Wydarzenia


Ekipa forum
Weranda
AutorWiadomość
Weranda [odnośnik]06.08.17 18:42
First topic message reminder :

Weranda

Oszklona weranda wychodzi na najbardziej dziką część ogrodu - to ciemne, ustronne miejsce z doskonałą widocznością na zewnątrz, w powietrzu czuć zapachy z zewnątrz - aromaty ziół i kwiatowych nektarów. Obsydianowa rzeźba smoka znajdująca się tuż przy miękkich kremowych ławach przypomina o dziedzictwie Rosierów. Przestrzeń oddzielona jest od pozostałych pomieszczeń haftowanym, eleganckim parawanem, a drewnianą podłogę zakrywają perskie dywany. Wysokie sklepienie podtrzymują drewniane krokwie, solidne i rzeźbione w różane wzory. Zimą pomieszczenie ogrzewa zaczarowany piecyk. Mówią, że czasem widać stąd smoki unoszące się nad nieodległym Dover.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Weranda [odnośnik]19.09.19 13:27
| 17 stycznia

Straciła poczucie czasu.
Dni rozwijały się leniwie, otulając ją ciepłym materiałem uczuć oraz dezorientacji, a sypiący coraz intensywniej śnieg oddzielał ją od świata zewnętrznego gęstą kurtyną. Morski horyzont zniknął na dobre za tysiącami płatków śniegu; nie widzała już jasnych klifów Dover ani lśniących w powietrzu łusek walczących ze sobą smoków, a przed jej wzrokiem uciekały także inne, nie mniej monumentalne obrazy. Pomniki samej siebie, które z takim mozołem budowała, wpychając na cokoły z potem i krwią spływającymi z stężałej w grymasie wysiłku twarzy. Fantasmagoria stała się tylko wspomnieniem, nie pojawiała się tam od kilku długich dni i choć zaplanowała rozpoczęcie nowego roku z wyprzedzeniem, to w chwilach trzeźwości umysłu odczuwała wyrzuty sumienia. Była wszak opiekunką baletu, troskliwą matką, chcącą, by repertuar zachwycał a goście opuszczali Magiczny Port z rozedrganym z emocji sercem, długo nie mogąc wyrzucić z pamięci doświadczeń oraz przyjemności, jakie otrzymali w luksusowych wnętrzach.
Tak, tam sprawdzała się jako matka i opiekunka - a w odzyskanym domu, w Białej Willi, ciągle nie potrafiła nauczyć się nowej roli. Gubiła się w najprostszych czynnościach, przemęczona i w ciągłym szoku, który wcale nie ustępował wraz z klejnymi dobami, a wręcz przeciwnie, narastał, im więcej czasu spędzała z dziećmi. Z dwójką dzieci. Nie mogła się na nie napatrzeć, nie mogła też zrozumieć własnych uczuc; traktowała je jako intruzów, gwałtowny, niepasujący element, wrzucony w codzienność, za jaką tak tęskniła, lecz z drugiej strony wrodzone instynkty przejmowały kontrolę nad szybciej bijącym sercem. Dotykała drobnych ciałek z odrazą i miłością, przez ostatnie doby wylewając więcej łez niż przez całe swoje życie - płakała ze strachu połączonego z niezrozumiałym oddaniem, z niechęcią i fascynacją, rosząc wrażliwą skórę niemowląt, tak łaknących jej obecności. Zagwarantowano im wszystko, Agatha sprawnie radziła sobie z dwójką noworodków, odciążając Deirdre z większości obowiązków, dając brunetce czas na oswojenie się z nimi. Chciała od nich uciec, lecz nie mogła, blizna goiła się, pulsowała, a zmiany zachodzące w magii kobiecego ciała - o których wspominała Cassandra - wprawiały Dei w drżenie. Starała się więc odciąć, nie oceniając własnych uczuć, po prostu być w tym rozchwianym momencie - i dając sobie czas na wyleczenie, zarówno z ciętej rany, znaczącej podbrzusze, jak i z tych zadanych przez obosieczny nóż macierzyńskiej miłości, ciagle niezrozumiałej, obcej, wwiercającej się w myśli, popychającej ją do poświęcenia.
Tak postrzegała tą jedną niemożliwą do zastąpienia rolę karmicielki; gdy po raz pierwszy, przy pomocy Vablatsky, przystawiła dziecko do piersi, była jeszcze otumaniona eliksirami - dopiero po kilku dniach w pełni odczuwała ból i ulgę związaną z karmieniem. Chciała z tego zrezygnować, ale nie potrafiła; nie miała też sił, by znów przywoływać do Białej Willi Cass, znała wszak jej błogosławiony stan; pozostawało więc ciche cierpienie, niosące ze sobą jednoczesną dziwną słodycz; mieszankę przypominającą uczucia, którymi darzyła Tristana.
Widziała go w ich drobnych buziach, zwłaszcza w oczach o innym odcieniu, mniej migdałowym kształcie; czuła go w zadziwiająco mocnym chwycie drobnych palców zaciskających się instynktownie na kosmyku włosów; łagodziła ich obecnością tęsknotę, na razie skrytą za prószącym śniegiem. Za spokojem odosobnionej willi na ukrytym krańcu wyspy, gdzie mogła w spokoju przeżyć śmierć i narodziny, uzupełniające się w przedziwnym układzie, zaprzeczającym jakiejkolwiek chronologii. Może zapadał zmrok, może brzask dopiero nadchodził; Deirdre nie śledziła wskazówek, dopiero niedawno budząc się z setnej krótkiej drzemki, by przejść na werandę. To tu najczęściej karmiła dzieci, widok zasypanego śniegiem ogrodu oraz dalekiego morza działał na nie uspokajająco; z zdobionego piecyka promieniowało ciepło, na szezlongi i krzesła narzucono futra, spoczywające także na głębokim fotelu. Jej fotelu; zaanektowała go, tu czuła się bezpiecznie, oddzielona od domu parawanem, z przestrzenią i ułudą wolności przed sobą, za wysokimi przeszkleniami - od których echem odbijało się ciche nucenie.
Także będące wynikiem instynktu; pomagało się im uspokoić, i jej, i dzieciom; nadawało kołysaniu rytm. Nie pamiętała dokładnie nazwy melodii, przywoływała ją z własnego dzieciństwa; kojące mruczenie przerywane kilkoma chińskimi słowami, z melodyjnym zaśpiewem wieńczącym zwrotkę. Głaskała nim bardziej siebie, niż dzieci, nie wiedziała nawet, czy to słyszą - leżący w koszyku obok jej stóp chłopiec na pewno nie. Zerknęła w dół, najedzony, spał już, przykryty białym futerkiem. Zdążyła już zauważyć, że był spokojniejszy, cichszy, prawie nie płakał - w odróżnieniu od trzymanej właśnie przy piersi siostry, kapryszącej przy każdej okazji. Teraz też niespokojnie machała stópkami, rączkę zawijając wokół czarnych kosmyków włosów pochylającej się nad nią Deirdre. Krzywiącej się lekko; dziewczynka była gwałtowna, wiecznie głodna, a usta zaciskała tak mocno, że Dei przeszywał nieprzyjemny prąd bólu. Nie przerywała jednak ani nuconej melodii ani karmienia, podnosząc w końću wzrok znad niespokojnego dziecka.
Wprost na skryty za śnieżycą horyzont - i na odzianą w czerń sylwetkę, przesłaniającą widok na cały świat. Podniosła głowę, z lekko rozchylonymi ustami wpatrując się w Tristana. Zjawił się tu cicho, bez zapowiedzi, nagle; stał tuż przed wysokim przeszkleniem, a śnieg srebrzył się na przydługich włosach i szerokich barkach obleczonych w drogi płaszcz. Deirdre wzięła głęboki wdech, przerwała melodię i zacisnęła usta, nie mając pojęcia, co powiedzieć. Widział przecież ich trójkę; dziecko przy odsłoniętej piersi, dziecko w drewnianej, koszykowej kołysce u jej stóp i ją samą - odzianą w ciepły, rozpinany sweter, z nieułożonymi włosami i lekko podkrążonymi oczami. Instynktownie chciała się podnieść, okazać tym samym szacunek nestorowi i Śmierciożercy, ale gdy tylko poprawiła się na fotelu, skrzywiła się z bólu; rana dalej paliła żywym ogniem, a dziecko przy piersi wydało z siebie niezadowolone miauknięcie. - Tristan - wychrypiała tylko, spoglądając na niego z dołu, przepraszająco. Po raz pierwszy zabrakło jej słów, nie miała pojęcia, co powiedzieć, jak zareagować, od czego zacząć - i czy w ogóle poruszać oczywisty temat. - Będę potrzebowała jeszcze kilku tygodni, żeby wrócić do pełni sił, lecz jeśli Nasz Pan oczekuje ode mnie natychmiastowej aktywności, zrobię wszystko, co zdołam - wyrzuciła z siebie, gorączkowo zastanawiając się nad skorzystaniem z Felix Felicis i napojeniem się taką liczbą eliksirów przeciwbólowych, by mogła dalej służyć Mu - i służyć Tristanowi - tak, jak do tej pory. To wydawało się jej najbardziej palącą kwestią, o tym myślała, przytrzymując niemowlę przy piersi, znów powracające do spokojnego rytmu karmienia.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Weranda [odnośnik]07.12.19 2:26
Wieści z Fantasmagorii zabrzmiały niepokojąco, opuścić swoje obowiązki - to nie było podobne do Deirdre, podchodziła do swoich zajęć z rzadko spotykaną ambicją, nigdy ich nie lekceważąc. Wiedzieli o tym również jej współpracownicy, być może dlatego, zaniepokojeni, w końcu przekazali mu zaskakujące wieści. Zniknąć z dnia na dzień, to już pasowało do niej bardziej - zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co łączyło ich ostatnimi czasy i wszystko to, co ich łączyć przestało. Ale nie w tym stanie, brzemienność Deirdre była już bardziej niż widoczna, a on wierzył, że instynkt kazał jej szukać bezpiecznego schronienia - które teraz mogła znaleźć tylko przy nim. Nie sądził, by przez ostatnie tygodnie poznała w Pasażerze kogoś, kto mógłby to odmienić; nie teraz. Coś musiało się wydarzyć, coś, czym nie zamierzała go kłopotać. Z tlącym się papierosem znalazł się na wybrzeżu Sheppey, z którego nadmorskim traktem przeszedł w kierunku znajomej dróżki prowadzącej prosto do Białej Willi. Otulał go nadmorski wiatr szarpiący szary dym, nieokrytą kapturem twarz smagał niesiony przezeń biały śnieg, zapięty pod szyję płaszcz chronił przed mrozem. Zima była silna tego roku, choć anomalie odeszły w dal, dotychczasowa pogoda nie mogła pozostać bez wpływu na dalszy klimat kraju. Nie był pewien, czy zastanie Deirdre w środku, więc zaszedł do posiadłości ogrodem, kontrolne obrzucając przestrzeń uważnym spojrzeniem, ta jednak pozostała zastygnięta jak przed laty, jeszcze za życia ojca, porośnięta pozornie dziką florą zakrytą dziś śnieżną połacią. Szum wezbranego morza był tu dziś głośniejszy niż w Dover, a jednak krajobraz wydawał się spokojny. Przeniósł wzrok za mewą, która wzbiła się nad horyzont.
Ciepłe powietrze wnętrza i łagodny zapach domu uderzyły jego nozdrza, kiedy tylko przekroczył próg; zatrzasnął za sobą drzwi, słysząc coś jeszcze - cichą melodię płynącą z ust Deirdre, spokojną, cichą, usypiającą. Melodię, która samym swoim brzmieniem pozwoliła mu pojąć, co się wydarzyło, choć świadomość broniła się przed natłokiem informacji - pozostał jeszcze przynajmniej miesiąc do rozwiązania. Bez słowa, nie ściągając wierzchniego odzienia, wszedł głębiej, podążając za głosem kobiety. Matki.
Dopiero co na świat przyszedł Evan, jego pierworodny syn, a oto miał przed sobą kochankę z nie jednym, a dwójką dzieci. Na dłużej zatrzymał wzrok na niemowlę przy jej piersi, dopiero po chwili odciągając go na drugą kołyskę. Dwoje bękartów - nie był na to przygotowany, choć po prawdzie nie był przygotowany również na jednego. Nie wyobrażał sobie ich przyszłości. Nie widział ich przyszłości. I po raz pierwszy od dawna - poczuł się bezradny. W ich żyłach krążyła jego krew, a jednak nigdy nie dostąpią jego zaszczytów, błękitna złota krew Rosierów, z nieprawego łoża, dzieci naznaczone potęgą i klątwą dwojga śmierciożerców, zrodzone w rzece jej cierpienia, wykarmione jej mlekiem. Dobrze, że przysłał do niej Agathę wcześniej. Uniósł lekko rękę, gestem przekazując jej, żeby nie wstawała; spojrzenie ciemnych źrenic nie szukało jednak jej oczu, ust ani twarzy, wróciło ku piersi obnażonej w matczynym geście. Nie sądził, by zamierzała je oddać. Niczym nie dał po sobie poznać, że usłyszał jej słowa - ani na nie nie zareagował, ani nie odpowiedział. Po prawdzie słyszał co trzecie z nich, były bez znaczenia. Czarny Pan był z niej zadowolony, nie niósł dla niej wieści od niego, choć te mogły pojawić się w każdej chwili. Musiała wrócić do formy najszybciej, jak się dało. Wciąż w milczeniu wszedł głębiej, wciąż w pełnym zimowym stroju zasiadając na ławie po drugiej stronie; zaciągnął się papierosem, przedłużając moment wypuszczania z ust dymu - przenosząc przy tym wzrok przez strzeliste okna na zewnątrz, nad morze kontrastujące zimową czernią z bielą nieodległego krajobrazu. Nagle, gwałtownym ruchem, ugasił papierosa w leżącej na stole popielnicy, dopiero teraz uchwyciwszy spojrzenie kochanki.
- Nie odpisałaś na list z Fantasmagorii - odparł w końcu, nie czyniąc wyrzutu, a objaśniając powód swojej wizyty. Nie pojawił się tutaj z polecenia Czarnego Pana, chciał poznać powód jej milczenia - poznał. - Powiedz Agacie, żeby to zrobiła - polecił, przenosząc wzrok na koszyk u jej stóp. - Jak się spisuje? - Miała dobre rekomendacje, a dom wyglądał na zadbany. Nie to było jednak teraz najważniejsze. Wsparł łokcie na kolanach, pochylając się w przód, na krótko podpierając czoło dłońmi; musiał zebrać myśli. Nie rozmawiali o tym. Próbował ją zapytać, tamtej nocy w Pasażerze. Ale obiecał zabrać ich do domu.
- Co z nimi? - zapytał w końcu, nie mówiąc co prawda wprost, ale w oczywisty sposób odnosząc się do dzieci; chcesz je, są zdrowe, trzeba im czegoś? Jak powinien rozmawiać, z nią, o nich, przy nich, jak powinien o nich myśleć. Co powinien myśleć. Co powinien zrobić - nie wiedział. Nie zamierzał ich odbierać Deirdre, wydawały się być nowymi zabawkami, które mogły zająć jej czas, były jak kość rzucona psu - której zabranie tylko rozwścieczyłoby i tak najeżone już zwierzę. Musiał wybadać grunt, zrozumieć, rozjaśnić ich byt w swoim świecie: bo przecież już na zawsze zostaną jego częścią. Bękarty mogły być problemem - w przyszłości - zagrażać jego dzieciom, domagać się praw, których nie miały. I mogły też być siłą, niosąc dziedzictwo potężnych czarodziejów. Kim miały stać się te konkretne - pokazać mógł tylko czas.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 3 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Weranda [odnośnik]07.12.19 17:09
Struchlała, nie wiedząc co zrobić ani jak się zachować w obecności mężczyzny - zupełnie zapomniała, żę Tristan może pojawić się w Białej Willi, należącej przecież tylko do niego, w każdym momencie, bez uprzedniego zaanonsowania swego przybycia. Przed kilkoma dniami uznawała, że zapewne spotka go dopiero na wiosnę, po rozwiązaniu; odpychała od siebie umiejscowienie tego wydarzenia w przestrzeni. Ledwie zdążyła głębiej odetchnąć, zmywając z siebie brud Parszywego Pasażera, a znów życie wywracało się do góry nogami, rozdzierając ją na pół, pojąc się jej krwią, wykorzystując macierzyńską słabość. Dała się omamić tym uczuciom, a zagubiona i całkowicie bezradna, polegała tylko na wskazaniach uzdrowicielki, z każdą bolesną próbą karmienia coraz bardziej zbliżajac się do dwóch nieporadnych ciałek. Płacz brzmiał tak samo, ale potrafiła rozróżnić je po oczach i po niemowlęcym zachowaniu: chłopiec od razu odnajdywał pierś, dziewczynka zaś marudziła, gryzła i kwiliła. To ją właśnie tuliła do siebie, próbując uspokoić zapamiętaną z dzieciństwa melodią, gdy cień Tristana zmaterializował się tuż nad nią, przesłaniając na moment wykradzioną błogość. Baśniową, wyjętą z zupełnie innej historii, gdzie od razu pokochałaby te dzieci, rozczulona, pewna tej miłości i tego, że pragnie je wychować.
Tak jednak nie było; drgnęła raz jeszcze, gdy ociekający roztopionym śniegiem czarodziej uniósł gwałtownie rękę - odruchowo uznawała ten gest za groźbę, a nie próbę zatrzymania na miejscu. Zamrugała, wpatrując się w niego bezradnie, przełykająć kolejne słowa niczym gorzką porcję eliksiru, mającego przyśpieszyć gojenie rany rozcinającej podbrzusze na pół. Krople skapywały z jego przydługich włosów na twarz, wpadały za elegancki kołnierz płaszcza, wsączały się w puszysty dywan przykrywający podłogę werandy: wydawał się przez to nierealny, wyciągnięty z śnieżnej mgły, posępnie milczący. I jedynie gorące, ogniste spojrzenie świadczyło o realności postaci. Dostrzegł ją i dostrzegł jej dzieci, ich dzieci, których nie chciał, którymi gardził, dla których nie miał miejsca w swoim życiu. Zagryzła wargi, z wstrzymanym oddechem śledząc jego kroki, ciężkie powolne. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać i co byłoby gorsze - gniew czy lodowata obojętność? Spięła barki, od razu odpowiadając na zadziwiająco spokojną uwagę o korespondencji. - Nie miałam sił, straciłam dużo krwi i... - odparła od razu reflektując się: lord Rosier nie przyjmował wymówek, gardził tłumaczeniami. - Napiszę i domknę najważniejsze sprawy najszybciej jak tylko się da - płynnie przeszła w obietnicę działania, choć tak naprawdę la Fantasmagoria nigdy wcześniej nie wydawała się tak odległa jak w chwilach, gdy karmiła piersią dziecko rozgrzane ich wspólną krwią zmieszaną w tym anomalijnym naczyniu kruchego ciała.
Poprawiła nieco dłoń podtrzymującą plecy dziewczynki - pojawienie się Tristana wprawiło ją w dyskomfort, czuła się źle z obnażoną, nabrzmiałą od mleka piersią, w bezruchu, wciśnięta w fotel. Odgarnęła nerwowo włosy, wyrywając je z rączki dziecka - dziewczynka znów się zdenerwowała, spomiędzy warg wydobyło się krótkie piśnięcie, a Deirdre znów lekko się skrzywiła. - Jest pomocna - skwitowała tylko krótko wspomnienie o Agathcie, czując, że zalewa ją fala irracjonalnej irytacji; pytał o służkę, śliczną, młodą i niewinną. To, że do tej pory nie skorzystał z tego prostego uroku, nie przekreślało podobnych atrakcji w przyszłości - czyż nie tego oczekiwał od pobytu w Białej Willi? To jego powinna witać tu śpiewem, zapracować na to, czym ją obdarywał, być mu radością i rozkoszą, a nie ciężarem. Osiadającym mu na ramionach, na czole, które pochylił. Coś drgnęło w Deirdre, wrzące poczucie niezgody. Zagubienia. - Nie wiem - wychrypiała, z trudem werbalizując bezradność. - To dziewczynka. I chłopiec. Są zdrowi, przeżyją pomimo komplikacji - kontynuowała, na sekundę przenosząc spojrzenie z Tristana na trzymane dziecko, znów nieprzyjemnie wgryzające się w pierś; nie skrzywiła się jednak, powoli wypuszczając powietrze. - Nie chcę ich, nie chcę być matką, przeznaczone jest mi coś większego - wyrzuciła nagle z siebie ze słyszalną goryczą, prawie paniką, szybko jednak zdławioną w zagryzionych wargach. - Ale mają twój kolor oczu. I naszą siłę - dodała ciszej, znów przyglądając się piąstce zaciśniętej na białej skórze. Przeżyły Azkaban, przeżyły anomalię, wręcz wygryzły sobie drogę na świat, niezwykle szybko przystosowując się do nowych warunków - instynktownie czuła też ich moc; może się jej tylko wydawało, może to szósty zmysł matki, widzącej w potomstwu coś wyjątkowego. Nieistotne: złość na sytuację, w jakiej się znalazła, równoważyła nadzieja, fascynacja tym, co mogło nadejść, gdyby pozwoliła się im rozwinąć. Gdyby on im na to pozwolił.
Chciałaby się zbuntować, pielęgnować w sobie wściekłość na to, do czego doprowadził, ale nie miała na to siły - a fale uczuć zmiękczały ją, wypaczały, rozmazywały spisane zasady. Przez chwilę milczała, po czym powoli podniosła się z fotela, niepewnie robiąc krok nad drewnianą kołyską. Dół luźnej koszuli przesunął się po śpiącym chłopcu, ale nie zrobiło to na nim wrażenia - za chwilowo odsunięta od piersi dziewczynka od razu zakwiliła. Deirdre wahała się przez moment, czy odłożyć ją do kołyski, ale wtedy szloch przybralby na sile; zakołysała ją lekko w ramionach, znów odwracając się przodem do siedzącego Tristana. - Ja...nie wiem, co robić - wyszeptała po prostu, tak, jak zrobiła to wtedy, gdy informowała go o ciąży: zagubiona, szukająca mentora, wskazującego rozwiązanie. Podeszła do niego - stęskniona, potrzebująca dotyku i wsparcia, wystraszona jednak na tyle, by znała swoje miejsce pomimo ciężaru dziecka w ramionach. Powoli osunęła się na kolana, później na ziemię, by usiąść obok jego nóg na miękkim dywanie, z niemowlęciem ciągle przyciśniętym do piersi i własną twarzą przytuloną do jego kolana, sunącą wzdłuż wspartego o nie przedramienia aż do dłoni. Skrytej pod mokrą i zimną rękawiczką; wzdrygnęła się, ale nie odsunęła, wtulając policzek w znajomy zapach smoczej skóry, popiołu, róż i chłodu. Skulona u jego stóp, szukając w tym wymuszonym dotyku choć odrobiny nadziei - na to, że tym razem jej nie odepchnie.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Weranda [odnośnik]15.12.19 2:29
Trudno było mu pojąć, co właściwie czuł, patrząc na Deirdre taką, z dzieckiem przy piersi, ich wspólnym dzieckiem, naznaczonym ich wspólną klątwą, czy pojawienie się bliźniąt mogło być symbolem, oznaką potworności, które miały wstrząsnąć ich życiem w przyszłości? Czy te dzieci, czyste twory czarnej magii, cierpienia i bólu, mogły wyrosnąć na normalnych czarodziejów w przyszłości? Deirdre nosiła je w łonie, kiedy kroczyła po Azkabanie, spłodzili ich z krwi wymieszanej z trucizną Mrocznego Znaku przetaczającą się przez żyły całej ich czwórki, obarczeni klątwą za zabicie jednorożca. Deirdre, jako matka, trzymała dzieci pod symbolem Mrocznego Znaku przez cały okres brzemienności: czy to mogło pozostać bez wpływu? Czy Mroczny Znak je chronił czy zatruwał? Dwójka - dwójka już oznaczała anormalność, czy ta miała nasilić się w przyszłości? Straciła dużo krwi, przeniósł wzrok na nią, wysłuchując tłumaczeń. Oczywiście, że straciła dużo krwi. Oczywiście, że musiały sobie wygryźć drogę na świat.
- Nie zapomnij - odparł na jej słowa krótko, ucinając temat, w pierwszej kolejności Deirdre musiała wrócić do formy dla Czarnego Pana - nie mógł jej nadmiernie eksploatować dla własnych celów. Nie chciał jednak budzić podejrzeń, samemu tłumacząc jej absencję - im dalej od niej trzymał się w Fantasmagorii, tym bezpieczniejszą była ich relacja. I nawet - a może zwłaszcza - jego podwładni nie powinni mieć w tym względzie innych wyobrażeń, jego reputacja pozostawała najważniejsza. Nie pozostawiłby przecież bez echa podobnej niesubordynacji ze strony przypadkowej kobiety. Podążył wzrokiem za jej dłonią, delikatnie dotykającą ciała dziecka; kosmyki czarnych włosów szarpanych piąstką dziewczynki lśniły czernią, odbijając blask ognia bijącego od żeliwnego piecyka. Skinął lekko głową, przyjmując ocenę pracy Agathy, nie najął dla niej służki po to, by nie służyła jej pomocą. - Robiła dobre wrażenie - Sądząc jednak po nieoczekiwanym rozwiązaniu, które jakimś cudem skończyło się szczęśliwie, dziewczyna była raczej zaradna.
- Jakich komplikacji? - Musiał wiedzieć, jeśli Deirdre wciąż wymagała opieki, jeśli była słabsza, niż zwykle po porodzie bywała kobieta, potrzebowała środków i medykamentów, które pozwolą jej dojść do siebie. Bywała lekkomyślna i nieostrożna, jak wtedy, gdy zaszła w ciążę, a nie mogła ryzykować. Była potrzebna - nie tylko jemu, była potrzebna jako śmierciożerczyni, a on pozostawał za nią odpowiedzialny, nie tylko przez wzgląd na łączące ich zależności ale i na roztaczaną nad nią protekcję. Bliźnięta różniły się płcią - więc powiła mu syna i córkę. Córka zawsze była większym zmartwieniem. Wysłuchał jej w milczeniu, nieprzerwanie wpatrując się w jej obnażoną pierś i dziecię przy niej, nie potrafiąc wyzbyć się skojarzenia z wilczycą karmiącą przyszłe drapieżniki. Miały jego kolor oczu. Niedobrze, nie powinny mieć w sobie nic, co łączyłoby je z ojcem. Nie zabrał głosu od razu, zastanawiając się nad jej słowy - czy noworodki mogły mieć siłę? Była matką, nie zamierzał negować jej słów na głos, choć niekoniecznie brał je za prawdziwe. Czuła je, rozumiała je bardziej niż on - czy to była odpowiedź na jego wątpliwości, na wpływ zepsucia na krew tych istot? Panika przebrzmiewała przez jej niespokojne wypowiedzi, nie chciała tego, nie chciała tego od samego początku, odkąd stanęła przed nim naga i bezradna, obwieszczając, że nosi je w sobie. Ale przecież nie musiała ich chcieć. I nie musiała ich mieć. Uniósł wzrok, podążając za nią spojrzeniem, kiedy powstała - podnosząc się na łokciach nieznacznie, gdy zaczęła się zbliżać; prześlizgnął wzrokiem po drewnianej kołysce, mimowolnie zastanawiając się, które z dzieci było jego synem.
Nie drgnął, gdy klękała obok, gdy osuwała się na kolana, powracając spojrzeniem do niej, do drugiego dziecka, do jej twarzy, lgnącej do niego jak ranna suka, łaszącej się jak kocica szukająca ciepła. Zdawało mu się, że otaczające go mury zdążyły już zapomnieć o jej obecności, chciał mieć ją dla siebie z powrotem. Nie od razu, po oschłej chwili tego gestu, jego dłoń drgnęła w skąpej pieszczocie, ocierając jej policzek; kciuk czule przygładził skroń, podbródek i usta, przesuwając się wzdłuż pełnych warg, wspominając ich dotyk. Jej bezradność nie była zaskakująca, brak matczynego instynktu bardziej, choć skłamałby, że nie był mu on na rękę. Szukała u niego rozwiązana, a było przecież na wyciągnięcie ręki.
- Znajdę rodzinę - odparł, ściągając wzrok w dół, ku niej. Mówił powoli, ostrożnie, wciąż niepewny, czy jej nie rozdrażni. - Rodzinę, która je weźmie i pokocha jak swoje, stworzy dla nich dom pełen ciepła i wspaniałych wspomnień. Małżeństwo, które wychowa je na rozsądnych i mądrych czarodziejów. - Nie dbał o ich los, wciąż wydawało mu się, że najlepszym rozwiązaniem byłoby pozbyć się bliźniąt, ale ostrożne dobieranie epitetów miało pomóc jej przełknąć tę decyzję. Nie chciała podejmować się roli matki, a on bynajmniej nie zamierzał jej do tego zmuszać - subtelnie poruszając kością, którą wciąż miała w pysku; nie wypuściła z ramion dziecka, którego oczy mógł dostrzec dopiero teraz, z bliska; ich barwę w istocie dzień po dniu widywał we własnym odbiciu lustra.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 3 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Weranda [odnośnik]15.12.19 8:40
Właściwie nigdy nie czuła się przy Tristanie rozluźniona - nauczyła się prostować, trzymać gardę, czujnie wyczekując nagłych uderzeń lub wyzwań, jak zwierzę w stałej gotowości na karę lub propozycję intensywnej zabawy - ale teraz wręcz sztywniała, a napięcie ciała naciągało świeżo zagojoną bliznę. Instynktownie wyczuwała jego zagubienie, niechęć; potrzebowała go silnego jak nigdy wcześniej, ofiarowała mu siebie i problematyczny dar nowego życia, zdając sobie sprawę, jak wiele zrzuciła na męskie barki. Zyskał miano nestora, stanął na czele potężnego rodu, doczekał się pierworodnego syna - a mimo to przyjmował ją tu z powrotem. Do tej pory nie zastanawiała się dlaczego, podążyła za nim kierowana instynktem przetrwania, a później umysł zakleszczył się w matczynych emocjach. Dopiero spoglądając na pochyloną sylwetkę Rosiera odczuła podwójne brzemię, podsycane wyrzutami sumienia. Wyrytymi w niej równie mocno co zazdrość odczuwana wobec sprowadzonej tutaj dziewczyny, mającej być pomocą - dla niej, czy dla niego, szukającego sposobu, by rozładować napięcie? - Na tobie na pewno: żywcem wyjęta z tych snów - odparła odruchowo, trochę oschle, chwytając się tej zazdrości niczym koła ratunkowego przed szaleństwem, zupełnym poddaniem się psiej wdzięczności, ślepej na zdroworozsądkowe fakty. Złote włosy, jasna buzia, niedawne wkroczenie w świat kobiecości - bez wątpienia zrobiła dobre wrażenie na mężczyźnie, który upodobał sobie właśnie taki wzór niewinnej zmysłowości. Deirdre nie pasowała do niego, ostre rysy, ostre kły, ostry charakter, stępiony dopiero nieustępliwą tresurą. Złość mieszała się z rozczuleniem, z wstydem za to, w jakiej sytuacji postawiła go swą niesubordynacją, z gniewem - bo to on był przyczyną tego wszystkiego.
- Jest ich dwójka, nie zdołałam urodzić siłami natury - odparła powoli, nie chcąc wdawać się w fizjologiczne szczegóły: mężczyźni nie powinni mieć dostępu do głębszych detali dotyczących sekretów porodu. - Sprawiłeś, że skurcze przyszły wcześniej niż powinny - dodała nie kryjąc lekkiej pretensji. Przyniósł jej wiele bólu, pamiętała słone łzy oraz jego ciężar, napór rozgrzanego ciała, plecy wygięte w ramię okna, zapalczywość, z jaką zaspokajał tęsknotę. A może ją karał? Pamiętała tamten wieczór jak przez mgłę, wypierała bolesny pobyt w Parszywym Pasażerze. Wróciła przecież do domu, szybko rozpoczynając zupełnie nowy etap życia. Z dziećmi u boku, z rozciętą raną, utrudniającą zajęcie przeznaczonego jej miejsca u boku Tristana. Blizna zapiekła, gdy się schyliła, przeszył ją prąd bólu, nieco zatrzymujący się, gdy już wtuliła się w jego nogę. Jak wtedy, gdy go kochała, jak wtedy, gdy nienawidziła; gdy po twarzy spływał słodki pot i nasienie, słona woda wyrzutów, gorycz uderzeń i wytrawngo wina, cucącego ją z zazdrości. Przymknęła powieki, przyjmując pieszczotę rękawicy; oddzielał się od niej, a przecież stworzyli coś razem. - nasze - wyszeptała z ciągle zamkniętymi oczami, kryjąc twarz w jego dużej dłoni. Wilgotna skóra rękawicy drażniła policzki, -Nie potrzebują miłości i przytulnej chatki z dwojgiem rozczulonych nimi rodziców, potrzebują nauki, bezpiecznej, pozbawionej ograniczeń przestrzeni. Miejsca, gdzie będą mogły się rozwinąć, gdzie będzie można obserwować jak to... - to wszystko, Azkaban, Mroczny Znak, czarna magia krążąca w ich żyłach od początku istnienia - na nich wpłynęło - były dziećmi i były eksperymentem, istnieniem skażonym mroczną siłą, kiełkującym dopiero potencjałem, mogącym niszczyć i tworzyć coś zupełnie nowego. Wierzyła w to, tak, jak wierzyła w nowe badania jednostki badawczej, początkowo niepewne, niewielkie, później, wraz z pracą i poświęceniem rozkwitające setką przerażających możliwości. - Na zewnątrz ktoś może je wykorzystać, by ci zaszkodzić - dodała po dłuższej chwili, myślała także o nim, o nestorze. Imperius mógł zostać zdjęty przez wprawionego Zakonnika, galeony mogły przestać wystarczyć na opłacenie dyskrecji, wojenny chaos sprawić, że znikną w zawierusze zniszczeń, by zostać obnażone w najmniej spodziewanym momencie. Na Wyspie były chronione - przed zachwianiem opinią nestora, przed wpływami innych, zamknięte tutaj jak w klatce.
- Nie chcę ich, ale...są jedynym, co mam - znów mówiła ciszej, odrobinę drżącym tonem, nie patrząc jednak na niego, skulona obok mokrych od śniegu nóg. Zadrżała z zimna, ale nie ruszyła się z miejsca. - Muszę znów być sobą, nie nadaję się na matkę, nasza sprawa potrzebuje mojego pełnego zaangażowania - ciągnęła chaotycznie coraz bardziej rozgoryczona, jakby wbrew swoim słowom przyciskając miękkie ciałko do piersi, obronnie. Zbyt mocno, dziewczynka znów wydała z siebie ciche kwilenie i wgryzła się w skórę, a Deirdre syknęła, spoglądając w dół. Wsparła policzek o kolano Tristana, sfrustrowana i zmęczona, odsuwając od siebie dziewczynkę - położyła na jej ustach palec, karcąco, odkładając ją na miękki dywan obok nich. Z dala od kałuży cieknącej z ubrania Rosiera wody: na tyle macierzyńskiej troski było ją stać. - Potrzebuję praktyki, wskazówek, odświeżenia tego, co we mnie najsilniejsze - kontynuowała w końcu podnosząc głowę w stronę mężczyzny, nie kryjąc jej już w jego dłoni, w załamaniu łokcia i ramion. Rozchełstana koszula obnażała pełną pierś, ale nawet tego nie zauważała, śmiało spoglądając z bliska w tęczówki o identycznym odcieniu z tym, który lśnił w oprawie lekko skośnych oczu ich potomstwa. Czarne włosy opadły na czoło, przesłaniając intensywne, roziskrzone spojrzenie rozszerzonych źrenic - tak zagubiona nie czuła się od dawna. W swoim ciele, pragnieniach, planach, wiedząc tylko jedno: że potrzebowała go, by móc oddychać.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Weranda [odnośnik]15.12.19 11:21
Kącik jego ust uniósł się lekko ku górze, gdy usłyszał komentarz odnośnie darowanej jej służki, dziewczyna była młoda i ładna, to fakt, ale wyjątkowo najął ją do Białej Willi dla wygody Deirdre nie własnej. Ktoś musiał nad nią czuwać przed rozwiązaniem, zawiadomić uzdrowicielkę, która miała się nią zająć, pomóc jej dojść do siebie po wszystkim. Czarny Pan oczekiwał jej bezwzględnego oddania niezależnie od stanu zdrowia, musiała prędko wrócić do sił - nie mogła go zawieźć. Oschłe słowa miały być wyrazem niezadowolenia, ale jego kochanka musiała pojąć, że obecność Agathy była w tym momencie koniecznością nawet jeśli tej konieczności jeszcze nie zauważała sama.
- Nie bądź śmieszna - odparł niemal od niechcenia, gdyby szukał kolejnej kochanki nie lokowałby jej z Deirdre w jednym domu. Nie tylko dla jej komfortu, ale przede wszystkim bezpieczeństwa. - Nie przyprowadziłem jej tu dlatego, że jest ładna. - Choć była, choć nawet nieświadomie na rekomendacje mniej atrakcyjnej dziewczyny pewnie by nie spojrzał, jego świat, świat męskich wpływów i wielkich pieniędzy, rządził się swoimi prawami. Nie miało to większego znaczenia. Sugestie jakoby śnił o tej dziewczynie szły nieco zbyt daleko, stać go było na więcej niż niedorosłą służkę. W jego głosie pobrzmiewała reprymenda, ale rzucona mimochodem, jego myśli mocniej ogniskowały się na sytuacji wokół, dwójce kwilących dzieci i nieoczekiwanym porodzie - którego był przyczyną. Zgwałcił ciężarną kobietę, powinien liczyć się z konsekwencjami; z czasem docierało do niego, ze tamto zdarzenie mogło skończyć się znacznie gorzej, niż skończyło -  była śmierciożerczynią, która musiała pielęgnować w sobie siły dla Czarnego Pana. Odruchowo sięgnął wzrokiem jej łona, pojmując, że musiało zostać przecięte; nie pytał jednak o szczegóły, ufając, że jej przyjaciółka zrobiła wszystko, by zachować Deirdre w jak najlepszym zdrowiu.
- Trzeba ci czegoś? - zapytał, nie wchodząc w zbędne detale. - Leków, ziół, wywarów? - Owoców, warzyw, winien nakazać Prymulce przynosić artykuły niezbędne do poprawienia zdrowa kobiety po porodzie. Nawet jeśli Agatha miała w tym względzie dostateczną wiedzę, nie robiła większych zakupów samodzielnie. Z jego słów nie dało się odczytać skruchy, nie przepraszał, nie kajał się za swoje uniesienie, choć w ten specyficzny sposób doszukiwał się zadośćuczynienia. Poruszył kość, którą zagryzała w pysku, sprawdzając jej reakcję - nie wyszczerzyła kłów, nie kłapnęła paszczą, ale wydała cichy pomruk pogubionego niezadowolenia. Wsłuchiwał się w jej słowa, zastanawiając się nad snutą przez nią wizją - niepewny, czy był jej ciekaw czy był nią odstręczony. Nie mógł wiedzieć, co wyrośnie z dzieci skażonych ich klątwą, nie mógł wiedzieć, czy one same nie będą stanowiły zagrożenia. Deirdre wciąż bywała nieobliczalna, a nie był tak głupi, by sądzić, że dziecko z nieprawego łoża będzie mu bardziej poddane niż zależna od niego kochanka. Czy mogły zagrażać Evanowi? Gdyby ktoś z zewnątrz powziął wiadomość o jego potencjale i ich pokrewieństwie, być może.
- Nikt mi nie zaszkodzi tak długo, jak długo nikt nie będzie wiedział, że dzieci są moje. Nikt nie może się o tym dowiedzieć, rozumiesz mnie, Deirdre? - Palce owleczone rękawiczką przesunęły się pod jej podbródek, zamierzał unieść jej twarz, by móc spojrzeć jej w oczy. - Ich ojcem jest Bastien Mericourt - przypomniał, ostro, zdecydowanie, bo ta kwestia nie mogła pozostawiać wątpliwości, nie mogła też między nimi legnąć żadnym niedomówieniem. Wypuścił jej podbródek, przygładzając linię szczęki czulszym gestem. - Mogę znaleźć miejsce, w którym zamiast czułych rodziców odnajdą silnych nauczycieli. Mogą pielęgnować ich potencjał z dala od ciebie, nie ciążąc ci u stóp dodatkową kajdaną. Staniesz się znów sobą, z dala od niemowląt i ich potrzeb - Nie wiedział, kogo właściwie miał na myśli, nie miało to dla niego większego znaczenia, jego słowa były puste. Wciąż wierzył, że najrozsądniejszym rozwiązaniem było pozbyć się tych dzieci. - Staniesz się znów silna - kontynuował spokojnie - niezależna - Nigdy nie była niezależna, łączyły ją stosunki z Czarnym Panem i z nim samym. Ale one - one były kolejnym więzieniem, do klatki którego wejść mogła tylko dobrowolnie. - Nie nadajesz się na matkę, pozwól to zrobić komuś, kto wie o tym więcej, kto ich nie skrzywdzi - przytaknął jej słowom wciąż powoli, spokojnym głosem, obserwując to, co działo się przy nim; dziecko wgryzające się w ciało Deirdre, uciszane i odkładane z czułością na miękki dywan. Każda kobieta odkrywała w sobie matczyny instynkt po porodzie, nawet ta, u której spodziewałby się tego najmniej. Spojrzał jej w oczy, gdy tylko zwróciła się naprzeciw niego, mimowolnie schodząc wzrokiem w dół, na pierś błyszczącą bielą kropli matczynego mleka. Czy mogła mieć rację? Czy te dzieci mogły kryć w sobie potencjał, jakiego dotąd nie widział świat? Z jakiego dumny byłby sam Czarny Pan?
Czy jego syn mógł być dla niego zagrożeniem?
Sięgnął jej twarzy, odsłaniając z niej czarne kosmyki, które przysłoniły ostre spojrzenie, dotykając przy tym skóry jej twarzy. O ileż prościej byłoby nie musieć nosić tych zmartwień - o ile prościej byłoby po prostu pozbyć się problemu. Zwykle koił nerwy w jej ramionach, teraz - to one mu ją odebrały, rozdzierając jej ciało na pół.
- Daj sobie jeszcze chwilę - odparł, zatrzymując dłoń na jej twarzy, wciąż obleczoną szorstką rękawicą. - Jesteś słaba, ale wrócisz do pełni sił. Nie zrób nic głupiego, podjęcie ryzyka zbyt wcześnie może cię uziemić na dłużej. Ale kiedy tylko twoje rany się zaleczą... - Jego dłoń zsunęła się niżej, na krtań, którą uchwycił w łapczywym, choć delikatnym jak na siebie geście - wyzwolimy z ciebie wszystko to, z czego istnienia jeszcze nie zdawałaś sobie sprawy - obiecał, chcąc ukoić jej żal, złość, gniew, mimowolnie przebijające się - choć niemrawo - przez niepewne słowa. Odrzucił ją, ale nie mógł mieć wątpliwości, czy po powrocie pozostanie mu wierną, nie mógł jej pozwolić na te wątpliwości.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 3 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Weranda [odnośnik]15.12.19 12:39
Zerknęła na niego złowrogo, niezadowolona, że odbierał niezwykle racjonalny komentarz jako oznakę zazdrości. Zjadliwe zdanie wcale nie oznaczały niepokoju o swoją pozycję w Białej Willi, lecz miała nadzieję, że emocjonalny wybuch, jakim powitała w progach sypialni przerażoną dziewczynę, pozostanie sekretem pomiędzy nimi dwiema. Rosier czuł się zbyt pewnie, irytowało ją to coraz mocniej, ale nie miała sił na przepychanki, nawet tylko te werbalne. Kiwnęła szybko głową, a długie włosy załaskotały ją w obnażoną pierś, cnotliwie przesłaniając część jasnej skóry. Tak naprawdę sprowadzenie na Wyspę Sheppey służki było kolejnym powodem palącej wdzięczności - zadbał o nią, pozwolił na powrót, przyjął. Powód rozdzielenia z Białą Willą schodził na dalszy plan, w poporodowym rozemocjonowaniu koncentrowała się tylko na wygodach, wsparciu i trosce, jaką została otoczona. Ignorowanie zrywu wymuszonej wolności przychodziło z łatwością - po prostu nie chciała pamiętać o brudzie, chłodzie i beznadziei, już na zawsze mających kojarzyć się z upragnioną separacją od Tristana. Stanowiąc nie marzenie a przestrogę, nasilający się z czasem koszmar, do którego nie zamierzała powracać.
- Nie, mam wszystko, czego mi potrzeba - wyartykułowała skromnie; nie śmiałaby prosić o więcej, ufała Cassandrze a ta sprowadzała dla niej najdroższe eliksiry i sprawdzone receptury, mające szybko postawić ją na nogi. Wyciągnąć z miękkiego łoża, otrząsnąć z matczynego rozczulenia, pozbawić słabości, która przejmowała nad nią kontrolę coraz intensywniej z każdą godziną spędzoną na karmieniu dzieci. Bezbronnych, śmiesznie niewielkich, ale już posiadających swoje charaktery, odmiennych, bliskich niczym powlekająca ją skóra. Zbudowana na podobieństwo samej Deirdre i...Bastiena.
Niechętnie pozwoliła mu podnieść głowę, ich spojrzenia się skrzyżowały, a czarownica poczuła chłód niewidzialnego ostrza, przecinającego rojące się w tle głowy mrzonki. O tym, kim mogą stać się te dzieci, jaką potęgę osiągnąć. Dzieci dwojga śmierciożerców, dzieci nestora, złączone z dzikiej pasji, tak samo wyrachowane, co bystre, łączące to, co było w rodzicach najlepsze. - Oczywiście. Jesteś dla nich nikim, zupełnie obcym czarodziejem - odpowiedziała po zbyt długiej chwili ciszy, by mógł odebrać to za poddańczą zgodę - tonem znacznie oschlejszym, kanciastym, nie pasującym do rozmiękłej paniki słyszalnej przed momentem. Już nie szukała jego ręki, nie wtulała się w gładzącą ją dłoń, pragnąc, by ta wskazała odpowiedni kierunek. Odrzucał ją i odrzucał ich dzieci - powinna się tego spodziewać, ale podczas ciąży nie wybiegała myślami w przyszłość, sądząc, że niemowlęta znikną tuż po porodzie. Tak się nie stało, zobaczyła je, poczuła, a hormony i kobieca magia zadziałały tak, jak czyniły to od wieków, łącząc ją z potomstwem trudną do rozerwania więzią. Czym innym było dzielenie się z Tristanem wątpliwościami co do ich przyszłych losów a czym innym słuchanie, jak zdecydowanie odcina się od nich, wykreślając ich stworzenie bez żadnego zawahania. - Mogą być silniejsze od nas, mogą stać się chlubą Czarnego Pana, gdy nad Anglią nadejdzie już świt sprawiedliwości, gdy krzywdzące ograniczenia znikną i czarodzieje będą mogli sięgnąć po wszystko, czego zapragną - prawie weszła mu w słowo, przekonana, że tak właśnie się stanie. Rozumiała, że chciał się ich pozbyć, sama nie widziała ich teraz w swoim życiu, ale potrafiła spojrzeć dalej, myśleć perspektywicznie. O swoim dziedzictwie - wzgardzonym przez nestora Rosiera, mogącego pochwalić się już pierworodnym synem. - Przemawia przez ciebie troska o mnie? O to, by nie ciążyły mi kajdany? Od kiedy tak bardzo chcesz zapewnić mi wolność? - spytała, unosząc brodę w geście, który podpatrzyła u niego, ale który uważała już za należący do jej repertuaru. - To ty mnie złamałeś, to ty osłabiłeś i zachwiałeś wszystkim, co znałam - kontynuowała już spokojniej, choć w skośnych oczach czaiły się groźne ogniki. Miękkie rozczulenie ustąpiło miejsca gniewowi, dotknął wrażliwy punkt, podkreślający nieistotność jedynej rzeczy, która należała do nich, niezbywalnie: dzieci, zrodzonych z ich krwi.
Odsunęła się lekko do tyłu, rana zabolała, coś szarpnęło skórą tuż pod pępkiem, a Deirdre skuliła na moment ramiona. - To, że nie chcę ich wychować nie znaczy, że robiłabym to źle - Do tej pory umiejętnie balansował pomiędzy jej potrzebami i lękami, ale wystarczył jeden fałszywy krok, by najeżyła się, drżąca z poczucia zagrożenia. - Manipulujesz mną - stwierdziła fakt ochrypłym szeptem, powoli kręcąc głową, z niedowierzaniem i z trudem hamowaną złością jednocześnie. Czyż nie przed tym ostrzegała ją niegdyś Cassandra, czy nie słuchała tych przestróg z ust barmanki w karczmie, czy sama nie czuła, jak mocno słowa Rosiera ingerują w każdy element postrzegania przez nią świata? Zagryzła wargi, gdy dotknął jej szyi, mocniej zaciskając na niej dłonie: smocza skóra zatrzeszczała, przywołując palące wspomnienia. Nienawiści, miłości, oddania i chęci walki; nozdrza rozszerzyły się, pełne usta rozchyliły w instynktownym poszukiwaniu powietrza, choć przecież dawkował je hojnie. Tym razem. Co będzie następnym? - Nie jestem słaba - wychrypiała tylko, rozdrażniona, zarówno jego poprzednimi słowami, jak i reakcjami obolałego ciała, nie lgnącego ku intensywnie zapowiadającej się pieszczocie. Zapowiedź przyjemności rozżarzyła się w sercu i zgasła, zalana wątpliwościami, mlekiem, może niepewnością. Chciała, by za nią zdecydował, ale wyczuwała, że tym razem Rosier kieruje się własnym dobrem, pragnieniem pozbycia się problemu, który przecież miał stać się ich przyszłością. - One też nie będą. Staną się silne jak ich matka. I ojciec, którego pamięć będą czcić i w którego imię walczyć - szarpnęła twarzą jak niezadowolona klacz, odsuwając się w tył, nie wstając z podłogi. Spoglądała na Tristana spode łba, dziwnie roztrzęsiona, wzburzona, z gorzkim poczuciem zdrady; chciała mu zaufać, pozwolić się zwieść, ale zrozumiała, że on chronił własną przyszłość. A ona - musiała chronić swoją, zainwestować w nią, pielęgnować; dbać o to, czego nie mógł jej odebrać, a co stanowiło namiastkę jego. Teraz widoczną tylko w barwie tęczówek, z czasem - w drobnych gestach, lini szczęki, tonie głosu, magicznych zdolnościach, które mogły rozkwitnąć tylko dzięki szlachetnej krwi pierwszego śmierciożercy.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Weranda [odnośnik]27.12.19 17:16
Skinął głową, przyjmując jej odpowiedź; miał nadzieję, że nie była na tyle lekkomyślna, by unosić się dumą i maskować faktyczne potrzeby, priorytetem musiało być teraz jej zdrowie - znajdowała się jednak pod opieką rycerskich uzdrowicieli, nie było potrzeby zasięgać rady dalej - wiedział, że ci zrobią wszystko, by postawić ją na nogi. Kwestia była też na tyle delikatna, by nie zamierzał wchodzić w szczegóły kobiecego świata - ani się na tym nie znał, ani go to szczególnie nie interesowało. Powrót Deirdre do formy był ważny nie tylko dla niego. Możliwe jednak, że popełnił błąd, dostrzegając jej słabość - która wnet zaostrzyła się w gniew; pociągnął kością wciąż zagryzioną w szczękach mocniej, zbyt mocno i dość mocno, by rozzłoszczona suka kłapnęła paszczą. Na razie ostrzegawczo, jej ostre słowa były śmiałe, ale jeszcze nie puściły krwi.
Oschły ton jej głosu był jasnym komunikatem, była zła, że odżegnywał się od ojcostwa, ale musiała zdawać sobie sprawę z tego, że nie mógł pozwolić sobie na skandal, że nie mógł wywołać niepotrzebnych plotek, że nie mógł obrazić w ten sposób Evandry. Złożył dłonie razem, gdy wyrwała się od jego dotyku, nieznacznie prostując się na ławie - spoglądając na nią wciąż z góry, z nie mniejszą nieustępliwością, niż ona.
- Nie tego pragnęłaś, Deirdre? - Sama o tym mówiła, nie chciała być matką. Nie chciała tej ciąży. Dzieci były zbędną komplikacją, która pojawiła się nagle, niespodziewanie i niepożądanie i równie szybko musiała zniknąć. - Jeśli je stąd zabiorę, nie będziesz musiała im być matką. Nie będziesz musiała na nie patrzyć. Nie będziesz musiała być obciążona ich potrzebami. - Nie porzucał jej jak wtedy, miał dla niej rozwiązanie, które miało ją usatysfakcjonować, robił to dla niej. Nie, robił to dla siebie - ale tego na głos nigdy by nie przyznał, tego zasugerować jej nie mógł. Kiedyś, jeśli będzie tego chciała, być może je odwiedzi, sprawdzi, czy faktycznie narodziła się u nich prawdziwa moc - teraz, teraz to były tylko niemowlęta, kwilące, wymagające opieki, matki, domu. Wizja ich potęgi budziła w nim wątpliwości różnej natury. Wiedział, że miała rację, że te dzieci nie były zwykłe, że zostały zrodzone z kobiety, której ciało znaczyła najczarniejsza magia, z kobiety, której krew wiązała się z Mrocznym Znakiem. Która oddała się Czarnemu Panu. Czy rzeczywiście mogły stać się kiedyś potężne? Potężniejsze od nich, od niego? Czy mogły pewnego dnia stać się zagrożeniem, przynieść zemstę, jemu, jej, jego prawowitemu synowi. Czy mogły stać się koszmarem, którego pożałuje nie tylko on, a świat? Nie odpowiedział jej od razu, zatapiając się we własnych myślach - nie milczał w rozmowach często - gdy podjęła kolejne słowa, jadowite jak u żmii, kąśliwe, zbyt celne, by nie budzić popłochu.
- Zapominasz się - upomniał ja lodowato, cichym, zbyt cichym głosem, surowa reprymenda zabrzmiała ostro, znacznie ostrzej niż wcześniejsze słowa. - Korzystasz w tym domu z mojej łaski i śmiesz wątpić w moje intencje? Nie wróciłem ci wolności, Deirdre? Wolałabyś stękać teraz pod kolejnym klientem Wenus, nie mając pojęcia o czarnoksiężniku, który docenił twój talent? - To on ją stamtąd zabrał, to on mu ją przedstawił. - Wolałabyś rodzić kolejne dzieci subiektowi z Pokątnej? - Tego pragnęła, gdy zbiegła od niego po raz pierwszy. - Marznąć w zapchlonej pryczy Parszywego Pasażera? Jesteś na smyczy, bo bez niej sama robisz sobie krzywdę, nie zapominaj o tym. - Każde słowo artykułował wyraźnie. Była bez niego bezradna i zagubiona, jak dziecko we mgle. Potrafił ją złamać, bo sam ją stworzył. Należała do niego. I była mu winna posłuszeństwo. Puścił mimo uszu uwagę o manipulacji, powinna jak najprędzej przestać o niej myśleć. - Troszczę się o ciebie - poprawił ją machinalnie, dając oczywistemu wyrachowaniu uciec z brzmienia jego głosu. - O ilu czarodziejach jesteś w stanie to powiedzieć? - Stąpała po kruchym lodzie i musiała to pojąć. W jej oczach lśniła jednak trudna do zachwiania stanowczość, gdy butnie wyraziła swoje zdanie, utkwiwszy źrenice prosto w jego twarzy; bunt zapłonął w niej dzikim ogniem, a on wahał się pomiędzy reprymendą za tę śmieszną reakcję a fascynacją siłą, jaką w jednej chwili zyskała dzięki tej dwójce niemowląt. Może naprawdę miały w sobie moc. Wysunął z wewnętrznej kieszeni płaszcza srebrną papierośnicę, wyciągając zeń cygeretkę, którą odpalił nieśpiesznie, wolnymi ruchami dłoni przeciągając ten gest. Musiał zebrać myśli. Powoli zaciągnął się dymem, równie powoli wypuszczając go na bok, ogniskując wzrok na przysypiającym na dywanie dziecku. Miało czarne włosy, gęste, co jak się domyślał nie było często spotykane wśród niemowląt - zupełnie jak u matki. I zgodnie z jej słowami - miało być silne jak matka. I ojciec.
W imię którego walczyć będzie.
Podniósł się, opierając się na tyle ławy, po chwili jednak wstał całkiem, przechodząc obok leżącego dziecka - ku kołysce, nad którą stanął, po drodze strzepując papierosa do popielnicy. Drugie niemowlę wyglądało kropla w kroplę jak pierwsze, miało jego oczy i jej włosy. A pewnego dnia - mogło stać się potężnym czarodziejem. Dziwnie było myśleć o tym dziecku jak o własnym - zrodzonym z jego własnej krwi. A może - może zamiast zagrożeniem, będzie Evanowi wsparciem.
- A jeśli zostaną - podjął w końcu, dopiero teraz przenosząc wzrok na gniewną twarz Deirdre. - Co wtedy? - Będziesz im matką, opiekunką, ostoją, stworzysz im dom, nauczysz je tego wszystkiego? Zrobił krok w tył, puścił kość w jej pysku, choć stał niebezpiecznie blisko strzeżonego skarbu. Nie był pewien jej uczuć, emocji, sprzecznego warkotu, nie był pewien jej pragnień ani świadomości, czy rozumiała słowa, które wypowiadała?



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 3 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Weranda [odnośnik]27.12.19 20:59
Szarpiące nią pragnienia były sprzeczne, wrogie, a instynkty szczerzyły groźnie kły, gotowe wbić zęby w równie nastroszony rozsądek. Kierując się rozumem, powinna przystać na sugestię Tristana, pozbyć się dzieci bez żalu czy choćby odrobiny sentymentu, z ulgą wykreślając ten element własnej historii, skazując wspólne dziedzictwo na zapomnienie. Tak było wszak łatwiej, wygodniej, słowa mężczyzny trafiały na podatny grunt, sama wyznawała przecież, że dzieci nie chciała, lecz ziarno wątpliwości nie rozwinęło się. Nie mogło, magia macierzyństwa oraz niezbadane jeszcze hormony zalewały ją falą gorącego sprzeciwu, ślepej wiary w przyszłość, jaką symbolizowały bliźnięta. Perspektywę budowania potęgi we własnym imieniu, inwestycji w to, co na razie kryło się za horyzontem najbliższych wydarzeń. Podobieństwo niemowląt do ojca, na razie zapewne spostrzegane tylko przez nią samą, mając więcej z wyobrażeń niż faktycznego odbicia szlacheckich rysów, także mąciło w głowie, sprawiając, że upatrywała w nich lustrzanego odłamka samego Tristana; części go symbolizującej, której nie mógł jej odebrać czy wypaczyć. Pochyliła głowę, z trudem znosząc narastający w głowie chaos, walkę dwóch serc, równających rytm tylko w oddaniu dla jedynego mężczyzny, którego szczerze pokochała. I który na zawsze miał stanowić część stworzonych wspólnie istot.
- To nie jest takie proste - odparła tylko cicho, po raz pierwszy od dawna nie ulegając natarczywym argumentom władającego nią czarodzieja. Tracącego wyrafinowany spokój na rzecz lodowatych ciosów. Powtarzalnych, przewidywalnych, zbyt często uderzał w te same miejsca - a te, niegdyś nadwrażliwe, twardniały, nie przepuszczając już nieprzyjemnych bodźców głębiej. Uniosła brodę, dzielnie wytrzymując naostrzone sople wyrzutów. - Jak długo zamierzasz wracać do tych sytuacji? Wypominałeś mi je już dziesiątki razy - nie możesz pogodzić się z moją przeszłością? Przestać spoglądać na to, co było, a w końcu spróbować zajrzeć dalej, w to, co na nas czeka? - odparowała szybko, na tyle odważnie, na ile było ją stać, ale zmęczenie ograniczało możliwości buntu. Pytała, zdecydowanie, ale bez agresji, spoglądając na niego z coraz wyraźniejszą urazą, uparcie. Na usta cisnęło się wiele pretensji i spostrzeżeń, ale zamilkła, przyjmując kontynuację reprymendy z tylko lekko pochyloną znów głową. Nie miała sił na to, by przemawiać mu do rozsądku, zresztą, poniekąd miał rację: zrobił dla niej naprawdę wiele, otworzył przed nią niedostępne wcześniej możliwości. Łamał i niszczył, by na zgliszczach dawnych praktyk wznosić niezdobytą twierdzę. Twardszą, silniejszą - także w ewentualnych starciach z nim samym trudniej było podkopać pewność siebie Deirdre. Zwłaszcza tą nową, związaną z podszeptami magicznego rdzena macierzyństwa.
- Nikt inny nie dał mi tyle, co ty - odparła spokojniej, zgodnie z prawdą, powoli. Temu nie mogła zaprzeczyć, została na świecie sama, zagubiona, nie licząc jednak dwóch nowych istot, które w przyszłości mogły stać się dla niej wsparciem, fundamentem, którego Tristan nie mógłby podważyć - zrzekał się wszak praw do nich. Obserwowała wstającego z miejsca czarodzieja czujnie, delikatnie przekręcając się na podłodze, a prawa dłoń odruchowo przesunęła się na becik owijający leżącą na puchatym dywanie dziewczynkę. Kogoś, kto ją przerażał, kogo nie chciała w swoim życiu - i za kim jednocześnie tęskniła w niemalże każdej sekundzie, widząc w drobnym ciałku przyszłość. Potencjał. Szansę. - Jestem zagubiona, ale...chcę podjąć decyzję wtedy, gdy będę jej pewna - kontynuowała ostrożnie, śledząc pochylającego się nad kołyską Tristana. Odruchowo spięła łopatki: czy mogła czuć się przy nim bezpiecznie? - Nic się nie zmieni. Sam sprowadziłeś do nich opiekunkę, oddałeś jeden z pokojów - wyszeptała, przekonując nie tyle jego, co samą siebie, ciągle wątpiącą i pełną sprzeczności. - Nie będziesz musiał ich nawet widywać - wtrąciła nieświadomie oschlejszym tonem, koncentrując spojrzenie w pełni na dziewczynce; podniosła ją delikatnie, przeczuwając już, że kolejne sekundy bez poświęcenia uwagi zakończą się wybuchem rozpaczliwego płaczu. - A ja i tak przez jakiś czas jestem z nimi związana. Ich obecność jest niezbędna do szybszej rekonwalescencji - dorzuciła zniżając głos do szeptu, gdy pulchna, maleńka dłoń dziewczynki wspięła się po jej piersi, szukając ciepła matczynego ciała. Potrzebowały się wzajemnie: nie rozumiała uzdrowicielskich detali, o których wspominała Cassandra, ale pojęła wystarczająco - karmienie piersią przyśpieszało gojenie ran i ułatwiało przejście połogu; dzięki fizycznej bliskości z magią własnego dziecka mogła znów stać się przydatna. Szybciej, pewniej niż przy zerwaniu tej więzi i działaniu wbrew naturze. Odrzucenie przez Tristana tylko potwierdzało matczyny odruch; nie chciał ich, nie był dla nich ojcem - tak jak i ona nie była dla niego najważniejszą kobietą. Z każdym dzielonym wspólnie dniem zżywała się z nimi, rozumiejąc, że zapewne w niedalekiej przyszłości przyjdzie moment, w którym po Rosierze zostanie tylko jego cień odbity w twarzach tej dwójki. Jeszcze nieświadomej siły, świata i własnego losu, rozmywającego się w papierosowym dymie oraz śnieżnej zawierusze, uderzającej w przeszkloną werandę. Powoli pogłaskała dziewczynkę po policzku, znów przystawiając ją do piersi, śmiało, choć ciągle nieporadnie; dopiero po kilku próbach i dziecięcym grymaszeniu usta zacisnęły się na jej ciele, budząc zarówno dreszcz bólu jak i ulgi.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Weranda [odnośnik]28.12.19 17:03
Być może po raz pierwszy w życiu mógłby się z nią zgodzić - to nie było takie proste. To nie było w ogóle proste, dzieci musiały mieć swoją przyszłość, jak ona to sobie wyobrażała? Dorosną tutaj, w przekonaniu, że otaczający dom jest ich, przekazany przez ojca, który nigdy nie istniał, zdziczałe prędzej czy później zostaną wezwane przez Hogwart, a tam w końcu poznają prawdę. Zostawienie tych dzieci - nawet jako zabawki - Deirdre było z jego strony nie tylko lekkomyślne, a kompletnie szalone. Reakcje Deirdre, powoli narastające, przejawiające się nieśmiało jak szaleństwo jedną iskrą wypisane w czarnym oku, podpowiadały, że równie szalonym byłoby je stąd zabrać. Nie dostrzegł dłoni Deirdre nerwowo sięgającej beciku, kiedy wstał, ale dostrzegł jej czujne spojrzenie, kiedy znalazł się nad drugim, bardziej oddalonym dzieckiem.
- Tak długo, aż w końcu zrozumiesz, że jesteś niewdzięczna - odparł, ostro, wciąż z reprymendą, odnajdując jej spojrzenie własnym; dawniej wiedziała, kiedy zrobić krok w tył - czy macierzyństwo wyzwoliło w niej większą odwagę? Kolejny błędny omen, nie powinien jej na to pozwalać. - Kpiłaś z mojej pomocy, jeśli zdążyłaś zapomnieć - dodał, lżejszym tonem, w którym jednak przebłyskiwała złość lśniąca jak brzytwa; nie powinna mieć czelności zwracać się do niego w taki sposób. - Patrzę w przyszłość, Deirdre, w przeciwieństwie do ciebie, twoje plany przeważnie nie mają zwyczaju cechować się dalekosiężnością. - Również dlatego rozsądnie było jej przypomnieć przeszłość, nie popisała się żadnym z tych zdarzeń, uwypuklając jedynie własną bezradność. Czekała na ratunek - za każdym razem jego. Skinął lekko głową, przyjmując jej dalsze słowa; łagodniejsze, bardziej poddane. Nikt jej nigdy nie dał. I nikt jej nigdy nie da - tego powinna się trzymać. Zagryzł między wargami tlącego się papierosa, zmierzając ku wyjściu z werandy pomimo jej dalszych słów; słyszał każde z nich wyraźnie, nie zamierzał wcale odchodzić daleko. Minąwszy zdobiony parawan, zatrzymał się kilka kroków za nim, przy barku, z którego zabrał butelkę Toujurs Pour, nonszalanckim gestem zaciskając dłoń w okół jej szyjki i szklankę, jedną, które po powrocie z brzdękiem, już wśród ciszy, postawił na stole, by po chwili napełnić szkło szmaragdowym alkoholem.
- Teraz robisz to samo - dodał, już bez poprzedniej ostrości, bardziej na głos rozważając własne myśli niż oceniając ją. - Odczekasz z działaniem do jutra. Do przyszłego tygodnia. Przyszłego miesiąca. Roku. - Tak długo, jak długo on nie podejmie tej decyzji za nią. Ale ona nie chciała mu na to pozwolić, skąd musiał wykluć się jasny wniosek, jakoby bliźnięta miały zostać w Białej Willi. Nie musiał się na to zgadzać, nie musiał słuchać Deirdre, ale w tym względzie nie zamierzał działać wbrew niej samej. Była matką, nie chciał jej osłabiać. Ani fizycznie - przez myśl mu nie przeszło, by mogła kłamać, mówiąc, iż potrzebowała ich, by dojść do siebie, meandry kobiecej biologii były mu na tyle obce, by nie mógł tego ocenić samodzielnie - ani psychicznie. Nie wiedział, z czego wynikał jej bunt, złość, czy z chęci obrony dzieci, czy z tłumionego do niego żalu, do którego nie zamierzał wkładać kija. Wziął ją do siebie wiedząc, że jest brzemienna, nie był dzieckiem, by nie wiedzieć, co się z tym wiązało. Strzepnął papierosa, unosząc do ust szklaneczkę, której wpierw przyjrzał się pod światło - pod przechylił, upijając większy łyk. Alkohol przyjemnie drażnił gardło, pomagając skoncentrować zabłąkane myśli. Tak, w Białej Willi było na nie miejsce, tak, nie musiał ich widywać. Ale ich ciężar, utrzymanie i odpowiedzialność prędzej czy później spadnie na jego barki. Wciąż stojąc, w ociekającym śniegiem ubraniu, spojrzał na Deirdre - półnagą, półdziką, z ich dzieckiem przy piersi, obdarzonym przez nią czułym matczynym gestem.
Nie odda tej kości tak łatwo, choć warto było przynajmniej spróbować.
- Poprawię zaklęcia ochronne - oznajmił w końcu, rezygnując z dalszych pertraktacji, decydując się pozostawić te dwie zabawki do jej dyspozycji. Nikt z jego rodziny nie mógł jej tutaj zobaczyć, dom po ojcu należał do niego. - Na teren Białej Willi nie wejdzie nikt, kto nie zostanie przez ciebie upoważniony. - Lub mnie, poza Agathą, zdawało mu się, że tego jednak na głos dodawać nie musiał, dobrze o tym wiedziała. - Będziecie - urwał, zdumiony brzmieniem tego słowa - bezpieczniejsi. - Ja będę, ja i moja reputacja. Nie był pewien kto właściwie został upoważniony przez ojca, ale musiał odciąć od tego miejsca swoją rodzinę. Dotąd Deirdre mogła czuć się tutaj niepewnie, zdarzały się sytuacje, w których nachodzili ją jego krewni, teraz miała zyskać nad tym domem większą kontrolę. Rozsądniej byłoby jej tej kontroli nie dawać, ale musiała móc sama organizować sobie spotkania ze swoją uzdrowicielką. - Zostawię ci też więcej pieniędzy - Dzieci kosztowały, w letniej rezydencji ojca niewątpliwie znajdowały się rekwizyty dla dzieci, pozostałe jeszcze po nim, jego siostrach, ale przynajmniej część z nich została już zapewne zniszczona przez ząb czasu.
- Kto jest ich ojcem? - zapytał jednak kontrolnie, spoglądając na Deirdre z powagą, wspominając jej niechęć na tę informację. Nikt nie mógł poznać prawdy, w tym chodziło o coś znacznie większego niż jego wygodę. Był najmłodszym nestorem w historii rodu, nie mógł pozwolić sobie na skandal na początku własnej kadencji, jeszcze nim udowodni, że zasługuje na swój tytuł. I jej, jej powinno zależeć na tym samym - bo to za sprawą jego tytułów otaczały ją te wszystkie wygody. Nie wątpił we własne ojcostwo, ale to - musiało zostać zatuszowane.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 3 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Weranda [odnośnik]28.12.19 17:24
Zmrużyła powieki a oczy zamieniły się w wręcz gadzie szparki, podkreślone tylko przez fioletowy cień zmęczenia rysujący się pod linią dolnych rzęs. Miała dość strofowania, popychania, zaciskania dłoni na karku, by szarpnąć nią w stronę teoretycznej winy - początkowo czuła się wtedy bezwolna, zmuszona do odczuwania wyrzutów sumienia, wściekła na niesprawiedliwe traktowanie. Z czasem Rosier złamał zdroworozsądkowy opór, zanurzając ją głębiej w lodowatej wodzie manipulacji. Nałykała się jej tak wiele, że nie potrafiła już oddychać bez męskiej pomocy, a przez to w wiecznie niedotlenionym umyśle roiły się coraz mniej sensowne myśli. Tyle dla niej zrobił, tak bardzo się o nią troszczył, ofiarował jej wszelkie luksusy oraz potęgę - przyjmowała te fakty za pewnik, niezwykle szybko zapominając o każdym siarczystym policzku, pogardliwym określeniu lub trzasku metaforycznych kajdan, uniemożliwiających podjęcie samodzielnych decyzji. Rozkołysana ciążowymi hormonami gubiła się w tym wszystkim, instynktownie pragnąć po prostu bezpieczeństwa: ta potrzeba wydawała się podstawowa, prymitywnie zmuszająca do chylenia głowy nawet kiedy najchętniej szarpnęłaby ją w górę, wybijając przy okazji zęby dyszącego w kark mentora. Notorycznie stawiającego ją w roli głupiej, niewdzięcznej, muszącej spłacić rosnący dług.
Spomiędzy ust Deirdre wydarło się więc tylko ostrzegawcze mruknięcie, które mógł rozpatrywać na dwa sposoby. Albo jak potulne, zawstydzone przyznanie mu racji albo zapowiedź złośliwego warkotu, spowodowanego rosnącym napięciem. Niezgodą na to, co próbował jej wmówić. Uznała jednak milczenie za najlepsze rozwiązanie, chwilowo zapewniające względną chwilę spokoju, by zebrać myśli. Biegnące zbyt szybko, irytowała się na samą siebie, kuląc się nieco na podłodze, z dzieckiem przy piersi i głową odwróconą w bok, w stronę wysokiego przeszklenia. Wyglądała na nieco obrażoną i zarazem zdenerwowaną, gotową do skoku: do ucieczki lub ataku. - Uważam, że to najlepsza decyzja - wyartykułowała tak dokładnie, że zęby uderzały o siebie wzajemnie. Sądziła, że odnajdzie w nim wsparcie i motywację, że zmoblizuje ją i zachęci do działania, wskazując jednocześnie rozwiązanie umożliwiające najszybszy powrót do normalności, ale otrzymała tylko kubeł lodowatej wody, rozcieńczający przyszłość ich dzieci.
Wyrzekał się ich, lecz - przynajmniej na razie - zgadzał się na to, by pozostały na Wyspie Sheppey. Dei zerknęła na niego przez ramię, opierając się plecami o bok ławy, z której wstał. Ciepło buchało z zdobionego piecyka, wystawiła w jego stronę bose stopy, wsłuchując się w cichy trzask zamkniętych za żeliwnymi drzwiczkami drewienek. Bezpieczniejsi - mówił o sobie, dbał o to, by nikt nie dowiedział się o dzieciach, nie chronił ich przed światem zewnętrznym, lecz odwrotnie. Rozumiała to, godziła się z tym; kiwnęła tylko nieśpiesznie głową, a czarne włosy przesłoniły twarzyczkę dziewczynki, co wywołało natychmiastowy sprzeciw i wybuch cichego kwilenia. Deirdre spojrzała w dół, na bardziej nieznośne, kapryśne i nerwowe z bliźniąt. Bardziej podobne do Tristana już na tym etapie zalążka charakteru. Uśmiechnęła się do siebie mimowolnie, trochę nieprzytomnie, trochę smutno, odrzucając kosmyki za ramię. Zareagowała dopiero na wspomnienie pieniędzy, tym razem wpatrując się w Rosiera nieco dłużej i gwałtowniej kręcąc głową. - Nie chcę pieniędzy, mam wszystko, czego mi trzeba. One też. Karmię je, mają gdzie spać, Agatha roztacza nad nimi opiekę, nic ponad to nie jest niezbędne - dodała szybko, pewna, że prędzej czy później mężczyzna wykorzysta ten miłosierny gest jako dowód na jej zachłanność oraz roztrzutność, doliczając sowity rachunek do rosnącego długu. Na to pozwolić nie mogła.
Zwłaszcza w perspektywie samotnego rodzicielstwa, o które przecież nie prosiła - sądziła, że wytrzyma ostre, surowe spojrzenie Tristana, powracającego do najbardziej istotnego elementu nowej sytuacji. Ojcostwa. Mężczyźni mieli na tym punkcie obsesję: niejednokrotnie w Wenus zaspokajała fantazję dotyczące płodności, komplementowała jurność, gładziła płaski brzuch, z udawaną niecierpliwością spoglądając w zafascynowane nią męskie oczy, wypatrujące oznak potomstwa - ohydne, odrzucające pragnienie zasiedlania własnym dziedzictwem, skażenia kobiecego ciała, roztoczenia nad nim jeszcze ściślejszej kontroli. Rosier wydawał się wyjątkiem, własne dzieci zdawały się budzić wstręt, a upewnienie się, że ich matka zaprezentuje światu odpowiednią historię stawało się priorytetem.
- Mój magicznej pamięci mąż - odpowiedziała po ciążącej chwili ciszy, powracając wzrokiem do córki. Musiała przywyknąć do kłamstwa i odrzucenia. - To, że przed śmiercią zdołał obdarzyć mnie potomstwem, to prawdziwy cud - dzięki temu zawsze będzie przy nas - mówiła gładko, bez przesadnej podniosłośći, ale i bez sztywności fałszu; takiej opowiastki oczekiwał. Na usta cisnęło się coś więcej, coś zjadliwego, uderzającego w dumę Tristana, ale nie odważyła się taki głupi odruch. Zdystansowana, zapętlona w zagubieniu, niechęci i tęsknocie; skupiona znów całkowicie na dziecku, wiedząc już, jak podchodzi do niego Rosier, mający być tylko przechodniem w ich przyszłym życiu. O ile w ogóle otrzymają na nie szansę.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Weranda [odnośnik]30.12.19 18:08
Wstrzymał się od reakcji. Nie prychnął bezgłośne, nie zaśmiał się bezdźwięcznie, nie wykrzywił ust w ironicznym posmaku, nawet nie uniósł brwi ze zdumieniem. Była matką, nie sądził przecież, że zechce oddać te dzieci - widząc jej zagubienie, początkową niechęć, strach, pragnienie porzucenia roli matki, zdawało mu się że dostrzegł w jej fortecy wyrwę, przez którą mógłby wlać truciznę i przekonać ją do porzucenia niemowląt; być może nawet tak mogłoby się stać, gdyby naciskał dłużej, ale opór ze strony Deirdre był na tyle wyraźny, by uznał to za zbędne ryzyko. Nawet jeśli nie teraz, nie od razu, mogła tego pożałować za dzień, dwa, rok, trzy, dziesięć, mieć do niego pretensje, żal, którego nie ukoi już nic nigdy. Nie zamierzał tym ryzykować, nie po tym, co już jej zrobił. Nie chciała jego rozwiązania, powzięła własne.
- Zatem tak się stanie - odparł jedynie, przechylając szklankę z alkoholem, biorąc jego kolejny łyk, już do dna, odstawiając ją z brzdękiem na blat stołu. Alkohol przemykał przez ciało, napełniał je gorącem, orzeźwiał, drażnił gardło, pozwalał scalić w jedno rozproszone myśli. Pozwolił zapomnieć o tym, co powinno być dla niego teraz najistotniejsze, o bezpieczeństwie własnego małżeństwa. O zdrowym rozsądku. O porządku wszechrzeczy, który zobowiązany był przecież dochować. Bękarty nie miały w tym schemacie swojego miejsca, nie były chciane, nie wiedział, jak Deirdre wyobrażała sobie ich przyszłość, ale niezależnie od tego to nie mogło się sprawdzić. A jednak - pozwolił jej podjąć tę decyzję samodzielnie, po raz pierwszy odkąd przyjął ją pod swoją protekcję. Dlaczego - sam przed sobą odpowiedzieć nie potrafił. Jeszcze nie do końca docierało do niego, czym były te dzieci, zrodzone z czarnoksięskiej mocy, z jego nasienia i jej ciała. Krążyła w nich jego krew, nie mógł tego wyprzeć, jego klątwa i jego siła, zostaną wykarmione jej mlekiem i wyrosną w jego domu, nie wiedząc, że był im ojcem. Podążał za chaotycznym strumieniem myśli, chwytając się tego, co pod nagłym impulsem wydawało mu się najrozsądniejsze. Dla niego, nie chciał tracić Deirdre. - Ale jeśli chcesz się bawić w dom, Deirdre, musisz przestać stroić fochy i odłożyć urażoną dumę na bok. Będą potrzebowały ubrań, za jakiś czas jedzenia. Urodziły się za wcześnie, powinien doglądać je uzdrowiciel. Czym mu płacisz? - Niczym? Robił to w charakterze przysługi, zaciągała u niego kolejny dług wdzięczności, który prędzej czy później i tak będzie musiał spłacić on - zupełnie jak w Parszywym Pasażerze? Odkładanie problemów na bok w niczym jej nie pomagało ani tym bardziej niczego nie zmieniało. To wciąż były jego dzieci, nie zamierzał wypierać się łączących ich zobowiązań nawet jeśli nie spodziewał się po nich wdzięczności większej niż po ich matce. Chwycił butelkę drogiego alkoholu, po raz drugi wypełniając szklaneczkę po brzeg, aż strużka przelała się na zewnątrz, pomknęła po ściance na błyszczący blat stołu.
Nie zamierzał się ich wypierać pomimo tego, że ich ojcem oficjalnie miał stać się ktoś inny. Fakt, że była to postać całkiem zmyślona, nigdy nie istniejąca, pomagała mu przełknąć gorycz złamanej męskiej dumy, czym innym było spojrzeć na nie jak na sieroty oddane na wychowanie obcym ludziom, czym innym jak na dzieci innego mężczyzny, urodzone przez kobietę, która należała do niego. Zwerbalizowanie tych słów, słodkiego kłamstwa, którym miała sączyć uszy wszystkich wokół siebie, z jednej strony budziło w nim ulgę - mógł mieć pewność, że Deirdre przekona do tego każdego, jeśli tylko będzie chciała - z drugiej jednak sprzeciw, na który rozsądek nie mógł mu pozwolić. Przechylił szklaneczkę jeszcze raz, jednym łykiem opróżniając ją do połowy, wbijając niedopalony papieros w szkło popielnicy, trochę ze złości, trochę z niewysłowionej frustracji. Dobrze wiedział, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem było przepędzić stąd Deirdre razem z dwójką niemowląt. Ale tego zrobić nie potrafił. Nie chciał.
- Które z nich to chłopiec? - zapytał, nie patrząc ani na nią ani na dzieci, a na odbicie kobiety z dzieckiem w ramionach, w ten sposób bezpiecznie - niepostrzeżenie - przyglądając się rysom, ruchom noworodka. Oczom, na które zwróciła uwagę Deirdre. Nie był pewien, czy zdołałby odróżnić jedno od drugiego, gdyby zamieniły się teraz miejscami. Ale różnice przyjdą z czasem, tego mógł być pewien, chłopiec będzie się rozwijał inaczej niż dziewczynka. - Nadałaś im imiona? - A jeśli miały tu zostać, musiał zacząć się do nich przyzwyczajać.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 3 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Weranda [odnośnik]30.12.19 19:57
Wiszące w rozgrzanym powietrzu napięcie piętrzyło się niczym burzowe chmury na śnieżnym horyzoncie - Deirdre chwytała je w płuca chciwie, sycąc się gęstymi od emocji przecinkami milczenia. Nie kończyły ich relacji stanowczą kropką, nie ucinały błyskawicą decyzji niepewnej przyszłości, dawały za to nadzieję na to, że otrzyma możliwość powolnego lizania ran po macierzyństwie, przeżywania rozpadu własnego ciała na dwa nowe istnienia według wskazań uzdrowicielki. Instynktownie wiedziała przecież, co dla niej najlepsze, wręcz czuła, jak karmienie wywołuje kurczące skurcze w organizmie, jak zalewa miodem rany rozpaczy, jak odsuwa zagubienie na dalszy plan. Łatwiej było oddychać, budzić się i wpadać w zbawienny rytm, ustalany przez kwilenia dobywające się z drobnych usteczek - tak stabilizowała się po chaosie, który przeszedł przez nią z całą furią nieokiełznanej biologii, pozwalając podnieść się z zgliszczy.
Dzięki jego pomocy. Nawet wzburzenie i uraza nie były w stanie przesłonić racjonalnej oczywistości: z każdym dniem zawdzięczała mu coraz więcej, tym razem zwiększając dług nawet nie dla samej siebie. Irracjonalne, chore, przeczące założeniom - na celu miała przecież zerwanie wszelkich wymuszonych więzi łączących ją z Tristanem. Utrzymując przy życiu wspólne dzieci, żegnała się z tą mrzonką, ale porażka miała także smak słodyczy, ułudy, oszałamiającej wizją przyszłości, gdy po raz pierwszy ujrzy promień zaklęcia wyczarowany przez istotę zrodzoną z ich wspólnej magii. Uśmiechnęła się lekko, nieprzytomnie, do samej siebie, nie zdając sobie nawet sprawy z tego grymasu; poruszyła też lekko ramionami, kołysząc dziewczynkę, by przestała grymasić i zaczęła odpowiednio ciągnąć pokarm, nie dla zabawy, a dla pożywienia.
- Nie zamierzam bawić się w dom - odcięła się, mimo wszystko odrobinę nastroszona takim lekceważeniem. Naprawdę sądził, że jest szczęśłiwa; że marzy o tym, by zostać sprowadzona do zwierzęcego archetypu matki-karmicielki? - Wiesz, że wolę inne rozrywki - dodała, podnosząc lekko wzrok, sunąc nim od mokrych od śniegu butów, przez spodnie, elegancką szatę aż do lśniących od alkoholu ust. Ciągle dziwnie zaciśniętych: dostrzegała już detale poznanego na wskroś ciała, potrafiąc przewidzieć nie tylko zalążki przyjemności czającej się w konkretnych miejscach na mapie męskiej skóry, ale także i kumulujące się w napiętych mięśniach uczucia. Zarys zaciśniętej szczęki, wybrzuszenia na karku świadczącego o zdenerwowaniu, o tłumionych reakcjach. Irytacji. Odczuwali ją synchronicznie, co nie pomagało w uspokojeniu dziecka; kołysanie nie pomagało, drobne ciałko drżało a skarżące piśnięcia brzmiały coraz donośniej. Deirdre musiała więc wstać, powoli, ostrożnie, niezbyt zgrabnie, wolną dłonią wspierając się o ławę, na której przysiadła, nieco zgięta w przód, czując pulsujące ciepło rozchodzące się od blizny. Niedobrze; kontrolnie zerknęła w dół, na koszulę, ale nie wykwitł na niej ślad krwi. - Zapłacę jej pod koniec miesiąca, na razie opiekuje się mną z troski - odparła cicho, głuchym, lekko najeżonym tonem, wywołanym nie tylko przez rozsądne wytknięcie jej finansowych braków, ale także przez ból. Źle go ostatnio znosiła, tęskniąc za następnymi fiolkami makowego eliksiru, reglamentowanego jednak przez zbyt ostrożną Cassandrę. Dlaczego macierzyństwo musiało być cierpieniem? Powoli wypuściła powietrze z płuc, podnosząc się z drewnianej ławy, kolana zadrżały, ale utrzymała pion, zaczynając powolny spacer wzdłuż werandy. Dziewczynka lubiła ruch, podrzucanie, kołysanie; wszystkie bodźce, które rozbudzały i niepokoiły chłopca, usypiały jego siostrę. Ominęła buchający żarem piecyk, przekładając niemowlę na ramię - wystarczająco podrażniła pierś, musiała też zostawić mleko dla brata. Deirdre przymknęła oczy, była zmęczona, przygnieciona ciężarem tej rozmowy, sprzecznymi pragnieniami; musiała odpocząć, pozwolić sobie na zaleczenie ran.
Słysząc zaskakujące pytanie, przystanęła; nie odwracała się do niego przodem, przekręciła się jednak w stronę okna, obserwując zapierający dech w piersiach widok. Biel nieba, szarość morza, srebro skrzącego się na klifie śniegu, czerń gałęzi drzew i krzewów; kochała to miejsce, powróciła do niego, ale czy mogła nazwać je domem? Obawiała się teraz nadawania imion, przywiązywania się do określeń - za dużo straciła, wykazując się taką naiwnością. W przypadku dzieci było podobnie, bała się wybrać dla nich imiona, było jeszcze za wcześnie. - Nie myślałam o tym - wyznała cicho, już bez echa urażonego tonu. - W kołysce - to chłopiec - odpowiedziała powoli przeciągając głoski. Chłopiec, jak Evan, którego imię zdążyło już pojawić się w arystokratycznej kronice towarzyskiej. Pierworodny syn, dziedzic, witany z honorami - a nie uznany za obcego, zesłany gdzieś do obcej rodziny. - Drugie imię powinien dostać po ojcu, czyż nie? - spytała odrobinę wyniośle, ale i z czymś w rodzaju goryczy. - Ramsey, Cassandra i Alphard wiedzą o dzieciach, nie uwierzą w historię o Bastianie, ale informacja ta nie dotrze nigdzie dalej - dodała rzeczowo, by zatrzeć ślad po tym dziwnym, werbalnym odruchu. Ciągle krążyła po werandzie, odruchowo kołysząc dziecko, które zaczynało jej ciążyć - powinna wrócić do łóżka i się nie przemęczać, ale nie potrafiła tak po prostu zrezygnować z obecności Rosiera, nawet jeśli wiązała się ona z odrzuceniem, niechęcią i poczuciem zagrożenia. Tęskniła za nim, uczuciem tak silnym, że nawet odbicie mężczyzny w rysach nowonarodzonych dzieci nie mogło w pełni zaspokoić tego destrukcyjnego pragnienia.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Weranda [odnośnik]12.01.20 19:33
Obserwował ją - z dzieckiem na rękach wyglądała nienaturalnie i naturalnie zarazem, nie pasowało jej, nie do tej, którą poznał, a jednak w jej matczynych ruchach, mało zrozumiałych uśmiechach, którymi obdarzała dziecko w swoich ramionach, była jakaś naturalna lekkość, której nie potrafił jej odmówić. Reagowała na nieme gesty dziecka wiedząc, czego pragnie - zdążyła je poznać, bo przecież oboje mieli swoje indywidualne, inne charaktery, zrodzone z ich wspólnej krwi. Dziwnie było myśleć o nich jako o ludziach, nie zabawkach, lalkach będących efektem mało szczęśliwego incydentu. O ludziach z krwi - jego krwi - i kości - też jego - o indywidualnych cechach, własnym umyśle i własnych możliwościach. Ona i on, dzieci miały potencjał na wybitnych czarodziejów. A jeśli miały tu zostać, musiały otrzymać swoje imiona.
- Nie - odparł krótko, zbyt ostro, od razu, niemal wchodząc jej w słowo; nie mogli dostać imienia ani po nim ani tym bardziej po Bastienie, który nigdy nie istniał. Były jego. Chłopcy w jego rodzinie dostawali drugie imiona po swoich ojcach, nie inaczej było z nim, nie inaczej z Evanem. Ale ten chłopiec na zawsze miał pozostać niczyj. Spoglądał na spokojną, milczącą kołyskę, tak kontrastującą z żywiołową dziewczynką, która domagała się atencji. - To dzieci wojny - stwierdził, mimowolnie i pomimo odrzucenia zawłaszczając sobie do nich prawo. Miał je - był ojcem. I decydował o ich losie jako ojciec. Potrzebował chwili, by zebrać myśli. - Chłopiec będzie miał na imię Marcus. - Ten, który wojnie przewodzi; ten, któremu towarzyszą dwie siostry, Lęk i Strach. To było silne imię. Dla silnego chłopca. Drugie imiona były pozbawione mocy, to tylko bękarty, dzieci z nieprawego łoża, które nigdy nie dostąpią chwały jego prawdziwego dziedzictwa. - Moją córkę - głos mu się zachwiał, była mniej intuicyjna, ale wojnę rozpoczął ogień, ogień wypełniający Ministerstwo Magii od środka. Ogień, którym pewnego dnia spopieli wszystko, co stanie jej na drodze. Imię po zmarłej smoczycy było dla niej zaszczytem. - Córkę nazwiesz Myssleine - Nie musiała wiedzieć, kim Myssleine była. Symbolika jej imienia była zbyt głęboka. Nie zdążyłby zresztą dodać nic więcej, bowiem zaraz wysłuchał jej dalszych słów, blednąc, na jego twarzy zakwitło niedowierzanie. Zaprzeczenie. Niezrozumienie, którego nawet nie próbował ukrywać.
- Alphard - powtórzył za nią z niedowierzaniem - Alphard Black o wszystkim wie? Zdradziłaś temu człowiekowi moje sekrety? Co was łączyło tamtego dnia, Deirdre? - mam ci wlać do gardła veritsaserum, żebyś mi to wyznała? Widział ich w gorącym utęsknionym tańcu, widział ją z potarganą głową, widział ich razem; widział wściekłość Blacka ukierunkowaną w swoją stronę. Nie był ślepy. Ale sprawa była poważniejsza, ich rodziny od wielu lat dzielił ponury zatarg. W oczach Tristana zalśniła złowroga iskra, Deirdre stała jednak zbyt daleko, by dosięgnął ją gniew. - Ty głupia... co sobie myślałaś, kiedy to robiłaś? że pomoże ci stąd uciec? - Nie mieściło mu się w głowie, jak mogła zachować się tak lekkomyślnie. Co miał zrobić - zabić go, nim puści z gęby parę? Służył Czarnemu Panu, nie mógł przekładać nadto własnych interesów. - Zabiję go - oznajmił lodowatym tonem, wiedziała, że nie żartował. Wiedziała, że był do tego zdolny. Spojrzał prosto na nią - oczekując od niej tego samego, choć miała wzrok wbity w krajobraz za oknem. Przedłużająca się cisza jasno zdradzała jego zamiary. - Jeśli usłyszę choć lichy cień sugestii, że zamierza tę informację wykorzystać do szantażu. - Zbyteczna łaska. Ryzykował. Alphard mógł od razu pomówić z Evandrą, a on nie powinien na to pozwolić - czuł, jak zalewała go furia. - I ciebie też, jeśli jeszcze raz będziesz kolaborować z człowiekiem, który jest mi wrogiem - w jego głosie zabrzmiała stanowczość; nigdy nie zwykł rzucać gróźb na wiatr, ale były momenty, w których w jego słowach pojawiała się śmiertelna powaga. - Kiedy jeszcze raz podasz mojemu wrogowi na srebrnej tacy kompromitujące informacje o mnie. To może mnie zniszczyć, Deirdre. On może mnie zniszczyć. A razem ze mną - ciebie - ale tego jak zwykle nie przewidziałaś. - Nie mógł uwierzyć, że naprawdę to zrobiła. Że znów go zdradziła, a teraz jeszcze mówiła o tym tak lekko, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Nie rozumiała? - Komu zamierzałaś jeszcze o tym powiedzieć? Byłaś już z tym w gazetach? - Pośrednio - była, Black mógł to zrobić w każdej chwili. Nienawidził go, ze wzajemnością. - I kto będzie następny, Deirdre? Komu wydasz mnie jutro? - Skrzywił się z niesmakiem, była niewdzięczną suką, ale o tym mówił jej już wiele razy, nie słuchała; dziś przeszła samą siebie. Nie powinien był jej tutaj sprowadzać z powrotem. Była mu zagrożeniem. Patrzył na nią wciąż, już nie z gniewem - a mieszaniną odrazy i zawodu, którego nie był w stanie przełknąć. Nie pojmowała powagi jego konfliktu z Blackami - przerastało ją to. - Wszystkich wykorzystujesz tak samo - napomknął krótko z odrazą na wspomnienie uzdrowicielki charytatywnie spędzającej przy niej czas. To nie tak, że zrobiła cokolwiek nieświadomie; doskonale wiedziała, jakie łączyły ich stosunki, doskonale wiedziała, czym groziło przekazanie takiej informacji Blackowi. Sądziła, że odzyska go w ten sposób? Że jeśli straci Evandrę: będzie tylko jej? Nie mogła być aż tak naiwna. A jednak - dziś była nieposłuszna, rozpyskowana, zbyt pewna siebie. Rozchwiana ostatnimi wydarzeniami, znacznie bardziej, niż sądził na początku. Powinien wypchnąć ją za drzwi i zatrzasnąć je za nią. Jakby mało było nieszczęść, jakby sprowadziła mu tymi dziećmi zbyt mało kłopotów na głowę, zechciała jeszcze obwieścić ten fakt całemu światu. Gorzej niż światu - Blackowi. Nie sądziła chyba, że tak po prostu jej na to pozwoli? Że zamknie oczy i uda, że niczego nie widział, że pozwoli jej na jeden wybryk, drugi, trzeci, aż w końcu straci wszystko, wykiwany przez własną kochankę. Nie był już naiwnym chłopcem.
A przecież dawał jej tak wiele.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Weranda - Page 3 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Weranda [odnośnik]12.01.20 20:35
Podtrzymywała dziecko z pewną nieporadnością, pamiętając właściwie tylko o tym, by uważać na główkę. Zmieniającą się każdego dnia – zadziwiało ją to, że potrafiła to bez wysiłku dostrzec. Bardziej świadome spojrzenie brązowych oczu, gładsza skóra, twardniejące paznokietki; nowe życie rozwijało się, rosło, wraz z niepokojem i zarazem fascynacją tym, co miało wydarzyć się z tym drobnym czarodziejem za miesiące i lata. Na razie przytulała do siebie bezradną istotę o zadziwiająco długich włoskach porastających głowę wspartą o jej ramię. Nie rozczulała się tym widokiem, nie czuła wypełniającej ją miłości, lecz bez wątpienia coś pojawiło się pomiędzy nią a bliźniętami. Jakieś trudne do opisania napięcie i zależność, paradoksalnie dające Deirdre poczucie siły. Względnej, ciągle nie czuła się zbyt dobrze, ale ulga z zakończenia ciąży dawała nadzieję na to, że nie wszystko zostało stracone.
Nadzieję słuszną; drgnęła, słysząc krótkie zaprzeczenie, ostre, nieprzyjemne; zerknęła na Tristana przez ramię, ale nie zdążyła kontynuować taniej prowokacji. Zaskoczył ją, nie spodziewała się tych słów padających z jego ust – skośne oczy zalśniły zdziwieniem, szybko zmieniającym się w lśniącą wdzięczność, ostrożną i w pewien sposób obcą, bo pełną instynktownego przywiązania do człowieka, który zapewniał byt jej potomstwu. Ich potomstwu. Kąciki pełnych ust zadrżały, a cała zdrętwiała w tym półskręcie, z długimi, czarnymi włosami przesłaniającymi nieco trzymane przy piersi dziecko. Posiadające już imię. – A więc Marcus. I Myssleine – powtórzyła powoli, cicho, nie odrywając spojrzenia od profilu Tristana, jakby upewniając się, że wymawia skomplikowane, ale piękne, pulsujące magią imię poprawnie. Nazywał je – tak, jak nazwał ją samą, dając nie tylko nowy przydomek, ale i nazwisko; tworząc ją od nowa, dając szansę na powrót do życia. Czy tak samo miało stać się z synem i córką? Wystarczyło kilka sekund, by zalała ją fala spokoju, powoli wypuściła powietrze, znów odwracając się przodem do szyby, by ukryć jaśniejące w kocich oczach emocje. Zbyt silne, zbyt piękne, by były prawdziwe. I by mogły trwać przesadnie długo, o czym przekonała się zaledwie kilka chwil później.
Tym razem tylko odruchowo spięła łopatki, mimowolnie zbyt mocno przyciskając dziecko – kwilenie dziewczynki przybrało na sile, stało się bardziej przenikliwe, rozpaczliwe, zalęknione, stanowiąc bolesny podkład dźwiękowy pod wzburzony, ociekający jadem ton Rosiera. Trafiający prosto w otworzone przed momentem, rozczulone, zmiękczone ulgą i wdzięcznością serce, sprawiając, że przerażenie dotarło głębiej niż zazwyczaj. Nie pierwszy raz ją beształ, krytykował, obrażał, lecz tym razem odczuwała to znacznie mocniej, jakby zaatakował ją z zaskoczenia. Nie tyle uderzając celniej – zdołała przywyknąć do tego, że uważał ją za interesowną, tępą kurwę - co w chwili, w której była najsłabsza. Zarówno fizycznie jak i psychicznie, obolała, zmęczona, zestresowana nową rolą, z trudem przystosowująca się do pojawienia się na świecie dwóch dzieci, mających na nią większy wpływ niż sądziła. Schyliła głowę, struchlała, dopiero po kilkunastu sekundach orientując się, że wstrzymywała oddech, a ręce, przytrzymujące coraz głośniej płaczącą Myssleine, drżą.
- Niczego mu nie zdradziłam. Sam się domyślił – wychrypiała, ciągle skulona, wpatrzona w dolną krawędź dużego przeszklenia, zasypanego do połowy świeżym śniegiem. Sekretem, tym była, byli; zagrażającym sekretem, wstydem, ryzykiem, które podejmował. – Mówiłam ci już, jest dla mnie przyjacielem. Dlatego potrafił wywnioskować więcej – dodała, z niedowierzaniem i odrazą – być może zapożyczoną podświadomie od Tristana – zauważając, że jej głos drży. Prawie tak żałośnie, jak piskliwe pochlipywanie niemowlęcia. Gniew Rosiera był wręcz namacalny, fizyczny, gorszy nawet od ciosów – wtedy, gdy oblewał ją winem, policzkował lub szarpał za włosy, mogła skupić się na dyskomforcie i bólu, a one zawsze pomagały jej odzyskać spokój. Otrzeźwiały, budowały wokół niej natychmiastowy mur, przeciwko oczywistej przemocy potrafiła się buntować, znosząc ją z wyniosłą godnością. Agresywne połajanki łamały ją, dezorientowały, czyniły jeszcze bardziej bezradną. I o ile w normalnych okolicznościach potrafiła zawalczyć o siebie, o prawdę, to rozchwiane kobiece hormony sprawiły, że zupełnie straciła równowagę. Serce w panice zaczęło tłoczyć krew, zimny pot wystąpił na kark i plecy, kolana zadrżały.
- Nie mówiłam mu niczego, co mogłoby ci zaszkodzić – powtórzyła uparcie, mając nadzieję, że uda się dotrzeć do wzburzonego mężczyzny, przemówić mu do rozsądku, ale każda kolejna sylaba docierająca zza jej pleców brzmiała coraz głośniej, gorzej, zjadliwiej. Nie rozumiała tej furii, lecz poczucie niesprawiedliwości wcale nie prostowało zgiętego karku, wręcz przeciwnie, zrobiła krok do przodu, bliżej szyby, jeszcze mocniej ściskając Myssleine w ramionach. Tak, jakby to ona utrzymywała ją w pionie. – O czym ty mówisz? – spytała. – Jest posłuszny Jemu i jest posłuszny Tobie. Nie śmiałby zrobić czegoś podobnego. I jestem pewna, że tego nie zrobi. Nie tylko ze względu na mnie – dodała, próbując oprzeć się na faktach; nie wątpiła, że Tristan nie rzuca słów na wiatr, że Alphard znajdował się w niebezpieczeństwie. Zamierzała tez powiedzieć coś jeszcze, ale gniewny amok uderzył teraz bezpośrednio w nią. Najchętniej uciekłaby z werandy, schowałaby się, zamknęła uszy, by nie słyszeć następnych – dla niej irracjonalnych – gróźb, ale obawiała się wyminąć go w drodze do przejścia. Odwróciła się jednak, z oczami pełnymi łez, których nawet nie czuła, bo twarz wrzała od zdenerwowania i lęku. – Nie jest twoim wrogiem. Rozumiem zaszłości, rozumiem niechęć waszych rodów, ale Blackowie zbliżają się do sojuszu z wami. A solidarność potężnych rodów, popierających naszego Pana, jest niezbędnym elementem stabilnych rządów, prowadzących naszą sprawę do zwycięstwa – wycedziła, mając nadzieję, że brzmi spokojnie i śmiało, lecz nawet jeśli w końcu opanowała trzęsący się głos, to powoli, prawie bezwiednie spływające po twarzy łzy niweczyły ten efekt. – Naprawdę dalej widzisz we mnie głupią, interesowną szmatę, która sprzedałaby informacje o tobie do gazet? Która chciałaby skandalu? – nie mogła powstrzymać ogromnego żalu wylewającego się z tych pytań, żalu i bólu. Miała dość niepopartych faktami oskarżeń, dość znoszenia kolejnych razów spadających na nią bez racjonalnego powodu. – Po co miałabym to robić? Powiedziałeś jedną zgodną z prawdą rzecz, zniszczenie ciebie to zniszczenie dla mnie. Więc skoro uważasz mnie za interesowną kurwę, to twoje oskarżenia nie mają sensu – wyartykułowała, odruchowo zaczynając kołysać dziecko; nie płakało, nie krzyczało, a kwiliło, piskliwie, żałośnie, jak kopnięte szczenię. Deirdre musiała rozluźnić ramiona, przycisnęła ją zbyt mocno, ale łagodne ruchy pomogły pozbyć się przerażonej sztywności. Nienawidził Blacka, rozumiała to, ale Alphard przysiągł służyć zarówno Czarnemu Panu, jak i jego najwierniejszemu śmierciożercy – wydawało się jej jednak, że to perspektywa utraty Evandry wzbudziła  w nim pożogę. I obrzydzenie; wściekłość zapalała w oczach, które  tak pokochała, dziki ogień, podniecający w swej grozie; pogarda wręcz przeciwnie: gasiła uczucia, tłamsiła, separowała, spychała ją w mrok porzucenia.
Po raz pierwszy poczuła to tak dotkliwie, wręcz panicznie. Bała się odtrącenia zawsze, lecz tym razem zniknęła gdzieś duma i władczość – nie poznawała samej siebie, gdy z obrzydzeniem spoglądała na siebie z dystansu, chylącą czoło, kulącą się, wstrzymującą powietrze. Pokonaną, godzącą się na to, by irracjonalne lęki zepchnęły ją w błoto wstrętu do samej siebie. – Przepraszam. Nie pomyślałam, gdy odnawiałam z nim kontakt. Ale naprawdę, nie zdradzałam nic, co mogłoby wam zaszkodzić– wyszeptała prawie bezgłośnie, a liczba mnoga oznaczającą jego i jego szczęśliwą małżonkę, zapiekła na języku.  Wzrok ciągle miała wbity w główkę dziecka; kołysanie nieco uspokoiło Myssleine. Samą Deirdre – nie, czuła na sobie ostry, obrzydzony wzrok Tristana i nienawidziła tego, jak mocno wpełzał pod jej skórę, czyniąc ją obrzydliwą, niechcianą, budzącą mdłości. I tak traktował ją wyniośle, jak przykry obowiązek, a rozkołysana macierzyńskim chaosem zaczynała wątpić w motywacje, które skłoniły go do przyjęcia jej z powrotem. Czy robił to dla siebie, czy dla Czarnego Pana? Pogardzał nią, brzydził się ją; nie rozumiała już nic, struchlała, przytulając do siebie dziecko, w przebłysku dziwnej świadomości odnajdując zaskakującą ulgę – już nigdy tak naprawdę nie miała być sama, mając przy sobie choć namiastkę Tristana. Życie powołane i nazwane przez niego.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt

Strona 3 z 6 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6  Next

Weranda
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach