Gwiezdny Prorok
Strona 13 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
AutorWiadomość
First topic message reminder :
- [bylobrzydkobedzieladnie]
Gwiezdny Prorok
Dziś, pusty lokal mieszczący się na przeciwko cieszącego się wielką renomą wśród czarnoksiężników sklepu Borgina & Burkesa, niegdyś wypełniony był trupimi główkami, talizmanami, naszyjnikami z kruczych piór, dziecięcych kości i grzechotkami z ludzkich zębów. Magiczna sprzedaż akcesoriów służących do nekromancji — sztuki wskrzeszania umarłych, szła doskonale aż do schyłku ubiegłego wieku, kiedy to stary i zgorzkniały właściciel zniknął bez śladu, zamykając drzwi na siedem spustów. Choć sklep przypadł w spadku jego dzieciom, a później wnukom, już nigdy nie został otwarty, a mieszczące się w nim nierozkradzione towary nie stanęły ponownie w gablotach.
Lokal prywatny: zamkniętyOstatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:41, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 87
--------------------------------
#2 'k10' : 6
#1 'k100' : 87
--------------------------------
#2 'k10' : 6
3 sierpnia
Płacz małego Jimmy'ego doprowadzał Deirdre do szału. Wewnętrznego, skrytego przed i tak osłabionym ciemnością, wycieńczeniem i lękiem wzrokiem pozostałych dzieci - bynajmniej z powodu chęci oszczędzenia im widoku rozwścieczonej śmierciożerczyni. Traktowała to jako kolejny stopień wtajemniczenia, specyficzną odmianę treningu; czym innym było zachowanie zimnej krwi w kryzysowych sytuacjach, czym innym przywołanie uśmiechu, gdy do gardła podchodziły mdłości obrzydzenia wywołanego dotykiem lepkich rąk, a czym innym wystudiowana obojętność na rozpaczliwe zawodzenie dziecka. Małego mężczyzny, choć przecież nie zasługiwał na to miano; mazgaił się gorzej od niemowlęcia, zanosił się tak spazmatycznym płaczem, że brzmiało to raczej jak zwierzęcy skowyt. Doprawdy, ciężko było odnaleźć w tym dźwięku coś satysfakcjonującego, głównie dlatego, że Deirdre nie zdążyła przecież zrobić mu żadnej krzywdy. Wyciągnęła go z piwnicy zaledwie przed minutą, szczelnie zamykając za sobą drzwi. Nie sądziła, by pozostałe przy życiu istoty były w stanie wypełznąć ze swego śmierdzącego leża, czyniła to jednak zgodnie z zasadami, ustalonymi przez Ramseya. Porządek i drobiazgowość przede wszystkim: cenili podobne detale w trudnej sztuce wychowywania dzieci.
Teraz już grzecznych, otępiałych, zazwyczaj do czasu: do tego pięknego momentu, w którym czarnomagiczne inkantacje stawały się lśniącym promieniem, uderzającym w te wychudzone, zabiedzone ciałka, zamieniając koszmarną egzystencję w agonię. Część z podopiecznych wiedziała, co ich czeka - zapewne oprócz Julienne - i nie miała siły się bronić ani okazywać prymitywnego lęku, ale Jimmy...Był inny. Pozornie silniejszy, ale im dłużej trzymał zaciśnięte zęby i pięści, tym łatwiej pękał tuż przed, czego Deirdre stała się świadkiem. Chłopczyk kulił się przed nią na podłodze, zapłakany i zasmarkany, drżący niczym w febrze; żałosne zwierzątko, działające zgodnie z idiotycznym instynktem. Co przynosiła mu ta reakcja? Tortury musiały mieć miejsce, serce Mericourt nie było z kamienia - przesiąkło do głębi czernią, toksyczną, trującą, niepozwalającą przedrzeć się macierzyńskiemu instynktowi. Mogła tylko porównywać - ślepo i naiwnie, z czego nie zdawała sobie sprawy - cichego Marcusa leżącego w kołysce do tego...czegoś, starszego, a mimo to wydającego się bardziej żałosnym od bezbronnego niemowlęcia. - Przestań - wyartykułowała lodowatym tonem, unosząc różdżkę; była zmęczona po całym dniu pracy, nie chciała znosić gardłowego skowytu. - Aquassus - wycedziła, celując zitanowym drewnem prosto w pierś chłopca, chcąc stłumić ten irytujący dźwięk: miał cierpieć, miał się dusić, miał z trudem łapać powietrze. Niech w końcu ma powód do płaczu - i niech przyda się w procesie badań, tylko tak mógł zasłużyć na kolejne ochłapy jedzenia i dach nad głową.
| zt (pozwolenie MG na edycję dodanie zt)
Płacz małego Jimmy'ego doprowadzał Deirdre do szału. Wewnętrznego, skrytego przed i tak osłabionym ciemnością, wycieńczeniem i lękiem wzrokiem pozostałych dzieci - bynajmniej z powodu chęci oszczędzenia im widoku rozwścieczonej śmierciożerczyni. Traktowała to jako kolejny stopień wtajemniczenia, specyficzną odmianę treningu; czym innym było zachowanie zimnej krwi w kryzysowych sytuacjach, czym innym przywołanie uśmiechu, gdy do gardła podchodziły mdłości obrzydzenia wywołanego dotykiem lepkich rąk, a czym innym wystudiowana obojętność na rozpaczliwe zawodzenie dziecka. Małego mężczyzny, choć przecież nie zasługiwał na to miano; mazgaił się gorzej od niemowlęcia, zanosił się tak spazmatycznym płaczem, że brzmiało to raczej jak zwierzęcy skowyt. Doprawdy, ciężko było odnaleźć w tym dźwięku coś satysfakcjonującego, głównie dlatego, że Deirdre nie zdążyła przecież zrobić mu żadnej krzywdy. Wyciągnęła go z piwnicy zaledwie przed minutą, szczelnie zamykając za sobą drzwi. Nie sądziła, by pozostałe przy życiu istoty były w stanie wypełznąć ze swego śmierdzącego leża, czyniła to jednak zgodnie z zasadami, ustalonymi przez Ramseya. Porządek i drobiazgowość przede wszystkim: cenili podobne detale w trudnej sztuce wychowywania dzieci.
Teraz już grzecznych, otępiałych, zazwyczaj do czasu: do tego pięknego momentu, w którym czarnomagiczne inkantacje stawały się lśniącym promieniem, uderzającym w te wychudzone, zabiedzone ciałka, zamieniając koszmarną egzystencję w agonię. Część z podopiecznych wiedziała, co ich czeka - zapewne oprócz Julienne - i nie miała siły się bronić ani okazywać prymitywnego lęku, ale Jimmy...Był inny. Pozornie silniejszy, ale im dłużej trzymał zaciśnięte zęby i pięści, tym łatwiej pękał tuż przed, czego Deirdre stała się świadkiem. Chłopczyk kulił się przed nią na podłodze, zapłakany i zasmarkany, drżący niczym w febrze; żałosne zwierzątko, działające zgodnie z idiotycznym instynktem. Co przynosiła mu ta reakcja? Tortury musiały mieć miejsce, serce Mericourt nie było z kamienia - przesiąkło do głębi czernią, toksyczną, trującą, niepozwalającą przedrzeć się macierzyńskiemu instynktowi. Mogła tylko porównywać - ślepo i naiwnie, z czego nie zdawała sobie sprawy - cichego Marcusa leżącego w kołysce do tego...czegoś, starszego, a mimo to wydającego się bardziej żałosnym od bezbronnego niemowlęcia. - Przestań - wyartykułowała lodowatym tonem, unosząc różdżkę; była zmęczona po całym dniu pracy, nie chciała znosić gardłowego skowytu. - Aquassus - wycedziła, celując zitanowym drewnem prosto w pierś chłopca, chcąc stłumić ten irytujący dźwięk: miał cierpieć, miał się dusić, miał z trudem łapać powietrze. Niech w końcu ma powód do płaczu - i niech przyda się w procesie badań, tylko tak mógł zasłużyć na kolejne ochłapy jedzenia i dach nad głową.
| zt (pozwolenie MG na edycję dodanie zt)
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Mericourt dnia 29.10.20 20:58, w całości zmieniany 1 raz
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k10' : 5
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k10' : 5
6 sierpnia
Czas nie leczył ran, a je zaogniał, rozdzierał tkanki, porastał skórę liszajami, posypywał ropiejące wrzody solą; zamieniał krótkotrwały ból w nieuniknione cierpienie, agonię rozwleczoną na długie tygodnie. Z każdą wizytą w Gwiezdnym Proroku Deirdre coraz lepiej rozumiała cały skomplikowany proces zadawania czarnomagicznych obrażeń, uczyła się ich wrażliwości, pojmowała głębię siły tkwiącej w najpodlejszych inkantacjach. Robiła wszystko, czego wymagał Mulciber, podążała za jego wskazaniami i wypełniała powierzone zadania co do joty, łącząc przyjemne z pożytecznym. I z rozwijającym ją samą; wiele uczyła się w tych dusznych, śmierdzących krwią i wymiocinami wnętrzach, które omijały z daleka nawet szczury i gryzonie, być może odstraszone zbyt intensywnym odorem dziecięcej agonii. Czym innym było rzucanie potwornych klątw na przeciwników w sytuacji zagrożenia, w ferworze walki lub w rozedrganym niepokoju podczas wykonywania skomplikowanych rytuałów lub misji dla Czarnego Pana, a czym innym wydestylowana z emocji czy słabości celne wymierzanie kar i tortur tak podatnym, niewielkim organizmom.
Tego wieczoru szczęście spotkało Jimmy'ego, ponownie; potrzebował gorącego powitania w progach Gwiezdnego Proroka, a Deirdre - względnie świeżego ciała, skupiska niewinnej magii, jeszcze nierozerwanej, stłumionej, gotowej do implozji. Chciała zaserwować mu coś wyjątkowego, cudownego, pięknego w swym niezaprzeczalnym okrucieństwie. Naprawdę tego pragnęła: pozbawiona jakichkolwiek skrupułów czy zahamowań, mierzyła w drobnego chłopca zitanową różdżką. Prosto w splot słoneczny, w miejsce dla niej istotne, najłatwiejsze do trafienia, owszem, ale i najkorzystniejsze z punktu widzenia rozlewania się czarnomagicznego cierpienia po każdym calu jestestwa dziecka. Mericourt odetchnęła głębiej, przymykając na moment oczy, by skupić się całkowicie na wypełniającym ją mroku i sile, na targającym myślami gniewie i pogardzie, na pragnieniu perfekcji i sprawiedliwości. - Crucio - wypowiedziała w końcu cicho, ale dokładnie, pieczołowicie akcentując każdą głoskę, pieszcząc wręcz brzmienie klątwy, tak, by ta zmaterializowała się czystym, ostrym promieniem, mogącym ugodzić chłopca i opleść jego ciało niewyobrażalną, niemożliwą do zniesienia torturą, wiwisekcją, rzeźnią, mającą uczynić magię dziecka podatną na manipulacje.
Czas nie leczył ran, a je zaogniał, rozdzierał tkanki, porastał skórę liszajami, posypywał ropiejące wrzody solą; zamieniał krótkotrwały ból w nieuniknione cierpienie, agonię rozwleczoną na długie tygodnie. Z każdą wizytą w Gwiezdnym Proroku Deirdre coraz lepiej rozumiała cały skomplikowany proces zadawania czarnomagicznych obrażeń, uczyła się ich wrażliwości, pojmowała głębię siły tkwiącej w najpodlejszych inkantacjach. Robiła wszystko, czego wymagał Mulciber, podążała za jego wskazaniami i wypełniała powierzone zadania co do joty, łącząc przyjemne z pożytecznym. I z rozwijającym ją samą; wiele uczyła się w tych dusznych, śmierdzących krwią i wymiocinami wnętrzach, które omijały z daleka nawet szczury i gryzonie, być może odstraszone zbyt intensywnym odorem dziecięcej agonii. Czym innym było rzucanie potwornych klątw na przeciwników w sytuacji zagrożenia, w ferworze walki lub w rozedrganym niepokoju podczas wykonywania skomplikowanych rytuałów lub misji dla Czarnego Pana, a czym innym wydestylowana z emocji czy słabości celne wymierzanie kar i tortur tak podatnym, niewielkim organizmom.
Tego wieczoru szczęście spotkało Jimmy'ego, ponownie; potrzebował gorącego powitania w progach Gwiezdnego Proroka, a Deirdre - względnie świeżego ciała, skupiska niewinnej magii, jeszcze nierozerwanej, stłumionej, gotowej do implozji. Chciała zaserwować mu coś wyjątkowego, cudownego, pięknego w swym niezaprzeczalnym okrucieństwie. Naprawdę tego pragnęła: pozbawiona jakichkolwiek skrupułów czy zahamowań, mierzyła w drobnego chłopca zitanową różdżką. Prosto w splot słoneczny, w miejsce dla niej istotne, najłatwiejsze do trafienia, owszem, ale i najkorzystniejsze z punktu widzenia rozlewania się czarnomagicznego cierpienia po każdym calu jestestwa dziecka. Mericourt odetchnęła głębiej, przymykając na moment oczy, by skupić się całkowicie na wypełniającym ją mroku i sile, na targającym myślami gniewie i pogardzie, na pragnieniu perfekcji i sprawiedliwości. - Crucio - wypowiedziała w końcu cicho, ale dokładnie, pieczołowicie akcentując każdą głoskę, pieszcząc wręcz brzmienie klątwy, tak, by ta zmaterializowała się czystym, ostrym promieniem, mogącym ugodzić chłopca i opleść jego ciało niewyobrażalną, niemożliwą do zniesienia torturą, wiwisekcją, rzeźnią, mającą uczynić magię dziecka podatną na manipulacje.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k10' : 8
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 6, 8, 7, 4, 6, 3, 2, 8, 5
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k10' : 8
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 6, 8, 7, 4, 6, 3, 2, 8, 5
Zaklęcie Niewybaczalne trafiło chłopca prosto w brzuch, a sekundę później po pomieszczeniu rozniósł się potworny wrzask, nieludzki, zwierzęcy, będący słodką melodią dla ucha Deirdre. Podtrzymała silne zaklęcie tylko chwilę, rozkoszując się tym doznaniem - nie chciała zamęczyć dziecka, martwy będzie nieprzydatnym przedmiotem, kolejnym śmieciem zaściełającym podłogę Gwiezdnego Proroka. Musiała nad sobą panować, by nie przesadzić, nie zacisnąć palców mocniej, nie porazić Jimmy'ego kolejnymi sekundami agonii - wypuściła powoli powietrze i szarpnęła zitanowym drewnem, przerywając działanie Cruciatusa. Chłopiec opadł bezwładnie na podłogę, zapłakany, mokry od potu - i zapewne nie tylko od niego - drżący jeszcze w ostatnich paroksyzmach cierpienia. Nie poświęciła mu już więcej uwagi, nie kopnęła: upewniła się tylko, że wszystkie okna i drzwi piwnicznego pokoju są zamknięte i zabezpieczone zaklęciami, a później opuściła specyficzne, mroczne przedszkole, zanim pragnienie siania okrucieństwa przechyliłoby szalę eksperymentu Mulcibera na jego niekorzyść. Im dłużej dzieci pozostaną przy życiu, tym większa szansa, że ich praca nie pójdzie na marne.
| zt
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 10 sierpnia
Tak nie wyglądały zwyczajne, letnie popołudnia spędzane z kilkuletnią dziewczynką. W powietrzu nie unosiły się magiczne baloniki, a nieistniejąca herbatka nie parowała znad różowych, porcelanowych filiżanek ułożonych na drewnianym blacie przed szeregiem puszystych pluszaków o kolorach szybko przetransmutowanych tak, by pasowały do aktualnego humoru dziecka. Czy Julienne w ogóle pamiętała, jak spędzała dnie wcześniej, zanim trafiła do Gwiezdnego Proroka? Czy pod stężałą w grymasie lęku buzią kryły się wspomnienia szczęśliwego, dostatniego dzieciństwa? I w jakim stopniu choroba umysłowa małej arystokratki wpływała na jej pojęcie czasu, przestrzeni i chronologii? Deirdre szczerze się nad tym zastanawiała, kierowana nie chęcią zapewnienia blondynce najlepszych warunków, ale chęcią oceny potencjału Julie jako źródła najmroczniejszej energii. Mericourt nie znała się na numerologii, nie pojmowała jej tajemnic, nie zbliżyła się nawet o cal do wiedzy, jaką posiadał Mulciber, dlatego też to on był mózgiem badań i operacji na wrażliwych organizmach młodziutkich czarodziejów. Skośnooka nie wątpiła, że surowo ocenił każde z zgromadzonych w Gwiezdnym Proroku dzieci, w jej rękach pozostawiając wrażliwą na tworzenie membranę kumulowanego w niewysokich sylwetkach pierwotnego czaru. Mającego wraz z upływającym czasem, przelewanymi przez usta eliksirami, budzonym lękiem i rozdzieranym klątwami życiem, przynieść coś wielkiego; coś, co zachwyci Lorda Voldemorta, stając się narzędziem, bronią, esencją czarnej magii, nieznanej dotąd żadnemu czarodziejowi. Dziś Deirdre spoglądała na drżącą Julienne uważniej, prawie z rodzicielskim smutkiem: dziewczynka wyglądała tragicznie, wychudzona, poraniona, słaniająca się na nogach. Nie przetrwałaby silniejszych tortur, Mericourt wiedziała więc, że powinna sięgnąć po coś stosunkowo niegroźnego, niepozostawiającego fizycznych ran na wątłym ciele. Ciągle korzystała z upiornych klątw, sięgając po przerażające inkantację, ale w porównaniu z zaklęciami Niewybaczalnymi, mała Avery miała dostąpić dziś prawie przytulenia. Skośnooka leniwie uniosła różdżkę, celując nią w serce blondynki. - Organus dolor - szepnęła, pomimo względnej łatwości inkantacji skupiona na tym, by ta trafiła celu, wprawiając wewnętrzne organy dziecka w bolesny ruch, w chaos rozpierający ją od środka. Podobne konsekwencje miałby trujący eliksir lub dotkliwe pobicie, ale czarna magia była czystsza, sięgała też głębiej, do serca, mózgu, do sedna dziecięcej magii, mającej stać się wkrótce przyczynkiem do wielkości. Płacz Julienne przerwał gwałtownie ciszę - melodia dla ucha, powodująca pragnienie intensywniejszej pracy; niestety, nie dzisiaj, nie teraz, gdy miała do czynienia z tak osłabionym organizmem.
| zt
Tak nie wyglądały zwyczajne, letnie popołudnia spędzane z kilkuletnią dziewczynką. W powietrzu nie unosiły się magiczne baloniki, a nieistniejąca herbatka nie parowała znad różowych, porcelanowych filiżanek ułożonych na drewnianym blacie przed szeregiem puszystych pluszaków o kolorach szybko przetransmutowanych tak, by pasowały do aktualnego humoru dziecka. Czy Julienne w ogóle pamiętała, jak spędzała dnie wcześniej, zanim trafiła do Gwiezdnego Proroka? Czy pod stężałą w grymasie lęku buzią kryły się wspomnienia szczęśliwego, dostatniego dzieciństwa? I w jakim stopniu choroba umysłowa małej arystokratki wpływała na jej pojęcie czasu, przestrzeni i chronologii? Deirdre szczerze się nad tym zastanawiała, kierowana nie chęcią zapewnienia blondynce najlepszych warunków, ale chęcią oceny potencjału Julie jako źródła najmroczniejszej energii. Mericourt nie znała się na numerologii, nie pojmowała jej tajemnic, nie zbliżyła się nawet o cal do wiedzy, jaką posiadał Mulciber, dlatego też to on był mózgiem badań i operacji na wrażliwych organizmach młodziutkich czarodziejów. Skośnooka nie wątpiła, że surowo ocenił każde z zgromadzonych w Gwiezdnym Proroku dzieci, w jej rękach pozostawiając wrażliwą na tworzenie membranę kumulowanego w niewysokich sylwetkach pierwotnego czaru. Mającego wraz z upływającym czasem, przelewanymi przez usta eliksirami, budzonym lękiem i rozdzieranym klątwami życiem, przynieść coś wielkiego; coś, co zachwyci Lorda Voldemorta, stając się narzędziem, bronią, esencją czarnej magii, nieznanej dotąd żadnemu czarodziejowi. Dziś Deirdre spoglądała na drżącą Julienne uważniej, prawie z rodzicielskim smutkiem: dziewczynka wyglądała tragicznie, wychudzona, poraniona, słaniająca się na nogach. Nie przetrwałaby silniejszych tortur, Mericourt wiedziała więc, że powinna sięgnąć po coś stosunkowo niegroźnego, niepozostawiającego fizycznych ran na wątłym ciele. Ciągle korzystała z upiornych klątw, sięgając po przerażające inkantację, ale w porównaniu z zaklęciami Niewybaczalnymi, mała Avery miała dostąpić dziś prawie przytulenia. Skośnooka leniwie uniosła różdżkę, celując nią w serce blondynki. - Organus dolor - szepnęła, pomimo względnej łatwości inkantacji skupiona na tym, by ta trafiła celu, wprawiając wewnętrzne organy dziecka w bolesny ruch, w chaos rozpierający ją od środka. Podobne konsekwencje miałby trujący eliksir lub dotkliwe pobicie, ale czarna magia była czystsza, sięgała też głębiej, do serca, mózgu, do sedna dziecięcej magii, mającej stać się wkrótce przyczynkiem do wielkości. Płacz Julienne przerwał gwałtownie ciszę - melodia dla ucha, powodująca pragnienie intensywniejszej pracy; niestety, nie dzisiaj, nie teraz, gdy miała do czynienia z tak osłabionym organizmem.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'k10' : 5
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'k10' : 5
| 22 sierpnia
Świętowanie po udanej - pomimo obłąkanych zakusów terrorystki o skłonnościach samobójczych - egzekucji przybierało różne formy oraz odcienie, od szmaragdowego blasku Toujours Pur, przez rozmazaną czerwień szminki na szorstkiej skórze, aż do mętnej szarości wilgotnego spojrzenia Christine, spoglądającej z dołu na Deirdre. Musiała tu przyjść, chciała się tu zjawić, nie tylko popychana pracoholicznym poczuciem obowiązku. Naprawdę lubiła Gwiezdnego Proroka, nęciły ją tajemnice skryte na razie w potłuczonych ciałkach, ba, momentami czuła tęsknotę za tym zakurzonym, brudnym pomieszczeniem, w którym mogła bawić się w najlepsze, doskonaląc sztukę prostych, czarnomagicznych zaklęć - lub tych naprawdę potężnych, jakie ciągle sprawiały jej sporo trudności. Po tygodniach spędzonych na prawdziwie rzeźniczych torturach, przyszedł czas na uspokojenie; prawie na letnie wakacje, kolonię w ośrodku o bardzo niskim standardzie, gdzie wychowankowie otrzymywali kary nie z powodu przewinień, a jako...zachętę do rozwoju. Mającego zakończyć się tragicznie, oczywiście, lecz cel uświęcał środki.
Te wielkie i te drobne, jak próba porozmawiania z przejętą dziewczynką. Dziś Deirdre była w wyjątkowo dobrym nastroju, nie przeszła od razu do serwowania inkantacji - nakarmiła Christinę przyniesionymi z Białej Willi smakołykami, a słodkości przekonały zaniedbane dziecko do podzielenia się płaczliwymi pragnieniami, by wrócić do mamy. Mamy, która sprzedała je za kilka galeonów. Cóż, śmierciożerczyni bez wzruszenia wysłuchiwała pisków i pełnego tęsknoty żalu, hamując odrazę przy głaskaniu blondynki po brudnych, posklejanych włosach. Dziś chciała zaoferować dziecku chwilę spokoju, by ta nie postradała malutkich zmysłów: i tak radziła sobie więcej niż dobrze, mało pamiętała, a rzeczywistość mieszała się z koszmarami, dzięki czemu po dziecięcemu dziewczynka broniła się przed trwałym uszkodzeniem wątłej psychiki. Wbrew pozorom Mericourt kibicowała tej wewnętrznej sile, to wszak od niej zależała przydatność kumulowanej i krępowanej magii, mogącej przyczynić się do zakończenia badań. To dlatego zmuszała się do tej delikatności i do stopniowania tortur, do subtelnego przesuwania granicy i wprowadzania stałego elementu zaskoczenia. Oraz sprawiedliwości, po okrutnych tygodniach dzisiejsza kara powinna spaść na Christie w konsekwencji czynu. Tak też się stało, zapłakane dziecko stłukło porcelanową kokilkę z babeczką - za nieudolność powinna ponieść karę. - Byłaś niegrzeczna, prawda? A co się robi, gdy ktoś jest niegrzeczny? - spytała z doskonale udawanym smutkiem, podnosząc się z podłogi, z prowizorycznego pikniku, by na stojąco, podkreślając dzielącą je przepaść wieku, zdolności i grzeczności, wymierzyć w brzuch dziewczynki różdżkę. Kara nadeszła szybko, nagle. - Organus dolor - zainkantowała bez zająknięcia, mając nadzieję, że klątwa zadziała tak, jak powinna; że przejmie całe wnętrzności dziecka powoli rozpełzającym się bólem, niegroźnym, nie pozostawiającym po sobie spustoszenia, ale przypominającym o tym, by być posłuszną. I igrającym z poczuciem niesprawiedliwości, lęku i strachu, wypełniającymi to drobne ciałko, tak, by za kilka miesięcy móc wyłuskać z nietrwałego naczynia esencję najpotężniejszej, nieskrępowanej już niczym mrocznej magii.
| zt
Świętowanie po udanej - pomimo obłąkanych zakusów terrorystki o skłonnościach samobójczych - egzekucji przybierało różne formy oraz odcienie, od szmaragdowego blasku Toujours Pur, przez rozmazaną czerwień szminki na szorstkiej skórze, aż do mętnej szarości wilgotnego spojrzenia Christine, spoglądającej z dołu na Deirdre. Musiała tu przyjść, chciała się tu zjawić, nie tylko popychana pracoholicznym poczuciem obowiązku. Naprawdę lubiła Gwiezdnego Proroka, nęciły ją tajemnice skryte na razie w potłuczonych ciałkach, ba, momentami czuła tęsknotę za tym zakurzonym, brudnym pomieszczeniem, w którym mogła bawić się w najlepsze, doskonaląc sztukę prostych, czarnomagicznych zaklęć - lub tych naprawdę potężnych, jakie ciągle sprawiały jej sporo trudności. Po tygodniach spędzonych na prawdziwie rzeźniczych torturach, przyszedł czas na uspokojenie; prawie na letnie wakacje, kolonię w ośrodku o bardzo niskim standardzie, gdzie wychowankowie otrzymywali kary nie z powodu przewinień, a jako...zachętę do rozwoju. Mającego zakończyć się tragicznie, oczywiście, lecz cel uświęcał środki.
Te wielkie i te drobne, jak próba porozmawiania z przejętą dziewczynką. Dziś Deirdre była w wyjątkowo dobrym nastroju, nie przeszła od razu do serwowania inkantacji - nakarmiła Christinę przyniesionymi z Białej Willi smakołykami, a słodkości przekonały zaniedbane dziecko do podzielenia się płaczliwymi pragnieniami, by wrócić do mamy. Mamy, która sprzedała je za kilka galeonów. Cóż, śmierciożerczyni bez wzruszenia wysłuchiwała pisków i pełnego tęsknoty żalu, hamując odrazę przy głaskaniu blondynki po brudnych, posklejanych włosach. Dziś chciała zaoferować dziecku chwilę spokoju, by ta nie postradała malutkich zmysłów: i tak radziła sobie więcej niż dobrze, mało pamiętała, a rzeczywistość mieszała się z koszmarami, dzięki czemu po dziecięcemu dziewczynka broniła się przed trwałym uszkodzeniem wątłej psychiki. Wbrew pozorom Mericourt kibicowała tej wewnętrznej sile, to wszak od niej zależała przydatność kumulowanej i krępowanej magii, mogącej przyczynić się do zakończenia badań. To dlatego zmuszała się do tej delikatności i do stopniowania tortur, do subtelnego przesuwania granicy i wprowadzania stałego elementu zaskoczenia. Oraz sprawiedliwości, po okrutnych tygodniach dzisiejsza kara powinna spaść na Christie w konsekwencji czynu. Tak też się stało, zapłakane dziecko stłukło porcelanową kokilkę z babeczką - za nieudolność powinna ponieść karę. - Byłaś niegrzeczna, prawda? A co się robi, gdy ktoś jest niegrzeczny? - spytała z doskonale udawanym smutkiem, podnosząc się z podłogi, z prowizorycznego pikniku, by na stojąco, podkreślając dzielącą je przepaść wieku, zdolności i grzeczności, wymierzyć w brzuch dziewczynki różdżkę. Kara nadeszła szybko, nagle. - Organus dolor - zainkantowała bez zająknięcia, mając nadzieję, że klątwa zadziała tak, jak powinna; że przejmie całe wnętrzności dziecka powoli rozpełzającym się bólem, niegroźnym, nie pozostawiającym po sobie spustoszenia, ale przypominającym o tym, by być posłuszną. I igrającym z poczuciem niesprawiedliwości, lęku i strachu, wypełniającymi to drobne ciałko, tak, by za kilka miesięcy móc wyłuskać z nietrwałego naczynia esencję najpotężniejszej, nieskrępowanej już niczym mrocznej magii.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'k10' : 1
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'k10' : 1
Nie czuł się za dobrze. Były momenty, że wszystko mieszało mu się w głowie, pojawiały się dziury w pamięci i nie był w stanie wywołać wspomnieć w żaden sposób. Zupełnie jakby ktoś zabierał mu je każdego dnia, kawałek po kawałku. Wiedział, co było tego przyczyną, ale odsuwał od siebie myśl, bo to miało ciągnąć się w nieskończoność. Nie wyznał tego też nikomu wiedząc, że ludzie wykorzystywali podobne słabości w najgorszych momentach. Nie robił zdziwionej miny, kiedy ktoś wspominał o rzeczce, które powiedział lub uczynił, miejscach, w których przez ostatnie dni bywał, choć nic z tego nie potrafił przywołać przed oczy. Kiwał tylko głową w zrozumieniu, płynnie i przekonująco udając roztargnienie. Nie był roztargniony — nigdy nie mógł sobie pozwolić na coś podobnego.
Przybył do Proroka, by jak zwykle dostarczyć obiektom badań wiadro z resztkami, wodą i zostawić wszystko w piwnicy. Ale było coś jeszcze, co chciał zrobić. Opuścił stary, zaniedbany lokal, wychodząc przez tylne drzwi. Przysiadł na schodkach, wyciągnął papierosa i odpalił, przez chwilę zaciągając się papierosowym dymem Było już ciemno, w pobliżu nie było nikogo, zresztą ścieżka, która prowadziła za kamienicami była wąska i nieuczęszczana przez nikogo, poza właścicielami pobliskich mieszkań. Korzystając z tego, że nie było żywej duszy w pobliżu, zgasił niedopałek i wyciągnął z kieszeni łyżkę, którą ułożył na drewnianej desce. Potrzebował spokoju i czasu — po drugiej stronie budynku, na Alei Śmiertelnego Noktutnu nie mógłby tego dostać, zaś tutaj mógł robić co chciał. I jak długo chciał. Wyciągnąwszy różdżkę i sakiewkę z drobnym proszkiem zanurzył w niej palce prawej dłoni i posypał niewielki, niezbyt interesujący przedmiot. Łyżeczka do herbaty — mała, lekko zaśniedziała wyglądała dość pospolicie i zwyczajnie. Nie powinna rzucać się w oczy ani złodziejom ani osobom w pobliżu. Tylko właściciel mógł wiedzieć, czym naprawdę była i jeśli potrafił jej użyć, zniknąć w każdej chwili, z dowolnej miejsca w Wielkiej Brytanii.
Połyskująca proszkiem łyżeczka iskrzyła delikatnie, choć wokół było dość ciemno, a światło z ulicy nie docierało w to miejsce z żadnej strony. Tylko światło gwiazd, przedzierających się przez chmury pozwalało mu skoncentrować się na przedmiocie i inkantacji, która wiązała go z tym miejscem i przekształcała w świstoklik. Skierował koniec różdżki w jej stronę i szepnął
– Portus.
| jeśli się uda to świstoklik na zewnątrz proroka - za drzwiami na zaplecze
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
Łyżeczka zaiskrzyła mocniej, a proszek zniknął, wtapiając się w nią powoli i subtelnie, aż w końcu nie zostało z niej ani śladu. Wiedział, że się udało, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Sięgnął do kieszeni po bawełnianą chusteczkę i ułożył ją sobie na otwartej dłoni. W samym środku ulokował świstoklik i rogi przełożył nad nią, zamykając ją w materiałowym pakunku. Tak zabezpieczoną ukrył w wewnętrznej kieszeni szaty, z drugiej, ten na biodrze wyciągnąć identyczny widelczyk, z tej samej zastawy. Widelczykowi brakowało jednego zęba, ale nie spodziewał się, by ktokolwiek miał zwrócić na to uwagę. Ułożył go w tym samym miejscu, w którym wcześniej łyżeczkę, uprzednio usuwając z desek resztki księżycowego pyłu i spojrzał w górę. Zrobiło się ciemniej, gwiazdy przysłoniły chmury, a wilgoć unosiła się w powietrzu. Wiedział, że nim skończy lunie na niego deszcz, ale rozpocząwszy pracę nie chciał jej przerywać.
Wokół to miejsce wciąż było całkowicie spokojne. Nikt nie wychodził, nikt nie otwierał okiennic. Kolejna porcja księżycowego pyłku otuliła delikatnie sztuciec, a różdżka błysnęła i świsnęła w powietrzu. Magia transmutacyjna mu sprzyjała, poświęcał jej ostatnio więcej czasu, przypominał sobie podstawy, sięgał do woluminów o świstoklikach zgłębiając ich naturę coraz intensywniej. Istniało ich kilka rodzajów, ale skupiał się na tych, które były najłatwiejsze, wymagały najprostszych praktyce choć wciąż sporej wiedzy numerologicznej. Ich istota nie miała przed nim żadnych tajemnic.
Czas płynął powoli. Dłoń lekko drżała, kiedy tkał niewidzialną nicią magiczne siedzi zespajające magię przedmiotu z tym konkretnym miejscem — wąską aleją za Gwiezdnym prorokiem. Drzwi tu były zamknięte zazwyczaj, jeśli tu wylądują nie będą mogli przejść przez lokal, ale kierując się w lewo szybko dotrą do koca kamienicy i samej Alei.
— Portus— szepnął w końcu, zmęczony, ale wciąż skupiony na przedmiocie, który miał przed sobą, wierząc, że uda mu się po raz kolejny. Widelczyk schował do kieszeni, a później spadły na niego pierwsze krople. Później od razu ruszył w stronę sklepu Borgina i Burke'a, by zostawić na zapleczu świstokliki dla Caldera.
| zt
Wokół to miejsce wciąż było całkowicie spokojne. Nikt nie wychodził, nikt nie otwierał okiennic. Kolejna porcja księżycowego pyłku otuliła delikatnie sztuciec, a różdżka błysnęła i świsnęła w powietrzu. Magia transmutacyjna mu sprzyjała, poświęcał jej ostatnio więcej czasu, przypominał sobie podstawy, sięgał do woluminów o świstoklikach zgłębiając ich naturę coraz intensywniej. Istniało ich kilka rodzajów, ale skupiał się na tych, które były najłatwiejsze, wymagały najprostszych praktyce choć wciąż sporej wiedzy numerologicznej. Ich istota nie miała przed nim żadnych tajemnic.
Czas płynął powoli. Dłoń lekko drżała, kiedy tkał niewidzialną nicią magiczne siedzi zespajające magię przedmiotu z tym konkretnym miejscem — wąską aleją za Gwiezdnym prorokiem. Drzwi tu były zamknięte zazwyczaj, jeśli tu wylądują nie będą mogli przejść przez lokal, ale kierując się w lewo szybko dotrą do koca kamienicy i samej Alei.
— Portus— szepnął w końcu, zmęczony, ale wciąż skupiony na przedmiocie, który miał przed sobą, wierząc, że uda mu się po raz kolejny. Widelczyk schował do kieszeni, a później spadły na niego pierwsze krople. Później od razu ruszył w stronę sklepu Borgina i Burke'a, by zostawić na zapleczu świstokliki dla Caldera.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Przez ostatnie miesiące rzadko schodził do piwnicy na dłużej, ale nieprzerwanie musiał pilnować, by przetrzymywane przez niego dzieci... żyły. Dostarczał im jedzenie, głównie resztki, ale przynosił także produkty, które miały im dostarczyć jakiś wartości odżywczych — nie wiedział jakich, zasłyszał to dawno temu w Mungu. Nie zamierzał przesadzać, nie musiały rozwijać się zdrowo, ale względnie poprawnie, by nie zaprzepaścić szansy na sukces w badaniach, które już nieco trwały. Trochę owoców, warzyw, lecz głównie wtedy gdy były grzeczne i zachowały się dokładnie tak, jak chciał. Schodził na dół je karmić, choć zazwyczaj przypominało to karmienie zwierzęcia, czyli podstawianie wiadra z jedzeniem lub miski na dół schodów, dostarczał im regularnie wody, a czasem spuszczał na nich kubeł zimnej wody, by obmyć je z brudu i nieczystości. Dzieci doczekały się z czasem także zabawek i światła, które pozwalało im na spędzanie czasu. Głównie przez zimę, kiedy myśli Mulcibera skoncentrowane były przede wszystkim na pracy w Ministerstwie Magii i aktywnej służbie Czarnemu Panu. Niewiele wiedział o ludzkiej anatomii, a jeszcze mniej o tym, czego potrzebowały dzieci do tego, by żyć. Myślał, że niewiele — snu, jedzenia, może trochę światła, ale czas jaki tu spędziły sprawiał, że będąc zamknięte, daleko od rodzin lub ludzi w ogóle przechodziły różne etapy. Najpierw odczuwały panikę i strach, ale miesiące, a w końcu i lata — lada moment miną dwa od rozpoczęcia tego projektu — w zamknięciu, wzajemnym towarzystwie pozwoliły im częściowo przywyknąć do nowego środowiska i domu, którym była dla nich sporej wielkości piwnica pod zamkniętym i zabezpieczonym lokalem na Alei Śmiertelnego Notkurnu. I choć wciąż się bały, jedne mniej inne bardziej, wciąż padały ofiarą zaklęć, klątw i eliksirów, które wyniszczająca działały na ich organizmy i psychikę, miesiące przerwy od tortur, w zamian za zabawki i lepsze jedzenie sprawiły, że ich myśli samoistnie kierowały się w stronę Mulcibera, jako jedynego, nieszczęśliwie opiekuna.
Zależało mu na ich życiu, jak na życiu obiektów doświadczalnych. Ich trwanie pozwalało mu na prowadzenie kolejnych eksperymentów i obserwacji. Kiedy schodził przez te miesiące do piwnicy i rozpalał im światło i patrzył jak się zachowują; jak bawią się, jedzą, wciąż trzymając się od niego z daleka, choć jednocześnie zachowywały wdzięczność za to, że wciąż żyją. Już niedługo,, myślał. Pozwalając im na zjedzenie i wymycie się w wiadra świeżej wody. Dziś też tak było. Wczorajszy dzień był ważny, przestał być anonimowy, musiał pilnować swoich interesów i działań jeszcze dokładniej.
Gdy usiadł na przykurzonym krześle, w blasku dopalających się świec obserwował dzieci, które wpychały sobie do ust ostatnie kawałki rozmoczonego w wodzie, czerstwego pieczywa. Wiedział już, że to był moment, w którym musiał wrócić do dawnych praktyk i działań, miesiące bezczynności dobiegły końca, dzieci uspokoiły się, choć przejawy ich magii były wciąż widoczne. Trudno to było powstrzymać, zagłuszyć magię. Była silna, niezwykła. Nie łudził się, by te badania trwały krótko. Obskurusy w warunkach naturalnych rozwijały się latami, a dzieci, które trzymał w piwnicy były coraz starsze. Nie miał więcej czasu, niedługo staną się zdatne do użytku, a i tak były dość dojrzałe na podobne badania.
Wstał z miejsca i wyciągnął z kieszeni dwie fiolki. Uśmiechnął się lekko do dzieci i podszedł do nich, a te, choć przyzwyczajone do tego, wciąż pamiętające wszystkie potworności, które im zrobił nieco się odsunęły. Nie uciekły jednak w popłochu, oszukane miesiącami spokoju i względnie dobrym traktowaniem.
— Wypijcie to — rozkazał stanowczym, choć niezbyt szorstkim głosem, wyciągając przed Tommiego jedną fiolkę. Drugą, także odkorkowaną podał Julienne. Julienne Avery. To jej przyglądał się najwnikliwiej, nie była normalna. – Nie ociągajcie się, już. Raz, dwa — ponaglił, przenosząc spojrzenie na chłopca. Gdy tylko skończył pić, wyciągnął mu z ręki szklane naczynie, to samo robiąc z tym, które trzymała dziewczynka. Inne dzieci przyglądały im się z ciekawością, zbyt onieśmielone by poprosić o porcję kolorowego płynu dla siebie. Nie chciał, by się pokaleczyły, zraniły, lub uczyniły coś gorszego. Odsunął się, widząc malujące na twarzach dzieci emocje, a potem całkiem wycofał pod schody, wyciągając różdżkę. Był gotów. Nie musiał długo czekać na efekty. Tommy zareagował błyskawicznie, podobnie jak Julienne. Mała arystokratka zaczęła krzyczeć i płakać, ale nim cokolwiek się wydarzyło znalazła się w magicznej bańce, podobnej do tej, którą miał stworzyć z Drew do przejęcia i zatrzymania Obskurusa. Tommy zaś zaczął się poruszać szybciej, aż w końcu wydał z siebie głośny, otumaniający krzyk. Nie zdążył podnieść różdżki i temu zapobiec. Wrzask dziecka był potworny, ogłuszył go, podobnie jak inne dzieci poza wierzgającą w bańce i szamoczącą się z powietrzem Julienne. Pociągnął dłonie do uszu, ale to już nic nie dało; rozbolała go głowa, wszystko przed nim się rozmyło. Wszystkie dzieci zaczęły płakać i krzyczeć, kiedy doszły do siebie. Doszedł i on, cofając się na schody.
— Niczego się nie nauczyłyście — warknął karcąco, patrząc na Julienne i Thomasa, który wciąż płakał i miotał się, ale bez wątpienia go słyszał. — Chciałem żebyście wyszli na górę, ale nie możecie. Możecie kogoś skrzywdzić. Małe potwory — dodał z pogardą, kręcąc głową. Febe ruszyła w jego kierunku z płaczem, ale wyciągnął przed nią rękę. — Nie. Nie próbuj. Zostajecie tu. Wszystkie. Dopóki się nie nauczycie, że nie możecie używać magii.
Nie mogły nic zrobić, to było oczywiste. Nie panowały nad tym, nie kontrolowały — kontroli nad magią uczono dopiero w Hogwarcie za pomocą różdżki, która pozwalała na ukierunkowanie jej zgodnie z własną wolą. Musiał to jednak powiedzieć, powtarzać bez sensu w kółko, aż same znienawidzą magię za to, co im robiła i na co je skazywała. Tylko wtedy wyhodują w sobie tego pasożyta. Tylko wtedy to się uda.
Zostawił je na dole, jak zwykle. Wychodząc zgasił też światło.
| Podaję Tommiemu i Julienne Wywar z Ailhotsy; zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 13 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
Gwiezdny Prorok
Szybka odpowiedź