Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia
Teatr na klifach
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Teatr na klifach
Wśród nagich, granitowych skał klifów nadmorską straż pełnią kamienne rzędy widowni, usytuowane w zboczu. Wzorowany na swych antycznych poprzednikach, Teatr Minack uosabia w sobie esencję sztuki teatralnej. Chociaż na pierwszy rzut oka cały przybytek wydaje się być niepozorny, to jednak jego twórcy szczegółowo zadbali o odtworzenie całej infrastruktury starożytnej. Gdy akurat nie są w teatrze wystawiane żadne sztuki, Minack jest doskonałym miejscem na wybranie się na popołudniowy spacer - zasiadając na widowni można wtedy obejrzeć niezwykły spektakl, jaki prezentuje zachodzące na horyzoncie słońce, powoli opadając ku morskiej toni.
—Chy-chyba tak— odpowiedziała Vanessa, zaciskając ciaśniej płaszcz wokół siebie. Troskliwie spojrzała po pozostałych, oceniając ich stan. Nic nie wskazywało na to, by coś miało być nie w porządku, widział to również Percival. Roger, do którego się zwrócił pokiwał głową twierdząco. Wciąż wyglądał na zagubionego i niepewnego nadchodzącej przyszłości, jak oni wszyscy, ale już nie protestował. Wyciągnął różdżkę i po chwili spróbował rzucić zaklęcie, niestety, drżąca od chłodu dłoń, lub zdenerwowanie sprawiły, że było ono nieskuteczne.
— Ja... spróbuję jeszcze raz...— Zaproponował, kiedy Blake podjął skutecznej próby wyczarowania bariery osłaniającej wszystkich za nią. Cała czwórka podeszła do skał, zgodnie z jego wolą i przykucnęła za nimi, kryjąc się przed wiatrem, ale również za barierą, dzięki której byli niewidoczni dla tych, którzy mogli — przypadkiem lub nie — się tu znaleźć.
— Wrócisz tu, prawda?— spytał jeden z mężczyzn, spoglądając na sojusznika Zakonu Feniksa. — Obiecujesz?
— Powodzenia...— Vanessa spojrzała na Percivala i skuliła się. — Dziękujemy.
| Na odpis masz 24h.
— Ja... spróbuję jeszcze raz...— Zaproponował, kiedy Blake podjął skutecznej próby wyczarowania bariery osłaniającej wszystkich za nią. Cała czwórka podeszła do skał, zgodnie z jego wolą i przykucnęła za nimi, kryjąc się przed wiatrem, ale również za barierą, dzięki której byli niewidoczni dla tych, którzy mogli — przypadkiem lub nie — się tu znaleźć.
— Wrócisz tu, prawda?— spytał jeden z mężczyzn, spoglądając na sojusznika Zakonu Feniksa. — Obiecujesz?
— Powodzenia...— Vanessa spojrzała na Percivala i skuliła się. — Dziękujemy.
| Na odpis masz 24h.
Powinien był chyba odetchnąć z ulgą, kiedy czwórka zabranych spod pokładu ludzi zdecydowała się mu wreszcie zaufać, ale jedynym, co poczuł, był jeszcze większy ciężar na ramionach. Z jednej strony wiedział, że musiał podążać za ustalonym wcześniej planem, oraz że był to dobry plan – z drugiej nie chciał ich tutaj zostawiać, świadomy, że jeśli cokolwiek im się stanie, ostatecznie będzie to jego wina. – Spróbuj – przytaknął w odpowiedzi na słowa Rogera, kiedy skończył już rozciągać wokół nich niewidzialną barierę. Mieli być za nią bezpieczni – a przynajmniej taką miał nadzieję. – Weź głęboki oddech, postaraj się uspokoić nerwy. Nie śpiesz się – doradził jeszcze, zanim po raz kolejny rozejrzał się dookoła, jakby chcąc wypatrzeć coś, co wcześniej mogło mu umknąć. Nic takiego nie rzuciło mu się w oczy.
Odwrócił się w stronę mężczyzny, który zadał pytanie. Coś wywróciło mu się w żołądku – nienawidził obietnic, złamał ich w życiu już wystarczająco wiele – ale tym razem nie zamierzał sobie na to pozwolić. Kiwnął głową. – Wrócę – przytaknął, nie zastanawiając się jeszcze, ile rzeczy po drodze mogło pójść nie tak. Najważniejsze było to, że stojący przed nim ludzie byli bezpieczni – i że któryś z członków Zakonu Feniksa na pewno ich stąd zabierze, żeby pomóc im dostać się do Oazy. Przeniósł spojrzenie na Vanessę, przyjmując jej słowa podziękowania bez protestów, choć osobiście uważał, że było na nie za wcześnie. Nie zrobił jeszcze nic dla tych ludzi, nadal czekała ich trudna i niespokojna noc; nie chciał jednak mocniej podkopywać trzymających się ich resztek spokoju ani silnej woli. Potrzebowali jej. – Wam również – odpowiedział, życząc im powodzenia – po czym cofnął się o krok do tyłu, chowając zapalniczkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza i zaciskając palce na palisandrowym drewnie różdżki. Musiał wrócić na statek, i musiał zrobić to tak, żeby nie zaalarmować nikogo swoim nagłym pojawieniem się. Przymknął powieki, uspokajając chaotycznie biegnące myśli i wdychając zapach morza – ale w tym samym momencie wyobrażając sobie inny jego fragment, londyńską marinę i zacumowany w niej statek, przypominając sobie wykrzywione deski parkietu i światło księżyca przeciskające się przez kratkę tuż nad jego głową, odwzorowując z pamięci układ skrzyń, na które dopiero co patrzył. Wyciszenie umysłu w obliczu stojącego przed nimi zadania nie było proste, ale odkąd opanował sztukę oklumencji, przychodziło mu to łatwiej – skupił się więc intensywnie na celu, chcąc pojawić się ponownie w miejscu, w którym aktywował świstoklik, pod pokładem Timișoary – po czym obrócił się dookoła własnej osi, zmuszając ciało do teleportacji.
| próbuję wrócić tam, skąd przyszedłem
Odwrócił się w stronę mężczyzny, który zadał pytanie. Coś wywróciło mu się w żołądku – nienawidził obietnic, złamał ich w życiu już wystarczająco wiele – ale tym razem nie zamierzał sobie na to pozwolić. Kiwnął głową. – Wrócę – przytaknął, nie zastanawiając się jeszcze, ile rzeczy po drodze mogło pójść nie tak. Najważniejsze było to, że stojący przed nim ludzie byli bezpieczni – i że któryś z członków Zakonu Feniksa na pewno ich stąd zabierze, żeby pomóc im dostać się do Oazy. Przeniósł spojrzenie na Vanessę, przyjmując jej słowa podziękowania bez protestów, choć osobiście uważał, że było na nie za wcześnie. Nie zrobił jeszcze nic dla tych ludzi, nadal czekała ich trudna i niespokojna noc; nie chciał jednak mocniej podkopywać trzymających się ich resztek spokoju ani silnej woli. Potrzebowali jej. – Wam również – odpowiedział, życząc im powodzenia – po czym cofnął się o krok do tyłu, chowając zapalniczkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza i zaciskając palce na palisandrowym drewnie różdżki. Musiał wrócić na statek, i musiał zrobić to tak, żeby nie zaalarmować nikogo swoim nagłym pojawieniem się. Przymknął powieki, uspokajając chaotycznie biegnące myśli i wdychając zapach morza – ale w tym samym momencie wyobrażając sobie inny jego fragment, londyńską marinę i zacumowany w niej statek, przypominając sobie wykrzywione deski parkietu i światło księżyca przeciskające się przez kratkę tuż nad jego głową, odwzorowując z pamięci układ skrzyń, na które dopiero co patrzył. Wyciszenie umysłu w obliczu stojącego przed nimi zadania nie było proste, ale odkąd opanował sztukę oklumencji, przychodziło mu to łatwiej – skupił się więc intensywnie na celu, chcąc pojawić się ponownie w miejscu, w którym aktywował świstoklik, pod pokładem Timișoary – po czym obrócił się dookoła własnej osi, zmuszając ciało do teleportacji.
| próbuję wrócić tam, skąd przyszedłem
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Roger wziął głęboki wdech, zgodnie z radą mężczyzny i spróbował jeszcze raz rzucić zaklęcie, ale bezskutecznie. Wszyscy jednak byli już skryci za skałami i niewidzialną barierą stworzoną przez Percivala, któremu zdecydowali się zaufać. Nie było to łatwe, zważywszy na to, że w ostatnich dniach żyli w ciągłym strachu, pełni obaw o to, czy uda im się uciec z Londynu, w którym władzę przejmował Lord Voldemort.
Blake spróbował się uspokoić, wyciszyć i odetchnąć. Nauka oklumencji, poszukiwania wewnętrznego głosu i siły wspólnie sprawiły, że teleportacja przebiegła bez zakłóceń. Percival na powrót znalazł się na okręcie w dokach. Wokół niego nie było jednak nikogo, nie było śladu po mężczyźnie, który zgodził się zadbać o innych, za to z zewnątrz dochodziły do niego odgłosy walki.
| Odpisujesz tutaj, zgodnie z czasem przeznaczonym dla Zakonu Feniksa.
Blake spróbował się uspokoić, wyciszyć i odetchnąć. Nauka oklumencji, poszukiwania wewnętrznego głosu i siły wspólnie sprawiły, że teleportacja przebiegła bez zakłóceń. Percival na powrót znalazł się na okręcie w dokach. Wokół niego nie było jednak nikogo, nie było śladu po mężczyźnie, który zgodził się zadbać o innych, za to z zewnątrz dochodziły do niego odgłosy walki.
| Odpisujesz tutaj, zgodnie z czasem przeznaczonym dla Zakonu Feniksa.
| stąd
Nie miał pojęcia, ile właściwie czasu minęło od chwili, w której deportował się z kamienistej plaży - kilka minut? godzina? jeszcze dłużej? - ale gdy pod jego butami ponownie zachrobotały skalne odłamki, na horyzoncie leniwie zaczynał rozlewać się świt. Przystanął w miejscu na krótką, trwającą uderzenie serca sekundę, nasłuchując, jakby spodziewał się ataku, jednak oprócz świszczącego wycia wiatru i szumu uderzających o brzeg fal, nie słyszał niczego. Rozejrzał się; okolica wydawała się opuszczona, ale ten fakt - paradoksalnie - wywołał u niego nie niepokój, a ostrożną ulgę. - Możecie wyjść - odezwał się, odwracając się w stronę, gdzie - jak pamiętał - powinni znajdować się ukryci ludzie. Opuścił różdżkę, robiąc kilka kroków w tamtym kierunku. Początkowo nie działo się nic, ale chwilę później usłyszał szelest. Tyle mu wystarczyło. Finite Incantantem, wypowiedział w myślach, obserwując, jak wzniesiona wcześniej bariera opada, odsłaniając troje mężczyzn i kobietę, wpatrujących się w niego z niepokojem i bez zrozumienia; niektórzy z nich drżeli - ale miał wrażenie, że był to raczej efekt emocji niż chłodu, zdawali się chronić przed kapryśną pogodą za magiczną barierą. - Twój ojciec jest bezpieczny - powiedział, zwracając się najpierw do Rogera. - Zostaliśmy zaatakowani, ale obyło się bez ofiar po naszej stronie. Pozostali razem z Mirabellą zmierzają już do Oazy. Ja też was tam zabiorę - mówił dalej, pokonując resztę dystansu dzielącego go od mugolaków. Starał się mówić pewnie, przekazując tylko najistotniejsze informacje; na dłuższą rozmowę będzie czas później, teraz musieli dostać się do Szkocji - i to najlepiej zanim rzednące ciemności przestaną zapewniać im ochronę przed ciekawskimi spojrzeniami. - Musimy przenieść się do Hogsmeade, jak najbliżej wejścia do wioski. Stamtąd pójdziemy piechotą. Czy wszyscy jesteście w stanie się teleportować? - zapytał, czekając na potwierdzenie i w duchu błagając, by odpowiedź była twierdząca. Była - na co odetchnął z ulgą. - Dobrze, w takim razie nie mamy czasu do stracenia. Jesteście gotowi? - upewnił się, ale i tak deportował się jako ostatni, czekając, aż wszyscy czworo bez problemu znikną z nabrzeża. Dopiero wtedy również zacisnął powieki, wyobrażając sobie wybrane miejsce. Nie był w czarodziejskiej wiosce od dawna, ale w przeszłości spędził tam mnóstwo czasu; liczył więc na to, że uda mu się pojawić tuż przy drewnianym znaku z nazwą, który stanowił jednocześnie chyba najbardziej charakterystyczny i najwygodniejszy punkt zbiórki.
Przeliczył się tylko odrobinę, musiał przejść kilkadziesiąt metrów - ale kiedy udało mu się dotrzeć na umówione miejsce, czwórka mugolaków już tam była, czekając na niego z wciąż wymalowaną na twarzach niepewnością. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów ludzkiej obecności - czy to znajomej, czy nie - i dopiero potem wskazał im właściwy kierunek. W Oazie był do tej pory zaledwie dwa razy, ale pamiętał drogę; prowadził nią więc uratowanych z portu ludzi, wiedząc, że pozwoli sobie na swobodniejsze odetchnięcie dopiero, kiedy wszyscy - łącznie z Brendanem, Jackie, Mirabellą i resztą mugolaków - znajdą się na chronionej przez dobrą energię wyspie.
| zt
Nie miał pojęcia, ile właściwie czasu minęło od chwili, w której deportował się z kamienistej plaży - kilka minut? godzina? jeszcze dłużej? - ale gdy pod jego butami ponownie zachrobotały skalne odłamki, na horyzoncie leniwie zaczynał rozlewać się świt. Przystanął w miejscu na krótką, trwającą uderzenie serca sekundę, nasłuchując, jakby spodziewał się ataku, jednak oprócz świszczącego wycia wiatru i szumu uderzających o brzeg fal, nie słyszał niczego. Rozejrzał się; okolica wydawała się opuszczona, ale ten fakt - paradoksalnie - wywołał u niego nie niepokój, a ostrożną ulgę. - Możecie wyjść - odezwał się, odwracając się w stronę, gdzie - jak pamiętał - powinni znajdować się ukryci ludzie. Opuścił różdżkę, robiąc kilka kroków w tamtym kierunku. Początkowo nie działo się nic, ale chwilę później usłyszał szelest. Tyle mu wystarczyło. Finite Incantantem, wypowiedział w myślach, obserwując, jak wzniesiona wcześniej bariera opada, odsłaniając troje mężczyzn i kobietę, wpatrujących się w niego z niepokojem i bez zrozumienia; niektórzy z nich drżeli - ale miał wrażenie, że był to raczej efekt emocji niż chłodu, zdawali się chronić przed kapryśną pogodą za magiczną barierą. - Twój ojciec jest bezpieczny - powiedział, zwracając się najpierw do Rogera. - Zostaliśmy zaatakowani, ale obyło się bez ofiar po naszej stronie. Pozostali razem z Mirabellą zmierzają już do Oazy. Ja też was tam zabiorę - mówił dalej, pokonując resztę dystansu dzielącego go od mugolaków. Starał się mówić pewnie, przekazując tylko najistotniejsze informacje; na dłuższą rozmowę będzie czas później, teraz musieli dostać się do Szkocji - i to najlepiej zanim rzednące ciemności przestaną zapewniać im ochronę przed ciekawskimi spojrzeniami. - Musimy przenieść się do Hogsmeade, jak najbliżej wejścia do wioski. Stamtąd pójdziemy piechotą. Czy wszyscy jesteście w stanie się teleportować? - zapytał, czekając na potwierdzenie i w duchu błagając, by odpowiedź była twierdząca. Była - na co odetchnął z ulgą. - Dobrze, w takim razie nie mamy czasu do stracenia. Jesteście gotowi? - upewnił się, ale i tak deportował się jako ostatni, czekając, aż wszyscy czworo bez problemu znikną z nabrzeża. Dopiero wtedy również zacisnął powieki, wyobrażając sobie wybrane miejsce. Nie był w czarodziejskiej wiosce od dawna, ale w przeszłości spędził tam mnóstwo czasu; liczył więc na to, że uda mu się pojawić tuż przy drewnianym znaku z nazwą, który stanowił jednocześnie chyba najbardziej charakterystyczny i najwygodniejszy punkt zbiórki.
Przeliczył się tylko odrobinę, musiał przejść kilkadziesiąt metrów - ale kiedy udało mu się dotrzeć na umówione miejsce, czwórka mugolaków już tam była, czekając na niego z wciąż wymalowaną na twarzach niepewnością. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów ludzkiej obecności - czy to znajomej, czy nie - i dopiero potem wskazał im właściwy kierunek. W Oazie był do tej pory zaledwie dwa razy, ale pamiętał drogę; prowadził nią więc uratowanych z portu ludzi, wiedząc, że pozwoli sobie na swobodniejsze odetchnięcie dopiero, kiedy wszyscy - łącznie z Brendanem, Jackie, Mirabellą i resztą mugolaków - znajdą się na chronionej przez dobrą energię wyspie.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 01.05
Dokładnie rok temu wybuchły anomalie. Pamiętała to bardzo żywo, tamtą noc pełną niepokoju i dziwnych zjawisk, udanie się w pośpiechu do Munga, w którym spędziła dniówkę dłuższą niż jakakolwiek wcześniejsza. Miesiąc temu doszło z kolei do masakry w Londynie, do wypędzenia z miasta mugoli i mugolaków, w wyniku czego wielu z nich straciło życie. Zasypiając w nocy z kwietnia na maj czuła przeszywający ją na wskroś lęk, nie była pewna tego, jak będzie wyglądać świat, kiedy rano otworzy oczy.
Ale wyglądało na to, że życie toczyło się dalej, świat nie wybuchł, magia działała jak należy, niebo za oknem wyglądało normalnie i niczym nie przypominało listopadogrudniowej nawałnicy. Tych kilka transmutacyjnych czarów, które rzuciła rano, by sprawdzić czy różdżka nie spłata jej psikusa, udało się bez komplikacji. Anomalie nie wróciły, były przeszłością, choć wspomnienie ich nadal przywoływało traumatyczne skojarzenia. To były ciężkie miesiące, ale nawet po ich ustaniu końcem grudnia świat nie wrócił do wcześniejszej normy. Działo się źle, było niebezpiecznie, i zapewne pozostawało kwestią czasu, kiedy i Kornwalia przestanie kojarzyć się ze spokojem i bezpieczeństwem. Póki co korzystała z tego, że po opuszczeniu Londynu (naprawdę miała wiele szczęścia, że opuściła go krótko przed tym, zanim miasto rozbłysło zaklęciami i spłynęło krwią) mogła powrócić na ziemie, z których pochodziła, choć dla bezpieczeństwa rodziców nie zamieszkała z nimi, a osobno. Nie chciała, by jej przynależność do Zakonu ściągnęła na nich nieszczęście. Straciła już Verę, swoją ukochaną siostrę, i nie mogła stracić jeszcze ich. Gdyby zginęli, i to z jej powodu... Wtedy faktycznie pewnie już nic nie powstrzymałoby jej przed skokiem z klifu, o którym na początku kwietnia myślała, ale nie targnęła się na swoje życie z obawy o to, jak jej rodzice znieśliby utratę trzeciej córki. Wystarczyło, że musieli już pochować dwie.
Nie widziała Antona od dawna. Ostatnie ich spotkanie miało miejsce zanim pan Rineheart odwiedził ją i powiedział, że Vera nie żyje. Później jej dni były pasmem depresji, smutków, złych myśli, beznadziejnej tęsknoty i w końcu, pod wpływem życzliwych jej ludzi, prób pozbierania się i powrotu do normalności. Porzuciła Londyn, straciła pracę, ale niedawno zyskała nową i próbowała się w niej odnaleźć, starała się też odnaleźć w rzeczywistości, w której nie było już Very ani nawet iskierki nadziei na jej powrót.
Przez to wszystko zaniedbała większość londyńskich znajomości i przez ostatnie tygodnie nie miała kontaktu praktycznie z nikim spoza najbliższej rodziny oraz Zakonu Feniksa. Ale, skoro już się trochę ogarnęła, musiała upewnić się, jak się mają jej inni znajomi, ci, których przez ostatnie tygodnie tak zaniedbała, że aż było jej wstyd. Ulżyło jej jednak, gdy otrzymała list zwrotny od Antona i upewniła się, że mężczyzna żyje, choć wyglądało na to, że nadal pozostawał w Londynie.
Pojawiła się na kornwalijskim wybrzeżu, niedaleko miejsca zwanego teatrem na klifach. Ale tym razem nie dręczyły jej myśli o zbliżeniu się do krawędzi. Nie chciała się zabić, wiedziała, że wciąż miała po co żyć, miała komu pomagać. Przysiadła na jednej ze skał w oddaleniu od krawędzi klifu, by absolutnie żadne złe myśli jej nie nawiedziły. Spojrzała jednak na słońce, które zbliżało się do zachodniego horyzontu, ale miało za nim zniknąć dopiero za jakąś godzinę. Miała nadzieję, że Anton trafi tu bez problemu i że nie będzie miał jej za złe wyciągania go z Londynu, ale naprawdę nie czuła się gotowa na przybycie tam, zwłaszcza że nadal nie zarejestrowała różdżki i nie miała zamiaru tego robić. Skoro i tak porzuciła pracę w Mungu, nie było jej to potrzebne, a stanowiło niepotrzebne ryzyko.
Dokładnie rok temu wybuchły anomalie. Pamiętała to bardzo żywo, tamtą noc pełną niepokoju i dziwnych zjawisk, udanie się w pośpiechu do Munga, w którym spędziła dniówkę dłuższą niż jakakolwiek wcześniejsza. Miesiąc temu doszło z kolei do masakry w Londynie, do wypędzenia z miasta mugoli i mugolaków, w wyniku czego wielu z nich straciło życie. Zasypiając w nocy z kwietnia na maj czuła przeszywający ją na wskroś lęk, nie była pewna tego, jak będzie wyglądać świat, kiedy rano otworzy oczy.
Ale wyglądało na to, że życie toczyło się dalej, świat nie wybuchł, magia działała jak należy, niebo za oknem wyglądało normalnie i niczym nie przypominało listopadogrudniowej nawałnicy. Tych kilka transmutacyjnych czarów, które rzuciła rano, by sprawdzić czy różdżka nie spłata jej psikusa, udało się bez komplikacji. Anomalie nie wróciły, były przeszłością, choć wspomnienie ich nadal przywoływało traumatyczne skojarzenia. To były ciężkie miesiące, ale nawet po ich ustaniu końcem grudnia świat nie wrócił do wcześniejszej normy. Działo się źle, było niebezpiecznie, i zapewne pozostawało kwestią czasu, kiedy i Kornwalia przestanie kojarzyć się ze spokojem i bezpieczeństwem. Póki co korzystała z tego, że po opuszczeniu Londynu (naprawdę miała wiele szczęścia, że opuściła go krótko przed tym, zanim miasto rozbłysło zaklęciami i spłynęło krwią) mogła powrócić na ziemie, z których pochodziła, choć dla bezpieczeństwa rodziców nie zamieszkała z nimi, a osobno. Nie chciała, by jej przynależność do Zakonu ściągnęła na nich nieszczęście. Straciła już Verę, swoją ukochaną siostrę, i nie mogła stracić jeszcze ich. Gdyby zginęli, i to z jej powodu... Wtedy faktycznie pewnie już nic nie powstrzymałoby jej przed skokiem z klifu, o którym na początku kwietnia myślała, ale nie targnęła się na swoje życie z obawy o to, jak jej rodzice znieśliby utratę trzeciej córki. Wystarczyło, że musieli już pochować dwie.
Nie widziała Antona od dawna. Ostatnie ich spotkanie miało miejsce zanim pan Rineheart odwiedził ją i powiedział, że Vera nie żyje. Później jej dni były pasmem depresji, smutków, złych myśli, beznadziejnej tęsknoty i w końcu, pod wpływem życzliwych jej ludzi, prób pozbierania się i powrotu do normalności. Porzuciła Londyn, straciła pracę, ale niedawno zyskała nową i próbowała się w niej odnaleźć, starała się też odnaleźć w rzeczywistości, w której nie było już Very ani nawet iskierki nadziei na jej powrót.
Przez to wszystko zaniedbała większość londyńskich znajomości i przez ostatnie tygodnie nie miała kontaktu praktycznie z nikim spoza najbliższej rodziny oraz Zakonu Feniksa. Ale, skoro już się trochę ogarnęła, musiała upewnić się, jak się mają jej inni znajomi, ci, których przez ostatnie tygodnie tak zaniedbała, że aż było jej wstyd. Ulżyło jej jednak, gdy otrzymała list zwrotny od Antona i upewniła się, że mężczyzna żyje, choć wyglądało na to, że nadal pozostawał w Londynie.
Pojawiła się na kornwalijskim wybrzeżu, niedaleko miejsca zwanego teatrem na klifach. Ale tym razem nie dręczyły jej myśli o zbliżeniu się do krawędzi. Nie chciała się zabić, wiedziała, że wciąż miała po co żyć, miała komu pomagać. Przysiadła na jednej ze skał w oddaleniu od krawędzi klifu, by absolutnie żadne złe myśli jej nie nawiedziły. Spojrzała jednak na słońce, które zbliżało się do zachodniego horyzontu, ale miało za nim zniknąć dopiero za jakąś godzinę. Miała nadzieję, że Anton trafi tu bez problemu i że nie będzie miał jej za złe wyciągania go z Londynu, ale naprawdę nie czuła się gotowa na przybycie tam, zwłaszcza że nadal nie zarejestrowała różdżki i nie miała zamiaru tego robić. Skoro i tak porzuciła pracę w Mungu, nie było jej to potrzebne, a stanowiło niepotrzebne ryzyko.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Anton czuł przebiegający wzdłóż kręgosłupa dreszcz, kiedy jego płuca po raz pierwszy wypełniły się kornwalijskim powietrzem. Nie było ono tak ostre, jak poranna bryza, ale nadal było tak inne od miejskiego odoru, że miał problem aby wziąć oddech po raz drugi. Wiedział, że czeka go przynajmniej kwadrans spaceru, zanim dotrze do umówionego miejsca spotkania, ale doszedł do wniosku, że po dniach zamknięcia w pracowni, chwila jakiejkolwiek aktywności fizycznej mu nie zaszkodzi.
Mimowolnie uśmiechał się do siebie pod nosem słysząc szum wysokiej trawy i czując, jak ugina się ona pod jego stopami. Nie byłoby go tutaj, gdyby nie wiadomość od Charlie. Sam, oczywiście, nie wpadłby na to, że wyrwanie się z miasta może mu dobrze zrobić. Bo przecież czemu miałby tego potrzebować? Nie brał udziału w walkach, nie narażał swojego życia. Robił to, czym się zajmował od lat. Sprzedawał zioła, przygotowywał eliksiry, dbał o swoich klientów. Jednak momentalnie poczuł ogarniające go zażenowanie, że nie zauważał tej ogarniającej go od tygodni apatii. Powinien wiedzieć lepiej, powinien znać siebie lepiej.
Ale jaka była dla niego alternatywa? Indie? Po powrocie stamtąd znowu czułby się w Anglii jak obcy, który obudził się ze stuletniego snu i jedyne, co nadal się wydawałoby się znajome, to układ ulic i smród Tamizy. Poza tym, nie chciał uciekać. Nie zrobił w swoim życiu niczego szczególnego, więc zaspokajanie podstawowych ludzkich potrzeb w trudnych chwilach i niezamykanie sklepu, to najlepsza decyzja, jaką mógł w tej sytuacji podjąć. Może powinien zacząć bardziej myśleć o swoim bezpieczeństwie; o swojej niezarejestrowanej różdżce, wątpliwym statusie krwi (“Twoja matka nie użyła magii od ponad trzydziestu lat, jesteś pewny, że nie jesteś mugolakiem?”) i wszystkich niebezpieczeństwach, które płyną z prowadzenia interesów przekraczających niejednokrotnie granicę prawa. Jakby nie próbował odgradzać swoich emocji grubym betonowym murem, to byłby też w stanie przyznać sam przed sobą, że martwił się o swoich bliższych i dalszych znajomych. Jednak trudno mu zmienić swoje stare nawyki i uciszyć głos z tyłu głowy, który mówił mu, że zawsze był sam i radził sobie ze wszystkim w pojedynkę, a takie głupie sentymenty tylko zaburzają jego osąd, bo przecież nic nie trwa wiecznie i on o tym powinien wiedzieć najlepiej. Wojna jednak raz jeszcze skutecznie zacierała granice pomiędzy jego racjonalnym umysłem, a irracjonalnym głupim sercem. Nie mógł wyrzucić z głowy tego, co Charlie napisała o Verze w swoim liście. Oczywiście, nigdy jej nie poznał, ale pamiętał nadzieję w głosie Charlene, kiedy o niej wspominała i miłość, z jaką pielęgnowała wspomnienia o swojej siostrze. Pomimo kilku lat różnicy, które ich dzieliło, nigdy nie patrzył na Charlie z góry. Wręcz przeciwnie, szanował jej ogromną wiedzę, inteligencję i pasję, lecz w tym momencie nie mógł odpędzić się od myśli, że jest zdecydowanie za młoda, żeby przez to wszystko przechodzić.
Wtulił twarz głębiej w brązowy szal. W myślach był wdzięczny sam sobie, że nie dał zmylić się dacie w kalendarzu i postanowił zabrać z domu grubsze okrycie. Zbliżał się coraz bardziej do wyraźnie zarysowanego na horyzoncie teatru. Nie mógł tam dostrzec jeszcze postaci Charlie, ale był już pewien, że na niego czeka. Popołudniowe słońce spowijało wybrzeże ciepłym, pomarańczowym blaskiem i Anton, pomimo mroźnego wiatru, mimowolnie wystawiał twarz w kierunku słońca, niczym roślina. Nie zauważył nawet jak znalazł się w tuż koło zejścia do teatru, w dół klifu. Z tej odległości mógł już dobrze zobaczyć odwróconą do niego plecami Charlene. Zaczął powoli schodzić po kamiennych schodach, lecz nadal był pomiędzy nimi dystans kilkunastu metrów.
- Merlinie, jak dobrze cię widzieć - powiedział bez większego namysłu i zdziwił się, jak prawdziwe i niespodziewanie szczere to było.
Pomimo, że wiedział że listy Charlene są autentyczne, nie miał co do tego wątpliwości, to jednak czymś innym było zobaczenie jej na własne oczy.
Mimowolnie uśmiechał się do siebie pod nosem słysząc szum wysokiej trawy i czując, jak ugina się ona pod jego stopami. Nie byłoby go tutaj, gdyby nie wiadomość od Charlie. Sam, oczywiście, nie wpadłby na to, że wyrwanie się z miasta może mu dobrze zrobić. Bo przecież czemu miałby tego potrzebować? Nie brał udziału w walkach, nie narażał swojego życia. Robił to, czym się zajmował od lat. Sprzedawał zioła, przygotowywał eliksiry, dbał o swoich klientów. Jednak momentalnie poczuł ogarniające go zażenowanie, że nie zauważał tej ogarniającej go od tygodni apatii. Powinien wiedzieć lepiej, powinien znać siebie lepiej.
Ale jaka była dla niego alternatywa? Indie? Po powrocie stamtąd znowu czułby się w Anglii jak obcy, który obudził się ze stuletniego snu i jedyne, co nadal się wydawałoby się znajome, to układ ulic i smród Tamizy. Poza tym, nie chciał uciekać. Nie zrobił w swoim życiu niczego szczególnego, więc zaspokajanie podstawowych ludzkich potrzeb w trudnych chwilach i niezamykanie sklepu, to najlepsza decyzja, jaką mógł w tej sytuacji podjąć. Może powinien zacząć bardziej myśleć o swoim bezpieczeństwie; o swojej niezarejestrowanej różdżce, wątpliwym statusie krwi (“Twoja matka nie użyła magii od ponad trzydziestu lat, jesteś pewny, że nie jesteś mugolakiem?”) i wszystkich niebezpieczeństwach, które płyną z prowadzenia interesów przekraczających niejednokrotnie granicę prawa. Jakby nie próbował odgradzać swoich emocji grubym betonowym murem, to byłby też w stanie przyznać sam przed sobą, że martwił się o swoich bliższych i dalszych znajomych. Jednak trudno mu zmienić swoje stare nawyki i uciszyć głos z tyłu głowy, który mówił mu, że zawsze był sam i radził sobie ze wszystkim w pojedynkę, a takie głupie sentymenty tylko zaburzają jego osąd, bo przecież nic nie trwa wiecznie i on o tym powinien wiedzieć najlepiej. Wojna jednak raz jeszcze skutecznie zacierała granice pomiędzy jego racjonalnym umysłem, a irracjonalnym głupim sercem. Nie mógł wyrzucić z głowy tego, co Charlie napisała o Verze w swoim liście. Oczywiście, nigdy jej nie poznał, ale pamiętał nadzieję w głosie Charlene, kiedy o niej wspominała i miłość, z jaką pielęgnowała wspomnienia o swojej siostrze. Pomimo kilku lat różnicy, które ich dzieliło, nigdy nie patrzył na Charlie z góry. Wręcz przeciwnie, szanował jej ogromną wiedzę, inteligencję i pasję, lecz w tym momencie nie mógł odpędzić się od myśli, że jest zdecydowanie za młoda, żeby przez to wszystko przechodzić.
Wtulił twarz głębiej w brązowy szal. W myślach był wdzięczny sam sobie, że nie dał zmylić się dacie w kalendarzu i postanowił zabrać z domu grubsze okrycie. Zbliżał się coraz bardziej do wyraźnie zarysowanego na horyzoncie teatru. Nie mógł tam dostrzec jeszcze postaci Charlie, ale był już pewien, że na niego czeka. Popołudniowe słońce spowijało wybrzeże ciepłym, pomarańczowym blaskiem i Anton, pomimo mroźnego wiatru, mimowolnie wystawiał twarz w kierunku słońca, niczym roślina. Nie zauważył nawet jak znalazł się w tuż koło zejścia do teatru, w dół klifu. Z tej odległości mógł już dobrze zobaczyć odwróconą do niego plecami Charlene. Zaczął powoli schodzić po kamiennych schodach, lecz nadal był pomiędzy nimi dystans kilkunastu metrów.
- Merlinie, jak dobrze cię widzieć - powiedział bez większego namysłu i zdziwił się, jak prawdziwe i niespodziewanie szczere to było.
Pomimo, że wiedział że listy Charlene są autentyczne, nie miał co do tego wątpliwości, to jednak czymś innym było zobaczenie jej na własne oczy.
Ostatnio zmieniony przez Anton Chakraborty dnia 27.03.20 0:15, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
Anton był jedną z wielu osób, które poznała podczas swojego życia w Londynie. Choć początkowo mężczyzna z Doków budził w młodej wówczas dziewczynie obawy, z czasem pojęła, że to nie miało znaczenia, gdzie mieszkał ani że był mieszanego pochodzenia, i to nie tylko w sensie czystości krwi. Choć na pewno wielu byłoby skłonnych odrzucić go za jego częściowo hinduską krew, Charlie widziała w tym raczej coś fascynującego, tym bardziej że sama nigdy nie wyściubiła nosa poza Anglię.
Ich znajomość rozwijała się powoli, ale oboje mogli nawzajem czerpać ze swojej wiedzy, najpierw dzieląc się nią ostrożnie, a potem odrywając coraz więcej płaszczyzn porozumienia. Ponad dzielącymi ich różnicami istniała przecież bardzo ważna cecha wspólna, oboje byli głodnymi wiedzy alchemikami pragnącymi się rozwijać. Z czasem zaczęła go cenić nie tylko jako alchemika, ale i jako znajomego. Jeśli w ostatnich latach bywała w dzielnicy portowej, to zwykle wybierała się tam właśnie do niego, czasem by kupić jakieś składniki, a czasem by po prostu porozmawiać, podzielić się z nim jakimś alchemicznym lub astronomicznym dylematem, bądź opowiedzieć o czymś, czego nauczyła się w Mungu. On, który nie skończył oficjalnego kursu, nie miał dostępu do takich możliwości nauki jak Charlie, ale mimo to był naprawdę utalentowany i z potencjałem.
Ale potem wszystko się skomplikowało. Znaleziono ciało Very, co wrzuciło Charlie w stan żałoby, a potem na dodatek wyprowadziła się z Londynu, a gdy ten spłynął krwią, już nie mogła wrócić. Początkiem kwietnia mierzyła się jeszcze z depresją, a nawet z myślą o zakończeniu swojego żywota, dlatego tak długo trwało, zanim postanowiła nawiązać kontakt i sprawdzić, czy żył. Miała z tego powodu straszne wyrzuty sumienia, bo powinna była zainteresować się dużo wcześniej. W końcu Anton, jako syn mugola i czarownicy, która wyrzekła się magii, mógł być szczególnie narażony na represje. Mógł nawet być od dawna martwy lub zaginiony, dlatego poczuła ulgę, gdy zobaczyła na parapecie jego sowę.
Słysząc jego głos, odwróciła się. Naprawdę ucieszył ją widok jego charakterystycznej sylwetki o karnacji nieco bardziej śniadej niż u typowych Anglików. Był cały i zdrowy, przynajmniej tak wyglądało na pierwszy rzut oka, bo kto wie, co się z nim działo przez ten miesiąc. Czy nawet więcej, bo ostatni raz widziała go w pierwszej połowie marca.
- Ciebie też – powiedziała z ulgą, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Alchemik mógł jednak zauważyć, że panna Leighton wyglądała mizerniej niż wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni. Ewidentnie straciła na wadze i sukienka oraz płaszczyk wisiały nieco zbyt luźno na sylwetce, która choć zawsze była szczupła, teraz jawiła się jako wręcz wychudzona. Pod jej oczami rysowały się cienie, ale twarz i tak wyglądała nieco zdrowiej niż miesiąc temu. W pierwszych dniach kwietnia wyglądała jak taki stereotypowy alchemik, który nigdy nie wynurzał się z piwnicy.
- Martwiłam się – dodała. – I... przepraszam, że nie napisałam wcześniej. Tak bardzo mi głupio, że odezwałam się tak późno. Powinnam była zrobić to dawno temu.
Nawet jeśli miała tyle własnych problemów w związku ze stratą siostry, pracy i ucieczką, to czy to mogło usprawiedliwiać zaniedbanie sporej części relacji? Tak na dobrą sprawę dawno nie miała kontaktu ze znajomymi spoza rodziny i Zakonu. Od ponad miesiąca nie widziała swoich byłych już współpracowników z Munga i kilku innych osób będących częścią londyńskiego życia. Nie była nawet pewna, czy wszyscy wciąż żyją. Kwiecień jednak minął tak szybko, że ani się obejrzała, a już był maj. Zbyt wiele czasu pożarła je depresja.
- Co się z tobą działo? Mam nadzieję, że nie spotkało cię nic strasznego – odezwała się po chwili, wciąż przyglądając mu się z ulgą, ale i z lekkim zawstydzeniem. Ciekawe, czy zarejestrował różdżkę? Czy władze nie nachodziły go w miejscu, w którym żył? W Dokach na pewno było jeszcze bardziej niebezpiecznie niż przedtem. Umilkła jednak, czekając na odpowiedzi z jego strony, które rzucą odrobinę światła na ostatnie tygodnie z jego życia.
Ich znajomość rozwijała się powoli, ale oboje mogli nawzajem czerpać ze swojej wiedzy, najpierw dzieląc się nią ostrożnie, a potem odrywając coraz więcej płaszczyzn porozumienia. Ponad dzielącymi ich różnicami istniała przecież bardzo ważna cecha wspólna, oboje byli głodnymi wiedzy alchemikami pragnącymi się rozwijać. Z czasem zaczęła go cenić nie tylko jako alchemika, ale i jako znajomego. Jeśli w ostatnich latach bywała w dzielnicy portowej, to zwykle wybierała się tam właśnie do niego, czasem by kupić jakieś składniki, a czasem by po prostu porozmawiać, podzielić się z nim jakimś alchemicznym lub astronomicznym dylematem, bądź opowiedzieć o czymś, czego nauczyła się w Mungu. On, który nie skończył oficjalnego kursu, nie miał dostępu do takich możliwości nauki jak Charlie, ale mimo to był naprawdę utalentowany i z potencjałem.
Ale potem wszystko się skomplikowało. Znaleziono ciało Very, co wrzuciło Charlie w stan żałoby, a potem na dodatek wyprowadziła się z Londynu, a gdy ten spłynął krwią, już nie mogła wrócić. Początkiem kwietnia mierzyła się jeszcze z depresją, a nawet z myślą o zakończeniu swojego żywota, dlatego tak długo trwało, zanim postanowiła nawiązać kontakt i sprawdzić, czy żył. Miała z tego powodu straszne wyrzuty sumienia, bo powinna była zainteresować się dużo wcześniej. W końcu Anton, jako syn mugola i czarownicy, która wyrzekła się magii, mógł być szczególnie narażony na represje. Mógł nawet być od dawna martwy lub zaginiony, dlatego poczuła ulgę, gdy zobaczyła na parapecie jego sowę.
Słysząc jego głos, odwróciła się. Naprawdę ucieszył ją widok jego charakterystycznej sylwetki o karnacji nieco bardziej śniadej niż u typowych Anglików. Był cały i zdrowy, przynajmniej tak wyglądało na pierwszy rzut oka, bo kto wie, co się z nim działo przez ten miesiąc. Czy nawet więcej, bo ostatni raz widziała go w pierwszej połowie marca.
- Ciebie też – powiedziała z ulgą, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Alchemik mógł jednak zauważyć, że panna Leighton wyglądała mizerniej niż wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni. Ewidentnie straciła na wadze i sukienka oraz płaszczyk wisiały nieco zbyt luźno na sylwetce, która choć zawsze była szczupła, teraz jawiła się jako wręcz wychudzona. Pod jej oczami rysowały się cienie, ale twarz i tak wyglądała nieco zdrowiej niż miesiąc temu. W pierwszych dniach kwietnia wyglądała jak taki stereotypowy alchemik, który nigdy nie wynurzał się z piwnicy.
- Martwiłam się – dodała. – I... przepraszam, że nie napisałam wcześniej. Tak bardzo mi głupio, że odezwałam się tak późno. Powinnam była zrobić to dawno temu.
Nawet jeśli miała tyle własnych problemów w związku ze stratą siostry, pracy i ucieczką, to czy to mogło usprawiedliwiać zaniedbanie sporej części relacji? Tak na dobrą sprawę dawno nie miała kontaktu ze znajomymi spoza rodziny i Zakonu. Od ponad miesiąca nie widziała swoich byłych już współpracowników z Munga i kilku innych osób będących częścią londyńskiego życia. Nie była nawet pewna, czy wszyscy wciąż żyją. Kwiecień jednak minął tak szybko, że ani się obejrzała, a już był maj. Zbyt wiele czasu pożarła je depresja.
- Co się z tobą działo? Mam nadzieję, że nie spotkało cię nic strasznego – odezwała się po chwili, wciąż przyglądając mu się z ulgą, ale i z lekkim zawstydzeniem. Ciekawe, czy zarejestrował różdżkę? Czy władze nie nachodziły go w miejscu, w którym żył? W Dokach na pewno było jeszcze bardziej niebezpiecznie niż przedtem. Umilkła jednak, czekając na odpowiedzi z jego strony, które rzucą odrobinę światła na ostatnie tygodnie z jego życia.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Każdy ma swój własny katalog wad, Anton nigdy nie próbował udawać, że jest inaczej w jego przypadku. Jedną z nich jest to, z jaką łatwością rozdawał wszystkim wkoło swoje emocje. Szybko ofiarowywał swoje zaufanie ludziom, którzy na to nie zasługiwali, zgadzał się na drobne przysługi, które nigdy do niego nie wracały i zakochiwał się w ludziach, którzy nie umieli tego odwzajemnić. W relacjach z ludźmi często rzucał się na głęboką wodę, chciał wszystkiego albo niczego. Jednak czasami, kiedy upływ czasu pozwalał na spojrzenie na pewne rzeczy z innej perspektywy, uświadamiał sobie, że niektóre znajomości rozkwitają o wiele bardziej okazale, kiedy po prostu da się im czas. Tak też było z Charlie. Anton nie myślał o tym zbyt często, bo nie lubił gdybać nad przeszłością, ale nie zdziwiłby się, gdyby ich relacja wyglądała inaczej, jakby rozmawiali więcej od samego początku. Kiedy ją poznawał, Anton miał w sobie nadal żal do całego świata, że nie może się uczyć alchemii tak, jakby chciał, że jego życie potoczyło się tak, a nie inaczej. Teraz nie zamieniłby tego, co ma, na żadną licencjonowaną rządową posadę, a myśl o zazdrości, którą w sobie nosił, napełnia go ogromnym wstydem, ale nie może wyprzeć się tego, że potrzebował czasu, aby do tego dojrzeć. Nie wiedział tylko, czy reflektowanie nad swoimi decyzjami z przeszłości, to skutek zbliżającego się kryzysu wieku średniego, czy efekt ogarniającej wszystkich beznadziei wojny.
Pozwalał sobie brać głębokie oddechy i miał wrażenie, że może swobodnie oddychać po raz pierwszy od tamtej fatalnej nocy. Chciał wmówić sobie, że to kornwalijskie powietrze tak dobrze na niego działa, ale wiedział, że w rzeczywistości to skutek ulgi, którą przepełniała jego ciało, że teraz wie, że chociaż jednej osobie, o którą się martwił, udało się uciec w bezpieczne miejsce.
- Och proszę cię, głupi ma zawsze szczęście. Kiedy świat się skończy, to przy życiu pozostaną same bachanki i ja - odpowiedział wzruszając ramionami.
Wiedział, że ton jego słów nie pasuje do powagi sytuacji, ale Charlene już na pierwszy rzut oka nie wyglądała najlepiej i nie chciał, aby sobie niepotrzebnie dokładała zmartwień i przejmowała się nim. Miała podkrążone oczy, a kości policzkowe wydawały się bardziej wydatne, niż Anton pamiętał. A to tylko fizyczne zmiany.
Odgarnął z twarzy swoje czarne loki, które sprawiały mu tylko więcej kłopotu niż zazwyczaj przez nadmorski wiatr. Przeszło mu przez myśl, że już dawno powinien je obciąć, ale nie zdziwiło go wcale, że nie zwrócił na ich długość czasu przez ostatni miesiąc.
- I nie chcę już ani razu słyszeć żadnych przeprosin z twoich ust. Ostatnie tygodnie były okropne, ale jakimś cudem jesteśmy tu oboje i to się liczy - zrobił pauzę i wziął głęboki oddech, chwilowo przenosząc wzrok na otwarte morze - Londyn opustoszał. Nie wiem, jak wygląda centrum, ale patrząc po stanie Doków, mogę sobie tylko wyobrażać. Ludzie tam zawsze umieją się dostosować, wiesz o tym, ale teraz nawet portowe szczury nie są w stanie udawać, że nic się nie zmieniło i nadal mogą żyć tak, jak dawniej. Ministerstwo ma zbyt dużo problemów na głowie, żeby węszyć w tej części miasta, ale stanie się to pewnie prędzej czy później. Już dawno mnie nikt nie aresztował.
Wzruszył ponownie ramionami, próbując udać nonszalancję, jakby streszczał Charlene kiepski mugolski dreszczowiec, a nie opisywał własną rzeczywistość ostatnich tygodni. Jednak tym razem i ten gest i ton wypowiedzi, silący się na obojętność, wybrzmiewały fałszywie nawet dla niego samego. Zwiesił głowę na chwilę, aby mieć pewność, że na jego twarzy nie malują się żadne emocje, którymi nie chciałby się dzielić. Charlene naprawdę nie potrzebowała tego w tej chwili.
- A jak ty się trzymasz? - nie chciał pytać wprost o Verę, ani o szczegóły wydarzeń ostatnich tygodni. Chciał, żeby powiedziała mu tylko to, czym gotowa jest się podzielić. Potrzebował mieć pewność, że jest bezpieczna tam, gdzie obecnie się schroniła, a nie tylko że Charlie ma nadzieję, że jej tam nic nie grozi. Również za wszelką cenę chciał zmienić tor którym szła ta konwersacja. Wkładał zbyt dużo energii w odgrodzenie się od poczucia beznadziei i bezużyteczności, które towarzyszyły mu od długich miesięcy, aby zaprzepaścić to wszystko po chwili rozmowy.
Pozwalał sobie brać głębokie oddechy i miał wrażenie, że może swobodnie oddychać po raz pierwszy od tamtej fatalnej nocy. Chciał wmówić sobie, że to kornwalijskie powietrze tak dobrze na niego działa, ale wiedział, że w rzeczywistości to skutek ulgi, którą przepełniała jego ciało, że teraz wie, że chociaż jednej osobie, o którą się martwił, udało się uciec w bezpieczne miejsce.
- Och proszę cię, głupi ma zawsze szczęście. Kiedy świat się skończy, to przy życiu pozostaną same bachanki i ja - odpowiedział wzruszając ramionami.
Wiedział, że ton jego słów nie pasuje do powagi sytuacji, ale Charlene już na pierwszy rzut oka nie wyglądała najlepiej i nie chciał, aby sobie niepotrzebnie dokładała zmartwień i przejmowała się nim. Miała podkrążone oczy, a kości policzkowe wydawały się bardziej wydatne, niż Anton pamiętał. A to tylko fizyczne zmiany.
Odgarnął z twarzy swoje czarne loki, które sprawiały mu tylko więcej kłopotu niż zazwyczaj przez nadmorski wiatr. Przeszło mu przez myśl, że już dawno powinien je obciąć, ale nie zdziwiło go wcale, że nie zwrócił na ich długość czasu przez ostatni miesiąc.
- I nie chcę już ani razu słyszeć żadnych przeprosin z twoich ust. Ostatnie tygodnie były okropne, ale jakimś cudem jesteśmy tu oboje i to się liczy - zrobił pauzę i wziął głęboki oddech, chwilowo przenosząc wzrok na otwarte morze - Londyn opustoszał. Nie wiem, jak wygląda centrum, ale patrząc po stanie Doków, mogę sobie tylko wyobrażać. Ludzie tam zawsze umieją się dostosować, wiesz o tym, ale teraz nawet portowe szczury nie są w stanie udawać, że nic się nie zmieniło i nadal mogą żyć tak, jak dawniej. Ministerstwo ma zbyt dużo problemów na głowie, żeby węszyć w tej części miasta, ale stanie się to pewnie prędzej czy później. Już dawno mnie nikt nie aresztował.
Wzruszył ponownie ramionami, próbując udać nonszalancję, jakby streszczał Charlene kiepski mugolski dreszczowiec, a nie opisywał własną rzeczywistość ostatnich tygodni. Jednak tym razem i ten gest i ton wypowiedzi, silący się na obojętność, wybrzmiewały fałszywie nawet dla niego samego. Zwiesił głowę na chwilę, aby mieć pewność, że na jego twarzy nie malują się żadne emocje, którymi nie chciałby się dzielić. Charlene naprawdę nie potrzebowała tego w tej chwili.
- A jak ty się trzymasz? - nie chciał pytać wprost o Verę, ani o szczegóły wydarzeń ostatnich tygodni. Chciał, żeby powiedziała mu tylko to, czym gotowa jest się podzielić. Potrzebował mieć pewność, że jest bezpieczna tam, gdzie obecnie się schroniła, a nie tylko że Charlie ma nadzieję, że jej tam nic nie grozi. Również za wszelką cenę chciał zmienić tor którym szła ta konwersacja. Wkładał zbyt dużo energii w odgrodzenie się od poczucia beznadziei i bezużyteczności, które towarzyszyły mu od długich miesięcy, aby zaprzepaścić to wszystko po chwili rozmowy.
Gość
Gość
Gdy zamieszkała w Londynie miała zaledwie osiemnaście lat i była świeżo po utracie młodszej siostry, Helen. Jednak to właśnie to zdarzenie pchnęło ją na drogę, którą zaczęła wtedy podążać. Tę właściwą drogę, jak się przekonała. Bo czy po kursie ministerialnym mogłaby równie skutecznie pomagać ludziom? Mogłaby po nim podjąć pracę w jakimś rezerwacie magicznych stworzeń (o czym w latach szkolnych rozmyślała, zafascynowana światem fauny), bądź tak jak jej matka warzyć eliksiry w domowym zaciszu. Ale śmierć Helen, ledwie dziewięcioletniej, zabranej przez chorobę genetyczną, której nikt nie spodziewał się u dziewczynki półkrwi, uzmysłowiła jej, że powinna pomagać. Że nawet jeśli nie ocaliła siostry, bo była zbyt młoda, za mało wiedziała, by w porę zauważyć, że działo się coś złego, nadal mogła uczynić coś dobrego dla innych. Dlatego złożyła podanie na kurs do Munga, nie do ministerstwa, i właśnie w pracy dla szpitala odkryła swoje powołanie. Kochała robić to, co robiła, nawet jeśli zwykle nie stykała się osobiście z chorymi, a warzyła mikstury w zaciszu pracowni, i to uzdrowiciele robili z nich użytek.
Ale była wtedy też przede wszystkim bardzo młodą dziewczyną, ponadprzeciętnie inteligentną, ale o małym życiowym doświadczeniu. Była wiejską gąską, która szukała szczęścia w wielkim mieście, choć samo zamieszkanie w Londynie było spowodowane głównie chęcią ucieczki z domu, w którym zaległa depresyjna atmosfera oraz namowami Very. Z ich dwójki to Vera zawsze była tą silniejszą, przecierającą szlaki. Zamieszkała w Londynie rok wcześniej niż Charlie i potem, po śmierci Helen, namówiła ją do dołączenia, i tym sposobem aż do dnia jej zaginięcia mieszkały razem, wspólnie mierząc się z wyzwaniami nowego życia, chociaż każda z nich obrała inną ścieżkę rozwoju. Charlie była bardzo obiecującą alchemiczką, a Vera wdała się w dziadka i została łamaczką klątw.
Nowych ludzi poznawała w tamtym okresie z pewną nieśmiałością, ale i ciekawością. Uczyła się, jak być dorosłą, już poza murami Hogwartu oraz paręset kilometrów od troskliwych ramion rodziców. Z pasją rozwijała się w alchemii, chętnie poznając też innych alchemików, bo każdy z nich mógł wnieść w jej wiedzę i umiejętności coś nowego, a rozmowy o nauce były rozwijające. W Londynie, jak się okazało, żyło trochę osób z alchemicznym zacięciem i to nie tylko w samym Mungu, bo jak się okazało, również cieszące się raczej złą sławą Doki mogły skrywać osobę utalentowaną, posiadającą nietuzinkową, bo wspartą zdobytą również pobytem za granicą wiedzę.
Z początku rzeczywiście mogło jej się wydawać, że Anton może nawet jej zazdrościł tego, że mogła szkolić się w Mungu i nie była zdana wyłącznie na siebie w procesie zgłębiania sztuki warzenia mikstur. Wiele razy próbowała go namówić do tego, by przynajmniej spróbował złożyć podanie o przyjęcie na kurs, skoro nie brakowało mu talentu.
Ale czas mijał, Anton nadal żył swoim życiem, zaś ona skończyła kurs i zaczęła pracę, zdążyła nawet w lutym awansować, ale długo się nie nacieszyła nowym stanowiskiem, bo potem umarła siostra, a po wydarzeniach w Londynie już do pracy nie wróciła i teraz jechała na tym samym wózku co jej znajomy od alchemicznych dyskusji. Choć znali się już na tyle długo, że nie tylko o eliksirach rozmawiali, dlatego też po zaginięciu Very i z nim podzieliła się swoim smutkiem dotyczącym zniknięcia siostry.
- Taak, to najważniejsze – rzekła w końcu. – Ale i tak mi głupio, że zaniedbałam tyle znajomości, kiedy zatopiłam się w świecie własnych dramatów. Nie wiem nawet, co u moich byłych już współpracowników, choć podejrzewam, że nie jestem jedyną osobą, która porzuciła Munga. – Wiedziała o paru uzdrowicielach, którzy także znaleźli się w lecznicy Alexa, a i już wcześniej pracownicy mugolskiego pochodzenia stopniowo się wykruszali. Teraz pewnie w Mungu nie został już żaden mugolak, a i czarodzieje półkrwi o nastawieniu promugolskim raczej też woleli odejść. I tak nie mogliby już leczyć wszystkich, a tylko wybranych. Prawdziwi potrzebujący musieli szukać pomocy gdzieś indziej, bo dla obecnej władzy nie byli godni tego, by żyć.
- To wszystko brzmi strasznie. To, co się stało i co nadal się dzieje. Nie powinno tak być – westchnęła po jego opowieści. Ostatnie wydarzenia musiały dotknąć każdego zakamarka Londynu. Ciekawe, jak wyglądał dom, w którym mieszkała z Verą? Może teraz mieszkała w nim już jakaś czystokrwista rodzina? A może stał pusty? Ciekawe też, czy jej sąsiadka, miła staruszka, która pożyczała jej sowę zanim kupiła własną i dzieliła się z nią i Verą jedzeniem, gdy nagotowała go zbyt dużo, przeżyła? Gdyby trzydziestego pierwszego marca wiedziała, co zacznie się dziać ledwie kilka godzin po tym, jak teleportowała się z ostatnimi rzeczami, dołożyłaby starań, by namówić kobietę do ucieczki. Ale dowiedziała się o wszystkim dopiero nazajutrz rano i nie znalazła w sobie dość odwagi, by powrócić i sprawdzić. Nie postawiła w Londynie stopy ani razu odkąd opuściła go ostatniego marca. Nie tylko z obawy przed zagrożeniem, przed czarnoksiężnikami, ale także bała się konfrontacji z rzeczywistością, z tym, że ujrzenie skali zmian znów wpędzi ją w otchłań depresji. No i zbyt mocno bolała ją niemożność pracy w Mungu. I wyrzuty sumienia, że nie zrobiła nic, by pomóc w ratowaniu mugoli, a uciekła, ratując własną skórę. Jak wtedy w Dolinie Godryka, kiedy po ataku na plac i wypuszczeniu eliksiru usypiającego jej pierwszym odruchem także była ucieczka.
Nad kolejnym pytaniem zamyśliła się.
- Przejdźmy się – zaproponowała najpierw. Nie musieli siedzieć w miejscu, mogli przespacerować się po ruinach, może nawet zejść na dół na plażę. Dopiero po chwili znowu się odezwała. – Odrobinę lepiej niż miesiąc temu, ale nadal nie idealnie – zaczęła. Nadal nie pozbierała się do końca, powrót do normalności miał zająć wiele czasu. Może nawet latami miała opłakiwać Verę. Nie wiadomym było też, ile potrwa wojna i czy dane jej będzie dożyć jej końca. W każdej chwili mogła paść ofiarą złych ludzi (a walczyć nie potrafiła, więc miała marne szanse przetrwania) lub zostać doprowadzoną do takiej ostateczności, że rzeczywiście skoczy z klifu lub uwarzy sobie truciznę, bo życie stanie się zbyt wstrętne i pełne strachu, by potrafiła to dłużej znosić. – Przez pięć miesięcy miałam nadzieję, że Vera się odnajdzie. Czekałam na nią, aż pewnego dnia przyszedł do mnie auror, mówiąc, że znaleziono jej ciało. Wtedy moja nadzieja się skończyła, ale... przynajmniej już wiem, znam jej losy. I mogliśmy ją godnie pochować. – Wolałaby żeby Vera była żywa, ale wiedza o niej i możliwość odbycia żałoby były lepsze, niż trwanie latami w niewiedzy. A zawsze wiedziała, że Vera nie uciekłaby bez słowa, nie porzuciłaby rodziny dla kaprysu. I złościła się, gdy ktokolwiek coś takiego insynuował, gdy niektórzy rzucali uwagi o tym, że Vera wyjechała, żeby się zabawić lub coś w tym rodzaju. Wniosek Charlie był jeden: Verze stało się coś bardzo złego. I pan Rineheart przyniósł potwierdzenie tego. Vera zmarła jeszcze w październiku, a potem pięć miesięcy gniła samotnie, w zapomnieniu. A dowiedziawszy się o tym wiedziała, że już nie musiała dłużej czekać. Mogła opuścić miasto, co pewnie zrobiłaby wcześniej, gdyby nie to, że chciała czekać na Verę w miejscu, gdzie siostra mogłaby ją znaleźć. – Potem... potem wydarzył się Londyn. Najpierw zatrzymałam się u rodziców, później za oszczędności kupiłam własny malutki domek. Próbuję na nowo poskładać swoje życie w całość. Nadal warzę eliksiry... Ale ze składnikami jest trudno. Czy udało ci się znaleźć coś z tych, o których wspomniałam w ostatnim liście? Czy minęło zbyt mało czasu, byś zdążył coś zorganizować? – zapytała po chwili. Wymienili pod koniec kwietnia parę listów, w jednym z nich Charlie wymieniła składniki, które by jej się przydały, w nadziei że może Anton nadal zachował jakieś dojścia. Nie wszystko mogła znaleźć sama po łąkach i lasach, a przydomowego ogródka jeszcze nie zorganizowała, jak należy, choć zamierzała posadzić jakieś zioła. – Jeśli ich nie masz, to w porządku, nie szkodzi. Najważniejsze, że mogliśmy się spotkać.
Ale była wtedy też przede wszystkim bardzo młodą dziewczyną, ponadprzeciętnie inteligentną, ale o małym życiowym doświadczeniu. Była wiejską gąską, która szukała szczęścia w wielkim mieście, choć samo zamieszkanie w Londynie było spowodowane głównie chęcią ucieczki z domu, w którym zaległa depresyjna atmosfera oraz namowami Very. Z ich dwójki to Vera zawsze była tą silniejszą, przecierającą szlaki. Zamieszkała w Londynie rok wcześniej niż Charlie i potem, po śmierci Helen, namówiła ją do dołączenia, i tym sposobem aż do dnia jej zaginięcia mieszkały razem, wspólnie mierząc się z wyzwaniami nowego życia, chociaż każda z nich obrała inną ścieżkę rozwoju. Charlie była bardzo obiecującą alchemiczką, a Vera wdała się w dziadka i została łamaczką klątw.
Nowych ludzi poznawała w tamtym okresie z pewną nieśmiałością, ale i ciekawością. Uczyła się, jak być dorosłą, już poza murami Hogwartu oraz paręset kilometrów od troskliwych ramion rodziców. Z pasją rozwijała się w alchemii, chętnie poznając też innych alchemików, bo każdy z nich mógł wnieść w jej wiedzę i umiejętności coś nowego, a rozmowy o nauce były rozwijające. W Londynie, jak się okazało, żyło trochę osób z alchemicznym zacięciem i to nie tylko w samym Mungu, bo jak się okazało, również cieszące się raczej złą sławą Doki mogły skrywać osobę utalentowaną, posiadającą nietuzinkową, bo wspartą zdobytą również pobytem za granicą wiedzę.
Z początku rzeczywiście mogło jej się wydawać, że Anton może nawet jej zazdrościł tego, że mogła szkolić się w Mungu i nie była zdana wyłącznie na siebie w procesie zgłębiania sztuki warzenia mikstur. Wiele razy próbowała go namówić do tego, by przynajmniej spróbował złożyć podanie o przyjęcie na kurs, skoro nie brakowało mu talentu.
Ale czas mijał, Anton nadal żył swoim życiem, zaś ona skończyła kurs i zaczęła pracę, zdążyła nawet w lutym awansować, ale długo się nie nacieszyła nowym stanowiskiem, bo potem umarła siostra, a po wydarzeniach w Londynie już do pracy nie wróciła i teraz jechała na tym samym wózku co jej znajomy od alchemicznych dyskusji. Choć znali się już na tyle długo, że nie tylko o eliksirach rozmawiali, dlatego też po zaginięciu Very i z nim podzieliła się swoim smutkiem dotyczącym zniknięcia siostry.
- Taak, to najważniejsze – rzekła w końcu. – Ale i tak mi głupio, że zaniedbałam tyle znajomości, kiedy zatopiłam się w świecie własnych dramatów. Nie wiem nawet, co u moich byłych już współpracowników, choć podejrzewam, że nie jestem jedyną osobą, która porzuciła Munga. – Wiedziała o paru uzdrowicielach, którzy także znaleźli się w lecznicy Alexa, a i już wcześniej pracownicy mugolskiego pochodzenia stopniowo się wykruszali. Teraz pewnie w Mungu nie został już żaden mugolak, a i czarodzieje półkrwi o nastawieniu promugolskim raczej też woleli odejść. I tak nie mogliby już leczyć wszystkich, a tylko wybranych. Prawdziwi potrzebujący musieli szukać pomocy gdzieś indziej, bo dla obecnej władzy nie byli godni tego, by żyć.
- To wszystko brzmi strasznie. To, co się stało i co nadal się dzieje. Nie powinno tak być – westchnęła po jego opowieści. Ostatnie wydarzenia musiały dotknąć każdego zakamarka Londynu. Ciekawe, jak wyglądał dom, w którym mieszkała z Verą? Może teraz mieszkała w nim już jakaś czystokrwista rodzina? A może stał pusty? Ciekawe też, czy jej sąsiadka, miła staruszka, która pożyczała jej sowę zanim kupiła własną i dzieliła się z nią i Verą jedzeniem, gdy nagotowała go zbyt dużo, przeżyła? Gdyby trzydziestego pierwszego marca wiedziała, co zacznie się dziać ledwie kilka godzin po tym, jak teleportowała się z ostatnimi rzeczami, dołożyłaby starań, by namówić kobietę do ucieczki. Ale dowiedziała się o wszystkim dopiero nazajutrz rano i nie znalazła w sobie dość odwagi, by powrócić i sprawdzić. Nie postawiła w Londynie stopy ani razu odkąd opuściła go ostatniego marca. Nie tylko z obawy przed zagrożeniem, przed czarnoksiężnikami, ale także bała się konfrontacji z rzeczywistością, z tym, że ujrzenie skali zmian znów wpędzi ją w otchłań depresji. No i zbyt mocno bolała ją niemożność pracy w Mungu. I wyrzuty sumienia, że nie zrobiła nic, by pomóc w ratowaniu mugoli, a uciekła, ratując własną skórę. Jak wtedy w Dolinie Godryka, kiedy po ataku na plac i wypuszczeniu eliksiru usypiającego jej pierwszym odruchem także była ucieczka.
Nad kolejnym pytaniem zamyśliła się.
- Przejdźmy się – zaproponowała najpierw. Nie musieli siedzieć w miejscu, mogli przespacerować się po ruinach, może nawet zejść na dół na plażę. Dopiero po chwili znowu się odezwała. – Odrobinę lepiej niż miesiąc temu, ale nadal nie idealnie – zaczęła. Nadal nie pozbierała się do końca, powrót do normalności miał zająć wiele czasu. Może nawet latami miała opłakiwać Verę. Nie wiadomym było też, ile potrwa wojna i czy dane jej będzie dożyć jej końca. W każdej chwili mogła paść ofiarą złych ludzi (a walczyć nie potrafiła, więc miała marne szanse przetrwania) lub zostać doprowadzoną do takiej ostateczności, że rzeczywiście skoczy z klifu lub uwarzy sobie truciznę, bo życie stanie się zbyt wstrętne i pełne strachu, by potrafiła to dłużej znosić. – Przez pięć miesięcy miałam nadzieję, że Vera się odnajdzie. Czekałam na nią, aż pewnego dnia przyszedł do mnie auror, mówiąc, że znaleziono jej ciało. Wtedy moja nadzieja się skończyła, ale... przynajmniej już wiem, znam jej losy. I mogliśmy ją godnie pochować. – Wolałaby żeby Vera była żywa, ale wiedza o niej i możliwość odbycia żałoby były lepsze, niż trwanie latami w niewiedzy. A zawsze wiedziała, że Vera nie uciekłaby bez słowa, nie porzuciłaby rodziny dla kaprysu. I złościła się, gdy ktokolwiek coś takiego insynuował, gdy niektórzy rzucali uwagi o tym, że Vera wyjechała, żeby się zabawić lub coś w tym rodzaju. Wniosek Charlie był jeden: Verze stało się coś bardzo złego. I pan Rineheart przyniósł potwierdzenie tego. Vera zmarła jeszcze w październiku, a potem pięć miesięcy gniła samotnie, w zapomnieniu. A dowiedziawszy się o tym wiedziała, że już nie musiała dłużej czekać. Mogła opuścić miasto, co pewnie zrobiłaby wcześniej, gdyby nie to, że chciała czekać na Verę w miejscu, gdzie siostra mogłaby ją znaleźć. – Potem... potem wydarzył się Londyn. Najpierw zatrzymałam się u rodziców, później za oszczędności kupiłam własny malutki domek. Próbuję na nowo poskładać swoje życie w całość. Nadal warzę eliksiry... Ale ze składnikami jest trudno. Czy udało ci się znaleźć coś z tych, o których wspomniałam w ostatnim liście? Czy minęło zbyt mało czasu, byś zdążył coś zorganizować? – zapytała po chwili. Wymienili pod koniec kwietnia parę listów, w jednym z nich Charlie wymieniła składniki, które by jej się przydały, w nadziei że może Anton nadal zachował jakieś dojścia. Nie wszystko mogła znaleźć sama po łąkach i lasach, a przydomowego ogródka jeszcze nie zorganizowała, jak należy, choć zamierzała posadzić jakieś zioła. – Jeśli ich nie masz, to w porządku, nie szkodzi. Najważniejsze, że mogliśmy się spotkać.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
W takim momencie, jak teraz, Anton zastanawiał się czy aby na pewno ma po kolei w głowie. Oczywiście, że nie chciał umierać, aż tak go do tego nie ciągnęło. Ogarniała go też powoli panika, która owijała szczelnie cały Londyn, bo nie sposób, żeby ci się to prędzej czy później nie udzieliło, ale też nie był tak przerażony wizją śmierci, jak pewnie być powinien. Bardziej ściskał mu żołądek z niepokoju widok rannych, niewinnych ludzi i pobojowisko, w jakie z każdym dniem coraz bardziej zamieniało się miasto, które kochał. Powinien mieć jakąś refleksję nad sobą bo, na brodę Merlina, bycie nie najgorszym alchemikiem na niewiele się przydawało w momencie, kiedy wachlarz zaklęć, którymi operował, był dość mocno ograniczony. Możne naprawdę powinien dać się zaciągnąć w szeregi Zakonu, wyślą go na jedną misję, z której nikt nie będzie oczekiwał, że wróci w jednym kawałku i przynajmniej zejdzie z tego świata robiąc coś chociaż odrobinę pożytecznego. Lista osób, która by za nim tęskniła była niebywale krótka, w przeciwieństwie do zapewne wielu członków Zakonu nie miał bliskiej rodziny, która mogłaby znaleźć się w niebezpieczeństwie przez jego działania. Mógłby nawet zapytać o możliwy kontakt Charlene, ale nie chciał zaprzątać głowy dziewczyny swoimi autodestrukcyjnymi tendencjami, miała zdecydowanie zbyt dużo własnych spraw na głowie. Na to przyjdzie jeszcze czas.
- Nie mam pojęcia, jak tak naprawdę wygląda sytuacja w Mungu, oczami pracowników, ale do alchemików w dokach trafia coraz więcej i więcej osób, które mają odbijają się od drzwi i mają problem z dostaniem jakiejkolwiek pomocy medycznej - przygryzł policzek od środka i odwrócił od Charlie twarz, aby nie dało się z niej nic wyczytać.
Bo to chyba najbardziej go frustrowało w tym wszystkim. Ludzie pozostawieni sami sobie i to, że niezależnie jak bardzo by chciał, to nie był w stanie im pomóc. Brzmi to okropnie, ale jesteś w stanie przyzwyczaić się do znikających sąsiadów, których nieobecność uderza cię dopiero po pewnym czasie i przez kilka dni doskwiera ci niczym fantomowa kończyna, ich brak zaburza pewną rutynę, o której istnieniu nawet nie miałeś wcześniej pojęcia. Ale mijają dwa, trzy dni i spychasz to do jakiejś dalszej szuflady w swojej głowie, bo znika kolejna osoba i cykl się powtarza. Ale zdesperowani cywile, z których cierpieniem musisz się konfrontować codziennie? Każdy jeden z nich sprawia, że odczuwasz ból, gdzieś za mostkiem, na setki różnych sposobów.
- Strasznie mi przykro. Myślałem o Verze od kiedy tylko napisałaś mi o niej w liście i nawet nie będę udawał, że wiem przez co przechodzisz, po prostu - wziął głęboki oddech - Mogę słuchać. Możesz opowiedzieć mi swoje ulubione wspomnienie z nią związane. Albo po prostu możemy posiedzieć w ciszy. Czego tylko potrzebujesz.
Teoretycznie Anton wiedział, przez co przechodziła Charlie. Od chwili dostania listu o śmierci Very, myśli o siostrze Charlie przeplatały się z mglistymi wspomnieniami o jego ojcu. Część z tego była niesprowokowana, trudno mu się dziwić, że taka była odpowiedź jego mózgu na wieść o śmierci członka rodziny bliskiej mu osoby. Ale część sam próbował przywołać. Minęło już prawie dwadzieścia lat, od kiedy widział Raja po raz ostatni. Nie wie, czy to kwestia upływu czasu, czy mechanizm obronny, ale ma wrażenie, jakby te pierwsze lata swojego życia, które z nim spędził, należały do kogoś innego, w zupełnie innej rzeczywistości. Czasami dopadało go poczucie winy, bo nie wiedział nawet czy za nim tęskni, czy tylko wmawia sobie, że mu go brakuje. Dlatego tak, wiedział o tym tylko w teorii. Praktyka to zupełnie inna kwestia.
Anton podążał za Charlie celowo stawiając krótsze kroki, aby nie zmuszać jej do truchtu. Nawet pomimo tego, że upłynęła już dłuższa chwila od kiedy się tutaj pojawił, jego zmysły nadal nie przyzwyczaiły się do bodźców, których od tak dawna nie doświadczały. Zwyczajny odgłos trawy szarganej wiatrem, który jeszcze kilka miesięcy temu byłby dla Antona po prostu białym szumem w tle, teraz brzmiał obco.
- Kupiłaś dom? Najpierw przytomnie opuszczasz Londyn dzień przed absolutnym chaosem, a teraz kupujesz dom. Zazdroszczę ci dobrej intuicji - spojrzał na nią z lekkim uśmiechem na twarzy - I tak, mam wszystko, o co prosiłaś. Rzadsze składniki są paradoksalnie o łatwiejsze do zdobycia; nikt nie myśli o warzeniu wyrafinowanych eliksirów, kiedy brakuje ingrediencji na maść przeciwbólową - odpowiedział i zrzucił z ramienia swój ni to plecak, ni to worek z którym się nie rozstawał. Przyzwyczaił się do mugolskich sposobów radzenia sobie z wieloma rzeczami, a poza tym, ciężar na ramieniu i kilka luźnych pasków, które zwisały z jego zapięć pozwalały mu czymś zająć ręce, kiedy się denerwował. Wyciągnął z niego proste brązowe pudełko wielkości sporej księgi bez żadnych zdobień na wieku i wręczył je Charlie.
- Co u twoich rodziców? Mam nadzieję, że wszystko z nimi w porządku i są bezpieczni?
- Nie mam pojęcia, jak tak naprawdę wygląda sytuacja w Mungu, oczami pracowników, ale do alchemików w dokach trafia coraz więcej i więcej osób, które mają odbijają się od drzwi i mają problem z dostaniem jakiejkolwiek pomocy medycznej - przygryzł policzek od środka i odwrócił od Charlie twarz, aby nie dało się z niej nic wyczytać.
Bo to chyba najbardziej go frustrowało w tym wszystkim. Ludzie pozostawieni sami sobie i to, że niezależnie jak bardzo by chciał, to nie był w stanie im pomóc. Brzmi to okropnie, ale jesteś w stanie przyzwyczaić się do znikających sąsiadów, których nieobecność uderza cię dopiero po pewnym czasie i przez kilka dni doskwiera ci niczym fantomowa kończyna, ich brak zaburza pewną rutynę, o której istnieniu nawet nie miałeś wcześniej pojęcia. Ale mijają dwa, trzy dni i spychasz to do jakiejś dalszej szuflady w swojej głowie, bo znika kolejna osoba i cykl się powtarza. Ale zdesperowani cywile, z których cierpieniem musisz się konfrontować codziennie? Każdy jeden z nich sprawia, że odczuwasz ból, gdzieś za mostkiem, na setki różnych sposobów.
- Strasznie mi przykro. Myślałem o Verze od kiedy tylko napisałaś mi o niej w liście i nawet nie będę udawał, że wiem przez co przechodzisz, po prostu - wziął głęboki oddech - Mogę słuchać. Możesz opowiedzieć mi swoje ulubione wspomnienie z nią związane. Albo po prostu możemy posiedzieć w ciszy. Czego tylko potrzebujesz.
Teoretycznie Anton wiedział, przez co przechodziła Charlie. Od chwili dostania listu o śmierci Very, myśli o siostrze Charlie przeplatały się z mglistymi wspomnieniami o jego ojcu. Część z tego była niesprowokowana, trudno mu się dziwić, że taka była odpowiedź jego mózgu na wieść o śmierci członka rodziny bliskiej mu osoby. Ale część sam próbował przywołać. Minęło już prawie dwadzieścia lat, od kiedy widział Raja po raz ostatni. Nie wie, czy to kwestia upływu czasu, czy mechanizm obronny, ale ma wrażenie, jakby te pierwsze lata swojego życia, które z nim spędził, należały do kogoś innego, w zupełnie innej rzeczywistości. Czasami dopadało go poczucie winy, bo nie wiedział nawet czy za nim tęskni, czy tylko wmawia sobie, że mu go brakuje. Dlatego tak, wiedział o tym tylko w teorii. Praktyka to zupełnie inna kwestia.
Anton podążał za Charlie celowo stawiając krótsze kroki, aby nie zmuszać jej do truchtu. Nawet pomimo tego, że upłynęła już dłuższa chwila od kiedy się tutaj pojawił, jego zmysły nadal nie przyzwyczaiły się do bodźców, których od tak dawna nie doświadczały. Zwyczajny odgłos trawy szarganej wiatrem, który jeszcze kilka miesięcy temu byłby dla Antona po prostu białym szumem w tle, teraz brzmiał obco.
- Kupiłaś dom? Najpierw przytomnie opuszczasz Londyn dzień przed absolutnym chaosem, a teraz kupujesz dom. Zazdroszczę ci dobrej intuicji - spojrzał na nią z lekkim uśmiechem na twarzy - I tak, mam wszystko, o co prosiłaś. Rzadsze składniki są paradoksalnie o łatwiejsze do zdobycia; nikt nie myśli o warzeniu wyrafinowanych eliksirów, kiedy brakuje ingrediencji na maść przeciwbólową - odpowiedział i zrzucił z ramienia swój ni to plecak, ni to worek z którym się nie rozstawał. Przyzwyczaił się do mugolskich sposobów radzenia sobie z wieloma rzeczami, a poza tym, ciężar na ramieniu i kilka luźnych pasków, które zwisały z jego zapięć pozwalały mu czymś zająć ręce, kiedy się denerwował. Wyciągnął z niego proste brązowe pudełko wielkości sporej księgi bez żadnych zdobień na wieku i wręczył je Charlie.
- Co u twoich rodziców? Mam nadzieję, że wszystko z nimi w porządku i są bezpieczni?
Gość
Gość
Charlie także była boleśnie świadoma tego, że dysponowała bardzo niewielkimi zdolnościami pojedynkowymi. Znała się przyzwoicie na transmutacji, ale w obronie była mocno przeciętna, zaś w urokach – beznadziejna. Nie potrafiłaby obronić nawet siebie, a co dopiero kogoś, dlatego wolała trzymać się alchemii i dziedzin pokrewnych, nie wymagających konfrontacji z niebezpieczeństwem. Mogła jedynie się domyślać, jaki obraz nędzy i rozpaczy przedstawiał Londyn. W jej wyobraźni ulice były zaścielone stosami trupów, nad którymi unosili się dementorzy, a powietrze co jakiś czas przecinał błysk czarnomagicznego zaklęcia. Choć pewnie czystokrwiste „elity” jakoś musiały tam żyć, prawda? Więc może to co brzydkie było nieco bardziej ukryte, ale niebezpieczeństwo z pewnością groziło każdemu, kto był dla obecnego ministerstwa niepożądany – czy to z powodu „brudnej” krwi, czy też niechęci na obecny stan rzeczy.
Na ten moment nikt spoza Zakonu nie wiedział, że była jego częścią – przynajmniej tak myślała Charlie, nie wiedząc jeszcze, że ktoś w istocie już się dowiedział o tym, co tak starannie ukrywała i o czym nie mówiła nawet rodzinie i przyjaciołom nie należącym do organizacji. Anton także z pewnością nie mógł o tym wiedzieć, bo Charlie nigdy nie należała do tych, którzy głośno obnoszą się z poglądami. Była ostrożna i skryta, w Hogwarcie często odwracała wzrok, nie chcąc pakować się w kłopoty. Przez lata była bierna, co w dorosłości nieraz dopadało ją w postaci wyrzutów sumienia, ale prawda była taka, że nigdy nie należała do najdzielniejszych i nawet Tiara Przydziału ani przez sekundę nie pomyślała o Gryffindorze, miejsce zachowawczej i asekuranckiej przyszłej alchemiczki widząc w Ravenclawie.
- Też niestety nie wiem już, jak to wygląda od strony pracowników, ale... domyślam się, że niezbyt ciekawie, że uprzedzenia przybrały na sile i że skoro wejście tam wymaga zarejestrowanej różdżki, wielu czarodziejów jest odciętych od pomocy. – Bo zapewne nie tylko ona zignorowała obowiązek rejestracji. Mugolacy raczej nie mieli szans przez nią przejść w jednym kawałku jeśli nie potrafili świetnie kłamać na temat swojej krwi i przodków, w Londynie nie byli mile widziani, i musieli szukać pomocy inaczej. Doki, wcześniej omijane przez większość społeczeństwa, teraz mogły stać się miejscem, gdzie ściągało wielu zdesperowanych.
Sama też żałowała, że nie może pomóc wszystkim. Że choć dwoiła się i troiła, by pogodzić pracę dla lecznicy Alexa z pracą na rzecz Oazy, to doba miała tylko dwadzieścia cztery godziny, zaś jej organizm określoną wydolność i zawsze prędzej czy później docierała do granicy swoich możliwości. Mogła być znakomitym alchemikiem, ale nie była maszyną i czasem potrzebowała odpoczynku, tym bardziej że nadal była na etapie prób wygrzebania się z depresji.
Uśmiechnęła się blado. Choć myślenie o stracie siostry było bolesne i przykre, czasem dobrze było się komuś wygadać.
- Mam sporo dobrych wspomnień z nią. Dzielił nas tylko rok, no, półtora, więc razem przechodziłyśmy przez wiele etapów życia. Miałyśmy różne zainteresowania, ale to nigdy nam nie przeszkadzało – zaczęła, z wolna ruszając do przodu. Zaczęli spacer wśród ruin. – Zawsze kochała runy, wiesz? Podobno nawet własne imię po raz pierwszy zapisała właśnie z użyciem tych znaczków, przynajmniej tak opowiadała mama, bo ja byłam zbyt mała, by to pamiętać. I była osobą bardziej dbającą o bezpieczeństwo swoich bliskich niż o własne, nie raz załamywała ręce nad tym, że... no cóż, nie potrafię się zbyt dobrze bronić. – I zapewne miała rację. A jednak jej nie ocaliła nawet znakomita znajomość magii obronnej. Ale i tak Charlie z rozczuleniem wspominała te wszystkie przemowy Very i jej dbałość o dobro rodziny. – Zaś w Hogwarcie Tiara rozdzieliła nas do różnych domów. Ja byłam w Ravenclawie, ona w Hufflepuffie, początkowo było mi z tym dziwnie, że nie możemy razem przesiadywać w pokoju wspólnym ani przy jednym stole w wielkiej sali, ale z czasem obie przywykłyśmy do tego, że musiałyśmy się szukać gdzieś w zamku.
W pierwszych dniach po trafieniu do szkoły czuła pewną pustkę, bo choć bardzo cieszył ją przydział do domu, w którym był niegdyś jej ojciec i gdzie trafiała większość Leightonów, to brakowało jej Very tuż obok, nie mogły nawet zjeść razem śniadania ani przesiadywać wieczorem w pokoju wspólnym, i żeby się z nią spotkać, musiały się umawiać w innych miejscach szkoły.
- Kiedyś w ogóle... chyba byłam inna. Bardziej skora do różnych zabaw, podążając w ślad za rodzeństwem i kuzynostwem. Ale z wiekiem coraz mniej mnie ciągnęło do przygód na świeżym powietrzu, a coraz bardziej do kociołka, teleskopu i książek.
Może to był normalny etap – że jako ta młodsza podążała za starszymi krewnymi, chciała robić to co oni, a z wiekiem odkryła, że co innego daje jej najwięcej radości i spełnienia. Dorastała, wyciszała się, była z wiekiem coraz bardziej ostrożna i zachowawcza, coraz mniej podobna do starszego brata i siostry.
- Właściwie to od pewnego czasu o tym myślałam. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że zrobiłam to w odpowiednim czasie – powiedziała. Od dawna Kornwalia przyzywała ją z powrotem. Zwlekała tak długo tylko z powodu pragnienia czekania na Verę. A gdy dowiedziała się, że Vera nigdy nie wróci, to było jak coś, co przecięło ostatnią linę łączącą ją z mieszkaniem w Londynie. – To rzeczywiście kwestia szczęścia. Gdybym zwlekała choć dzień dłużej, mogłabym już nie żyć. Najwyraźniej jak na razie śmierć nie była mi jeszcze pisana.
Może jakieś przeznaczenie rzeczywiście istniało? Jennifer wyznała jej niedawno, że widzi przyszłość. Uwierzyła jej, i mimo bycia osobą z natury racjonalną i zdroworozsądkową... Cóż, okazywało się, że były rzeczy wymykające się ścisłym ramom nauki. Może pozostało jej na tym świecie jeszcze coś do zrobienia i dlatego nie zginęła w Londynie ani nie miała skoczyć z klifu tamtego dnia na początku kwietnia.
Potem płynnie przeszli na temat ingrediencji. Przyjęła pudełko, które jej podał i z ciekawością zajrzała do środka.
- Dziękuję – odezwała się. – Naprawdę się przydadzą. I może racja, że teraz te najprostsze eliksiry pewnie schodzą w największych ilościach, bo żeby ich użyć nie potrzeba pomocy uzdrowiciela.
W Zakonie też warzyła dużo tych prostych eliksirów leczniczych. Nie każdy posiadał bowiem uzdrowicielską wiedzę niezbędną do użycia trudniejszych. Po obejrzeniu składników schowała pudełko do swojej torby i znów spojrzała na Antona. Cieszyła się, że po prostu tu był, choć zdawała sobie sprawę, że nie mogła być z nim w stu procentach szczera, że były pewne rzeczy, które musiała przemilczeć. Jak wszystko co dotyczyło Zakonu. Nawet o położeniu swojego obecnego domu wolała póki co nie mówić.
- A odnośnie rodziców... Cóż, mama jest w depresji, nie radzi sobie z utratą córki, ale... oboje żyją. Jakoś sobie radzą.
Jej twarz jednak wyraźnie posmutniała. Zdawała sobie sprawę, że gdyby nie to, że tata rzucił pracę w ministerstwie jeszcze przed pierwszym kwietnia i nie odstępował mamy na krok, to ta dawno rzuciłaby się do morza, byle jak najszybciej połączyć się z Verą i Helen. Mama radziła sobie jeszcze gorzej niż Charlie, bo dzieci były główną treścią jej życia. Dwie z jej córek nie żyły, syn był za granicą i od miesięcy niemal nie kontaktował się z bliskimi, i pozostała tylko Charlie, a to najwyraźniej nie było dla mamy dostateczną motywacją, by wynurzyć się z mroku, w który się zapadła.
A co gorsza teraz takich tragedii było w całym kraju mnóstwo. Ile matek opłakiwało w podobny sposób swoje dzieci? Ilu ludzi straciło bliskich przez wydarzenia ostatniego roku? A Charlie w tej chwili niczego nie pragnęła bardziej jak tego, by ta wojna się skończyła, by wszystko wróciło do normy i by nikt więcej nie musiał ginąć ani znikać. By już żadna rodzina nie musiała przeżywać tego, co przeżywali Leightonowie po utracie Very.
Na ten moment nikt spoza Zakonu nie wiedział, że była jego częścią – przynajmniej tak myślała Charlie, nie wiedząc jeszcze, że ktoś w istocie już się dowiedział o tym, co tak starannie ukrywała i o czym nie mówiła nawet rodzinie i przyjaciołom nie należącym do organizacji. Anton także z pewnością nie mógł o tym wiedzieć, bo Charlie nigdy nie należała do tych, którzy głośno obnoszą się z poglądami. Była ostrożna i skryta, w Hogwarcie często odwracała wzrok, nie chcąc pakować się w kłopoty. Przez lata była bierna, co w dorosłości nieraz dopadało ją w postaci wyrzutów sumienia, ale prawda była taka, że nigdy nie należała do najdzielniejszych i nawet Tiara Przydziału ani przez sekundę nie pomyślała o Gryffindorze, miejsce zachowawczej i asekuranckiej przyszłej alchemiczki widząc w Ravenclawie.
- Też niestety nie wiem już, jak to wygląda od strony pracowników, ale... domyślam się, że niezbyt ciekawie, że uprzedzenia przybrały na sile i że skoro wejście tam wymaga zarejestrowanej różdżki, wielu czarodziejów jest odciętych od pomocy. – Bo zapewne nie tylko ona zignorowała obowiązek rejestracji. Mugolacy raczej nie mieli szans przez nią przejść w jednym kawałku jeśli nie potrafili świetnie kłamać na temat swojej krwi i przodków, w Londynie nie byli mile widziani, i musieli szukać pomocy inaczej. Doki, wcześniej omijane przez większość społeczeństwa, teraz mogły stać się miejscem, gdzie ściągało wielu zdesperowanych.
Sama też żałowała, że nie może pomóc wszystkim. Że choć dwoiła się i troiła, by pogodzić pracę dla lecznicy Alexa z pracą na rzecz Oazy, to doba miała tylko dwadzieścia cztery godziny, zaś jej organizm określoną wydolność i zawsze prędzej czy później docierała do granicy swoich możliwości. Mogła być znakomitym alchemikiem, ale nie była maszyną i czasem potrzebowała odpoczynku, tym bardziej że nadal była na etapie prób wygrzebania się z depresji.
Uśmiechnęła się blado. Choć myślenie o stracie siostry było bolesne i przykre, czasem dobrze było się komuś wygadać.
- Mam sporo dobrych wspomnień z nią. Dzielił nas tylko rok, no, półtora, więc razem przechodziłyśmy przez wiele etapów życia. Miałyśmy różne zainteresowania, ale to nigdy nam nie przeszkadzało – zaczęła, z wolna ruszając do przodu. Zaczęli spacer wśród ruin. – Zawsze kochała runy, wiesz? Podobno nawet własne imię po raz pierwszy zapisała właśnie z użyciem tych znaczków, przynajmniej tak opowiadała mama, bo ja byłam zbyt mała, by to pamiętać. I była osobą bardziej dbającą o bezpieczeństwo swoich bliskich niż o własne, nie raz załamywała ręce nad tym, że... no cóż, nie potrafię się zbyt dobrze bronić. – I zapewne miała rację. A jednak jej nie ocaliła nawet znakomita znajomość magii obronnej. Ale i tak Charlie z rozczuleniem wspominała te wszystkie przemowy Very i jej dbałość o dobro rodziny. – Zaś w Hogwarcie Tiara rozdzieliła nas do różnych domów. Ja byłam w Ravenclawie, ona w Hufflepuffie, początkowo było mi z tym dziwnie, że nie możemy razem przesiadywać w pokoju wspólnym ani przy jednym stole w wielkiej sali, ale z czasem obie przywykłyśmy do tego, że musiałyśmy się szukać gdzieś w zamku.
W pierwszych dniach po trafieniu do szkoły czuła pewną pustkę, bo choć bardzo cieszył ją przydział do domu, w którym był niegdyś jej ojciec i gdzie trafiała większość Leightonów, to brakowało jej Very tuż obok, nie mogły nawet zjeść razem śniadania ani przesiadywać wieczorem w pokoju wspólnym, i żeby się z nią spotkać, musiały się umawiać w innych miejscach szkoły.
- Kiedyś w ogóle... chyba byłam inna. Bardziej skora do różnych zabaw, podążając w ślad za rodzeństwem i kuzynostwem. Ale z wiekiem coraz mniej mnie ciągnęło do przygód na świeżym powietrzu, a coraz bardziej do kociołka, teleskopu i książek.
Może to był normalny etap – że jako ta młodsza podążała za starszymi krewnymi, chciała robić to co oni, a z wiekiem odkryła, że co innego daje jej najwięcej radości i spełnienia. Dorastała, wyciszała się, była z wiekiem coraz bardziej ostrożna i zachowawcza, coraz mniej podobna do starszego brata i siostry.
- Właściwie to od pewnego czasu o tym myślałam. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że zrobiłam to w odpowiednim czasie – powiedziała. Od dawna Kornwalia przyzywała ją z powrotem. Zwlekała tak długo tylko z powodu pragnienia czekania na Verę. A gdy dowiedziała się, że Vera nigdy nie wróci, to było jak coś, co przecięło ostatnią linę łączącą ją z mieszkaniem w Londynie. – To rzeczywiście kwestia szczęścia. Gdybym zwlekała choć dzień dłużej, mogłabym już nie żyć. Najwyraźniej jak na razie śmierć nie była mi jeszcze pisana.
Może jakieś przeznaczenie rzeczywiście istniało? Jennifer wyznała jej niedawno, że widzi przyszłość. Uwierzyła jej, i mimo bycia osobą z natury racjonalną i zdroworozsądkową... Cóż, okazywało się, że były rzeczy wymykające się ścisłym ramom nauki. Może pozostało jej na tym świecie jeszcze coś do zrobienia i dlatego nie zginęła w Londynie ani nie miała skoczyć z klifu tamtego dnia na początku kwietnia.
Potem płynnie przeszli na temat ingrediencji. Przyjęła pudełko, które jej podał i z ciekawością zajrzała do środka.
- Dziękuję – odezwała się. – Naprawdę się przydadzą. I może racja, że teraz te najprostsze eliksiry pewnie schodzą w największych ilościach, bo żeby ich użyć nie potrzeba pomocy uzdrowiciela.
W Zakonie też warzyła dużo tych prostych eliksirów leczniczych. Nie każdy posiadał bowiem uzdrowicielską wiedzę niezbędną do użycia trudniejszych. Po obejrzeniu składników schowała pudełko do swojej torby i znów spojrzała na Antona. Cieszyła się, że po prostu tu był, choć zdawała sobie sprawę, że nie mogła być z nim w stu procentach szczera, że były pewne rzeczy, które musiała przemilczeć. Jak wszystko co dotyczyło Zakonu. Nawet o położeniu swojego obecnego domu wolała póki co nie mówić.
- A odnośnie rodziców... Cóż, mama jest w depresji, nie radzi sobie z utratą córki, ale... oboje żyją. Jakoś sobie radzą.
Jej twarz jednak wyraźnie posmutniała. Zdawała sobie sprawę, że gdyby nie to, że tata rzucił pracę w ministerstwie jeszcze przed pierwszym kwietnia i nie odstępował mamy na krok, to ta dawno rzuciłaby się do morza, byle jak najszybciej połączyć się z Verą i Helen. Mama radziła sobie jeszcze gorzej niż Charlie, bo dzieci były główną treścią jej życia. Dwie z jej córek nie żyły, syn był za granicą i od miesięcy niemal nie kontaktował się z bliskimi, i pozostała tylko Charlie, a to najwyraźniej nie było dla mamy dostateczną motywacją, by wynurzyć się z mroku, w który się zapadła.
A co gorsza teraz takich tragedii było w całym kraju mnóstwo. Ile matek opłakiwało w podobny sposób swoje dzieci? Ilu ludzi straciło bliskich przez wydarzenia ostatniego roku? A Charlie w tej chwili niczego nie pragnęła bardziej jak tego, by ta wojna się skończyła, by wszystko wróciło do normy i by nikt więcej nie musiał ginąć ani znikać. By już żadna rodzina nie musiała przeżywać tego, co przeżywali Leightonowie po utracie Very.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 11 września
Już właściwie od roku była związana z Kornwalią. Najpierw po prostu uczyła Heatha, a teraz – mieszkała w znajdującym się stosunkowo niedaleko dworze Macmillanów. Znajomości z okolicznymi zdążyły więc rozkwitnąć i Gwen od początku roku współpracowała z tutejszą trupą teatralną. Ona czasem udostępniała im obrazy, aby mogli wykorzystać je na deskach klifowego teatru, a oni za to za niewielką opłatą udostępniali jej zabezpieczoną magicznie wiatę, w której mogła trzymać swoje prace. Mieszkanie w Londynie nie było zbyt duże, a malarka tworzyła dużo i nie zawsze wszystko sprzedawała od razu, więc początkowo było to po prostu dobre odciążenie dla niej samej. Po wybuchu wojny zaś po prostu nie miała gdzie tego wszystkiego składować. Część obrazów wprawdzie została w opuszczonym mieszkaniu, ale Gwen co jakiś czas tworzyła kolejny i raczej nie chciała zawalać dworu Macmillanów swoimi płótnami. Ponadto teatrowi powodziło się gorzej, więc układ został utrzymany. Jedynie teraz warsztat był po prostu zawalony pracami panny Grey, a nie – przechowywał zaledwie kilkanaście prac.
I teraz to właśnie miało się zmienić. Pewien nie magiczny artysta, którego poznała w trakcie pobytu we Francji, odezwał się do niej po latach, informując, że widział jej niedawne prace. A że organizuje wielkie targi sztuki w Paryżu zaprosił ją wraz ze swoimi pracami. Gwen nie miała zamiaru jednak opuszczać Anglii w takim okresie, toteż ostatecznie stanęło na tym, że panna Grey wyśle mu niemal wszystkie swoje prace, dostając za to hurtową zapłatę, a on zajmie się samym handlem. Początkowo naprawdę się wahała, ale ostatecznie uznała, że... lepszego wyjścia nie będzie. Do niektórych płócien była przyzwyczajona, ale w ogarniętej wojną Anglii i tak nic z nimi nie zrobi, a przecież zabierały jedyne miejsce. No i musiała jednak płacić drobną sumę za trzymanie ich w tym miejscu.
I jakoś tak – drogą mniejszych i większych rozmów – wyszło, że w transporcie ma jej pomóc trójka mężczyzn. Dwójka młodych chłopaków, którzy chwilowo głównie chowali się w Oazie i Michael, który... którego właściwie głupio było jej zatrudniać. Cholernie głupio, zwłaszcza że Tonks raczej nie przyjąłby płacy innej, niż standardowa (właściwie w pierwszej chwili oferował pomoc nawet za darmo, ale Gwen dobrze wiedziała, że nie powodzi mu się najlepiej i na to z kolei ona nie mogła się zgodzić), a przecież miał teraz na głowie sprawy znacznie bardziej naglące.
Od porwania Justine regularnie kręciła się wokół niego, gdy tylko trafiali na siebie w Oazie, jednak nie odważyła się na nic poza badawczymi spojrzeniami. Obiecała Kerry, że spróbuje z nim porozmawiać, ale jakoś tak... Nie wiedziała, jak zacząć. I było jej głupio, zwłaszcza, że nie potrafiła powstrzymać pojawiających się na jego widok rumieńców. Teraz jednak... to chyba była dobra okazja. A nawet, jeśli z nim nie porozmawia to przynajmniej może wybada, jak się czuje? I... i w ogóle każda chwila spędzona w okolicy szanownego pana wilkołaka sprawiała, że Gwen czuła się jakoś lepiej. Wiedziała, że nic mu nie jest – ot co.
Praca w magazynie wrzała od samego rana. Obrazów było naprawdę dużo, a każdy trzeba było dokładnie zapakować, zabezpieczyć i przenieść do samochodu, który już czekał na podjeździe. Ten zaś miał ruszyć do portu, w którym prace zostaną załadowane na statek i ruszą w stronę kraju wina i żabich udek. Policzki Gwen były lekko zaczerwienione (nie tylko z powodu samego ruchu), a niebieskie spodnie z dość grubej bawełny oraz żółty sweter kojarzący się z kolorem Huffelpuffu zapewniały dziewczynie odpowiednią ilość ciepła. Dzień w Kornwalii był bowiem dość chłodny.
– Michael, teraz weźmy ten – powiedziała, wskazując obraz stojący pod ścianą.
Pozornie klasyczna pieta dla czarodziejów wcale nie musiała taka być. Choć obraz się nie ruszał (Gwen odczarowała wszystkie) w tle dało się dostrzec zieloną łunę, wyglądającą tak jak ta z zakazanego zaklęcia. Rudowłosa nigdy nie widziała go na oczy, ale w podręcznikach do obrony były podane przykłady. Postacie miały zaś rysy, w których bystre oko mogło dostrzec Morganę i Merlina, w formie najczęściej występującej w magicznej literaturze. Poniosło ją, musiała przyznać. Ale dla mugoli nie powinno mieć to znaczenia zaś...
– Powinien się dobrze sprzedać, mój znajomy zna kilku wysoko postawionych księży – wyjaśniła. – Pomożesz mi go lepiej zabezpieczyć? – spytała, stając przy dość dużym płótnie pozbawionym ramy. Postawiła je do pionu: sięgało jej niemal do pasa. – Mi jeszcze nie wychodzą te trudne... – dodała, marszcząc brwi przepraszająco. Powinna przecież umieć. Jak miała w razie czego ochronić Kerry, skoro jej umiejętności były tak ograniczone?
Jednocześnie nie przestawała uważnie obserwować Michaela, szukając jakiegokolwiek detalu, o który mogłaby się spytać lub którym mogłaby się martwić bardziej, niż zwykle.
Już właściwie od roku była związana z Kornwalią. Najpierw po prostu uczyła Heatha, a teraz – mieszkała w znajdującym się stosunkowo niedaleko dworze Macmillanów. Znajomości z okolicznymi zdążyły więc rozkwitnąć i Gwen od początku roku współpracowała z tutejszą trupą teatralną. Ona czasem udostępniała im obrazy, aby mogli wykorzystać je na deskach klifowego teatru, a oni za to za niewielką opłatą udostępniali jej zabezpieczoną magicznie wiatę, w której mogła trzymać swoje prace. Mieszkanie w Londynie nie było zbyt duże, a malarka tworzyła dużo i nie zawsze wszystko sprzedawała od razu, więc początkowo było to po prostu dobre odciążenie dla niej samej. Po wybuchu wojny zaś po prostu nie miała gdzie tego wszystkiego składować. Część obrazów wprawdzie została w opuszczonym mieszkaniu, ale Gwen co jakiś czas tworzyła kolejny i raczej nie chciała zawalać dworu Macmillanów swoimi płótnami. Ponadto teatrowi powodziło się gorzej, więc układ został utrzymany. Jedynie teraz warsztat był po prostu zawalony pracami panny Grey, a nie – przechowywał zaledwie kilkanaście prac.
I teraz to właśnie miało się zmienić. Pewien nie magiczny artysta, którego poznała w trakcie pobytu we Francji, odezwał się do niej po latach, informując, że widział jej niedawne prace. A że organizuje wielkie targi sztuki w Paryżu zaprosił ją wraz ze swoimi pracami. Gwen nie miała zamiaru jednak opuszczać Anglii w takim okresie, toteż ostatecznie stanęło na tym, że panna Grey wyśle mu niemal wszystkie swoje prace, dostając za to hurtową zapłatę, a on zajmie się samym handlem. Początkowo naprawdę się wahała, ale ostatecznie uznała, że... lepszego wyjścia nie będzie. Do niektórych płócien była przyzwyczajona, ale w ogarniętej wojną Anglii i tak nic z nimi nie zrobi, a przecież zabierały jedyne miejsce. No i musiała jednak płacić drobną sumę za trzymanie ich w tym miejscu.
I jakoś tak – drogą mniejszych i większych rozmów – wyszło, że w transporcie ma jej pomóc trójka mężczyzn. Dwójka młodych chłopaków, którzy chwilowo głównie chowali się w Oazie i Michael, który... którego właściwie głupio było jej zatrudniać. Cholernie głupio, zwłaszcza że Tonks raczej nie przyjąłby płacy innej, niż standardowa (właściwie w pierwszej chwili oferował pomoc nawet za darmo, ale Gwen dobrze wiedziała, że nie powodzi mu się najlepiej i na to z kolei ona nie mogła się zgodzić), a przecież miał teraz na głowie sprawy znacznie bardziej naglące.
Od porwania Justine regularnie kręciła się wokół niego, gdy tylko trafiali na siebie w Oazie, jednak nie odważyła się na nic poza badawczymi spojrzeniami. Obiecała Kerry, że spróbuje z nim porozmawiać, ale jakoś tak... Nie wiedziała, jak zacząć. I było jej głupio, zwłaszcza, że nie potrafiła powstrzymać pojawiających się na jego widok rumieńców. Teraz jednak... to chyba była dobra okazja. A nawet, jeśli z nim nie porozmawia to przynajmniej może wybada, jak się czuje? I... i w ogóle każda chwila spędzona w okolicy szanownego pana wilkołaka sprawiała, że Gwen czuła się jakoś lepiej. Wiedziała, że nic mu nie jest – ot co.
Praca w magazynie wrzała od samego rana. Obrazów było naprawdę dużo, a każdy trzeba było dokładnie zapakować, zabezpieczyć i przenieść do samochodu, który już czekał na podjeździe. Ten zaś miał ruszyć do portu, w którym prace zostaną załadowane na statek i ruszą w stronę kraju wina i żabich udek. Policzki Gwen były lekko zaczerwienione (nie tylko z powodu samego ruchu), a niebieskie spodnie z dość grubej bawełny oraz żółty sweter kojarzący się z kolorem Huffelpuffu zapewniały dziewczynie odpowiednią ilość ciepła. Dzień w Kornwalii był bowiem dość chłodny.
– Michael, teraz weźmy ten – powiedziała, wskazując obraz stojący pod ścianą.
Pozornie klasyczna pieta dla czarodziejów wcale nie musiała taka być. Choć obraz się nie ruszał (Gwen odczarowała wszystkie) w tle dało się dostrzec zieloną łunę, wyglądającą tak jak ta z zakazanego zaklęcia. Rudowłosa nigdy nie widziała go na oczy, ale w podręcznikach do obrony były podane przykłady. Postacie miały zaś rysy, w których bystre oko mogło dostrzec Morganę i Merlina, w formie najczęściej występującej w magicznej literaturze. Poniosło ją, musiała przyznać. Ale dla mugoli nie powinno mieć to znaczenia zaś...
– Powinien się dobrze sprzedać, mój znajomy zna kilku wysoko postawionych księży – wyjaśniła. – Pomożesz mi go lepiej zabezpieczyć? – spytała, stając przy dość dużym płótnie pozbawionym ramy. Postawiła je do pionu: sięgało jej niemal do pasa. – Mi jeszcze nie wychodzą te trudne... – dodała, marszcząc brwi przepraszająco. Powinna przecież umieć. Jak miała w razie czego ochronić Kerry, skoro jej umiejętności były tak ograniczone?
Jednocześnie nie przestawała uważnie obserwować Michaela, szukając jakiegokolwiek detalu, o który mogłaby się spytać lub którym mogłaby się martwić bardziej, niż zwykle.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
11.09
Życie toczyło się dalej, choć Michaelowi trudno było iść do przodu. Musiał jednak działać i pracować - dla Zakonu, dla Kerstin, wreszcie dla uzupełnienia topniejących oszczędności. Propozycja od Gwen przyjemnie go zaskoczyła. Noszenie i zabezpieczanie obrazów? W Kornwalii, niedaleko Wrzosowej Przystani? Zlecenie, które nie polegało ani na podróżach po kraju ani na ryzykownych akcjach w Londynie? Może i kilka miesięcy temu brakowałoby mu czasu, miał wtedy na głowie mnóstwo patroli i remont nowego domu. Ale teraz - wręcz przeciwnie. Rineheart dawał mu jakoś mniej do roboty jako aurorowi, tak jakby przeczuwał, że w obecnym stanie Michael nie jest w najlepszej formie. Tonks oczywiście nie zgadzał się z takim stanem rzeczy i tym bardziej rwał się do działania, ale rozkazy to rozkazy. W domu zaś nie mógł wysiedzieć - Kerstin ciągle płakała, sumienie go gryzło, a ślady pazurów w korytarzu boleśnie przypominały o nieobecności Hani.
Dobrze będzie się wyrwać do pracy na świeżym powietrzu. A obecność młodzieńców z Oazy zmotywuje go do tego, by się nad sobą nie rozczulać.
Wiedział, że pewnie już dawno temu powinien pomówić Gwen, panna Grey była w końcu przyjaciółką Kerrie, przyjaciółką Tonksów, Zakonniczką. Nie mógł się jednak na to zdobyć, czując, że tylko zupełnie się rozsypie, przecząc tym samym własnym radom sprzed kilku miesięcy. Mówił jej przecież, że na wojnie trzeba odłożyć emocje na bok. A teraz sam nie umiał okiełznać własnych.
Żal po aresztowaniu siostry wpędzał go w pewne otępienie i uniemożliwiał przynajmniej zaniepokojenie się rumieńcami panny Grey. Zauważał je, nie był ślepy, słyszał nawet te szalone plotki w Oazie. W normalnej sytuacji jakoś by zareagował, poruszył temat z Gwen, ale... teraz był dziwnie obojętny, mając jedynie posępne przeczucie, że wszystko by zepsuł. Nie potrafił być blisko, z nikim - a gdy Hannah szukała u niego pocieszenia, omal jej nie zjadł. Po prostu świetnie.
-Co to za obraz? - zagaił, biorąc za ramę płótna z zieloną poświatą. Postaci wyglądały trochę jak Morgana i Merlin z czarodziejskich woluminów, ale konwencja była jakby mugolska i trochę znajoma... nie potrafił jednak skojarzyć Piety, jego myśli krążyły gdzie indziej. Za to zielona łuna napawała go dziwnym niepokojem.
-Księży? To obraz religijny? - skojarzył. -Jasne. Twój znajomy potrafi ściągać pułapki? Dobrze sprawdzi się Nierusz, uniemożliwi dotknięcie obrazu. Możemy też zdecydować się na Błyskotka albo Oczobłysk, to bardziej zaawansowane zabezpieczenia, potrafiące wywołać tymczasową ślepotę. Wiesz, mogę... cię nauczyć. To nie takie trudne. - zaproponował, jakimś dziwnym tonem. Ostatnio przeżywał każdy dzień bardziej świadomie, z myślą, że gdy już wybierze się po Justine do Azkabanu - to może nie wrócić...
Życie toczyło się dalej, choć Michaelowi trudno było iść do przodu. Musiał jednak działać i pracować - dla Zakonu, dla Kerstin, wreszcie dla uzupełnienia topniejących oszczędności. Propozycja od Gwen przyjemnie go zaskoczyła. Noszenie i zabezpieczanie obrazów? W Kornwalii, niedaleko Wrzosowej Przystani? Zlecenie, które nie polegało ani na podróżach po kraju ani na ryzykownych akcjach w Londynie? Może i kilka miesięcy temu brakowałoby mu czasu, miał wtedy na głowie mnóstwo patroli i remont nowego domu. Ale teraz - wręcz przeciwnie. Rineheart dawał mu jakoś mniej do roboty jako aurorowi, tak jakby przeczuwał, że w obecnym stanie Michael nie jest w najlepszej formie. Tonks oczywiście nie zgadzał się z takim stanem rzeczy i tym bardziej rwał się do działania, ale rozkazy to rozkazy. W domu zaś nie mógł wysiedzieć - Kerstin ciągle płakała, sumienie go gryzło, a ślady pazurów w korytarzu boleśnie przypominały o nieobecności Hani.
Dobrze będzie się wyrwać do pracy na świeżym powietrzu. A obecność młodzieńców z Oazy zmotywuje go do tego, by się nad sobą nie rozczulać.
Wiedział, że pewnie już dawno temu powinien pomówić Gwen, panna Grey była w końcu przyjaciółką Kerrie, przyjaciółką Tonksów, Zakonniczką. Nie mógł się jednak na to zdobyć, czując, że tylko zupełnie się rozsypie, przecząc tym samym własnym radom sprzed kilku miesięcy. Mówił jej przecież, że na wojnie trzeba odłożyć emocje na bok. A teraz sam nie umiał okiełznać własnych.
Żal po aresztowaniu siostry wpędzał go w pewne otępienie i uniemożliwiał przynajmniej zaniepokojenie się rumieńcami panny Grey. Zauważał je, nie był ślepy, słyszał nawet te szalone plotki w Oazie. W normalnej sytuacji jakoś by zareagował, poruszył temat z Gwen, ale... teraz był dziwnie obojętny, mając jedynie posępne przeczucie, że wszystko by zepsuł. Nie potrafił być blisko, z nikim - a gdy Hannah szukała u niego pocieszenia, omal jej nie zjadł. Po prostu świetnie.
-Co to za obraz? - zagaił, biorąc za ramę płótna z zieloną poświatą. Postaci wyglądały trochę jak Morgana i Merlin z czarodziejskich woluminów, ale konwencja była jakby mugolska i trochę znajoma... nie potrafił jednak skojarzyć Piety, jego myśli krążyły gdzie indziej. Za to zielona łuna napawała go dziwnym niepokojem.
-Księży? To obraz religijny? - skojarzył. -Jasne. Twój znajomy potrafi ściągać pułapki? Dobrze sprawdzi się Nierusz, uniemożliwi dotknięcie obrazu. Możemy też zdecydować się na Błyskotka albo Oczobłysk, to bardziej zaawansowane zabezpieczenia, potrafiące wywołać tymczasową ślepotę. Wiesz, mogę... cię nauczyć. To nie takie trudne. - zaproponował, jakimś dziwnym tonem. Ostatnio przeżywał każdy dzień bardziej świadomie, z myślą, że gdy już wybierze się po Justine do Azkabanu - to może nie wrócić...
Can I not save one
from the pitiless wave?
Milcząca obojętność Michaela kuła Gwen w oczy, sprawiając, że usilnie chciała to zmienić, lecz nie miała pomysłu w jaki sposób. Chłopcy uwijający się wokół właśnie pakowali jakiś obraz w niedelikatny sposób, więc malarka tylko krótko zwróciła im uwagę. Nie dało się ukryć, była rozproszona, chociaż starała się skupić na pracy. Jeśli nie wyślą obrazów dziś, te nie wypłyną z portu i nie zdążą na czas do Paryża.
Na pytanie Tonksa wzruszyła ramionami. Ot, namalowała kiedyś, nic szczególnego, zdarzyło się.
– Wystarczająco, by byli nim zainteresowali – stwierdziła. W końcu niemagiczni nie mieli pojęcia, jak przedstawiane są postacie w księgach czarodziejów. – Namalowałam go jakiś czas temu, to... to nic szczególnego. Mam lepsze, ale ten się sprzeda. – Posłała Michaelowi smutny uśmiech, bo na ten szczerze radosny nieszczególnie potrafiła się zdobyć. Tak samo, jak nie potrafiła się zdobyć na wyjaśnianie Tonksowi całego procesu twórczego. To było zbyt... osobiste.
Pokręciła głową.
– On nie, nie włada magią. Ale Johny... chyba ci o nim mówiłam? Pływał kiedyś do Francji i pomógł mi załatwić magiczny transport do Paryża. Tak będzie szybciej. Jego kolega bez problemu ściągnie pułapki, nim przekaże obrazy mojemu znajomemu – wyjaśniła. Magiczne zabezpieczenia były dla nich jako czarodziejów stosunkowo łatwo osiągalne.
Wysłuchawszy słów Michaela, który jako auror miał znacznie większe doświadczenie w magii obronnej od niej, kiwnęła głową:
– Nakładałam już Nierusz – powiedziała. – No wiesz... t a m. – W Londynie, za którymś razem, nie pamiętała za którym. – Ale błyskotek i oczobłysk są chyba jeszcze zbyt skomplikowane. Ale możesz mi pokazać, jasne. Zdążymy ze wszystkim? – spytała, rozglądając się po magazynie, w którym ciągle piętrzyły się jej własne prace. Nie mogła też stać i cały czas patrzeć: bez jej poleceń pomocnicy raczej na niewiele się zdadzą. To ona wiedziała, jak zająć się płótnami.
Nietypowy jak na Michaela ton nie umknął jednak Gwen. Dziewczynie przeszło przez myśl, że Tonks i Bojczuk mają w sobie coś podobnego. Obydwoje mają zawsze w sobie taki wewnętrzny smutek, z tym, że ten pierwszy jest przy okazji oazą spokoju, a Johny wręcz przeciwnie, nie potrafi usiedzieć na miejscu. Tyle, że teraz smutek Michaela zmienił się w posępność i Gwen w żadnym razie mu się nie dziwiła.
– Mike, trzymasz się jakoś? Kerry się o ciebie martwi – powiedziała spokojnym i nienarzucającym się tonem, sięgając po znajdujący się obok mniejszy obraz i zaczynając owijać go w znajdujące się obok pasy bezbarwnego materiału, aby jakoś zabezpieczyć go przed transportem. W międzyczasie cały czas przyglądała się Tonksowi, gotowa obserwować nakładanie zabezpieczeń. Czuła, ze mimo pozornego spokoju serce wali jej jak młotem.
Na pytanie Tonksa wzruszyła ramionami. Ot, namalowała kiedyś, nic szczególnego, zdarzyło się.
– Wystarczająco, by byli nim zainteresowali – stwierdziła. W końcu niemagiczni nie mieli pojęcia, jak przedstawiane są postacie w księgach czarodziejów. – Namalowałam go jakiś czas temu, to... to nic szczególnego. Mam lepsze, ale ten się sprzeda. – Posłała Michaelowi smutny uśmiech, bo na ten szczerze radosny nieszczególnie potrafiła się zdobyć. Tak samo, jak nie potrafiła się zdobyć na wyjaśnianie Tonksowi całego procesu twórczego. To było zbyt... osobiste.
Pokręciła głową.
– On nie, nie włada magią. Ale Johny... chyba ci o nim mówiłam? Pływał kiedyś do Francji i pomógł mi załatwić magiczny transport do Paryża. Tak będzie szybciej. Jego kolega bez problemu ściągnie pułapki, nim przekaże obrazy mojemu znajomemu – wyjaśniła. Magiczne zabezpieczenia były dla nich jako czarodziejów stosunkowo łatwo osiągalne.
Wysłuchawszy słów Michaela, który jako auror miał znacznie większe doświadczenie w magii obronnej od niej, kiwnęła głową:
– Nakładałam już Nierusz – powiedziała. – No wiesz... t a m. – W Londynie, za którymś razem, nie pamiętała za którym. – Ale błyskotek i oczobłysk są chyba jeszcze zbyt skomplikowane. Ale możesz mi pokazać, jasne. Zdążymy ze wszystkim? – spytała, rozglądając się po magazynie, w którym ciągle piętrzyły się jej własne prace. Nie mogła też stać i cały czas patrzeć: bez jej poleceń pomocnicy raczej na niewiele się zdadzą. To ona wiedziała, jak zająć się płótnami.
Nietypowy jak na Michaela ton nie umknął jednak Gwen. Dziewczynie przeszło przez myśl, że Tonks i Bojczuk mają w sobie coś podobnego. Obydwoje mają zawsze w sobie taki wewnętrzny smutek, z tym, że ten pierwszy jest przy okazji oazą spokoju, a Johny wręcz przeciwnie, nie potrafi usiedzieć na miejscu. Tyle, że teraz smutek Michaela zmienił się w posępność i Gwen w żadnym razie mu się nie dziwiła.
– Mike, trzymasz się jakoś? Kerry się o ciebie martwi – powiedziała spokojnym i nienarzucającym się tonem, sięgając po znajdujący się obok mniejszy obraz i zaczynając owijać go w znajdujące się obok pasy bezbarwnego materiału, aby jakoś zabezpieczyć go przed transportem. W międzyczasie cały czas przyglądała się Tonksowi, gotowa obserwować nakładanie zabezpieczeń. Czuła, ze mimo pozornego spokoju serce wali jej jak młotem.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nic szczególnego?
-Wywołuje... emocje. To chyba znak, że jest udany? - spróbował się blado uśmiechnąć, ale kąciki ust tylko drgnęły mu minimalnie. Nie chciał stwarzać Gwen przykrości, widząc, że panna Grey rozmawia o obrazie jakoś niechętnie - ale w nim malunek wywoływał raczej smutne emocje. Niepokój. Poczucie straty. Żal. Czy taka była intencja artystki? A może po prostu czuł się tak nieprzerwanie, od dwudziestego pierwszego sierpnia?
-To wspaniale! - nagle zdał sobie sprawę, że pomimo wojny na tym świecie są jeszcze przebłyski bezinteresownego dobra, przyjaźni, troski. Macmillanowie zapewnili Gwen pracę i nocleg, Johnny pomagał jej z zagranicznymi zleceniami, wszyscy jakoś się... wspierali. To dobrze. Oby pomogli Kerstin, gdy mnie zabraknie. - pomyślał melodramatycznie, bo od czasu przypadkowej przemiany w wilkołaka podobne myśli nawiedzały go coraz częściej. Wyprawa do Azkabanu po Justine wydawała się samobójcza, a co gorsza - dokładna data nadal była nieznana. Żył jak na szpilkach.
-Zdążymy, spokojnie. Pułapki są czasochłonne, ale skupienie ułatwia sprawę, a tutaj warunki są sprzyjające. - nikt im nie przeszkadzał, pomocnicy Gwen z Oazy byli zajęci noszeniem obrazów. -Znasz się na anatomii? Musisz użyć wyobraźni przestrzennej i wytyczyć różdżką tor, którym magia eksploduje z miejsca pułapki i wpadnie do oczu. Działasz na brokacie lub świetle, ale podstawa jest taka sama: wyobraźnia przestrzenna, znajomość działania zmysłu wzroku, biała magia. Jeśli to magia sprawia ci problem, skup się i nie śpiesz i cały czas myśl o pożądanym efekcie... trochę jak przy zaklęciu patronusa. Najpierw wymaga ćwiczeń, a potem nabiera się coraz więcej wprawy. Pułapki są nawet prostsze, bo nie nakłada się ich w sytuacjach zagrożenia i nie trzeba się śpieszyć. - wyjaśnił, a potem zademonstrował Gwen mechanizm działania. Dotknął różdżką obrazu, a potem wytyczył tor, którym światło dotrze do oczu intruza - oślepiając ludzi dotykających obrazu, a nie wszystkich wokół. Potem przymknął oczy, skupiając się na własnej białej magii.
-I... gotowe! Chcesz spróbować z kolejnym obrazem? Ja zajmę się jeszcze następnym, ale w razie czego poprawię pułapkę po tobie. - zaproponował, choć liczył się z tym, że Gwen może nie opanować tej sztuki od razu.
Drgnął, gdy panna Grey spytała go o samopoczucie. Podświadomie obawiał się tego pytania, a zdolność do kłamstwa jakoś go przy niej opuszczała. Wzruszył smętnie ramionami.
-Wiedziałem, że działania Just są ryzykowne, że jest poszukiwana, powinienem był się z tym liczyć, ale... - nagle głos mu się załamał. Odchrząknął nerwowo i milczał dłuższą chwilę, aż wreszcie wyrzucił z siebie jedną z największych przyczyn swojej rozpaczy. Gwen mógł właściwie o tym powiedzieć, w końcu wiedziała. -Wtedy była pełnia, Gwen. Nie wiedziałem, że wybiera się do Londynu, ale... nawet gdybym wiedział, nie mógłbym tam iść z nią, nie mógłbym nic zrobić. - wyznał cicho, bardzo cicho.
nakładam oczobłysk
-Wywołuje... emocje. To chyba znak, że jest udany? - spróbował się blado uśmiechnąć, ale kąciki ust tylko drgnęły mu minimalnie. Nie chciał stwarzać Gwen przykrości, widząc, że panna Grey rozmawia o obrazie jakoś niechętnie - ale w nim malunek wywoływał raczej smutne emocje. Niepokój. Poczucie straty. Żal. Czy taka była intencja artystki? A może po prostu czuł się tak nieprzerwanie, od dwudziestego pierwszego sierpnia?
-To wspaniale! - nagle zdał sobie sprawę, że pomimo wojny na tym świecie są jeszcze przebłyski bezinteresownego dobra, przyjaźni, troski. Macmillanowie zapewnili Gwen pracę i nocleg, Johnny pomagał jej z zagranicznymi zleceniami, wszyscy jakoś się... wspierali. To dobrze. Oby pomogli Kerstin, gdy mnie zabraknie. - pomyślał melodramatycznie, bo od czasu przypadkowej przemiany w wilkołaka podobne myśli nawiedzały go coraz częściej. Wyprawa do Azkabanu po Justine wydawała się samobójcza, a co gorsza - dokładna data nadal była nieznana. Żył jak na szpilkach.
-Zdążymy, spokojnie. Pułapki są czasochłonne, ale skupienie ułatwia sprawę, a tutaj warunki są sprzyjające. - nikt im nie przeszkadzał, pomocnicy Gwen z Oazy byli zajęci noszeniem obrazów. -Znasz się na anatomii? Musisz użyć wyobraźni przestrzennej i wytyczyć różdżką tor, którym magia eksploduje z miejsca pułapki i wpadnie do oczu. Działasz na brokacie lub świetle, ale podstawa jest taka sama: wyobraźnia przestrzenna, znajomość działania zmysłu wzroku, biała magia. Jeśli to magia sprawia ci problem, skup się i nie śpiesz i cały czas myśl o pożądanym efekcie... trochę jak przy zaklęciu patronusa. Najpierw wymaga ćwiczeń, a potem nabiera się coraz więcej wprawy. Pułapki są nawet prostsze, bo nie nakłada się ich w sytuacjach zagrożenia i nie trzeba się śpieszyć. - wyjaśnił, a potem zademonstrował Gwen mechanizm działania. Dotknął różdżką obrazu, a potem wytyczył tor, którym światło dotrze do oczu intruza - oślepiając ludzi dotykających obrazu, a nie wszystkich wokół. Potem przymknął oczy, skupiając się na własnej białej magii.
-I... gotowe! Chcesz spróbować z kolejnym obrazem? Ja zajmę się jeszcze następnym, ale w razie czego poprawię pułapkę po tobie. - zaproponował, choć liczył się z tym, że Gwen może nie opanować tej sztuki od razu.
Drgnął, gdy panna Grey spytała go o samopoczucie. Podświadomie obawiał się tego pytania, a zdolność do kłamstwa jakoś go przy niej opuszczała. Wzruszył smętnie ramionami.
-Wiedziałem, że działania Just są ryzykowne, że jest poszukiwana, powinienem był się z tym liczyć, ale... - nagle głos mu się załamał. Odchrząknął nerwowo i milczał dłuższą chwilę, aż wreszcie wyrzucił z siebie jedną z największych przyczyn swojej rozpaczy. Gwen mógł właściwie o tym powiedzieć, w końcu wiedziała. -Wtedy była pełnia, Gwen. Nie wiedziałem, że wybiera się do Londynu, ale... nawet gdybym wiedział, nie mógłbym tam iść z nią, nie mógłbym nic zrobić. - wyznał cicho, bardzo cicho.
nakładam oczobłysk
Can I not save one
from the pitiless wave?
Teatr na klifach
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia