Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia
Teatr na klifach
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Teatr na klifach
Wśród nagich, granitowych skał klifów nadmorską straż pełnią kamienne rzędy widowni, usytuowane w zboczu. Wzorowany na swych antycznych poprzednikach, Teatr Minack uosabia w sobie esencję sztuki teatralnej. Chociaż na pierwszy rzut oka cały przybytek wydaje się być niepozorny, to jednak jego twórcy szczegółowo zadbali o odtworzenie całej infrastruktury starożytnej. Gdy akurat nie są w teatrze wystawiane żadne sztuki, Minack jest doskonałym miejscem na wybranie się na popołudniowy spacer - zasiadając na widowni można wtedy obejrzeć niezwykły spektakl, jaki prezentuje zachodzące na horyzoncie słońce, powoli opadając ku morskiej toni.
Gwen przygryzła wargi, powstrzymując się przed powiedzeniem i zrobieniem czegoś głupiego. Musiała panować nad własnymi emocjami i uczuciami. Michael sprawiał jednak, że malarka czuła się tak, jakby topniała od środka. W brzuchu czuła motylki i gdyby nie obecność innych chłopaków z Oazy pewnie nie byłaby w stanie powstrzymać się, żeby… żeby właściwie co? Nie bądź głupia, Gwen – pomyślała sama do siebie. On jest dużo starszy, ma cały bagaż doświadczeń, jest bratem twojej przyjaciółki… Nie mogła się tak przecież zachowywać. Ale to wcale nie zmieniało faktu, że Tonks był jednym z najcieplejszych i najmilszych ludzi, jakich znała i naprawdę nie chciała, aby czuł się źle. A czuł się. To było widoczne jak na dłoni.
Powstrzymując kolejne wzruszenie ramionami, odezwała się:
– Jeśli tak uważasz. – W końcu najważniejszym było, aby to odbiorca jakoś się z jej pracami utożsamiał, prawda? – Ale jest… smutny. A mamy wokół za dużo smutnych spraw. Nie chcę, by to, co maluje, przytłaczało innych, chociaż czasem samo wychodzi. – Trudno było malować rzeczy pełne nadziei i radości, gdy samemu w duszy odczuwało się głównie niepokój i smutek, prawda? Gdy się zmuszała, potrafiła osiągnąć taki efekt, owszem, w końcu była profesjonalistką. Ale nie czuła się z tym wcale dobrze.
Wysłuchała słów Michaela dotyczących nakładania pułapki, katem oka jednak wciąż kontrolując pozostałych pomocników.
– Znam podstawy. Potrzebuje do pracy – wyjaśniła. Kiwała głową, dając znak, że rozumie. To znaczy chyba. Mniej więcej. Musiała przyznać przed sobą, że nie potrafiła się do końca skupić, bo zamiast patrzeć na trajektorię wyznaczaną przez Tonksa, wolała przyglądać się jego jasnym oczom, smutnej minie i… i… przypominać sobie tamtą pełnię i… Och. Przestań. – Mogę nałożyć coś łatwiejszego, ale o tym chyba wolałabym jeszcze poczytać. Magia to nie zabawka, sam wiesz. A to mogłoby skończyć się źle – wyjaśniła przepraszająco. Naprawdę nie czuła się na siłach, aby próbować. Za bardzo ją rozpraszał. Co gorsza, c h c i a ł a, by ją rozpraszał. Na Merlina.
Próbując się skupić, odstawiła mniejszy, zapakowany obraz i chwyciła za inną ze swoich prac, która również była na tyle cenna, aby spróbować ją dodatkowo zabezpieczyć.
– Nałożę na niego Nierusz, dobrze? A ty jak chcesz... możesz wziąć tamten, o! Ten z bachanką! – Baśniowy obraz pewnie zawiśnie w jakimś dziecięcym pokoju bogatego francuza.
Tak jak powiedziała, tak zrobiła, choć nakładanie zabezpieczenia zajęło jej trochę więcej czasu, niż powinno. Serce Gwen biło nieco zbyt szybko i nie potrafiła kompletnie nic z tym zrobić. Gdy w końcu skończyła, ponownie odłożyła obraz i podeszła do Tonksa, który akurat mówił o Justine. Przęłknęła z trudem ślinę, delikatnie kładąc dłoń na jego przedramieniu:
– Może… może lepiej, że wtedy była pełnia – powiedziała ostrożnie, marszcząc brwi. – Ja… nie było mnie tam. Ale z tego co wiem… jeśli byś tam był… mógłbyś tylko pogorszyć sytuacje. Chyba że byś ją powstrzymał, ale… wiesz, nie znam jej dobrze. Ale Justine nie jest chyba osobą, która DAŁABY się powstrzymać, prawda? A dwoje z was w Azkabanie… – Och, na Merlina, nie zniosłaby tego. – Wyciągniecie ją. Ona żyje, prawda? – Ściszyła głos: – Gdyby nie, to zaklęcie na domu… Mogłabym do was wejść. A nie mogę. Więc żyje i wciąż możecie… – Nie musiała chyba kończyć, prawda?
Nagle sobie o czymś przypomniała. W jej oczach pojawił się pojedynczy, radosny błysk. Odsunęła się od Michaela, ruszając w stronę swojej torby leżącej przy wejściu do magazynu:
– Właściwie to… miałam to dać Kerry, ale to chyba nie ma znaczenia. Ostatnio… ćwiczyłam trochę ładne pisanie i wpadłam na pomysł, żeby… żeby zrobić komiks. Nie znam się na nich, ale… ale… no, miałam taki pomysł i… zobacz. Możesz go właściwie wziąć. Skończyłam już, a i tak nic z nim więcej nie zrobię. – Wzruszyła ramionami, podając Tonksowi pozbawiony linii, mugolski zeszyt zapełniony do połowy. – Wpadłam na pomysł po tym, jak z Floreanem pomagałam… jednemu takiemu… panu, który był przez klątwę przywiązany do drzewa. – Bo wcale, w c a l e inspiracją nie był (nie mógł być!) Michael.
Gdy Michael otworzy zeszyt, ujrzy komiks o wilku, który czasem zmienia się w człowieka i dlatego nie lubią go ani inne wilki, ani ludzie. Ale to on musi wyruszyć w podróż, aby ocalić swoją rodzinę. W trakcie drogi zaś poznaje urokliwą goblinkę, która jako jedyna jest względem niego dobra. Para zakochuje się i choć wilk ostatecznie ratuje swoich krewnych, odkrywa, że tak naprawdę to właśnie goblinka była jego prawdziwą rodziną i pod koniec oświadcza jej się, przekazując jej wykonany z drewna i kamieni księżycowych pierścień.
Powstrzymując kolejne wzruszenie ramionami, odezwała się:
– Jeśli tak uważasz. – W końcu najważniejszym było, aby to odbiorca jakoś się z jej pracami utożsamiał, prawda? – Ale jest… smutny. A mamy wokół za dużo smutnych spraw. Nie chcę, by to, co maluje, przytłaczało innych, chociaż czasem samo wychodzi. – Trudno było malować rzeczy pełne nadziei i radości, gdy samemu w duszy odczuwało się głównie niepokój i smutek, prawda? Gdy się zmuszała, potrafiła osiągnąć taki efekt, owszem, w końcu była profesjonalistką. Ale nie czuła się z tym wcale dobrze.
Wysłuchała słów Michaela dotyczących nakładania pułapki, katem oka jednak wciąż kontrolując pozostałych pomocników.
– Znam podstawy. Potrzebuje do pracy – wyjaśniła. Kiwała głową, dając znak, że rozumie. To znaczy chyba. Mniej więcej. Musiała przyznać przed sobą, że nie potrafiła się do końca skupić, bo zamiast patrzeć na trajektorię wyznaczaną przez Tonksa, wolała przyglądać się jego jasnym oczom, smutnej minie i… i… przypominać sobie tamtą pełnię i… Och. Przestań. – Mogę nałożyć coś łatwiejszego, ale o tym chyba wolałabym jeszcze poczytać. Magia to nie zabawka, sam wiesz. A to mogłoby skończyć się źle – wyjaśniła przepraszająco. Naprawdę nie czuła się na siłach, aby próbować. Za bardzo ją rozpraszał. Co gorsza, c h c i a ł a, by ją rozpraszał. Na Merlina.
Próbując się skupić, odstawiła mniejszy, zapakowany obraz i chwyciła za inną ze swoich prac, która również była na tyle cenna, aby spróbować ją dodatkowo zabezpieczyć.
– Nałożę na niego Nierusz, dobrze? A ty jak chcesz... możesz wziąć tamten, o! Ten z bachanką! – Baśniowy obraz pewnie zawiśnie w jakimś dziecięcym pokoju bogatego francuza.
Tak jak powiedziała, tak zrobiła, choć nakładanie zabezpieczenia zajęło jej trochę więcej czasu, niż powinno. Serce Gwen biło nieco zbyt szybko i nie potrafiła kompletnie nic z tym zrobić. Gdy w końcu skończyła, ponownie odłożyła obraz i podeszła do Tonksa, który akurat mówił o Justine. Przęłknęła z trudem ślinę, delikatnie kładąc dłoń na jego przedramieniu:
– Może… może lepiej, że wtedy była pełnia – powiedziała ostrożnie, marszcząc brwi. – Ja… nie było mnie tam. Ale z tego co wiem… jeśli byś tam był… mógłbyś tylko pogorszyć sytuacje. Chyba że byś ją powstrzymał, ale… wiesz, nie znam jej dobrze. Ale Justine nie jest chyba osobą, która DAŁABY się powstrzymać, prawda? A dwoje z was w Azkabanie… – Och, na Merlina, nie zniosłaby tego. – Wyciągniecie ją. Ona żyje, prawda? – Ściszyła głos: – Gdyby nie, to zaklęcie na domu… Mogłabym do was wejść. A nie mogę. Więc żyje i wciąż możecie… – Nie musiała chyba kończyć, prawda?
Nagle sobie o czymś przypomniała. W jej oczach pojawił się pojedynczy, radosny błysk. Odsunęła się od Michaela, ruszając w stronę swojej torby leżącej przy wejściu do magazynu:
– Właściwie to… miałam to dać Kerry, ale to chyba nie ma znaczenia. Ostatnio… ćwiczyłam trochę ładne pisanie i wpadłam na pomysł, żeby… żeby zrobić komiks. Nie znam się na nich, ale… ale… no, miałam taki pomysł i… zobacz. Możesz go właściwie wziąć. Skończyłam już, a i tak nic z nim więcej nie zrobię. – Wzruszyła ramionami, podając Tonksowi pozbawiony linii, mugolski zeszyt zapełniony do połowy. – Wpadłam na pomysł po tym, jak z Floreanem pomagałam… jednemu takiemu… panu, który był przez klątwę przywiązany do drzewa. – Bo wcale, w c a l e inspiracją nie był (nie mógł być!) Michael.
Gdy Michael otworzy zeszyt, ujrzy komiks o wilku, który czasem zmienia się w człowieka i dlatego nie lubią go ani inne wilki, ani ludzie. Ale to on musi wyruszyć w podróż, aby ocalić swoją rodzinę. W trakcie drogi zaś poznaje urokliwą goblinkę, która jako jedyna jest względem niego dobra. Para zakochuje się i choć wilk ostatecznie ratuje swoich krewnych, odkrywa, że tak naprawdę to właśnie goblinka była jego prawdziwą rodziną i pod koniec oświadcza jej się, przekazując jej wykonany z drewna i kamieni księżycowych pierścień.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Zerknął na Gwen ze smutnym zrozumieniem. Jasne, że malowała smutne rzeczy, w końcu sama pewnie była smutna. Trudno było zachować spokój i pogodę ducha w obecnych czasach, szczególnie jeśli miało się mugolską krew. Nawet w dworze Macmillanów trudno było uciec od wojny, w końcu Anthony był poszukiwany, a nagroda za jego głową była jeszcze większa niż za innych „buntowników.”
-Skoro trafi do Francji, to może tam odczytają go inaczej. Mam wrażenie, że cała Anglia jest… smutna. - uśmiechnął się blado. Nie znał się na malarstwie i nie wiedział, że jego słowa były prawdziwe nawet przed wojną, że wielu czarodziejskich i mugolskich artystów jeździło na południe Europy w poszukiwaniu światła w słonecznym klimacie.
Błogo nieświadom, co wyobraża sobie o anatomii panna Grey (choć, być może, naiwinie uznałby to za zainteresowanie zawodowe - czy jako przyzwoita panna miała w ogóle dostęp do męskich modeli?). -Oczywiście. Do pułapek trzeba cierpliwości. - przytaknął. -Sama oceń, którym obrazom wystarczą prostsze zabezpieczenia. A ja nałożę Oczobłysk na bahankę. Błyskotek chyba może narobić za dużo bałaganu? - uśmiechnął się blado. -Mam nadzieję, że Francja nie miała wiosną plagi bahanek owocówek, osobiście wszystkie bahnaki strasznie mi obrzydły. - zauważył, podchodząc do obrazu. Zabezpieczył go podobnie jak poprzedni, pracując w ciszy gdy Gwen skupiała się na własnej pułapce.
Drgnął lekko, gdy położyła dłoń na jego ramieniu. Wykrzywił z frustracją usta, spojrzenie mu pociemniało. Lepiej że wtedy była pełnia? Nie, nie, nie, dało się coś zrobić, Gwen się myliła, wszyscy się mylili. Nie cofnął jednak ramienia, dotyk panny Grey był w dziwny sposób pokrzepiający. Pozwalał mu się skupić, pamiętać, że jest bezpieczny, że jest z przyjaciółką, że nie może całkowicie poddać się gniewowi. Ale i tak się mu poddał, choć tylko trochę.
-Nie, nie pogorszyłbym sytuacji, nie byłbym BEZCZYNNY. Jak Vincent, który był tego świadkiem, który nie zrobił nic, bo myślał, że to nic nie da, bo bał się o własną skórę, bo… nie wiem, czemu wszyscy zakładają, że Just jest uparta albo niezniszczalna? To moja młodsza siostra, nie chciała przecież się zabić, chciała coś osiągnąć. A gdybym wywołał dywersję, miałaby szansę na ucieczkę, nie byłaby jedyną osobą, na której skupiła się uwaga tłumu… - wyznał, zapalając się i mówiąc coraz szybciej, choć coraz bardziej żałośnie i bardziej bezradnie… aż nagle ton jego głosu zmienił się na inny, obcy, warkliwy: -Dałbym radę, choćby zabić ich jak najwięcej, wyrwać jelita i serca i poszarpać mięśnie…. - wychrypiał, patrząc gdzieś w dal, widząc przed oczyma czerwień i na moment zapominając o całym świecie. Wreszcie zamrugał, przypomniał sobie, że Gwen stoi obok. Poczuł ukłucie wstydu. To odwróciłoby od niej uwagę… - usprawiedliwił się niepewnie - przed panną Grey i przed samym sobą. Wziął głęboki wdech, usiłując przestać o tym myśleć. Nie mógł stracić nad sobą kontroli, nie znowu.
-Fidelius… masz rację. Nie myślałem jeszcze o tym. - mruknął cieplejszym tonem. -Minister Longbottom planuje odsiecz, ale nawet ja nie znam szczegółów. Ponoć czekamy na odpowiedni moment. - westchnął, sfrustrowany.
Gwen chyba wyczuła jego wzburzenie, bo taktownie zmieniła temat. Ruszył za nią aby zobaczyć komiks - kojarzył, że podobne opowiastki były modne w czasach jego dzieciństwa. Miło było móc dzielić się mugolskim doświadczeniem, może dlatego tak dobrze rozumieli się czasem z Gwen.
-Mogę go przejrzeć, mamy czas? - upewnił się, a potem zabrał się za przewertowanie zeszytu. Uniósł lekko brwi, a na koniec roześmiał się w głos. Pierwszy chyba raz, od czasu zniknięcia Justine! -Nie wiem, skąd masz takie pomysły, ale to naprawdę dowcipne! - pochwalił Gwen, nie mając bladego pojęcia, że złośliwe plotki panny Figg dotarły nawet do niej, poza progi Ministerstwa. -Goblinka, ha ha, dobre sobie!
-Skoro trafi do Francji, to może tam odczytają go inaczej. Mam wrażenie, że cała Anglia jest… smutna. - uśmiechnął się blado. Nie znał się na malarstwie i nie wiedział, że jego słowa były prawdziwe nawet przed wojną, że wielu czarodziejskich i mugolskich artystów jeździło na południe Europy w poszukiwaniu światła w słonecznym klimacie.
Błogo nieświadom, co wyobraża sobie o anatomii panna Grey (choć, być może, naiwinie uznałby to za zainteresowanie zawodowe - czy jako przyzwoita panna miała w ogóle dostęp do męskich modeli?). -Oczywiście. Do pułapek trzeba cierpliwości. - przytaknął. -Sama oceń, którym obrazom wystarczą prostsze zabezpieczenia. A ja nałożę Oczobłysk na bahankę. Błyskotek chyba może narobić za dużo bałaganu? - uśmiechnął się blado. -Mam nadzieję, że Francja nie miała wiosną plagi bahanek owocówek, osobiście wszystkie bahnaki strasznie mi obrzydły. - zauważył, podchodząc do obrazu. Zabezpieczył go podobnie jak poprzedni, pracując w ciszy gdy Gwen skupiała się na własnej pułapce.
Drgnął lekko, gdy położyła dłoń na jego ramieniu. Wykrzywił z frustracją usta, spojrzenie mu pociemniało. Lepiej że wtedy była pełnia? Nie, nie, nie, dało się coś zrobić, Gwen się myliła, wszyscy się mylili. Nie cofnął jednak ramienia, dotyk panny Grey był w dziwny sposób pokrzepiający. Pozwalał mu się skupić, pamiętać, że jest bezpieczny, że jest z przyjaciółką, że nie może całkowicie poddać się gniewowi. Ale i tak się mu poddał, choć tylko trochę.
-Nie, nie pogorszyłbym sytuacji, nie byłbym BEZCZYNNY. Jak Vincent, który był tego świadkiem, który nie zrobił nic, bo myślał, że to nic nie da, bo bał się o własną skórę, bo… nie wiem, czemu wszyscy zakładają, że Just jest uparta albo niezniszczalna? To moja młodsza siostra, nie chciała przecież się zabić, chciała coś osiągnąć. A gdybym wywołał dywersję, miałaby szansę na ucieczkę, nie byłaby jedyną osobą, na której skupiła się uwaga tłumu… - wyznał, zapalając się i mówiąc coraz szybciej, choć coraz bardziej żałośnie i bardziej bezradnie… aż nagle ton jego głosu zmienił się na inny, obcy, warkliwy: -Dałbym radę, choćby zabić ich jak najwięcej, wyrwać jelita i serca i poszarpać mięśnie…. - wychrypiał, patrząc gdzieś w dal, widząc przed oczyma czerwień i na moment zapominając o całym świecie. Wreszcie zamrugał, przypomniał sobie, że Gwen stoi obok. Poczuł ukłucie wstydu. To odwróciłoby od niej uwagę… - usprawiedliwił się niepewnie - przed panną Grey i przed samym sobą. Wziął głęboki wdech, usiłując przestać o tym myśleć. Nie mógł stracić nad sobą kontroli, nie znowu.
-Fidelius… masz rację. Nie myślałem jeszcze o tym. - mruknął cieplejszym tonem. -Minister Longbottom planuje odsiecz, ale nawet ja nie znam szczegółów. Ponoć czekamy na odpowiedni moment. - westchnął, sfrustrowany.
Gwen chyba wyczuła jego wzburzenie, bo taktownie zmieniła temat. Ruszył za nią aby zobaczyć komiks - kojarzył, że podobne opowiastki były modne w czasach jego dzieciństwa. Miło było móc dzielić się mugolskim doświadczeniem, może dlatego tak dobrze rozumieli się czasem z Gwen.
-Mogę go przejrzeć, mamy czas? - upewnił się, a potem zabrał się za przewertowanie zeszytu. Uniósł lekko brwi, a na koniec roześmiał się w głos. Pierwszy chyba raz, od czasu zniknięcia Justine! -Nie wiem, skąd masz takie pomysły, ale to naprawdę dowcipne! - pochwalił Gwen, nie mając bladego pojęcia, że złośliwe plotki panny Figg dotarły nawet do niej, poza progi Ministerstwa. -Goblinka, ha ha, dobre sobie!
Can I not save one
from the pitiless wave?
Panna Grey jakoś nieszczególnie zwracała uwagę akurat na kwestię listów gończych. Przynajmniej nie dopóki krążyła wokół dworu i Oazy, a właściwie ostatnio nawet nieszczególnie się oddalała. Nawet teraz siedziba Macmillanów była przecież blisko, a gdy załatwiała swoje zawodowe sprawunki to nie zapuszczała się na niebezpieczne tereny. Chociaż i tam starała się zawsze zachować ostrożność. To jednak nie było teraz szczególnie ważne.
– Chyba trochę tak. – Westchnęła. – Może. Ale pieta chyba nie powinna być z resztą odczytywana inaczej. – Wzruszyła ramionami. W końcu matka opłakująca śmierć własnego dziecka to nie jest coś, co powinno gdziekolwiek i kiedykolwiek wzbudzać dobre emocje. To nie było naturalne, gdy młodzi odchodzili przed swoimi rodzicami. Już śmierć Bertiego ją dotknęła; już uwięzienie Justine ledwo znosiła. Co by było, gdyby miała trzymać w swoich ramionach własne, martwe dziecko?
Zaczęła pakować obraz, na który skutecznie nałożyła już zabezpieczenie. Gdy skończyła, podała go jednemu z chłopaków, aby położył go bezpiecznie wśród innych przygotowanych prac i wydała mu kilka kolejnych, drobnych poleceń. Wysłuchując kolejnych słów Michaela, pokiwała głową.
– Chyba tak. Jeszcze brokat by się przykleił do obrazu… Tego się nigdy nie da doczyścić. Nawet magią. – A próbowała, oj próbowała. W końcu uczyła pięciolatka plastyki. Miała liczne doświadczenia z brokatem. Chwilę później pokazała Tonksowi kolejny obraz, którym mógł się zająć. Tym razem przedstawiał pejzarz z okolic Doliny Godryka.
Zaśmiała się cicho na komentarz o bachankach, a w jej spojrzeniu pojawiły się pojedyncze, radośniejsze iskierki. To było tak niedawno! Michael, ten drugi, Scaletta, pomagał jej pozbyć się ich z mieszkania i wtedy ich obecność wydawała się jej całkiem poważnym problemem. Ale teraz? Oddałaby królestwo za bachanki, jeśli tylko to oznaczałoby brak wojny w Anglii.
Nie dało się jednak uśmiechać, ani zachować pogody ducha, gdy wkraczał temat Justine i jej porwania. Nie spodziewała się tak gwałtownej, tak… agresywnej reakcji ze strony Tonksa. Michael kojarzył jej się ze wcieleniem spokoju i dobroci. Z kimś, kto nie zrobiłby nigdy drugiej osoby krzywdy. Teraz jednak dostrzegła w jego mimice coś nienaturalnego, coś wilczego.
To wytrąciło ją z równowagi na tyle, że w pierwszym momencie nie wiedziała co powiedzieć. Nic więc dziwnego, że wręczyła mu komiks. Skinęła głową na pytanie o czas. Nie mieli go zbyt dużo, ale w głowie malarki najpierw nastała pustka, a następie myśli zaczęły kłębić się jak szalone i panna Grey potrzebowała dłuższej chwili, aby je wszystkie pozbierać. Jak przez mgłę zauważyła, jak Michael się uśmiecha, a potem śmieje. Mimowolnie również podniosła kąciki ust, ale myślami była zupełnie gdzieś indziej.
– Marcella… cały czas o tym mówiła – powiedziała, starając się brzmieć radośnie, ale zdecydowanie jej to nie wyszło. Głos Gwen był przytłumiony, a spojrzenie dalej nieobecne.
Wzięła głęboki oddech. Skoro miała z nim porozmawiać to raz a porządnie, prawda? Zerknęła kątem oka na pracowników, sprawdzając, czy aby na pewno dają sobie radę (chyba robili wszystko, by w tej chwili unikać malarki i Tonksa, wyczuli że coś się dzieje) i ignorując ich tymczasowo znów zbliżyła się do Michaela. Spojrzenie odzyskało ostrość, a z każdym kolejnym słowem jej głos zyskiwał coraz większą pewność:
– Michael, na… nawet nie waż się tak mówić. Tak jak przed chwilą. Rozumiesz? Nie wiem, kim jest ten cały Vincent, ale Michael, na Boga, spójrz na mnie! – Niemal tupnęła nogą. – Jesteś aurorem. Spróbuj pomyśleć jak auror, nie jak brat. Albo choćby po prostu spójrz na to z boku, to nie jest takie trudne, Michael, oni to zrobili WŁAŚNIE PO TO. By złapać takich, jak Justine. By złapać CIEBIE. NIE dałbyś jej czasu na ucieczkę, NIE UDAŁOBY CI SIĘ pomóc, rozumiesz? Tam się roiło od ich ludzi. Justine podjęła własną decyzję. Głupią decyzję. I co? Kerry nie może się pozbierać, pół Zakonu jest, wybacz za wyrażenie, w dupie, a wy szykujecie samobójczą misję. Co by było, jakby Ciebie jeszcze zamknęli? Michael, błagam, myśl – powiedziała, a jej głos powoli zaczął się załamywać: – Ja wiem, że to trudne, Mike. Ja wiem… przecież to nie pierwsza wojna…
Przerwała na chwilę, biorąc głęboki oddech i próbując odegnać cisnące się do jej oczu łzy. Co prawda jej rodzina była bezpieczna, ale przecież gdy ojciec był w Londynie, bomby mogły spaść na miasto w każdej chwili. I mógł nie przeżyć. Już spokojniejszym i znacznie słabszym głosem zaczęła mówić dalej – Michael musiał przestać tak myśleć, jeśli miał w czymkolwiek Zakonowi pomóc.
– Z resztą… nie wiemy, co byłoby gdyby, Michael. Pan Anthony… Smamander, to… to chyba twój kolega? Powiedział mi jakiś czas temu, żeby… żeby nie myśleć o przeszłości, bo to nic nie zmieni. Jesteśmy tu i teraz i… i nie ważne co zrobimy… Nie mamy na tamto wpływu. Nie masz ich zabijać, wyrywać jelit, ani… ani robić takich rzeczy, Mike. Masz ratować swoją siostrę. Nie jesteś sprawiedliwością. My nią nie jesteśmy. Oni tak myślą i zobacz, do czego to doprowadziło. – Po policzku Gwen spłynęła łza, a dziewczyna chwyciła znajdującą się najbliżej ramę obrazu, zaciskając na niej mocno dłoń. Jej ciało zadrżało mimowolnie, choć panna Grey bardzo usilnie starała się odegnać emocje. One tu przecież i tak w niczym nie pomogą.
– Chyba trochę tak. – Westchnęła. – Może. Ale pieta chyba nie powinna być z resztą odczytywana inaczej. – Wzruszyła ramionami. W końcu matka opłakująca śmierć własnego dziecka to nie jest coś, co powinno gdziekolwiek i kiedykolwiek wzbudzać dobre emocje. To nie było naturalne, gdy młodzi odchodzili przed swoimi rodzicami. Już śmierć Bertiego ją dotknęła; już uwięzienie Justine ledwo znosiła. Co by było, gdyby miała trzymać w swoich ramionach własne, martwe dziecko?
Zaczęła pakować obraz, na który skutecznie nałożyła już zabezpieczenie. Gdy skończyła, podała go jednemu z chłopaków, aby położył go bezpiecznie wśród innych przygotowanych prac i wydała mu kilka kolejnych, drobnych poleceń. Wysłuchując kolejnych słów Michaela, pokiwała głową.
– Chyba tak. Jeszcze brokat by się przykleił do obrazu… Tego się nigdy nie da doczyścić. Nawet magią. – A próbowała, oj próbowała. W końcu uczyła pięciolatka plastyki. Miała liczne doświadczenia z brokatem. Chwilę później pokazała Tonksowi kolejny obraz, którym mógł się zająć. Tym razem przedstawiał pejzarz z okolic Doliny Godryka.
Zaśmiała się cicho na komentarz o bachankach, a w jej spojrzeniu pojawiły się pojedyncze, radośniejsze iskierki. To było tak niedawno! Michael, ten drugi, Scaletta, pomagał jej pozbyć się ich z mieszkania i wtedy ich obecność wydawała się jej całkiem poważnym problemem. Ale teraz? Oddałaby królestwo za bachanki, jeśli tylko to oznaczałoby brak wojny w Anglii.
Nie dało się jednak uśmiechać, ani zachować pogody ducha, gdy wkraczał temat Justine i jej porwania. Nie spodziewała się tak gwałtownej, tak… agresywnej reakcji ze strony Tonksa. Michael kojarzył jej się ze wcieleniem spokoju i dobroci. Z kimś, kto nie zrobiłby nigdy drugiej osoby krzywdy. Teraz jednak dostrzegła w jego mimice coś nienaturalnego, coś wilczego.
To wytrąciło ją z równowagi na tyle, że w pierwszym momencie nie wiedziała co powiedzieć. Nic więc dziwnego, że wręczyła mu komiks. Skinęła głową na pytanie o czas. Nie mieli go zbyt dużo, ale w głowie malarki najpierw nastała pustka, a następie myśli zaczęły kłębić się jak szalone i panna Grey potrzebowała dłuższej chwili, aby je wszystkie pozbierać. Jak przez mgłę zauważyła, jak Michael się uśmiecha, a potem śmieje. Mimowolnie również podniosła kąciki ust, ale myślami była zupełnie gdzieś indziej.
– Marcella… cały czas o tym mówiła – powiedziała, starając się brzmieć radośnie, ale zdecydowanie jej to nie wyszło. Głos Gwen był przytłumiony, a spojrzenie dalej nieobecne.
Wzięła głęboki oddech. Skoro miała z nim porozmawiać to raz a porządnie, prawda? Zerknęła kątem oka na pracowników, sprawdzając, czy aby na pewno dają sobie radę (chyba robili wszystko, by w tej chwili unikać malarki i Tonksa, wyczuli że coś się dzieje) i ignorując ich tymczasowo znów zbliżyła się do Michaela. Spojrzenie odzyskało ostrość, a z każdym kolejnym słowem jej głos zyskiwał coraz większą pewność:
– Michael, na… nawet nie waż się tak mówić. Tak jak przed chwilą. Rozumiesz? Nie wiem, kim jest ten cały Vincent, ale Michael, na Boga, spójrz na mnie! – Niemal tupnęła nogą. – Jesteś aurorem. Spróbuj pomyśleć jak auror, nie jak brat. Albo choćby po prostu spójrz na to z boku, to nie jest takie trudne, Michael, oni to zrobili WŁAŚNIE PO TO. By złapać takich, jak Justine. By złapać CIEBIE. NIE dałbyś jej czasu na ucieczkę, NIE UDAŁOBY CI SIĘ pomóc, rozumiesz? Tam się roiło od ich ludzi. Justine podjęła własną decyzję. Głupią decyzję. I co? Kerry nie może się pozbierać, pół Zakonu jest, wybacz za wyrażenie, w dupie, a wy szykujecie samobójczą misję. Co by było, jakby Ciebie jeszcze zamknęli? Michael, błagam, myśl – powiedziała, a jej głos powoli zaczął się załamywać: – Ja wiem, że to trudne, Mike. Ja wiem… przecież to nie pierwsza wojna…
Przerwała na chwilę, biorąc głęboki oddech i próbując odegnać cisnące się do jej oczu łzy. Co prawda jej rodzina była bezpieczna, ale przecież gdy ojciec był w Londynie, bomby mogły spaść na miasto w każdej chwili. I mógł nie przeżyć. Już spokojniejszym i znacznie słabszym głosem zaczęła mówić dalej – Michael musiał przestać tak myśleć, jeśli miał w czymkolwiek Zakonowi pomóc.
– Z resztą… nie wiemy, co byłoby gdyby, Michael. Pan Anthony… Smamander, to… to chyba twój kolega? Powiedział mi jakiś czas temu, żeby… żeby nie myśleć o przeszłości, bo to nic nie zmieni. Jesteśmy tu i teraz i… i nie ważne co zrobimy… Nie mamy na tamto wpływu. Nie masz ich zabijać, wyrywać jelit, ani… ani robić takich rzeczy, Mike. Masz ratować swoją siostrę. Nie jesteś sprawiedliwością. My nią nie jesteśmy. Oni tak myślą i zobacz, do czego to doprowadziło. – Po policzku Gwen spłynęła łza, a dziewczyna chwyciła znajdującą się najbliżej ramę obrazu, zaciskając na niej mocno dłoń. Jej ciało zadrżało mimowolnie, choć panna Grey bardzo usilnie starała się odegnać emocje. One tu przecież i tak w niczym nie pomogą.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ciepły śmiech panny Grey i piękny pejzaż z Doliny Godryka jakoś pokrzepiły Michaela. Nagle zdał sobie sprawę, że od aresztowania Just chyba ani razu nie przystanął i nie spojrzał na spokojnie na Dolinę - często odwiedzaną, piękną. Odechciało mu się nawet chodzić na plażę, która zawsze przynosiła mu pewne ukojenie. Teatr na klifach też był zresztą piękny, czuć tutaj było morską bryzę, a zabawne słowa Gwen o brokacie przynosiły namiastkę normalności. Dobrze, że przyjął to zlecenie dla panny Grey - może pomógł jej, ale pomógł też sobie.
Do czasu. Wilczy gniew nadal pulsował w jego krwi, stając się wyraźnym również dla Gwen. Komiks pozwolił na odwleczenie tematu, ale raz wypowiedzianych słów o jelitach nie dało się cofnąć.
-Marcella? - powtórzył ze zdziwieniem, a potem zarumienił się nagle, zażenowany. -Że też jej się nie znudziło. - westchnął pod nosem. Czasy wspólnej pracy w Ministerstwie wydawały się nienaturalnie odległe.
Uniósł lekko brew, gdy Gwen powróciła do tematu Connaught Square, gdy próbowała mu prawić kazanie. Ku własnemu zdziwieniu, przyjął jej słowa z nienaturalnym chłodem, tak jakby ostatnie tygodnie wypleniły z niego zapalczywość. Zamiast słuchać, zamiast się gniewać, myślał o nich. O poplecznikach Voldemorta w Londynie, o ich krwi i flakach.
-Dałbym im radę, nawet nie jako starszy auror... - zaczął, a Gwen mogłaby przysiąc, że dostrzegła w jego tęczówkach złotawą poświatę. A może to tylko promienie słońca? -...to w innej postaci. - tak, to byłoby samobójstwo, ale kupiłoby Justine czas, a rzeź byłaby tego warta.
-Myślisz, że nie jestem na nią wściekły? Na nią, na Zakon... powinniśmy działać, teraz, JUŻ, wszyscy mówią że misja musi być zaplanowana, ale i tak minęło zbyt wiele czasu. - gdy Gwen zaczęła mówić o Kerrie, jego oczy na powrót stały się szarobłękitne i tylko szarobłękitne, a w głosie na powrót pojawiły się emocje. -...ale ślubowałem posłuszeństwo Ministrowi Longbottomowi i Gwardii. - dodał z nutą goryczy. Obowiązywało go nadal, nawet jeśli się niecierpliwił i powątpiewał. Od podstaw organizowali wojsko, sam tłumaczył Hagridowi wagę porządku i posłuszeństwa, nie mógł... się wyłamywać.
Choć czasem bardzo chciał.
-Może nie pierwsza, ale pierwsza tak poważna. Złamaliśmy kodeks tajności, mugole zostali wysiedleni z Londynu, ta władza nie waha się przed niczym. - westchnął, nie dbając już zupełnie o poprzednie wojny, nie mając siły roztrząsać dawnych komplikacji politycznych. Może kiedyś się tym interesował i chętnie nad tym zastanowił, ale nie teraz. Teraz liczyły się teraźniejszość i malująca się w mrocznych barwach przyszłość.
-Jesteśmy jedyną sprawiedliwością, jaka pozostała. I nie używaj Skamandra do prawienia mi kazań, on wymierzył sprawiedliwość szlachciankom w Stonehenge. - uśmiechnął się jakoś zimno, okrutnie, nienawistnie. Skamander miał rację, wszyscy powinni zginąć, mogli pogrzebać arystokratów żywcem i ucztować na ich krwi.
Poczuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Wziął głęboki wdech.
-Pokażę ci jeszcze jedną pułapkę. - pośpiesznie zmienił temat, nachylając się nad pudłem, w które był już zapakowany obraz. -Lepkie ręce, nie mogłem jej nałożyć na sam obraz, ale pudło będzie idealne. Uniemożliwią rabusiom chwycenie za pudło, zmodyfikuję pułapkę tak, by aktywowała się dopiero za dobę, po przetransportowaniu na statek... - wyjaśnił, a potem zaczął nakładać pułapkę. Powoli, by Gwen mogła obserwować.
Do czasu. Wilczy gniew nadal pulsował w jego krwi, stając się wyraźnym również dla Gwen. Komiks pozwolił na odwleczenie tematu, ale raz wypowiedzianych słów o jelitach nie dało się cofnąć.
-Marcella? - powtórzył ze zdziwieniem, a potem zarumienił się nagle, zażenowany. -Że też jej się nie znudziło. - westchnął pod nosem. Czasy wspólnej pracy w Ministerstwie wydawały się nienaturalnie odległe.
Uniósł lekko brew, gdy Gwen powróciła do tematu Connaught Square, gdy próbowała mu prawić kazanie. Ku własnemu zdziwieniu, przyjął jej słowa z nienaturalnym chłodem, tak jakby ostatnie tygodnie wypleniły z niego zapalczywość. Zamiast słuchać, zamiast się gniewać, myślał o nich. O poplecznikach Voldemorta w Londynie, o ich krwi i flakach.
-Dałbym im radę, nawet nie jako starszy auror... - zaczął, a Gwen mogłaby przysiąc, że dostrzegła w jego tęczówkach złotawą poświatę. A może to tylko promienie słońca? -...to w innej postaci. - tak, to byłoby samobójstwo, ale kupiłoby Justine czas, a rzeź byłaby tego warta.
-Myślisz, że nie jestem na nią wściekły? Na nią, na Zakon... powinniśmy działać, teraz, JUŻ, wszyscy mówią że misja musi być zaplanowana, ale i tak minęło zbyt wiele czasu. - gdy Gwen zaczęła mówić o Kerrie, jego oczy na powrót stały się szarobłękitne i tylko szarobłękitne, a w głosie na powrót pojawiły się emocje. -...ale ślubowałem posłuszeństwo Ministrowi Longbottomowi i Gwardii. - dodał z nutą goryczy. Obowiązywało go nadal, nawet jeśli się niecierpliwił i powątpiewał. Od podstaw organizowali wojsko, sam tłumaczył Hagridowi wagę porządku i posłuszeństwa, nie mógł... się wyłamywać.
Choć czasem bardzo chciał.
-Może nie pierwsza, ale pierwsza tak poważna. Złamaliśmy kodeks tajności, mugole zostali wysiedleni z Londynu, ta władza nie waha się przed niczym. - westchnął, nie dbając już zupełnie o poprzednie wojny, nie mając siły roztrząsać dawnych komplikacji politycznych. Może kiedyś się tym interesował i chętnie nad tym zastanowił, ale nie teraz. Teraz liczyły się teraźniejszość i malująca się w mrocznych barwach przyszłość.
-Jesteśmy jedyną sprawiedliwością, jaka pozostała. I nie używaj Skamandra do prawienia mi kazań, on wymierzył sprawiedliwość szlachciankom w Stonehenge. - uśmiechnął się jakoś zimno, okrutnie, nienawistnie. Skamander miał rację, wszyscy powinni zginąć, mogli pogrzebać arystokratów żywcem i ucztować na ich krwi.
Poczuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Wziął głęboki wdech.
-Pokażę ci jeszcze jedną pułapkę. - pośpiesznie zmienił temat, nachylając się nad pudłem, w które był już zapakowany obraz. -Lepkie ręce, nie mogłem jej nałożyć na sam obraz, ale pudło będzie idealne. Uniemożliwią rabusiom chwycenie za pudło, zmodyfikuję pułapkę tak, by aktywowała się dopiero za dobę, po przetransportowaniu na statek... - wyjaśnił, a potem zaczął nakładać pułapkę. Powoli, by Gwen mogła obserwować.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zażenowanie Tonksa nie uszło uwadze panny Grey. Przeszło jej przez myśl, że całkiem uroczo się czerwienił. Niby taki poważny, dorosły auror! Niestety, nie było czasu na roztrząsanie tej kwestii dłużej. Gwen być może i wolała pozostać przy tym temacie, ale obiecała przecież Kerstin, że spróbuje z jej bratem porozmawiać. No i próbowała. Ze skutkiem… chyba wcale nie takim, jakiego się spodziewała, bo agresja, która wstąpiła w Michaela dość mocno ją zaskoczyła. Nie żeby znała go nadmiernie dobrze… ale na Merlina, Justine musi wrócić, jeśli Tonks ma pozostać sobą.
Otwarła szeroko oczy, słysząc kolejne słowa Michaela. On… chciał… wilkołakiem… co?
– Mike… ty nawet o tym nie próbuj myśleć! Na Merlina, w innej postaci prędzej samą Just rozszarpałbyś na strzępy, niż jej pomógł. Nie pomyślałeś o tym? – Och, musi chyba spytać Frances o ten eliksir, może… może dzięki niemu Tonks niemiałby takich pomysłów? Rozumiała, że wilkołactwo było straszną chorobą i w pełni akceptowała Michaela takim, jakim był, ale o takich rzeczach to mówić absolutnie nie powinien! Wtedy coś też ją tchnęło. Zmarszczyła brwi: – Starszy auror?
Wzięła głęboki oddech. Było mu ciężko. Doskonale o tym wiedziała i nie miała zamiaru umniejszać jego bólu. Och, przecież gdyby mogła to zamieniłaby się z jego siostrą miejscami! Kerstin pewnie by mniej płakała… No i Michael na pewno również. Co siostra, to siostra. Ona w ich życiu pojawiła się stosunkowo niedawno. Nie była aż tak istotna.
– Przecież wiesz, że to trudne – powiedziała już spokojnym, nieco zrezygnowanym tonem. – Pan Harold przecież… przecież musi myśleć o nas wszystkich, Michael. Nie tylko o Justine… Ja… nie możemy… nie możemy głupio ryzykować. I tak już teraz wszystko tracimy. – Westchnęła. – Ślubowałeś – przyznała.
Przygryzła wargi. Chyba o innych wojnach mówili. Zdecydowanie o innych. Panna Grey nawet nie pomyślała o pozostałych wojnach czarodziejów.
– Dla nas… tutaj… tak… ale co powiesz tym osiemdziesięciu milionom sprzed dekady? – mruknęła zrezygnowana, słuchając kolejnych słów aurora. Starszego aurora, jak się okazało. Nie wiedziała, że awansował. Że teraz, w trakcie wojny w ogóle mógł awansować. – Szlachciankom? W Stonegenge…? Mike, ja chyba… no, wiem, że tam było bardzo nieprzyjemnie, ale… czy pan Skamander tylko nie chronił innych? – Wydawało jej się, że tak.
Coś w oczach Tonksa sprawiało jednak, że na plecach Gwen pojawiły się dreszcze. Z Michaelem naprawdę działo się coś złego i naprawdę potrzebował wsparcia. Tylko czy aby na pewno ona była na siłach, by mu je dać?
Chyba więc lepiej, że Michael zaproponował powrót do pułapek. Wystarczająco już się nagadali, a pracy wciąż było dużo. Przytaknęła więc, trochę z ulgą przyjmując powoli uspakajającego się Tonksa. Tym razem naprawdę starała się skupić na jego ruchach, następnie zabezpieczając kolejne obrazy.
Gdy wszystkie prace zostały zaś zaczarowane tak, aby nikt ich nie ukradł ani przypadkiem nie zepsuł, zaczęła pomagać chłopakom z Oazy w pakowaniu. Nosiła co mniejsze paczki, wkładała ramy do kartonów. Opisywała wszystko zwykłym, mugolskim długopisem (były znacznie sprawniejsze, niż magiczne pióra) i starała się nie myśleć o tym, że to jej poruszanie ważnych tematów przy okazji nie wyszło tak, jak sobie tego życzyła i że jej próba rozmowy z Michaelem mogła przynieść raczej negatywne skutki. Naprawdę się o to bała.
W każdym razie, jeśli transport pójdzie po ich myśli, już wkrótce do brzegów Francji przybije łódź wyładowana jej pracami, które trafią do znajomego. A potem finanse zasilą jej oszczędności i kto wie, może będzie w stanie jakoś wspomóc Kerry? Dobrze wiedziała, że wcale im się nie przelewało. Nawet biorąc pod uwagę aurorski awans.
| zt dla Gwen
Otwarła szeroko oczy, słysząc kolejne słowa Michaela. On… chciał… wilkołakiem… co?
– Mike… ty nawet o tym nie próbuj myśleć! Na Merlina, w innej postaci prędzej samą Just rozszarpałbyś na strzępy, niż jej pomógł. Nie pomyślałeś o tym? – Och, musi chyba spytać Frances o ten eliksir, może… może dzięki niemu Tonks niemiałby takich pomysłów? Rozumiała, że wilkołactwo było straszną chorobą i w pełni akceptowała Michaela takim, jakim był, ale o takich rzeczach to mówić absolutnie nie powinien! Wtedy coś też ją tchnęło. Zmarszczyła brwi: – Starszy auror?
Wzięła głęboki oddech. Było mu ciężko. Doskonale o tym wiedziała i nie miała zamiaru umniejszać jego bólu. Och, przecież gdyby mogła to zamieniłaby się z jego siostrą miejscami! Kerstin pewnie by mniej płakała… No i Michael na pewno również. Co siostra, to siostra. Ona w ich życiu pojawiła się stosunkowo niedawno. Nie była aż tak istotna.
– Przecież wiesz, że to trudne – powiedziała już spokojnym, nieco zrezygnowanym tonem. – Pan Harold przecież… przecież musi myśleć o nas wszystkich, Michael. Nie tylko o Justine… Ja… nie możemy… nie możemy głupio ryzykować. I tak już teraz wszystko tracimy. – Westchnęła. – Ślubowałeś – przyznała.
Przygryzła wargi. Chyba o innych wojnach mówili. Zdecydowanie o innych. Panna Grey nawet nie pomyślała o pozostałych wojnach czarodziejów.
– Dla nas… tutaj… tak… ale co powiesz tym osiemdziesięciu milionom sprzed dekady? – mruknęła zrezygnowana, słuchając kolejnych słów aurora. Starszego aurora, jak się okazało. Nie wiedziała, że awansował. Że teraz, w trakcie wojny w ogóle mógł awansować. – Szlachciankom? W Stonegenge…? Mike, ja chyba… no, wiem, że tam było bardzo nieprzyjemnie, ale… czy pan Skamander tylko nie chronił innych? – Wydawało jej się, że tak.
Coś w oczach Tonksa sprawiało jednak, że na plecach Gwen pojawiły się dreszcze. Z Michaelem naprawdę działo się coś złego i naprawdę potrzebował wsparcia. Tylko czy aby na pewno ona była na siłach, by mu je dać?
Chyba więc lepiej, że Michael zaproponował powrót do pułapek. Wystarczająco już się nagadali, a pracy wciąż było dużo. Przytaknęła więc, trochę z ulgą przyjmując powoli uspakajającego się Tonksa. Tym razem naprawdę starała się skupić na jego ruchach, następnie zabezpieczając kolejne obrazy.
Gdy wszystkie prace zostały zaś zaczarowane tak, aby nikt ich nie ukradł ani przypadkiem nie zepsuł, zaczęła pomagać chłopakom z Oazy w pakowaniu. Nosiła co mniejsze paczki, wkładała ramy do kartonów. Opisywała wszystko zwykłym, mugolskim długopisem (były znacznie sprawniejsze, niż magiczne pióra) i starała się nie myśleć o tym, że to jej poruszanie ważnych tematów przy okazji nie wyszło tak, jak sobie tego życzyła i że jej próba rozmowy z Michaelem mogła przynieść raczej negatywne skutki. Naprawdę się o to bała.
W każdym razie, jeśli transport pójdzie po ich myśli, już wkrótce do brzegów Francji przybije łódź wyładowana jej pracami, które trafią do znajomego. A potem finanse zasilą jej oszczędności i kto wie, może będzie w stanie jakoś wspomóc Kerry? Dobrze wiedziała, że wcale im się nie przelewało. Nawet biorąc pod uwagę aurorski awans.
| zt dla Gwen
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Przygryzł mocno dolną wargę, prawie do krwi, bo oczywiście, że o tym pomyślał. Ale Justine to moja siostra, nie rzuciłbym się... Jesteś pewien? Zdążyłaby uciec, jest sprytna.
-N...nieważne, Gwen. Czasu się nie cofnie. - wymamrotał, czując, że nie chce i nie może dłużej tego roztrząsać. Dłonie już zaczęły mu lekko drżeć, a przecież był w pracy. Musiał się skupić, opanować. Ostatnio zbyt często miewał takie myśli, zbyt często wyobrażał sobie przemoc i napady agresji. Wiedział, że nie powinien, że musi trzymać wilka na smyczy. Mimo wszystko, krwawe wyobrażenia przynosiły mu jakieś dziwne, pokrętne pocieszenie.
-Masz rację. - wymamrotał ze wstydem. Dobrze, że Gwen przyjaciółką rodziny, bo przy innych sojusznikach nie powinien sobie pozwalać na takie opinie, na wyrażanie frustracji. Był starszym aurorem, powinien świecić przykładem. Powinien, powinien, powinien. Z chęcią niósł ten ciężar, ale czasem ciążył zbyt mocno.
-Martwisz się czasem? - wypalił nagle, rad ze zmiany tematu, ale równie zmartwiony. -Że mugole nauczą się kiedyś odpowiadać agresją na magię, że okażą się równymi przeciwnikami? Potrafią dorównywać nam okrucieństwem, brakuje im tylko narzędzi... - westchnął, wspominając niedawny koszmar senny, w którym błąkał się po zrujnowanej, pozbawionej magii Anglii. -Taak, powiedzmy, że chronił. - skwitował Stonehenge ze złośliwym uśmieszkiem. Znał Anthony'ego i wiedział, że robił to, co uważał za słuszne.
Jeszcze rok temu nie wiedział, czy bez wahania wsparłby jego zaklęcie, gdyby tam był.
Teraz już sądził, że tak. Wojna go zmieniała, być może na gorsze. A może po prostu próbował przetrwać i ochronić innych, za wszelką cenę. Może zaczynał widzieć świat w kategoriach "my" i "oni."
-Ach, a co do mojego tytułu... dostałem awans, kilka tygodni temu. - pochwalił się z bladym uśmiechem, gdy stanęli nad obrazem.
Pułapki wymagały cierpliwości, sprzyjały wyciszeniu. Cierpliwie pokazał Lepkie Ręce Gwen, a potem zabezpieczył różnymi pułapkami resztę obrazów. Następnie pomógł chłopcom z Oazy ładować wszystkie paczki na transport, posiłkując się Wingardium Leviosa, a czasem siłą mięśni. Dzięki pomocnikom, Gwen uwinęła się ze wszystkim szybko, a Mike był rad z łatwego zarobku oraz rozmowy. Pomimo dyskomfortu, Gwen trochę mu pomogła.
/zt
-N...nieważne, Gwen. Czasu się nie cofnie. - wymamrotał, czując, że nie chce i nie może dłużej tego roztrząsać. Dłonie już zaczęły mu lekko drżeć, a przecież był w pracy. Musiał się skupić, opanować. Ostatnio zbyt często miewał takie myśli, zbyt często wyobrażał sobie przemoc i napady agresji. Wiedział, że nie powinien, że musi trzymać wilka na smyczy. Mimo wszystko, krwawe wyobrażenia przynosiły mu jakieś dziwne, pokrętne pocieszenie.
-Masz rację. - wymamrotał ze wstydem. Dobrze, że Gwen przyjaciółką rodziny, bo przy innych sojusznikach nie powinien sobie pozwalać na takie opinie, na wyrażanie frustracji. Był starszym aurorem, powinien świecić przykładem. Powinien, powinien, powinien. Z chęcią niósł ten ciężar, ale czasem ciążył zbyt mocno.
-Martwisz się czasem? - wypalił nagle, rad ze zmiany tematu, ale równie zmartwiony. -Że mugole nauczą się kiedyś odpowiadać agresją na magię, że okażą się równymi przeciwnikami? Potrafią dorównywać nam okrucieństwem, brakuje im tylko narzędzi... - westchnął, wspominając niedawny koszmar senny, w którym błąkał się po zrujnowanej, pozbawionej magii Anglii. -Taak, powiedzmy, że chronił. - skwitował Stonehenge ze złośliwym uśmieszkiem. Znał Anthony'ego i wiedział, że robił to, co uważał za słuszne.
Jeszcze rok temu nie wiedział, czy bez wahania wsparłby jego zaklęcie, gdyby tam był.
Teraz już sądził, że tak. Wojna go zmieniała, być może na gorsze. A może po prostu próbował przetrwać i ochronić innych, za wszelką cenę. Może zaczynał widzieć świat w kategoriach "my" i "oni."
-Ach, a co do mojego tytułu... dostałem awans, kilka tygodni temu. - pochwalił się z bladym uśmiechem, gdy stanęli nad obrazem.
Pułapki wymagały cierpliwości, sprzyjały wyciszeniu. Cierpliwie pokazał Lepkie Ręce Gwen, a potem zabezpieczył różnymi pułapkami resztę obrazów. Następnie pomógł chłopcom z Oazy ładować wszystkie paczki na transport, posiłkując się Wingardium Leviosa, a czasem siłą mięśni. Dzięki pomocnikom, Gwen uwinęła się ze wszystkim szybko, a Mike był rad z łatwego zarobku oraz rozmowy. Pomimo dyskomfortu, Gwen trochę mu pomogła.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
| wybaczcie, że tak nieładnie się wbijam
17 stycznia 1958
HEP! To był jakiś bardzo dziwny dzień... Już od bladego świtu Trixie czuła podskórne mrowienie magii, coś, czego nie potrafiła zidentyfikować, a co najbardziej przypominało może po prostu ekscytację z ostatnich dni. Miała przecież tyle powodów! Niedługo po przebudzeniu się i zaścieleniu łóżka planowała wybrać się na targ, by zobaczyć, czy udałoby jej się skubnąć trochę okolicznych dobroci. Może trafiłaby na przyprawy? Na sól albo cukier? Marzenia świętej głowy śmiały się w twarz podczas gdy głód z każdej strony otaczał Anglię lepkim pazurem, ale Beckettówna nie traciła nadziei, zbyt uparta, by pozwolić sobie po prostu siedzieć bezczynnie w kuchni i czekać, aż chuderlawe ciało przeistoczy się w same kości. I już wychodziła, domykała za sobą furtkę płotu grodzącego Warsztat od reszty ulicy, gdy nagle... planowana teleportacja zamieniła się w chaos. Stopy ledwie oderwały się od podłoża, gdy gardło wydało z siebie dziwny dźwięk, a to, co miało być targiem w Dolinie, okazało się miejscem zupełnie innym, zimnym, obcym. Gdzie była? Gdzie wylądowała?
Zrozumiałym był jedynie fakt, że wiatr dął w zarumienioną od chłodu twarz. Porwał niedokładnie obwiązany wokół szyi szalik i poniósł go w dal, drażniąc także wyjątkowo rozpuszczone włosy dotychczas opadające na ramiona skryte pod ciepłym, zimowym płaszczem. Nie znała tego miejsca, patrząc jak kąpie się w bladym migocie porannego słońca; gwiazda wisiała na szarym niebie, taka ponura. Natomiast Trixie prędko pojęła, że stoi na krawędzi. Dosłownie.
- Na Merlina! - sapnęła z poruszeniem, nieopacznie patrząc w dół. Jej stopy znajdowały się na krawędzi klifu, a przez gwałtowność wichury, jaka nawiedziła tego dnia Kornwalię i śliskość śniegu pod podeszwą butów, chwiała się tam niebezpiecznie. Dziewczyna rozłożyła ręce na boki, jakkolwiek próbując zachować równowagę. Ale była akrobatą, nie była też przygotowana na podobny obrót sytuacji, z oczyma szeroko otwartymi i ustami zamrożonymi w niewypowiedzianym przekleństwie; musiała się stąd cofnąć, chociaż z każdą kolejną sekundą czuła jak mocniej drżą jej kolana w zetknięciu z niekoniecznie przyjazną przepaścią. Całe szczęście, że miała przynajmniej w dłoni różdżkę. Jeśli nie udałoby się jej bowiem wykonać bezpiecznego kroku w tył, mogła zawsze ratować się zaklęciem lecąc w dół...
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Umarł dobre kilka lat temu, nie znaczyło to jednak, że zatracił zupełnie zmysł estetyki. Kiedy jeszcze oddychał, nie skupiał się dostatecznie na całym uroku, jaki posiadał świat dookoła. Bardziej zależało mu na adrenalinie, niebezpieczeństwie, przygodach, takie tam młodzieńcze marzenia, które koniec końców wprowadziły go do grobu. Rzadko zatrzymywał się, żeby obejrzeć niebo, schwycić w dłoń liście drzew ponad głową, nawet najbardziej barwne kwiaty nie miały szans przykuć jego uwagi. Stawał się wrażliwszy tylko, kiedy był z nią. Narzeczona wyciągała z niego cechy, o które sam nigdy by się nie posądził - żyjąc z Cillianem i widząc w nim swoją bratnią połowę, nawet nie miałby szansy. Delikatność spłynęła z niego wraz z odejściem ukochanej, ale rozbudziła się na nowo i z większym wigorem, gdy odkrył, że los skazał go na wieczność w zawieszeniu. Bo właściwie na co mógł jeszcze liczyć? Odebrano mu większość przyjemności z jedzenia, wódka nie smakowała tak samo, gdy nie mógł poczuć, jak pali, bliskość z drugim człowiekiem ograniczała się do przyprawiania biedaków o dreszcze. Nieograniczony czas rzucał nowe światło na rzeczywistość, doceniał tak wiele chwil i widoków, na jakie za życia za nic nie zwróciłby uwagi...
Choćby zachód słońca, który nad taflą morza wyglądał piękniej niż gdziekolwiek indziej. Refleksy kolorów na falującej wodzie, wszechobecna pustka, przywodząca na myśl tą, z której sam się składał. A może zwyczajnie stał się już nazbyt melancholijny, doszukując się metafor z zacięciem godnym artysty. Nigdy artystą nie był, pracował jako łowca, nie tracił dnia na pierdoły.
Dzisiaj, mając świadomość, że dzień będzie zapewne wyglądać identycznie jak poprzedni i następny, przysiadł na kamiennej ławce nadmorskiego teatru, żeby oglądać ocean. Miał zamiar robić to aż do wieczora, aż zobaczy swój upragniony zachód słońca, bo co właściwie mógł robić poza czekaniem? Resztki nadziei podszeptywały jeszcze, że może natknąć się na jakiegoś człowieka, ale w dobie wojny wielkich spektaklów nie wystawiano, co najwyżej musiałby zaplątać się ktoś, kogo cisza na klifie interesowała tak samo jak jego.
Nie spodziewał się na pewno, że spokój zostanie nagle przerwany; nie rankiem, nie kiedy wokół wiało pustką, no chyba, że nagle znikąd nadleciałaby chmara mew albo... albo ktoś by się teleportował.
Trzask wybudził go z myśli, poderwał głowę i wzniósł się kilka cali ponad ławeczkę, dostrzegając chwiejącą się na krawędzi klifu drobniutką postać. Dziewczynka? Musiało ją znieść, to niemożliwe, aby specjalnie teleportowała się w tak niebezpieczne miejsce. Wiał wiatr, a ona rozkładała ręce, nieudolnie próbując zachować równowagę. Nie chciał krzyczeć, aby nie przestraszyć jej na tyle, by spadła, ale nie miał też materialnych ramion, którymi mógłby ją chwycić. Musiał rozpracować to inaczej...
Skupił się, w wyobraźni dodając do przestrzeni szczegóły, których w rzeczywistości tam nie było. Ptak, olbrzymi i czarny, z wyciągniętymi szponami. Ptak lecący prosto na dziewczynę od strony morza, od przepaści - ptak zderzający się z nią potężnymi skrzydłami. Miał nadzieję, że niespodziewany, gwałtowny bodziec pośle ją w tył, wywróci się i zjedzie na tyłku po śliskiej górce. Na pewno serce stanie jej w gardle, może nawet zaboli, ale było to lepsze niż śmierć na kamieniach pod klifem.
Chciał dobrze. Nie miał innego pomysłu, ale nie miał także czasu.
Inokineza II (+30)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Choćby zachód słońca, który nad taflą morza wyglądał piękniej niż gdziekolwiek indziej. Refleksy kolorów na falującej wodzie, wszechobecna pustka, przywodząca na myśl tą, z której sam się składał. A może zwyczajnie stał się już nazbyt melancholijny, doszukując się metafor z zacięciem godnym artysty. Nigdy artystą nie był, pracował jako łowca, nie tracił dnia na pierdoły.
Dzisiaj, mając świadomość, że dzień będzie zapewne wyglądać identycznie jak poprzedni i następny, przysiadł na kamiennej ławce nadmorskiego teatru, żeby oglądać ocean. Miał zamiar robić to aż do wieczora, aż zobaczy swój upragniony zachód słońca, bo co właściwie mógł robić poza czekaniem? Resztki nadziei podszeptywały jeszcze, że może natknąć się na jakiegoś człowieka, ale w dobie wojny wielkich spektaklów nie wystawiano, co najwyżej musiałby zaplątać się ktoś, kogo cisza na klifie interesowała tak samo jak jego.
Nie spodziewał się na pewno, że spokój zostanie nagle przerwany; nie rankiem, nie kiedy wokół wiało pustką, no chyba, że nagle znikąd nadleciałaby chmara mew albo... albo ktoś by się teleportował.
Trzask wybudził go z myśli, poderwał głowę i wzniósł się kilka cali ponad ławeczkę, dostrzegając chwiejącą się na krawędzi klifu drobniutką postać. Dziewczynka? Musiało ją znieść, to niemożliwe, aby specjalnie teleportowała się w tak niebezpieczne miejsce. Wiał wiatr, a ona rozkładała ręce, nieudolnie próbując zachować równowagę. Nie chciał krzyczeć, aby nie przestraszyć jej na tyle, by spadła, ale nie miał też materialnych ramion, którymi mógłby ją chwycić. Musiał rozpracować to inaczej...
Skupił się, w wyobraźni dodając do przestrzeni szczegóły, których w rzeczywistości tam nie było. Ptak, olbrzymi i czarny, z wyciągniętymi szponami. Ptak lecący prosto na dziewczynę od strony morza, od przepaści - ptak zderzający się z nią potężnymi skrzydłami. Miał nadzieję, że niespodziewany, gwałtowny bodziec pośle ją w tył, wywróci się i zjedzie na tyłku po śliskiej górce. Na pewno serce stanie jej w gardle, może nawet zaboli, ale było to lepsze niż śmierć na kamieniach pod klifem.
Chciał dobrze. Nie miał innego pomysłu, ale nie miał także czasu.
Inokineza II (+30)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Ostatnio zmieniony przez Caleb Macnair dnia 10.08.21 21:53, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Caleb Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
W gwałtownych falach rozbijających się o skały na dnie przepaści widziała już swoją nieuchronną śmierć. Balansowała na krawędzi wyprowadzona z poczucia absolutnej równowagi przez nieudaną teleportację, wpatrzona w horyzont skąpany w czerwieni niemal w pełni objawiającego się słońca - i właściwie byłoby to całkiem pięknym widokiem w chwilach wydawania z siebie ostatniego tchnienia. Spokojnym, jak spokojną nie była wszechobecna wojna. Oczy Trixie rozwarły się szeroko, gdy podziwiała krajobraz, po raz pierwszy od dawien dawna pozwalając sobie po prostu patrzeć, w ciszy, w strachu kłębiącym się na dnie żołądka, w sercu dudniącym o ścianę żeber... Czy ktoś by ją tu znalazł? Dojrzałby truchło w zimowym płaszczu pływające u podnóża urwiska, napęczniałe od wody, sine i zimne? Nie chciała o tym myśleć, ale nie mogła tego nie robić, rękoma rozłożonymi na boki próbując asekurować samą siebie w tym położeniu wyśmianym przez przeznaczenie.
Wszystko to przez malutką, maleńką czkawkę.
I już byłaby gotowa poddać się, spaść, zatracić się w otchłani eteru pozbawionego czasu, miejsca i uczuć, gdy przed nią wyrosło olbrzymie ptaszysko o czarnych, błyszczących piórach. Nie miało w sobie agresywnego trelu, a gdy uderzyło w nią, nie poczuła jego obecności - niemniej to wystarczyło, ten mały zapalnik, do tego, by odskoczyła do tyłu w przypływie kolejnej paniki i upadła bezpiecznie na ziemię, powalona iluzją stworzoną przez znajomego ducha. Chociaż nie wiedziała jeszcze, że to on. Trwała tylko w bezruchu, w niemocy, oddychała ciężko i trawiła rzeczywistość, wdzięczna jak nigdy za twarde podłoże pod plecami, które sprowadziło ją z powrotem do świata żywych. Tego właśnie potrzebowała. Stabilności, krótkiej chwili odpoczynku od lęku osiedlającego się w każdym skrawku wyziębionego ciała. Dopiero potem podniosła się na łokciach, rozejrzała, chcąc poznać swoje położenie - i dostrzegła tam jego, niemal transparentną sylwetkę ducha z Doliny, który nie jeden raz ratował ją z tarapatów.
- Caleb - wydusiła z siebie z wdzięcznym uśmiechem. Zawsze był gdzieś obok, jej prywatny anioł stróż, który pomagał zbuntowanej nastolatce otrzeć łzy i wrócić do domu późnowieczorową porą, gdy wcześniej trzaskała za sobą drzwiami z zamiarem pokazania ojcu. - Skąd ty tu...? - zapytała niepewnie. A co jeśli to tylko jej wyobraźnia? Manifestacja jej zaprzyjaźnionego, bezpiecznego portu? Trixie wyprostowała się bardziej, chociaż nie wstała, przekręciwszy się na świeżym śniegu, by móc przyjrzeć się mu uważniej. Wyglądał na zatroskanego i był tak daleko od domu. - Co się stało? - podjęła, marszcząc brwi. Może i nie było czuć od niego faktycznego chłodu, może serce w jego piersi nie miało fizycznej formy, ale to nie znaczyło, że nie był już człowiekiem. Czyżby gorzej niż zwykle znosił początek kolejnego roku swojej wiecznej tułaczki? Beckett powiodła jeszcze spojrzeniem dookoła, po czym dodała cicho, - Gdzie my tak właściwie, u licha, jesteśmy?
Wszystko to przez malutką, maleńką czkawkę.
I już byłaby gotowa poddać się, spaść, zatracić się w otchłani eteru pozbawionego czasu, miejsca i uczuć, gdy przed nią wyrosło olbrzymie ptaszysko o czarnych, błyszczących piórach. Nie miało w sobie agresywnego trelu, a gdy uderzyło w nią, nie poczuła jego obecności - niemniej to wystarczyło, ten mały zapalnik, do tego, by odskoczyła do tyłu w przypływie kolejnej paniki i upadła bezpiecznie na ziemię, powalona iluzją stworzoną przez znajomego ducha. Chociaż nie wiedziała jeszcze, że to on. Trwała tylko w bezruchu, w niemocy, oddychała ciężko i trawiła rzeczywistość, wdzięczna jak nigdy za twarde podłoże pod plecami, które sprowadziło ją z powrotem do świata żywych. Tego właśnie potrzebowała. Stabilności, krótkiej chwili odpoczynku od lęku osiedlającego się w każdym skrawku wyziębionego ciała. Dopiero potem podniosła się na łokciach, rozejrzała, chcąc poznać swoje położenie - i dostrzegła tam jego, niemal transparentną sylwetkę ducha z Doliny, który nie jeden raz ratował ją z tarapatów.
- Caleb - wydusiła z siebie z wdzięcznym uśmiechem. Zawsze był gdzieś obok, jej prywatny anioł stróż, który pomagał zbuntowanej nastolatce otrzeć łzy i wrócić do domu późnowieczorową porą, gdy wcześniej trzaskała za sobą drzwiami z zamiarem pokazania ojcu. - Skąd ty tu...? - zapytała niepewnie. A co jeśli to tylko jej wyobraźnia? Manifestacja jej zaprzyjaźnionego, bezpiecznego portu? Trixie wyprostowała się bardziej, chociaż nie wstała, przekręciwszy się na świeżym śniegu, by móc przyjrzeć się mu uważniej. Wyglądał na zatroskanego i był tak daleko od domu. - Co się stało? - podjęła, marszcząc brwi. Może i nie było czuć od niego faktycznego chłodu, może serce w jego piersi nie miało fizycznej formy, ale to nie znaczyło, że nie był już człowiekiem. Czyżby gorzej niż zwykle znosił początek kolejnego roku swojej wiecznej tułaczki? Beckett powiodła jeszcze spojrzeniem dookoła, po czym dodała cicho, - Gdzie my tak właściwie, u licha, jesteśmy?
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W pierwszej chwili nie rozpoznał panienki z klifu - w pierwszej chwili czuł tylko ulgę, że udało mu się ją uratować przy pomocy nie w pełni doskonałej wizji. Ptak uderzył w nią i rozbryznął się w setki wirujących, czarnych piór, które zanikły wraz z ustaniem jego skupienia. Żeby używać mocy, musiał się na niej koncentrować, jedynie w rzadkich przypadkach zdarzało się, aby aktywowała się pod wpływem gwałtownych emocji. Dopiero, gdy zaskoczenie opadło, minęły sekundy, a za nimi pełna minuta, zdał sobie sprawę z tego, że dziewczyna leży i się nie porusza. Cholera, chyba nie uderzyła się w głowę? Nie byłby w stanie jej pomóc, musiałby kogoś wezwać, ale komu dało się teraz zaufać?
Podszedł do niej niepewnie, nie podlatując, imitując ludzkie kroki żywego człowieka za pomocą stóp, które od dawna już nie miały kontaktu z podłożem. Nieznajoma leżała na zboczu niedaleko pierwszych ławek teatru.
Nie znalazł się jeszcze w pełni przy niej, lecz wyostrzające się szczegóły zabiły na alarm w jego umyśle.
- Trixie! - zawołał w tym samym momencie, w którym ona wypowiedziała jego imię, podnosząc się na łokciach. - Trixie, nic ci nie jest? Dasz radę wstać? Przepraszam za tamtego ptaka, to była moja iluzja, chciałem jakoś zmusić cię do odejścia od krawędzi bez wołania, żebyś przypadkiem się nie ześlizgnęła... - Czuł potrzebę, żeby się wytłumaczyć, gdyby mógł, pewnie by się zarumienił. Nie chciał, żeby dziewczyna myślała, że zrobił jej to ze złośliwości, bo ją zna, że w przypadku kogoś innego zareagowałby ostrożniej.
Zapytała go, skąd się tutaj wziął, ale do tego pytania miał chyba większe prawo. Na usta cisnęło mu się: Kto normalny teleportuje się na krawędź klifu?, ale nie wypowiedział myśli na głos z szacunku do Trixie, podejrzewał, że pewnie ją zniosło lub coś równie nieszczęśliwego.
- Przychodzę tu czasem oglądać zachód słońca - oświadczył, wzruszając ramieniem, choć dopiero dochodziło południe. Szok minął, na powrót zrobił się ponury, odwrócił się do dziewczyny bokiem, wciąż mając ją w zasięgu wzroku, ale głównie przyglądając się morzu. Było spokojnie, pojedyncze fale marszczyły wodę, czyniąc z niej najpiękniejszy możliwy materiał. - W Kornwalii. Na dalekim krańcu Anglii - Uśmiechnął się słabo, bez entuzjazmu, a potem rzucił jej zmartwione spojrzenie. - Też bym chciał wiedzieć, co się stało. Pojawiłaś się tutaj tak nagle, wszystko w porządku?
Nie podobała mu się dezorientacja widoczna na twarzy Trixie.
Podszedł do niej niepewnie, nie podlatując, imitując ludzkie kroki żywego człowieka za pomocą stóp, które od dawna już nie miały kontaktu z podłożem. Nieznajoma leżała na zboczu niedaleko pierwszych ławek teatru.
Nie znalazł się jeszcze w pełni przy niej, lecz wyostrzające się szczegóły zabiły na alarm w jego umyśle.
- Trixie! - zawołał w tym samym momencie, w którym ona wypowiedziała jego imię, podnosząc się na łokciach. - Trixie, nic ci nie jest? Dasz radę wstać? Przepraszam za tamtego ptaka, to była moja iluzja, chciałem jakoś zmusić cię do odejścia od krawędzi bez wołania, żebyś przypadkiem się nie ześlizgnęła... - Czuł potrzebę, żeby się wytłumaczyć, gdyby mógł, pewnie by się zarumienił. Nie chciał, żeby dziewczyna myślała, że zrobił jej to ze złośliwości, bo ją zna, że w przypadku kogoś innego zareagowałby ostrożniej.
Zapytała go, skąd się tutaj wziął, ale do tego pytania miał chyba większe prawo. Na usta cisnęło mu się: Kto normalny teleportuje się na krawędź klifu?, ale nie wypowiedział myśli na głos z szacunku do Trixie, podejrzewał, że pewnie ją zniosło lub coś równie nieszczęśliwego.
- Przychodzę tu czasem oglądać zachód słońca - oświadczył, wzruszając ramieniem, choć dopiero dochodziło południe. Szok minął, na powrót zrobił się ponury, odwrócił się do dziewczyny bokiem, wciąż mając ją w zasięgu wzroku, ale głównie przyglądając się morzu. Było spokojnie, pojedyncze fale marszczyły wodę, czyniąc z niej najpiękniejszy możliwy materiał. - W Kornwalii. Na dalekim krańcu Anglii - Uśmiechnął się słabo, bez entuzjazmu, a potem rzucił jej zmartwione spojrzenie. - Też bym chciał wiedzieć, co się stało. Pojawiłaś się tutaj tak nagle, wszystko w porządku?
Nie podobała mu się dezorientacja widoczna na twarzy Trixie.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Słowa błyskawicznie opuszczały transparentne gardło w tłumaczeniu, którego słuchała z oddechem wciąż szybkim, niepewnym, odwrócona w stronę niematerialnego przyjaciela z nieco zmarszczonymi brwiami. Bała się - dlaczego do tego doszło? Jedno maleńkie czknięcie posłało ją w ramiona śmierci spoglądającej jej w oczy z odległej linii horyzontu, przecież to było szaleństwo, istne szaleństwo, bo przecież co jeśli byłaby tu dziś sama? Caleb nie posłałby w jej kierunku iluzji a ona nie odnalazłaby w sobie mocy by opaść do tyłu, wprost na glebę usłaną warstwą świeżego śniegu, który tylko odrobinę zamortyzował upadek. Trixie czuła pulsowanie w plecach; pewnie zyska dziś kilka siniaków, ale to nic, lepsze zaciemnienia skóry niż jej zerwane podczas uderzenia o taflę wzburzonych fal.
- No już - wykrztusiła z siebie z uniesioną ku górze dłonią tej ręki, o którą nie musiała się już podpierać. Nie chciała go martwić, wystarczająco dużo nieporozumienia osiadło w otaczającej ich atmosferze, więc Beckettówna przywołała na czerwoną z emocji twarz uśmiech. Był zdenerwowany i nie tak beztroski jak zwykle. - Gdyby nie ty, pewnie już leżałabym... tam na dole. W kilku kawałkach. Dzięki - podkreśliła oczywistą wdzięczność rozkwitającą w piersi. - Chociaż nie wiedziałam, że umiesz takie sztuczki.
Nie pierwszy raz ratował ją od złego. Już gdy była nastolatką miał na nią oko, nie pozwoliwszy, by w młodzieńczym buncie zrobiła coś głupiego, byle tylko dopiec ojcu i utrzeć mu nosa za to, że śmiał zwrócić jej uwagę czy znów czegoś nie rozumiał. Teraz - zawdzięczała mu jeszcze więcej. Czarownica wyprostowała się na śniegu i z trudem podniosła, otrzepując ubrania z białego puchu lepiącego się do zimowych tkanin; płaszcz był niemal w całości mokry, ale to nic, nie czuła tego na sobie, izolowana od świata zewnętrznego wieloma ciepłymi warstwami.
- Nie wolisz oglądać go z przyjaciółmi? - spytała, nim zdążyła ugryźć się w język. Martwych owiewała nostalgia, kąpali się w melancholii, nie mogła mieć więc pretensji o to, że ciągnął do samotności... Nawet jeśli w Dolinie zdążył zyskać sobie kilkoro wiernych kompanów. - Kornwalia, no, to tyle dobrze. Już się bałam, że wylądowaliśmy w jakimś Kencie czy nawet w Londynie. To by było, co? Nie chcę nawet o tym myśleć. Pewnie mnóstwo tam szmalcowników - wyrzuciła z siebie z odrazą i ruszyła w jego kierunku, uważnie rozglądając się dookoła. Wyglądało na to, że zwiedzali ruiny. Konstrukcja przypominała bardzo stary teatr, sądząc po rozmieszczeniu ław i zapewnionej dzięki temu akustyce; Trix nawet nie wiedziała, że na terenie Sojuszu kryły się takie miejsca. Dopiero na dźwięk pytania powróciła do niego wzrokiem i zamilkła na chwilę w kontemplacji. - Czknęłam - przyznała z zażenowaniem. - Przy teleportacji. Chciałam dostać się szybciej na targ w Dolinie, ale wylądowałam tutaj... To normalne? - spytała z niezrozumieniem.
- No już - wykrztusiła z siebie z uniesioną ku górze dłonią tej ręki, o którą nie musiała się już podpierać. Nie chciała go martwić, wystarczająco dużo nieporozumienia osiadło w otaczającej ich atmosferze, więc Beckettówna przywołała na czerwoną z emocji twarz uśmiech. Był zdenerwowany i nie tak beztroski jak zwykle. - Gdyby nie ty, pewnie już leżałabym... tam na dole. W kilku kawałkach. Dzięki - podkreśliła oczywistą wdzięczność rozkwitającą w piersi. - Chociaż nie wiedziałam, że umiesz takie sztuczki.
Nie pierwszy raz ratował ją od złego. Już gdy była nastolatką miał na nią oko, nie pozwoliwszy, by w młodzieńczym buncie zrobiła coś głupiego, byle tylko dopiec ojcu i utrzeć mu nosa za to, że śmiał zwrócić jej uwagę czy znów czegoś nie rozumiał. Teraz - zawdzięczała mu jeszcze więcej. Czarownica wyprostowała się na śniegu i z trudem podniosła, otrzepując ubrania z białego puchu lepiącego się do zimowych tkanin; płaszcz był niemal w całości mokry, ale to nic, nie czuła tego na sobie, izolowana od świata zewnętrznego wieloma ciepłymi warstwami.
- Nie wolisz oglądać go z przyjaciółmi? - spytała, nim zdążyła ugryźć się w język. Martwych owiewała nostalgia, kąpali się w melancholii, nie mogła mieć więc pretensji o to, że ciągnął do samotności... Nawet jeśli w Dolinie zdążył zyskać sobie kilkoro wiernych kompanów. - Kornwalia, no, to tyle dobrze. Już się bałam, że wylądowaliśmy w jakimś Kencie czy nawet w Londynie. To by było, co? Nie chcę nawet o tym myśleć. Pewnie mnóstwo tam szmalcowników - wyrzuciła z siebie z odrazą i ruszyła w jego kierunku, uważnie rozglądając się dookoła. Wyglądało na to, że zwiedzali ruiny. Konstrukcja przypominała bardzo stary teatr, sądząc po rozmieszczeniu ław i zapewnionej dzięki temu akustyce; Trix nawet nie wiedziała, że na terenie Sojuszu kryły się takie miejsca. Dopiero na dźwięk pytania powróciła do niego wzrokiem i zamilkła na chwilę w kontemplacji. - Czknęłam - przyznała z zażenowaniem. - Przy teleportacji. Chciałam dostać się szybciej na targ w Dolinie, ale wylądowałam tutaj... To normalne? - spytała z niezrozumieniem.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie chciał sobie nawet wyobrażać, co by się stało, gdyby przewrotny los nie postawił ich dzisiaj na wspólnej drodze. Zdążył polubić Trixie, w Dolinie Godryka wpadali na siebie zbyt często, by dało się to nazwać zupełnym przypadkiem i gdy dziewczyna była młodsza, śmiał ją nawet posądzać o to, że go śledzi - może interesował ją duch, kto wie, poza Hogwartem nie spotykało się ich tak często - obecnie natomiast sam zwykł jej wypatrywać, gdy wychodził na spacery po okalających miasteczko odludziach. Na wszelki wypadek, Beckett miała bowiem niesamowity talent do pakowania się w kłopoty. Gdy wspomniała o tym, że mogłaby już leżeć tam na dole, zmarszczył brwi i spojrzał na nią krytycznie. Niech sobie tego nawet nie wyobraża, niech tego nie wymawia! Sam zmarł przedwcześnie, ale taki los, nie ważne czy egzystencji ducha, czy prawdziwej śmierci, nie był czymś, czego życzyłby komukolwiek innemu, zwłaszcza przyjaciołom.
- Nie zawsze się nimi chwalę... choć może czasami rzuciły ci się w oczy kolorowe motyle albo hasające po drzewach wiewiórki, które wymyślałem, żeby poprawić ci nastrój - wspomniał lekko, obserwując, jak dziewczyna zbiera się z kolan. Gdyby mógł, to by jej pomógł, ale będąc tym, kim był, mógł wyłącznie wesprzeć ją... cóż, duchowo. - Chciałaś teleportować się w te okolice i cię zniosło, czy to czkawka teleportacyjna? - zapytał, bo gdyby w grę wchodziło to drugie, Trixie znalazłaby się w okropnej pozycji.
Choroba była nieprzyjemna nawet w latach jego życia, a teraz, gdy trwała wojna, mogła mieć paskudne konsekwencje. Spochmurniał, myśląc o tym i o swojej bezradności wobec jej problemu. Trixie mogło to wyglądać tak, jakby trapił go jakiś poważny problem, ale w gruncie rzeczy nie miał zmartwień większych niż te, które prześladowały go codziennie. Dla każdego ducha smutek stanowił swego rodzaju cień; ostatecznie, gdyby byli szczęśliwi, nie zostaliby duchami.
- Czasem tak, czasem nie - odpowiedział wymijająco, przysiadając z powrotem na pustej ławce. Równe rzędy tworzące kształt sporego amfiteatru wyglądały wyjątkowo ładnie, gdy teatr wiał pustkami. - Zdarza się, że odbywają się tu spektakle, widzisz zresztą... W obecnych czasach rzadziej, ale się zdarza. - To mogło być jakieś wytłumaczenie, choć w takiej sytuacji musiałby się lepiej schować, aby nie odwracać uwagi widzów własną osobą. Wysłuchał z uwagą tłumaczenia Trixie, a potem długo się nie odzywał, zaciskając widmowe pięści. - Skoro tak, to na pewno czkawka teleportacyjna. Może potrwać kilka godzin albo dni. Przy każdym czknięciu gdzieś cię przeniesie. Musisz być ostrożna, unikać teleportacji. I musisz zawsze być przygotowana na to, żeby się schować, bo nie masz pojęcia, dokąd trafisz - wytłumaczył, z wysiłkiem maskując złość.
Zwyczajnie się o nią martwił.
- Nie zawsze się nimi chwalę... choć może czasami rzuciły ci się w oczy kolorowe motyle albo hasające po drzewach wiewiórki, które wymyślałem, żeby poprawić ci nastrój - wspomniał lekko, obserwując, jak dziewczyna zbiera się z kolan. Gdyby mógł, to by jej pomógł, ale będąc tym, kim był, mógł wyłącznie wesprzeć ją... cóż, duchowo. - Chciałaś teleportować się w te okolice i cię zniosło, czy to czkawka teleportacyjna? - zapytał, bo gdyby w grę wchodziło to drugie, Trixie znalazłaby się w okropnej pozycji.
Choroba była nieprzyjemna nawet w latach jego życia, a teraz, gdy trwała wojna, mogła mieć paskudne konsekwencje. Spochmurniał, myśląc o tym i o swojej bezradności wobec jej problemu. Trixie mogło to wyglądać tak, jakby trapił go jakiś poważny problem, ale w gruncie rzeczy nie miał zmartwień większych niż te, które prześladowały go codziennie. Dla każdego ducha smutek stanowił swego rodzaju cień; ostatecznie, gdyby byli szczęśliwi, nie zostaliby duchami.
- Czasem tak, czasem nie - odpowiedział wymijająco, przysiadając z powrotem na pustej ławce. Równe rzędy tworzące kształt sporego amfiteatru wyglądały wyjątkowo ładnie, gdy teatr wiał pustkami. - Zdarza się, że odbywają się tu spektakle, widzisz zresztą... W obecnych czasach rzadziej, ale się zdarza. - To mogło być jakieś wytłumaczenie, choć w takiej sytuacji musiałby się lepiej schować, aby nie odwracać uwagi widzów własną osobą. Wysłuchał z uwagą tłumaczenia Trixie, a potem długo się nie odzywał, zaciskając widmowe pięści. - Skoro tak, to na pewno czkawka teleportacyjna. Może potrwać kilka godzin albo dni. Przy każdym czknięciu gdzieś cię przeniesie. Musisz być ostrożna, unikać teleportacji. I musisz zawsze być przygotowana na to, żeby się schować, bo nie masz pojęcia, dokąd trafisz - wytłumaczył, z wysiłkiem maskując złość.
Zwyczajnie się o nią martwił.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Kolorowe motyle i wiewiórki... Coś w jej wnętrzu szarpnęło się stłumionym wzruszeniem, coś zachęciło by uniosła wyżej głowę i odnalazła spojrzeniem jego oczy, ciepłe, a jednak nie do końca już prawdziwe, nie do końca należące do dominium, w którym obracała się ona. Twarz Trixie złagodniała momentalnie. Nie była w stanie dalej gniewać się na nieudaną teleportację, kiedy zaczynała rozumieć, że wiele przypadkowych sytuacji, które razem obserwowali, mogło wynikać wyłącznie z jego dobrej woli. Z jego troski. Przez moment czekoladowe tęczówki zalśniły nawet cienką warstwą połyskującej wilgoci - bo kiedy ktoś tak po prostu próbował poprawić jej humor? Pamiętała panią Cattermole dopracowującą jej szwy gdy nie patrzyła, byle tylko sprawić dziecku przyjemność, gdy znów płakała przez nieobecnego ojca nieotwierającego przed nią drzwi do swojej pracowni, pamiętała... Właściwie niewiele ponad to. Dlatego kiedy podniosła się z kolan na drżących nogach, w miejscami przemoczonej od śniegu spódnicy, lekko pochylona, z dłońmi ściśniętymi przed sobą, Beckettówna świadomie spuściła głowę i przeniosła spojrzenie na ziemię, na ślad miejsca, w którym runęła do tyłu i pozostawiła odbicie swojej wychudłej sylwetki.
- Dziękuję - wykrztusiła z siebie nagle, słabo. Nie zwyczajowe już dzięki, nie nie musiałeś - a po prostu dziękuję, słowo, którego w pełnej krasie używała tak rzadko, jakby zlękniona przed tym, co kryło się za jego znaczeniem. Faktyczna wdzięczność. Słabość. Poczucie bycia dla kogoś istotnym. Wszystko to, czego brakowało jej przez lata istnienia, kiedy do głosu doszła buńczuczna natura chroniąca skądinąd wrażliwe wnętrze. Ach, jak żałośnie musiała teraz wyglądać... Trixie prędko otarła policzki i pociągnęła nosem, prostując plecy, podczas gdy na twarz powrócił znajomy, beztroski grymas, pogodny, przyjazny: nie chciała przecież rozkleić się przed Calebem jak dziecko. - Nie wiedziałam nawet, że to miejsce istnieje - przyznała szczerze, z wątłym uśmiechem, po czym znów rozejrzała się po starym teatrze. Nostalgia, którą odnalazł tu Macnair, udzieliła się i jej, choć nie działo się to często. - Ale teraz cieszę się, że znalazłam je przypadkiem - dodała i powróciła do niego spojrzeniem, bo dzięki temu znalazłam i ciebie. A zachód słońca lepiej oglądać z przyjaciółmi.
Kiedy usiadł na jednej z ław, czarownica ruszyła w jego stronę na odrobinę chwiejnych kolanach i usiadła obok, poprawiając brązową czapkę z pomponem, która przez upadek nieco za mocno zjechała na oczy. Nawet teraz dbał o nią, martwił się, przestrzegał przed tym, by uważała gdzie i w jaki sposób dokonuje teleportacji, skoro jeden raz czkawka zmąciła jej plany, a kąciki ust Trix podjechały trochę wyżej, w wyraźnie weselszym grymasie.
- Brzmisz jak tata - zauważyła żartobliwie, ale kiwnęła głową na znak zrozumienia, podporządkowania się. Robiła to rzadko, zazwyczaj zbuntowana dla samego faktu bycia zbuntowaną, bo to nie przeszło jej po czasach młodzieńczego szaleństwa, ale tym razem mogła przecież zrobić wyjątek. - Też zdarzała ci się taka czkawka? - podjęła po chwili, zaintrygowana, i wyciągnęła przed siebie dłoń, patrząc jak na czubkach palców osiadają świeże śnieżynki. Było tu tak... spokojnie. Nawet jeśli zewsząd otaczała ich zima, zdawała się nie czuć jej chłodnej, surowej atmosfery, przekręciwszy się na siedzeniu w stronę Caleba, tak, by wysunięta ręka skierowana była w jego stroję. - Możesz dotknąć? - zapytała z szeroko otwartymi oczyma, dziwnie pełna nadziei. Skoro potrafił tworzyć iluzje... Może taką też potrafił?
- Dziękuję - wykrztusiła z siebie nagle, słabo. Nie zwyczajowe już dzięki, nie nie musiałeś - a po prostu dziękuję, słowo, którego w pełnej krasie używała tak rzadko, jakby zlękniona przed tym, co kryło się za jego znaczeniem. Faktyczna wdzięczność. Słabość. Poczucie bycia dla kogoś istotnym. Wszystko to, czego brakowało jej przez lata istnienia, kiedy do głosu doszła buńczuczna natura chroniąca skądinąd wrażliwe wnętrze. Ach, jak żałośnie musiała teraz wyglądać... Trixie prędko otarła policzki i pociągnęła nosem, prostując plecy, podczas gdy na twarz powrócił znajomy, beztroski grymas, pogodny, przyjazny: nie chciała przecież rozkleić się przed Calebem jak dziecko. - Nie wiedziałam nawet, że to miejsce istnieje - przyznała szczerze, z wątłym uśmiechem, po czym znów rozejrzała się po starym teatrze. Nostalgia, którą odnalazł tu Macnair, udzieliła się i jej, choć nie działo się to często. - Ale teraz cieszę się, że znalazłam je przypadkiem - dodała i powróciła do niego spojrzeniem, bo dzięki temu znalazłam i ciebie. A zachód słońca lepiej oglądać z przyjaciółmi.
Kiedy usiadł na jednej z ław, czarownica ruszyła w jego stronę na odrobinę chwiejnych kolanach i usiadła obok, poprawiając brązową czapkę z pomponem, która przez upadek nieco za mocno zjechała na oczy. Nawet teraz dbał o nią, martwił się, przestrzegał przed tym, by uważała gdzie i w jaki sposób dokonuje teleportacji, skoro jeden raz czkawka zmąciła jej plany, a kąciki ust Trix podjechały trochę wyżej, w wyraźnie weselszym grymasie.
- Brzmisz jak tata - zauważyła żartobliwie, ale kiwnęła głową na znak zrozumienia, podporządkowania się. Robiła to rzadko, zazwyczaj zbuntowana dla samego faktu bycia zbuntowaną, bo to nie przeszło jej po czasach młodzieńczego szaleństwa, ale tym razem mogła przecież zrobić wyjątek. - Też zdarzała ci się taka czkawka? - podjęła po chwili, zaintrygowana, i wyciągnęła przed siebie dłoń, patrząc jak na czubkach palców osiadają świeże śnieżynki. Było tu tak... spokojnie. Nawet jeśli zewsząd otaczała ich zima, zdawała się nie czuć jej chłodnej, surowej atmosfery, przekręciwszy się na siedzeniu w stronę Caleba, tak, by wysunięta ręka skierowana była w jego stroję. - Możesz dotknąć? - zapytała z szeroko otwartymi oczyma, dziwnie pełna nadziei. Skoro potrafił tworzyć iluzje... Może taką też potrafił?
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wyglądała porażająco ponuro i Caleb żałował, że nie może teraz objąć ją ramionami. Nie wiedział nawet, co wzbudziło w niej tak olbrzymi smutek - a może był to strach, powracająca po spadku adrenaliny świadomość nieuchronności śmierci? Chyba posuwał się ze swoimi domysłami za daleko, ale w jego życiu wszystko przecież kręciło się wokół tematu wieczności. Jakże wielką miał nadzieję, że to ostatni raz, gdy Trixie teleportowała się przez czkawkę w tak niebezpieczne miejsce. Jakże jej życzył, żeby następnym razem była to czysta polana w głębi lasu zasypana śniegiem, gdzie mogłaby położyć się w ciepłym płaszczu i pooglądać chmury na niebie. Albo brzeg rzeki w połowie skutej lodem. Albo spokojne miasteczko daleko na północy Anglii, w którym wojna nie narobiła jeszcze tak wielu zniszczeń, gdzie wciąż można było poczuć świąteczną atmosferę.
- Nie masz za co - szepnął łagodnie, pochylając się nieco, aby spojrzeć jej w oczy. Był od niej wyższy, gdyby miał ciało, pewnie mogłaby oprzeć mu głowę na piersi. Ale nie mogła. - Nie płacz, jesteś już bezpieczna - mruknął, mylnie interpretując jej łzy. Poczuł się skrępowany, nie wiedział jak poradzić sobie z taką sytuacją, więc sięgnął po jedyny środek, jaki był mu znany, i spróbował ją zagadać, żeby nie myślała o strachu. - Jesteśmy w Minack. Ten teatr zbudowano na wzór starożytnych teatrów, doskonale roznosi się tutaj głos, gdy jesteś na dole, mogą usłyszeć cię wszyscy, nawet w ostatnich, najwyższych ławkach. Byłaś kiedyś w Grecji albo we Włoszech? Ja dawno temu odwiedziłem Rzym. - Uśmiechnął się lekko, gdy porównała go do swojego taty. Właśnie takie miał wobec niej uczucia, ojcowskie, opiekuńcze. Znał ją odkąd była nastolatką i chyba nigdy nie przestanie mu się kojarzyć z dwoma warkoczykami i własnoręcznie cerowanymi rajstopami. - Nie, nigdy nie miałem czkawki teleportacyjnej, ale mój przyjaciel miał. Wiem dobrze, na czym to polega, niestety zawsze łapie z zaskoczenia - Westchnął.
Zamarł, kiedy wyciągnęła dłoń w jego kierunku. Czy naprawdę chciała w takim chłodzie zmarznąć jeszcze bardziej, wtykając palce w lodowatą aurę ducha? Spojrzał na nią z niezrozumieniem, gdy zadała pytanie. Po tylu latach powinna to już wszak wiedzieć. Nie mógł jej dotknąć, dlaczego więc... chyba nie pomyślała, że jego umiejętności sięgają tak daleko?
Właściwie nigdy tego nie spróbował. Był przekonany, że sam nie będzie w stanie poczuć jej skóry, tak jak nie czuł wiatru, większości zapachów, smaku... Ale może będzie w stanie sprawić, by poczuła dotyk iluzoryczny? Żeby miała wrażenie, że chwyta ludzką rękę tam, gdzie ludzkiej ręki wcale nie było? Ostrożnie wyciągnął palce w jej stronę, zastanawiając się ze smutkiem, czy tyle jej wystarczy.
Inokineza II (+30)
- Nie masz za co - szepnął łagodnie, pochylając się nieco, aby spojrzeć jej w oczy. Był od niej wyższy, gdyby miał ciało, pewnie mogłaby oprzeć mu głowę na piersi. Ale nie mogła. - Nie płacz, jesteś już bezpieczna - mruknął, mylnie interpretując jej łzy. Poczuł się skrępowany, nie wiedział jak poradzić sobie z taką sytuacją, więc sięgnął po jedyny środek, jaki był mu znany, i spróbował ją zagadać, żeby nie myślała o strachu. - Jesteśmy w Minack. Ten teatr zbudowano na wzór starożytnych teatrów, doskonale roznosi się tutaj głos, gdy jesteś na dole, mogą usłyszeć cię wszyscy, nawet w ostatnich, najwyższych ławkach. Byłaś kiedyś w Grecji albo we Włoszech? Ja dawno temu odwiedziłem Rzym. - Uśmiechnął się lekko, gdy porównała go do swojego taty. Właśnie takie miał wobec niej uczucia, ojcowskie, opiekuńcze. Znał ją odkąd była nastolatką i chyba nigdy nie przestanie mu się kojarzyć z dwoma warkoczykami i własnoręcznie cerowanymi rajstopami. - Nie, nigdy nie miałem czkawki teleportacyjnej, ale mój przyjaciel miał. Wiem dobrze, na czym to polega, niestety zawsze łapie z zaskoczenia - Westchnął.
Zamarł, kiedy wyciągnęła dłoń w jego kierunku. Czy naprawdę chciała w takim chłodzie zmarznąć jeszcze bardziej, wtykając palce w lodowatą aurę ducha? Spojrzał na nią z niezrozumieniem, gdy zadała pytanie. Po tylu latach powinna to już wszak wiedzieć. Nie mógł jej dotknąć, dlaczego więc... chyba nie pomyślała, że jego umiejętności sięgają tak daleko?
Właściwie nigdy tego nie spróbował. Był przekonany, że sam nie będzie w stanie poczuć jej skóry, tak jak nie czuł wiatru, większości zapachów, smaku... Ale może będzie w stanie sprawić, by poczuła dotyk iluzoryczny? Żeby miała wrażenie, że chwyta ludzką rękę tam, gdzie ludzkiej ręki wcale nie było? Ostrożnie wyciągnął palce w jej stronę, zastanawiając się ze smutkiem, czy tyle jej wystarczy.
Inokineza II (+30)
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Teatr na klifach
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia