Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Portowa ulica
Strona 2 z 14 • 1, 2, 3 ... 8 ... 14
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Portowa ulica
Doki nie należą do najbezpieczniejszych ani najprzyjemniejszych miejsc w Londynie; są ciemne, brudne, a powietrze wypełnia zapach nieświeżych ryb. Główne ulice, na których słychać śpiew marynarzy, którzy zeszli na ląd, podpitych grogiem, nie wydają się bezpieczne. W tej mniej zadbanej dzielnicy znajduje się mniej latarni, a wąskie przejścia otoczone wysokimi budynkami sprawiają, że nigdy nie można się spodziewać, co czeka za zakrętem...
Charlene czasem myślała za dużo. Nie na darmo była kiedyś Krukonką, osobą miłującą wiedzę, rozsądną, spokojną i starającą się postępować w sposób przemyślany. Nie miała ciągot do ryzyka, analizowała rzeczywistość, zadając pytania i próbując poznać odpowiedzi zanim zrobiła coś tak po prostu. Nie znaczyło to, że spontaniczność była jej całkowicie obca, bo tak nie było; wiele jednak jej brakowało do typowo gryfońskiego podejścia do życia, ale to mogła być kwestia nie tylko charakteru, ale i środowiska. To zawsze silnie kształtowało ludzi; może jako dziewczyna z doków byłaby zupełnie inną osobą niż jako dziewczyna ze spokojnej, pięknej Kornwalii?
W czasach takich jak dzisiejsze odważni ludzie byli bardzo potrzebni i to nie ulegało żadnej wątpliwości. Charlie też chciała stać się bardziej odważna, by być dobrą członkinią Zakonu Feniksa, w którego idee wierzyła i całym swoim młodzieńczym, naiwnym serduszkiem chciała pomóc. A tymczasem w takiej sytuacji jak dzisiejsza okazało się że to ona potrzebowała pomocy, choć pewnie gdyby naprawdę musiała to jakoś by sobie poradziła, użyłaby magii, w ostateczności uratowałaby się przemianą w kota i uciekłaby, zanim pijaczyna zdążyłby się zorientować gdzie się podziała jego niedoszła ofiara. Tyle, że innym razem zamiast pijaka z doków mógł za nią iść ktoś znacznie groźniejszy... A wtedy jej umiejętności mogły okazać się niewystarczające, i to chyba powinno być dla niej motywacją by porządnie się za siebie wziąć i to nie tylko w aspekcie alchemii. Musiała stać się silniejsza – i psychicznie, i magicznie. W obecnych czasach nie można było sobie pozwolić na słabość, jako Zakonniczka Feniksa to ona miała pomagać tym, którzy tego potrzebują, i pewnie nie zawsze tylko eliksirami. Może nadejść czas, kiedy pochylanie się nad kociołkiem nie wystarczy, i co wtedy?
- Całkiem możliwe. Gdybym tu mieszkała dłuższy czas pewnie dobrze wiedziałabym, jak się tu poruszać i kogo unikać – odezwała się. – Ale i tak uważam że to było niezwykle odważne, Penny. Ten mężczyzna musiał być bardzo zaskoczony, że ktoś mu przeszkodził.
Czyn młodej kobiety zrobił na niej duże wrażenie, kiedy już otrząsnęła się na tyle by w pełni sobie uświadomić co zaszło. Już się tak nie bała jak wtedy, podczas tej nieporadnej ucieczki. Wydawało jej się, że już jest dobrze.
- Masz rację. W tych czasach można się spodziewać wszystkiego. Te anomalie... Cóż, widziałam już sporo ich skutków i zdecydowanie nie było to nic miłego. I pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu wszystko wydawało się takie normalne, spokojne i niezmienne... Myliłam się – mówiła, energicznym krokiem pokonując kolejne metry portowej ulicy. Jednocześnie była ciekawa, czy i Penny miała na koncie jakieś doświadczenia z anomaliami. Podejrzewała też, że obecne niespokojne czasy oraz jej wybór strony jeszcze przysporzą jej przygód i to niekoniecznie przyjemnych, więc wkrótce zapewne zatęskni za nudnym i spokojnym życiem zwykłej alchemiczki. – Dobrze byłoby móc samemu wybrać. Tylko niestety nie zawsze się da.
Kiedy Penny się obróciła, Charlie zamrugała szybko i na moment przystanęła, ale po chwili zawahania ruszyła za nią.
- No... dobrze – zgodziła się, mając nadzieję, że już nie będzie konieczne bicie nikogo, kto zainteresuje się nieznajomą jasną twarzą, tak odmienną od ogorzałych twarzy bywalców tej dzielnicy. Jej wyróżnianie się budziło tu w niej pewne obawy. – W końcu trzeba próbować nowych rzeczy – może ryzykancka nie była, ale ciekawa świata na pewno. – Mnie ta rozmowa z trollem nie poszła za dobrze, chyba nawet nie usłyszał moich niezdarnych prób chrząkania... – przyznała; z obecnej perspektywy ta sytuacja ją bawiła, wtedy trochę się wystraszyła zderzenia sanek z wielkim stworzeniem łatwo wpadającym w gniew. – Byłam. Bardzo nietypowa atrakcja jak na czerwiec. Zamiast słońca i lata mamy zimę i śnieg. I sanki. I magiczne stworzenia, które co chwilę wyskakiwały przed sanie.
Zamyśliła się.
- Czy ja wiem? Dzisiaj nie popisałam się umiejętnościami – rzekła, spoglądając na oblodzoną uliczkę. W normalnych warunkach pewnie jednak uciekłaby łatwiej, bo choć nie była silna, to nie brakowało jej zwinności i szybkości. Drobne ciało było dużo bardziej zwrotne niż zwalista męska, zapijaczona sylwetka. – Nie jestem też taką utalentowaną miotlarką jak ty. – Była w połowie Wrightem, ale jednak jej umiejętności nigdy nie stały się ponadprzeciętne, nie wdała się w tę część rodziny.
Rozejrzała się po otoczeniu.
- Gdzie jest to miejsce, do którego mnie prowadzisz? Czy to tutaj? – zapytała, zauważając coś, co mogło wyglądać na szyld jakiejś knajpy. W takim miejscu Charlie raczej nigdy nie była, ale kiedyś musiał być pierwszy raz, prawda? Penny wydawała jej się całkiem miłą osóbką, a że Charlie czasem doskwierał brak towarzystwa innego niż uzdrowiciele przychodzący co chwilę po nowe porcje eliksirów... To chciała ją poznać.
W czasach takich jak dzisiejsze odważni ludzie byli bardzo potrzebni i to nie ulegało żadnej wątpliwości. Charlie też chciała stać się bardziej odważna, by być dobrą członkinią Zakonu Feniksa, w którego idee wierzyła i całym swoim młodzieńczym, naiwnym serduszkiem chciała pomóc. A tymczasem w takiej sytuacji jak dzisiejsza okazało się że to ona potrzebowała pomocy, choć pewnie gdyby naprawdę musiała to jakoś by sobie poradziła, użyłaby magii, w ostateczności uratowałaby się przemianą w kota i uciekłaby, zanim pijaczyna zdążyłby się zorientować gdzie się podziała jego niedoszła ofiara. Tyle, że innym razem zamiast pijaka z doków mógł za nią iść ktoś znacznie groźniejszy... A wtedy jej umiejętności mogły okazać się niewystarczające, i to chyba powinno być dla niej motywacją by porządnie się za siebie wziąć i to nie tylko w aspekcie alchemii. Musiała stać się silniejsza – i psychicznie, i magicznie. W obecnych czasach nie można było sobie pozwolić na słabość, jako Zakonniczka Feniksa to ona miała pomagać tym, którzy tego potrzebują, i pewnie nie zawsze tylko eliksirami. Może nadejść czas, kiedy pochylanie się nad kociołkiem nie wystarczy, i co wtedy?
- Całkiem możliwe. Gdybym tu mieszkała dłuższy czas pewnie dobrze wiedziałabym, jak się tu poruszać i kogo unikać – odezwała się. – Ale i tak uważam że to było niezwykle odważne, Penny. Ten mężczyzna musiał być bardzo zaskoczony, że ktoś mu przeszkodził.
Czyn młodej kobiety zrobił na niej duże wrażenie, kiedy już otrząsnęła się na tyle by w pełni sobie uświadomić co zaszło. Już się tak nie bała jak wtedy, podczas tej nieporadnej ucieczki. Wydawało jej się, że już jest dobrze.
- Masz rację. W tych czasach można się spodziewać wszystkiego. Te anomalie... Cóż, widziałam już sporo ich skutków i zdecydowanie nie było to nic miłego. I pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu wszystko wydawało się takie normalne, spokojne i niezmienne... Myliłam się – mówiła, energicznym krokiem pokonując kolejne metry portowej ulicy. Jednocześnie była ciekawa, czy i Penny miała na koncie jakieś doświadczenia z anomaliami. Podejrzewała też, że obecne niespokojne czasy oraz jej wybór strony jeszcze przysporzą jej przygód i to niekoniecznie przyjemnych, więc wkrótce zapewne zatęskni za nudnym i spokojnym życiem zwykłej alchemiczki. – Dobrze byłoby móc samemu wybrać. Tylko niestety nie zawsze się da.
Kiedy Penny się obróciła, Charlie zamrugała szybko i na moment przystanęła, ale po chwili zawahania ruszyła za nią.
- No... dobrze – zgodziła się, mając nadzieję, że już nie będzie konieczne bicie nikogo, kto zainteresuje się nieznajomą jasną twarzą, tak odmienną od ogorzałych twarzy bywalców tej dzielnicy. Jej wyróżnianie się budziło tu w niej pewne obawy. – W końcu trzeba próbować nowych rzeczy – może ryzykancka nie była, ale ciekawa świata na pewno. – Mnie ta rozmowa z trollem nie poszła za dobrze, chyba nawet nie usłyszał moich niezdarnych prób chrząkania... – przyznała; z obecnej perspektywy ta sytuacja ją bawiła, wtedy trochę się wystraszyła zderzenia sanek z wielkim stworzeniem łatwo wpadającym w gniew. – Byłam. Bardzo nietypowa atrakcja jak na czerwiec. Zamiast słońca i lata mamy zimę i śnieg. I sanki. I magiczne stworzenia, które co chwilę wyskakiwały przed sanie.
Zamyśliła się.
- Czy ja wiem? Dzisiaj nie popisałam się umiejętnościami – rzekła, spoglądając na oblodzoną uliczkę. W normalnych warunkach pewnie jednak uciekłaby łatwiej, bo choć nie była silna, to nie brakowało jej zwinności i szybkości. Drobne ciało było dużo bardziej zwrotne niż zwalista męska, zapijaczona sylwetka. – Nie jestem też taką utalentowaną miotlarką jak ty. – Była w połowie Wrightem, ale jednak jej umiejętności nigdy nie stały się ponadprzeciętne, nie wdała się w tę część rodziny.
Rozejrzała się po otoczeniu.
- Gdzie jest to miejsce, do którego mnie prowadzisz? Czy to tutaj? – zapytała, zauważając coś, co mogło wyglądać na szyld jakiejś knajpy. W takim miejscu Charlie raczej nigdy nie była, ale kiedyś musiał być pierwszy raz, prawda? Penny wydawała jej się całkiem miłą osóbką, a że Charlie czasem doskwierał brak towarzystwa innego niż uzdrowiciele przychodzący co chwilę po nowe porcje eliksirów... To chciała ją poznać.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
jaki śliczny avek
-To było... właściwe- Odparła niemalże odruchowo, mrugając szybko i nerwowo poprawiając fałdy obszernego płaszcza. Nie przywykła do komplementów; być może było to zabawne, a być może dość smutne, ale przez dotychczasowe lata swojego życia przywykła raczej do słuchania nagan niż pochwał. Znacznie lepiej czuła się pomiędzy obłokami, dobre kilkanaście stóp nad niebem, niż na polu relacji międzyludzkich- nauczyła się już boleśnie, jak kruche było wszystko, co ludzkie, i jak łatwo było zniszczyć coś, co z całych sił pragnęło się zatrzymać. Niewyparzony język znacznie wdzięczniej służył jej do sprawiania, że ludzie mieli chęć znaleźć się jak najdalej od niej, niż faktycznie pozostać w jej życiu na dłużej. Dlatego, niepewna, jak w odpowiedzi na miłe słowa reagowały osoby miłe i dobrze wychowane, w ostateczności zdecydowała się uniknąć używania słów, które nie były jej przyjaciółmi- i posłała Charlie szeroki uśmiech.
-Świat wali nam się na głowy. Dosłownie- Odparła, krzywiąc się lekko na wspomnienie powodowanego anomaliami sztormu, który przez dobre kilka godzin zrzucał z dachów i tak chylących się ku upadkowi domów w dokach dachówki. Minęły czasy, kiedy można było wygodnie nie zauważać ogarniającego magiczny świat chaosu- teraz nie był już przecież czymś odległym, ale ze zdwojoną siłą powrócił, pukając do samych drzwi tych, którzy tak uparcie odwracali od niego wzrok. Kłopoty przestały być czymś, co można było z ulgą pozostawić na progu tuż przed powrotem do domu; powoli wdzierały się i tam, konsekwentnie zajmując coraz większą część życia, i z uroczym uśmiechem spędzając sen z oczu tym, którzy potrzebowali go najbardziej.
W odpowiedzi na reakcję Charlene zachichotała cicho pod nosem.
-Wiem, że nic tutaj nie wygląda jak spełnienie marzeń- Rzuciła, widząc jej chwilowe wahanie, po czym posłała jej zachęcający uśmiech.- Ale gwarantuję, że po jednym, góra dwóch kuflach piwa można już całkiem skutecznie zapomnieć o tym, jak paskudne jest to miejsce.
Kiedy ruszyły w stronę pubu, mimowolnie przyspieszyła nieco kroku; gdzieś w głębi była świadoma tego, że odsuwanie w czasie samotnego powrotu do pustego mieszkania nie miało sprawić, że stanie się on w jakikolwiek sposób mniej przykry, nie przeszkadzało jej to jednak w czerpaniu radości z odroczenia nieuniknionego.
-Ja za to chrząkałam z takim zaangażowaniem, że przepłoszyłam nie tylko go, ale przy okazji też mojego partnera- Parsknęła lekko, z ciepłym rozbawieniem wspominając żywą, kolorową postać Bojczuka.- Naprawdę? Które miejsce zajęliście?- Wrodzona, pierwotna natura zawodnika albo paląca potrzeba rywalizacji; cokolwiek to było, nie pozwoliło jej pominąć milczeniem naturalnie cisnącego się na usta pytania. Zabawa czy nie, zajęcie w jakimkolwiek wyścigu ósmej na dziesięć możliwych lokat wciąż powodowała na języku cierpki smak porażki.
-Dziś to coś zupełnie innego- Skrzywiła się lekko, mocniej naciągając na głowę materiał nieznośnie zsuwającej się z burzy loków czapki.- Nie mogłaś spodziewać się, że tutaj roi się od pijanych bęcwałów, i że jeden z nich postanowi gonić Merlina ducha winną dziewczynę. W końcu tutaj nie mieszkasz. Na swoje szczęście.
Dodała, posyłając jej uśmiech z ukosa, po raz kolei beztrosko ignorując wcześniej solennie złożoną samej sobie obietnicę o wyrażaniu się z poszanowaniem manier i samej siebie, jak lubiła to nazywać matka, kiedy przestawała już przeklinać na ojca na setki znanych jej sposobów.
-Na pewno masz za to całą masę talentów, o których wolisz nie wspominać, bo jesteś na to zbyt skromna- Odparła pospiesznie na jej uwagę o miotlarstwie, delikatnie, przyjacielsko szturchając jej łokciem. To była jedna z wielu, wielu lekcji, jakiej udzieliło jej życie w Hogwarcie; lekcja o starannym szacowaniu siły wkładanej w to, co robiła, aby móc naturalnie okazać sympatię, a nie obdarować kogoś potężnym siniakiem i chęcią ucieczki.- Więc? Co takiego potrafisz? Malujesz? Jesteś uzdrowicielką? Wyglądasz mi na artystkę i na kogoś... Kogoś dobrego.
Nie potrafiła odnaleźć odpowiednich słów ani ułożyć czarującego komplementu; z łatwością mogła natomiast wyczuć pulsującą od dziewczynę aurę szlachetności i łagodności.
-I tak, to tutaj- Odparła radośnie, zbiegając kilka schodków w dół i mocnym pchnięciem ramienia otwierając uchylone lekko drzwi, zza których natychmiast wylała się ciepła poświata migoczącego światła i słodkawy zapach cydru.- Odważysz się?
Pytała tylko i wyłącznie retorycznie, posyłając jej jeszcze szeroki uśmiech i zdecydowanym krokiem przekraczając próg.
| tutaj? <3
-To było... właściwe- Odparła niemalże odruchowo, mrugając szybko i nerwowo poprawiając fałdy obszernego płaszcza. Nie przywykła do komplementów; być może było to zabawne, a być może dość smutne, ale przez dotychczasowe lata swojego życia przywykła raczej do słuchania nagan niż pochwał. Znacznie lepiej czuła się pomiędzy obłokami, dobre kilkanaście stóp nad niebem, niż na polu relacji międzyludzkich- nauczyła się już boleśnie, jak kruche było wszystko, co ludzkie, i jak łatwo było zniszczyć coś, co z całych sił pragnęło się zatrzymać. Niewyparzony język znacznie wdzięczniej służył jej do sprawiania, że ludzie mieli chęć znaleźć się jak najdalej od niej, niż faktycznie pozostać w jej życiu na dłużej. Dlatego, niepewna, jak w odpowiedzi na miłe słowa reagowały osoby miłe i dobrze wychowane, w ostateczności zdecydowała się uniknąć używania słów, które nie były jej przyjaciółmi- i posłała Charlie szeroki uśmiech.
-Świat wali nam się na głowy. Dosłownie- Odparła, krzywiąc się lekko na wspomnienie powodowanego anomaliami sztormu, który przez dobre kilka godzin zrzucał z dachów i tak chylących się ku upadkowi domów w dokach dachówki. Minęły czasy, kiedy można było wygodnie nie zauważać ogarniającego magiczny świat chaosu- teraz nie był już przecież czymś odległym, ale ze zdwojoną siłą powrócił, pukając do samych drzwi tych, którzy tak uparcie odwracali od niego wzrok. Kłopoty przestały być czymś, co można było z ulgą pozostawić na progu tuż przed powrotem do domu; powoli wdzierały się i tam, konsekwentnie zajmując coraz większą część życia, i z uroczym uśmiechem spędzając sen z oczu tym, którzy potrzebowali go najbardziej.
W odpowiedzi na reakcję Charlene zachichotała cicho pod nosem.
-Wiem, że nic tutaj nie wygląda jak spełnienie marzeń- Rzuciła, widząc jej chwilowe wahanie, po czym posłała jej zachęcający uśmiech.- Ale gwarantuję, że po jednym, góra dwóch kuflach piwa można już całkiem skutecznie zapomnieć o tym, jak paskudne jest to miejsce.
Kiedy ruszyły w stronę pubu, mimowolnie przyspieszyła nieco kroku; gdzieś w głębi była świadoma tego, że odsuwanie w czasie samotnego powrotu do pustego mieszkania nie miało sprawić, że stanie się on w jakikolwiek sposób mniej przykry, nie przeszkadzało jej to jednak w czerpaniu radości z odroczenia nieuniknionego.
-Ja za to chrząkałam z takim zaangażowaniem, że przepłoszyłam nie tylko go, ale przy okazji też mojego partnera- Parsknęła lekko, z ciepłym rozbawieniem wspominając żywą, kolorową postać Bojczuka.- Naprawdę? Które miejsce zajęliście?- Wrodzona, pierwotna natura zawodnika albo paląca potrzeba rywalizacji; cokolwiek to było, nie pozwoliło jej pominąć milczeniem naturalnie cisnącego się na usta pytania. Zabawa czy nie, zajęcie w jakimkolwiek wyścigu ósmej na dziesięć możliwych lokat wciąż powodowała na języku cierpki smak porażki.
-Dziś to coś zupełnie innego- Skrzywiła się lekko, mocniej naciągając na głowę materiał nieznośnie zsuwającej się z burzy loków czapki.- Nie mogłaś spodziewać się, że tutaj roi się od pijanych bęcwałów, i że jeden z nich postanowi gonić Merlina ducha winną dziewczynę. W końcu tutaj nie mieszkasz. Na swoje szczęście.
Dodała, posyłając jej uśmiech z ukosa, po raz kolei beztrosko ignorując wcześniej solennie złożoną samej sobie obietnicę o wyrażaniu się z poszanowaniem manier i samej siebie, jak lubiła to nazywać matka, kiedy przestawała już przeklinać na ojca na setki znanych jej sposobów.
-Na pewno masz za to całą masę talentów, o których wolisz nie wspominać, bo jesteś na to zbyt skromna- Odparła pospiesznie na jej uwagę o miotlarstwie, delikatnie, przyjacielsko szturchając jej łokciem. To była jedna z wielu, wielu lekcji, jakiej udzieliło jej życie w Hogwarcie; lekcja o starannym szacowaniu siły wkładanej w to, co robiła, aby móc naturalnie okazać sympatię, a nie obdarować kogoś potężnym siniakiem i chęcią ucieczki.- Więc? Co takiego potrafisz? Malujesz? Jesteś uzdrowicielką? Wyglądasz mi na artystkę i na kogoś... Kogoś dobrego.
Nie potrafiła odnaleźć odpowiednich słów ani ułożyć czarującego komplementu; z łatwością mogła natomiast wyczuć pulsującą od dziewczynę aurę szlachetności i łagodności.
-I tak, to tutaj- Odparła radośnie, zbiegając kilka schodków w dół i mocnym pchnięciem ramienia otwierając uchylone lekko drzwi, zza których natychmiast wylała się ciepła poświata migoczącego światła i słodkawy zapach cydru.- Odważysz się?
Pytała tylko i wyłącznie retorycznie, posyłając jej jeszcze szeroki uśmiech i zdecydowanym krokiem przekraczając próg.
| tutaj? <3
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 1 lipca
Musiała się czymś zająć; czymś wymagającym całkowitej uwagi, pozwalającej wyrwać się z objęć dementorów i pokrytych liszajami więźniów, powracających do niej w koszmarnych wizjach. Gdy tylko doszła do siebie po pobycie w Azkabanie, zabrała się do dzieła: miała stworzyć podwaliny badań nad obskurusami, zadbać o przyprowadzenie dzieci, ślicznych stworzeń, mających przyczynić się do czegoś wielkiego. Szybko nakreśliła list do Ramseya oraz Dalii, przypominając jej rozmowę o dzieciach - toczyły ją przed dwoma tygodniami, nadszedł więc czas, by sfinalizować przejęcie problemu.
Dziś nie przywdziała czerni. Miała na sobie bordową spódnicę i białą, elegancką koszulę, na którą opadały równo rozczesane, czarne włosy. Róż na policzkach przykrywał niezdrową bladość, a delikatnie czerwone usta nadawały jej zdrowego wyglądu. Prezentowała się dobrze, a skupienie na postawionym przed sobą zadaniu na chwilę uwolniło ją od depresyjnej paranoi. Oczekiwała Ramseya cierpliwie, opierając się plecami o ścianę jednego z budynków. Gdy ujrzała mężczyznę, uśmiechnęła się do niego jak do dawno niewidzianego przyjaciela, lecz oczy pozostawały martwe. Musiała popracować nad spojrzeniem, powracała do teatralnej perfekcji, wyprostowana, o łagodnych gestach i żywym tonie głosu, zdradzały ją tylko rozszerzone źrenice. Jakby ciągle się bała, jakby jakaś jej część utknęła w Azkabanie już na zawsze, jakby cień dementorów towarzyszył jej na każdym kroku, przejmując nienaturalnym chłodem. Pogoda nie dopisywała, niebo zasnuwały ciężkie chmury, było jednak duszno - a Deirdre drżała z zimna, żałując, że nie zabrała ze sobą wzbogaconego futrem płaszcza. Nie zapaliła nawet papierosa, zaplatając ręce na piersi, chowając je pod pachami. Wsparta o kolumny ganku, czekała, aż mężczyzna podejdzie bliżej.
- Nie mogłeś ubrać się bardziej kolorowo? - spytała od razu, żałując, że nie dookreśliła dyspozycji dotyczących przyjaznego wyglądu. Bez wątpienia Mulciber potrafił wyglądać więcej niż zachęcająco, zjednując sobie serca dziewcząt. Dziś także mieli sprawić dobre wrażenie: wątpiła, by urocza Dalia nagle zmieniła zdanie co do losu swych niechcianych dzieci, ale Deirdre zawsze dmuchała na zimne, przygotowując wyjścia awaryjne i dbając o to, by każdy element planu był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Wolała, by Mulciber nie przypominał właściciela zakładu pogrzebowego. - Tommy i Christine, bliźnięta, w grudniu skończą osiem lat - zaczęła rzeczową prezentację, splatając dłonie na podołku, jakby prezentowała streszczenie ważnego spotkania w Ministerstwie Magii. - Są półkrwi, tak jak matka. Ojciec nieznany, ale to któryś ze szlachciców, odwiedzających Dalię w Wenus - Dalia była jej koleżanką z dawnej pracy, histeryczką i narkomanką, całkowicie nieradzącą sobie z rodzicielstwem. Dzieci podrzucała swej matce, lecz gdy stara kobiecina zginęła podczas wybuchu anomalii, została z nimi sama i marzyła o tym, by pozbyć się ich ze swojego poszatkowanego życia. - Wychowywała ich babka. Są zaniedbani i niedożywieni, Dalia nie sprawdza się jako opiekunka, ale w pewien sposób chyba jej na nich zależy - kontynuowała beznamiętnie, dopiero teraz orientując się, że w pewien sposób zatoczyli wraz z Ramseyem koło. Już kiedyś tak rozmawiali, przed laty, w jego ministerialnym gabinecie, gdy przekazywała mu międzynarodowe zmiany w prawie dotyczącym egzekucji magicznych stworzeń. Pamiętała speszenie i irytację, wydawał się jej lekceważący i rozbawiony przejęciem, z jakim referowała owe zmiany - on zaś wydawał się nadętym idiotą, lubującym się w ślepej przemocy. Wiele się zmieniło. Odrzuciła od siebie te myśli, za często powracała do wspomnień: Azkaban zburzył tamę, oddzielająca ją od wód przeszłości, w których topiła się coraz częściej. - Ucieszyła się, gdy powiedziałam, że mogę zabrać je w lepsze miejsce. Problem z głowy, więcej galeonów dla niej i jej ukochanych smoczych pazurów - a dzieci dostaną najlepszą opiekę - wyjaśniła, odpychając się od ściany, by wyminąć Ramseya i przejść przez brudną ulicę. Weszła po schodkach na podniszczony ganek. Zaczekała, aż Mulciber do niej dołączy i przywdziała na twarzy swój uroczy, smutny uśmiech, zarezerwowany na współtowarzyszek dziwkarskiej niewoli. - Przedstawię cię jako mojego drogiego, odpowiedzialnego przyjaciela, kochającego dzieci ponad wszystko - dodała szeptem, kładąc mu dłoń na przedramieniu. Zerknęła na niego z ukosa, prezentując idealną twarz nostalgicznej, przejętej i czułej kobiety; istoty, pragnącej jak najlepiej dla swej przyjaciółki. Rola, w jakiej jeszcze nie miał okazji jej zobaczyć. Oby dotrzymał jej kroku w tym dość krótkim dramacie: trzy akty i powinno być po wszystkim.
Musiała się czymś zająć; czymś wymagającym całkowitej uwagi, pozwalającej wyrwać się z objęć dementorów i pokrytych liszajami więźniów, powracających do niej w koszmarnych wizjach. Gdy tylko doszła do siebie po pobycie w Azkabanie, zabrała się do dzieła: miała stworzyć podwaliny badań nad obskurusami, zadbać o przyprowadzenie dzieci, ślicznych stworzeń, mających przyczynić się do czegoś wielkiego. Szybko nakreśliła list do Ramseya oraz Dalii, przypominając jej rozmowę o dzieciach - toczyły ją przed dwoma tygodniami, nadszedł więc czas, by sfinalizować przejęcie problemu.
Dziś nie przywdziała czerni. Miała na sobie bordową spódnicę i białą, elegancką koszulę, na którą opadały równo rozczesane, czarne włosy. Róż na policzkach przykrywał niezdrową bladość, a delikatnie czerwone usta nadawały jej zdrowego wyglądu. Prezentowała się dobrze, a skupienie na postawionym przed sobą zadaniu na chwilę uwolniło ją od depresyjnej paranoi. Oczekiwała Ramseya cierpliwie, opierając się plecami o ścianę jednego z budynków. Gdy ujrzała mężczyznę, uśmiechnęła się do niego jak do dawno niewidzianego przyjaciela, lecz oczy pozostawały martwe. Musiała popracować nad spojrzeniem, powracała do teatralnej perfekcji, wyprostowana, o łagodnych gestach i żywym tonie głosu, zdradzały ją tylko rozszerzone źrenice. Jakby ciągle się bała, jakby jakaś jej część utknęła w Azkabanie już na zawsze, jakby cień dementorów towarzyszył jej na każdym kroku, przejmując nienaturalnym chłodem. Pogoda nie dopisywała, niebo zasnuwały ciężkie chmury, było jednak duszno - a Deirdre drżała z zimna, żałując, że nie zabrała ze sobą wzbogaconego futrem płaszcza. Nie zapaliła nawet papierosa, zaplatając ręce na piersi, chowając je pod pachami. Wsparta o kolumny ganku, czekała, aż mężczyzna podejdzie bliżej.
- Nie mogłeś ubrać się bardziej kolorowo? - spytała od razu, żałując, że nie dookreśliła dyspozycji dotyczących przyjaznego wyglądu. Bez wątpienia Mulciber potrafił wyglądać więcej niż zachęcająco, zjednując sobie serca dziewcząt. Dziś także mieli sprawić dobre wrażenie: wątpiła, by urocza Dalia nagle zmieniła zdanie co do losu swych niechcianych dzieci, ale Deirdre zawsze dmuchała na zimne, przygotowując wyjścia awaryjne i dbając o to, by każdy element planu był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Wolała, by Mulciber nie przypominał właściciela zakładu pogrzebowego. - Tommy i Christine, bliźnięta, w grudniu skończą osiem lat - zaczęła rzeczową prezentację, splatając dłonie na podołku, jakby prezentowała streszczenie ważnego spotkania w Ministerstwie Magii. - Są półkrwi, tak jak matka. Ojciec nieznany, ale to któryś ze szlachciców, odwiedzających Dalię w Wenus - Dalia była jej koleżanką z dawnej pracy, histeryczką i narkomanką, całkowicie nieradzącą sobie z rodzicielstwem. Dzieci podrzucała swej matce, lecz gdy stara kobiecina zginęła podczas wybuchu anomalii, została z nimi sama i marzyła o tym, by pozbyć się ich ze swojego poszatkowanego życia. - Wychowywała ich babka. Są zaniedbani i niedożywieni, Dalia nie sprawdza się jako opiekunka, ale w pewien sposób chyba jej na nich zależy - kontynuowała beznamiętnie, dopiero teraz orientując się, że w pewien sposób zatoczyli wraz z Ramseyem koło. Już kiedyś tak rozmawiali, przed laty, w jego ministerialnym gabinecie, gdy przekazywała mu międzynarodowe zmiany w prawie dotyczącym egzekucji magicznych stworzeń. Pamiętała speszenie i irytację, wydawał się jej lekceważący i rozbawiony przejęciem, z jakim referowała owe zmiany - on zaś wydawał się nadętym idiotą, lubującym się w ślepej przemocy. Wiele się zmieniło. Odrzuciła od siebie te myśli, za często powracała do wspomnień: Azkaban zburzył tamę, oddzielająca ją od wód przeszłości, w których topiła się coraz częściej. - Ucieszyła się, gdy powiedziałam, że mogę zabrać je w lepsze miejsce. Problem z głowy, więcej galeonów dla niej i jej ukochanych smoczych pazurów - a dzieci dostaną najlepszą opiekę - wyjaśniła, odpychając się od ściany, by wyminąć Ramseya i przejść przez brudną ulicę. Weszła po schodkach na podniszczony ganek. Zaczekała, aż Mulciber do niej dołączy i przywdziała na twarzy swój uroczy, smutny uśmiech, zarezerwowany na współtowarzyszek dziwkarskiej niewoli. - Przedstawię cię jako mojego drogiego, odpowiedzialnego przyjaciela, kochającego dzieci ponad wszystko - dodała szeptem, kładąc mu dłoń na przedramieniu. Zerknęła na niego z ukosa, prezentując idealną twarz nostalgicznej, przejętej i czułej kobiety; istoty, pragnącej jak najlepiej dla swej przyjaciółki. Rola, w jakiej jeszcze nie miał okazji jej zobaczyć. Oby dotrzymał jej kroku w tym dość krótkim dramacie: trzy akty i powinno być po wszystkim.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ostatnie dni dały mu się we znaki bardziej, niż przypuszczał. Szukał zapomnienia, szukał rozrywek i uciech, które odciągną go od Azkabanu, od zimnych wspomnień, które zalegały w trzewiach, zagnieździły się w umyśle wraz z niepokojem wpędzającym go w zamyślenie i niespodziewająco wtrącającym w czujność, po przebudzeniu. Niechciane myśli i wspomnienia wiły gniazda w zakamarkach, nie dając się przepędzić. Pamiętał iloma sprawami powinien się zająć, jak wiele miał na głowie, a na czym nie potrafił się w ogóle skupić. W ostatnich dniach przyłapywał się na tym; patrzył przed siebie, nieobecny i zupełnie nieświadomy tego, co dzieje się wokół. Potrafił zastygnąć w bezruchu podczas wykonywania czynności, pogrążając w rozmyśleniach, których nie kontrolował. Dopiero nieuzasadniona obawa, intuicyjna czujność ostrzegająca przed zagrożeniem wytrącała go z tego letargu. Bardziej milczący, spokojny, nawet nieco flegmatyczny — potrzebował koncentracji, celu, by przejąć znów nad swoim umysłem kontrolę.
Wieści od Deirdre sprowadziły jego uwagę na określone tory, przypomniały o wielkich planach i pomysłach, które zamierzali wcielić w życie. Był gotów do tego, by znów zająć się badaniami, powrócić do swoich czynności i szybkiego trybu życia, w którym casu brakowało mu na wszystko. Pojawił się na miejscu ubrany jak zwykle, pomimo wyraźnej prośby Deirdre. Nie zlekceważył jej umyślnie; jego garderoba miała nudną zawartość, zawierała ubrania w kolorze czerni i bieli, kilka w odcieniach grafitu, który pasował do jego tęczówek. Przywdział więc klasyczną czerń w postaci zapiętej na ostatni guzik koszuli i spodni ściągniętych skórzanym paskiem.
— Chciałaś bym ubrał się porządnie, zupełnie jakbym zazwyczaj wyglądał jak obszczymurek — zakpił, unosząc brwi. Spojrzał po sobie, wygładził dłońmi koszulę na piersi.— Co ci się nie podoba?
Ona zaś, w przeciwieństwie do niego, wyglądała nietypowo jak na siebie. Spódnica w kolorze, biała koszula — odkąd pamiętał widywał ją w cmentarnej czerni dziś wyglądała na dobrze usytuowaną, zadowoloną z życia kobietę o statecznej rzeczywistości. Tylko jej wzrok był pogrążony w smutku, zdradzał strach, wątpliwości zagnieżdżone głęboko w jej sercu.
—Osiem lat.— Mogłyby być młodsze, ale brał co było, nie zamierzał wybrzydzać. Wbrew pozorom znaleźć matkę, która odda w inne, dobre ręce swoje dziecko było trudniej niż przypuszczał. Wysłuchał Deirdre uważnie, wcześniej ruchem dłoni zachęcając ją do ruszenia — powinni iść, nie mieli czasu do stracenia. Po wszystkim kiwnął głową. — Będą dobrym materiałem do badań, przynajmniej do części testowej. Nie wiemy w jakim powinny być wieku, by zwiększyć szanse powodzenia. Ich kiepskie warunki fizyczne nam pomogą osiągnąć to, co chcemy. Zakorzenimy w nich nienawiść do magii, zmusimy do tego, by się chciały jej pozbyć. Ale przedtem musimy zabezpieczyć lokal, trzeba rzucić na niego kilka zaklęć ochronnych. To dobry sposób, by poćwiczyć— Cichą propozycjś, tym to właśnie było, niczym więcej. Czekało ich wiele pracy, nie tylko nad sobą, pomieszczeniami, w których będą trzymać dzieci, ale przede wszystkim nad nimi — obiektami badań, które musieli odpowiednio psychologicznie przygotować do stworzenia obskurusa.
— Jesteś gotowa na bycie mamą przez chwilę?— Zerknął na nią z ukosa, a po chwili się uśmiechnął. Znał jej odpowiedź, ale nie mógł się powstrzymać. Chciał ujrzeć wyraz jej twarzy, choćby cień prawdziwych uczuć pojawiających się na samą myśl. — Jej dzieci będą w świetnych rękach — podsumował krótko, z satysfakcją, licząc na to, że w cieniu ostatnich spraw to okaże się drobnym sukcesem. Wyczekiwał tego przełomu, tych badań, egzekucji, z zapartym tchem.
Schodami na górę dotali na miejsce. Ramsey dłonią przeczesał włosy, dziś nadzwyczaj gładko ułożone. Jej propozycja przedstawienia go zmusiła go do spojrzenia na nią niepewnie — nie wyglądał na miłośnika dzieci, choć miał do nich ambiwalentny stosunek, zwykle tylko przeszkadzały we wszystkim, a udawanie takiego brzmiało jak męczarnia. Zapukał, nie odrywając spojrzenia od uśmiechniętej Deirdre. Czujnie, z niezadowoleniem mierzył ją wzrokiem, póki drzwi się nie otworzyły. Wtedy i na jego twarzy pojawił się spokojny, czarujący uśmiech, którym obdarzył kobietę wychodzącą mu na przeciw.
— Dzień dobry.
Wieści od Deirdre sprowadziły jego uwagę na określone tory, przypomniały o wielkich planach i pomysłach, które zamierzali wcielić w życie. Był gotów do tego, by znów zająć się badaniami, powrócić do swoich czynności i szybkiego trybu życia, w którym casu brakowało mu na wszystko. Pojawił się na miejscu ubrany jak zwykle, pomimo wyraźnej prośby Deirdre. Nie zlekceważył jej umyślnie; jego garderoba miała nudną zawartość, zawierała ubrania w kolorze czerni i bieli, kilka w odcieniach grafitu, który pasował do jego tęczówek. Przywdział więc klasyczną czerń w postaci zapiętej na ostatni guzik koszuli i spodni ściągniętych skórzanym paskiem.
— Chciałaś bym ubrał się porządnie, zupełnie jakbym zazwyczaj wyglądał jak obszczymurek — zakpił, unosząc brwi. Spojrzał po sobie, wygładził dłońmi koszulę na piersi.— Co ci się nie podoba?
Ona zaś, w przeciwieństwie do niego, wyglądała nietypowo jak na siebie. Spódnica w kolorze, biała koszula — odkąd pamiętał widywał ją w cmentarnej czerni dziś wyglądała na dobrze usytuowaną, zadowoloną z życia kobietę o statecznej rzeczywistości. Tylko jej wzrok był pogrążony w smutku, zdradzał strach, wątpliwości zagnieżdżone głęboko w jej sercu.
—Osiem lat.— Mogłyby być młodsze, ale brał co było, nie zamierzał wybrzydzać. Wbrew pozorom znaleźć matkę, która odda w inne, dobre ręce swoje dziecko było trudniej niż przypuszczał. Wysłuchał Deirdre uważnie, wcześniej ruchem dłoni zachęcając ją do ruszenia — powinni iść, nie mieli czasu do stracenia. Po wszystkim kiwnął głową. — Będą dobrym materiałem do badań, przynajmniej do części testowej. Nie wiemy w jakim powinny być wieku, by zwiększyć szanse powodzenia. Ich kiepskie warunki fizyczne nam pomogą osiągnąć to, co chcemy. Zakorzenimy w nich nienawiść do magii, zmusimy do tego, by się chciały jej pozbyć. Ale przedtem musimy zabezpieczyć lokal, trzeba rzucić na niego kilka zaklęć ochronnych. To dobry sposób, by poćwiczyć— Cichą propozycjś, tym to właśnie było, niczym więcej. Czekało ich wiele pracy, nie tylko nad sobą, pomieszczeniami, w których będą trzymać dzieci, ale przede wszystkim nad nimi — obiektami badań, które musieli odpowiednio psychologicznie przygotować do stworzenia obskurusa.
— Jesteś gotowa na bycie mamą przez chwilę?— Zerknął na nią z ukosa, a po chwili się uśmiechnął. Znał jej odpowiedź, ale nie mógł się powstrzymać. Chciał ujrzeć wyraz jej twarzy, choćby cień prawdziwych uczuć pojawiających się na samą myśl. — Jej dzieci będą w świetnych rękach — podsumował krótko, z satysfakcją, licząc na to, że w cieniu ostatnich spraw to okaże się drobnym sukcesem. Wyczekiwał tego przełomu, tych badań, egzekucji, z zapartym tchem.
Schodami na górę dotali na miejsce. Ramsey dłonią przeczesał włosy, dziś nadzwyczaj gładko ułożone. Jej propozycja przedstawienia go zmusiła go do spojrzenia na nią niepewnie — nie wyglądał na miłośnika dzieci, choć miał do nich ambiwalentny stosunek, zwykle tylko przeszkadzały we wszystkim, a udawanie takiego brzmiało jak męczarnia. Zapukał, nie odrywając spojrzenia od uśmiechniętej Deirdre. Czujnie, z niezadowoleniem mierzył ją wzrokiem, póki drzwi się nie otworzyły. Wtedy i na jego twarzy pojawił się spokojny, czarujący uśmiech, którym obdarzył kobietę wychodzącą mu na przeciw.
— Dzień dobry.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Wszystko mi się podoba – odpowiedziała uprzejmie, prawie tak, jakby sądziła, że Ramsey naprawdę przejął się zawoalowaną krytyką swego ubioru i ten drobny komplement mógł poprawić mu humor. Zrezygnowała też z tłumaczenia różnicy pomiędzy porządnym a przyjaznym, niuanse, istotne dla niepełnoletnich, zapewne wykraczały poza rozumienie dorosłego mężczyzny. – Po prostu dzieci, z niezrozumiałych powodów, nie lubią czerni. Błękit nieba, żółć słońca, czerwień kwiatów - wiesz, radość i stymulacja niedorozwiniętych zmysłów – wytłumaczyła cierpliwie, lekko mrużąc oczy, by spróbować wyobrazić sobie Mulcibera w kolorach tęczy. Dziwna wizja, właściwie bardziej niepokojąca, niż stonowana czerń. Intensywne barwy w połączeniu z bladą twarzą oraz przenikliwym spojrzeniem wywoływałyby gwałtowniejszą reakcję niż smutny pan w szarościach. – Trochę uśmiechu też nie zaszkodziłoby – poinstruowała go delikatnie, licząc na to, że Ramsey posiada w swym ograniczonym repertuarze emocji coś poza uśmiechem sarkazmu, uśmiechem mordu bądź uśmiechem zadowolonego z siebie sadysty. Na szczęście to ona miała robić lepsze wrażenie, nikt nie wymagał od mężczyzn przesadnego zaangażowania w sprawy dzieci. Rolą Mulcibera było zagwarantowanie finansowego wsparcia oraz męskiego wychowania chłopca, by ten dorastał z wzorem ojca, którego do tej pory nie mógł mieć.
- Druga przyjaciółka ma chyba młodsze dziecko – weszła mu w słowo, sugerując gotowość do sprowadzenia jeszcze jednej przydatnej istoty. Kilka koleżanek z Wenus darzyło Deirdre sympatią, zwłaszcza te, które odeszły z burdelu szybciej, nie odczuwając tak rywalizacji oraz wywyższania Miu, zdobywającej najwięcej klientów. Dalia należała do tego wąskiego grona, przekonanie jej nie stanowiło trudności, a im więcej obiektów badań zdobędą, tym większe szanse powodzenia. Zwłaszcza w odpowiedniej przestrzeni. – Możesz na mnie liczyć. Ostatnio dużo uwagi poświęciłam zaklęciom obronnym, myślę, że wiem co pomoże zabezpieczyć pomieszczenia – odpowiedziała od razu, wsparcie w tym zakresie wydawało się naturalne. Fascynowały ją plany Mulcibera, a moc, którą chcieli wskrzesić, zapierała dech w piersiach swym pięknem, opartym na niewinnym cierpieniu. Wspólną pracę nad badaniami traktowała w kategoriach przyjemności, zapewne mozolnej i trudnej, często kończącej się porażkami, ale żadna wielka rzecz nie została zbudowana bez ofiar.
Ostatnie pytanie Mulcibera nie zaskoczyło jej, odwzajemniła uśmiech. – Oczywiście. Udawanie troskliwych macierzyńskich uczuć jest znacznie łatwiejsza od udawania orgazmu – odpowiedziała prosto. Nauczyła się kłamstw, zacierania granicy między ułudą a jawą, wprowadzania w błąd i manipulacji. Zwodzenie wiecznie zaćpanej, zdesperowanej byłej prostytutki było proste, wystarczyło okazać odpowiednią ilość serca i galeonów, posypując gorzkie lekarstwo słodyczą lepszego życia dla dzieci. Poniekąd mówiła Dalii prawdę; opowiadała, że osiągną coś wielkiego, że pod ich opieką, w specjalnym domu dla uzdolnionych, będą czuły się znacznie lepiej niż w brudnej melinie i że wykorzystają potencjał tkwiący w drobnych ciałkach i umysłach. Dzisiejsza wizyta miała być tylko technicznym odbiorem, miała nadzieję, że Dalia będzie na tyle trzeźwa, by otworzyć im drzwi. – Masz doskonały wzór ojcostwa, nie ma co do tego wątpliwości – potwierdziła wspomniane dobre ręce prawie śpiewnie, wślizgując się w skórę innej Deirdre, czułej, rozbawionej i zarazem zdecydowanej.
Gdy drzwi się otworzyły, puściła ramię niezadowolonego Ramseya, obejmując Dalię i całując ją w obydwa policzki. – Jak się czujesz w tym wielkim dniu? – spytała od progu przyjacielsko, chwytając kobietę za ramiona: w czułym geście, ale także po to, by spojrzeć jej prosto w oczy i ocenić, w jakim jest stanie. Nie było najlepiej, lecz widywała ją w gorszych okolicznościach. – To przyjaciel, o którym ci opowiadałam. Będzie wspaniałym opiekunem dla małego Tommy'ego. Wiesz, jak ważny jest mężczyzna w wychowaniu chłopców – zaczęła poufale, biorąc kobietę pod ramię, by wprowadzić ich do obskurnego salonu. Cóż, sama Dalia nie miała ojca, o czym często wspominała podczas rozpaczliwych rozmów w buduarze; chyba nie chciała, by dzieci poszły w jej ślady. Deirdre umacniała więc przekonanie o tym, że zrobi dobrze oddając je pod opiekę; że zyskają na tym i dzieci i ona sama, mogąc robić to, co kochała najbardziej - odurzać się i staczać. - Dzieci są u siebie, w pokoju? W jakim są stanie?- upewniła się, przystając przy kanapie. W kieszeni szaty trzymała fiolkę eliksiru, którym zamierzali napoić bliźnięta, na razie znajdujące się na końcu mieszkania, za równie obdrapanym korytarzem. Uśmiechnęła się do Ramseya. - Nie możemy się doczekać, by je zobaczyć - dodała z zaskakującą dla kogoś, kto znał ją naprawdę, czułością.
- Druga przyjaciółka ma chyba młodsze dziecko – weszła mu w słowo, sugerując gotowość do sprowadzenia jeszcze jednej przydatnej istoty. Kilka koleżanek z Wenus darzyło Deirdre sympatią, zwłaszcza te, które odeszły z burdelu szybciej, nie odczuwając tak rywalizacji oraz wywyższania Miu, zdobywającej najwięcej klientów. Dalia należała do tego wąskiego grona, przekonanie jej nie stanowiło trudności, a im więcej obiektów badań zdobędą, tym większe szanse powodzenia. Zwłaszcza w odpowiedniej przestrzeni. – Możesz na mnie liczyć. Ostatnio dużo uwagi poświęciłam zaklęciom obronnym, myślę, że wiem co pomoże zabezpieczyć pomieszczenia – odpowiedziała od razu, wsparcie w tym zakresie wydawało się naturalne. Fascynowały ją plany Mulcibera, a moc, którą chcieli wskrzesić, zapierała dech w piersiach swym pięknem, opartym na niewinnym cierpieniu. Wspólną pracę nad badaniami traktowała w kategoriach przyjemności, zapewne mozolnej i trudnej, często kończącej się porażkami, ale żadna wielka rzecz nie została zbudowana bez ofiar.
Ostatnie pytanie Mulcibera nie zaskoczyło jej, odwzajemniła uśmiech. – Oczywiście. Udawanie troskliwych macierzyńskich uczuć jest znacznie łatwiejsza od udawania orgazmu – odpowiedziała prosto. Nauczyła się kłamstw, zacierania granicy między ułudą a jawą, wprowadzania w błąd i manipulacji. Zwodzenie wiecznie zaćpanej, zdesperowanej byłej prostytutki było proste, wystarczyło okazać odpowiednią ilość serca i galeonów, posypując gorzkie lekarstwo słodyczą lepszego życia dla dzieci. Poniekąd mówiła Dalii prawdę; opowiadała, że osiągną coś wielkiego, że pod ich opieką, w specjalnym domu dla uzdolnionych, będą czuły się znacznie lepiej niż w brudnej melinie i że wykorzystają potencjał tkwiący w drobnych ciałkach i umysłach. Dzisiejsza wizyta miała być tylko technicznym odbiorem, miała nadzieję, że Dalia będzie na tyle trzeźwa, by otworzyć im drzwi. – Masz doskonały wzór ojcostwa, nie ma co do tego wątpliwości – potwierdziła wspomniane dobre ręce prawie śpiewnie, wślizgując się w skórę innej Deirdre, czułej, rozbawionej i zarazem zdecydowanej.
Gdy drzwi się otworzyły, puściła ramię niezadowolonego Ramseya, obejmując Dalię i całując ją w obydwa policzki. – Jak się czujesz w tym wielkim dniu? – spytała od progu przyjacielsko, chwytając kobietę za ramiona: w czułym geście, ale także po to, by spojrzeć jej prosto w oczy i ocenić, w jakim jest stanie. Nie było najlepiej, lecz widywała ją w gorszych okolicznościach. – To przyjaciel, o którym ci opowiadałam. Będzie wspaniałym opiekunem dla małego Tommy'ego. Wiesz, jak ważny jest mężczyzna w wychowaniu chłopców – zaczęła poufale, biorąc kobietę pod ramię, by wprowadzić ich do obskurnego salonu. Cóż, sama Dalia nie miała ojca, o czym często wspominała podczas rozpaczliwych rozmów w buduarze; chyba nie chciała, by dzieci poszły w jej ślady. Deirdre umacniała więc przekonanie o tym, że zrobi dobrze oddając je pod opiekę; że zyskają na tym i dzieci i ona sama, mogąc robić to, co kochała najbardziej - odurzać się i staczać. - Dzieci są u siebie, w pokoju? W jakim są stanie?- upewniła się, przystając przy kanapie. W kieszeni szaty trzymała fiolkę eliksiru, którym zamierzali napoić bliźnięta, na razie znajdujące się na końcu mieszkania, za równie obdrapanym korytarzem. Uśmiechnęła się do Ramseya. - Nie możemy się doczekać, by je zobaczyć - dodała z zaskakującą dla kogoś, kto znał ją naprawdę, czułością.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ubiór nie miał takiego znaczenia. Powinien być schludny, czysty, powinien odpowiednio pachnieć — a jego szaty przesiąkały jego zapachem: cytryn, pomarańczy, anyżu, skóry i tytoniu. Dla niego przyjazny brzmiał zamiennie z porządnie; mógł budzić zaufanie, sprawiać dobre wrażenie, zadowalać poczucie estetyki. Nie przyszło by mu nawet do głowy, by wprowadzić do swej garderoby fulary w kolorze fioletu lub czerwieni, kamizelki z brązu, czy butelkowej zieleni — nawet ciemne, nawet przygaszone, wyglądałyby dziwnie, a może to on wyglądałby inaczej, wyróżniałby się bardziej, rzucał w oczy — a przecież tego nie chciał, wolał niknąć w cieniu. Miała więc rację, nie przejął się jej wyrzutem, a jej odruchowy komplement go nie obszedł. Podniósł jednak na nią wzrok, brwi uniósł ze zdumieniem, choć sam nie był pewien, czy bardziej zdziwiły go przedstawione przez nią fakty, czy to, że je znała tak szczegółowo.
— Wnikliwa analiza. Masz jakieś doświadczenie?— W pilnowaniu dzieci, zajmowaniu się nimi, znaniu ich upodobań i nierozwiniętej psychiki? Nie podejrzewałby ją o to, nie tylko przez wzgląd na dawny zawód. Nie pasowała mu do roli matki, opiekunki — była wojowniczką, choć nie otwarcie idącą na front z ciężką tarczą w ręku, a żmiją pełzającą pomiędzy nogami sojuszników, gadem, który oplatał się wokół wrogów i w najmniej oczekiwanym momencie atakował. On sam nie miał żadnych doświadczeń; nie zauważał dzieci, zupełnie jakby nie istniały w jego rzeczywistości. Wydawało mu się, że nawet sam, jako dziecko, odbiegał wyglądem i zachowaniem od swoich rówieśników, a może zwyczajnie zapomniał, jak to było, gdy był małym, bezbronnym chłopcem, który jeszcze nie znał niewybaczalnych inkantacji. Czarna magia wsiąknęła w niego głęboko, wpłynęła na jego światopogląd i sposób patrzenia.
— Jaki wolisz? — Uśmiech. — Pełen zainteresowania, czy rezerwy?— Przybrałby każdy, potrafiąc — nie tak dobrze jak ona — przybierać różne maski. Zmierzył ją wzrokiem uważnie — ciekaw jej roli, postawy. Widma Azkabanu, ciężkość na barkach na moment zelżały, spływały wolno po rago ramionach, jak ciężki, przemoczony płaszcz. Pomyślał, że może być nawet zabawnie, odrobina rozrywki się przyda — i jemu i jej.
— Doskonale — odparł krótko, przytrzymując jej dłoń, gdy wchodzili po schodach, puszczając później, by musnąć jej plecy dłonią i puścić ją przodem.
— Powinniśmy zacząć jak najwcześniej. Jeśli sprowadzimy tam już dzieci, będziemy narażeni na ich działanie, anomalie bywają kapryśne, a nam nie potrzeba dodatkowych wrażeń.— Przed ucieczką obiektów badań Gwiezdny Prorok został już zabezpieczony, drzwi zaryglowane, piwnica przygotowana na ich przyjęcie. Prowizoryczne prycze, miski — jak w celach — czekały na użytkowników. Nikt nie mógł usłyszeć ich krzyków, poczuć anomalii, które będą dawać o sobie znać. Ryzyko będzie wielkie, im więcej ich uda się zgromadzić, tym silniejsze będzie natężenie niestabilnej mocy. Zdawali sobie sprawę, jak wielkie zagrożenie będą stanowić, musieli powziąć wszelkie środki ostrożności, aby móc skupić się na wynikach badań, nie walce z mocą. — Jeszcze jedno — powiedział cicho, zatrzymując się tuż przed drzwiami. Zbliżył się do niej, na wypadek, gdyby zza drzwi ktoś miał ich usłyszeć. Nie powiedział jej o jednej, bardzo istotnej kwestii — jak zamierzali uczynić z dzieci obskurusy.— Będziemy w nich budować niechęć do magii, nienawiść, będziemy je zmuszać do tego, by tłumiły ją w sobie — my, on i Ignotus.[/b]— Będą ci ufać [/b]— Tak powinno pozostać aż do końca, ktoś musi mieć możliwość panowania nad nimi. Im, jako oprawcom, może się to nie udać. — Będziesz musiała po wszystkim zapewnić je, że są bezpieczne. Będziesz musiała nimi kierować — by niszczycielska moc, którą uwolnią nie pogrążyła w chaosie całego Londynu — nie w trakcie badań. Zostawią to Czarnemu Panu, to on będzie miał możliwość dysponowania dziećmi.
Uśmiechnął się w odpowiedzi na jej słowa. Rozumiał doskonale. Była doskonałą aktorką, wiedział, że sobie poradzi i wcieli się w swoją rolę z przyjemnością. Wzór ojcostwa zbył milczeniem. Stalowe tęczówki od razu skierował na kobietę, która wyglądała marnie, choć i to jawiło się niczym wielkie niedopowiedzenie. Nowa, odmieniona Deirdre, przyjazna, opiekuńcza i słodka, jak wino spijane z jej pełnych ust w Wenus przez łaknących czułości i satysfakcji. Tymi samymi wargami, którymi wypowiadała fałszywe słowa karmiła swoich gości, pozwalając im wierzyć, że są wyjątkowi i jedyni, najważniejsi. Nie dziwiło go, że Dalia połknęła przynętę, uwierzyła jej słowom — była przekonywująca, doskonała. Obserwował jej grę przez chwilę, jakby sam był widzem niebywałego spektaklu, a nie drugoplanowym aktorem, który asystował gwieździe w dniu premiery. Dopiero po chwili się przywitał i za kobietami wszedł do nędznego mieszkania. Pełen życzliwości uśmiech sprawił, że jego twarz złagodniała, migdałowe oczy wygięły się w przyjemnym wyrazie. Zareagował bez przesadnej uprzejmości, zachowując stonowaną rezerwę.
— Otrzyma wszystko, czego potrzebuje, by wyrosnąć na silnego, dzielnego mężczyznę — zapewnił ją, wchodząc w głąb pomieszczenia, które przelotnie omiótł wzrokiem. — Będzie pani z niego dumna, dokona rzeczy wielkich.— Przyczyni się do przełomu w badaniach, które zmienią świat. Ten świat, w którym żyła — kto wie, może jeszcze kiedyś się spotkają. Mimochodem zbliżył się w kierunku, który po czasie zwiastował drogę do dziecięcego pokoju. Odwrócił się do Deirdre. — Chciałbym się przywitać.— Zawtórował jej entuzjazmowi, napotykając jej spojrzenie po drodze: pełne nieznanych emocji, wrażeń, jednocześnie fałszywe i ulotne.
— Wnikliwa analiza. Masz jakieś doświadczenie?— W pilnowaniu dzieci, zajmowaniu się nimi, znaniu ich upodobań i nierozwiniętej psychiki? Nie podejrzewałby ją o to, nie tylko przez wzgląd na dawny zawód. Nie pasowała mu do roli matki, opiekunki — była wojowniczką, choć nie otwarcie idącą na front z ciężką tarczą w ręku, a żmiją pełzającą pomiędzy nogami sojuszników, gadem, który oplatał się wokół wrogów i w najmniej oczekiwanym momencie atakował. On sam nie miał żadnych doświadczeń; nie zauważał dzieci, zupełnie jakby nie istniały w jego rzeczywistości. Wydawało mu się, że nawet sam, jako dziecko, odbiegał wyglądem i zachowaniem od swoich rówieśników, a może zwyczajnie zapomniał, jak to było, gdy był małym, bezbronnym chłopcem, który jeszcze nie znał niewybaczalnych inkantacji. Czarna magia wsiąknęła w niego głęboko, wpłynęła na jego światopogląd i sposób patrzenia.
— Jaki wolisz? — Uśmiech. — Pełen zainteresowania, czy rezerwy?— Przybrałby każdy, potrafiąc — nie tak dobrze jak ona — przybierać różne maski. Zmierzył ją wzrokiem uważnie — ciekaw jej roli, postawy. Widma Azkabanu, ciężkość na barkach na moment zelżały, spływały wolno po rago ramionach, jak ciężki, przemoczony płaszcz. Pomyślał, że może być nawet zabawnie, odrobina rozrywki się przyda — i jemu i jej.
— Doskonale — odparł krótko, przytrzymując jej dłoń, gdy wchodzili po schodach, puszczając później, by musnąć jej plecy dłonią i puścić ją przodem.
— Powinniśmy zacząć jak najwcześniej. Jeśli sprowadzimy tam już dzieci, będziemy narażeni na ich działanie, anomalie bywają kapryśne, a nam nie potrzeba dodatkowych wrażeń.— Przed ucieczką obiektów badań Gwiezdny Prorok został już zabezpieczony, drzwi zaryglowane, piwnica przygotowana na ich przyjęcie. Prowizoryczne prycze, miski — jak w celach — czekały na użytkowników. Nikt nie mógł usłyszeć ich krzyków, poczuć anomalii, które będą dawać o sobie znać. Ryzyko będzie wielkie, im więcej ich uda się zgromadzić, tym silniejsze będzie natężenie niestabilnej mocy. Zdawali sobie sprawę, jak wielkie zagrożenie będą stanowić, musieli powziąć wszelkie środki ostrożności, aby móc skupić się na wynikach badań, nie walce z mocą. — Jeszcze jedno — powiedział cicho, zatrzymując się tuż przed drzwiami. Zbliżył się do niej, na wypadek, gdyby zza drzwi ktoś miał ich usłyszeć. Nie powiedział jej o jednej, bardzo istotnej kwestii — jak zamierzali uczynić z dzieci obskurusy.— Będziemy w nich budować niechęć do magii, nienawiść, będziemy je zmuszać do tego, by tłumiły ją w sobie — my, on i Ignotus.[/b]— Będą ci ufać [/b]— Tak powinno pozostać aż do końca, ktoś musi mieć możliwość panowania nad nimi. Im, jako oprawcom, może się to nie udać. — Będziesz musiała po wszystkim zapewnić je, że są bezpieczne. Będziesz musiała nimi kierować — by niszczycielska moc, którą uwolnią nie pogrążyła w chaosie całego Londynu — nie w trakcie badań. Zostawią to Czarnemu Panu, to on będzie miał możliwość dysponowania dziećmi.
Uśmiechnął się w odpowiedzi na jej słowa. Rozumiał doskonale. Była doskonałą aktorką, wiedział, że sobie poradzi i wcieli się w swoją rolę z przyjemnością. Wzór ojcostwa zbył milczeniem. Stalowe tęczówki od razu skierował na kobietę, która wyglądała marnie, choć i to jawiło się niczym wielkie niedopowiedzenie. Nowa, odmieniona Deirdre, przyjazna, opiekuńcza i słodka, jak wino spijane z jej pełnych ust w Wenus przez łaknących czułości i satysfakcji. Tymi samymi wargami, którymi wypowiadała fałszywe słowa karmiła swoich gości, pozwalając im wierzyć, że są wyjątkowi i jedyni, najważniejsi. Nie dziwiło go, że Dalia połknęła przynętę, uwierzyła jej słowom — była przekonywująca, doskonała. Obserwował jej grę przez chwilę, jakby sam był widzem niebywałego spektaklu, a nie drugoplanowym aktorem, który asystował gwieździe w dniu premiery. Dopiero po chwili się przywitał i za kobietami wszedł do nędznego mieszkania. Pełen życzliwości uśmiech sprawił, że jego twarz złagodniała, migdałowe oczy wygięły się w przyjemnym wyrazie. Zareagował bez przesadnej uprzejmości, zachowując stonowaną rezerwę.
— Otrzyma wszystko, czego potrzebuje, by wyrosnąć na silnego, dzielnego mężczyznę — zapewnił ją, wchodząc w głąb pomieszczenia, które przelotnie omiótł wzrokiem. — Będzie pani z niego dumna, dokona rzeczy wielkich.— Przyczyni się do przełomu w badaniach, które zmienią świat. Ten świat, w którym żyła — kto wie, może jeszcze kiedyś się spotkają. Mimochodem zbliżył się w kierunku, który po czasie zwiastował drogę do dziecięcego pokoju. Odwrócił się do Deirdre. — Chciałbym się przywitać.— Zawtórował jej entuzjazmowi, napotykając jej spojrzenie po drodze: pełne nieznanych emocji, wrażeń, jednocześnie fałszywe i ulotne.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Docenienie analizy dziecięcego rozwoju nie połechtało ego Deirdre. Odpowiedziała na zdziwione spojrzenie stoickim spokojem, tylko przez moment zastanawiając się, czy postawić na szczerość czy znów ominąć istotne fakty ze swojego życia. Przed kimś innym, nie naznaczonym Mrocznym Znakiem, zapewne zagrałaby inną rolę - lecz wśród Śmierciożerców nie powinny istnieć tajemnice. Niekiedy mogły decydować o życiu, śmierci lub bezpieczeństwu podejmowanej misji. Im mniej niewiadomych znajdowało się w równaniu prowadzącym do potęgi, tym lepiej. - Mam młodsze rodzeństwo - wyznała beznamiętnie, gdzieś głębiej, pod warstwą obojętności, czując dziwny dyskomfort, spowodowany obnażaniem prywatnych spraw przed Mulciberem. Był czas, gdy go nienawidziła, lecz to uczucie spłonęło, zamieniając się w popiół, rozwiany już w cztery strony świata - i przypominający o sobie gorzkim posmakiem w najmniej spodziewanych momentach.
- Zainteresowania - wybrała od razu, bez zawahania, mrużąc oczy, jakby mogło to pomóc w ocenie ujmującego uśmiechu Ramseya. Pamiętała wyraz uprzejmej wyższości, z którego słynął za ministerialnych czasów swego poprzedniego stanowiska; pamiętała też złowrogi grymas, jakim obdarzył ją już od progu komnaty Miu, gdy odmówiła mu gościny. Nie przypuszczała wtedy, że będzie w stanie współpracować z nim w pokoju, obdarzając go zasłużonym szacunkiem. Chęć mordu oraz wycięcia mu żywcem wnętrzności gdzieś zniknęła, rozpłynęła się, tak, jakby naprawdę pogrzebała animozje Czarnej Orchidei, zyskując nowe spojrzenie Deirdre. Chciała rozpatrywać to w ten sposób, dusiła więc instynktowne odruchy, nakazujące zwiększenie dystansu i wyszarpnięcie ręki - to nie pomogłoby w zachowaniu pozorów odpowiedzialnej i troskliwej pary, gotowej sprowadzić na dzieci Dalii największe szczęście.
Kiwnęła głową na jego dyspozycje czasowe - rozumiała brak litości wskazówek zegara. Im szybciej zaczną, tym lepiej. Dzieci, upojone eliksirem, powinny spać aż do rana, mogła więc pojawić się w Gwiezdnym Proroku od razu po przebudzeniu, przygotowując jedną z sal na ich aktywność. Traktowała nakładanie zaklęć ochronnych w kategorii wyzwania, doskonałej lekcji, podczas której mogła przyswoić sobie potężniejsze zaklęcia obronne. Pomieszczenia miały być zabezpieczone dla nich, mających grać rolę rodziców. Lub dobrych i złych aurorów? Zerknęła na Ramseya z ukosa, szczerze zaintrygowana stopniem tortur, na jakie zamierzał skazać dzieci. - Mam być troskliwą, czułą mamą? - upewniła się. Ta rola była jej zupełnie obca, nie przepadała za niepełnoletnimi czarodziejami, ale dla dobra badań zrobiłaby wszystko, stając się najdoskonalszą opiekunką, jaką widział ówczesny Londyn. - Znam kilka kołysanek - rzuciła luźniejszym, bardziej miękkim tonem, oczekując już na wpuszczenie ich do środka kamienicy.
Rozmowa z Dalią nie stanowiła problemu. Omotała ją swoją przyjacielską troskliwością, kierując zachowaniem lekko przyćpanej czarownicy, wyczekującej już momentu, gdy odda swe dzieci w dobre ręce a sama będzie mogła zająć się tym, co lubiła najbardziej. Deirdre widziała w jej zielonych oczach tę tęsknotę za wolnością, wyraźną, wręcz desperacką, toczącą nierówną walkę o dobro dzieci. Pojawienie się w progu zatęchłego mieszkania odpowiedzialnego mężczyzny oraz zaufanej znajomy zniwelowało wszelkie niepokoje; kobieta rozluźniła się, wpatrując się w Ramseya niczym w objawienie lub zachwycający obraz. Mężczyzna, wzór dla jej syna; jej wolność i uspokojenie wyrzutów sumienia. Kiwnęła tylko głową, trajkocząc coś o dzieciach, czekających w swym pokoju.
- Nie ma potrzeby, by pakowały swoje rzeczy, w nowym miejscu będą na nich czekały wszystkie dziecięce niezbędności - uspokoiła zaaferowaną Dalię, kładąc jej rękę na przeraźliwie chudym ramieniu. Zabieranie dwójki nieprzytomnych dzieci i ich niedorzecznego bagażu, zapewne złożonego z pluszaków i innych nieprzydatnych bibelotów, byłoby ponad ich siły. Zależało im tylko na ich ciałach i umysłach, z resztą - poradzą sobie w inny sposób. - Przetransportowanie ich do nowego domu byłoby najwygodniejsze i najlepsze dla dzieci podczas ich snu. Przyniosłabyś nam jakiś sok, który lubią najbardziej? - wyjaśniła troskliwie Dalii, jeszcze zanim opuścili prowizoryczny, nędzny salon. Czarownica natychmiast zniknęła za brudnym, kuchennym blatem, po chwili przynosząc lepiącą się tacę z dwoma szklankami soku - o dziwnej konsystencji i nieznanym zapachu. Dei nie wnikała w to, co pijają dzieci; liczyła się skuteczność w napojeniu ich eliksirem, jaki trzymała w kieszeni szaty.
- Zaprowadzisz nas do nich? - spytała i poprosiła zarazem, pochylając się nad wysokimi szklankami. Dolewała już trujący eliksir do kielichów dorosłych, barczystych mężczyzn, należących do Służb Kontroli Magicznej. Znała ciała każdego z nich, wiedziała o ich ciężarze, doprawiała ich wino tym samym eliksirem. Wywnioskowała więc, że jedna fiolka spokojnie wystarczy na skuteczne upojenie dwójki małych dzieci, wychudzonych i słabych: skoro zadziałała na trzykrotnie wyższego, dojrzałego czarodzieja, to ośmiolatkowie powinni zasnąć nawet po połowie dawki. - To im nie zaszkodzi - uspokoiła Dalię, wykrapiając do naczyń po połowie eliksiru senności, z jednej grubej fiolki. - Chodźmy - zarządziła, i szybko ruszyła tuż za czarownicą do pokoju dzieci, sąsiadującego z salonem. Zerknęła przez ramię na Ramseya, po czym przekroczyła próg, uśmiechając się lekko do dwójki dzieci, siedzących na jednym łóżku. W pomieszczeniu było ciemno i zimno, tapeta odpadała ze ścian a na podłodze walały się zniszczone zabawki, głównie uszyte nieprawnymi dłońmi Dalii. Obraz nędzy i rozpaczy - Dei prawie się wzruszyła, wierząc w to, że bliźnięta otrzymają szansę na nowe, lepsze życie.
- Cześć, jestem Dei. A to - Ramsey. Wybierzemy się dzisiaj na wycieczkę - powiedziała, przykucając od razu przy dzieciach. Dalia znalazła się tuż przy nich, bliżej dzieci; pocałowała ich czoła i zarówno chłopcu jak i dziewczynce wręczyła szklankę soku wymieszanego z eliksirem. Wypijcie, poleciła troskliwie, gładząc Tommy'ego po przydługich włoskach. Dzieci, uspokojone towarzystwem matki, z zainteresowaniem wpatrywały się w dwójkę nowych znajomych - były przyzwyczajone do gości przemykających przez salon oraz sypialnię mamy, lecz ci wydawali się znacznie porządniejsi i godniejsi zaufania od na wpół przytomnych narkomanów. Bliźnięta szybko zaczęły upijać sok, siorbiąc głośno. - Rozkoszne - skomentowała Deirdre, spoglądając na przejętą Dalię, przysiadającą tuż obok własnych dzieci - jakby pragnęła na zapas nacieszyć się ich bliskością. Należało jedynie poczekać chwilę na efekt działania eliksiru oraz zabrać je do Proroka - ponownie obejrzała się na Ramseya, upewniając się, że jest w pobliżu w razie wybuchu dziecięcej anomalii. W tym przypadku - podwójnie niebezpiecznej.
| rzucam dwa razy za dzieci
- Zainteresowania - wybrała od razu, bez zawahania, mrużąc oczy, jakby mogło to pomóc w ocenie ujmującego uśmiechu Ramseya. Pamiętała wyraz uprzejmej wyższości, z którego słynął za ministerialnych czasów swego poprzedniego stanowiska; pamiętała też złowrogi grymas, jakim obdarzył ją już od progu komnaty Miu, gdy odmówiła mu gościny. Nie przypuszczała wtedy, że będzie w stanie współpracować z nim w pokoju, obdarzając go zasłużonym szacunkiem. Chęć mordu oraz wycięcia mu żywcem wnętrzności gdzieś zniknęła, rozpłynęła się, tak, jakby naprawdę pogrzebała animozje Czarnej Orchidei, zyskując nowe spojrzenie Deirdre. Chciała rozpatrywać to w ten sposób, dusiła więc instynktowne odruchy, nakazujące zwiększenie dystansu i wyszarpnięcie ręki - to nie pomogłoby w zachowaniu pozorów odpowiedzialnej i troskliwej pary, gotowej sprowadzić na dzieci Dalii największe szczęście.
Kiwnęła głową na jego dyspozycje czasowe - rozumiała brak litości wskazówek zegara. Im szybciej zaczną, tym lepiej. Dzieci, upojone eliksirem, powinny spać aż do rana, mogła więc pojawić się w Gwiezdnym Proroku od razu po przebudzeniu, przygotowując jedną z sal na ich aktywność. Traktowała nakładanie zaklęć ochronnych w kategorii wyzwania, doskonałej lekcji, podczas której mogła przyswoić sobie potężniejsze zaklęcia obronne. Pomieszczenia miały być zabezpieczone dla nich, mających grać rolę rodziców. Lub dobrych i złych aurorów? Zerknęła na Ramseya z ukosa, szczerze zaintrygowana stopniem tortur, na jakie zamierzał skazać dzieci. - Mam być troskliwą, czułą mamą? - upewniła się. Ta rola była jej zupełnie obca, nie przepadała za niepełnoletnimi czarodziejami, ale dla dobra badań zrobiłaby wszystko, stając się najdoskonalszą opiekunką, jaką widział ówczesny Londyn. - Znam kilka kołysanek - rzuciła luźniejszym, bardziej miękkim tonem, oczekując już na wpuszczenie ich do środka kamienicy.
Rozmowa z Dalią nie stanowiła problemu. Omotała ją swoją przyjacielską troskliwością, kierując zachowaniem lekko przyćpanej czarownicy, wyczekującej już momentu, gdy odda swe dzieci w dobre ręce a sama będzie mogła zająć się tym, co lubiła najbardziej. Deirdre widziała w jej zielonych oczach tę tęsknotę za wolnością, wyraźną, wręcz desperacką, toczącą nierówną walkę o dobro dzieci. Pojawienie się w progu zatęchłego mieszkania odpowiedzialnego mężczyzny oraz zaufanej znajomy zniwelowało wszelkie niepokoje; kobieta rozluźniła się, wpatrując się w Ramseya niczym w objawienie lub zachwycający obraz. Mężczyzna, wzór dla jej syna; jej wolność i uspokojenie wyrzutów sumienia. Kiwnęła tylko głową, trajkocząc coś o dzieciach, czekających w swym pokoju.
- Nie ma potrzeby, by pakowały swoje rzeczy, w nowym miejscu będą na nich czekały wszystkie dziecięce niezbędności - uspokoiła zaaferowaną Dalię, kładąc jej rękę na przeraźliwie chudym ramieniu. Zabieranie dwójki nieprzytomnych dzieci i ich niedorzecznego bagażu, zapewne złożonego z pluszaków i innych nieprzydatnych bibelotów, byłoby ponad ich siły. Zależało im tylko na ich ciałach i umysłach, z resztą - poradzą sobie w inny sposób. - Przetransportowanie ich do nowego domu byłoby najwygodniejsze i najlepsze dla dzieci podczas ich snu. Przyniosłabyś nam jakiś sok, który lubią najbardziej? - wyjaśniła troskliwie Dalii, jeszcze zanim opuścili prowizoryczny, nędzny salon. Czarownica natychmiast zniknęła za brudnym, kuchennym blatem, po chwili przynosząc lepiącą się tacę z dwoma szklankami soku - o dziwnej konsystencji i nieznanym zapachu. Dei nie wnikała w to, co pijają dzieci; liczyła się skuteczność w napojeniu ich eliksirem, jaki trzymała w kieszeni szaty.
- Zaprowadzisz nas do nich? - spytała i poprosiła zarazem, pochylając się nad wysokimi szklankami. Dolewała już trujący eliksir do kielichów dorosłych, barczystych mężczyzn, należących do Służb Kontroli Magicznej. Znała ciała każdego z nich, wiedziała o ich ciężarze, doprawiała ich wino tym samym eliksirem. Wywnioskowała więc, że jedna fiolka spokojnie wystarczy na skuteczne upojenie dwójki małych dzieci, wychudzonych i słabych: skoro zadziałała na trzykrotnie wyższego, dojrzałego czarodzieja, to ośmiolatkowie powinni zasnąć nawet po połowie dawki. - To im nie zaszkodzi - uspokoiła Dalię, wykrapiając do naczyń po połowie eliksiru senności, z jednej grubej fiolki. - Chodźmy - zarządziła, i szybko ruszyła tuż za czarownicą do pokoju dzieci, sąsiadującego z salonem. Zerknęła przez ramię na Ramseya, po czym przekroczyła próg, uśmiechając się lekko do dwójki dzieci, siedzących na jednym łóżku. W pomieszczeniu było ciemno i zimno, tapeta odpadała ze ścian a na podłodze walały się zniszczone zabawki, głównie uszyte nieprawnymi dłońmi Dalii. Obraz nędzy i rozpaczy - Dei prawie się wzruszyła, wierząc w to, że bliźnięta otrzymają szansę na nowe, lepsze życie.
- Cześć, jestem Dei. A to - Ramsey. Wybierzemy się dzisiaj na wycieczkę - powiedziała, przykucając od razu przy dzieciach. Dalia znalazła się tuż przy nich, bliżej dzieci; pocałowała ich czoła i zarówno chłopcu jak i dziewczynce wręczyła szklankę soku wymieszanego z eliksirem. Wypijcie, poleciła troskliwie, gładząc Tommy'ego po przydługich włoskach. Dzieci, uspokojone towarzystwem matki, z zainteresowaniem wpatrywały się w dwójkę nowych znajomych - były przyzwyczajone do gości przemykających przez salon oraz sypialnię mamy, lecz ci wydawali się znacznie porządniejsi i godniejsi zaufania od na wpół przytomnych narkomanów. Bliźnięta szybko zaczęły upijać sok, siorbiąc głośno. - Rozkoszne - skomentowała Deirdre, spoglądając na przejętą Dalię, przysiadającą tuż obok własnych dzieci - jakby pragnęła na zapas nacieszyć się ich bliskością. Należało jedynie poczekać chwilę na efekt działania eliksiru oraz zabrać je do Proroka - ponownie obejrzała się na Ramseya, upewniając się, że jest w pobliżu w razie wybuchu dziecięcej anomalii. W tym przypadku - podwójnie niebezpiecznej.
| rzucam dwa razy za dzieci
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'Anomalie - DN' :
--------------------------------
#2 'Anomalie - DN' :
#1 'Anomalie - DN' :
--------------------------------
#2 'Anomalie - DN' :
To czego się po niej spodziewał to kamienna, nienaruszona czasem i emocjami maska bogini, która zobrazuje uczucia w sposób, jakiego od niej oczekiwano. Zimna jak marmur, z którego została wykuta, nieskazitelna na pierwszy rzut oka, choć dopiero z bliska można dostrzec drobniutkie siateczki pęknięć, skaz, które wciąż czynią surowiec tak szlachetnym i pożądanym. Nie oczekiwał od niej wyznań, nie liczył na nie — gdyby tylko chciała, okłamałaby bo bez zmrużenia okiem, choć nie powinna, choć gdyby okazało się to istotne, spotkałaby ją za to należyta kara. Jej słowa sprawiły więc, że powoli spojrzał na nią spod ciemnych i gęstych brwi, jasnymi oczami przyglądając się jej boskiej twarzy pozornie nie wyrażając niczego, a jednak ktoś, kto go dobrze znał mógł doszukać się w jego przenikliwych oczach skupienia i prowadzonej analizy zwierzeń, które padły pomiędzy nimi, a także blady błysk ciekawości, który zatoczył łuk wokół drobnych jak główka szpilki źrenic. Milczał przez chwilę, zatrzymując się z reakcją, jak za sprawką niewerbalnego horatio, bez mrugnięcia mierząc jej twarz wzrokiem. A kiedy wolny wdech przerwał bezczynność, unosząc jego klatkę piersiową nieznacznie w górę, spytał:
— Dużo?— młodsze; czy miała na myśli młodą kobietę o rysach twarzy równie doskonałych co jej, kocim, nieprzeniknionym spojrzeniu i ustach pełnych i czerwonych jak płatki róż? Czy może małego chłopca o morderczym błysku w czarnych oczach i czarującym uśmiechu niewinnego dziecka? — Brata czy siostrę?— kontynuował. Nie zamierzał rezygnować z zajrzenia przez tą cienką szczelinę pomiędzy twardo osadzoną w surowej rzeczywistości framugą, a drewnianymi, zazwyczaj zamkniętymi drzwiami. Chciał nie tylko rzucić przez nią okiem; chciał zajrzeć do środka, wsunąć głowę i ciało, wślizgnąć się weń jak wąż. Nie wyrażał zbyt wielkiego zainteresowania, chociaż odczuł jego subtelny powiew. Nie chciał, by nadmierna ciekawość, jak przeciąg, zatrzasnęła drzwi.
— Niosącą ukojenie— odpowiedział krótko. Ich działania miały długofalowy charakter, nie mogli przeprowadzić tego z dnia na dzień, a nawet w przeciągu jednego tygodnia, czy miesiąca. Nie wiedział zbyt wiele o dzieciach, lecz spora wiedza o śmierci pozwoliła mu wywnioskować, że są w stanie dokonać powolnego rozkładu ludzkiej psychiki — umysły tych dzieci zaczną umierać zanim ciała odmówią posłuszeństwa, a potężna siła przeobrazi je w coś, czego świat nie był jeszcze gotów przyjąć.
Przybranie innej twarzy, czarującego i sympatycznego mężczyzny było łatwe. Lekki uśmiech o łagodnym łuku sprawia, że wyglądał na młodszego, choć równie pewnego siebie i zdecydowanego. Skinął jej głową tuż przed wejściem, wchodząc w rolę wraz z nią; bal przebierańców niech trwa. Dalia okazała się być niewarta całej tej farsy. Zmęczona, zniszczona czarownica, o oczach zamglonych używkami, które z pewnością pozwalały jej przeżyć ilość męskich członków wsuwających i wysuwających się z niej bez westchnienia, korzystając ze wszystkich miejsc pozwalających na wypełnienie i zaspokojenie prymitywnych, męskich żądz.
Deirdre dobrze rodziła sobie w tej skórze. Mogłaby go nabrać — gdyby zamknął oczy, wsłuchał się w barwę jej ciepłego głosu, gdyby każdym drobnym gestem zapraszała go do siebie, zachęcała do oddania tego, co ma najcenniejsze, gdyby nie znał jej, gdyby nie był sobą — oddałby jej bez wahania. Hipnotyczne zaklęcia faszerowały otoczenie alternatywną rzeczywistością, którą stworzyła na potrzeby chwili. Nie Miuu, a pełna dobroci i troski o dzieci Deirdre.
— Wszystko jest gotowe na ich przybycie — obwieścił, spoglądając na kobietę. On sam nigdy by jej nie wybrał na jedną ze swoich kochane. Nie z powodu wychudzenia i żałosnego wyglądu, który nie spełniałby wymaganego minimum poczucia estetyki; nie miała w sobie tej niebezpiecznej ikry, silnego spojrzenia, które prowokowałoby do działań i do nieustannej walki, ruchów, które nie tylko potrafiły kokietować i wabić co z pewnością potrafiła w zakątkach Wenus — ale i kruszyć. Ona sama była krucha i delikatna, idealnie stworzona do prostych czynności, kurwienia się, pozwalania bić i poniewierać przed rozmaitą klientelę przybytku Cezara.
Tylko chwilę obserwował, jak Deirdre wlewała eliksir na senny do szklanek z sokiem przyniesionym przez ich matkę. Nie mogła mieć pojęcia, że usypiają je, by bez trudu i przeszkód dostarczyć je do nowego domu, do więzienia, brudnej, obskurnej piwnicy, w której będą mieszkać już po kres swoich dni. Umrą, nie przetrwawszy czekających je tortur lub przeżyją i staną się istotami budzącymi postrach, siejącymi pogrom w imię Czarnego Pana. Uśmiechnął się pod nosem na tę myśl — słyszał ich płacz w swej wyobraźni, jęk i skowyt wydostający się z piwnicy, gdzie będzie ciemno, zimno i brudno. Nieporównywalnie gorzej do tego miejsca tutaj, które budziło w nim lekką niechęć. Ruszył za nimi dwiema do pokoju dziecięcego — aż ujrzał je w końcu, obiekty swoich badań, próbki przyszłych eksperymentów zbudowane z kości, mięśni, ścięgien i skóry, ze wszystkiego, co czyniło je żywymi istotami, choć nie widział w nich ani życia, ani człowieczeństwa. Były środkiem do celu, z którymi się nie liczył bardziej niż powinien — i jedynie w kwestii odniesienia sukcesu.
— Cześć — przywitał je jednak z rosnącym na twarzy, przyjemnym uśmiechem. — To będzie krótka wycieczka — i wasza ostatnia. — Są tak podobne do ciebie — zawrócił się z pochwałą do Dalii; w głosie rozbrzmiewał komplement. Nieszczery, jak większość, których prawił. Zbliżył się do nich i do Deirdre, stając tuż obok niej. Wstrzymał na chwilę oddech, patrząc jak sączyły sok wzbogacony trucizną; obserwował jak ich oczy powoli gasną, jak mętnieją niczym złowione w rybackie sieci ryby, a w końcu, jak bezwładnie opadają, osuwając się w głęboki sen.
— Masz jakąś skrzynię?— spytał Dalię, a ten czarujący uśmiech zszedł mu w końcu z twarzy. Najwyższa pora zakończyć tę farsę, to całe przedstawienie. Nie planował przemieszczać się z nimi na rękach przez połowę Londynu. Rozejrzał się dookoła — jego oczom ukazała się poszukiwana rzecz, skrzynia, w której — jak się po chwili okazało — znajdowały się dziecięce rzeczy: zabawki, ubranka. Szarpnął ją, a później wspomagając nogą przewrócił ją na bok, wywalając z niej niezgrabnie zawartość. — Zapakuj je tam — zażądał, prostując się. Patrzył na Dalię surowo. — Servio — wyartykułował, błyskawicznie wyciągając różdżkę.
— Dużo?— młodsze; czy miała na myśli młodą kobietę o rysach twarzy równie doskonałych co jej, kocim, nieprzeniknionym spojrzeniu i ustach pełnych i czerwonych jak płatki róż? Czy może małego chłopca o morderczym błysku w czarnych oczach i czarującym uśmiechu niewinnego dziecka? — Brata czy siostrę?— kontynuował. Nie zamierzał rezygnować z zajrzenia przez tą cienką szczelinę pomiędzy twardo osadzoną w surowej rzeczywistości framugą, a drewnianymi, zazwyczaj zamkniętymi drzwiami. Chciał nie tylko rzucić przez nią okiem; chciał zajrzeć do środka, wsunąć głowę i ciało, wślizgnąć się weń jak wąż. Nie wyrażał zbyt wielkiego zainteresowania, chociaż odczuł jego subtelny powiew. Nie chciał, by nadmierna ciekawość, jak przeciąg, zatrzasnęła drzwi.
— Niosącą ukojenie— odpowiedział krótko. Ich działania miały długofalowy charakter, nie mogli przeprowadzić tego z dnia na dzień, a nawet w przeciągu jednego tygodnia, czy miesiąca. Nie wiedział zbyt wiele o dzieciach, lecz spora wiedza o śmierci pozwoliła mu wywnioskować, że są w stanie dokonać powolnego rozkładu ludzkiej psychiki — umysły tych dzieci zaczną umierać zanim ciała odmówią posłuszeństwa, a potężna siła przeobrazi je w coś, czego świat nie był jeszcze gotów przyjąć.
Przybranie innej twarzy, czarującego i sympatycznego mężczyzny było łatwe. Lekki uśmiech o łagodnym łuku sprawia, że wyglądał na młodszego, choć równie pewnego siebie i zdecydowanego. Skinął jej głową tuż przed wejściem, wchodząc w rolę wraz z nią; bal przebierańców niech trwa. Dalia okazała się być niewarta całej tej farsy. Zmęczona, zniszczona czarownica, o oczach zamglonych używkami, które z pewnością pozwalały jej przeżyć ilość męskich członków wsuwających i wysuwających się z niej bez westchnienia, korzystając ze wszystkich miejsc pozwalających na wypełnienie i zaspokojenie prymitywnych, męskich żądz.
Deirdre dobrze rodziła sobie w tej skórze. Mogłaby go nabrać — gdyby zamknął oczy, wsłuchał się w barwę jej ciepłego głosu, gdyby każdym drobnym gestem zapraszała go do siebie, zachęcała do oddania tego, co ma najcenniejsze, gdyby nie znał jej, gdyby nie był sobą — oddałby jej bez wahania. Hipnotyczne zaklęcia faszerowały otoczenie alternatywną rzeczywistością, którą stworzyła na potrzeby chwili. Nie Miuu, a pełna dobroci i troski o dzieci Deirdre.
— Wszystko jest gotowe na ich przybycie — obwieścił, spoglądając na kobietę. On sam nigdy by jej nie wybrał na jedną ze swoich kochane. Nie z powodu wychudzenia i żałosnego wyglądu, który nie spełniałby wymaganego minimum poczucia estetyki; nie miała w sobie tej niebezpiecznej ikry, silnego spojrzenia, które prowokowałoby do działań i do nieustannej walki, ruchów, które nie tylko potrafiły kokietować i wabić co z pewnością potrafiła w zakątkach Wenus — ale i kruszyć. Ona sama była krucha i delikatna, idealnie stworzona do prostych czynności, kurwienia się, pozwalania bić i poniewierać przed rozmaitą klientelę przybytku Cezara.
Tylko chwilę obserwował, jak Deirdre wlewała eliksir na senny do szklanek z sokiem przyniesionym przez ich matkę. Nie mogła mieć pojęcia, że usypiają je, by bez trudu i przeszkód dostarczyć je do nowego domu, do więzienia, brudnej, obskurnej piwnicy, w której będą mieszkać już po kres swoich dni. Umrą, nie przetrwawszy czekających je tortur lub przeżyją i staną się istotami budzącymi postrach, siejącymi pogrom w imię Czarnego Pana. Uśmiechnął się pod nosem na tę myśl — słyszał ich płacz w swej wyobraźni, jęk i skowyt wydostający się z piwnicy, gdzie będzie ciemno, zimno i brudno. Nieporównywalnie gorzej do tego miejsca tutaj, które budziło w nim lekką niechęć. Ruszył za nimi dwiema do pokoju dziecięcego — aż ujrzał je w końcu, obiekty swoich badań, próbki przyszłych eksperymentów zbudowane z kości, mięśni, ścięgien i skóry, ze wszystkiego, co czyniło je żywymi istotami, choć nie widział w nich ani życia, ani człowieczeństwa. Były środkiem do celu, z którymi się nie liczył bardziej niż powinien — i jedynie w kwestii odniesienia sukcesu.
— Cześć — przywitał je jednak z rosnącym na twarzy, przyjemnym uśmiechem. — To będzie krótka wycieczka — i wasza ostatnia. — Są tak podobne do ciebie — zawrócił się z pochwałą do Dalii; w głosie rozbrzmiewał komplement. Nieszczery, jak większość, których prawił. Zbliżył się do nich i do Deirdre, stając tuż obok niej. Wstrzymał na chwilę oddech, patrząc jak sączyły sok wzbogacony trucizną; obserwował jak ich oczy powoli gasną, jak mętnieją niczym złowione w rybackie sieci ryby, a w końcu, jak bezwładnie opadają, osuwając się w głęboki sen.
— Masz jakąś skrzynię?— spytał Dalię, a ten czarujący uśmiech zszedł mu w końcu z twarzy. Najwyższa pora zakończyć tę farsę, to całe przedstawienie. Nie planował przemieszczać się z nimi na rękach przez połowę Londynu. Rozejrzał się dookoła — jego oczom ukazała się poszukiwana rzecz, skrzynia, w której — jak się po chwili okazało — znajdowały się dziecięce rzeczy: zabawki, ubranka. Szarpnął ją, a później wspomagając nogą przewrócił ją na bok, wywalając z niej niezgrabnie zawartość. — Zapakuj je tam — zażądał, prostując się. Patrzył na Dalię surowo. — Servio — wyartykułował, błyskawicznie wyciągając różdżkę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'Anomalie - DN' :
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'Anomalie - DN' :
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 9
'k10' : 9
Pytanie Ramseya od razu rozpatrywała w kontekście przydatności młodszego rodzeństwa do spożycia przez czarnomagiczną siłę. Nie przestraszyła się ich ewentualnym, tragicznym losem: gdyby mogła, oddałaby je dla dobra sprawy, ale zarówno bliźniaczki jak i Willhelm przekroczyli granicę mogącą uczynić z nich odpowiednie obiekty badań. Brat miał już własną różdżkę, siostry tryskały radosną magią, której nie udałoby się zapędzić z powrotem do drobnych ciał. W przeciwieństwie do nich, potomstwo Dalii nadawało się do tego idealnie: zastraszeni, wychudzeni, zaniedbani, wątpiła, by kiedykolwiek zdali sobie sprawę z własnych zdolności. - Nie przydadzą się nam - odpowiedziała w dalszym ciągu bez emocji, wcale nie próbując skłamać, by ochronić bliskie jej osoby. Czy w ogóle dalej ich tak - jako bliskich - postrzegała? Trzy lata temu gotowa była oddać za nich swą godność i honor, spełnienie obowiązku starszej siostry stawiając ponad własnym ciałem, które sprzedawała, by nie dopuścić do ich popadnięcia w biedę. Z perspektywy czasu nie rozumiała swych pobudek, stała się pusta, jakby to ostateczne poświęcenie, ściągające na nią ból i wstyd, zerwało wszelkie więzi z rodziną. Ofiarowała im zbyt wiele, by móc wrócić do dawnych uczuć. Nie czuła ani gniewu ani tęsknoty, zapominała, że istnieli, z przyzwyczajenia przesyłając odpowiednią liczbę galeonów do Wiltshire. Poruszony przez Ramseya temat był pierwszym od tygodni przypomnieniem o tym, że gdzieś w Anglii istnieli ludzie wypełnieni tą samą krwią. Dziwnie było sobie to uświadoić.
- Brata i siostry - wyjawiła po chwili, nie odczuwając właściwie nic. Mogliby zniknąć a ona nie przejęłaby się tym bardziej niż zgonem dawniej lubianej koleżanki z Ravenclawu. Nie czuła, by obnażała się przekazując te informację. Niegdyś faktycznie to rodzina była jej największą słabością, tak samo jak ambicja, lecz obecnie zdradliwe serce oplotły kolce róży, nie dopuszczając tam nic choć w połowie tak ważnego. Nie licząc spraw dotyczących rozkazów Czarnego Pana i działań związanych z Rycerzami Walpurgii. Tu także składała swój czas, życie i talenty w ofierze, wiedząc jednak, że otrzyma w zamian potęgę.
- To akurat potrafię robić doskonale - powiedziała ze sztuczną dumą, bez problemu wizualizując samą siebie jako niosącą ukojenie. Robiła to przecież w Wenus, łagodziła lęki, odsuwała problemy, zaokrąglała wrzynające się w duszę kanty problemów. Radziła sobie z mężczyznami, więc utulenie zrozpaczonych dzieci nie powinno sprawić większego problemu. Mówiła prawdę, znała kołysanki tak piękne, że i wśród dorosłych wzbudzały wzruszenie, a jej objęcia gwarantowały bezpieczeństwo. Dzieci ją irytowały, były zbyt niesforne i nieperfekcyjne, ale dla powodzenia badań nad obskurusami zrobiłaby wszystko. Dla Mulciberów, stojących wyżej w hierarchii - i dla samej siebie, pragnącej wiedzy i mocy, jaka tkwiła w tych drobnych ciałkach.
W końcu możliwych do zobaczenia. Przestała skupiać się na Dalii, śmiało podążając za nią korytarzem, by wejść do sypialni. Obskurnej pomimo przeznaczenia dla dzieci; te na pewno będą miały lepsze warunki w Gwiezdnym Proroku - tam przynajmniej nie kwitła w rogach ścian toksyczna pleśń. Kontrolnie zerknęła na Ramseya, także przekraczającego próg, chcąc zobaczyć, jak spisuje się w roli wiarygodnego zastępcy ojca. Wyglądał nawet przyjaźnie; do twarzy było mu z uśmiechem, który nie sugerował bolesnego mordu - chociaż w chłodnym odcieniu tęczówek potrafiła rozpoznać sadystyczną niecierpliwość. Już niedługo, odpowiedziała mu w myślach, poświęcając całą swą uwagę dzieciom. Chudszym niż przypuszczała, Dalia nie dbała o zdrowie bliźniąt, były zabiedzone i wystraszone, szybko wypijając sok, przynoszący im koszmarny sen. Obserwowała zamglone oczy, drżące powieki i w końcu gwałtowne omdlenie - szkoda, nie zdołały nacieszyć się wizerunkiem troskliwego Mulcibera. Należało tę przemianę zapisać w annałach, sama Deirdre była pod wrażeniem kruchego porozumienia, jakie nawiązał z siedzącymi na łóżku dziećmi. Urocze komplementy, trafiające w punkt - obróciła się ku Dalii, chcąc potwierdzić te zachwyty, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Ramsey odsłonił swoją prawdziwą twarz.
Przyglądała mu się beznamiętnie, lecz w środku aż skrzywiła się z niedowierzania. Naprawdę nie mógł utrzymać na wodzy swojego prawdziwego charakteru - nawet na dziesięć minut? Nie przeszkadzał jej przewrócony kufer i rozsypane na podłodze zabawki, zepsute, poprute, brudne. Mulciber użył jednak czarnej magii wobec kobiety, której chcieli zaufać. Powstrzymała westchnięcie i wywrócenie oczami; powinna spodziewać się takiej chęci dominowania, niepotrzebnie uznała, że Ramsey dorósł od ich spotkania w Wenus, gdzie egzekwował swoją wolę na brutalne sposoby. - To nie było potrzebne - skomentowała sucho, przenosząc wzrok na dzieci. Opadły do tyłu, zasypiając natychmiastowo. Wysoka dawka zapewniła im kilkanaście godzin przewagi, mogli bez problemów przetransportować je do Proroka. - Nie mogłeś się powstrzymać? - spytała cicho, odgarniając z czoła czarne włosy. Dalia szybko zajęła się upychaniem bezwładnych ciał dzieci w kufrze - pomysł umieszczenia ich tam był sensowny, łatwiej było przenieść odpowiednim zaklęciem przedmiot niż dwójkę nieprzytomnych niepełnoletnich. W duchu oddała Ramseyowi należną rację. Zaplotła ręce na piersi, nieco tracąc swoją uprzejmą i zaangażowaną aurę. - Mam nadzieję, że ich nie uszkodzimy - podzieliła się wątpliwościami, przyglądając się uważnie, jak ciała dzieci są umieszczane w środku skrzyni. Równo; w końcu udało się je tam upchnąć a ciężkie wieko opadło z cichym trzaskiem. - Obliviate - zaryzykowała, będąc pewną, że nie podoła tak potężnemu zaklęciu. Uroki nie były jej mocną stroną, próbowała jednak załagodzić działania Mulcibera, by upewnić się, że otrzeźwiała Dalia nie zaszkodzi ich sprawie. Mocno zacisnęła palce na różdżce, nie spodziewając się spektakularnego efektu.
- Brata i siostry - wyjawiła po chwili, nie odczuwając właściwie nic. Mogliby zniknąć a ona nie przejęłaby się tym bardziej niż zgonem dawniej lubianej koleżanki z Ravenclawu. Nie czuła, by obnażała się przekazując te informację. Niegdyś faktycznie to rodzina była jej największą słabością, tak samo jak ambicja, lecz obecnie zdradliwe serce oplotły kolce róży, nie dopuszczając tam nic choć w połowie tak ważnego. Nie licząc spraw dotyczących rozkazów Czarnego Pana i działań związanych z Rycerzami Walpurgii. Tu także składała swój czas, życie i talenty w ofierze, wiedząc jednak, że otrzyma w zamian potęgę.
- To akurat potrafię robić doskonale - powiedziała ze sztuczną dumą, bez problemu wizualizując samą siebie jako niosącą ukojenie. Robiła to przecież w Wenus, łagodziła lęki, odsuwała problemy, zaokrąglała wrzynające się w duszę kanty problemów. Radziła sobie z mężczyznami, więc utulenie zrozpaczonych dzieci nie powinno sprawić większego problemu. Mówiła prawdę, znała kołysanki tak piękne, że i wśród dorosłych wzbudzały wzruszenie, a jej objęcia gwarantowały bezpieczeństwo. Dzieci ją irytowały, były zbyt niesforne i nieperfekcyjne, ale dla powodzenia badań nad obskurusami zrobiłaby wszystko. Dla Mulciberów, stojących wyżej w hierarchii - i dla samej siebie, pragnącej wiedzy i mocy, jaka tkwiła w tych drobnych ciałkach.
W końcu możliwych do zobaczenia. Przestała skupiać się na Dalii, śmiało podążając za nią korytarzem, by wejść do sypialni. Obskurnej pomimo przeznaczenia dla dzieci; te na pewno będą miały lepsze warunki w Gwiezdnym Proroku - tam przynajmniej nie kwitła w rogach ścian toksyczna pleśń. Kontrolnie zerknęła na Ramseya, także przekraczającego próg, chcąc zobaczyć, jak spisuje się w roli wiarygodnego zastępcy ojca. Wyglądał nawet przyjaźnie; do twarzy było mu z uśmiechem, który nie sugerował bolesnego mordu - chociaż w chłodnym odcieniu tęczówek potrafiła rozpoznać sadystyczną niecierpliwość. Już niedługo, odpowiedziała mu w myślach, poświęcając całą swą uwagę dzieciom. Chudszym niż przypuszczała, Dalia nie dbała o zdrowie bliźniąt, były zabiedzone i wystraszone, szybko wypijając sok, przynoszący im koszmarny sen. Obserwowała zamglone oczy, drżące powieki i w końcu gwałtowne omdlenie - szkoda, nie zdołały nacieszyć się wizerunkiem troskliwego Mulcibera. Należało tę przemianę zapisać w annałach, sama Deirdre była pod wrażeniem kruchego porozumienia, jakie nawiązał z siedzącymi na łóżku dziećmi. Urocze komplementy, trafiające w punkt - obróciła się ku Dalii, chcąc potwierdzić te zachwyty, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Ramsey odsłonił swoją prawdziwą twarz.
Przyglądała mu się beznamiętnie, lecz w środku aż skrzywiła się z niedowierzania. Naprawdę nie mógł utrzymać na wodzy swojego prawdziwego charakteru - nawet na dziesięć minut? Nie przeszkadzał jej przewrócony kufer i rozsypane na podłodze zabawki, zepsute, poprute, brudne. Mulciber użył jednak czarnej magii wobec kobiety, której chcieli zaufać. Powstrzymała westchnięcie i wywrócenie oczami; powinna spodziewać się takiej chęci dominowania, niepotrzebnie uznała, że Ramsey dorósł od ich spotkania w Wenus, gdzie egzekwował swoją wolę na brutalne sposoby. - To nie było potrzebne - skomentowała sucho, przenosząc wzrok na dzieci. Opadły do tyłu, zasypiając natychmiastowo. Wysoka dawka zapewniła im kilkanaście godzin przewagi, mogli bez problemów przetransportować je do Proroka. - Nie mogłeś się powstrzymać? - spytała cicho, odgarniając z czoła czarne włosy. Dalia szybko zajęła się upychaniem bezwładnych ciał dzieci w kufrze - pomysł umieszczenia ich tam był sensowny, łatwiej było przenieść odpowiednim zaklęciem przedmiot niż dwójkę nieprzytomnych niepełnoletnich. W duchu oddała Ramseyowi należną rację. Zaplotła ręce na piersi, nieco tracąc swoją uprzejmą i zaangażowaną aurę. - Mam nadzieję, że ich nie uszkodzimy - podzieliła się wątpliwościami, przyglądając się uważnie, jak ciała dzieci są umieszczane w środku skrzyni. Równo; w końcu udało się je tam upchnąć a ciężkie wieko opadło z cichym trzaskiem. - Obliviate - zaryzykowała, będąc pewną, że nie podoła tak potężnemu zaklęciu. Uroki nie były jej mocną stroną, próbowała jednak załagodzić działania Mulcibera, by upewnić się, że otrzeźwiała Dalia nie zaszkodzi ich sprawie. Mocno zacisnęła palce na różdżce, nie spodziewając się spektakularnego efektu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
— Nie takie było moje pytanie — odpowiedział jej od razu, spoglądając na nią cierpliwie; w jej słowach wyczytał zapobiegliwą rezerwę. Nie planował wyszukiwać wśród Rycerzy Walpurgii dzieci, które nadałyby się do testów nad stworzeniem w nich okrutnej, pasożytniczej energii. Nie miał ręki do maluchów, lecz racjonalnie myśląc: były w ich przypadku przyszłością, która jedynie wzbogaci ich organizację służącą jedynej słusznej sprawie. Byli — już nie potencjalnymi — małymi sojusznikami, którzy odpowiednio wychowani przez ich rodziców przyłożą się i przyczynią do sukcesów. Będą służyć Czarnemu Panu najwierniej jak się da. To był dar i owoc posłuszeństwa od strony kobiet w ich szeregach, tych, które nie nadawały się do walki, a które mogły ich wzmocnić pod wieloma innymi względami, nawet rodząc im przyszłych Śmierciożerców.
Patrzył na Deirdre ze spokojem, czekając aż odpowie na zadane przez niego pytania. Jej odpowiedzi nie zmieniły w jego wyrazie twarzy nic. Wciąż przyglądał jej się w ten sam sposób. Każdy miał jakąś rodzinę, czy ludzi połączonych tą samą krwią, ona również. On sam po latach zrozumiał, że był sierotą, nie bękartem przygarniętym przez ojca pod swój dach. Ani swoja, ani jej historia nie wywoływały w nim emocji. To ciekawość wysnuwała pytania za pomocą jego warg. Chciał — lubił — wiedzieć.
—Nie wcieliłaś ich w szeregi Rycerzy Walpurgii. Nie nadaliby się?— Sieci kontaktów wydawały mu się wyjątkowo istotne. On sam, gdyby miał braci dążyłby do tego, by wsparli słuszną sprawę. Nie zawahał się przed wciągnięciem w to Cassandry, widząc w tym sposobie szansę na jej bezpieczeństwo i przysłużenie się Czarnemu Panu. Ona, Deirdre, była sama. Sama jak palec, odseparowana od rodziny. Czy choćby próbowała?
Nie mógł się doczekać, kiedy rozpoczną, kiedy znajdą się w Gwiezdnym Proroku i rozdziewiczą magiczne badania nad uzyskaniem — do tej pory — niemożliwego. Czuł cichą ekscytacją względem badań, czuł pożądanie względem rzeczy wielkich, potężnej mocy, władzy, olbrzymiej wiedzy. Zniecierpliwienie poznaniem efektów pracy, których nie pozna pewnie jeszcze przez najbliższe miesiące, tańczyło w jego szarych, bezwzględnych tęczówkach. Był okrutny, a jego myślenie sprowadzało się do kalkulacji wszystkich czynności, oceny skutków, poszukiwania najlepiej zoptymalizowanego planu. Patrzył na Dalię, na Deirdre, na usypiające dzieci, szukając najszybszego i najprostszego rozwiązania. Był pragmatykiem, szybko ocenił skuteczność działań i możliwe efekty. Nie ufał nikomu i nie zamierzał ufać matce odebranych pociech. Nie była dla niego niczym szczególnym, jedynie przeszkodą w drodze do celu. Mogli tu wejść i odebrać jej życie od razu, nie mówiąc nic, nie próbując grać w tę śmieszną grę, wziąć to, co chcą. Podjął działania, które uznał za stosowne i najodpowiedniejsze.
— Nie?— zdziwił się, unosząc brwi. Spojrzał Deirdre w oczy — błędna interpretacja czynów malowała się w jej ciemnych, pełnych oburzenia tęczówkach. Nie próbował dominować, nie egzaltował swojej władzy. Nie ganił jej jednak za naganę w spojrzeniu; nie robił sobie z tego nic. Był przyzwyczajony, że kobiety takie jak ona miały swój sposób działania, który wydawał im się najlepszy, a każda podjęta decyzja jest uważana za nadużywanie władzy, za łechtanie męskiego ego, za żałosną próbę przejęcia kontroli. On ją miał, Deirdre wiedziała i znała go już na tyle dobrze, że powinna rozumieć jego sposób działania. Dla niego ludzie nie mieli żadnego znaczenia, ich życie nie miało najmniejszego znaczenia. Ci, których spotykał na swej drodze byli jedynie narzędziami w jego dłoniach, tymi, które przyniosą oczekiwane efekty. — Powstrzymać?— zdumiał się, spoglądając na nią z uniesionymi brwiami, jakby jej słowa go ubodły, choć w rzeczywistości jedynie zaskoczyły. Nie był zły. Zaskoczyła jej postawa, spojrzenie kobiety, która żałowała tą bezpłciową, nieudaną czarownicę, bezużyteczną kurwę. Był rozczarowany — nie tyle jej zachowaniem, co postrzeganiem stosownych działań. Dalia była matką, której dzieci wykradają, by rozpocząć na nich brutalne testy. Najwygodniej byłoby, gdyby zniknęła razem z nimi, nikt by się nie zainteresował jej losem, nikogo nie obchodziła. — Dlaczego jej po prostu nie zabijesz?— spytał, choć już znał odpowiedź na pytanie, które dopiero miał jej zadać. Nie, nic nie czuła — tym bardziej nie rozumiał.— Czujesz coś względem niej?— On nie czuł. Dalia była kłodą pod nogami, którą przekroczyli z łatwością i takim samym sposobem mogli się jej zwyczajnie pozbyć. Próba ochrony kobiety za pomocą inkantacji wymazującej pamięć, była dla niego zbędna. Pokręcił głową. Patrzył jak matka upycha drobne ciałka w kufrze, jak na jej twarzy maluje się dziwna rozpacz, niezrozumienie. Nie napawał się tym widokiem — użył jej, bo nie zamierzał robić tego samodzielnie; użył jej, bo zwykł tak robić — wysługiwać się innymi, jedynie nadzorując wypełnianie swoich poleceń. W tym czasie rozejrzał się po pomieszczeniu. Było pełne dziecięcych zabawek, ubrań. — Obliviate tego nie usunie — mruknął, powracając znaczącym spojrzeniem do Deirdre. Jeśli zamierzała wymazać przyjaciółce wspomnienia, powinna zadbać o to, by ofiara nie doszukiwała się możliwości ich utracenia. Te można było odzyskać.
— Wingardium Leviosa — wyartykułował, wskazując różdżką w zamknięty kufer. Kontrolnie spojrzał na Dalię, wyglądało na to, że nie wiedziała, co się dzieje, a czary Deirdre się powiodły. Skutecznie rzucone zaklęcie wymazało jej wspomnienia, nie silił się już jednak na sympatyczny uśmiech, nie chciał tracić więcej czasu, nie pochwalił też Tsagairt, wydało mu się to niepotrzebne.
Patrzył na Deirdre ze spokojem, czekając aż odpowie na zadane przez niego pytania. Jej odpowiedzi nie zmieniły w jego wyrazie twarzy nic. Wciąż przyglądał jej się w ten sam sposób. Każdy miał jakąś rodzinę, czy ludzi połączonych tą samą krwią, ona również. On sam po latach zrozumiał, że był sierotą, nie bękartem przygarniętym przez ojca pod swój dach. Ani swoja, ani jej historia nie wywoływały w nim emocji. To ciekawość wysnuwała pytania za pomocą jego warg. Chciał — lubił — wiedzieć.
—Nie wcieliłaś ich w szeregi Rycerzy Walpurgii. Nie nadaliby się?— Sieci kontaktów wydawały mu się wyjątkowo istotne. On sam, gdyby miał braci dążyłby do tego, by wsparli słuszną sprawę. Nie zawahał się przed wciągnięciem w to Cassandry, widząc w tym sposobie szansę na jej bezpieczeństwo i przysłużenie się Czarnemu Panu. Ona, Deirdre, była sama. Sama jak palec, odseparowana od rodziny. Czy choćby próbowała?
Nie mógł się doczekać, kiedy rozpoczną, kiedy znajdą się w Gwiezdnym Proroku i rozdziewiczą magiczne badania nad uzyskaniem — do tej pory — niemożliwego. Czuł cichą ekscytacją względem badań, czuł pożądanie względem rzeczy wielkich, potężnej mocy, władzy, olbrzymiej wiedzy. Zniecierpliwienie poznaniem efektów pracy, których nie pozna pewnie jeszcze przez najbliższe miesiące, tańczyło w jego szarych, bezwzględnych tęczówkach. Był okrutny, a jego myślenie sprowadzało się do kalkulacji wszystkich czynności, oceny skutków, poszukiwania najlepiej zoptymalizowanego planu. Patrzył na Dalię, na Deirdre, na usypiające dzieci, szukając najszybszego i najprostszego rozwiązania. Był pragmatykiem, szybko ocenił skuteczność działań i możliwe efekty. Nie ufał nikomu i nie zamierzał ufać matce odebranych pociech. Nie była dla niego niczym szczególnym, jedynie przeszkodą w drodze do celu. Mogli tu wejść i odebrać jej życie od razu, nie mówiąc nic, nie próbując grać w tę śmieszną grę, wziąć to, co chcą. Podjął działania, które uznał za stosowne i najodpowiedniejsze.
— Nie?— zdziwił się, unosząc brwi. Spojrzał Deirdre w oczy — błędna interpretacja czynów malowała się w jej ciemnych, pełnych oburzenia tęczówkach. Nie próbował dominować, nie egzaltował swojej władzy. Nie ganił jej jednak za naganę w spojrzeniu; nie robił sobie z tego nic. Był przyzwyczajony, że kobiety takie jak ona miały swój sposób działania, który wydawał im się najlepszy, a każda podjęta decyzja jest uważana za nadużywanie władzy, za łechtanie męskiego ego, za żałosną próbę przejęcia kontroli. On ją miał, Deirdre wiedziała i znała go już na tyle dobrze, że powinna rozumieć jego sposób działania. Dla niego ludzie nie mieli żadnego znaczenia, ich życie nie miało najmniejszego znaczenia. Ci, których spotykał na swej drodze byli jedynie narzędziami w jego dłoniach, tymi, które przyniosą oczekiwane efekty. — Powstrzymać?— zdumiał się, spoglądając na nią z uniesionymi brwiami, jakby jej słowa go ubodły, choć w rzeczywistości jedynie zaskoczyły. Nie był zły. Zaskoczyła jej postawa, spojrzenie kobiety, która żałowała tą bezpłciową, nieudaną czarownicę, bezużyteczną kurwę. Był rozczarowany — nie tyle jej zachowaniem, co postrzeganiem stosownych działań. Dalia była matką, której dzieci wykradają, by rozpocząć na nich brutalne testy. Najwygodniej byłoby, gdyby zniknęła razem z nimi, nikt by się nie zainteresował jej losem, nikogo nie obchodziła. — Dlaczego jej po prostu nie zabijesz?— spytał, choć już znał odpowiedź na pytanie, które dopiero miał jej zadać. Nie, nic nie czuła — tym bardziej nie rozumiał.— Czujesz coś względem niej?— On nie czuł. Dalia była kłodą pod nogami, którą przekroczyli z łatwością i takim samym sposobem mogli się jej zwyczajnie pozbyć. Próba ochrony kobiety za pomocą inkantacji wymazującej pamięć, była dla niego zbędna. Pokręcił głową. Patrzył jak matka upycha drobne ciałka w kufrze, jak na jej twarzy maluje się dziwna rozpacz, niezrozumienie. Nie napawał się tym widokiem — użył jej, bo nie zamierzał robić tego samodzielnie; użył jej, bo zwykł tak robić — wysługiwać się innymi, jedynie nadzorując wypełnianie swoich poleceń. W tym czasie rozejrzał się po pomieszczeniu. Było pełne dziecięcych zabawek, ubrań. — Obliviate tego nie usunie — mruknął, powracając znaczącym spojrzeniem do Deirdre. Jeśli zamierzała wymazać przyjaciółce wspomnienia, powinna zadbać o to, by ofiara nie doszukiwała się możliwości ich utracenia. Te można było odzyskać.
— Wingardium Leviosa — wyartykułował, wskazując różdżką w zamknięty kufer. Kontrolnie spojrzał na Dalię, wyglądało na to, że nie wiedziała, co się dzieje, a czary Deirdre się powiodły. Skutecznie rzucone zaklęcie wymazało jej wspomnienia, nie silił się już jednak na sympatyczny uśmiech, nie chciał tracić więcej czasu, nie pochwalił też Tsagairt, wydało mu się to niepotrzebne.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Strona 2 z 14 • 1, 2, 3 ... 8 ... 14
Portowa ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki