzeczywiście był tylko przemytnikiem. — Czy Czarnemu Panu nie zależałoby na zdobyciu tego artefaktu? Przedmiotu, który mógł go osłabić? A co jeśli to jest zwyczajnie prostsze i naszyjnik istnieje i zawiera odłamki artefaktu Locus Nihil? — Nie o wszystkich planach im mówił, nie wszystko im powierzał — dziś powiązał im wygranie wojny, może poradził sobie już z problemem sam. Ale wizja z Groty Krzyku nie dawała mu spokoju.
Obserwował Drew, jak zajmował się Lucindą, jak usługiwał jej jak na gospodarza przystało. Wciąż miał w pamięci jego słowa, słowa o poślubieniu, słowa o miłości, która pozostała w nim pomimo tych wszystkich konfliktów. Milczał, podobnie jak Deirdre, przyglądając im się ze spokojem, pozwalając sobie bardziej na ocenianie poczynań i zachowania Lucindy niż Drew, ale w przeciwieństwie do Śmierciożerczyni nie zamierzał zachowywać się tak, jakby byli na przesłuchaniu lub wystawie rasowych ogierów. Jeśli klątwa miała być skuteczna, musieli stać się jej sojusznikami — ostrożnymi, czujnymi, cwanymi. Nie musiał uczestniczyć w tym teatrzyku, ale kiedy Drew mówił i zapewniał ją o swoich dobrych intencjach, opuścił wzrok i pokiwał głową, jakby się z nim zgadzał i jakby chciał dokładnie tego samego. W rzeczywistości jednak — wystarczyło jego zawahanie by pozbawić ją życia i nie miałby przy tym żadnych skrupułów.
— Rzeczywiście — skwitował jej słowa odnośnie Suffolk i krótko skinął głową, pozwalając gospodarzowi uczynić to, co planował. Nim jednak to się zdarzyło arystokratka zabrała głos. Zogniskował na niej spojrzenie, zastygł też w bezruchu na kilka chwil w zaintrygowaniu i słodkim oczekiwaniu na to, co nastąpi.
— Popełnione błędy jesteśmy w stanie wybaczyć, wszak wszyscy jesteśmy tylko ludźmi — odparł jej uprzejmie i uśmiechnął się sympatycznie. — Ale nie zrzucaj nam na barki ciężaru twojej niepamięci. Może nigdy nie będziemy w stanie przywrócić tego, co ci odebrano — głupotą byłoby mamić ją nadzieją, że wszystkie wspomnienia odzyska i znów będzie całkiem sobą. Miał nadzieję, że Drew nie obiecywał jej podobnych głupot. — Ale to co nas ze sobą połączyło i związało przed laty wymusza na nas lojalność i oddanie wobec braci i sióstr. Jesteś jedną z nas. Zawsze byłaś. Masz moje słowo, Lucindo, że zrobimy wszystko by te utracone bezpowrotnie chwile zastąpić nowymi, bardziej aktualnymi doświadczeniami — zapewnił ją, zerkając na Drew. Kiedy ujęła jego dłoń, zadarł brodę wyżej, a kąciki ust mu drgnęły. Zerknął na Deirdre, wymieniając z niej długie, wymowne spojrzenie i powoli podniósł się z krzesła, wyjmując różdżkę. Nie spieszył się, ale też nie ociągał. Obszedł stół, uważnie lustrując wzrokiem blondynkę, aż w końcu stanął przy nich, pół kroku od Macnaira, po jego stronie. Obrócił lewą dłoń przegubem do góry, różdżkę w dłoni trzymał lekko, palcami okręcił ją, szukając dla niej wygodnego miejsca we wnętrzu. Jej kraniec skierował na pochwycone dłonie czarodziei. Lekkim, kolistym ruchem stworzył mieniącą się złotawym światłem magiczną nić, którą poprowadził wokół ich rąk krańcem różdżki, aż oplotła ich mocno i wyraźnie, na zawsze wiążąc ich słowami przysięgi, która miała za moment wybrzmieć.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wsłuchiwałem się w snute przez Ramseya teorie wlepiając w niego czujne spojrzenie. Nie przerywałem mu, nie wtrącałem też kolejnych pytań, bo te tylko mnożyły kolejne. Prawdopodobnie najlepszym wyjściem było wspomniane zwołanie Rycerzy Walpurgii w celu przekazania im informacji, a tym samym uzyskania nowych, bowiem nietypowe zdarzenia z pewnością nie przytrafiły się tylko nam. Doskonale wiedzieliśmy, że w dobie obecnych wydarzeń trudno było o składanie obszernych raportów. Właściwie to nawet nie mieliśmy pewności, czy wszyscy uszli z życiem – straty można było liczyć w dziesiątkach, jak nie setkach istnień, a znalezienie się w samym centrum ogromnej katastrofy wcale nie musiało być kwestią szczęścia, czego dowodem był Elfi Szlak.
Zgadzałem się w kwestii goblinów. Do szczerości było im daleko, ale przez wzgląd na działanie wyłącznie we własnym interesie nie kłamaliby w sprawie przemytnika z prostej przyczyny – nie mieli takiej potrzeby. -Nie można wykluczyć, że taka księga istnieje- zacząłem wiedząc, że to właśnie stare manuskrypty były najlepszym źródłem wiedzy. Dziś wciąż tworzone są nowe, aczkolwiek w głównej mierze opieraliśmy się na naukach naszych przodków. Być może wszedł w posiadanie takowej, trudno było powiedzieć jak wiele nam nieznanych wciąż ukrytych było w zakamarkach magicznego świata. Stanowiły niejako o potędze, a drogę do tej zwykle chroniono na wszelkie znane sposoby. -Może zapiski wyszły spod ręki tego, który spętał istotę w Grocie Krzyku?- kolejne pytanie bez jednoznacznej odpowiedzi. Trudno było ze szczątek informacji ułożyć logiczną i spójną historię. Wyjść było równie dużo, co stawianych hipotez. -Oczywiście nie można też wziąć za pewnik, że naszyjnik był jedynie symbolem- westchnąłem pod nosem, po czym zacisnąłem palce na szkle i upiłem jego zawartości. -Niewątpliwie stałoby się to priorytetem- ponownie przyznałem Mulciberowi rację.
Okrążyłem stół i chwyciłem butelkę czerwonego wina, by po chwili powrócić do Lucindy, i uzupełnić jej kielich. Na jej słowa o Przeklętej Warowni nie kryłem lekkiego uśmiechu, który zagościł w kącikach ust, choć poniekąd spodziewałem się, że była to jedynie grzeczność wszak do prawdziwego pałacu było temu miejscu daleko. Niemniej jednak zakup i zamieszkanie w równie okazałym budynku było dla mnie prywatnym sukcesem oraz powodem do dumy, co nieszczególnie pragnąłem ukrywać. Być może dla kogoś był to ledwie mały krok w przód, lecz dla osoby ze społecznych nizin, czyli takiej jak ja, prawdziwe osiągnięcie.
Posłałem Lucindzie wymowne spojrzenie na rzuconą dwuznaczność. Od razu zrozumiałem co miała na myśli poprzez surowość i choć w każdej innej sytuacji skomentowałbym jej słowa, to wówczas nie widziałem przestrzeni na nasze przekomarzania. Ponadto właściwie od razu przeszła do krótkiego wywodu, w który wsłuchałem się z nie lada uwagą. Ponowne nawiązanie do odzyskania wspomnień stanowiło niejako sól w oku, ale byłbym naiwny, gdyby porzuciła to pragnienie. To właśnie one człowieka identyfikowały, nadawały mu swego rodzaju tożsamość, kształtowały charakter. Od samego początku wiedziałem, że będzie to dla niej priorytet, a naszym i przede wszystkim moim, zdaniem będzie tę hierarchię zmienić. Zapewnić nowy cel, nakierować na inną drogę. Gdy Ramsey zabrał głos zerknąłem na niego i wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu, w którym na próżno było szukać kpiny. Wiedziałem, że podtrzymywał niezbędną narrację, ale w moim mniemaniu uczynił to przekonywująco. Z resztą nie wszystko było wyssaną z palca bujdą – a zwłaszcza ostatnia część jego wypowiedzi.
Gdy Lucinda uścisnęła moje przedramię uniosłem wzrok na jej zielone tęczówki. Słyszałem kroki zbliżającego się Mulcibera, ale nawet na ledwie sekundę nie odwróciłem spojrzenia od jej oczu. -Czy przysięgasz, że nigdy świadomie nie wyjawisz tajemnic i nie zdradzisz sojuszników Czarnego Pana? Czy przysięgasz, że nigdy świadomie nie sprzeciwisz się lojalności wobec jego sprawy?- słowa przysięgi wybrzmiały i teraz wszystko pozostawało w rękach Lucindy. Czy gotów była stać się jednym z nas? .
Zgadzałem się w kwestii goblinów. Do szczerości było im daleko, ale przez wzgląd na działanie wyłącznie we własnym interesie nie kłamaliby w sprawie przemytnika z prostej przyczyny – nie mieli takiej potrzeby. -Nie można wykluczyć, że taka księga istnieje- zacząłem wiedząc, że to właśnie stare manuskrypty były najlepszym źródłem wiedzy. Dziś wciąż tworzone są nowe, aczkolwiek w głównej mierze opieraliśmy się na naukach naszych przodków. Być może wszedł w posiadanie takowej, trudno było powiedzieć jak wiele nam nieznanych wciąż ukrytych było w zakamarkach magicznego świata. Stanowiły niejako o potędze, a drogę do tej zwykle chroniono na wszelkie znane sposoby. -Może zapiski wyszły spod ręki tego, który spętał istotę w Grocie Krzyku?- kolejne pytanie bez jednoznacznej odpowiedzi. Trudno było ze szczątek informacji ułożyć logiczną i spójną historię. Wyjść było równie dużo, co stawianych hipotez. -Oczywiście nie można też wziąć za pewnik, że naszyjnik był jedynie symbolem- westchnąłem pod nosem, po czym zacisnąłem palce na szkle i upiłem jego zawartości. -Niewątpliwie stałoby się to priorytetem- ponownie przyznałem Mulciberowi rację.
Okrążyłem stół i chwyciłem butelkę czerwonego wina, by po chwili powrócić do Lucindy, i uzupełnić jej kielich. Na jej słowa o Przeklętej Warowni nie kryłem lekkiego uśmiechu, który zagościł w kącikach ust, choć poniekąd spodziewałem się, że była to jedynie grzeczność wszak do prawdziwego pałacu było temu miejscu daleko. Niemniej jednak zakup i zamieszkanie w równie okazałym budynku było dla mnie prywatnym sukcesem oraz powodem do dumy, co nieszczególnie pragnąłem ukrywać. Być może dla kogoś był to ledwie mały krok w przód, lecz dla osoby ze społecznych nizin, czyli takiej jak ja, prawdziwe osiągnięcie.
Posłałem Lucindzie wymowne spojrzenie na rzuconą dwuznaczność. Od razu zrozumiałem co miała na myśli poprzez surowość i choć w każdej innej sytuacji skomentowałbym jej słowa, to wówczas nie widziałem przestrzeni na nasze przekomarzania. Ponadto właściwie od razu przeszła do krótkiego wywodu, w który wsłuchałem się z nie lada uwagą. Ponowne nawiązanie do odzyskania wspomnień stanowiło niejako sól w oku, ale byłbym naiwny, gdyby porzuciła to pragnienie. To właśnie one człowieka identyfikowały, nadawały mu swego rodzaju tożsamość, kształtowały charakter. Od samego początku wiedziałem, że będzie to dla niej priorytet, a naszym i przede wszystkim moim, zdaniem będzie tę hierarchię zmienić. Zapewnić nowy cel, nakierować na inną drogę. Gdy Ramsey zabrał głos zerknąłem na niego i wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu, w którym na próżno było szukać kpiny. Wiedziałem, że podtrzymywał niezbędną narrację, ale w moim mniemaniu uczynił to przekonywująco. Z resztą nie wszystko było wyssaną z palca bujdą – a zwłaszcza ostatnia część jego wypowiedzi.
Gdy Lucinda uścisnęła moje przedramię uniosłem wzrok na jej zielone tęczówki. Słyszałem kroki zbliżającego się Mulcibera, ale nawet na ledwie sekundę nie odwróciłem spojrzenia od jej oczu. -Czy przysięgasz, że nigdy świadomie nie wyjawisz tajemnic i nie zdradzisz sojuszników Czarnego Pana? Czy przysięgasz, że nigdy świadomie nie sprzeciwisz się lojalności wobec jego sprawy?- słowa przysięgi wybrzmiały i teraz wszystko pozostawało w rękach Lucindy. Czy gotów była stać się jednym z nas? .
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 03.10.24 12:13, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Jadalnia
Szybka odpowiedź