Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Zagroda jednorożców
AutorWiadomość
Zagroda jednorożców
Nieopodal plaży ustawiono drewnianą zagrodę, za którą zgromadzono nieduże stado jednorożców. Ogrodzenie prawdopodobnie bardziej strzec miało gości, aniżeli konie - one same potrafiły być niebezpieczne. Ich majestat zawsze zachwycał, prężne, muskularne ciała, błyszczące złotem rogi, jedwabiste ogony oraz grzywy. Widok jednorożca nie był codzienny, wielu czarodziejów miało na festiwalu swoją jedyną życiową okazję na ujrzenie takowego - jedyną, niepowtarzalną... i trudną do zapomnienia.
Przy zagrodzie tłoczyły się panny, dzieci, dziewczęta oraz chłopcy. Te niezwykle wrażliwe zwierzęta nie lubią dotyku mężczyzn, uciekają przed nimi, a najbardziej przyjaźnie zachowują się wobec dziewcząt oraz panien, umykając przed dotykiem mężatek i kobiet, które nie prowadzą się obyczajnie. Młodsze osobniki czynią wyjątki, pozwalając się zbliżyć do siebie chłopcom lub zamężnym niewiastom.
Przy zagrodzie tłoczyły się panny, dzieci, dziewczęta oraz chłopcy. Te niezwykle wrażliwe zwierzęta nie lubią dotyku mężczyzn, uciekają przed nimi, a najbardziej przyjaźnie zachowują się wobec dziewcząt oraz panien, umykając przed dotykiem mężatek i kobiet, które nie prowadzą się obyczajnie. Młodsze osobniki czynią wyjątki, pozwalając się zbliżyć do siebie chłopcom lub zamężnym niewiastom.
Echa powitalnego przemówienia Prewetta ciągle roznosiły się echem gdzieś za plecami Deirdre, ale jakoś nie żałowała szybkiego opuszczenia zgromadzenia przy wejściu na jarmark. Nudne przemowy nestorów rodu kojarzyły się jej z równie potwornymi słowotokami ministerialnych szefów, którzy godzinami potrafili rozwodzić się nad jakąś prostą kwestią. Nawet najkrótsze zadanie w ich ustach nabierało kształtów literackiej epopei, wpychanej na siłę do gardeł otumanionej gawiedzi, z trudem łykającej kolejne długie słowa. Powitanie gości na terenach Dorset dokładnie odzwierciedlało tamtą ministerialną egzaltację – chodziło przecież o rozpoczęcie festynu miłości. Tyle, koniec kropka. Dei od zawsze była miłośniczką krótkich form – czyżby ciągle nie mogła pozbyć się służbowych naleciałości, zainspirowanych urzędniczymi druczkami? – wielbiąc raczej czyny niż słowa. Podobnież było w kwestiach towarzyskich, od roku uszczuplonych do minimum a jednak ciągle obecnych. Pisywanie długich listów zazwyczaj ją nużyło, niosąc ze sobą także ryzyko logicznej wpadki w koloryzowaniu rzeczywistości. Wolała więc spotykać się z nielicznym gronem przyjaciół raz a porządnie, by umocnić ich pewność w kontynuację wspaniałego życia panny Tsagairt jako wziętej karierowiczki w Ministerstwie.
Przygotowywała się więc do jarmarku bardzo skrupulatnie, uprzednio sprawdzając nazwiska obecnych pracowników Departamentu. Wyekwipowana w niezbędną wiedzę pojawiła się na wzgórzach Dorset, od razu odnajdując w przyświtoklikowym tłumie Zaima. Co nie było właściwie takie trudne biorąc pod uwagę fakt, że towarzyszyła mu jak zwykle nieziemsko piękna Harriett. Początkowo nie polubiła młodziutkiej małżonki swojego ulubionego krewnego, ale z czasem sympatia do półwili osiągnęła naprawdę satysfakcjonujący poziom, pozwalający na swobodniejsze odegranie głównej roli dzisiejszego wieczoru. Musiała (i chciała) nieco odbudować rodzinne relacje – wiedziała, że Zaim kontaktuje się z jej ojcem i że nic tak nie uwiarygodni jej pracoholicznej historyjki jak opowieści bohaterskiego aurora, będącego ulubieńcem Wilhelma Seniora. Wymieniła więc z piękną parą początkowe uprzejmości, czując leciutką tremę przed tym pierwszym od kilku tygodni występem. Nieco obawiała się także ewentualnego rozpoznania przez klientów, chociaż ten lęk minimalizowała do minimum swoim wyglądem. Zazwyczaj równo upięte włosy teraz opadały na jej ramiona rozczochraną kaskadą, na jej bladej twarzy nie znajdował się nawet gram makijażu a do tego była przecież wyjątkowo ubrana – tak przeciętnie, szaro i nudno, jak to tylko możliwe. Przypominała raczej ubogą krewną wspaniałej parki i o taki efekt jej właśnie chodziło. W końcu mogła poczuć się swobodnie, odwzajemniając szeroki uśmiech Zaima.
- Tęskniłeś, prawda? – spytała słodko z wyraźnym rozbawieniem a także z jakim dziwnym wewnętrznym ukontentowaniem. Zazwyczaj słodkie pary wywoływały u niej mdłości, ale widok Hattie i Zaima nieco łagodził jej krytykancką stronę. – Co u waszego małego chłopca? Pewnie nie poznam go, kiedy w końcu was odwiedzę - kontynuowała, zerkając z ukosa na Harriett, kiedy ta zaproponowała obejrzenie jednorożców. W pierwszym odruchu chciała gwałtownie zaprotestować – jej życie i tak było bogate w rozjuszone stado ogierów, tratujących wszystko przed sobą – ale w końcu zdecydowała się na nieco wymuszony zachwyt tym pomysłem, rzucając tylko ponad blond głową Hattie sugestywne spojrzenie Zaimowi.
Przygotowywała się więc do jarmarku bardzo skrupulatnie, uprzednio sprawdzając nazwiska obecnych pracowników Departamentu. Wyekwipowana w niezbędną wiedzę pojawiła się na wzgórzach Dorset, od razu odnajdując w przyświtoklikowym tłumie Zaima. Co nie było właściwie takie trudne biorąc pod uwagę fakt, że towarzyszyła mu jak zwykle nieziemsko piękna Harriett. Początkowo nie polubiła młodziutkiej małżonki swojego ulubionego krewnego, ale z czasem sympatia do półwili osiągnęła naprawdę satysfakcjonujący poziom, pozwalający na swobodniejsze odegranie głównej roli dzisiejszego wieczoru. Musiała (i chciała) nieco odbudować rodzinne relacje – wiedziała, że Zaim kontaktuje się z jej ojcem i że nic tak nie uwiarygodni jej pracoholicznej historyjki jak opowieści bohaterskiego aurora, będącego ulubieńcem Wilhelma Seniora. Wymieniła więc z piękną parą początkowe uprzejmości, czując leciutką tremę przed tym pierwszym od kilku tygodni występem. Nieco obawiała się także ewentualnego rozpoznania przez klientów, chociaż ten lęk minimalizowała do minimum swoim wyglądem. Zazwyczaj równo upięte włosy teraz opadały na jej ramiona rozczochraną kaskadą, na jej bladej twarzy nie znajdował się nawet gram makijażu a do tego była przecież wyjątkowo ubrana – tak przeciętnie, szaro i nudno, jak to tylko możliwe. Przypominała raczej ubogą krewną wspaniałej parki i o taki efekt jej właśnie chodziło. W końcu mogła poczuć się swobodnie, odwzajemniając szeroki uśmiech Zaima.
- Tęskniłeś, prawda? – spytała słodko z wyraźnym rozbawieniem a także z jakim dziwnym wewnętrznym ukontentowaniem. Zazwyczaj słodkie pary wywoływały u niej mdłości, ale widok Hattie i Zaima nieco łagodził jej krytykancką stronę. – Co u waszego małego chłopca? Pewnie nie poznam go, kiedy w końcu was odwiedzę - kontynuowała, zerkając z ukosa na Harriett, kiedy ta zaproponowała obejrzenie jednorożców. W pierwszym odruchu chciała gwałtownie zaprotestować – jej życie i tak było bogate w rozjuszone stado ogierów, tratujących wszystko przed sobą – ale w końcu zdecydowała się na nieco wymuszony zachwyt tym pomysłem, rzucając tylko ponad blond głową Hattie sugestywne spojrzenie Zaimowi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Sprowadzenie bezcennych zwierząt na teren Dorset było nie lada wyzwaniem logistycznym i przez ostatnie dni Beatrice spała bardzo niewiele. Zajęta dopinaniem wszystkiego na ostatni guzik, ślęczała nocami nad pergaminami z planem podróży, mapą całego festynu i grafikiem dla opiekunek, których zadaniem było czuwanie nad jednorożcami w ciągu nadchodzącego tygodnia. Miała wprawdzie do pomocy Rosalie, ale dziewczyna była przecież wolontariuszką rezerwatu, a nie pełnoprawnym pracownikiem. Dlatego Bea postanowiła oszczędzić młodej wili większości administracyjnych spraw. Razem planowały atrakcje i wybierały najłagodniejsze zwierzęta ze stada, aby zminimalizować szanse potencjalnych wypadków. Ale z kosztorysem całej przygody, Bea zmierzyła się sama. I jeśli pominąć stres związany z obawami, że coś może stać się jej kochanym konikom - ogromnie cieszyła się, że ma to wszystko na głowie. Dzięki temu nie musiała myśleć o innych sprawach, które od blisko dwóch tygodniu nieustannie przyprawiały ją o mdłości.
Nie wybierała się na oficjalne otwarcie festynu. Miałaby słuchać Prewettów? Którzy ponoć pretendują do miana najlepszych gospodarzy w kraju? Nigdy. Duma z nazwiska Nott, nakazywała jej pozostanie w miejscu i jawne zignorowanie tej części imprezy. Rose zniknęła jej z oczu kilka minut wcześniej, podążając w tamtym kierunku, więc jeśli coś interesującego się wydarzy z pewnością przyniesie ze sobą wszystkie wieści. Obok zagrody rozstawiono jedwabny namiot, w którym Beatrice kryła się teraz przed słońcem. Sączyła wodę z cytryną, z wysokiej szklanki i przeglądała przywiezione z Forest of Dean broszurki informacyjne, które zaścielały stolik zajmujący większą część namiotu. Rezerwat nie kłopotałby się transportem jednorożców, gdyby nie fakt, że tego typu imprezy były świetnym sposobem na zdobycie nowych darczyńców. Czego jak czego, ale złota nigdy nie można mieć za dużo.
Z zamyślenia wyrwało ją głośne parsknięcie jednego z jednorożców. Zaalarmowana tym odgłosem podniosła wzrok znad informatorów i dostrzegła pierwszych zbliżających się gości. Nie wyszła im jednak naprzeciw. Opuściła namiot i zbliżyła się do zagrody, by uspokoić zwierzęta. Poklepała lśniący kark potężnego ogiera, który przed momentem zaalarmował stado o zbliżających się intruzach.
- No już, już. - odezwała się miękkim tonem, jednocześnie lekko podszczypując palcami srebrzystą skórę na smukłej szyi zwierzęcia. - To dopiero pierwszy dzień, lepiej zacznij się przyzwyczajać do gości, mój piękny.
Opart nonszalancko o ogrodzenie, czekała aż tamci się zbliżą. Pozostawała czujna na reakcje jednorożców, zwłaszcza, że jednym z nadchodzących bez wątpienia był mężczyzna.
/czuwam tu sobie w temacie nad jednorogami <3/
Nie wybierała się na oficjalne otwarcie festynu. Miałaby słuchać Prewettów? Którzy ponoć pretendują do miana najlepszych gospodarzy w kraju? Nigdy. Duma z nazwiska Nott, nakazywała jej pozostanie w miejscu i jawne zignorowanie tej części imprezy. Rose zniknęła jej z oczu kilka minut wcześniej, podążając w tamtym kierunku, więc jeśli coś interesującego się wydarzy z pewnością przyniesie ze sobą wszystkie wieści. Obok zagrody rozstawiono jedwabny namiot, w którym Beatrice kryła się teraz przed słońcem. Sączyła wodę z cytryną, z wysokiej szklanki i przeglądała przywiezione z Forest of Dean broszurki informacyjne, które zaścielały stolik zajmujący większą część namiotu. Rezerwat nie kłopotałby się transportem jednorożców, gdyby nie fakt, że tego typu imprezy były świetnym sposobem na zdobycie nowych darczyńców. Czego jak czego, ale złota nigdy nie można mieć za dużo.
Z zamyślenia wyrwało ją głośne parsknięcie jednego z jednorożców. Zaalarmowana tym odgłosem podniosła wzrok znad informatorów i dostrzegła pierwszych zbliżających się gości. Nie wyszła im jednak naprzeciw. Opuściła namiot i zbliżyła się do zagrody, by uspokoić zwierzęta. Poklepała lśniący kark potężnego ogiera, który przed momentem zaalarmował stado o zbliżających się intruzach.
- No już, już. - odezwała się miękkim tonem, jednocześnie lekko podszczypując palcami srebrzystą skórę na smukłej szyi zwierzęcia. - To dopiero pierwszy dzień, lepiej zacznij się przyzwyczajać do gości, mój piękny.
Opart nonszalancko o ogrodzenie, czekała aż tamci się zbliżą. Pozostawała czujna na reakcje jednorożców, zwłaszcza, że jednym z nadchodzących bez wątpienia był mężczyzna.
/czuwam tu sobie w temacie nad jednorogami <3/
Then I’d trade all my tomorrows for just one yesterday.
Beatrice Nott
Zawód : opiekunka jednorożców
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Przyrzekam na kobiety stałość niewzruszoną,
nienawidzić ród męski, nigdy nie być żoną.
nienawidzić ród męski, nigdy nie być żoną.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Branie udziału w wydarzeniach towarzyskich miałam we krwi dokładnie tak, jak poranne przechadzki po ogrodzie i doglądanie swoich róż i chociaż drugi z tych nawyków był stosunkowo nowy, pierwszy pielęgnowałam pieczołowicie już od wielu lat, na festiwalu Prewettów pojawiając się cyklicznie. Zmieniło się jednak towarzystwo, w jakim pojawiałam się na nim już od jakiegoś czasu, zastępując bycie połową wywołującej szum medialnej parki na rzecz spędzania przyjęcia w bardziej rodzinnej atmosferze. Gdy i tym razem dzięki świstoklikowi przybyliśmy z Zaimem na miejsce, na które w szybkim tempie ściągało coraz więcej osób skuszonych dużą ilością atrakcji lub po prostu sposobnością do odnowienia niektórych kontaktów towarzyskich, jasne blond włosy miałam ułożone w eleganckie fale przykryte modnym kapeluszem, idealnie pasującym do zwiewnej czerwonej sukienki, którą samodzielnie przygotowałam z myślą na tą okazję. Racząc wszystkich słodkimi jak miód, czarującymi uśmiechami, witałam mijanych znajomych i mniej znajomych, a kiedy dołączyła do nas Deirdre, mój ciepły uśmiech tylko się poszerzył. Z początku, gdy nasze drogi skrzyżowały się po raz pierwszy, traktowałam ją z lekkim dystansem, nieprzychylnym okiem patrząc na ministerialną kierowniczkę o egzotycznej urodzie, tak dalekiej i odmiennej od mojej, że aż poczułam lekkie ukłucie zazdrości, typowe dla próżnej istoty. Później jednak opuściły mnie głupie uprzedzenia, a odkąd znalazłyśmy wspólne tematy do rozmów, chętnie zapraszałam kobietę do naszego dworku w Kent, nawet przez chwilę nie podejrzewając, że jej ścieżka zawodowa mogłaby być zgoła odmienna od tej, która była podawana w wersji oficjalnej.
- Deirdre, miło cię widzieć! - przywitałam ciemnowłosą towarzyszkę, za którą kilka sekund później dostrzegłam majaczącą wcale nie tak daleko charakterystyczną sylwetkę Benjamina. Oczywiście, że i on postanowił się tu pojawić, jakże mogłam być tak naiwna i sądzić, że będzie inaczej? Szybko odwróciłam spojrzenie, maskując doskonale chwilowe zmieszanie i wsunęłam szczupłą dłoń pod ramię Zaima, by drugą dłonią wskazać inne miejsce. - Kochanie, Seth bardzo się zasmucił, gdy panna Moore przypadkowo wspomniała o jednorożcach, które mają się pojawić na festiwalu i których nie zobaczy sam, możemy podejść bliżej zagrody? Może przynajmniej uda mi się zrobić zdjęcie. Na następne takie wydarzenie koniecznie musimy go ze sobą zabrać, jest już chyba dostatecznie duży. - oświadczyłam, uzasadniając nagłą zmianę kierunku, w jakim zmierzała nasza trójka i odciągając swoich towarzyszy od wejścia, chociaż czerwona sukienka z pewnością rzucała się w oczy do tego stopnia, że moje pobożne życzenie pozostania niezauważoną przez niektórych, miało nikłe szanse się spełnić.
- Chyba jeszcze nie wyrósł z manii małego piromana, ale mam nadzieję, że twój strój nie ulegnie zniszczeniu przy kolejnej wizycie! - odpowiedziałam raźnie, nie zastanawiając się nad tym, czy może przypadkiem pytanie nie było skierowane do Zaima, którego ramię oplatałam jak trujący bluszcz, gdy podchodziliśmy coraz bliżej zagrody, z której nagle dobiegło głośne parsknięcie. I to raczej niezadowolone. - Och, czy jednorożce przypadkiem nie reagują zbyt dobrze na mężczyzn i mężatki? - zasmuciłam się, przypominając sobie nieco podręcznikową wiedzę o tych zwierzętach, które zdawały się być tak magnetyczne i, niestety, dość niedostępne. Skinęłam uprzejmie głową pannie Nott, która sprawowała nad nimi pieczę, licząc na to, że kolejne pokonywane przez nas kroki nie wpędzą w amok jednorożców.
- Deirdre, miło cię widzieć! - przywitałam ciemnowłosą towarzyszkę, za którą kilka sekund później dostrzegłam majaczącą wcale nie tak daleko charakterystyczną sylwetkę Benjamina. Oczywiście, że i on postanowił się tu pojawić, jakże mogłam być tak naiwna i sądzić, że będzie inaczej? Szybko odwróciłam spojrzenie, maskując doskonale chwilowe zmieszanie i wsunęłam szczupłą dłoń pod ramię Zaima, by drugą dłonią wskazać inne miejsce. - Kochanie, Seth bardzo się zasmucił, gdy panna Moore przypadkowo wspomniała o jednorożcach, które mają się pojawić na festiwalu i których nie zobaczy sam, możemy podejść bliżej zagrody? Może przynajmniej uda mi się zrobić zdjęcie. Na następne takie wydarzenie koniecznie musimy go ze sobą zabrać, jest już chyba dostatecznie duży. - oświadczyłam, uzasadniając nagłą zmianę kierunku, w jakim zmierzała nasza trójka i odciągając swoich towarzyszy od wejścia, chociaż czerwona sukienka z pewnością rzucała się w oczy do tego stopnia, że moje pobożne życzenie pozostania niezauważoną przez niektórych, miało nikłe szanse się spełnić.
- Chyba jeszcze nie wyrósł z manii małego piromana, ale mam nadzieję, że twój strój nie ulegnie zniszczeniu przy kolejnej wizycie! - odpowiedziałam raźnie, nie zastanawiając się nad tym, czy może przypadkiem pytanie nie było skierowane do Zaima, którego ramię oplatałam jak trujący bluszcz, gdy podchodziliśmy coraz bliżej zagrody, z której nagle dobiegło głośne parsknięcie. I to raczej niezadowolone. - Och, czy jednorożce przypadkiem nie reagują zbyt dobrze na mężczyzn i mężatki? - zasmuciłam się, przypominając sobie nieco podręcznikową wiedzę o tych zwierzętach, które zdawały się być tak magnetyczne i, niestety, dość niedostępne. Skinęłam uprzejmie głową pannie Nott, która sprawowała nad nimi pieczę, licząc na to, że kolejne pokonywane przez nas kroki nie wpędzą w amok jednorożców.
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ostatnio nie było wcale dobrze. Coś się wyraźnie psuło między mną, a Harriett, lecz nie potrafiłem tego do końca zidentyfikować. Czy chodziło o moją pracę? Nie, myśl o tym odpychałem daleko, przecież nie od dziś jestem aurorem. W zasadzie poznaliśmy się podczas mojej pracy, nie wydaje mi się zatem, aby nagle w ogólnym rozrachunku coś miało się nie zgadzać. Przyczyna musiała tkwić gdzie indziej, lecz za każdym razem, kiedy próbowałem cokolwiek wydobyć z mej żony, ta zamykała się w sobie jeszcze bardziej. I ani moje prośby, ani groźby, ani huknięcia wspaniałe nie pomagały. Przestałem zatem naciskać, co jednak z pewnością odbiło się nieco na naszych kontaktach. Oczywiście, że chciałem się z nią wybrać na festiwal, ale pomimo to odczuwałem, że nie powinniśmy iść sami, we dwoje. Miałem wrażenie, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Zatęskniłem za to za mą kochaną Deirdre, której tak dawno nie widziałem. Miałem w głowie doprawdy dziwaczną projekcję, że ta wydoroślała, przynajmniej ze trzy razy była zaręczona, ostatecznie wyszła za mąż i teraz żyje sobie szczęśliwie gdzieś w Wielkiej Brytanii. Zachęcony faktem, że nie mam od niej żadnych wieści, posłałem jej sowę z zaproszeniem na imprezę Prewettów i bardzo się ucieszyłem, kiedy Dei zgodziła się z nami pójść. Czułem się bezpieczniej mając świadomość, że w razie czego obok będzie ktoś, na kim mogę polegać. To było złudnym wrażeniem, szczególnie, że przecież nie miałem pojęcia, jak się potoczyły jej dalsze losy od czasu naszego ostatniego kontaktu.
Po wydostaniu się ze świstoklika podałem ramię Harriett, by zacząć iść powolnym krokiem w stronę umówionego miejsca spotkania. W mojej głowie kłębiło się mnóstwo myśli, które szczęśliwie zostały rozwiane przez Tsagairt, która, choć starała się wyglądać przeciętnie, na mnie zawsze będzie robić wrażenie. Śmiem sądzić, że jesteśmy najbardziej wyróżniającą się trójką na tym całym padole Weymouth. Pięknego skądinąd i żałowałem bardzo, że nie słyszę śmiechu Setha biegającego gdzieś w pobliżu.
- Dei! Tęskniłem cholernie - powiedziałem na przywitanie, a moja twarz się rozpogodziła, zapewne nie mniej jak super wąs. - Tyle czasu... Masz szczęście, że jesteś już duża i nie mogę cię przełożyć przez kolano. Odzywaj się częściej! - zagrzmiałem, śmiejąc się. Jak zwykle brakowało mi taktu i ogłady, lecz nie zamierzałem się tym wcale przejmować. Dawno przestałem rozliczać ludzi z tego, co o mnie myślą. Popadłbym chyba w depresję, słuchając tych wszystkich pruderyjnych i fałszywych osobników.
- Oczywiście, co tylko chcesz - odezwałem się do żony, kiedy ta zaproponowała robienie zdjęcia jednorożcom. Prawdę powiedziawszy to sam byłem ciekaw, jak te stworzenia wyglądają na żywo. Nigdy ich nie widziałem, nie licząc podręcznika do ONMS. Mi bliższe były sfinksy czy gryfy, nie tak delikatne, a mimo to majestatyczne zwierzęta.
- Ach, tak, Seth nieustannie broi, ale to dobrze. Cieszę się, że ma taką energię, nie chciałbym, aby zmarnował sobie dzieciństwo na wkuwaniu wszystkich reguł do głowy. To znaczy, nauka jest ważna, ale na to przyjdzie jeszcze pora - wyjaśniłem Dei, nawet, jeśli nie było to za bardzo pedagogiczne podejście. Być może byłem nieodpowiedzialnym ojcem, który chce, aby jego syn się wyszumiał, nie zamierzałem się jednak z tym kryć.
Kiedy zbliżyliśmy się bardziej do zagrody, skinąłem uprzejmie głową jednej z opiekunek w ramach przywitania i wbiłem wzrok w wierzgające jednorożce.
- To prawda, nie polubiły ani mnie, ani ciebie - powiedziałem z rozbawieniem, komentując jednocześnie sprawę chowu tychże koni. O Tsagairt nic nie mówiłem, wszak nie znałem jej dotychczasowego życia.
Po wydostaniu się ze świstoklika podałem ramię Harriett, by zacząć iść powolnym krokiem w stronę umówionego miejsca spotkania. W mojej głowie kłębiło się mnóstwo myśli, które szczęśliwie zostały rozwiane przez Tsagairt, która, choć starała się wyglądać przeciętnie, na mnie zawsze będzie robić wrażenie. Śmiem sądzić, że jesteśmy najbardziej wyróżniającą się trójką na tym całym padole Weymouth. Pięknego skądinąd i żałowałem bardzo, że nie słyszę śmiechu Setha biegającego gdzieś w pobliżu.
- Dei! Tęskniłem cholernie - powiedziałem na przywitanie, a moja twarz się rozpogodziła, zapewne nie mniej jak super wąs. - Tyle czasu... Masz szczęście, że jesteś już duża i nie mogę cię przełożyć przez kolano. Odzywaj się częściej! - zagrzmiałem, śmiejąc się. Jak zwykle brakowało mi taktu i ogłady, lecz nie zamierzałem się tym wcale przejmować. Dawno przestałem rozliczać ludzi z tego, co o mnie myślą. Popadłbym chyba w depresję, słuchając tych wszystkich pruderyjnych i fałszywych osobników.
- Oczywiście, co tylko chcesz - odezwałem się do żony, kiedy ta zaproponowała robienie zdjęcia jednorożcom. Prawdę powiedziawszy to sam byłem ciekaw, jak te stworzenia wyglądają na żywo. Nigdy ich nie widziałem, nie licząc podręcznika do ONMS. Mi bliższe były sfinksy czy gryfy, nie tak delikatne, a mimo to majestatyczne zwierzęta.
- Ach, tak, Seth nieustannie broi, ale to dobrze. Cieszę się, że ma taką energię, nie chciałbym, aby zmarnował sobie dzieciństwo na wkuwaniu wszystkich reguł do głowy. To znaczy, nauka jest ważna, ale na to przyjdzie jeszcze pora - wyjaśniłem Dei, nawet, jeśli nie było to za bardzo pedagogiczne podejście. Być może byłem nieodpowiedzialnym ojcem, który chce, aby jego syn się wyszumiał, nie zamierzałem się jednak z tym kryć.
Kiedy zbliżyliśmy się bardziej do zagrody, skinąłem uprzejmie głową jednej z opiekunek w ramach przywitania i wbiłem wzrok w wierzgające jednorożce.
- To prawda, nie polubiły ani mnie, ani ciebie - powiedziałem z rozbawieniem, komentując jednocześnie sprawę chowu tychże koni. O Tsagairt nic nie mówiłem, wszak nie znałem jej dotychczasowego życia.
Gość
Gość
Czerwona sukienka z pewnością podkreślała i tak wyrazistą urodę Harriett, ale sama Deirdre nigdy nie nałożyłaby na siebie podobnego materiału. Zbyt trudnego do prania, zbyt eleganckiego, zbytnio należącego do świata, który Dei pozostawiła za sobą. Za dokładnie zamkniętymi drzwiami zniknął przepych, radość z szybko zarobionych pieniędzy, poczucie władzy - teraz na nowo musiała wejść w tą wyimaginowaną rzeczywistość, wywołując w swojej głowie słodki wstęp do schizofrenii. Zachowywała się tak, jakby wcale nie czuła się zmęczona intensywną nocą i jakby pod prostym materiałem spodni - tak, nieco naciągała modowe konwenanse, chociaż oczywiście nie w ten półwilowy sposób - nie skrywała obdartych do krwi kolan. Subtelna przemiana z kobiety pracującej fizycznie w umysłową iskierkę Ministerstwa przyszła jej jednak z zadziwiającą trudnością. Kiedy stała tuż obok uśmiechniętego Zaima nie czuła w ogóle wyrzutów sumienia. Starszy egzotyczny krewny nieodłącznie kojarzył się jej ze szczęśliwym etapem życia a jego aura od razu przywoływała same pozytywne emocje, których Dei nie musiała nawet udawać. Naprawdę cieszyła się z obecności Zaima, z piękna Hattie, ze słonecznego dnia. Z każdym krokiem w przemiłym towarzystwie coraz bardziej oddalała się od chłodnej zadaniowości dzisiejszego spotkania, wsiąkając w atmosferę niemalże rodzinną, jakiej nie doświadczyła od ponad roku. To dziwne, ciepłe uczucie, rozlewające się kiczowato gdzieś w okolicach jej mostka, odrobinę ją dekoncentrowało, sprawiając, że na uprzejmości małżeństwa reagowała z lekkim opóźnieniem.
- Postaram się odzywać częściej, ale...wiesz jak wygląda praca w Ministerstwie - odparła z cichym westchnięciem, mrugając jednak do Zaima porozumiewawczo. Jako auror często narzekał na masę papierkowej roboty, zalewającej jego biurko, dlatego z pewnością rozumiał ból młodej, prawniczej urzędniczki. Obecnie wepchniętej w radosny schemat, w jakim próbowała się odnaleźć, chociaż na wspomnienie Setha uśmiechnęła się naprawdę szczerze. Synka państwa Naifeh traktowała jako jeszcze jedną porcję rodzeństwa, wyjątkowo spokojnie reagując na jego szalone wyczyny, kiedy pojawiała się w otoczonym różami domu Zaima. Słuchała opowieści o chłopcu z autentyczną ciekawością, pięknie dostosowując się do zachwycających okoliczności przyrody. Gdzieś zgubiła ostrą, nieufną i zdystansowaną Deirdre, zbyt gładko wchodząc w rolę dawnej siebie, uroczej nastolatki, która za plecami rodziny wymieniała się z Zaimem łaskoczącymi zaklęciami. Nie wiedziała, czy powrót tych wspomnień bardziej ją wzrusza czy przeraża, aczkolwiek w promieniach słońca, mile gładzących jej bladą twarz, kierowałaby swój osąd bardziej w stronę pierwszego odczucia.
Nawet kiedy zbliżyli się do zagrody z jednorożcami a Deirdre zdecydowanie przystanęła w znacznej odległości od płotu, zaplatając ręce na piersi. - Ja...nie przepadam za zwierzętami. Zwłaszcza koniopodobnymi - powiedziała, idealnie udając wręcz niewieści niepokój przed jakimiś bestiami, co z tego że opiewanymi we wszystkich bajkach dla małych księżniczek. Tsagairt nie oczekiwała w żadnym zamku na czarodziejskiego rumaka...i wolała nie ryzykować przemiłej śmierci poprzez stratowanie. - Ale już wiem, jaką zabawkę podaruję Sethowi przy następnej okazji - dodała z uśmiechem, unosząc lekko brwi na wychowawczą tyradę Zaima. - Jeśli chcesz znać moją, panieńską opinię, lepiej, żeby był chudziutkim mądralą niż napakowanym troglodytą - powiedziała beztrosko, odgarniając opadające jej na twarz czarne włosy. - Prawda, Harriett? - dopytała, powracając wzrokiem do ślicznej buzi wyraźnie zaaferowanej Hattie, kiedyś uważanej przez Dei za najgłupszą istotę na świecie...która teraz awansowała do miana kogoś naprawdę w porządku.
- Postaram się odzywać częściej, ale...wiesz jak wygląda praca w Ministerstwie - odparła z cichym westchnięciem, mrugając jednak do Zaima porozumiewawczo. Jako auror często narzekał na masę papierkowej roboty, zalewającej jego biurko, dlatego z pewnością rozumiał ból młodej, prawniczej urzędniczki. Obecnie wepchniętej w radosny schemat, w jakim próbowała się odnaleźć, chociaż na wspomnienie Setha uśmiechnęła się naprawdę szczerze. Synka państwa Naifeh traktowała jako jeszcze jedną porcję rodzeństwa, wyjątkowo spokojnie reagując na jego szalone wyczyny, kiedy pojawiała się w otoczonym różami domu Zaima. Słuchała opowieści o chłopcu z autentyczną ciekawością, pięknie dostosowując się do zachwycających okoliczności przyrody. Gdzieś zgubiła ostrą, nieufną i zdystansowaną Deirdre, zbyt gładko wchodząc w rolę dawnej siebie, uroczej nastolatki, która za plecami rodziny wymieniała się z Zaimem łaskoczącymi zaklęciami. Nie wiedziała, czy powrót tych wspomnień bardziej ją wzrusza czy przeraża, aczkolwiek w promieniach słońca, mile gładzących jej bladą twarz, kierowałaby swój osąd bardziej w stronę pierwszego odczucia.
Nawet kiedy zbliżyli się do zagrody z jednorożcami a Deirdre zdecydowanie przystanęła w znacznej odległości od płotu, zaplatając ręce na piersi. - Ja...nie przepadam za zwierzętami. Zwłaszcza koniopodobnymi - powiedziała, idealnie udając wręcz niewieści niepokój przed jakimiś bestiami, co z tego że opiewanymi we wszystkich bajkach dla małych księżniczek. Tsagairt nie oczekiwała w żadnym zamku na czarodziejskiego rumaka...i wolała nie ryzykować przemiłej śmierci poprzez stratowanie. - Ale już wiem, jaką zabawkę podaruję Sethowi przy następnej okazji - dodała z uśmiechem, unosząc lekko brwi na wychowawczą tyradę Zaima. - Jeśli chcesz znać moją, panieńską opinię, lepiej, żeby był chudziutkim mądralą niż napakowanym troglodytą - powiedziała beztrosko, odgarniając opadające jej na twarz czarne włosy. - Prawda, Harriett? - dopytała, powracając wzrokiem do ślicznej buzi wyraźnie zaaferowanej Hattie, kiedyś uważanej przez Dei za najgłupszą istotę na świecie...która teraz awansowała do miana kogoś naprawdę w porządku.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Starsze jednorożce niespokojnie ryły kopytami w ziemi. Bea widziała w nich wahanie - z jednej strony chciały zostać blisko niej. Spełniała wszak wszystkie warunki, by te kapryśne zwierzęta do niej lgnęły. Miała też znajomy zapach, który musiał im się kojarzyć z rezerwatem, z którego zostały tak niespodziewanie zabrane. Jednak zbliżająca się trójka budziła w jednorożcach niechęć, którą wprawne oko opiekunki z łatwością dostrzegało. Niepokój starszych zwierząt udzielał się też młodym, a to było w tej chwili bardzo nie po myśli panny Nott. Westchnęła więc cicho, a potem postawiła odzianą w skórzany trzewik stópkę na drewnianym szczeblu ogrodzenia. Wspięła się do góry, wychyliła w stronę najstarszego samca i klepnęła go energicznie w zad, kończąc tym samym jego rozterki.
- Idźcie pobiegać, marudy. - fuknęła, gdy zwierze zatańczyło w miejscu zdezorientowanie jej zachowaniem, a potem puściło się galopem na drugą stronę zagrody. Reszta stada oczywiście szybko za nim podążyła. Bea przypuszczała jednak, że najmłodsze szybko do niej wrócą i być może nawet dadzą się pogłaskać paniom. Zeskoczyła z ogrodzenia, otrzepała dłonie i poprawiła błękitną szatę, która okrywała szczelnie jej ciało. Dopiero teraz przywołała na usta lekki uśmiech i odpowiedziała na powitalne gesty ze strony swoich gości.
- Bardzo proszę, niech pan nie podchodzi bliżej. - zawołała, jednocześnie kierując do nich swe kroki. Poruszała się pewnie i z gracją świadczącą o jej pochodzeniu, ale w jej spojrzeniu nie dało się dostrzec żadnych objawów niezdrowej wyższości typowej dla niektórych szlachetnych panien. Na czas swojego dyżuru była wszak przede wszystkim opiekunką, a dopiero potem córką Nottów.
- Moi podopieczni nie mieli jeszcze dość czasu, by oswoić się z sytuacją. Nie chciałabym ich bardziej drażnić, a taka już ich natura, że alergicznie reagują na mężczyzn. - uśmiechnęła się uprzejmie do Zaima, a potem skierowała spojrzenie na towarzyszące mu kobiety. Rozpoznała bez większego trudu byłą pannę Lovegood, o której zawsze słyszało się na salonach. Kobieta o egzotycznej urodzie też wydawała jej się znajoma, ale dlaczego? Ah, tego za nic nie mogła sobie przypomnieć! W szkole nie zwracała zbyt wielkiej uwagi na rówieśników bez szlacheckich tytułów, zapewne dlatego nie skojarzyła Dei jako dawnej koleżanki z dormitorium Elizabeth.
- Ale jeśli panie chcą podejść bliżej, zapraszam. Młodszym okazom niestraszne obrączki, powinny dać się obejrzeć z bliska. - dodała, kierując swoje słowa głownie do Harriett, której stanu cywilnego była pewna. Ów towarzyszący jej mężczyzna musiał być tym jak-mu-tam aurorem, za którego wyszła. Nie był czystej krwi, więc Bea nigdy nie kłopotała się zapamiętywaniem jego nazwiska. Nie ukrywajmy, nie należała do szczególnie tolerancyjnych osób. Była jednak profesjonalistką i - co może nawet ważniejsze! - damą. Nie dało się więc dostrzec w jej zachowaniu nawet jednego uchybienia od protokołu. No może poza tym wspinaniem się na ogrodzenie... Średnio eleganckie.
- Idźcie pobiegać, marudy. - fuknęła, gdy zwierze zatańczyło w miejscu zdezorientowanie jej zachowaniem, a potem puściło się galopem na drugą stronę zagrody. Reszta stada oczywiście szybko za nim podążyła. Bea przypuszczała jednak, że najmłodsze szybko do niej wrócą i być może nawet dadzą się pogłaskać paniom. Zeskoczyła z ogrodzenia, otrzepała dłonie i poprawiła błękitną szatę, która okrywała szczelnie jej ciało. Dopiero teraz przywołała na usta lekki uśmiech i odpowiedziała na powitalne gesty ze strony swoich gości.
- Bardzo proszę, niech pan nie podchodzi bliżej. - zawołała, jednocześnie kierując do nich swe kroki. Poruszała się pewnie i z gracją świadczącą o jej pochodzeniu, ale w jej spojrzeniu nie dało się dostrzec żadnych objawów niezdrowej wyższości typowej dla niektórych szlachetnych panien. Na czas swojego dyżuru była wszak przede wszystkim opiekunką, a dopiero potem córką Nottów.
- Moi podopieczni nie mieli jeszcze dość czasu, by oswoić się z sytuacją. Nie chciałabym ich bardziej drażnić, a taka już ich natura, że alergicznie reagują na mężczyzn. - uśmiechnęła się uprzejmie do Zaima, a potem skierowała spojrzenie na towarzyszące mu kobiety. Rozpoznała bez większego trudu byłą pannę Lovegood, o której zawsze słyszało się na salonach. Kobieta o egzotycznej urodzie też wydawała jej się znajoma, ale dlaczego? Ah, tego za nic nie mogła sobie przypomnieć! W szkole nie zwracała zbyt wielkiej uwagi na rówieśników bez szlacheckich tytułów, zapewne dlatego nie skojarzyła Dei jako dawnej koleżanki z dormitorium Elizabeth.
- Ale jeśli panie chcą podejść bliżej, zapraszam. Młodszym okazom niestraszne obrączki, powinny dać się obejrzeć z bliska. - dodała, kierując swoje słowa głownie do Harriett, której stanu cywilnego była pewna. Ów towarzyszący jej mężczyzna musiał być tym jak-mu-tam aurorem, za którego wyszła. Nie był czystej krwi, więc Bea nigdy nie kłopotała się zapamiętywaniem jego nazwiska. Nie ukrywajmy, nie należała do szczególnie tolerancyjnych osób. Była jednak profesjonalistką i - co może nawet ważniejsze! - damą. Nie dało się więc dostrzec w jej zachowaniu nawet jednego uchybienia od protokołu. No może poza tym wspinaniem się na ogrodzenie... Średnio eleganckie.
Then I’d trade all my tomorrows for just one yesterday.
Beatrice Nott
Zawód : opiekunka jednorożców
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Przyrzekam na kobiety stałość niewzruszoną,
nienawidzić ród męski, nigdy nie być żoną.
nienawidzić ród męski, nigdy nie być żoną.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To nie tak, że nie było dobrze. Przynajmniej tak sobie mówiłam, nie chcąc widzieć dystansu, jaki wkradał się pomiędzy nas ostatnimi czasy i który tylko dokarmiałam swoimi wyrzutami sumienia po ostatniej wyprawie do Londynu, która potoczyła się zupełnie nie tak, jak planowałam. Wymawiając się błahostkami, wykręcałam się z ramion Zaima w obawie, że zauważy zasinione ślady tuż powyżej mojego łokcia i zacznie zadawać pytania, na które nie będę potrafiła odpowiedzieć. Uśmiechając się nieobecnie i paplając bez końca o Sethcie uciekałam spojrzeniem na boki, jakby trzy sekundy kontaktu wzrokowego miały unaocznić wszystko to, co skrzętnie starałam się ukryć, by uniknąć robienia burzy w szklance wody. Może dodatkowe towarzystwo na festiwalu to dobry pomysł, szczególnie, jeśli było to towarzystwo poprawiające mojemu drogiemu mężowi humor.
Uśmiechnęłam się pogodnie do Dei, przysłuchując się rozmowie o Ministerstwie, które znam tylko z opowieści Zaima, a spojrzeniem już uciekłam w kierunku zagrody i przechodzącej przez płot Beatrice. Niestety, z każdym naszym krokiem jednorożce robiły się coraz bardziej nerwowe, a ja zmarszczyłam brwi, nie chcąc uwierzyć w to, że zwierzęta mogą reagować tak niespokojnie tylko z naszego powodu, skoro jesteśmy przecież dobrymi ludźmi, a nie psychopatami dybiącymi na ich krew i jedzącymi na obiad małe kotki.
- Och, więc nie chcesz podchodzić bliżej? - zapytałam zasmuconym głosem, gdy Deirdre oświadczyła, że daleko jej do fanki zwierząt, a panna Nott poprosiła Zaima, by zachował dystans. - Jak dobrze, że panna Moore nie ustępuje mu aż tak bardzo, jak my, wystarczy jeden jego uśmiech i zupełnie nie potrafię go dyscyplinować. Energia energią, ale przecież nie chcemy wychować małego terrorysty. - stwierdziłam nieco niefrasobliwie, dorzucając swoje trzy grosze do kwestii pedagogicznych naszego rozpuszczonego do granic możliwości pierworodnego, a następnie przytaknęłam głową, słysząc słowa Dei. - Najlepiej by było, gdyby znalazł złoty środek gdzieś pomiędzy. Byleby był szczęśliwy i nikogo nie krzywdził. - dodałam, zgadzając się częściowo zarówno z opinią panny Tsagairt, jak i mojego męża. W końcu moja droga siostra, Sybil, była chuderlawa i o bystrym umyśle, a nie wydawała się być najszczęśliwszą istotą na świecie, a pewien napakowany troglodyta kiedyś zdawał się mieć wszystko, pomimo tego, że na którymś etapie życia bardziej skupił się na rozwoju fizycznym niż ślęczeniu nad książkami.
- Czy to rozsądne zabierać na rodziny festiwal zwierzęta, które tolerują tak wąskie grono ludzi? Biedne, wyglądają na bardzo zestresowane. - rozumiałam oczywiście, że jednorożce są nie lada atrakcją dla wszystkich, którzy nie bywają w rezerwatach, ale gdy obserwowałam ich zachowanie, nie byłam już taka pewna, czy Sethowi spodobałyby się właśnie w takiej odsłonie, wściekle orzące miękkie podłoże kopytami i parskające niecierpliwie. - Pójdę tam tylko na chwilkę, rozmawiajcie sobie spokojnie. - zaanonsowałam, wysuwając rękę spod ramienia Zaima, po czym wspięłam się lekko na palce, by ucałować go w policzek przed podejściem bliżej zagrody i zostawieniem swoich towarzyszy w tyle, gdzie mogli konwersować w spokoju przez chwil parę albo paręnaście.
- Nie chciałabym ich straszyć niepotrzebnie, właściwie chciałam tylko zrobić zdjęcie dla synka. - zapowiedziałam Beatrice, żeby nie udzielił jej się niepokój jej podopiecznych, a w głowie pojawiła mi się myśl, że praca w rezerwacie to dość oryginalne zajęcie dla kobiet. Brzmiało niezwykle ekscytująco, jednak nie sądzę, bym na miejscu panny Nott była gotowa zrezygnować z rodziny na rzecz kapryśnych zwierząt.
Uśmiechnęłam się pogodnie do Dei, przysłuchując się rozmowie o Ministerstwie, które znam tylko z opowieści Zaima, a spojrzeniem już uciekłam w kierunku zagrody i przechodzącej przez płot Beatrice. Niestety, z każdym naszym krokiem jednorożce robiły się coraz bardziej nerwowe, a ja zmarszczyłam brwi, nie chcąc uwierzyć w to, że zwierzęta mogą reagować tak niespokojnie tylko z naszego powodu, skoro jesteśmy przecież dobrymi ludźmi, a nie psychopatami dybiącymi na ich krew i jedzącymi na obiad małe kotki.
- Och, więc nie chcesz podchodzić bliżej? - zapytałam zasmuconym głosem, gdy Deirdre oświadczyła, że daleko jej do fanki zwierząt, a panna Nott poprosiła Zaima, by zachował dystans. - Jak dobrze, że panna Moore nie ustępuje mu aż tak bardzo, jak my, wystarczy jeden jego uśmiech i zupełnie nie potrafię go dyscyplinować. Energia energią, ale przecież nie chcemy wychować małego terrorysty. - stwierdziłam nieco niefrasobliwie, dorzucając swoje trzy grosze do kwestii pedagogicznych naszego rozpuszczonego do granic możliwości pierworodnego, a następnie przytaknęłam głową, słysząc słowa Dei. - Najlepiej by było, gdyby znalazł złoty środek gdzieś pomiędzy. Byleby był szczęśliwy i nikogo nie krzywdził. - dodałam, zgadzając się częściowo zarówno z opinią panny Tsagairt, jak i mojego męża. W końcu moja droga siostra, Sybil, była chuderlawa i o bystrym umyśle, a nie wydawała się być najszczęśliwszą istotą na świecie, a pewien napakowany troglodyta kiedyś zdawał się mieć wszystko, pomimo tego, że na którymś etapie życia bardziej skupił się na rozwoju fizycznym niż ślęczeniu nad książkami.
- Czy to rozsądne zabierać na rodziny festiwal zwierzęta, które tolerują tak wąskie grono ludzi? Biedne, wyglądają na bardzo zestresowane. - rozumiałam oczywiście, że jednorożce są nie lada atrakcją dla wszystkich, którzy nie bywają w rezerwatach, ale gdy obserwowałam ich zachowanie, nie byłam już taka pewna, czy Sethowi spodobałyby się właśnie w takiej odsłonie, wściekle orzące miękkie podłoże kopytami i parskające niecierpliwie. - Pójdę tam tylko na chwilkę, rozmawiajcie sobie spokojnie. - zaanonsowałam, wysuwając rękę spod ramienia Zaima, po czym wspięłam się lekko na palce, by ucałować go w policzek przed podejściem bliżej zagrody i zostawieniem swoich towarzyszy w tyle, gdzie mogli konwersować w spokoju przez chwil parę albo paręnaście.
- Nie chciałabym ich straszyć niepotrzebnie, właściwie chciałam tylko zrobić zdjęcie dla synka. - zapowiedziałam Beatrice, żeby nie udzielił jej się niepokój jej podopiecznych, a w głowie pojawiła mi się myśl, że praca w rezerwacie to dość oryginalne zajęcie dla kobiet. Brzmiało niezwykle ekscytująco, jednak nie sądzę, bym na miejscu panny Nott była gotowa zrezygnować z rodziny na rzecz kapryśnych zwierząt.
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
/to je Lorens, nie wiem co piszę
Festiwal miłości! Ha, to dopiero! Laurence w życiu większej bzdury nie słyszał, a najzabawniejsze było to, że odbywał się on rokrocznie. Dziwne, że ta cała firma od serduszek, amorków, słodkich kupidynów jeszcze nie splajtowała, skoro większość małżeństw zawierano dla koneksji, pieniędzy, wpływów i Merlin wie, czego jeszcze. Generalnie Laurie nie powinien wypowiadać się na ten temat – zakrawało to o hipokryzję, że stetryczały (wcale nie), zatwardziały kawaler i zadeklarowany gej (chciałby to mieć na papierze) wypowiada się o zalegalizowanych związkach.
Abstrahując od lukrowej otoczki, wypadało się jednak tam pojawić – tłumy ludzi, tańce, irlandzki klimat, alkohol…
Hulaj dusza, piekła nie ma.
Za to poranek na izbie wytrzeźwień jak się patrzy.
Niby takie rozpustne zachowanie nie przystawało funkcjonariuszom publicznym, ale O’Donnel absolutnie się za takowego nie uważał. Nie miał obecnie dyżuru, a publiczna mogła być co najwyżej toaleta (ekhm). W każdym razie nie odczuwał żadnych, najmniejszych nawet oporów przed dobrą zabawą. Gdyby się zastanowił, doszedłby co prawda (do wniosków), że całe jego życie kręciło się dookoła rozmaitych rozrywek. Znajomi twierdzili, że nieomal postradał w tym hedonistycznym pędzie ludzkie nawyki, a na pewno zgubił parę funtów masy. Laurence stanowczo temu przeczył: chyba nikt spośród jego towarzystwa nie był równie człowieczy – a może po prostu naturalny (obrzydliwy?) – jak on.
Jego stary druh Greg, był zaś wzorem cnót wszelakich, a przy tym doskonałym kompanem do wybrania się na festiwal Prewettów. Przed wyjściem z domu, Laurie miał niemały dylemat, czy może jednak ubrać tę kieckę, jaką dostał na pamiątkę od zarośniętego barmana z Wywerny, ale ostatecznie postawił na tradycyjność i wyróżniały go jedynie buty na koturnach oraz krzykliwa, fioletowa peleryna. Nikt mu przecież nie będzie mówić, jak ma żyć – po co marnować oddech, skoro on i tak z szyderczym uśmiechem zrobiłby po swojemu? Zgarnąwszy Grega z przydługiego przemówienia Prewetta seniora, zaciągnął go do zagrody jednorożców. Nie bez powodu tam: podobno te koniopodobne stworzenia nie przepadały za mężczyznami, więc O’Donnel chciał sprawdzić, jak zareagują na niego i czy zaliczą go do denerwujących przedstawicieli brzydszej płci. Bez zażenowania oparł się o płotek, nie zwracając uwagi na pozostałych ludzi (tylko nadstawiając pilnie uszu) i prowokująco spojrzał na Gregory’ego.
- Boisz się podejść bliżej, staruszku? – spytał kpiąco, unosząc brew. Otaksował go spojrzeniem, zastanawiając się, czy skomplementować jego designerską laskę. Jego wprawdzie była dużo bardziej szpanerska, ale nie chwalił się nią na imprezach masowych. Nie chciał wzbudzić rewelacji, no i podpadało to pod ekshibicjonizm. Widok siebie w kajdankach był podniecający, ale gdyby sam musiał się w nie skuć, to by mu już potem rąk nie starczyło.
Festiwal miłości! Ha, to dopiero! Laurence w życiu większej bzdury nie słyszał, a najzabawniejsze było to, że odbywał się on rokrocznie. Dziwne, że ta cała firma od serduszek, amorków, słodkich kupidynów jeszcze nie splajtowała, skoro większość małżeństw zawierano dla koneksji, pieniędzy, wpływów i Merlin wie, czego jeszcze. Generalnie Laurie nie powinien wypowiadać się na ten temat – zakrawało to o hipokryzję, że stetryczały (wcale nie), zatwardziały kawaler i zadeklarowany gej (chciałby to mieć na papierze) wypowiada się o zalegalizowanych związkach.
Abstrahując od lukrowej otoczki, wypadało się jednak tam pojawić – tłumy ludzi, tańce, irlandzki klimat, alkohol…
Hulaj dusza, piekła nie ma.
Za to poranek na izbie wytrzeźwień jak się patrzy.
Niby takie rozpustne zachowanie nie przystawało funkcjonariuszom publicznym, ale O’Donnel absolutnie się za takowego nie uważał. Nie miał obecnie dyżuru, a publiczna mogła być co najwyżej toaleta (ekhm). W każdym razie nie odczuwał żadnych, najmniejszych nawet oporów przed dobrą zabawą. Gdyby się zastanowił, doszedłby co prawda (do wniosków), że całe jego życie kręciło się dookoła rozmaitych rozrywek. Znajomi twierdzili, że nieomal postradał w tym hedonistycznym pędzie ludzkie nawyki, a na pewno zgubił parę funtów masy. Laurence stanowczo temu przeczył: chyba nikt spośród jego towarzystwa nie był równie człowieczy – a może po prostu naturalny (obrzydliwy?) – jak on.
Jego stary druh Greg, był zaś wzorem cnót wszelakich, a przy tym doskonałym kompanem do wybrania się na festiwal Prewettów. Przed wyjściem z domu, Laurie miał niemały dylemat, czy może jednak ubrać tę kieckę, jaką dostał na pamiątkę od zarośniętego barmana z Wywerny, ale ostatecznie postawił na tradycyjność i wyróżniały go jedynie buty na koturnach oraz krzykliwa, fioletowa peleryna. Nikt mu przecież nie będzie mówić, jak ma żyć – po co marnować oddech, skoro on i tak z szyderczym uśmiechem zrobiłby po swojemu? Zgarnąwszy Grega z przydługiego przemówienia Prewetta seniora, zaciągnął go do zagrody jednorożców. Nie bez powodu tam: podobno te koniopodobne stworzenia nie przepadały za mężczyznami, więc O’Donnel chciał sprawdzić, jak zareagują na niego i czy zaliczą go do denerwujących przedstawicieli brzydszej płci. Bez zażenowania oparł się o płotek, nie zwracając uwagi na pozostałych ludzi (tylko nadstawiając pilnie uszu) i prowokująco spojrzał na Gregory’ego.
- Boisz się podejść bliżej, staruszku? – spytał kpiąco, unosząc brew. Otaksował go spojrzeniem, zastanawiając się, czy skomplementować jego designerską laskę. Jego wprawdzie była dużo bardziej szpanerska, ale nie chwalił się nią na imprezach masowych. Nie chciał wzbudzić rewelacji, no i podpadało to pod ekshibicjonizm. Widok siebie w kajdankach był podniecający, ale gdyby sam musiał się w nie skuć, to by mu już potem rąk nie starczyło.
Gość
Gość
Festiwal miłości? Greg jako wdowiec chyba powinien siedzieć w domu i czytać książkę, wspominając swoja zmarłą żonę. Tak w każdym razie pomyślałby ktoś kto nie zna Botta. Mężczyzna nie miał zamiaru zrezygnować z uczestniczenia w takim ważnym przedsięwzięciu. W końcu to był jego obowiązek. A przynajmniej tak sobie to tłumaczył. Zupełnie jakby bycie nauczycielem obrony przed czarną magią czyniło z niego bardzo ważną osobistość publiczną. I znowu, według opinii publicznej najlepiej jakby się nie pojawiał, ponieważ spora część towarzystwa do jego byli uczniowie. No właśnie. Kluczowym słowem jest "byli". Przecież już ich nie uczył, a jak kogoś gorszyło jego zachowanie, to miał pecha.
Gregory nie wybierał się na festiwal. Przynajmniej początkowo. Nawet jakby sobie poszedł to pozostawał jeszcze pewien mały, aczkolwiek bardzo poważny problem. Nie miał z kim iść, a samemu to tak trochę nudno będzie. Z odsieczą przypędził jednak Laurence ubrany w pelerynę, niczym prawdziwy, mugolski super bohater. Znowu można pomyśleć, że Gregory postradał zmysły w ogóle zadając się z tym człowiekiem, który był zagadką sam w sobie. Bott uwielbiał spędzać z nim czas. Zawsze można było oderwać się od szarej codzienności, która według niego była nudna i bezpłciowa, a on zdecydowanie był zwolennikiem płciowości. A jeszcze lepiej płci pięknej. Talent jasnowidzenia Botta nie zawiódł go i tym razem dlatego, kiedy Laurie pojawił się w jego domostwie, Greg już czekał ubrany, siedząc w fotelu. Dwie skrajności. Laurence ubrany w sposób wyzywająco estradowy. Zaś Gregory miał na sobie do bólu mugolską koszulę w kratkę. Na to szara marynatka, dżinsy i ciemne buty. Oczywiście nie obyło się bez cudownej laski, którą pieszczotliwie nazywał Gryzeldą. O'Donnel usłyszał zarzut spóźnienia się, bo oczekiwał go od pięciu minut. Coś jeszcze popsioczył i pokuśtykał w stronę wyjścia z mieszkania.
Samo przemówienie jakoś mało obchodziło Gregory'ego. Już tak miał, że jak go coś mało interesował to się wyłączał i tyle. W końcu poszedł, a raczej pokuśtykał w stronę zagrody z jednorożcami. Oczywiście, znał magiczne właściwości jednorożców, ale nie wiedział jaka zabawa jest w patrzenie na konia z rogiem. Co, jak swojemu wozakowi doklei róg na czole, to to będzie jakiś wozakorożec? A sowa z rogiem to soworożec, czy już się pod pegaza podciąga? W każdym razie, na wezwanie Laurence'a Greg jedynie uśmiechnął się i przyśpieszył trochę kroku, wlokąc wieczne bolącą nogę za sobą.
-Kogo tu nazywasz starym?-rzucił, pseudo oburzony, a Gryzelda powędrowała na spotkanie z szanownym siedzeniem jego kompana. Tak, uderzył go swoją laską. Czasami ta jej drętwość wychodziła im na dobre.
-Obstawiamy zakłady, jak szybko jednorożce uciekną od ciebie na drugi koniec globu.-dodał,a jakaś iskierka pojawiła się w oczach Grega. Z nim nie warto było się zakładać. Zakładanie się z jasnowidzem, nigdy nie wróży nic dobrego. Oparł się zawadiacko o zagrodę, dając odpocząć zarówno nodze jak i swojej Gryzi. Oczywiście była to też poza na podryw, która podkreślała wszystkie atuty pana Botta.
Gregory nie wybierał się na festiwal. Przynajmniej początkowo. Nawet jakby sobie poszedł to pozostawał jeszcze pewien mały, aczkolwiek bardzo poważny problem. Nie miał z kim iść, a samemu to tak trochę nudno będzie. Z odsieczą przypędził jednak Laurence ubrany w pelerynę, niczym prawdziwy, mugolski super bohater. Znowu można pomyśleć, że Gregory postradał zmysły w ogóle zadając się z tym człowiekiem, który był zagadką sam w sobie. Bott uwielbiał spędzać z nim czas. Zawsze można było oderwać się od szarej codzienności, która według niego była nudna i bezpłciowa, a on zdecydowanie był zwolennikiem płciowości. A jeszcze lepiej płci pięknej. Talent jasnowidzenia Botta nie zawiódł go i tym razem dlatego, kiedy Laurie pojawił się w jego domostwie, Greg już czekał ubrany, siedząc w fotelu. Dwie skrajności. Laurence ubrany w sposób wyzywająco estradowy. Zaś Gregory miał na sobie do bólu mugolską koszulę w kratkę. Na to szara marynatka, dżinsy i ciemne buty. Oczywiście nie obyło się bez cudownej laski, którą pieszczotliwie nazywał Gryzeldą. O'Donnel usłyszał zarzut spóźnienia się, bo oczekiwał go od pięciu minut. Coś jeszcze popsioczył i pokuśtykał w stronę wyjścia z mieszkania.
Samo przemówienie jakoś mało obchodziło Gregory'ego. Już tak miał, że jak go coś mało interesował to się wyłączał i tyle. W końcu poszedł, a raczej pokuśtykał w stronę zagrody z jednorożcami. Oczywiście, znał magiczne właściwości jednorożców, ale nie wiedział jaka zabawa jest w patrzenie na konia z rogiem. Co, jak swojemu wozakowi doklei róg na czole, to to będzie jakiś wozakorożec? A sowa z rogiem to soworożec, czy już się pod pegaza podciąga? W każdym razie, na wezwanie Laurence'a Greg jedynie uśmiechnął się i przyśpieszył trochę kroku, wlokąc wieczne bolącą nogę za sobą.
-Kogo tu nazywasz starym?-rzucił, pseudo oburzony, a Gryzelda powędrowała na spotkanie z szanownym siedzeniem jego kompana. Tak, uderzył go swoją laską. Czasami ta jej drętwość wychodziła im na dobre.
-Obstawiamy zakłady, jak szybko jednorożce uciekną od ciebie na drugi koniec globu.-dodał,a jakaś iskierka pojawiła się w oczach Grega. Z nim nie warto było się zakładać. Zakładanie się z jasnowidzem, nigdy nie wróży nic dobrego. Oparł się zawadiacko o zagrodę, dając odpocząć zarówno nodze jak i swojej Gryzi. Oczywiście była to też poza na podryw, która podkreślała wszystkie atuty pana Botta.
Gość
Gość
Pruderia już dawno wyszła z mody i jakoś nie powracała do łask (przynajmniej on to ignorował), pozwalając na całkiem swobodne hulanie po świecie. Cudownym uczuciem zaiste było mówić, co tylko zapragnął i robić, co tylko zechciał, nie zważając na jakiekolwiek wiążące formy i inne pierdoły przeznaczone dla tych biedaczków, nazywających siebie szlachcicami. Panowie sami zakładali sobie kajdany oraz obroże i to bynajmniej nie w kontekście płynącym z perwersyjnej przyjemności, a głupich obyczajów, wymagających pełnej kulturki i wstrzemięźliwości od zachowania zwyczajnie ludzkiego. Podobno był starej daty i wielu rzeczy nie rozumiał. Zabawne, gdyż sam Lorens uważał siebie za człowieka, podążającego z duchem czasu. Podłapywał trendy i znakomicie orientował się, co w trawie piszczy (nie zawsze to on grywał na fujarce, a gumowe uszy bywały przydatne), więc społeczne upośledzenie stanowczo go nie dotknęło. Może nawet ugodziło weń za mocno, czyniąc z O’Donnela człowieka kompletnie wyzutego z jakichkolwiek hamulców i momentami nietaktownego. Miał sporo szczęścia, że urodził się w mugolskiej rodzinie i wszyscy zrzucali to na karb jego pochodzenia. Pozostałościami silnej woli tłumił wybuch śmiechu za każdym razem, kiedy ktoś tłumaczył go złą krwią i bajerami, że to niby szlamowatość uczyniła zeń takiego bezwstydnika. Jaaasne.
Jakoś nigdy nie zajmował się roztrząsaniem kwestii innej natury niż ta biologiczna; to absolutnie mu wystarczyło. Skupianie się na egzystencjalizmie raczej nie przysparzało korzyści, chyba że za takie należało uznać chroniczne migreny, szybką śmierć bądź impotencję – Lorens nie wątpił, iż ci facetom wiecznie utyskującym na kruchość i beznadziejność ludzkiego żywota po prostu nie staje. Bo wtedy już naprawdę jest beznadziejnie. On na szczęście nie miał takich problemów i podejrzewał, że Gregory również, w przeciwnym razie pewnie okazałby się dziwnie przygaszony. Kości już nie te same, ale póki pewne części ciała nadal pozostawały sprawne, można było dalej ciągnąć. Laurie z zadowoleniem stwierdził, iż nie utka tak mocno jak jego towarzysz i prawdopodobnie kondycję również ma lepszą. Z kołtuńskim uśmieszkiem przyglądał się poczynaniom Grega, nawet nie próbując się zasłonić przed ciosem laską w swój chudy tyłek. Był nieco zaskoczony, więc z jego ust dobiegło ciche syknięcie, po chwili przemieniające się w chrapliwy rechot. Tylko czemu tak lekko?
-Nie masz siły, Greguś, słonko? – zakpił, wypinając się wyraźniej w jego kierunku, a zimne, rybie oczy Lorensa przebiegały po twarzy Botta, uważnie wypatrując jakichkolwiek zmian. I oznak, że przesadził, ponieważ z niepojętych dla niego względów, niektórzy w ogóle nie łapali aluzji i dowcipów. Sztywniacy.
- Niech uciekają, będzie więcej zabawy – mruknął, dumnie poprawiając swoje przydługie włosy, powiewające na wietrze. Chyba powinien zainwestować w jakieś spinki, bo już zaczynały go irytować. Osiągnęły najgorszą fazę między „krótkimi” a „wkurzającymi”, a on nie miał serca ich ściąć. Jeśli wykaże się cierpliwością, będzie mógł przestać nosić peruki w piątkowe i sobotnie wieczory.
Jakoś nigdy nie zajmował się roztrząsaniem kwestii innej natury niż ta biologiczna; to absolutnie mu wystarczyło. Skupianie się na egzystencjalizmie raczej nie przysparzało korzyści, chyba że za takie należało uznać chroniczne migreny, szybką śmierć bądź impotencję – Lorens nie wątpił, iż ci facetom wiecznie utyskującym na kruchość i beznadziejność ludzkiego żywota po prostu nie staje. Bo wtedy już naprawdę jest beznadziejnie. On na szczęście nie miał takich problemów i podejrzewał, że Gregory również, w przeciwnym razie pewnie okazałby się dziwnie przygaszony. Kości już nie te same, ale póki pewne części ciała nadal pozostawały sprawne, można było dalej ciągnąć. Laurie z zadowoleniem stwierdził, iż nie utka tak mocno jak jego towarzysz i prawdopodobnie kondycję również ma lepszą. Z kołtuńskim uśmieszkiem przyglądał się poczynaniom Grega, nawet nie próbując się zasłonić przed ciosem laską w swój chudy tyłek. Był nieco zaskoczony, więc z jego ust dobiegło ciche syknięcie, po chwili przemieniające się w chrapliwy rechot. Tylko czemu tak lekko?
-Nie masz siły, Greguś, słonko? – zakpił, wypinając się wyraźniej w jego kierunku, a zimne, rybie oczy Lorensa przebiegały po twarzy Botta, uważnie wypatrując jakichkolwiek zmian. I oznak, że przesadził, ponieważ z niepojętych dla niego względów, niektórzy w ogóle nie łapali aluzji i dowcipów. Sztywniacy.
- Niech uciekają, będzie więcej zabawy – mruknął, dumnie poprawiając swoje przydługie włosy, powiewające na wietrze. Chyba powinien zainwestować w jakieś spinki, bo już zaczynały go irytować. Osiągnęły najgorszą fazę między „krótkimi” a „wkurzającymi”, a on nie miał serca ich ściąć. Jeśli wykaże się cierpliwością, będzie mógł przestać nosić peruki w piątkowe i sobotnie wieczory.
Gość
Gość
Krótka, prywatna już rozmowa z Zaimem, jeszcze mocniej rozmyła tożsamość Deirdre, luźnymi pociągnięciami wpędzając ją w stan może nie przedzawałowy, ale zbyt nostalgiczny na pewno. Krzaczaste wąsy Zaima rozbrajały ją zupełnie, zwłaszcza, kiedy tak niedorzecznie drżały podczas krótkich wybuchów śmiechu mężczyzny, wywołując jednocześnie na twarzy Dei szczery uśmiech. Pierwszy taki niewinny od naprawdę długiego czasu. Żadnego flirtu, żadnych ironicznych naleciałości, po prostu czysta sympatia i swoista radość z wspólnego spędzania czasu. Fantomowa atmosfera ciepłego, szkockiego domu stawała się coraz silniejsza, co jednak przestawało jej przeszkadzać i nawet rżące niedaleko jednorożce coraz mniej niepokoiły pogrążoną w rozmowie Dei, wsłuchującą się w aurorską opowieść Zaima. Lubiła słuchać jego tubalnego głosu, tak podobnego do głosu jej ojca - widocznie lata treningów Zjednoczonych z Puddlemore nie poszły na marne i - kto wie? - może młody, jeszcze bezwąsy Zaim mimowolnie przejął tą cudowną manierę. Pewnie prowokującą dziewczątka do lubieżnych czynów, chociaż o tej sferze naifehowego życia Dei wcale nie myślała, dzieląc się z przyjacielem domu krótkimi opowieściami o ministerstwie. Nudnymi w gruncie rzeczy - zmyślać zbyt wiele nie musiała; wątpiła, by cokolwiek w skostniałych urzędach uległo diametralnej zmianie, a jeśli, to na pewno na korzyść rosnącego w siłę Grindelwalda - dlatego też po dłuższej chwili rozmowy poklepała Zaima po ramieniu, posyłając mu szczery uśmiech. Akurat w momencie, w którym podchodził do niego jakiś jego znajomy. Kiwnęła mu tylko uprzejmie głową, po czym zostawiła mężczyzn samych sobie, podchodząc powoli do Hattie.
- I jak sesja zdjęciowa? - zagadnęła, przystając kilka kroków za plecami blondynki. Ciągle lekko uśmiechnięta. Kto by pomyślał, że jeszcze niedawno najchętniej popchnęłaby półwilę do zagrody, obserwując jak ginie pod kopytami rozwścieczonej jednorożczej dziczyzny. Harriett na szczęście nie okazała się lafiryndą, za jaką Dei długo ją uważała, i mogła cieszyć się szczerą sympatią Tsagairt. - Korzystając z okazji...jak układa się wam z Zaimem? Dalej sielankowo? - dodała tonem niezobowiązującej pogawędki, chociaż - o dziwo! - naprawdę była ciekawa odpowiedzi. Stateczne małżeńskie życie stanowiło dla Dei taką samą fikcję jak ten dziwny świat napisany przez bestsellerowego Tolkiena.
- I jak sesja zdjęciowa? - zagadnęła, przystając kilka kroków za plecami blondynki. Ciągle lekko uśmiechnięta. Kto by pomyślał, że jeszcze niedawno najchętniej popchnęłaby półwilę do zagrody, obserwując jak ginie pod kopytami rozwścieczonej jednorożczej dziczyzny. Harriett na szczęście nie okazała się lafiryndą, za jaką Dei długo ją uważała, i mogła cieszyć się szczerą sympatią Tsagairt. - Korzystając z okazji...jak układa się wam z Zaimem? Dalej sielankowo? - dodała tonem niezobowiązującej pogawędki, chociaż - o dziwo! - naprawdę była ciekawa odpowiedzi. Stateczne małżeńskie życie stanowiło dla Dei taką samą fikcję jak ten dziwny świat napisany przez bestsellerowego Tolkiena.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jednorożce chyba ostatecznie doszły do wniosku, że z pośród ludzi coraz chętniej oblegających zagrodę, jestem jednak najmniejszym złem, w związku z czym, podczas gdy reszta stada galopowała niespokojnie, orząc miękką glebę kopytami i parskając nieznośnie, kilka spokojniejszych osobników o łagodniejszym temperamencie może odrobinę nieufnie, lecz jak najbardziej wdzięcznie wyginało zgrabne, srebrzyste szyje, co radośnie zarejestrował aparat trzymany w moich dłoniach. Panna Nott zmuszona była powędrować do nowoprzybyłych fanów tych przepięknych zwierząt, nasza niezobowiązująca, uprzejma pogawędka na temat jej podopiecznych szybko więc się urwała, ale nie miałam jej tego absolutnie za złe, wszak nie była tu po to, by zabawiać mnie konwersacją.
- Och, cudownie, nie mogę się doczekać, aż wywołam zdjęcia! Chociaż gdy pokażę je Sethowi, będę musiała znaleźć sposób na przekonanie go, że jednorożec nie jest najlepszym zwierzątkiem domowym. Jeśli czegoś zachce, Zaim nie jest w stanie mu odmówić. - oznajmiłam pogodnie, kiedy z chwilowej zadumy wyrwał mnie głos Deirdre, ku której odwróciłam się z uśmiechem, by kątem oka zauważyć jeszcze, że mój drogi mąż wdał się w ożywioną rozmowę z jednym ze swoich znajomych, których kojarzyłam wyjątkowo mgliście. Cóż, mały Seth ze swoimi umiejętnościami przekonywania Zaima do spełniania każdej, nawet najbardziej absurdalnej zachcianki, najwyraźniej był do mnie podobny bardziej niż mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. - Już niedługo minie piąty rok, czas tak szybko leci. - westchnęłam nieco nostalgicznie, zupełnie jakby nieoczekiwanie dotarła do mnie świadomość, że młodsza już nie będę. - Bardzo bym chciała, żeby było sielankowo. Martwię się o Zaima, szczególnie od momentu, kiedy poważnie zachorował i okres jego rekonwalescencji się wydłużał. Chyba nigdy wcześniej nie myślałam o tym, że coś mogłoby mu się stać, to było... dosyć brutalne zdarcie klapek z oczu. Wolałabym, żeby uważał na siebie bardziej, spędzał więcej czasu w domu, ale Zaim kocha swoją pracę. - odpowiedziałam, odgarniając za ramię pasmo niepokornych włosów ułożonych w eleganckie fale, po czym spojrzałam na delikatną twarz Deirdre o egzotycznej urodzie, nie mając zielonego pojęcia o tym, jak bardzo zwodzi nas swoją osobą. - Nie chcę brzmieć jak wszystkie te uprzejme stare panie, ale nie myślisz czasem o stabilizacji? Kariera to nie wszystko. - nie chciałam zabrzmieć wścibsko ani moralizatorsko, ale nie mogłam się powstrzymać przed przeniesieniem dobrze mi znanego schematu z siebie na Tsagairt, o której przecież wiedziałam tyle, co nic.
- Och, cudownie, nie mogę się doczekać, aż wywołam zdjęcia! Chociaż gdy pokażę je Sethowi, będę musiała znaleźć sposób na przekonanie go, że jednorożec nie jest najlepszym zwierzątkiem domowym. Jeśli czegoś zachce, Zaim nie jest w stanie mu odmówić. - oznajmiłam pogodnie, kiedy z chwilowej zadumy wyrwał mnie głos Deirdre, ku której odwróciłam się z uśmiechem, by kątem oka zauważyć jeszcze, że mój drogi mąż wdał się w ożywioną rozmowę z jednym ze swoich znajomych, których kojarzyłam wyjątkowo mgliście. Cóż, mały Seth ze swoimi umiejętnościami przekonywania Zaima do spełniania każdej, nawet najbardziej absurdalnej zachcianki, najwyraźniej był do mnie podobny bardziej niż mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. - Już niedługo minie piąty rok, czas tak szybko leci. - westchnęłam nieco nostalgicznie, zupełnie jakby nieoczekiwanie dotarła do mnie świadomość, że młodsza już nie będę. - Bardzo bym chciała, żeby było sielankowo. Martwię się o Zaima, szczególnie od momentu, kiedy poważnie zachorował i okres jego rekonwalescencji się wydłużał. Chyba nigdy wcześniej nie myślałam o tym, że coś mogłoby mu się stać, to było... dosyć brutalne zdarcie klapek z oczu. Wolałabym, żeby uważał na siebie bardziej, spędzał więcej czasu w domu, ale Zaim kocha swoją pracę. - odpowiedziałam, odgarniając za ramię pasmo niepokornych włosów ułożonych w eleganckie fale, po czym spojrzałam na delikatną twarz Deirdre o egzotycznej urodzie, nie mając zielonego pojęcia o tym, jak bardzo zwodzi nas swoją osobą. - Nie chcę brzmieć jak wszystkie te uprzejme stare panie, ale nie myślisz czasem o stabilizacji? Kariera to nie wszystko. - nie chciałam zabrzmieć wścibsko ani moralizatorsko, ale nie mogłam się powstrzymać przed przeniesieniem dobrze mi znanego schematu z siebie na Tsagairt, o której przecież wiedziałam tyle, co nic.
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wierzyłem, że uczestnictwo w festiwalu, miejsca pełnego miłości odmieni moje życie. A raczej po prostu naprostuje na właściwe tory. Jakże to było naiwne, jakże bezcelowe. Nie potrafiłem jednak myśleć inaczej, pogrążać się w bezdennej studni rozpaczy. Wciąż widziałem świat w barwach różowych i próbowałem przekonywać się z każdym oddechem, że teraz będzie już tylko lepiej. Wbrew temu, co wyjdzie mi we wróżbach za jakieś dwa dni. Oddawałem się tej lekkości, która towarzyszyła obecnemu przedsięwzięciu. Oddychałem głęboko, wparując się w okoliczne krajobrazy, w ludzi mi znanych i nieznanych. Uśmiechałem się do Dei, do Harriett, do obcych ludzi, sprawiając wrażenie człowieka, którego nic nigdy nie złamało i już nie złamie. Tkwiłem w radosnej ułudzie, w pięknej masce, przekonując się, że i świat wygląda równie wspaniale. Nie było to w żadnym wypadku efektem pychy, a zwykłej próby ratunku samego siebie.
Chciałem teraz wiedzieć, że i Tsagairt jest szczęśliwa, że jej się wiedzie, że wszystko u niej w porządku. Pragnąłem tej informacji, ale nie zdobyłem się na to, aby ją wyciągnąć. Jeśli coś było nie tak, to miejsce i okazja nie były odpowiednie na dysputy na ten temat. Może podświadomie liczyłem, że moja żona w niezobowiązującej konwersacji wydobędzie prawdę na wierzch. Aczkolwiek na tyle, na ile mogłem znać naszą towarzyszkę, kobietę wiecznego sukcesu, to na tyle mogłem wiedzieć, że to graniczyłoby z cudem. Zaśmiałem się na wszystkie wzmianki odnośnie Setha, jak gdyby napawając się tym, że po prostu jest, nieważne jaki. Miał przed sobą całe życie, wiedziałem, że czekają na niego rzeczy wielkie. Podobno rodzice czują takie rzeczy, a może najzwyczajniej w świecie chcą w to wierzyć? Cóż, widocznie ostatnio miałem zmieniać rzeczywistość podług własnego widzimisię, albo po prostu żyć w swoim wspaniałym świecie niedostępnym dla innych.
Rzeczywiście podszedł do mnie znajomy, z którym uciąłem sobie dłuższą pogawędkę. Skoro nie mogłem podchodzić do jednorożców, postanowiłem oddać się kontaktom towarzyskim, które nie były szczególnie rozbudowane przez moją pracę. W domu bywałem rzadko w porównaniu do innych czarodziejów, którzy mieli odległe od mojej prace. Rozmowa była miła, przyjemna, ale szybko zatęskniłem za tym, co znam zdecydowanie lepiej, dlatego skinąłem głową towarzyszowi i podszedłem do zostawionych przeze mnie pań, które oddaliły się już od głównej atrakcji zagrody.
- Twoja troska jest naprawdę urocza - odezwałem się, uśmiechając się lekko. Ucałowałem czubek głowy Harriett, na moment oplatając ramieniem jej talię, ale po chwili przestałem, wszak nie byliśmy przecież sami. - Seth na pewno nie da nam żyć z powodu tych jednorożców - skomentowałem, rzucając przelotne spojrzenie na aparat fotograficzny. - Dei, może masz chęć udać się w inne miejsce? Chyba wystarczy już przezwyciężania swoich obaw jak na jeden dzień - dodałem zachęcająco, jednocześnie pragnąc, aby nasza urocza towarzyszka poczuła się lepiej niż ze stworzeniami, których nie lubiła.
Chciałem teraz wiedzieć, że i Tsagairt jest szczęśliwa, że jej się wiedzie, że wszystko u niej w porządku. Pragnąłem tej informacji, ale nie zdobyłem się na to, aby ją wyciągnąć. Jeśli coś było nie tak, to miejsce i okazja nie były odpowiednie na dysputy na ten temat. Może podświadomie liczyłem, że moja żona w niezobowiązującej konwersacji wydobędzie prawdę na wierzch. Aczkolwiek na tyle, na ile mogłem znać naszą towarzyszkę, kobietę wiecznego sukcesu, to na tyle mogłem wiedzieć, że to graniczyłoby z cudem. Zaśmiałem się na wszystkie wzmianki odnośnie Setha, jak gdyby napawając się tym, że po prostu jest, nieważne jaki. Miał przed sobą całe życie, wiedziałem, że czekają na niego rzeczy wielkie. Podobno rodzice czują takie rzeczy, a może najzwyczajniej w świecie chcą w to wierzyć? Cóż, widocznie ostatnio miałem zmieniać rzeczywistość podług własnego widzimisię, albo po prostu żyć w swoim wspaniałym świecie niedostępnym dla innych.
Rzeczywiście podszedł do mnie znajomy, z którym uciąłem sobie dłuższą pogawędkę. Skoro nie mogłem podchodzić do jednorożców, postanowiłem oddać się kontaktom towarzyskim, które nie były szczególnie rozbudowane przez moją pracę. W domu bywałem rzadko w porównaniu do innych czarodziejów, którzy mieli odległe od mojej prace. Rozmowa była miła, przyjemna, ale szybko zatęskniłem za tym, co znam zdecydowanie lepiej, dlatego skinąłem głową towarzyszowi i podszedłem do zostawionych przeze mnie pań, które oddaliły się już od głównej atrakcji zagrody.
- Twoja troska jest naprawdę urocza - odezwałem się, uśmiechając się lekko. Ucałowałem czubek głowy Harriett, na moment oplatając ramieniem jej talię, ale po chwili przestałem, wszak nie byliśmy przecież sami. - Seth na pewno nie da nam żyć z powodu tych jednorożców - skomentowałem, rzucając przelotne spojrzenie na aparat fotograficzny. - Dei, może masz chęć udać się w inne miejsce? Chyba wystarczy już przezwyciężania swoich obaw jak na jeden dzień - dodałem zachęcająco, jednocześnie pragnąc, aby nasza urocza towarzyszka poczuła się lepiej niż ze stworzeniami, których nie lubiła.
Gość
Gość
Lorens obracał się w świecie mody i innych fanaberii, w przeciwieństwie do Grega, który za grosz nie miał wyczucia stylu, a to, że nie chodził ubrany jak klaun zawdzięczał swojej żonie, która nauczyła go, że do koszuli w kratkę nie może ubrać marynarki w wyraźną kratkę, że jego ulubione obuwie sportowe nie bardzo pasowało do wyjściowej szaty. No, ale kto by to wszystko spamiętał. Teraz za każdym wyjściem i doborem stroju próbował gdzieś tam odkopać dobre rady swojej zmarłej małżonki. Faktycznie, bez niej u boku zachowywał się czasem jak dziecko we mgle. No, ale co pan zrobisz? Nic nie zrobisz, trzeba było się nauczyć żyć dalej. Czasem zazdrościł tej beztroski swojemu przyjacielowi, chociaż sam do tych co się przejmują nie należał to jednak. Miał gromadkę dzieci, które musiał trzymać przy sobie, aby rodzina nie przeżyła rozpadu. Wiecie jak to jest po śmierci bardzo bliskiej osoby, która do tej pory dbała o dosłownie wszystko. Organizowała i sprawiła, że ich gospodarstwo domowe miało ręce i nogi. Teraz? Nie było widać gdzie jest koniec, a gdzie początek.
Jednak od śmierci żony minęło już sporo czasu, a Greg mimo kontuzji nogi, która od dawna rzutuje na jego życie nie był specjalnie schorowany. Miał swoje potrzeby i jeszcze tyle siły, żeby je zaspokoić. A wiecie jak to jest? Znajdą się takie desperatki w średnim wieku, co to też mają swoje potrzeby, a mąż im nie odpowiada.
Greg spojrzał na swojego przyjaciela, wyszczerzając zęby w szerokim uśmiechu, który pewnie niejednego by wystraszył.
-Martwię się o ciebie i twój chudy tyłek.-rzucił i nie uderzył znowu Lorensa, nie ma tak dobrze. Chyba Greg znał go zbyt dobrze. Przecież nie raz nie dwa widział Lorensa w akcji. Jakoś nie przeszkadzało mu jego zachowanie. Brał wszystko śmiechem, ale specjalnie nie przyprowadzał go do domu kiedy były dzieciaki. Lepiej, żeby nie psuć im ich wyobraźni o ludziach dorosłych. Jeszcze by za młodu stracili szacunek do ojca czy coś? A wiesz?
Jednak od śmierci żony minęło już sporo czasu, a Greg mimo kontuzji nogi, która od dawna rzutuje na jego życie nie był specjalnie schorowany. Miał swoje potrzeby i jeszcze tyle siły, żeby je zaspokoić. A wiecie jak to jest? Znajdą się takie desperatki w średnim wieku, co to też mają swoje potrzeby, a mąż im nie odpowiada.
Greg spojrzał na swojego przyjaciela, wyszczerzając zęby w szerokim uśmiechu, który pewnie niejednego by wystraszył.
-Martwię się o ciebie i twój chudy tyłek.-rzucił i nie uderzył znowu Lorensa, nie ma tak dobrze. Chyba Greg znał go zbyt dobrze. Przecież nie raz nie dwa widział Lorensa w akcji. Jakoś nie przeszkadzało mu jego zachowanie. Brał wszystko śmiechem, ale specjalnie nie przyprowadzał go do domu kiedy były dzieciaki. Lepiej, żeby nie psuć im ich wyobraźni o ludziach dorosłych. Jeszcze by za młodu stracili szacunek do ojca czy coś? A wiesz?
Gość
Gość
Zagroda jednorożców
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset