Piwniczny Klub Jazzowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Piwniczny klub jazzowy
Jak mawiają, potrzeba matką wynalazków - tak też narodził się piwniczny klub jazzowy. Jest to pierwszy tego rodzaju lokal na Wyspach, na który pomysł narodził się po wyprawie właściciela do Stanów. Nie każdego bowiem stać na wycieczkę do Cliodny, za to prawie każdy lubi się bawić przy dźwiękach muzyki na żywo. Wejście do klubu znajduje się pod poziomem ulicy, prowadzą do niego schodki umieszczone na końcu ślepego zaułka. Na drzwiach przywieszony jest plakat przedstawiający tańczącą kobietę w sukience w kropki. Gdy podejdzie do niej mugol nic się nie stanie, jednak jeżeli po schodach zejdzie czarodziej kobieta ruszy w tan, by śpiewnym, rozbawionym głosem poprosić o hasło. To zaś nie zmienia się nigdy; wystarczy powiedzieć "czy mogę prosić do tańca?", a kobieta zaśmieje się perliście i uchyli przed tobą drzwi do roztańczonego świata jazzu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
Z przerażeniem oglądał mordobicie Johnatana, dopóki ono jeszcze trwało. Pomyśleć, że tacy przypadkowi szaleńcy byli dosłownie wszędzie i szansa, żeby mieć z nimi problem niby była niewielka… ale wciąż istniała. Jego towarzysz musiał mieć naprawdę duże „szczęście”, żeby zostać porwanym przez tak nietypowy zbieg okoliczności i wciągnięty w „upiększanie” własnej twarzy. Na całe szczęście, Anthony szybko się obudził ze swojego zapatrzenia i zareagował. Szybko i skutecznie… w pewnym sensie. Confundus zadziałał, mężczyzna stracił orientację co do tego gdzie jest, dlaczego jest w takim a nie innym miejscu, no i co tak właściwie przed chwilą się stało. Wypowiadanie inkantacji przyniosło jednak wyjątkowo niemiłą niespodziankę dla samego Anthony’ego. Skrzywił się na twarzy, czując okropnie gorzki smak. Miał wrażenie, że w jego gardle znikąd pojawiła się nieprzyjemna, gęsta ciecz. Zaczął się krztusić, gdy tylko zaczęła spływać w głąb jego gardła, za które się złapał. Zaczął panikować, bo nie mógł zatrzymać swojego krztuszenia, a w ustach prócz gorzkiego smaku czuł popiół. Cofnął się, chcąc odetchnąć głębiej. Męczył się chwilę i dopiero po chwili, ze łzami w oczach, złapał oddech. To jednak nie było wszystko, bo coś zaczęło ściekać mu z ust. Otarł kąciki opuszkami palców i spojrzał na nie, dostrzegając czarną, gęstą maź. Nigdy wcześniej coś takiego mu się nie zdarzyło. Nigdy. Czy to anomalia? Czy może zapadł na jakąś chorobę?
Spojrzał na zbliżającego się do niego Johny’ego. Wywrócił oczami. Sam miał mu ochotę przyłożyć za to, że zachowywał się jak gdyby nie był dorosłym facetem, a jak kilkunastolatek. Mimo wszystko, cieszył się, że jedyne co zostało mu po tym zajściu do obita twarz, no i że mógł mówić… chociaż nadal bił od niego ten dziwny, zaskakujący entuzjazm. Patrzył na niego załzawionymi oczami, nad nosem pojawiła się zmarszczka. Jednak gdy tylko splunął na but barmana, niemalże się zapowietrzył i znowu zaczął krztusić, wypluwając cząstkę czarnej mazi. Widząc, że nie dojdzie jednak do kolejnego mordobicia, odetchnął z ulgą. Na dość głośny dźwięk Bojczuka znowu się skrzywił. Za bardzo uderzał w jego uszy. Zaraz też spojrzał z niedowierzaniem na swojego dotychczasowego kompana w piciu. On ma iść z nim? Z tym Johnym? Szczególnie kiedy też ma roztrzaskaną całą twarz?
– Jeżeli mamy gdziekolwiek iść, to tylko do świętego Munga – odpowiedział mu surowo. Był zdenerwowany i zły. Wszystko zaczęło się od głośnego nawoływania do nieszczęśliwie wskazanych przez niego kobiet. Teraz to mordobicie, a temu nie było dość. Chwycił za swój płaszcz i szalik. Natychmiast się opatulił i schował różdżkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza. – Bez gadania – dodał natychmiast, zanim Johny zacząłby jakkolwiek zaprzeczać. Barmanom rzucił pieniądze za wypity alkohol.
Spojrzał na zbliżającego się do niego Johny’ego. Wywrócił oczami. Sam miał mu ochotę przyłożyć za to, że zachowywał się jak gdyby nie był dorosłym facetem, a jak kilkunastolatek. Mimo wszystko, cieszył się, że jedyne co zostało mu po tym zajściu do obita twarz, no i że mógł mówić… chociaż nadal bił od niego ten dziwny, zaskakujący entuzjazm. Patrzył na niego załzawionymi oczami, nad nosem pojawiła się zmarszczka. Jednak gdy tylko splunął na but barmana, niemalże się zapowietrzył i znowu zaczął krztusić, wypluwając cząstkę czarnej mazi. Widząc, że nie dojdzie jednak do kolejnego mordobicia, odetchnął z ulgą. Na dość głośny dźwięk Bojczuka znowu się skrzywił. Za bardzo uderzał w jego uszy. Zaraz też spojrzał z niedowierzaniem na swojego dotychczasowego kompana w piciu. On ma iść z nim? Z tym Johnym? Szczególnie kiedy też ma roztrzaskaną całą twarz?
– Jeżeli mamy gdziekolwiek iść, to tylko do świętego Munga – odpowiedział mu surowo. Był zdenerwowany i zły. Wszystko zaczęło się od głośnego nawoływania do nieszczęśliwie wskazanych przez niego kobiet. Teraz to mordobicie, a temu nie było dość. Chwycił za swój płaszcz i szalik. Natychmiast się opatulił i schował różdżkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza. – Bez gadania – dodał natychmiast, zanim Johny zacząłby jakkolwiek zaprzeczać. Barmanom rzucił pieniądze za wypity alkohol.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Do Munga? - jęknąłem, unosząc wysoko obie brwi. Nie przepadałem za szpitalami, no chyba, że chodziło o tamtejszy bufet. Miałem nadzieję, że podają tam jakieś nalewki ziołowe z procentami, rozgrzewające czy na bóle, czy po prostu poprawiające samopoczucie, bo w przeciwnym wypadku to nie ma sensu się tam pojawiać. W porcie też nastawiali nosy... Czasem. Rozchylam wargi, żeby wyrazić swoją niepewność względem tego pomysłu, ale Tony mi jasno daje do zrozumienia, że mam trzymać mordę na kłódkę, więc przesuwam tylko dwoma palcami po wargach i milczę. Na migi mu pokazuję drzwi i ruszam powoli w tamtą stronę. Ale! No właśnie! Zawsze jest jakieś ale! Tak się składa, że przechodzimy akurat obok stolika tych panien, od których wszystko się zaczęło, więc zatrzymuję się na moment i obdarzam je czarującym uśmiechem.
- Widziałyście, drogie panie, jak załatwił tamtego gościa? Życie mi uratował! - mówię, klepiąc Tonego po ramieniu, po czym pochylam się nieznacznie i przykładam dłoń do ust, przysłaniając je z jednej strony - Jest wolny. - dodaję i mrugam doń nienapuchniętym okiem, a jedna z dziewcząt nawet chichocze cicho zerkając na mojego towarzysza jakoś tak... z błyskiem w oku. Jak to widzę to już chcę się dosiadać, ale wtedy sobie przypominam minę barmana i zerkam przez ramię, a on wciąż na nas (głównie na mnie) patrzy w ten sposób, co mi mówi jasno, że jak zaraz nie opuszczę lokalu to mi w tym pomoże... Więc salutuję niewiastom na pożegnanie i wreszcie wychodzę, a jak tylko znajdujemy się na zewnątrz to odpalam papierosa (skręta z ohydnego tytoniu), wyciągając papierośnicę w kierunku Tonego. Ustnik od razu pokrywa się krwią, ale jestem przyzwyczajony do metalicznego smaku własnej posoki, więc nieszczególnie mi to przeszkadza. W sumie jest całkiem słodka, tak jak ja cały zresztą. Pociągam też łyka z piersiówki, bo procentów nigdy dość! Plus znieczula dobrze. Po czym ruszam powoli wzdłuż chodnika, chociaż trochę mnie chwieje na boki, ale to pewnie przez ten wiatr! Ta, to wiatr, żeby nie było!!
/zt
- Widziałyście, drogie panie, jak załatwił tamtego gościa? Życie mi uratował! - mówię, klepiąc Tonego po ramieniu, po czym pochylam się nieznacznie i przykładam dłoń do ust, przysłaniając je z jednej strony - Jest wolny. - dodaję i mrugam doń nienapuchniętym okiem, a jedna z dziewcząt nawet chichocze cicho zerkając na mojego towarzysza jakoś tak... z błyskiem w oku. Jak to widzę to już chcę się dosiadać, ale wtedy sobie przypominam minę barmana i zerkam przez ramię, a on wciąż na nas (głównie na mnie) patrzy w ten sposób, co mi mówi jasno, że jak zaraz nie opuszczę lokalu to mi w tym pomoże... Więc salutuję niewiastom na pożegnanie i wreszcie wychodzę, a jak tylko znajdujemy się na zewnątrz to odpalam papierosa (skręta z ohydnego tytoniu), wyciągając papierośnicę w kierunku Tonego. Ustnik od razu pokrywa się krwią, ale jestem przyzwyczajony do metalicznego smaku własnej posoki, więc nieszczególnie mi to przeszkadza. W sumie jest całkiem słodka, tak jak ja cały zresztą. Pociągam też łyka z piersiówki, bo procentów nigdy dość! Plus znieczula dobrze. Po czym ruszam powoli wzdłuż chodnika, chociaż trochę mnie chwieje na boki, ale to pewnie przez ten wiatr! Ta, to wiatr, żeby nie było!!
/zt
Ostatnio zmieniony przez Johnatan Bojczuk dnia 29.05.18 19:48, w całości zmieniany 1 raz
Patrzył z niedowierzaniem na Johny’ego, któremu najwyraźniej nie odpowiadała propozycja udania się do świętego Munga w celu zobaczenia czy czasem ten dziwny szaleniec mu niczego nie złamał. Dlaczego – mógłby sobie to pytanie zadawać pewnie w nieskończoność i nie otrzymałby sensownej odpowiedzi. Chłopak, choć reagował na to, co mówił do niego Anthony i tak nie zamierzał go słuchać. Doskonale znał to spojrzenie i to zachowanie. Sam czasem się tak zachowywał w młodości… ech…
Ruszył za mężczyzną, mając nadzieję, że da się jednak zaprowadzić do szpitala, że może jednak go posłuchał… naprawdę się łudził. Ten nagle zatrzymał się przed wspomnianymi wcześniej dziewczynami, od których zaczęła się cała ta burda. Oczywiście, musiał wstawić swoje pięć (pijackich) knutów i palnąć typowe pijackie głupstwa. Macmillan wywrócił jedynie oczami, chwycił go za kark i pchnął przed siebie. Przeprosił kobiety za zaczepianie, mając nadzieję, ze te nie poczuły się urażone. Jak to się stało, że miał takiego pecha w ciągu kilku najbliższych dni – nie potrafił tego wytłumaczyć. Naprawdę nie potrafił. Najwyraźniej pech trzymał się go wyjątkowo mocno.
Wyszedł z czarodziejem przed lokal i już miał zacząć prawić mu morały, gdy zobaczył przed sobą papierośnicę. Natychmiast odmówił. Nie palił. W ogóle nie lubił zapachu papierosów, pomijając te kwiatowe, które paliły niektóre z jego ciotek. Te, które trzymał Johny, ohydnie śmierdziały i to tak bardzo, że Anthony wykrzywił się w grymasie niezadowolenia. Natychmiast odgonił ręką dym, który leciał w jego stronę. Uważnie obserwował obitego i zakrwawionego byłego kompana do kieliszka. Westchnął głośno. Może lepiej by było, gdyby nie pił aż tyle w publicznych miejscach i ograniczył się do picia w samotności? To byłaby dobra myśl… nie byłby świadkiem takim burd. Nie musiałby interweniować, a jego udział nie kończyłby się gorzkim posmakiem w ustach i ciągłym kaszlem, mającym na celu wyrzucenie z siebie dziwnej, nieznanej mazi.
– Jesteś naprawdę szalony – stwierdził jedynie z pewnym żalem w głosie. Czy on sam zachowywał się podobnie do nowopoznanego czarodzieja, kiedy był wyjątkowo pijany? Miał głęboką nadzieję, że nie. Obecnie zdawało mu się, że wyjątkowo szybko trzeźwiał. – Naprawdę powinieneś zgłosić się do świętego Munga – mruknął, próbując przekonać do swojego pomysłu młodzieńca.
Na dworze było wyjątkowo zimno. Otulił się szczelniej płaszczem i szalikiem, no i obserwował z niedowierzaniem jak Johny doprawia się alkoholem z piersiówki. Przerażające. Naprawdę przerażające! Zamiast martwić się o swój stan zdrowia i to czy czasem za mocno nie oberwał, wolał się zapić. A on, Tony, mógł jedynie martwić się o to czy aby na pewno jego „kolega” da radę dojść do swojego domu. Dla pewności ruszył za czarodziejem, żeby mieć czyste sumienie. Co prawda, nie zamierzał odprowadzać go pod same drzwi. Po prostu chciał się upewnić, że ten nie zatoczy sięi nie wyląduje w jakiejś zaspie śnieżnej. Dopiero po przejściu kilku ulic zostawił go w spokoju. Pożegnał się i wrócił do Dziurawego Kotła, gdzie przecież postanowił nocować.
|zt
Ruszył za mężczyzną, mając nadzieję, że da się jednak zaprowadzić do szpitala, że może jednak go posłuchał… naprawdę się łudził. Ten nagle zatrzymał się przed wspomnianymi wcześniej dziewczynami, od których zaczęła się cała ta burda. Oczywiście, musiał wstawić swoje pięć (pijackich) knutów i palnąć typowe pijackie głupstwa. Macmillan wywrócił jedynie oczami, chwycił go za kark i pchnął przed siebie. Przeprosił kobiety za zaczepianie, mając nadzieję, ze te nie poczuły się urażone. Jak to się stało, że miał takiego pecha w ciągu kilku najbliższych dni – nie potrafił tego wytłumaczyć. Naprawdę nie potrafił. Najwyraźniej pech trzymał się go wyjątkowo mocno.
Wyszedł z czarodziejem przed lokal i już miał zacząć prawić mu morały, gdy zobaczył przed sobą papierośnicę. Natychmiast odmówił. Nie palił. W ogóle nie lubił zapachu papierosów, pomijając te kwiatowe, które paliły niektóre z jego ciotek. Te, które trzymał Johny, ohydnie śmierdziały i to tak bardzo, że Anthony wykrzywił się w grymasie niezadowolenia. Natychmiast odgonił ręką dym, który leciał w jego stronę. Uważnie obserwował obitego i zakrwawionego byłego kompana do kieliszka. Westchnął głośno. Może lepiej by było, gdyby nie pił aż tyle w publicznych miejscach i ograniczył się do picia w samotności? To byłaby dobra myśl… nie byłby świadkiem takim burd. Nie musiałby interweniować, a jego udział nie kończyłby się gorzkim posmakiem w ustach i ciągłym kaszlem, mającym na celu wyrzucenie z siebie dziwnej, nieznanej mazi.
– Jesteś naprawdę szalony – stwierdził jedynie z pewnym żalem w głosie. Czy on sam zachowywał się podobnie do nowopoznanego czarodzieja, kiedy był wyjątkowo pijany? Miał głęboką nadzieję, że nie. Obecnie zdawało mu się, że wyjątkowo szybko trzeźwiał. – Naprawdę powinieneś zgłosić się do świętego Munga – mruknął, próbując przekonać do swojego pomysłu młodzieńca.
Na dworze było wyjątkowo zimno. Otulił się szczelniej płaszczem i szalikiem, no i obserwował z niedowierzaniem jak Johny doprawia się alkoholem z piersiówki. Przerażające. Naprawdę przerażające! Zamiast martwić się o swój stan zdrowia i to czy czasem za mocno nie oberwał, wolał się zapić. A on, Tony, mógł jedynie martwić się o to czy aby na pewno jego „kolega” da radę dojść do swojego domu. Dla pewności ruszył za czarodziejem, żeby mieć czyste sumienie. Co prawda, nie zamierzał odprowadzać go pod same drzwi. Po prostu chciał się upewnić, że ten nie zatoczy sięi nie wyląduje w jakiejś zaspie śnieżnej. Dopiero po przejściu kilku ulic zostawił go w spokoju. Pożegnał się i wrócił do Dziurawego Kotła, gdzie przecież postanowił nocować.
|zt
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
30 V
Każdy szukał czasem tej odrobiny odpoczynku, tej krótkiej chwili pozwalającej na zapomnienie o wszystkich troskach. Jednak ciężar zmartwień, co obciążał czyjeś barki, nie był u wszystkich taki sam, na niektórych spoczywał obowiązek, jaki ledwo się dźwiga. Na ramionach Kierana znajdował się właśnie taki balast, który przyjął w pełni świadomie i z najprawdziwszym oddaniem. Całemu jego życiu od zawsze przyświecała misja – zwalczenie wszelkiego zła w postaci plugawej czarnej magii. Ujmowanie czarnoksiężników stało się jego zawodem, było również czymś, czym zajmował się także w czasie prywatnym, działając w Zakonie. Nie pozwalał sobie na żadne wątpliwości, jednak czasem, bardzo rzadko, ale jednak, marzyło mu się oderwać od rzeczywistości, poddając się na moment ulotnemu wyobrażeniu, że już żyje na całkowicie oczyszczonym ze zła świecie. W takich momentach pozwalał sobie spuścić nieznacznie gardę i wybrać z druhem, a więc innym zmęczonym pracą aurorem, na szklankę Ognistej. To Atteberry wyszedł z propozycją wspólnego napicia się czegoś mocniejszego po pracy, a Kieran wyjątkowo nie odmówił. Wybór lokalu zostawił jednak towarzyszowi, co uznał za mocne niedopatrzenie.
Weszli do ciemnego, ślepego zaułka, aby zaraz zejść w dół po wąskich, kamiennych schodach. Przez chwilę myślał, że wejdą do jakiejś obskurnej piwnicy, gdzie kolega uraczy go trunkiem własnej roboty, jednak kobieta na plakacie poruszyła się i śpiewnym głosem poprosiła o hasło.
– Czy mogę prosić do tańca? – spytał Atteberry, przez co Kieran spojrzał na niego niby beznamiętnie, lecz w duchu zaczął zastanawiać się nad tym, z kim się zadał. Utrwalona na plakacie kobieta znów dała o sobie znać dźwięcznym śmiechem i uprzejmie wpuściła ich do środka. I rzeczywiście znaleźli się w piwnicy, ale takiej całkowicie zadbanej, wypełnionej dymem z papierosów i cygar, wonią alkoholu i dźwiękami muzyki. Jazz nie był bliski jego sercu, ale był znośny. Potrafił docenić muzyczny kunszt zespołu grającego na żywo. Ale chwila odprężenia nie potrwała długo.
Przy barze dostrzegł znajomą męską sylwetkę i nie mógł tego zignorować. Widok Skamandera przymilającego się do kobiety nie byłby niczym zdrożnym, gdyby nie intensywność, z jaką blondyn spoglądał jej prosto w oczy. Tak bezmyślny, niezrażony niczym, niepotrzebnie narażający się w jakimś cholernym barze! W jednej chwili Rinehearta zalała wściekłość. Zapomniał o swym towarzyszu, energicznym krokiem zmierzając ku Anthony’emu.
– Skamander – warknął pod nosem. – Co ty tutaj wyrabiasz? – pytanie wysyczał z jawną irytacją, co i tak brał za spory sukces, bo przynajmniej nie ryknął na cały lokal ze złości. Wstawiał się za tym niewdzięcznikiem, tymczasem on miał to wszystko za nic. Nie zmienił się wcale przez te trzy lata, kiedy to żył na swoistej banicji w Stanach.
Każdy szukał czasem tej odrobiny odpoczynku, tej krótkiej chwili pozwalającej na zapomnienie o wszystkich troskach. Jednak ciężar zmartwień, co obciążał czyjeś barki, nie był u wszystkich taki sam, na niektórych spoczywał obowiązek, jaki ledwo się dźwiga. Na ramionach Kierana znajdował się właśnie taki balast, który przyjął w pełni świadomie i z najprawdziwszym oddaniem. Całemu jego życiu od zawsze przyświecała misja – zwalczenie wszelkiego zła w postaci plugawej czarnej magii. Ujmowanie czarnoksiężników stało się jego zawodem, było również czymś, czym zajmował się także w czasie prywatnym, działając w Zakonie. Nie pozwalał sobie na żadne wątpliwości, jednak czasem, bardzo rzadko, ale jednak, marzyło mu się oderwać od rzeczywistości, poddając się na moment ulotnemu wyobrażeniu, że już żyje na całkowicie oczyszczonym ze zła świecie. W takich momentach pozwalał sobie spuścić nieznacznie gardę i wybrać z druhem, a więc innym zmęczonym pracą aurorem, na szklankę Ognistej. To Atteberry wyszedł z propozycją wspólnego napicia się czegoś mocniejszego po pracy, a Kieran wyjątkowo nie odmówił. Wybór lokalu zostawił jednak towarzyszowi, co uznał za mocne niedopatrzenie.
Weszli do ciemnego, ślepego zaułka, aby zaraz zejść w dół po wąskich, kamiennych schodach. Przez chwilę myślał, że wejdą do jakiejś obskurnej piwnicy, gdzie kolega uraczy go trunkiem własnej roboty, jednak kobieta na plakacie poruszyła się i śpiewnym głosem poprosiła o hasło.
– Czy mogę prosić do tańca? – spytał Atteberry, przez co Kieran spojrzał na niego niby beznamiętnie, lecz w duchu zaczął zastanawiać się nad tym, z kim się zadał. Utrwalona na plakacie kobieta znów dała o sobie znać dźwięcznym śmiechem i uprzejmie wpuściła ich do środka. I rzeczywiście znaleźli się w piwnicy, ale takiej całkowicie zadbanej, wypełnionej dymem z papierosów i cygar, wonią alkoholu i dźwiękami muzyki. Jazz nie był bliski jego sercu, ale był znośny. Potrafił docenić muzyczny kunszt zespołu grającego na żywo. Ale chwila odprężenia nie potrwała długo.
Przy barze dostrzegł znajomą męską sylwetkę i nie mógł tego zignorować. Widok Skamandera przymilającego się do kobiety nie byłby niczym zdrożnym, gdyby nie intensywność, z jaką blondyn spoglądał jej prosto w oczy. Tak bezmyślny, niezrażony niczym, niepotrzebnie narażający się w jakimś cholernym barze! W jednej chwili Rinehearta zalała wściekłość. Zapomniał o swym towarzyszu, energicznym krokiem zmierzając ku Anthony’emu.
– Skamander – warknął pod nosem. – Co ty tutaj wyrabiasz? – pytanie wysyczał z jawną irytacją, co i tak brał za spory sukces, bo przynajmniej nie ryknął na cały lokal ze złości. Wstawiał się za tym niewdzięcznikiem, tymczasem on miał to wszystko za nic. Nie zmienił się wcale przez te trzy lata, kiedy to żył na swoistej banicji w Stanach.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Lubił barowe relacje, to jak bardzo spontanicznie potrafiły być zawierane oraz fakt, że nie oczekiwano po nich trwania. Pojawiały się nowe, stare się zacierały. Nowi ludzie, nowe historie. Czerpał przyjemność z poznawania ich, słuchania. Często dowiadywał więcej, niż rozmówcy zamierzali mu przekazać. Bo on naprawdę słuchał poznając drugie, prawdziwe dno każdej odpowiedzi, która malowała szczegółowo obraz osoby z którą rozmawiał - a lubił wiedzieć o innych więcej. Siedział więc z tajemniczą kobietą próbując dociec kto przed nim dziś siedzi. Ludzki rebus, kalambur. Dziwna gra, a może coś więcej...?
Skupiony na rozmówczyni nie mógł wiedzieć kto się zbliża. Świadomość tego przyszła nagle, tak jak warkot Kierana który rozbrzmiał donośniej w głowie Skamandera niż chaotycznie wygrywane nuty, czy też śmiech kobiety z pobliskiego stolika zwiastując... utrapienie. Bo właśnie gdy pierwsza fala zmieszania opadła to uczucie gdzieś się pojawiło w akompaniamencie spychanej na bok nuty wstydu bycia przyłapanym na czymś nieodpowiednim. Jednak czy faktycznie tak było...?
Skamander odwrócił się do starszego aurora, mentora. Wbrew nieprzyjemnym odczuciom nie krzywił się kwaśno, złośliwie. Zamiast tego z reżyserowanym chwilowym zaskoczeniem przelał swoje spojrzenie z Kierana na krzesło na którym siedział by zakomunikować niezwykłą czynność której się bezczelnie oddawał - Siedzę - następnie odchylił butelkę z wypitym już do połowy piwem. Patrzył na nią ostentacyjnie, wymownie jak gdyby chcąc się upewnić, że ją faktycznie trzyma w ręce, bo Rineheartowi to najwyraźniej umykało - Trzymam piwo - Pokazał i kiwnął głową sam do siebie, tak jak księgowy któremu nagle zaczęło się w przypisach wszystko zgadzać. Co jeszcze ciekawego tu robił... A, no tak. Byłby zapomniał, lecz wygrywana na saksofonie wariacja przypomniała mu o najważniejszym: - Słucham jazgotu - bardziej pożalił się niż stwierdził i sądząc po tym, jak od niechcenia spoglądał na kapelę nie koniecznie miał na myśli muzykę. Pociągnął łyk piwa i kątem oka spostrzegł jak jego ciekawa towarzyszka odeszła. Przygniótłszy wargi tworząc wąską kreskę z ust zauważając kolejną istotna kwestię. Odprowadził ją spojrzeniem - Wszystko to robiłem w towarzystwie. Do niedawna - rzadko korzystał z ironii. Tak jak inni krzyczeli i bluzgali z niezadowolenia, tak on właśnie w frustrujących sytuacjach sięgał po sarkazm i ironię. Mierzył następnie spojrzeniem Kierana. Chciał wznieść się na chłodna neutralność, lecz gdzieś zamajaczył zuchwały pląs - A ty? Przegrałeś jakiś zakład...? - pstrokaci ludzie, pstrokata muzyka. Stary Rinehart pasował tu jak pięść do twarzy.
Skupiony na rozmówczyni nie mógł wiedzieć kto się zbliża. Świadomość tego przyszła nagle, tak jak warkot Kierana który rozbrzmiał donośniej w głowie Skamandera niż chaotycznie wygrywane nuty, czy też śmiech kobiety z pobliskiego stolika zwiastując... utrapienie. Bo właśnie gdy pierwsza fala zmieszania opadła to uczucie gdzieś się pojawiło w akompaniamencie spychanej na bok nuty wstydu bycia przyłapanym na czymś nieodpowiednim. Jednak czy faktycznie tak było...?
Skamander odwrócił się do starszego aurora, mentora. Wbrew nieprzyjemnym odczuciom nie krzywił się kwaśno, złośliwie. Zamiast tego z reżyserowanym chwilowym zaskoczeniem przelał swoje spojrzenie z Kierana na krzesło na którym siedział by zakomunikować niezwykłą czynność której się bezczelnie oddawał - Siedzę - następnie odchylił butelkę z wypitym już do połowy piwem. Patrzył na nią ostentacyjnie, wymownie jak gdyby chcąc się upewnić, że ją faktycznie trzyma w ręce, bo Rineheartowi to najwyraźniej umykało - Trzymam piwo - Pokazał i kiwnął głową sam do siebie, tak jak księgowy któremu nagle zaczęło się w przypisach wszystko zgadzać. Co jeszcze ciekawego tu robił... A, no tak. Byłby zapomniał, lecz wygrywana na saksofonie wariacja przypomniała mu o najważniejszym: - Słucham jazgotu - bardziej pożalił się niż stwierdził i sądząc po tym, jak od niechcenia spoglądał na kapelę nie koniecznie miał na myśli muzykę. Pociągnął łyk piwa i kątem oka spostrzegł jak jego ciekawa towarzyszka odeszła. Przygniótłszy wargi tworząc wąską kreskę z ust zauważając kolejną istotna kwestię. Odprowadził ją spojrzeniem - Wszystko to robiłem w towarzystwie. Do niedawna - rzadko korzystał z ironii. Tak jak inni krzyczeli i bluzgali z niezadowolenia, tak on właśnie w frustrujących sytuacjach sięgał po sarkazm i ironię. Mierzył następnie spojrzeniem Kierana. Chciał wznieść się na chłodna neutralność, lecz gdzieś zamajaczył zuchwały pląs - A ty? Przegrałeś jakiś zakład...? - pstrokaci ludzie, pstrokata muzyka. Stary Rinehart pasował tu jak pięść do twarzy.
Find your wings
Szczerze nie znosił tej jego aktorskiej maski, którą idealnie naginał według własnej woli. Jakim cudem uczynił swą twarz tak sztuczną powłoką? Nawet teraz z łatwością odgrywał zaskoczenie, aby zaraz zacząć pleść od rzeczy. I choć było to spodziewane, Kieran już dawno miał okazję dobrze poznać tę teatralność Anthony’ego, to jednak wciąż nie potrafił nabrać odpowiedniego dystansu. Zmarszczył brwi, a z każdym kolejnym słowem, które wychodziło z ust Skamandera, coraz mocniej zaciskał usta.
– Nie zgrywaj idioty – odparł z lekką irytacją, której nawet nie zamierzał kryć. – Uwłacza to bardziej tobie niż mnie – dodał surowo, najwidoczniej zbyt często używając tak krytycznego tonu wobec Skamandera, bo aż weszło mu to w krew. Właściwie wobec wszystkich był szorstki, nawet własnej córce rzadko okazywał ciepłe uczucia, jednak Anthony swą bezczelnością potrafił doskonale uderzyć w odpowiednie struny. Rineheart doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przecież gówniarz robi to wszystko z premedytacją i niemałą satysfakcję sprawi mu jego złość, lecz nie potrafił nabrać odpowiedniego dystansu. Ciężko było mu patrzeć na marnowany potencjał w postaci nadużywania umiejętności, która potrafił mocno ingerować w jestestwo innych ludzi. – Ktoś mógłby pomyśleć, że nieco wydoroślałeś przez ostatnie trzy lata.
Nie bał się jego spojrzenia, mocno przekonany o tym, że ten nie ośmieli się posunąć do skorzystania z legilimencji nie tylko w jego obecności, ale przede wszystkim nigdy wobec niego. Jeśli miał jeszcze w sobie trochę przyzwoitości w tej materii, to właśnie była to jej nieprzekraczalna granica. A może to się zmieniło i oto młody auror po swej banicji powrócił jeszcze bardziej zuchwały? Niech tylko spróbuje. Na samą myśl poczuł wściekłość.
– O, Skamander, dobrze cię widzieć – rzucił przyjaźnie Atteberry i wyciągnął ku niemu dłoń w geście powitania. – I obecność Kierana w tym lokalu to wcale nie efekt przegranego zakładu, po prostu dał się w końcu wyciągnąć na picie.
Rineheart momentalnie skrzywił się z niechęci, bo naprawdę lepiej by było, gdyby jego druh, auror po czterdziestce zafascynowany dokonaniami mugoli, nie odzywał się wcale.
– Może napijesz się z nami, co? Opowiesz nam trochę o tych Stanach – zaproponował z entuzjazmem, nie zrażając się tym, że Kieran posłał mu surowe spojrzenie. Chyba zdążył się na nie uodporni po długich latach współpracy. – Miałeś okazję zobaczyć Empire State Building? Do dziś nie mogę uwierzyć, że mugole zbudowali coś takiego?
– Naprawdę nie wiem jakim cudem nie wylądowałeś w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli – rzucił kąśliwie Kieran, łapiąc towarzysza za ramię, aby powstrzymać go przed zajęciem miejsca przy barze, do czego się przymierzał. – Skamander szuka towarzystwa panien, jeśli nie zauważyłeś.
Wspomnianemu mężczyźnie posłał ostre spojrzenie, szukając jego poparcia w tym kłamstwie. Zresztą, nie wydawało mu się, żeby to rzeczywiście było kłamstwo. Nawet jeśli, niech Anthony chociaż raz użyje tych swoich aktorskich sztuczek dla dobra ogółu.
– Nie zgrywaj idioty – odparł z lekką irytacją, której nawet nie zamierzał kryć. – Uwłacza to bardziej tobie niż mnie – dodał surowo, najwidoczniej zbyt często używając tak krytycznego tonu wobec Skamandera, bo aż weszło mu to w krew. Właściwie wobec wszystkich był szorstki, nawet własnej córce rzadko okazywał ciepłe uczucia, jednak Anthony swą bezczelnością potrafił doskonale uderzyć w odpowiednie struny. Rineheart doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przecież gówniarz robi to wszystko z premedytacją i niemałą satysfakcję sprawi mu jego złość, lecz nie potrafił nabrać odpowiedniego dystansu. Ciężko było mu patrzeć na marnowany potencjał w postaci nadużywania umiejętności, która potrafił mocno ingerować w jestestwo innych ludzi. – Ktoś mógłby pomyśleć, że nieco wydoroślałeś przez ostatnie trzy lata.
Nie bał się jego spojrzenia, mocno przekonany o tym, że ten nie ośmieli się posunąć do skorzystania z legilimencji nie tylko w jego obecności, ale przede wszystkim nigdy wobec niego. Jeśli miał jeszcze w sobie trochę przyzwoitości w tej materii, to właśnie była to jej nieprzekraczalna granica. A może to się zmieniło i oto młody auror po swej banicji powrócił jeszcze bardziej zuchwały? Niech tylko spróbuje. Na samą myśl poczuł wściekłość.
– O, Skamander, dobrze cię widzieć – rzucił przyjaźnie Atteberry i wyciągnął ku niemu dłoń w geście powitania. – I obecność Kierana w tym lokalu to wcale nie efekt przegranego zakładu, po prostu dał się w końcu wyciągnąć na picie.
Rineheart momentalnie skrzywił się z niechęci, bo naprawdę lepiej by było, gdyby jego druh, auror po czterdziestce zafascynowany dokonaniami mugoli, nie odzywał się wcale.
– Może napijesz się z nami, co? Opowiesz nam trochę o tych Stanach – zaproponował z entuzjazmem, nie zrażając się tym, że Kieran posłał mu surowe spojrzenie. Chyba zdążył się na nie uodporni po długich latach współpracy. – Miałeś okazję zobaczyć Empire State Building? Do dziś nie mogę uwierzyć, że mugole zbudowali coś takiego?
– Naprawdę nie wiem jakim cudem nie wylądowałeś w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli – rzucił kąśliwie Kieran, łapiąc towarzysza za ramię, aby powstrzymać go przed zajęciem miejsca przy barze, do czego się przymierzał. – Skamander szuka towarzystwa panien, jeśli nie zauważyłeś.
Wspomnianemu mężczyźnie posłał ostre spojrzenie, szukając jego poparcia w tym kłamstwie. Zresztą, nie wydawało mu się, żeby to rzeczywiście było kłamstwo. Nawet jeśli, niech Anthony chociaż raz użyje tych swoich aktorskich sztuczek dla dobra ogółu.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rozpoczynając swoją karierę rezolutnego kursanta w momencie w którym stary legilimenta pojawił się na jego drodze starał się, jak przystało na przykładnego krukona, spełnić oczekiwania wymagającego nauczyciela. Zależało mu na aprobacie autorytetu, jakim był w tamtym czasie Kieran. Wszystko się jednak zmieniło z czasem. O ile surowy sposób oceny i szorstkość nie przeszkadzały o tyle jednak rosnąca względem młodego Skamandera krytyka zaczynała uwierać. Szybko się okazało, że pochwała, choćby i ta skrywana między wierszami chłodnych uwag, nie będzie prawdopodobnie tym, co uda mu się kiedykolwiek pozyskać od mentora. Anthony uważał w końcu, że legilimencja jest zdolnością, którą zdecydowanie lepiej można wykorzystać, za jej pomocą można było więcej. Ambicja i pragnienie wykorzystania wyszlifowanej zdolności tak jak należy choćby i w dobrej wierze określana była przez Kierana nadużyciem, czymś niewłaściwym, godnym potępienia i niezaprzeczalnie w tym ostatnim starszy auror nie miał sobie równych. Grunt po którym stąpali rozdzierany był przez pogłębiającą się co rusz rozpadlinę różnic. Tu zdecydowanie nie było już miejsca na próbę uzyskania jakiejkolwiek przychylnosci. Anthony więc skrupulatnie zabiegał o jej przeciwieństwo odnajdując w tym satysfakcje, pewne zadośćuczynienie oraz karę – nie wymierzoną w siebie.
– Nie śpieszy mi się – dorosnąć – Młodzi mogą więcej – zmienił nieco znaczenie dorosłości o którą Kierianowi chodziło. Tak, zdecydowanie denerwowało go to, że był postrzegany przez niego jako dziecko które nie wiedziało co robi. Mierziło go to i teraz. Tym razem nie starał się jednak udowodnić że jest inaczej. Wręcz przeciwnie – w swym dziwnym buncie postanowił utwierdzać starego psa, że te dziecko zamierza robić więcej bo może. Mieżył go przy tym uważnym równie nieprzechylnym spojrzeniem. Bańkę napięcia przebił nieświadomie(?) Atteberry. Anthony w równie przyjaznym geście uścisnął mu dłoń.
– Ach, szkoda. Miałem nadzieję na jakąś grubszą i ciekawszą historie. Minę miał taką nietęgą wiec myślałem, że może coś jest na rzeczy. Zmusiłeś go do wypowiedzenia hasła, czy jak? – zażartował mając na myśli oczywiście mało pruderyjny ruchomy obrazek kobiety. Zastanawiał się przy tym nad propozycją Atteberrego. Przestał widząc krzywe spojrzenie byłego mentora. Jak to było? Nie zgrywać idioty, tak?
– Właściwie to nie - zasępił się - Cały wieczór szukam kogoś z kim mógłbym zacząć faktycznie pić. Już się obawiałem, że będę zmuszony cały wieczór sączyć czarne ale – podzielił się wymyśloną na poczekaniu obawą, lecz jak najbardziej mogącą uchodzić za prawdziwą. Przy kobiecie nie wypadało zbyt lekko przechylać szkła z czymś mocniejszym. To w końcu nie był Dziurawy Kocioł – Nie, nie widziałem tej budowli. Wylądowałem w pomniejszej jednostce w Luizjanie gdzie jedyną atrakcją były podobne bary. We wszystkich jest mniej więcej tak głośno jak tu tylko z tą różnicą, że przy tym alkohol jest gorszy więc ciężej to znieść. Chyba przywiało mnie tu z przyzwyczajenia do tortury. Mam nadzieję, że szybko mi przejdzie – kolorował zachęcając tym samym starszego stażem i doświadczeniem Atteberrego by spoczął taboret obok – Chętnie opowiem więcej. W końcu kim jestem by odmawiać starszemu rangą. W zamian posłuchałbym o tym co mnie minęło. Wypadłem nieco z obiegu – przyznał szczerze, a trzy lata nieobecności w Londynie to jednak były trzy lata. Ile ciekawostek go minęło?
– Nie śpieszy mi się – dorosnąć – Młodzi mogą więcej – zmienił nieco znaczenie dorosłości o którą Kierianowi chodziło. Tak, zdecydowanie denerwowało go to, że był postrzegany przez niego jako dziecko które nie wiedziało co robi. Mierziło go to i teraz. Tym razem nie starał się jednak udowodnić że jest inaczej. Wręcz przeciwnie – w swym dziwnym buncie postanowił utwierdzać starego psa, że te dziecko zamierza robić więcej bo może. Mieżył go przy tym uważnym równie nieprzechylnym spojrzeniem. Bańkę napięcia przebił nieświadomie(?) Atteberry. Anthony w równie przyjaznym geście uścisnął mu dłoń.
– Ach, szkoda. Miałem nadzieję na jakąś grubszą i ciekawszą historie. Minę miał taką nietęgą wiec myślałem, że może coś jest na rzeczy. Zmusiłeś go do wypowiedzenia hasła, czy jak? – zażartował mając na myśli oczywiście mało pruderyjny ruchomy obrazek kobiety. Zastanawiał się przy tym nad propozycją Atteberrego. Przestał widząc krzywe spojrzenie byłego mentora. Jak to było? Nie zgrywać idioty, tak?
– Właściwie to nie - zasępił się - Cały wieczór szukam kogoś z kim mógłbym zacząć faktycznie pić. Już się obawiałem, że będę zmuszony cały wieczór sączyć czarne ale – podzielił się wymyśloną na poczekaniu obawą, lecz jak najbardziej mogącą uchodzić za prawdziwą. Przy kobiecie nie wypadało zbyt lekko przechylać szkła z czymś mocniejszym. To w końcu nie był Dziurawy Kocioł – Nie, nie widziałem tej budowli. Wylądowałem w pomniejszej jednostce w Luizjanie gdzie jedyną atrakcją były podobne bary. We wszystkich jest mniej więcej tak głośno jak tu tylko z tą różnicą, że przy tym alkohol jest gorszy więc ciężej to znieść. Chyba przywiało mnie tu z przyzwyczajenia do tortury. Mam nadzieję, że szybko mi przejdzie – kolorował zachęcając tym samym starszego stażem i doświadczeniem Atteberrego by spoczął taboret obok – Chętnie opowiem więcej. W końcu kim jestem by odmawiać starszemu rangą. W zamian posłuchałbym o tym co mnie minęło. Wypadłem nieco z obiegu – przyznał szczerze, a trzy lata nieobecności w Londynie to jednak były trzy lata. Ile ciekawostek go minęło?
Find your wings
Już miał na końcu języka komentarz odnośnie potrzeby szybkiego dorastania w tych niespokojnych czasach, ale to nie był czas i miejsce na podobne dyskusje. Zauważył to wówczas, gdy Atteberry dość pewnie wszedł między nich, nie ukrywając swojego entuzjazmu na widok Skamandera. Najwidoczniej był tak podekscytowany szansą dowiedzenia się czegoś więcej o mugolach zza oceanu, że aż stał się ślepy na inne znaki, w tym i na istne sygnały ostrzgawcze. Choćby nie dostrzegł niezadowolenia malującego się na twarzy Kierana, a te przecież stało się jeszcze wyraźniejsze po kolejnych słowach najmłodszego w ich towarzystwie aurora. Trudno było nie skrzywić się na samą myśl, że miałby wymówić to absurdalne hasło do plakatu przy wejściu. Byłby bliski docenienia takiego pomysłu na zabezpieczenie wejścia do lokalu, gdyby plakatu nie zdobił zbyt swawolny wizerunek kobiety. Rzecz jasna ta nieuwaga nie dotyczyła Anthony’ego, który na wyraźnie zmarszczone z irytacji brwi dawnego mentora zareagował swoistym ożywieniem. Doskonale wiedział, że błysk w tych zielonych ślepiach nie może oznaczać niczego dobrego. I miał rację, Skamander wpierw uskarżył się na brak towarzystwa, a potem zaczął snuć opowieść, karmiąc ciekawość łat wiernego druha. Tak oto Attebery zignorował dłoń na swoim ramieniu i nad wyraz chętnie zasiadł przy barze obok Skamandera, na tym samym miejscu, które jeszcze chwilę temu zajmowała młoda kobieta. Nawet nie przypuszczała, jakie spotkało ja szczęście, że umknęła przed tak łatwo roztaczającym czar blondynem.
– Słyszałem, że w Luizjanie czarodzieje czerpią swa wiedzę o magii również z praktyk voodoo – dociekał dalej Atteberry, jednak na wzmiankę o zmianach w Wielkiej Brytanii zmienił momentalnie zmienił tok swych myśli. – Trudno żeby nic się nie zmieniło przez trzy lata – zaczął wesołym tonem, lecz zaraz spoważniał. – Nie wiadomo dlaczego, ale nastąpiła pewna radykalizacja społeczeństwa, że się tak wyrażę. Od pewnego czasu jest coraz gorzej, a anomalie były chyba ostatecznym gwoździem do trumny. Na dodatek Grindelwald zniknął, o tym już pewnie co nieco usłyszałeś.
– W trakcie noworocznego sabatu ktoś powybijał nestorów kilku kluczowych rodów, a potem zniknął. Mówiło się, że dokonał tego sam Grindelwald, ale dowodów na to nie było – mruknął pod nosem Kieran, siadając obok Atteberry’ego, który miał robić za bufor między nim a Skamanderem. Skinął na barmana i stanowczo poprosił o dwie szklanki ognistej dla siebie i swojego druha. – I te wszystkie pomysły Tuft…
– Tuft to całkowicie oszalała. Ten jej dekret, powołanie Policji Antymugolskiej. Sama by na to nie wpadła, mówię wam. I jeszcze wyprowadziła Wielką Brytanię z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów. Czy to właściwie nie przez to musiałeś wrócić w rodzime strony? Ponoć to Amerykanie wkurzyli się o to najbardziej.
Rineheart złapał za postawioną przed nim szklanicę i upił z niej zaraz porządny łyk. Brak reakcji towarzysza na pojawienie się naczynia sprawiło, że Kieran trącił jego ramię własnym, nieco go poganiając. Gdyby nie obiecał, że dziś na pewno się z nim napije, opuściłby to miejsce bez cienia żalu.
– Chyba teraz widzisz, że trzeba dorosnąć – syknął ostro w stronę Skamandera, pustym wzrokiem zaglądając w szklankę. – Będzie tylko gorzej.
– To twoje czarnowidztwo – odparł zaraz Atteberry, kręcąc. – Nie sądzę, żeby syn Tuft wiele zdziałał, ale może nie będzie tak źle.
Kieran posłał mu ostre spojrzenie, po czym pokręcił głowa z dezaprobatą. Przechylił szklankę, dopijając ją do końca i poprosił o dolanie trunku nie wypuszczając naczynia z dłoni.
– Nasz kolega po fachu wrócił z zagranicy, pora to uczcić.
Gdy Atteberry uniósł swoją szklankę, Rineheart skrzywił się. Ale barman zdążył mu dolać kolejną porcję trunku, więc i on uniósł swoją do toastu.
– Twoje zdrowie, Skamander – wymamrotał niechętnie pod nosem i zaraz opróżnił za jednym razem całą zawartość naczynia.
– Słyszałem, że w Luizjanie czarodzieje czerpią swa wiedzę o magii również z praktyk voodoo – dociekał dalej Atteberry, jednak na wzmiankę o zmianach w Wielkiej Brytanii zmienił momentalnie zmienił tok swych myśli. – Trudno żeby nic się nie zmieniło przez trzy lata – zaczął wesołym tonem, lecz zaraz spoważniał. – Nie wiadomo dlaczego, ale nastąpiła pewna radykalizacja społeczeństwa, że się tak wyrażę. Od pewnego czasu jest coraz gorzej, a anomalie były chyba ostatecznym gwoździem do trumny. Na dodatek Grindelwald zniknął, o tym już pewnie co nieco usłyszałeś.
– W trakcie noworocznego sabatu ktoś powybijał nestorów kilku kluczowych rodów, a potem zniknął. Mówiło się, że dokonał tego sam Grindelwald, ale dowodów na to nie było – mruknął pod nosem Kieran, siadając obok Atteberry’ego, który miał robić za bufor między nim a Skamanderem. Skinął na barmana i stanowczo poprosił o dwie szklanki ognistej dla siebie i swojego druha. – I te wszystkie pomysły Tuft…
– Tuft to całkowicie oszalała. Ten jej dekret, powołanie Policji Antymugolskiej. Sama by na to nie wpadła, mówię wam. I jeszcze wyprowadziła Wielką Brytanię z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów. Czy to właściwie nie przez to musiałeś wrócić w rodzime strony? Ponoć to Amerykanie wkurzyli się o to najbardziej.
Rineheart złapał za postawioną przed nim szklanicę i upił z niej zaraz porządny łyk. Brak reakcji towarzysza na pojawienie się naczynia sprawiło, że Kieran trącił jego ramię własnym, nieco go poganiając. Gdyby nie obiecał, że dziś na pewno się z nim napije, opuściłby to miejsce bez cienia żalu.
– Chyba teraz widzisz, że trzeba dorosnąć – syknął ostro w stronę Skamandera, pustym wzrokiem zaglądając w szklankę. – Będzie tylko gorzej.
– To twoje czarnowidztwo – odparł zaraz Atteberry, kręcąc. – Nie sądzę, żeby syn Tuft wiele zdziałał, ale może nie będzie tak źle.
Kieran posłał mu ostre spojrzenie, po czym pokręcił głowa z dezaprobatą. Przechylił szklankę, dopijając ją do końca i poprosił o dolanie trunku nie wypuszczając naczynia z dłoni.
– Nasz kolega po fachu wrócił z zagranicy, pora to uczcić.
Gdy Atteberry uniósł swoją szklankę, Rineheart skrzywił się. Ale barman zdążył mu dolać kolejną porcję trunku, więc i on uniósł swoją do toastu.
– Twoje zdrowie, Skamander – wymamrotał niechętnie pod nosem i zaraz opróżnił za jednym razem całą zawartość naczynia.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miał słabe strony. Nie było ich mało. Zawsze jednak starał się swój bagaż niekorzyści przechylić tym co miał najlepszym w zanadrzu. Jego atutem na pewno nie była siła, sprawność, przy Kieranie wątpliwe stawało się opanowanie. Faktycznie bowiem dziwna, dziecinna butność budziła się w jego obecności. Atutem młodego aurora była jednak pewna elastyczność w nawiązywaniu kontaktów oraz prowadzeniu rozmowy. Nie przysporzyło mu więc większych problemów to by wbrew woli Rinehearta z premedytacją i złośliwością podsycić entuzjazm jego towarzysza do tego stopnia by ten jednak spoczął na miejscu obok tak jak tego chciał Skamander. Nie wymagało to zresztą jakiegoś specjalnego wysiłku, Anthony nie wiedział jeszcze co czyni.
- Nie powiedziałbym, że czerpią z tych praktyk magię to bardziej jakby przenoszenie jej, tej magii, z otoczenia do przedmiotów by potem ją wykorzystać. Używają do tego dziwnego alfabetu runicznego – wcześniej nie zdał sobie z tego sprawy bo zwyczajnie ta wiedza w nim samym się gdzieś zatarła, lecz ostatnio jak przeglądał runiczne księgi autorstwa rodzimych runistów to we wspomnieniach nie mógł odnaleźć podobieństwa miedzy tym co widział na pergaminie w Anglii, a tym co jawiło mu się tam, w Ameryce. To było coś bardziej skomplikowanego. W gruncie rzeczy przypominało to tak jakby rodzime klątwy z tą różnicą, że zamiast alchemicznych odczynników stosowano kukły z ingrediencji. Nie rozwinął jednak tych myśli dalej. Rozmowa zmieniła tor, a on dał się jej porwać. Było to jednak coś co go bardziej interesowało – polityczne zamieszanie, zupa z przyczyn i skutków tego co miało wpływ na dziś, a wszystko to okraszone prywatnymi opiniami starszych stażem aurorów. To było cenne.
- Umierali z ciekawości czy zmienili nam mundury na śliwkowe garsonki więc wypchnęli mnie na spytki. Z tego co wiem, na chwilę obecną populacja Departamentu Przestrzegania Prawa w dalszym ciągu maleje – zdradził z powagą, przyznając się jednocześnie do rzekomego podtrzymywania amerykańskich kolegów po fachu z premedytacją w ciągłej niepewności. Gestem dłoni zamówił to samo co towarzysze. Lichwiarski uśmiech wypłynął na usta dopiero po tym jak odjął od nich szklanki ognistej. Jak ognia wolał unikać jakiegokolwiek poruszania na poważnie wzmianek dotyczących jego wyjazdu i powrotu. Nie każdy zdawał sobie sprawę, że to była konieczność, a nie wybór, czy nobilitacja. Wstydził się tego dlatego też wzrokiem przesunął kontrolnie po Kierianie tym razem z pewną ostrożnością. Prawdopodobnie niepotrzebną. Stary Rineheart nie bywał złośliwy, przynajmniej nie w taki sposób by jednak podchwycić wątek. Nie przy Atteberrym – Z przymrużeniem oka traktowałbym informacje o ich rozdrażnieniu. Z natury wkurzają się o każdą decyzję która została podjęta bez uprzedniego omówienia jej z nimi, choć ta wcale nie musi ich w jakikolwiek sposób dotyczyć. Próbują chyba w ten sposób reperować sobie brak posiadania historii. Tak więc tak – tupnęli nóżką, wyrazili niezadowoleni oraz zaniepokojenie i to by było w zasadzie na tyle. Nie zapowiada się na to by wypychali nas – anglików – od siebie. Nie wyciągają też ręki. Zdają się w praktyce na chwilę obecną obserwować wzmagając czujność - zamknięcie się Anglii nie niosło dla nich znaczących zmian w życiu codziennym. Byli zbyt dużym i odległym krajem by na poważnie brać wewnętrzne rozterki swojego starszego, skarłowaciałego, brytyjskiego brata. Przynajmniej na chwilę obecną, kiedy nie zdawali sobie sprawy jak daleko pewne sprawy już zaszły.
Miał ochotę ostentacyjnie wywrócić oczami. Mógł się domyślić, że Kieran tylko czekał na to by oddać podrzucone mu trzy knuty w dogodnym momencie. Pewnie by wybuchł gdyby ten nie nadarzył się zbyt szybko. Powstrzymał się jednak i uniósł szklankę w nieco cierpkim dla niego samego toaście. Zmusił do uśmiechu. Przechylił szklankę, a potem kilka kolejnych tak jak towarzyszący mu aurorzy. Rozmowy pokrótce oczywiście na nowo zeszły na lżejsze tematy. Na szczęście Atteberry w miarę szybko pojął dlaczego nie pija się z legilimentami. Anthony pożegnał go serdecznie. Odprowadził go jeszcze wzrokiem, a gdy był już pewny, że faktycznie odszedł odwrócił się na nowo w stronę baru odnosząc wrażenie, że jeszcze chwila i dostałby szczękościsku. Atteberry był pozytywnym człowiekiem. Na gust Skamandera aż za bardzo. Trudno było mu dotrzymać kroku. Po pewnym czasie zaczynało to męczyć. Tym bardziej, że Anthony wspinał się w tym momencie na wyżyny samokontroli by przypadkiem nie pozwolić sobie na więcej i przekonać się czy człowiek ten jest faktycznie tak szczery jak się wydawał. Tacy ludzie budzili niepokój.
- Pasowałby mu Urząd Łączności z Mugolami – mruknął rozcierając zesztywniałe mięśnie twarzy, pomagając ustom wykrzywić się w cierpiętniczym, krzywym grymasie – Posłuchałbym o tym jak się zapoznaliście. To musiało być zabawne – Zakpił próbując sobie wyobrazić pierwsze spotkanie takiego gburowatego dzikusa jak Rineheart z rubasznym, sympatycznym Atteberrym. Gestem dłoni poprosił barmana o uzupełnienie szklanki pomimo iż od dłuższego czasu jego organizm przestrzegał go o tym, że to niekoniecznie najlepszy pomysł. Trudno. Dużo złych pomysłów miał dziś w głowie. Realizacja jednego nie powinna go zaboleć. Spojrzał na Kierana. Dobrze, może dwóch – Widzisz, umiem się zachować – poczuł dziwną, dziecinną konieczność podzielenia się triumfem. Nieco bezsensownym bo przecież nikt go nie sprawdzał, nie wymagał też nic ponad zachowania pewnych moralnych zasad.
|przepraszam za zwłokę :x
- Nie powiedziałbym, że czerpią z tych praktyk magię to bardziej jakby przenoszenie jej, tej magii, z otoczenia do przedmiotów by potem ją wykorzystać. Używają do tego dziwnego alfabetu runicznego – wcześniej nie zdał sobie z tego sprawy bo zwyczajnie ta wiedza w nim samym się gdzieś zatarła, lecz ostatnio jak przeglądał runiczne księgi autorstwa rodzimych runistów to we wspomnieniach nie mógł odnaleźć podobieństwa miedzy tym co widział na pergaminie w Anglii, a tym co jawiło mu się tam, w Ameryce. To było coś bardziej skomplikowanego. W gruncie rzeczy przypominało to tak jakby rodzime klątwy z tą różnicą, że zamiast alchemicznych odczynników stosowano kukły z ingrediencji. Nie rozwinął jednak tych myśli dalej. Rozmowa zmieniła tor, a on dał się jej porwać. Było to jednak coś co go bardziej interesowało – polityczne zamieszanie, zupa z przyczyn i skutków tego co miało wpływ na dziś, a wszystko to okraszone prywatnymi opiniami starszych stażem aurorów. To było cenne.
- Umierali z ciekawości czy zmienili nam mundury na śliwkowe garsonki więc wypchnęli mnie na spytki. Z tego co wiem, na chwilę obecną populacja Departamentu Przestrzegania Prawa w dalszym ciągu maleje – zdradził z powagą, przyznając się jednocześnie do rzekomego podtrzymywania amerykańskich kolegów po fachu z premedytacją w ciągłej niepewności. Gestem dłoni zamówił to samo co towarzysze. Lichwiarski uśmiech wypłynął na usta dopiero po tym jak odjął od nich szklanki ognistej. Jak ognia wolał unikać jakiegokolwiek poruszania na poważnie wzmianek dotyczących jego wyjazdu i powrotu. Nie każdy zdawał sobie sprawę, że to była konieczność, a nie wybór, czy nobilitacja. Wstydził się tego dlatego też wzrokiem przesunął kontrolnie po Kierianie tym razem z pewną ostrożnością. Prawdopodobnie niepotrzebną. Stary Rineheart nie bywał złośliwy, przynajmniej nie w taki sposób by jednak podchwycić wątek. Nie przy Atteberrym – Z przymrużeniem oka traktowałbym informacje o ich rozdrażnieniu. Z natury wkurzają się o każdą decyzję która została podjęta bez uprzedniego omówienia jej z nimi, choć ta wcale nie musi ich w jakikolwiek sposób dotyczyć. Próbują chyba w ten sposób reperować sobie brak posiadania historii. Tak więc tak – tupnęli nóżką, wyrazili niezadowoleni oraz zaniepokojenie i to by było w zasadzie na tyle. Nie zapowiada się na to by wypychali nas – anglików – od siebie. Nie wyciągają też ręki. Zdają się w praktyce na chwilę obecną obserwować wzmagając czujność - zamknięcie się Anglii nie niosło dla nich znaczących zmian w życiu codziennym. Byli zbyt dużym i odległym krajem by na poważnie brać wewnętrzne rozterki swojego starszego, skarłowaciałego, brytyjskiego brata. Przynajmniej na chwilę obecną, kiedy nie zdawali sobie sprawy jak daleko pewne sprawy już zaszły.
Miał ochotę ostentacyjnie wywrócić oczami. Mógł się domyślić, że Kieran tylko czekał na to by oddać podrzucone mu trzy knuty w dogodnym momencie. Pewnie by wybuchł gdyby ten nie nadarzył się zbyt szybko. Powstrzymał się jednak i uniósł szklankę w nieco cierpkim dla niego samego toaście. Zmusił do uśmiechu. Przechylił szklankę, a potem kilka kolejnych tak jak towarzyszący mu aurorzy. Rozmowy pokrótce oczywiście na nowo zeszły na lżejsze tematy. Na szczęście Atteberry w miarę szybko pojął dlaczego nie pija się z legilimentami. Anthony pożegnał go serdecznie. Odprowadził go jeszcze wzrokiem, a gdy był już pewny, że faktycznie odszedł odwrócił się na nowo w stronę baru odnosząc wrażenie, że jeszcze chwila i dostałby szczękościsku. Atteberry był pozytywnym człowiekiem. Na gust Skamandera aż za bardzo. Trudno było mu dotrzymać kroku. Po pewnym czasie zaczynało to męczyć. Tym bardziej, że Anthony wspinał się w tym momencie na wyżyny samokontroli by przypadkiem nie pozwolić sobie na więcej i przekonać się czy człowiek ten jest faktycznie tak szczery jak się wydawał. Tacy ludzie budzili niepokój.
- Pasowałby mu Urząd Łączności z Mugolami – mruknął rozcierając zesztywniałe mięśnie twarzy, pomagając ustom wykrzywić się w cierpiętniczym, krzywym grymasie – Posłuchałbym o tym jak się zapoznaliście. To musiało być zabawne – Zakpił próbując sobie wyobrazić pierwsze spotkanie takiego gburowatego dzikusa jak Rineheart z rubasznym, sympatycznym Atteberrym. Gestem dłoni poprosił barmana o uzupełnienie szklanki pomimo iż od dłuższego czasu jego organizm przestrzegał go o tym, że to niekoniecznie najlepszy pomysł. Trudno. Dużo złych pomysłów miał dziś w głowie. Realizacja jednego nie powinna go zaboleć. Spojrzał na Kierana. Dobrze, może dwóch – Widzisz, umiem się zachować – poczuł dziwną, dziecinną konieczność podzielenia się triumfem. Nieco bezsensownym bo przecież nikt go nie sprawdzał, nie wymagał też nic ponad zachowania pewnych moralnych zasad.
|przepraszam za zwłokę :x
Find your wings
Jakże irytowało go to, z jak wielką łatwością Skamander był w stanie przekabacić innych na swoją stronę. Idealnie wpasowywał się w oczekiwania nawet całkowicie obcych ludzi, po prostu zakładając odpowiednią maskę na twarz. Omamianie kogoś urokiem z pewnością należało do użytecznych umiejętności, lecz Anthony również i w tym nie znał umiaru. Zawsze perfekcyjnie odgrywał nadane sobie role, niegdyś pokornego ucznia podczas kursu aurorskiego, teraz żywo zainteresowanego rozmową człowieka siedzącego przy barowej ladzie. Nawet Atteberry dał się podejść i wcale nie usprawiedliwiała go ta dziwaczna fascynacja mugolską kulturą, zwyczajnie powinien być bardziej czujny, jak na aurora przystało. Rineheart i tak większą część niezadowolenia kierował w stronę najmłodszego w towarzystwie pracownika Biura Aurorów, ponieważ zuchwale zgodził się na wspólne picie. Skamander doskonale znał wszystkie powody przemawiające przeciw temu pomysłowi, ale zgodził się z pełną premedytacją.
Choć prowadził intensywną rozmowę z Atteberrym o obecnej sytuacji politycznej, a więc i o całym tym rzekomym napięciu pomiędzy na linii Waszyngton – Londyn, to wcale nic nie zmieniało. Nawet nad wyraz cierpliwe odpowiadanie na wszystkie pytania ciekawskiego mężczyzny nie zabiło czujności Kierana. Sam za bardzo nie mieszał się w dyskusję, czasem tylko rzucając jakąś uwagą, jeśli mogła coś wnieść. Zajmował się sączeniem trunku, bez obaw o to, że ten stanie mu w gardle po kolejnym kąśliwym toaście; żaden już nie padł. Za to szklanka co rusz była napełniania bez barmana, jakby ten wiedział, że alkohol jest im naprawdę potrzebny. W którymś momencie Atteberry spasował i opuścił lokal, żegnając się całkiem wylewnie. Wpierw z „najdroższym druhem”, potem z „aurorem marnotrawnym”, na koniec zaś z barmanem, gdy płacił za wypitą whisky, wspominając przy tym coś o „najlepszej oprawie i obsłudze w mieście”. Te chwila była zarazem komiczna, jak i tragiczna, bo tak oto Skamander i Rineheart zostali sami. Zmuszeni zostali do zmieszczenia się ze sobą. Łatwiej byłoby rozejść się w milczeniu, jednak – o zgrozo! – odezwał się Anthony. Gdyby chociaż zakończył na tej żatobliwej uwadze, na którą Kieran przytaknął z ociąganiem.
– Mam ci może pogratulować? – spytał surowo, rzec jasna zwyczajowo marszcząc brwi, aby jasno zademonstrować swoje niezadowolenie. – Jak na razie to tylko potrafisz udawać, że umiesz się zachować – stwierdził ostatecznie, w ten sposób wystawiając negatywną ocenę Skamanderowi. Przyglądał mu się chwilę, po czym pokręcił głową rozczarowany. A potem westchnął ciężko, aby zaraz przechylić szklankę, opróżniając ją do dna. Po raz kolejny. – Naprawdę musisz mnie mieć za idiotę – warknął pod nosem, zerkając kątem oka na rozmówcę. – Widziałem, jak ledwo się powstrzymujesz od zrobienia tej głupoty. Naprawdę sądzisz, że doświadczony auror nie tylko by tego nie zauważył, ale puścił to płazem? – z każdym słowem gniew w nim wzrastał i był coraz bardziej słyszalny. Wiele kosztowało Rinehearta powstrzymanie się od krzyku. Chętnie by się wydarł na niepokornego aurora, tak jak przed laty, gdy jeszcze kursant nie śmiał aż tak bardzo się stawiać, choć i tak wiele rzeczy robił mu na przekór. – Dostałeś drugą szansę, do kurwy nędzy. Podróż do Ameryki nie miała być miłą wycieczką, ale ty najwidoczniej widzisz to inaczej, co?
Właśnie to bolało go najbardziej. Zrobił naprawdę wiele, aby ten niewdzięcznik nie został spisany na stratę. Skorzystał z ważnych znajomości, wspominając o dawnych przysługach osobom o wiele bardziej wpływowym. Nawet dla własnej córki tak wiele nie zrobił, sama musiała zapracować na swoją pozycję nie tylko w Biurze Aurorów, ale w całym Departamencie, a nawet Ministerstwie. I wcale nie miała lekko, przeciwnie, stawiano przed nią jeszcze większe wymagania, ponieważ córka Rinehearta powinna być jak ojciec. W dużej mierze była, wciąż jednak musiała nabyć doświadczenia, a to przychodzi dopiero z wiekiem.
Choć prowadził intensywną rozmowę z Atteberrym o obecnej sytuacji politycznej, a więc i o całym tym rzekomym napięciu pomiędzy na linii Waszyngton – Londyn, to wcale nic nie zmieniało. Nawet nad wyraz cierpliwe odpowiadanie na wszystkie pytania ciekawskiego mężczyzny nie zabiło czujności Kierana. Sam za bardzo nie mieszał się w dyskusję, czasem tylko rzucając jakąś uwagą, jeśli mogła coś wnieść. Zajmował się sączeniem trunku, bez obaw o to, że ten stanie mu w gardle po kolejnym kąśliwym toaście; żaden już nie padł. Za to szklanka co rusz była napełniania bez barmana, jakby ten wiedział, że alkohol jest im naprawdę potrzebny. W którymś momencie Atteberry spasował i opuścił lokal, żegnając się całkiem wylewnie. Wpierw z „najdroższym druhem”, potem z „aurorem marnotrawnym”, na koniec zaś z barmanem, gdy płacił za wypitą whisky, wspominając przy tym coś o „najlepszej oprawie i obsłudze w mieście”. Te chwila była zarazem komiczna, jak i tragiczna, bo tak oto Skamander i Rineheart zostali sami. Zmuszeni zostali do zmieszczenia się ze sobą. Łatwiej byłoby rozejść się w milczeniu, jednak – o zgrozo! – odezwał się Anthony. Gdyby chociaż zakończył na tej żatobliwej uwadze, na którą Kieran przytaknął z ociąganiem.
– Mam ci może pogratulować? – spytał surowo, rzec jasna zwyczajowo marszcząc brwi, aby jasno zademonstrować swoje niezadowolenie. – Jak na razie to tylko potrafisz udawać, że umiesz się zachować – stwierdził ostatecznie, w ten sposób wystawiając negatywną ocenę Skamanderowi. Przyglądał mu się chwilę, po czym pokręcił głową rozczarowany. A potem westchnął ciężko, aby zaraz przechylić szklankę, opróżniając ją do dna. Po raz kolejny. – Naprawdę musisz mnie mieć za idiotę – warknął pod nosem, zerkając kątem oka na rozmówcę. – Widziałem, jak ledwo się powstrzymujesz od zrobienia tej głupoty. Naprawdę sądzisz, że doświadczony auror nie tylko by tego nie zauważył, ale puścił to płazem? – z każdym słowem gniew w nim wzrastał i był coraz bardziej słyszalny. Wiele kosztowało Rinehearta powstrzymanie się od krzyku. Chętnie by się wydarł na niepokornego aurora, tak jak przed laty, gdy jeszcze kursant nie śmiał aż tak bardzo się stawiać, choć i tak wiele rzeczy robił mu na przekór. – Dostałeś drugą szansę, do kurwy nędzy. Podróż do Ameryki nie miała być miłą wycieczką, ale ty najwidoczniej widzisz to inaczej, co?
Właśnie to bolało go najbardziej. Zrobił naprawdę wiele, aby ten niewdzięcznik nie został spisany na stratę. Skorzystał z ważnych znajomości, wspominając o dawnych przysługach osobom o wiele bardziej wpływowym. Nawet dla własnej córki tak wiele nie zrobił, sama musiała zapracować na swoją pozycję nie tylko w Biurze Aurorów, ale w całym Departamencie, a nawet Ministerstwie. I wcale nie miała lekko, przeciwnie, stawiano przed nią jeszcze większe wymagania, ponieważ córka Rinehearta powinna być jak ojciec. W dużej mierze była, wciąż jednak musiała nabyć doświadczenia, a to przychodzi dopiero z wiekiem.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Po co się odezwał? Po co to mówił? Znał przecież Kierana. Nie mogła paść inna odpowiedź. Palce wolnej dłoni poruszyły się tak, jakby przelewało się przez nie jakieś delikatne, niewidzialne sukno. Był to gest zdradzający pewne zmieszanie, wewnętrzną burzę myśli Skamandera. Po cieniu szczenięcej satysfakcji nie było już śladu. Poczuł się nieprzyjemnie. Jakby cofnął się o dziesięć lat wstecz. Tylko miejsce nieco gryzło się ze wspomnieniem sali treningowej w której to zwykł podczas stażu trenować ze starszym aurorem. Wyszczerzył zęby w kpiącym grymasie. Pokiwał niedowierzająco głową. Wesołość jednak szybko zniknęła. Dłoń zdradzająca rozterkę właściciela sięgnęła obieła napełnioną szklankę.
- W chwilach w których zaczynasz mnie strofować o coś co się nie wydarzyło, o coś co równie dobrze mogę osiągnąć zwykłą obserwacją która dziwnym trafem nie jest już niczym "głupim"...to tak - ściągnął brwi ku sobie w geście nieco teatralnego oświecenia - Nawet nie masz pojęcia za jak wielkiego - przyznał chłodno choć w przeszklonych od alkoholu oczach zaiskrzyło coś wrogiego, butnego. Denerwowały go te podwójne standardy. Ten zakaz wykorzystywania umiejętności legilimencji w miejsce zwykłej obserwacji. Nie musiał się wyczulać na mowę ciała, drobne gesty. Wystarczyła sekunda skupienia, umiejętne otarcie się o świadomość i prawda triumfowała. Fakt, był to skrót, lecz czy nie zapracował na niego? Nie miał prawa mieć dostępu do wiedzy na temat tego, jak bardzo jest okłamywany? Istniała społeczna zgoda, przyzwolenie na kłamstwo, a co z prawdą? Jej pragnienie było już nieodpowiednie?
– Mam ci może podziękować? - spytał surowo papugując wcześniejszy styl wypowiedzi starszego aurora. Spojrzał na niego w ten sam sposób marszcząc brwi choć efekt nie był zbyt spektakularny. Za mało starczych zmarszczek posiadał Anthony na swej twarzy - To był twój wybór. Zrobiłeś to świadomie, dobrowolnie. Nie prosiłem o to. Czego więc oczekujesz? Wdzięczności? Za co? Za to kim jestem...? - nie chodziło tu o zbiór przywar charakteru. Był aurorem, lecz przede wszystkim zawsze będzie legilimentą. Wprawionym. Wyszkolonym. Przez kogo...? Kto go takim ulepił? Wyostrzył kły, pazury? Nauczył korzystać tak by widzieć więcej, by niszczyć od wewnątrz? Zastanów się Kieran, do kogo powinieneś mieć pretensje. Kto tu popełnił błąd. Ten który wykorzystywał broń, czy ten który ją wykuł? Nie chciał słuchać od Rineharta kazań. Był ostatnią osobą która mogła mu je prawić. Prychnął gniewnie marszcząc czoło i z tą samą emocją upił ognistej która nie mogła zgasić ognia.
- Drugą szansę na co? Na bezcelowe ograniczanie się? Masz pojęcie ile teraz, zwłaszcza teraz, każdego dnia, umyka nam informacji przez takich jak ty, którzy się po prostu boją? Prawda nie jest towarem dla wybranym, nie jest zabronione ani nielegalne o nią sięgać. - nie wiedział po co się w tym momencie tłumaczył bo niewątpliwie tak to właśnie brzmiało, a nie miało. Nie uważał, że robi coś niewłaściwego.
- W chwilach w których zaczynasz mnie strofować o coś co się nie wydarzyło, o coś co równie dobrze mogę osiągnąć zwykłą obserwacją która dziwnym trafem nie jest już niczym "głupim"...to tak - ściągnął brwi ku sobie w geście nieco teatralnego oświecenia - Nawet nie masz pojęcia za jak wielkiego - przyznał chłodno choć w przeszklonych od alkoholu oczach zaiskrzyło coś wrogiego, butnego. Denerwowały go te podwójne standardy. Ten zakaz wykorzystywania umiejętności legilimencji w miejsce zwykłej obserwacji. Nie musiał się wyczulać na mowę ciała, drobne gesty. Wystarczyła sekunda skupienia, umiejętne otarcie się o świadomość i prawda triumfowała. Fakt, był to skrót, lecz czy nie zapracował na niego? Nie miał prawa mieć dostępu do wiedzy na temat tego, jak bardzo jest okłamywany? Istniała społeczna zgoda, przyzwolenie na kłamstwo, a co z prawdą? Jej pragnienie było już nieodpowiednie?
– Mam ci może podziękować? - spytał surowo papugując wcześniejszy styl wypowiedzi starszego aurora. Spojrzał na niego w ten sam sposób marszcząc brwi choć efekt nie był zbyt spektakularny. Za mało starczych zmarszczek posiadał Anthony na swej twarzy - To był twój wybór. Zrobiłeś to świadomie, dobrowolnie. Nie prosiłem o to. Czego więc oczekujesz? Wdzięczności? Za co? Za to kim jestem...? - nie chodziło tu o zbiór przywar charakteru. Był aurorem, lecz przede wszystkim zawsze będzie legilimentą. Wprawionym. Wyszkolonym. Przez kogo...? Kto go takim ulepił? Wyostrzył kły, pazury? Nauczył korzystać tak by widzieć więcej, by niszczyć od wewnątrz? Zastanów się Kieran, do kogo powinieneś mieć pretensje. Kto tu popełnił błąd. Ten który wykorzystywał broń, czy ten który ją wykuł? Nie chciał słuchać od Rineharta kazań. Był ostatnią osobą która mogła mu je prawić. Prychnął gniewnie marszcząc czoło i z tą samą emocją upił ognistej która nie mogła zgasić ognia.
- Drugą szansę na co? Na bezcelowe ograniczanie się? Masz pojęcie ile teraz, zwłaszcza teraz, każdego dnia, umyka nam informacji przez takich jak ty, którzy się po prostu boją? Prawda nie jest towarem dla wybranym, nie jest zabronione ani nielegalne o nią sięgać. - nie wiedział po co się w tym momencie tłumaczył bo niewątpliwie tak to właśnie brzmiało, a nie miało. Nie uważał, że robi coś niewłaściwego.
Find your wings
Bezczelny. Tym jednym słowem podsumował go w myślach, lecz to wcale nie pomogło. Na usta cisnęły mu się same wulgaryzmy, przez co był zmuszony wręcz zacisnąć zęby. W innych okolicznościach, przede wszystkim w innym miejscu, z dala od wścibskich spojrzeń, już dawno przeszedłby do krzyku. Pozostało mu pójść w ślady Skamandera i w próbie odnalezienia pokładów spokoju ściskać wściekle szklankę. Szło mu chyba całkiem nieźle, skoro szklane naczynie nie roztrzaskało się jeszcze w jego dłoni.
– Jesteś aurorem – przypomniał mu dobitnie, nie odrywając od niego zirytowanego spojrzenia. Cenił sobie upór, który wielokrotnie bywał źródłem waleczności, lecz ten Anthony’ego był po prostu głupi, bo zbudowany na przekonaniu o własnej wyższości. Tak, został aurorem dzięki ciężkiej pracy i również dzięki niej stał się legilimentą, jednak to wcale nie znaczyło, że może pozwalać sobie na wszystko. – Jesteś aurorem, więc oczekuje się od ciebie więcej.
Skrzywił się na ten nagły atak, choć bardziej rażący był ten brak jakiejkolwiek wdzięczności. Jednak Anthony miał rację, z nieprzymuszonej woli pomógł mu w potrzebie, bo nie mógł patrzeć, jak jego twór jest spisywany na stratę. Zmarnowanie takiego potencjału było błędem, tak właśnie czuł wtedy i czuje obecnie. Nic dziwnego, że towarzyszyła mu złość i rozczarowanie, te dwie emocje mieszały się z sobą, kiedy tylko spoglądał na Skamandera. – Oczekuję od ciebie rozwagi w wykorzystywaniu wszystkich umiejętności, które masz w zanadrzu. Nie szastaj nimi na prawo i lewo nierozważnie. Używaj ich w słusznych celach a nie dla rozrywki i to tylko dlatego, bo możesz.
Upił resztki alkoholu, po czym odłożył naczynie na blat, nie wypuszczając go jednak z uścisku. Kiedy jednak barman przystanął, aby znów mu dolać, przesunął szklankę i pokręcił głową w odpowiedzi. Na całe szczęście pracownik tego lokalu zrozumiał aluzję i ruszył ku innym klientom.
– Wyznaczanie granic nie jest bezcelowe – odparł ostro tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Warto sięgać po prawdę, gdy wyprowadzasz świadka z sali przesłuchań, warto jej szukać w spojrzeniach świadków tragicznego zdarzenia, a czasem trzeba jej szukać u samych ofiar – wymieniał bez najmniejszego zająknięcia, po raz kolejny próbując mu uzmysłowić, w jakich okolicznościach powinno się korzystać z legilimencji, choć i w tych przypadkach trzeba było zachowywać niezwykłą ostrożność, jak i dyskrecję. – Ale niby jakiej prawdy szukałeś u dziewuchy przy barze? I do jakiej chciałeś się dogrzebać w przypadku Atteberry’ego? – wyrzucił z siebie te dwa pytania, wcale nie czekając na odpowiedzi, nie były mu potrzebne. Wiedział swoje. Skamander nadużywał sztuki czytania ludzkich umysłów, bo nie potrafił już inaczej. – Zrozum wreszcie, że to nie jest zabawka, tylko potężne narzędzie, która ma ci pomagać w wypełnianiu obowiązku.
Na myśli miał nie tylko zawodowe powinności, również realizację misji Zakonu Feniksa. Jednak znów niedogodność miejsca dawała o sobie znać. Westchnął, po czym ociężale poderwał się z barowego stołka. Przywołał barmana do siebie skinieniem dłoni, a potem uregulował rachunek. Spożyta ilość Ognistej dawała o sobie znać, jednak organizm zdawał się być niezruszony, wyćwiczony w różnych przeciążeniach, również w tym alkoholowym.
– Baw się dobrze – rzekł na pożegnanie chłodno. Ciężkim, wciąż jednak spokojnym krokiem ruszył ku wyjścia. Z ulgą pozostawił za sobą zapachy trunków, papierosów i ludzkich istnień. Uciekł od jazzu. Ale przede wszystkim zrezygnował z towarzystwa, które zbyt łatwo rozbudzało w nim irytację. Liczył tylko na to, że mimo wszystko zdołał zepsuć młodszemu aurorowi resztę wieczoru.
| z tematu x 2
– Jesteś aurorem – przypomniał mu dobitnie, nie odrywając od niego zirytowanego spojrzenia. Cenił sobie upór, który wielokrotnie bywał źródłem waleczności, lecz ten Anthony’ego był po prostu głupi, bo zbudowany na przekonaniu o własnej wyższości. Tak, został aurorem dzięki ciężkiej pracy i również dzięki niej stał się legilimentą, jednak to wcale nie znaczyło, że może pozwalać sobie na wszystko. – Jesteś aurorem, więc oczekuje się od ciebie więcej.
Skrzywił się na ten nagły atak, choć bardziej rażący był ten brak jakiejkolwiek wdzięczności. Jednak Anthony miał rację, z nieprzymuszonej woli pomógł mu w potrzebie, bo nie mógł patrzeć, jak jego twór jest spisywany na stratę. Zmarnowanie takiego potencjału było błędem, tak właśnie czuł wtedy i czuje obecnie. Nic dziwnego, że towarzyszyła mu złość i rozczarowanie, te dwie emocje mieszały się z sobą, kiedy tylko spoglądał na Skamandera. – Oczekuję od ciebie rozwagi w wykorzystywaniu wszystkich umiejętności, które masz w zanadrzu. Nie szastaj nimi na prawo i lewo nierozważnie. Używaj ich w słusznych celach a nie dla rozrywki i to tylko dlatego, bo możesz.
Upił resztki alkoholu, po czym odłożył naczynie na blat, nie wypuszczając go jednak z uścisku. Kiedy jednak barman przystanął, aby znów mu dolać, przesunął szklankę i pokręcił głową w odpowiedzi. Na całe szczęście pracownik tego lokalu zrozumiał aluzję i ruszył ku innym klientom.
– Wyznaczanie granic nie jest bezcelowe – odparł ostro tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Warto sięgać po prawdę, gdy wyprowadzasz świadka z sali przesłuchań, warto jej szukać w spojrzeniach świadków tragicznego zdarzenia, a czasem trzeba jej szukać u samych ofiar – wymieniał bez najmniejszego zająknięcia, po raz kolejny próbując mu uzmysłowić, w jakich okolicznościach powinno się korzystać z legilimencji, choć i w tych przypadkach trzeba było zachowywać niezwykłą ostrożność, jak i dyskrecję. – Ale niby jakiej prawdy szukałeś u dziewuchy przy barze? I do jakiej chciałeś się dogrzebać w przypadku Atteberry’ego? – wyrzucił z siebie te dwa pytania, wcale nie czekając na odpowiedzi, nie były mu potrzebne. Wiedział swoje. Skamander nadużywał sztuki czytania ludzkich umysłów, bo nie potrafił już inaczej. – Zrozum wreszcie, że to nie jest zabawka, tylko potężne narzędzie, która ma ci pomagać w wypełnianiu obowiązku.
Na myśli miał nie tylko zawodowe powinności, również realizację misji Zakonu Feniksa. Jednak znów niedogodność miejsca dawała o sobie znać. Westchnął, po czym ociężale poderwał się z barowego stołka. Przywołał barmana do siebie skinieniem dłoni, a potem uregulował rachunek. Spożyta ilość Ognistej dawała o sobie znać, jednak organizm zdawał się być niezruszony, wyćwiczony w różnych przeciążeniach, również w tym alkoholowym.
– Baw się dobrze – rzekł na pożegnanie chłodno. Ciężkim, wciąż jednak spokojnym krokiem ruszył ku wyjścia. Z ulgą pozostawił za sobą zapachy trunków, papierosów i ludzkich istnień. Uciekł od jazzu. Ale przede wszystkim zrezygnował z towarzystwa, które zbyt łatwo rozbudzało w nim irytację. Liczył tylko na to, że mimo wszystko zdołał zepsuć młodszemu aurorowi resztę wieczoru.
| z tematu x 2
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
9 lipca
Sobotnia noc.
Piwnica wypełniona dymem, śmiechem i muzyką.
Delikatne cekiny na jej sukience lśniące przytłumionym blaskiem.
Jej dwudzieste szóste urodziny zapowiadały się na szampańską zabawę, tyle że w pojedynkę.
Choć siedziała przy barze już dobre pół godziny, wciąż nie potrafiła powiedzieć, co tak naprawdę skłoniło ją do przyjścia w to miejsce. Nie była osobą, która przepadała za tłumem – a ten niewątpliwie gościł dzisiejszego wieczoru w Piwnicznym Klubie Jazzowym – a z drugiej strony perspektywa spędzenia swoich urodzin w samotności brzmiała dość żałośnie. Zatłoczone wnętrze przynajmniej stwarzało iluzję, że było inaczej, że bawiła się doskonale, zasłuchana we wpadającą w ucho muzykę, podczas gdy w rzeczywistości poważnie rozważała powrót do domu.
Może w ogóle nie powinna była z niego wychodzić; pająki ruszały się nie gorzej niż pary na parkiecie.
Mimo to podjęła pewien wysiłek, zanim opuściła progi mieszkania – w jej włosach wreszcie nie tkwiły resztki pajęczyn, lecz blond pasma układały się nadzwyczaj gładko, muskając odsłonięte ramiona. Miała na sobie czarną sukienkę z lekkiego materiału, sięgającą do połowy łydki, a zdobiły ją niewielkie cekiny układające się w motyw pajęczej sieci. Całości dopełniała skromna biżuteria – proste srebrne kolczyki i delikatna bransoletka na szczupłym – zbyt szczupłym – przegubie. Skoro spędziła przed lustrem tyle czasu, szykując się do wyjścia (co było do niej zresztą niepodobne), grzechem byłby przedwczesny powrót.
Chcąc zadowolić własne sumienie, tkwiła więc przy barze, niemal przyrośnięta do stołka, od czasu do czasu rzucając stojącej przed nią szklance posępne spojrzenie.
Oczywiście miała świadomość, że jej urodziny przejdą bez większego echa – w ciągu ostatnich kilku lat nie było przecież inaczej. Choć istniało wąskie grono osób, z którymi utrzymywała przyjacielskie kontakty, nie wyobrażała sobie gościć ich na urodzinowej kolacji, a w jej mieszkaniu i tak nie było na to warunków – oczyma wyobraźni już widziała talerz zupy pełen zbyt ciekawskich pająków lub pajęczynę snutą na czyjejś głowie.
Nie zapraszając więc nikogo, dawała swoim znajomym sporą przysługę.
Mimo wszystko niewielka część Tildy – naprawdę niewielka, zawzięcie przez Tildę ignorowana – pragnęła, by było inaczej. Choć Fancourt z reguły nie należała do osób bardzo rozrywkowych, potrafiła cenić towarzystwo osób, z którymi łączyły ją dobre relacje, a tego wieczoru bardziej niż zwykle doskwierała jej pewna doza samotności. Gdziekolwiek spojrzała, widziała dobrze bawiących się ludzi, szerokie uśmiechy, taneczne piruety, silne męskie dłonie na smukłych kobiecych taliach, a im dłużej patrzyła, tym bardziej dręczyło ją jeszcze jedno uczucie – wolno kiełkujące ziarno zazdrości. Bezmyślnym ruchem gładziła krawędź szklanki, spoglądając na otaczających ją ludzi i czując się niemal jak duch; zdawało jej się bowiem, że spojrzenia omijały ją, że ani jedna z najbliżej stojących osób nie dostrzegała jej i że Tildy równie dobrze mogłoby tu nie być.
Westchnęła cicho, kręcąc głową, po czym dopiła zawartość szklanki i odstawiła ją z cichym stukiem na wypolerowany blat.
Dała sobie minutę – jeśli przez minutę nic się nie wydarzy, zapłaci, zabierze swoje rzeczy i wyjdzie, kierując się prosto do mieszkania.
A przede wszystkim przestanie się łudzić, że te urodziny będą różnić się czymkolwiek od poprzednich.
Sobotnia noc.
Piwnica wypełniona dymem, śmiechem i muzyką.
Delikatne cekiny na jej sukience lśniące przytłumionym blaskiem.
Jej dwudzieste szóste urodziny zapowiadały się na szampańską zabawę, tyle że w pojedynkę.
Choć siedziała przy barze już dobre pół godziny, wciąż nie potrafiła powiedzieć, co tak naprawdę skłoniło ją do przyjścia w to miejsce. Nie była osobą, która przepadała za tłumem – a ten niewątpliwie gościł dzisiejszego wieczoru w Piwnicznym Klubie Jazzowym – a z drugiej strony perspektywa spędzenia swoich urodzin w samotności brzmiała dość żałośnie. Zatłoczone wnętrze przynajmniej stwarzało iluzję, że było inaczej, że bawiła się doskonale, zasłuchana we wpadającą w ucho muzykę, podczas gdy w rzeczywistości poważnie rozważała powrót do domu.
Może w ogóle nie powinna była z niego wychodzić; pająki ruszały się nie gorzej niż pary na parkiecie.
Mimo to podjęła pewien wysiłek, zanim opuściła progi mieszkania – w jej włosach wreszcie nie tkwiły resztki pajęczyn, lecz blond pasma układały się nadzwyczaj gładko, muskając odsłonięte ramiona. Miała na sobie czarną sukienkę z lekkiego materiału, sięgającą do połowy łydki, a zdobiły ją niewielkie cekiny układające się w motyw pajęczej sieci. Całości dopełniała skromna biżuteria – proste srebrne kolczyki i delikatna bransoletka na szczupłym – zbyt szczupłym – przegubie. Skoro spędziła przed lustrem tyle czasu, szykując się do wyjścia (co było do niej zresztą niepodobne), grzechem byłby przedwczesny powrót.
Chcąc zadowolić własne sumienie, tkwiła więc przy barze, niemal przyrośnięta do stołka, od czasu do czasu rzucając stojącej przed nią szklance posępne spojrzenie.
Oczywiście miała świadomość, że jej urodziny przejdą bez większego echa – w ciągu ostatnich kilku lat nie było przecież inaczej. Choć istniało wąskie grono osób, z którymi utrzymywała przyjacielskie kontakty, nie wyobrażała sobie gościć ich na urodzinowej kolacji, a w jej mieszkaniu i tak nie było na to warunków – oczyma wyobraźni już widziała talerz zupy pełen zbyt ciekawskich pająków lub pajęczynę snutą na czyjejś głowie.
Nie zapraszając więc nikogo, dawała swoim znajomym sporą przysługę.
Mimo wszystko niewielka część Tildy – naprawdę niewielka, zawzięcie przez Tildę ignorowana – pragnęła, by było inaczej. Choć Fancourt z reguły nie należała do osób bardzo rozrywkowych, potrafiła cenić towarzystwo osób, z którymi łączyły ją dobre relacje, a tego wieczoru bardziej niż zwykle doskwierała jej pewna doza samotności. Gdziekolwiek spojrzała, widziała dobrze bawiących się ludzi, szerokie uśmiechy, taneczne piruety, silne męskie dłonie na smukłych kobiecych taliach, a im dłużej patrzyła, tym bardziej dręczyło ją jeszcze jedno uczucie – wolno kiełkujące ziarno zazdrości. Bezmyślnym ruchem gładziła krawędź szklanki, spoglądając na otaczających ją ludzi i czując się niemal jak duch; zdawało jej się bowiem, że spojrzenia omijały ją, że ani jedna z najbliżej stojących osób nie dostrzegała jej i że Tildy równie dobrze mogłoby tu nie być.
Westchnęła cicho, kręcąc głową, po czym dopiła zawartość szklanki i odstawiła ją z cichym stukiem na wypolerowany blat.
Dała sobie minutę – jeśli przez minutę nic się nie wydarzy, zapłaci, zabierze swoje rzeczy i wyjdzie, kierując się prosto do mieszkania.
A przede wszystkim przestanie się łudzić, że te urodziny będą różnić się czymkolwiek od poprzednich.
You have witchcraftin your lips
Sobotnia noc. Ta nie różniła się specjalnie od poprzednich - spędzałem ją włócząc się po klubach i pijąc następne kolejki; wódka, piwo, whiskey oraz rum, krążyły w moim krwiobiegu, powoli docierając do mózgu i jak matkę kocham, słyszałem już ich zbawienny szum. Oparłem się o obdrapaną ścianę jednej z kamienic, coby mocno zaciągnąć w płuca chłodne, choć lipcowe, powietrze. Palce z uporem gięły wyświechtaną bibułkę, w której wnętrzu chciałem zwinąć porcję tytoniu - i udało się, choć papieros błagał o pomstę do nieba. Niemniej wylądował pomiędzy moimi wargami i już za moment szare kłęby dymu wypełniły płuca, mieszając się z letnim powietrzem. Wypuściłem z ust popielate języki, rozglądając się dookoła. Okolica wydała mi się znajoma, zmrużyłem więc oczy wytężając umysł i bęc! Gdzieś tutaj powinny być schodki, a dalej plakat z tańczącą kobietą, we wnętrzu najprawdziwszy klub jazzowy... Tylko czy wpuszczą mnie do środka po ostatniej wizycie? Czy barman zapamiętał moją twarz? Czy owe przewinienie było na tyle duże, bym dostał zakaz wstępu na resztę życia?...
No cóż, nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował. Na wpół dopalony pet wylądował na bruku, a ja ruszyłem w dół, kłaniając się lekko malowanej kobiecie, odzianej w sukienkę w grochy. Pytanie o taniec padło z moich ust, a ona zaśmiała się dźwięcznie, uchylając przede mną wrota. Od progu zaatakował mnie swąd tytoniu, pomieszany z wonią alkoholu oraz zapachem potu; jazz zadzwonił w uszach, a feeria barw błysnęła po oczach, bo zgromadzeni tu ludzie odziani byli w iście ekstrawaganckie stroje, które dodatkowo wirowały w tańcu wokół ich sylwetek. Czy pasowałem do tego miejsca? Ciężko stwierdzić - miałem potargane włosy i wymiętą koszulę, płaszcz, który nosił zbyt wiele śladów użytkowania, ciemny materiał spodni opinał moje chude nogi, zaś nogawki ginęły w wysokich cholewach skórzanych butów, których niski, aczkolwiek twardy obcas, odbijał się z hukiem od desek podłogi. Z wolna ruszyłem wgłąb pomieszczenia, sunąc spojrzeniem po krągłych, kobiecych biodrach, kołyszących się w rytm muzyki; za dłońmi mężczyzn, z wolna opadających coraz niżej i niżej... Miałem ochotę od razu rzucić się w wir tańca, jednak moje stopy same poprowadziły mnie aż do baru, gdzie oparłem się o ladę, uśmiechając delikatnie do barmana.
- Whiskey, proszę. - mówię, po czym rozglądam się dookoła, zatrzymując spojrzenie na filigranowej sylwetce odzianej w suknię z cekinami. Kolejno mierzę wzrokiem szczupłe uda, talię, nieokazały biust i blady profil. Znajomy profil, otulony blond pasmami. Brakuje mi tylko delikatnych, pajęczych nici, zalęgłych tu i ówdzie. Tilda Fancourt. Moja muza. Moja Melpomene. Moja tragiczna bohaterka, kiedyśmy się widzieli ostatni raz? - Dwa razy. - rzucam do barmana, unosząc dwa palce, a zaraz ruszam wzdłuż baru, zatrzymując się obok kobiety i wspieram o kontuar. Moje usta wyciągają się w delikatnym uśmiechu.
- Wreszcie! Pajęcza nic doprowadziła mnie do ciebie, słodka Ariadno. - mówię na powitanie, a kiedy gospodarz podaje mi dwie szklanki wypełnione mocnym trunkiem, jedną z nich podsuwam Tildzie, drugą unosząc w geście toastu i spijam niewielki łyk - Błyszczysz jak gwiazda polarna na nocnym niebie, Tildo. - dodaję po krótkiej chwili, opuszczając spojrzenie na dziewczęcą kreację.
No cóż, nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował. Na wpół dopalony pet wylądował na bruku, a ja ruszyłem w dół, kłaniając się lekko malowanej kobiecie, odzianej w sukienkę w grochy. Pytanie o taniec padło z moich ust, a ona zaśmiała się dźwięcznie, uchylając przede mną wrota. Od progu zaatakował mnie swąd tytoniu, pomieszany z wonią alkoholu oraz zapachem potu; jazz zadzwonił w uszach, a feeria barw błysnęła po oczach, bo zgromadzeni tu ludzie odziani byli w iście ekstrawaganckie stroje, które dodatkowo wirowały w tańcu wokół ich sylwetek. Czy pasowałem do tego miejsca? Ciężko stwierdzić - miałem potargane włosy i wymiętą koszulę, płaszcz, który nosił zbyt wiele śladów użytkowania, ciemny materiał spodni opinał moje chude nogi, zaś nogawki ginęły w wysokich cholewach skórzanych butów, których niski, aczkolwiek twardy obcas, odbijał się z hukiem od desek podłogi. Z wolna ruszyłem wgłąb pomieszczenia, sunąc spojrzeniem po krągłych, kobiecych biodrach, kołyszących się w rytm muzyki; za dłońmi mężczyzn, z wolna opadających coraz niżej i niżej... Miałem ochotę od razu rzucić się w wir tańca, jednak moje stopy same poprowadziły mnie aż do baru, gdzie oparłem się o ladę, uśmiechając delikatnie do barmana.
- Whiskey, proszę. - mówię, po czym rozglądam się dookoła, zatrzymując spojrzenie na filigranowej sylwetce odzianej w suknię z cekinami. Kolejno mierzę wzrokiem szczupłe uda, talię, nieokazały biust i blady profil. Znajomy profil, otulony blond pasmami. Brakuje mi tylko delikatnych, pajęczych nici, zalęgłych tu i ówdzie. Tilda Fancourt. Moja muza. Moja Melpomene. Moja tragiczna bohaterka, kiedyśmy się widzieli ostatni raz? - Dwa razy. - rzucam do barmana, unosząc dwa palce, a zaraz ruszam wzdłuż baru, zatrzymując się obok kobiety i wspieram o kontuar. Moje usta wyciągają się w delikatnym uśmiechu.
- Wreszcie! Pajęcza nic doprowadziła mnie do ciebie, słodka Ariadno. - mówię na powitanie, a kiedy gospodarz podaje mi dwie szklanki wypełnione mocnym trunkiem, jedną z nich podsuwam Tildzie, drugą unosząc w geście toastu i spijam niewielki łyk - Błyszczysz jak gwiazda polarna na nocnym niebie, Tildo. - dodaję po krótkiej chwili, opuszczając spojrzenie na dziewczęcą kreację.
Czekała. Nie miała zegarka, ale z łatwością mogła sobie wyobrazić smukłe wskazówki sunące wolno po tarczy i delikatne drganie sygnalizujące upływ każdej sekundy.
Koniec. Czas dobiegł końca. Wskazówka zatoczyła pełne koło i nic się nie wydarzyło; świat nie stanął w płomieniach, nie wywrócił się do góry nogami, nie nastąpił wielki huk i błysk. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak minutę temu – czyli wnętrze pękające w szwach, niemrawe światło z trudem przebijające się przez dym i muzyka, która nie ucichła, nie zwolniła, nie zawahała się ani na moment. Czy naprawdę oczekiwała cudu, marnując tu jeszcze jedną minutę?
Przecież mogłaby ją poświęcić na przedostanie się do drzwi – to z pewnością miało jej zająć dobrą chwilę, biorąc pod uwagę panujący dookoła ścisk.
Z jej ust wydobyło się jeszcze jedno westchnienie, cichsze niż poprzednie, ale o wiele bardziej zrezygnowane, po czym Tilda poruszyła się nieznacznie.
Śmieszne – jej ciało pragnęło wydostać się wreszcie z tej ciasnoty, ale umysł (wyglądało na to, że w tamtej chwili rozsądek był nieobecny) podszeptywał jej, by została tu jeszcze na moment.
Jeden krótki moment.
Tyle wystarczyło, by uwagę Tildy zwrócił ruch zaraz po jej lewej stronie. Kątem oka dostrzegła skrawek płaszcza – nie najnowszego i nieszczególnie zadbanego – po czym jej spojrzenie wspięło się po męskim ramieniu, sięgając ukrytej w półmroku twarzy; znajomego haczykowatego nosa, oczu (doskonale znała ich błękitny odcień, trochę jak niebo pół godziny przed świtem), aż wreszcie zwichrzonych włosów.
Znała tę twarz.
Wiedziała jak ją rozpoznać nawet w dużo gorszym oświetleniu.
Delikatny uśmiech Bojczuka znalazł swoje lustrzane odbicie na ustach Tildy, a ukryte w jej piersi serce zabiło nieco mocniej, choć zaraz musiało się uspokoić, skarcone przez Tildę. Nie spuszczając wzroku z Johnatana – przecież minęły wieki, odkąd mogła się na niego napatrzeć – sięgnęła po podaną jej szklankę i upiła z niej drobny łyk, uprzednio unosząc ją w toaście śladem Bojczuka.
- Już zaczynałam popadać w obawę, że mnie nie znajdziesz, dzielny Tezeuszu – odpowiedziała, pozwalając, by na jej usta wypłynął nieco szerszy uśmiech, zabarwiony słodyczą z nutą ironii. - Chyba należy ci się nagroda, czyż nie?
Nadal mu się przyglądała; po części żywo ciekawa, czy zmienił się choć trochę, odkąd widzieli się po raz ostatni, a po części dlatego, że nagle stał się najbardziej interesującą osobą w całym pomieszczeniu.
Usłyszawszy jego komplement, machnęła nonszalancko dłonią, po czym pozwoliła, by ta spoczęła nieco bliżej jego dłoni.
- Na niebie jest dziś dużo gwiazd. Jestem tylko jedną z wielu – odrzekła, kręcąc głową w lekkim rozbawieniu. Umilkła, by jeszcze przez moment pobłądzić wzrokiem po jego twarzy. - Nie zmieniłeś się – ubrała myśli w słowa. - Wciąż wychodzi na to, że nie masz pojęcia, czym jest grzebień – zaśmiała się krótko, bynajmniej nie złośliwie, wiodąc wzrokiem po artystycznym nieładzie panującym na jego głowie. - Ale poza tym dobrze wyglądasz – dodała po chwili, znów się uśmiechając.
A pomyśleć, że gdyby wyszła stąd po minucie, tak jak planowała, pewnie minęliby się gdzieś w tłumie, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że znaleźli się tak blisko siebie. Ona wróciłaby do mieszkania, a on zostałby tutaj, sącząc samotnie swoją whiskey - choć, znając Bojczuka - ta samotność pewnie nie trwałaby długo.
Koniec. Czas dobiegł końca. Wskazówka zatoczyła pełne koło i nic się nie wydarzyło; świat nie stanął w płomieniach, nie wywrócił się do góry nogami, nie nastąpił wielki huk i błysk. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak minutę temu – czyli wnętrze pękające w szwach, niemrawe światło z trudem przebijające się przez dym i muzyka, która nie ucichła, nie zwolniła, nie zawahała się ani na moment. Czy naprawdę oczekiwała cudu, marnując tu jeszcze jedną minutę?
Przecież mogłaby ją poświęcić na przedostanie się do drzwi – to z pewnością miało jej zająć dobrą chwilę, biorąc pod uwagę panujący dookoła ścisk.
Z jej ust wydobyło się jeszcze jedno westchnienie, cichsze niż poprzednie, ale o wiele bardziej zrezygnowane, po czym Tilda poruszyła się nieznacznie.
Śmieszne – jej ciało pragnęło wydostać się wreszcie z tej ciasnoty, ale umysł (wyglądało na to, że w tamtej chwili rozsądek był nieobecny) podszeptywał jej, by została tu jeszcze na moment.
Jeden krótki moment.
Tyle wystarczyło, by uwagę Tildy zwrócił ruch zaraz po jej lewej stronie. Kątem oka dostrzegła skrawek płaszcza – nie najnowszego i nieszczególnie zadbanego – po czym jej spojrzenie wspięło się po męskim ramieniu, sięgając ukrytej w półmroku twarzy; znajomego haczykowatego nosa, oczu (doskonale znała ich błękitny odcień, trochę jak niebo pół godziny przed świtem), aż wreszcie zwichrzonych włosów.
Znała tę twarz.
Wiedziała jak ją rozpoznać nawet w dużo gorszym oświetleniu.
Delikatny uśmiech Bojczuka znalazł swoje lustrzane odbicie na ustach Tildy, a ukryte w jej piersi serce zabiło nieco mocniej, choć zaraz musiało się uspokoić, skarcone przez Tildę. Nie spuszczając wzroku z Johnatana – przecież minęły wieki, odkąd mogła się na niego napatrzeć – sięgnęła po podaną jej szklankę i upiła z niej drobny łyk, uprzednio unosząc ją w toaście śladem Bojczuka.
- Już zaczynałam popadać w obawę, że mnie nie znajdziesz, dzielny Tezeuszu – odpowiedziała, pozwalając, by na jej usta wypłynął nieco szerszy uśmiech, zabarwiony słodyczą z nutą ironii. - Chyba należy ci się nagroda, czyż nie?
Nadal mu się przyglądała; po części żywo ciekawa, czy zmienił się choć trochę, odkąd widzieli się po raz ostatni, a po części dlatego, że nagle stał się najbardziej interesującą osobą w całym pomieszczeniu.
Usłyszawszy jego komplement, machnęła nonszalancko dłonią, po czym pozwoliła, by ta spoczęła nieco bliżej jego dłoni.
- Na niebie jest dziś dużo gwiazd. Jestem tylko jedną z wielu – odrzekła, kręcąc głową w lekkim rozbawieniu. Umilkła, by jeszcze przez moment pobłądzić wzrokiem po jego twarzy. - Nie zmieniłeś się – ubrała myśli w słowa. - Wciąż wychodzi na to, że nie masz pojęcia, czym jest grzebień – zaśmiała się krótko, bynajmniej nie złośliwie, wiodąc wzrokiem po artystycznym nieładzie panującym na jego głowie. - Ale poza tym dobrze wyglądasz – dodała po chwili, znów się uśmiechając.
A pomyśleć, że gdyby wyszła stąd po minucie, tak jak planowała, pewnie minęliby się gdzieś w tłumie, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że znaleźli się tak blisko siebie. Ona wróciłaby do mieszkania, a on zostałby tutaj, sącząc samotnie swoją whiskey - choć, znając Bojczuka - ta samotność pewnie nie trwałaby długo.
You have witchcraftin your lips
Piwniczny Klub Jazzowy
Szybka odpowiedź