Port
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Port
Rodowa marina Traversów mieści się tuż obok zamku. Na przystani cumują najokazalsze żaglowce. Długie pomosty wchodzą wgłąb morza pozwalając przechadzać się pomiędzy statkami. Przybrzeże zostało magicznie pogłębione, żeby żaglowce nie szurały kilem po dnie. Jak cały zamek i port niedostępny jest dla mugoli. Strzelające w niebo liczne maszty kołyszą się w rytm uderzających o brzeg fal. Pomost specjalnie pomalowany został na niebiesko, jest to jednak jego jedyna ozdoba. Całe wybrzeże wyłożone jest kamieniami. Bez jednak dodatkowych ozdób, pięknem napawać mają bujające się na falach statki.
Wielu wydawało się, że bycie szlachcicem to leżenie i pachnienie, pod przygotowanym przez zastępy szlachty baldachimem. Nic bardziej mylnego, ale jeśli ktoś nie miał pojęcia o życiu wśród szlachetnie urodzonych, to z pewnością właśnie takie wyobrażenie miał. Mathieu był pewny siebie, owszem, ostatni rok dodał mu skrzydeł i pozwolił spojrzeć na świat z nieco innej perspektywy. Wiedział na co go stać, jakie miał możliwości i co robić, aby osiągnąć swój cel. Miał przykład w najlepszych, tych którzy przeszli wiele, a ich ciężka droga była pełna idealnych przykładów, z których wysuwać można było wnioski. Rosier dość szybko spostrzegł, że Kenneth odnosi się do niego z jawnym dystansem i nie był przy tym zbyt przyjemny, chociaż trzeba przyznać – bardzo się starał gdzieś w tym wszystkim.
- Karkołomny czy też nie, konieczny. – mruknął, słysząc jego słowa. Nie jemu było oceniać podejście Mathieu, ani tym bardziej decyzje, które podejmował. Skoro uznali, że koniecznym jest stworzenie floty i zadbanie o morską linię pomiędzy Kent, a Francją, to należało podjąć wszelkich kroków, aby ten cel został zrealizowany. – To nie jest moje widzimisię. Choć mam wrażenie, że tak właśnie uważasz. – dodał jeszcze, sam teraz nie zabrzmiał zbyt przyjemnie. Och, był pewien, że to krążyło po myślach Pierwszego na trójmasztowcu o wdzięcznej nazwie Brzask. Pewnie uznał, że jakiś Lord wymyślił sobie właśnie, że będzie miał swoją flotę, tupnie nóżką i ją dostanie. Nic bardziej mylnego. Sytuacja w Anglii wymagała od nich podjęcia odpowiednich kroków i to był właśnie jeden z nich. Miał wiele na barkach i dobrowolnie dokładał sobie jeszcze jedną cegiełkę. Skąd jednak Kenneth mógł to wiedzieć. – Nie tylko po smokach. – mruknął, automatycznie zaciskając palce. Nie musiał wiedzieć o banku Gringotta, o Locus Nihil, o śmierci Alpharda, ani o tym, że Mathieu zupełnie przypadkowo został związany na stałe z demonem, który mieszał mu w głowie. Najważniejsze, że służba z rana mogła układać mu fryz!
Obserwował Kennetha i cały statek. Czy on się w ogóle do tego nadawał? Jeśli chciał posiadać własną flotę, powinien wiedzieć coś na temat żeglarstwa, handlu i całego procesu, który się z tym wiązał. Nie chodziło nawet strikte o zdobycie wiedzy jak sterować takim statkiem, bo raczej nie sądził, żeby przydatną mu wiedzą było to, jak na kolanach czyścić pokład. Jeśli Kenneth chciałby go w ten sposób sprowadzić do parteru, z pewnością liczył na zbyt wiele.
- W jaki sposób dokładnie funkcjonują statki. – mruknął, podchodząc do Pierwszego i opierając się o drewno – Nie zamierzam zostawać kapitanem na statku, ani nawet Pierwszym jak Ty. W całej idei chodzi o to, abym zapoznał się z regułami żeglugi, handlu, przemytu, coś co w czasach wojny jest koniecznością Mam nadzieję, że służąc Traversom wiesz, po której stronie stać i rozumiesz, że wprowadzenie mnie w sztukę żeglarstwa to nie wymagania, a konieczność ochrony linii brzegowej. – dopowiedział jeszcze. Nie sądził, aby Kenneth był tak lekkomyślny i przemycał szlamy, pływając na statku należącym do jego wuja, zagorzałego przeciwnika szlamu.
- Karkołomny czy też nie, konieczny. – mruknął, słysząc jego słowa. Nie jemu było oceniać podejście Mathieu, ani tym bardziej decyzje, które podejmował. Skoro uznali, że koniecznym jest stworzenie floty i zadbanie o morską linię pomiędzy Kent, a Francją, to należało podjąć wszelkich kroków, aby ten cel został zrealizowany. – To nie jest moje widzimisię. Choć mam wrażenie, że tak właśnie uważasz. – dodał jeszcze, sam teraz nie zabrzmiał zbyt przyjemnie. Och, był pewien, że to krążyło po myślach Pierwszego na trójmasztowcu o wdzięcznej nazwie Brzask. Pewnie uznał, że jakiś Lord wymyślił sobie właśnie, że będzie miał swoją flotę, tupnie nóżką i ją dostanie. Nic bardziej mylnego. Sytuacja w Anglii wymagała od nich podjęcia odpowiednich kroków i to był właśnie jeden z nich. Miał wiele na barkach i dobrowolnie dokładał sobie jeszcze jedną cegiełkę. Skąd jednak Kenneth mógł to wiedzieć. – Nie tylko po smokach. – mruknął, automatycznie zaciskając palce. Nie musiał wiedzieć o banku Gringotta, o Locus Nihil, o śmierci Alpharda, ani o tym, że Mathieu zupełnie przypadkowo został związany na stałe z demonem, który mieszał mu w głowie. Najważniejsze, że służba z rana mogła układać mu fryz!
Obserwował Kennetha i cały statek. Czy on się w ogóle do tego nadawał? Jeśli chciał posiadać własną flotę, powinien wiedzieć coś na temat żeglarstwa, handlu i całego procesu, który się z tym wiązał. Nie chodziło nawet strikte o zdobycie wiedzy jak sterować takim statkiem, bo raczej nie sądził, żeby przydatną mu wiedzą było to, jak na kolanach czyścić pokład. Jeśli Kenneth chciałby go w ten sposób sprowadzić do parteru, z pewnością liczył na zbyt wiele.
- W jaki sposób dokładnie funkcjonują statki. – mruknął, podchodząc do Pierwszego i opierając się o drewno – Nie zamierzam zostawać kapitanem na statku, ani nawet Pierwszym jak Ty. W całej idei chodzi o to, abym zapoznał się z regułami żeglugi, handlu, przemytu, coś co w czasach wojny jest koniecznością Mam nadzieję, że służąc Traversom wiesz, po której stronie stać i rozumiesz, że wprowadzenie mnie w sztukę żeglarstwa to nie wymagania, a konieczność ochrony linii brzegowej. – dopowiedział jeszcze. Nie sądził, aby Kenneth był tak lekkomyślny i przemycał szlamy, pływając na statku należącym do jego wuja, zagorzałego przeciwnika szlamu.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Nie wiedział jak to jest być szlachcicem, ale na pewno życie takowego było łatwiejsze. Nie musiał się troszczyć o to co do gara włożyć, ani czym załatać dziury w cieknącym dachu, to wszystko miał. Niezależnie jakie inne obowiązki musiał spełniać to nie zaznał biedy, zimnych nocy w nieogrzanym budynku, był bogaczem, który nigdy nie zrozumie biednych ludzi. A jego ojciec był tego żywym przykładem, wykorzystując młodą dziewczynę by wrócić sobie do ociekającego złotem życia, a ona została z brzuchem i piętnem panny z dzieckiem. Nigdy nie znalazła mężczyzny, który by się nią zainteresował. Była skażona, wypchnięta poza nawias społeczeństwa. Takie kobiety najczęściej lądowały na ulicy, na szczęście matka miała łeb na karku i dała sobie radę nie staczając się na samo dno.
-Tak uważam, nie ważne czyje, ale jest. – Odparł niezrażony i całkowicie szczerze rozkładając dłonie na bok. – Założenie floty to długi proces. Utrzymanie jednego statku jest kosztowne… choć lord raczej na brak pieniędzy nie może narzekać.
Bezceremonialnie popatrzył na cały ubiór Mathieu, który świadczył o tym kim jest. Nie musiał się przedstawiać, każdy z daleka by dostrzegł, że ma przed sobą człowieka z arystokratycznego rodu. Nie potrafił, a może nie chciał być dla Rosiera bardziej uprzejmym niż to konieczne. Był dla niego synem człowieka, który wykorzystał matkę Kennetha. Nie znał planów wielkich panów, ich pomysłów i marzeń chęci zawojowania świata, a czy chciał wiedzieć… to już inna sprawa. Zerknął z ukosa na Mathieu widząc, że chyba go trochę rozdrażnił czy też zniesmaczył, ciężko było określić; nie przejął się tym zupełnie. Chcesz znać reguły żeglarstwa, tak? – Zapytał w myślach kpiąco. – Może jeszcze herbatki do tego? Jednak takie miał zadanie i obiecał je wypełnić skutecznie. Traversom się nie odmawiało. Skrzyżował ramiona na piersi słuchając kolejnych słów płynących z ust lorda Rosiera z rosnącym wzburzeniem, które objawiało się zmarszczonymi brawami i pochmurnym spojrzeniem. Oczy nabrały prawie czarnego koloru kiedy gniew zaczynał się przelewać; zacisnął mocniej szczęki bo chciał już pokazać mu zejście do portu ze słowami: „Zapraszam wypierdalać szanowny lordzie Rosier”. Zamiast tego skupił wzrok na najbliższym takielunku by zebrać myśli i nie palnąć czegoś czego może gorzko pożałować.
-W czasie kiedy statek stoi mogę nauczyć lorda co jest czym, co należy robić w trakcie sztormu. – Nie przeszkadzać najlepiej –Pokazać nasze mapy i szlaki, kto jest za co odpowiedzialny na statku, z jaką minimalną ilością załogi statek może pływać. A za dwa tygodnie ruszymy w rejs, żebyś zobaczył jak wygląda życie na statku, lordzie. – Wychodził z założenia, że najlepszą szkołą jest praktyka i doświadczenie na własnej skórze trudów życia na statku. Chciał mieć flotę, niech zobaczy z czym to się je i nie traktował marynarzy z góry, jak większość tego cholernego społeczeństwa. Jeżeli obcował ze smokami była nadzieja, że nie będzie uciekał z krzykiem po pierwszym dniu rejsu, może nie wypadnie za burtę jak szmaciana lalka, może nie wyrzyga połowy obiadu przy przechyłach i nie zaplącze się olinowanie.
-Tak uważam, nie ważne czyje, ale jest. – Odparł niezrażony i całkowicie szczerze rozkładając dłonie na bok. – Założenie floty to długi proces. Utrzymanie jednego statku jest kosztowne… choć lord raczej na brak pieniędzy nie może narzekać.
Bezceremonialnie popatrzył na cały ubiór Mathieu, który świadczył o tym kim jest. Nie musiał się przedstawiać, każdy z daleka by dostrzegł, że ma przed sobą człowieka z arystokratycznego rodu. Nie potrafił, a może nie chciał być dla Rosiera bardziej uprzejmym niż to konieczne. Był dla niego synem człowieka, który wykorzystał matkę Kennetha. Nie znał planów wielkich panów, ich pomysłów i marzeń chęci zawojowania świata, a czy chciał wiedzieć… to już inna sprawa. Zerknął z ukosa na Mathieu widząc, że chyba go trochę rozdrażnił czy też zniesmaczył, ciężko było określić; nie przejął się tym zupełnie. Chcesz znać reguły żeglarstwa, tak? – Zapytał w myślach kpiąco. – Może jeszcze herbatki do tego? Jednak takie miał zadanie i obiecał je wypełnić skutecznie. Traversom się nie odmawiało. Skrzyżował ramiona na piersi słuchając kolejnych słów płynących z ust lorda Rosiera z rosnącym wzburzeniem, które objawiało się zmarszczonymi brawami i pochmurnym spojrzeniem. Oczy nabrały prawie czarnego koloru kiedy gniew zaczynał się przelewać; zacisnął mocniej szczęki bo chciał już pokazać mu zejście do portu ze słowami: „Zapraszam wypierdalać szanowny lordzie Rosier”. Zamiast tego skupił wzrok na najbliższym takielunku by zebrać myśli i nie palnąć czegoś czego może gorzko pożałować.
-W czasie kiedy statek stoi mogę nauczyć lorda co jest czym, co należy robić w trakcie sztormu. – Nie przeszkadzać najlepiej –Pokazać nasze mapy i szlaki, kto jest za co odpowiedzialny na statku, z jaką minimalną ilością załogi statek może pływać. A za dwa tygodnie ruszymy w rejs, żebyś zobaczył jak wygląda życie na statku, lordzie. – Wychodził z założenia, że najlepszą szkołą jest praktyka i doświadczenie na własnej skórze trudów życia na statku. Chciał mieć flotę, niech zobaczy z czym to się je i nie traktował marynarzy z góry, jak większość tego cholernego społeczeństwa. Jeżeli obcował ze smokami była nadzieja, że nie będzie uciekał z krzykiem po pierwszym dniu rejsu, może nie wypadnie za burtę jak szmaciana lalka, może nie wyrzyga połowy obiadu przy przechyłach i nie zaplącze się olinowanie.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Młodemu żeglarzowi wydawało się, że pozjadał wszystkie rozumy i miał doświadczeń więcej niż ktokolwiek inny. Nie miał pojęcia o wojnie, o utracie bliskich i śmierci, która zaciskała swe szpony na krtani kogoś, z kim jeszcze chwilę wcześniej rozmawiałeś. Lordowie to przecież książęta na białych koniach, którzy w życiu mieli to, co chcieli. O ironio, nigdy tak nie było. Najwyraźniej jednak Kenneth wydał już swój osąd, oby tylko nie rzutowało to na ich współpracy, bo być może zbyt wcześnie Mathieu wydał osąd odnośnie jego awansu. Ktoś, kto nie potrafi zrozumieć idei i powodów, nie będzie dobrym nauczycielem. Dlatego Rosier postanowił jedynie pozwolić sobie na dość wątły uśmiech, który przemknął przez jego twarz niczym cień i pozostawić jego słowa bez komentarza.
Wsłuchał się w jego słowa i kiwnął w głowę. Póki statek cumował w porcie miał możliwość zapoznania się szczegółowo z wszystkim co związane z nim „na sucho”. Od czegoś trzeba zacząć, oczywiście Mathieu miał zamiar przyłożyć do tego ogromną wagę, bo nigdy nie traktował tego w kategoriach rozrywki. Niemniej jednak, nie mógł zapominać o obowiązkach wobec Rosierów, obowiązkach wobec Czarnego Pana i Rycerzy Walpurgii, a nawet obowiązkach wobec ludności Kent. Długofalowy plan, którego podjęli się z Tristanem, próbując zjednoczyć ze sobą porty Kent, przywrócić świetność istnienia tejże organizacji – wymagał od niego naprawdę wiele, a nie mógł o tym zapomnieć.
- Nie da się nauczyć tego, jak zachować się podczas sztormu, kiedy nie ma sztormu. – odparł na jego słowa po głębokim namyśle. To tak, jak z nauką o smokach. Żadna książka o Albionach Czarnookich nie oddawała tego, jakie w rzeczywistości były, a gdy już przyszło stanąć naprzeciw Ancalagona lub Socharisa, który zrównał z ziemię mugolską wioskę, docierało do nas, że wiedza z książek to jedna wielka ściema. – Będę obserwował i nie przeszkadzał, a jeśli w jakikolwiek sposób będą mógł okazać się przydatny, wtedy pomogę. – przyznał. No tak, Kenneth nic o nim nie wiedział. Ani o magii, którą władał, ani o jego potencjale, ani tym bardziej o zdolnościach. Z drugiej strony, skąd niby miałby to wiedzieć, a nawet nie chciał zapewne. Lordowie właściciele jego statku dali mu zadanie, które miał wykonać, reszta nie miała dla niego żadnego znaczenia. Pewnie dostanie za to spore wynagrodzenie, ale cóż… dla niektórych to była wartość nie do zdarcia.
Wsłuchał się w jego słowa i kiwnął w głowę. Póki statek cumował w porcie miał możliwość zapoznania się szczegółowo z wszystkim co związane z nim „na sucho”. Od czegoś trzeba zacząć, oczywiście Mathieu miał zamiar przyłożyć do tego ogromną wagę, bo nigdy nie traktował tego w kategoriach rozrywki. Niemniej jednak, nie mógł zapominać o obowiązkach wobec Rosierów, obowiązkach wobec Czarnego Pana i Rycerzy Walpurgii, a nawet obowiązkach wobec ludności Kent. Długofalowy plan, którego podjęli się z Tristanem, próbując zjednoczyć ze sobą porty Kent, przywrócić świetność istnienia tejże organizacji – wymagał od niego naprawdę wiele, a nie mógł o tym zapomnieć.
- Nie da się nauczyć tego, jak zachować się podczas sztormu, kiedy nie ma sztormu. – odparł na jego słowa po głębokim namyśle. To tak, jak z nauką o smokach. Żadna książka o Albionach Czarnookich nie oddawała tego, jakie w rzeczywistości były, a gdy już przyszło stanąć naprzeciw Ancalagona lub Socharisa, który zrównał z ziemię mugolską wioskę, docierało do nas, że wiedza z książek to jedna wielka ściema. – Będę obserwował i nie przeszkadzał, a jeśli w jakikolwiek sposób będą mógł okazać się przydatny, wtedy pomogę. – przyznał. No tak, Kenneth nic o nim nie wiedział. Ani o magii, którą władał, ani o jego potencjale, ani tym bardziej o zdolnościach. Z drugiej strony, skąd niby miałby to wiedzieć, a nawet nie chciał zapewne. Lordowie właściciele jego statku dali mu zadanie, które miał wykonać, reszta nie miała dla niego żadnego znaczenia. Pewnie dostanie za to spore wynagrodzenie, ale cóż… dla niektórych to była wartość nie do zdarcia.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Mogli by się licytować kto ile osób stracił w swoim życiu, co im zabrała wojna i niesprawiedliwy los. Kenneth ciął cholerne, pieprzone olinowanie by posłać człowieka, członka załogi, na pewną śmierć w objęciach lodowatych fal celem ratowania reszty. Czarodzieja hardego, silnego i wiernego. Jeżeli nie posłałeś na śmierć przyjaciela to gówno wiesz Rosier. - Jednak nie rozmawiali, nie wiedzieli nic o sobie. Mathieu był tym który chciał nawiązać relacje, a Kenneth tym, który ucinał ją na dzień dobry nie chcąc mieć nic wspólnego ze szlachciurami bardziej niż to koniecznie, niż wymagała tego jego obecna sytuacja. I niech go szlag, ale Rosier zachowywał się wyważenie i z… klasą. Co było w niesmak Pierwszemu. Spodziewał się paniczyka, który będzie mu kręcił nosem jaki to on nieokiełznany, jaki odważny i mądry, a tu było wręcz przeciwnie.
-Pływał kiedyś lord statkiem? - Zapytał bez złośliwości w głosie, teraz chciał wiedzieć jak wiele miał do czynienia Mathieu ze statkami. Czy kiedyś czuł bujanie łajby, wiedział jak łapać równowagę, gdy pruje się fale w pełnym wietrze. Jeżeli nigdy tego nie doświadczył to przy pierwszym rejsie może się zniechęcić do posiadania całej floty, czy w ogóle pływania. Miał cichą nadzieję, że lord Rosier nie będzie zwisał przez reling zwracając każdy posiłek jaki spożyje, nie będzie ani to przyjemny i ciekawy widok dla załogi, ani warte wspominania doświadczenie dla samego czarodzieja. -Statek to nie tylko drewno i olinowanie oraz żagle i maszty. - Kontynuował wypowiedzieć odsuwając się od burty by skierować się do zejścia z mostka, wykonał ruch głowa aby Mathieu za nim podążył. -To przede wszystkim ludzie. To oni sprawiają, że statek pływa i nie stoi na redzie. To załoga jest statkiem, a sama łajba… staje się domem na kilka miesięcy, jak nie lat. Najdłuższy mój rejs trwał prawie trzy lata. Próbowaliśmy zdobyć przylądek Horn, znam jednego kapitana, który go przepłynął - Blackfish. Słyszał lord o nim? Prawdziwy wilk morski, dowodził Sophią, znał się na żeglowaniu jak nikt inny. Wyznaczał trasy bezbłędnie, raz ścigał nas jeden statek, uciekaliśmy przed nim przez dłuższy czas, aż kapitan tak wyznaczył trasę, że parę dni później to my go goniliśmy. Cóż to było za żeglowanie! - Kiedy opowiadał o Blackfish aż oczy mu się świeciły z podekscytowania, słychać było w głowie Kennetha pełne uznanie i podziw dla tego człowieka. Skierował się do zejścia na pokład, po czym zwrócił się bezpośrednio do przyrodniego brata. -Znajdzie lord w przeciągu najbliższych dni czas aby poznać trochę terminologii żeglarskiej?
Jeżeli rzeczywiście podchodził do sprawy tak poważnie jak zapewniał to powinien oznajmić, że jest gotowy dnia następnego.
-Pływał kiedyś lord statkiem? - Zapytał bez złośliwości w głosie, teraz chciał wiedzieć jak wiele miał do czynienia Mathieu ze statkami. Czy kiedyś czuł bujanie łajby, wiedział jak łapać równowagę, gdy pruje się fale w pełnym wietrze. Jeżeli nigdy tego nie doświadczył to przy pierwszym rejsie może się zniechęcić do posiadania całej floty, czy w ogóle pływania. Miał cichą nadzieję, że lord Rosier nie będzie zwisał przez reling zwracając każdy posiłek jaki spożyje, nie będzie ani to przyjemny i ciekawy widok dla załogi, ani warte wspominania doświadczenie dla samego czarodzieja. -Statek to nie tylko drewno i olinowanie oraz żagle i maszty. - Kontynuował wypowiedzieć odsuwając się od burty by skierować się do zejścia z mostka, wykonał ruch głowa aby Mathieu za nim podążył. -To przede wszystkim ludzie. To oni sprawiają, że statek pływa i nie stoi na redzie. To załoga jest statkiem, a sama łajba… staje się domem na kilka miesięcy, jak nie lat. Najdłuższy mój rejs trwał prawie trzy lata. Próbowaliśmy zdobyć przylądek Horn, znam jednego kapitana, który go przepłynął - Blackfish. Słyszał lord o nim? Prawdziwy wilk morski, dowodził Sophią, znał się na żeglowaniu jak nikt inny. Wyznaczał trasy bezbłędnie, raz ścigał nas jeden statek, uciekaliśmy przed nim przez dłuższy czas, aż kapitan tak wyznaczył trasę, że parę dni później to my go goniliśmy. Cóż to było za żeglowanie! - Kiedy opowiadał o Blackfish aż oczy mu się świeciły z podekscytowania, słychać było w głowie Kennetha pełne uznanie i podziw dla tego człowieka. Skierował się do zejścia na pokład, po czym zwrócił się bezpośrednio do przyrodniego brata. -Znajdzie lord w przeciągu najbliższych dni czas aby poznać trochę terminologii żeglarskiej?
Jeżeli rzeczywiście podchodził do sprawy tak poważnie jak zapewniał to powinien oznajmić, że jest gotowy dnia następnego.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zmarszczył lekko brwi, kiedy Kenneth spytał o pływanie statkiem. Płynął, kilkukrotnie, ale nie pamiętał szczegółów. Morska bryza buchała mu w twarz, kiedy wiatr złapały żagle pięknej Oceanii. Wtedy żaglowiec wydawał mu się ogromny, ale był tylko małym dzieckiem i stał przy sterze nieopodal wuja Koronosa i własnego ojca. Przypomniał sobie tamte chwile, wspomnienie było blade, ledwo widoczne w jego pamięci. Wszystko co związane z ojcem było dla niego jak stary pergamin, ślady na nim były coraz mniej widoczne. Po dwudziestu latach od jego śmierci, miały prawo takimi być.
- Nie wiem czy Oceania jeszcze wpływa do tego portu, ale tak…. Pierwszy raz stałem na jej deskach, mając niecałe sześć lat. Płynąłem z ojcem z portu Dover, aż tutaj. – powiedział, przesuwając wzrokiem po marinie, łudząc się, że przypomni sobie w którym dokładnie miejscu cumowała Oceania, ale niestety, nie był w stanie. To wspomnienie też gdzieś ginęło, było coraz mniej wyraźne. – Podróżowałem też do Calais, Hagi. Podróże to odbywałem raczej jako gość na statku. – mruknął, próbując ukryć swoje poirytowanie faktem, że nie potrafi sobie przypomnieć gdzie dokładnie w marinie Traversów stała Oceania. Była piękna i ogromna, ciekawe czy jeszcze wypływała w dalekie rejsy i przywoziła nieznane przyprawy i nowości.
Widać było, a raczej słychać po głosie Kennetha, że żeglowanie było jego pasją. To tak jak Mathieu i smoki, o których mógłby opowiadać godzinami i nigdy nie zamilknąć. Każdy miał swojego „konika”, dla jednych był on bardziej złożony, dla innych mniej. Jeden bardziej niebezpieczny, inny nie wymagał specjalnego wysiłku. Rosier zawsze doceniał to, kiedy ludzie mówili o swoich pasjach z taką zawziętością. Może po prostu Kenneth był…. Zbyt długo odizolowany od ludzi, którzy żeglugą się nie parali i stąd jego podejście. Powinien dać mu szansę.
- Słyszałem różne historie, matka opowiada mi o nich w końcu…. poniekąd wychowała się w tej marinie. Na pewno żałuje, że poszedłem w stronę opieki nad magicznymi stworzeniami i zajmowania się smokami, chociaż ma nadzieję, że płynąca w moich żyłach krew Traversów da o sobie znać w odpowiednim momencie. – dodał nieco łagodniej, opierając się plecami o drewno. Statek wyglądał w porcie tak swobodnie, nie na takiego, którymi mogły targać niebezpieczne fale, a sztorm omal nie przewrócił go i nie posłał na dno. Wyobrażał sobie ten dźwięk, jaki wydawało drewno, skrzypiący, jakby wyło błagając o litość.
- Znajdę, Niestety, muszę jeszcze przetrwać sabat… – wywrócił oczami. To jest właśnie ta gorsza strona bycia Lordem, bynajmniej dla niego. Jak on nie znosił tych wszystkich wydarzeń towarzyskich, dla niego to nadal koszmar. – Sabaty bywają gorsze od rozwścieczonych smoków. – dodał, chcąc nieco rozluźnić atmosferę. Zdecydowanie wolał Socharisa w słabym humorze, niżeli tańczenie i wdawanie się w dyskusje, na które nie miał ochoty. – Jeśli nie wymaga to obecności na statku, mogę zaprosić Cię do Rezerwatu Albionów, mam pewne stare mapy, które mógłbyś pomóc mi…. Zrozumieć. – mruknął po chwili namysłu. Kenneth nie musiał wiedzieć o co w nich chodziło, ważne, aby powiedział mu co z czym się na nich je. Na pewno trochę się na tym znał.
- Nie wiem czy Oceania jeszcze wpływa do tego portu, ale tak…. Pierwszy raz stałem na jej deskach, mając niecałe sześć lat. Płynąłem z ojcem z portu Dover, aż tutaj. – powiedział, przesuwając wzrokiem po marinie, łudząc się, że przypomni sobie w którym dokładnie miejscu cumowała Oceania, ale niestety, nie był w stanie. To wspomnienie też gdzieś ginęło, było coraz mniej wyraźne. – Podróżowałem też do Calais, Hagi. Podróże to odbywałem raczej jako gość na statku. – mruknął, próbując ukryć swoje poirytowanie faktem, że nie potrafi sobie przypomnieć gdzie dokładnie w marinie Traversów stała Oceania. Była piękna i ogromna, ciekawe czy jeszcze wypływała w dalekie rejsy i przywoziła nieznane przyprawy i nowości.
Widać było, a raczej słychać po głosie Kennetha, że żeglowanie było jego pasją. To tak jak Mathieu i smoki, o których mógłby opowiadać godzinami i nigdy nie zamilknąć. Każdy miał swojego „konika”, dla jednych był on bardziej złożony, dla innych mniej. Jeden bardziej niebezpieczny, inny nie wymagał specjalnego wysiłku. Rosier zawsze doceniał to, kiedy ludzie mówili o swoich pasjach z taką zawziętością. Może po prostu Kenneth był…. Zbyt długo odizolowany od ludzi, którzy żeglugą się nie parali i stąd jego podejście. Powinien dać mu szansę.
- Słyszałem różne historie, matka opowiada mi o nich w końcu…. poniekąd wychowała się w tej marinie. Na pewno żałuje, że poszedłem w stronę opieki nad magicznymi stworzeniami i zajmowania się smokami, chociaż ma nadzieję, że płynąca w moich żyłach krew Traversów da o sobie znać w odpowiednim momencie. – dodał nieco łagodniej, opierając się plecami o drewno. Statek wyglądał w porcie tak swobodnie, nie na takiego, którymi mogły targać niebezpieczne fale, a sztorm omal nie przewrócił go i nie posłał na dno. Wyobrażał sobie ten dźwięk, jaki wydawało drewno, skrzypiący, jakby wyło błagając o litość.
- Znajdę, Niestety, muszę jeszcze przetrwać sabat… – wywrócił oczami. To jest właśnie ta gorsza strona bycia Lordem, bynajmniej dla niego. Jak on nie znosił tych wszystkich wydarzeń towarzyskich, dla niego to nadal koszmar. – Sabaty bywają gorsze od rozwścieczonych smoków. – dodał, chcąc nieco rozluźnić atmosferę. Zdecydowanie wolał Socharisa w słabym humorze, niżeli tańczenie i wdawanie się w dyskusje, na które nie miał ochoty. – Jeśli nie wymaga to obecności na statku, mogę zaprosić Cię do Rezerwatu Albionów, mam pewne stare mapy, które mógłbyś pomóc mi…. Zrozumieć. – mruknął po chwili namysłu. Kenneth nie musiał wiedzieć o co w nich chodziło, ważne, aby powiedział mu co z czym się na nich je. Na pewno trochę się na tym znał.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Wychodziło na to, że będą na siebie skazani przez jakiś czas; zresztą takie miał rozkazy, a czas kiedy Brzask był w remoncie należało wykorzystać ten czas i lepiej poznać wymuskanego lorda nim będą na siebie skazani przez jakiś czas, w małej przestrzeni na statku. Fakt, że kiedyś pływał dawało nadzieję, że nie będzie się wszystkim zachwycał albo o każdą pierdołę pytał w czasie rejsu. W trakcie żeglugi bywały momenty kiedy statek płynął niespiesznie i można było chwilę pozbijać bąki, a były też takiego kiedy każdy uwijał się jak w ukropie byle statek płynął dalej.
-Oceania? – Zagadnął zaskoczony. Znał ten statek, nigdy nie pływał ale widział .-Wspaniała fregata, osiągała dwanaście węzłów. Raczej już nie pływa tak często jak kiedyś.
Rosier był przecież pół Traversem, nie powinien o tym zapominać. Może miał w sobie coś z ich iskry i zaciętości? Lady Diana była upartą kobietą i choć nie miał okazji poznać jej osobiście to po tym jak uparcie nie chciała odstąpić od wspierania Kennetha nabrał do niej odrobiny szacunku. Słysząc o sabacie prychnął cicho – to akurat mógł sobie wyobrazić. Na pewno był tam blichtr i pełen splendor, ociekające złotem sufity, kobiety w bogatych sukniach, otoczone zapachami perfum. Za wysokie dla niego progi i choć chciałby zobaczyć owe widowisko zaraz by go wykopali za to, że łamie etykietę samym swoim nazwiskiem. Ważne, że jednak udało się im ustalić kolejny termin spotkania, będzie mógł przygotować pewne… zadania dla lorda sprawdzając czy jest na cztery łapy kuty, a może jedynie opowiada o smokach, a sam nie miewał z nimi styczności; blizna na dłoni zaś jest jednorazowym wypadkiem kiedy delikatne panisko przeceniło swoje możliwości. Choć opuścił trochę gardę to nie mógł jeszcze przekonać się do czarodzieja.
-Wymaga obecności na statku, ciężko wytłumaczyć co to fok bez pokazania go – Spojrzał znacząco na Mathieu i dodał.-Mogę jednak wybrać się również do rezerwatu i zobaczyć te mapy.
I tak do stycznia stali w porcie, nie miał nic innego do roboty, choć teraz miał wrócić do domu i bił się z myślami czy powiedzieć matce o tym, że spotkał przyrodniego brata. I czy chciał coś z tym fantem zrobić. –Na dziś to wszystko lordzie Rosier. Proszę wysłać do Dover, do portu sowę z informacją kiedy masz czas na pierwsze nauki. Tym czasem czas na mnie.
Ponownie zasalutował, choć tym razem bardziej mrawo po czym wyminął brata, by jeszcze obejrzeć się przez ramię i rzucić od niechcenia. –A.. i proszę pozdrowić ode mnie lady Dianę Rosier. – Wypowiadając te słowa w kąciku jego ust zadrgał kpiarski uśmiech, po czym szybkim krokiem opuścił marinę aby się deportować do siebie.
|zt
-Oceania? – Zagadnął zaskoczony. Znał ten statek, nigdy nie pływał ale widział .-Wspaniała fregata, osiągała dwanaście węzłów. Raczej już nie pływa tak często jak kiedyś.
Rosier był przecież pół Traversem, nie powinien o tym zapominać. Może miał w sobie coś z ich iskry i zaciętości? Lady Diana była upartą kobietą i choć nie miał okazji poznać jej osobiście to po tym jak uparcie nie chciała odstąpić od wspierania Kennetha nabrał do niej odrobiny szacunku. Słysząc o sabacie prychnął cicho – to akurat mógł sobie wyobrazić. Na pewno był tam blichtr i pełen splendor, ociekające złotem sufity, kobiety w bogatych sukniach, otoczone zapachami perfum. Za wysokie dla niego progi i choć chciałby zobaczyć owe widowisko zaraz by go wykopali za to, że łamie etykietę samym swoim nazwiskiem. Ważne, że jednak udało się im ustalić kolejny termin spotkania, będzie mógł przygotować pewne… zadania dla lorda sprawdzając czy jest na cztery łapy kuty, a może jedynie opowiada o smokach, a sam nie miewał z nimi styczności; blizna na dłoni zaś jest jednorazowym wypadkiem kiedy delikatne panisko przeceniło swoje możliwości. Choć opuścił trochę gardę to nie mógł jeszcze przekonać się do czarodzieja.
-Wymaga obecności na statku, ciężko wytłumaczyć co to fok bez pokazania go – Spojrzał znacząco na Mathieu i dodał.-Mogę jednak wybrać się również do rezerwatu i zobaczyć te mapy.
I tak do stycznia stali w porcie, nie miał nic innego do roboty, choć teraz miał wrócić do domu i bił się z myślami czy powiedzieć matce o tym, że spotkał przyrodniego brata. I czy chciał coś z tym fantem zrobić. –Na dziś to wszystko lordzie Rosier. Proszę wysłać do Dover, do portu sowę z informacją kiedy masz czas na pierwsze nauki. Tym czasem czas na mnie.
Ponownie zasalutował, choć tym razem bardziej mrawo po czym wyminął brata, by jeszcze obejrzeć się przez ramię i rzucić od niechcenia. –A.. i proszę pozdrowić ode mnie lady Dianę Rosier. – Wypowiadając te słowa w kąciku jego ust zadrgał kpiarski uśmiech, po czym szybkim krokiem opuścił marinę aby się deportować do siebie.
|zt
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| stąd
Pod czapką i skrywanymi przez nią jasnymi puklami aż roiło się od myśli. To, że lady Junona Travers mogła przebywać tak daleko od rodzinnego Norfolk bez opieki męskiego krewnego (z perspektywy Valerie ciężko było określić jej wiek, założyła więc, że mogła być albo młodą żoną, albo panną na wydaniu) samo w sobie stanowiło okoliczność mogącą wznosić brwi w wyrazie zdziwienia. To, że na taką wyprawę ubrała s p o d n i e wołało już jednak o pomstę do największych autorytetów i mocy tego świata. Uczulona na modowe sprawki Valerie uznała ten detal za bardziej oburzający i wstrząsający niż to, że napotkali lady Travers nieprzytomną, leżącą twarzą w śniegu. Na całe szczęście towarzyszący jej Ramsey myślał bardziej trzeźwo. Czegóż to nie robi różnica płci i doświadczenia...
Trzeźwe myślenie Mulcibera nie tylko odwiodło śpiewaczkę od uznania damy za niebezpieczną rebeliantkę (po lekturze popularnych kobiecych pism takie skojarzenie nasuwało się samo na podstawie samej barwy włosów), ale także nakazało podjąć odpowiednie kroki do zabezpieczenia jej dobrobytu. Valeire postanowiła póki co dać posłuch swym myślom, które wobec rewelacyjnego pochodzenia (dotychczas) nieznajomej, próbowały wytłumaczyć tę sytuację na wszelkie możliwe sposoby. Uznała więc, że dama musiała zostać przez kogoś podstępnie zwabiona i zaatakowana. W innym przypadku jej wcześniejsi towarzysze pozostaliby przy niej i udzielili pomocy, czyż nie? Jeżeli więc był to zamach na arystokratkę, na córę Norfolk i Corbenic Castle... Przy odrobinie wyobraźni można było myśleć nawet o próbie przeprowadzenia wyjątkowo specyficznego zamachu stanu.
Nie jej jednak miejscem było ocenianie tego wszystkiego pod kątem politycznym. Zrobić to mieli ludzie znacznie od niej mądrzejsi oraz zaznajomieni ze zwyczajami spacerowymi lady Travers. Lord Manannan Travers został wyraźnie wskazany przez Mulcibera. Wiadomość miała zatem trafić do uszu własnych, nikogo innego.
Gdzie jednak szukać lorda Travers jak nie w porcie? To z morzem kojarzyli się wśród czarodziejskiego społeczeństwa, tego, które na salony nie miało wstępu, albo z racji niższego niż arystokratyczne pochodzenia dopuszczane było do nich z rzadka lub dla pełnienia określonej funkcji. Valerie jako śpiewaczka przywykła do bankietów, lecz miała delikatne wrażenie, że miast wybrać się na jej nadchodzący występ z okazji Dnia Zakochanych, lord Manannan wolałby chyba posłuchać szant.
Z nienaganną prezencją i srebrnym szalem powiewającym na wietrze Vanity stanowiła specyficzny element portowego krajobrazu. Z pewnością nie pasowała do tego miejsca, nawet pomimo stroju dobranego na pieszą wycieczkę. Słony wiatr muskał zaróżowione od mrozu poliki, gdy lewą dłonią próbowała utrzymać szal w miejscu tak, aby nie przysłaniał jej widoku. Musiała się skupić i odnaleźć lorda Travers, nie brała pod uwagę możliwości porażki.
Ostrożnie stąpała po kamieniach pokrywających wybrzeże, wreszcie dziękując sobie za porzucenie butów na obcasie i wybranie tych o grubszej i płaskiej podeszwie. Choć cierpiał na tym jej wzrost, przynajmniej była pewna, że nie złapie niespodziewanej kontuzji. Dotarłszy do początku pomalowanego na niebiesko pomostu, zatrzymała się w miejscu. Tylko jedna osoba mogła emanować tak wielką powagą i niemal namacalną aurą grozy. Valerie nabrała głębszy oddech, to nie czas na przepływ weny i zachwyt, upomniała się w myślach, po czym stanęła powoli na deskach mostu i starając się zachować jak najciszej (och, ostrzegawcze jęki desek zawsze źle się jej kojarzyły), podeszła do mężczyzny, zatrzymując się o dwa kroki od niego.
— Najszczersze wyrazy uszanowania dla sir Manannana Traversa — przemówiła miękko, niemal śpiewnie, jak miała to w zwyczaju. Gdy i jeżeli lord postanowił spojrzeć w jej kierunku, dygnęła przed nim z szacunkiem, zdradzającym zaawansowaną znajomość szlacheckiej etykiety. — Nazywam się Valerie Vanity i przybywam z polecenia pana Ramseya Mulciber — wolała postawić sprawę jasno jak najszybciej; nie zdziwiłaby się, gdyby człowiek takiej renomy i pozycji zirytował się prędko na zakłócanie mu spokoju przez jakąś nieznajomą kobietę. — Pragnę przeprosić za najście, lecz wieści, które przynoszę, nie mogą czekać — wystarczyło tylko przyjrzeć się jej minie, wsłuchać w dźwięczący szczerym smutkiem głos. Była naprawdę przejęta, coś takiego nie zdarzało się często. — W środkowoangielskim hrabstwie Warwickshire pan Mulciber i ja natknęliśmy się na lorda krewną, lady Junonę Travers.
Wdech i wydech, ostrożne wzniesienie spojrzenia — a wraz z nim, przez wzgląd na dzielącą ich różnicę wzrostu także i podbródka. Proszę mnie wysłuchać, to nie żart ni okrutny kawał, zdawały się prosić jasnoniebieskie tęczówki i iskry odbijanych promieni słonecznych, skromnie przeciskających się przez zachmurzone niebo.
Postanowiła zaryzykować i przestąpić krok do przodu. Dzięki temu mogła ściszyć głos na tyle, by być pewną, że trafi on wyłącznie do właściwych uszu.
— Lady Junona leżała nieprzytomna w śniegu, przebrana — chyba dla niepoznaki — za chłopca lub biedną kobietę. Chwilę przed tym, jak ją odnaleźliśmy, homenum revelio wskazało mi, że w okolicy była jeszcze jedna kobieta oraz jakiś mężczyzna. Tej dwójki nie daliśmy rady zidentyfikować, kobieta teleportowała się, mężczyzna prawdopodobnie zbiegł. Pan Mulciber — i ja, dzięki niemu — Prosi lorda o szybkie pojawienie się na miejscu. Zdaje się, że lady Junona potrzebuje pomocy uzdrowicielskiej.
A to wszystko wewnętrzna sprawa rodu Travers, której rozwiązania powinien podjąć się nie kto inny, jak ten, kto czyni sobie morza poddane.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trudno było nie zauważyć jej pojawienia się na pomoście – srebrny szal targany wiejącym od morza wiatrem przyciągał wzrok niczym osobliwa flaga zawieszona na maszcie samotnego statku, zamotany na szyi czarownicy tak niepasującej do portowego krajobrazu, że spoglądając w jej kierunku, Manannan zastanowił się przez moment, czy nie wyrzuciła jej tutaj teleportacyjna czkawka. I nie tylko on; zatrzymywały się na niej spojrzenia również innych, uwijający się w pośpiechu żeglarze znajdowali parę chwil na odwrócenie wzroku i przyjrzenie się starannemu ubiorowi, jasnej twarzy, łagodnym rysom; znajomym? Miał mgliste wrażenie, że gdzieś już ją kiedyś widział, nie wystarczyło mu jednak czasu, by nabrać co do tego pewności; możliwe, że była zwyczajnie do kogoś podobna – albo że jej postać mignęła mu na drukowanych w czarodziejskiej prasie fotografiach.
Obserwował ją przez chwilę kątem oka, nie podchodząc jednak bliżej – w pełni skupiając się na zawijającym właśnie do portu okręcie, należącym do jego wuja; czekał na jego powrót oraz na wieści, które miał ze sobą przywieźć, te płynące z najdalszych zakątków mórz – od których od dłuższego czasu był już odcięty. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni przebywał na lądzie tak długo, ściągany ku stabilnym brzegom coraz silniejszymi wichrami szalejącej nad Anglią wojny; jej opary otaczały go już niemal z każdej strony, szczelnie oplatając mury Corbenic Castle, zasnuwając myśli i dyktując bliższe i dalsze plany. Zdradzieccy poplecznicy Longbottoma rozplenili się już wszędzie, żerujące na nieuwadze grupy widywano i na terenie Norfolku, prawdopodobnie liczące na wydostanie się z kraju na pokładach cumujących w tutejszych portach statków. Wiedział, że mimo wzmocnionych kontroli niektórym się to udawało, i sama ta myśl mierziła go do głębi; dlatego starał się przebywać w porcie więcej niż dotychczas, poniekąd licząc na to, że sama jego obecność będzie wystarczającym przypomnieniem, że wzrok Traversów śledził transportowe szlaki uważnie – oraz że sprzeciwienie się im mogło nieść za sobą konsekwencje.
Mignięcie srebra na krawędzi pola widzenia znów zwróciło jego uwagę, zmuszając do oderwania spojrzenia od zarzucanej kotwicy, czy może – skłonił go do tego głos, rozbrzmiewający tuż obok, melodyjny jak u syreny, a jednocześnie na tyle donośny, że jakimś sposobem bez trudu przebił się ponad panujący na pomoście rozgardiasz. Manannan odwrócił się, nie kryjąc zaskoczenia związanego nie tylko z samą obecnością eleganckiej damy na błękitnych deskach portowego mola, ale też z faktem, że najwidoczniej jej pojawienie się nie było tak przypadkowe, jak początkowo mu się wydawało. Wymienione przez nią imię i nazwisko wybrzmiało w jego uszach dźwięcznie i miękko, i znów – jakby znajomo, nie zdążył jednak zastanowić się nad dopasowaniem personaliów do wspomnienia, gdyż Valerie Vanity mówiła dalej. – Pani Vanity – zdołał jedynie się wtrącić, w uprzejmym geście zsuwając z głowy kapitański kapelusz i kiwając w jej stronę, póki co jeszcze nie czując ukłucia niepokoju – choć przejęty ton głosu i padające na wstępie nazwisko Mulcibera być może powinno stanowić jakieś ostrzeżenie. Nie pytał, czy sprawa była pilna, wiedział, że tak; gdyby było inaczej, na jego parapecie zasiadłaby sowa. – Proszę mówić – polecił jej, wykonując jednocześnie przyzwalający gest dłonią – i bardzo szybko tego żałując, bo słysząc jej kolejne słowa, nie potrafił powstrzymać wydzierającego się z gardła, przepełnionego niedowierzaniem parsknięcia. – To niemożliwe. Niedorzeczne – odparł od razu, gotów odwrócić się na pięcie lub zganić stojącą przed nim kobietę za szkalowanie jego nazwiska i marnowanie czasu – ale coś w wybrzmiewających pomiędzy głoskami nutach kazało mu się zatrzymać.
Czy to naprawdę było niemożliwe?
Nie, odpowiedział sobie niemal natychmiast; wiedział przecież – docierały do niego zaniepokojone pogłoski o kolejnych zniknięciach, i o tym, że Junonie zdarzało się opuszczać zamek częściej, niż byłaby skłonna przyznać. Służba nie mówiła głośno o tych eskapadach, szepty niosły się jednak kamiennymi korytarzami wystarczająco donośnie, by zasiać niepewność; zdawał sobie w końcu sprawę ze wstydliwej przypadłości kuzynki, tej samej, która tak długo pozwalała jej trzymać się z dala od salonów. Przełknął ślinę, pocierając brodę; co zrobiła tym razem – i co, na wszystkie morskie sztormy, zaprowadziło ją do ogarniętego wojną Warwickshire? – Ktoś był tam z nią? – powtórzył, czując, jak za jego mostkiem rozpala się ogień; a więc nie była sama, miała pomoc – kogoś, kto z całą pewnością namówił ją do tej absurdalnej eskapady, może podstępem, może chciał uderzyć w najsłabszy punkt ich rodziny – a po wszystkim zostawił ją samą, nieprzytomną, w śniegu? Informację o przebraniu za chłopca puścił mimo uszu, nie wiedząc, co mógłby na to powiedzieć; całość nie składała mu się w nic sensownego, nie mieściła w głowie. – Wezwę uzdrowiciela – zadecydował, krótko kiwając głową. Przez moment chciał odruchowo zaczepić jednego z przebiegających pomostem marynarzy, posłać go do zamku, tak byłoby szybciej – ale wolał uniknąć zbędnych pytań; to nie była wieść, która powinna się roznieść – nie, dopóki nie uda mu się ustalić, co właściwie zaszło. – Proszę wskazać mi to miejsce – poprosił jeszcze, dłonią wskazując ku brzegowi – i ruszając w tamtym kierunku, upewniając się, że Valerie szła tuż obok.
| zt x2
Obserwował ją przez chwilę kątem oka, nie podchodząc jednak bliżej – w pełni skupiając się na zawijającym właśnie do portu okręcie, należącym do jego wuja; czekał na jego powrót oraz na wieści, które miał ze sobą przywieźć, te płynące z najdalszych zakątków mórz – od których od dłuższego czasu był już odcięty. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni przebywał na lądzie tak długo, ściągany ku stabilnym brzegom coraz silniejszymi wichrami szalejącej nad Anglią wojny; jej opary otaczały go już niemal z każdej strony, szczelnie oplatając mury Corbenic Castle, zasnuwając myśli i dyktując bliższe i dalsze plany. Zdradzieccy poplecznicy Longbottoma rozplenili się już wszędzie, żerujące na nieuwadze grupy widywano i na terenie Norfolku, prawdopodobnie liczące na wydostanie się z kraju na pokładach cumujących w tutejszych portach statków. Wiedział, że mimo wzmocnionych kontroli niektórym się to udawało, i sama ta myśl mierziła go do głębi; dlatego starał się przebywać w porcie więcej niż dotychczas, poniekąd licząc na to, że sama jego obecność będzie wystarczającym przypomnieniem, że wzrok Traversów śledził transportowe szlaki uważnie – oraz że sprzeciwienie się im mogło nieść za sobą konsekwencje.
Mignięcie srebra na krawędzi pola widzenia znów zwróciło jego uwagę, zmuszając do oderwania spojrzenia od zarzucanej kotwicy, czy może – skłonił go do tego głos, rozbrzmiewający tuż obok, melodyjny jak u syreny, a jednocześnie na tyle donośny, że jakimś sposobem bez trudu przebił się ponad panujący na pomoście rozgardiasz. Manannan odwrócił się, nie kryjąc zaskoczenia związanego nie tylko z samą obecnością eleganckiej damy na błękitnych deskach portowego mola, ale też z faktem, że najwidoczniej jej pojawienie się nie było tak przypadkowe, jak początkowo mu się wydawało. Wymienione przez nią imię i nazwisko wybrzmiało w jego uszach dźwięcznie i miękko, i znów – jakby znajomo, nie zdążył jednak zastanowić się nad dopasowaniem personaliów do wspomnienia, gdyż Valerie Vanity mówiła dalej. – Pani Vanity – zdołał jedynie się wtrącić, w uprzejmym geście zsuwając z głowy kapitański kapelusz i kiwając w jej stronę, póki co jeszcze nie czując ukłucia niepokoju – choć przejęty ton głosu i padające na wstępie nazwisko Mulcibera być może powinno stanowić jakieś ostrzeżenie. Nie pytał, czy sprawa była pilna, wiedział, że tak; gdyby było inaczej, na jego parapecie zasiadłaby sowa. – Proszę mówić – polecił jej, wykonując jednocześnie przyzwalający gest dłonią – i bardzo szybko tego żałując, bo słysząc jej kolejne słowa, nie potrafił powstrzymać wydzierającego się z gardła, przepełnionego niedowierzaniem parsknięcia. – To niemożliwe. Niedorzeczne – odparł od razu, gotów odwrócić się na pięcie lub zganić stojącą przed nim kobietę za szkalowanie jego nazwiska i marnowanie czasu – ale coś w wybrzmiewających pomiędzy głoskami nutach kazało mu się zatrzymać.
Czy to naprawdę było niemożliwe?
Nie, odpowiedział sobie niemal natychmiast; wiedział przecież – docierały do niego zaniepokojone pogłoski o kolejnych zniknięciach, i o tym, że Junonie zdarzało się opuszczać zamek częściej, niż byłaby skłonna przyznać. Służba nie mówiła głośno o tych eskapadach, szepty niosły się jednak kamiennymi korytarzami wystarczająco donośnie, by zasiać niepewność; zdawał sobie w końcu sprawę ze wstydliwej przypadłości kuzynki, tej samej, która tak długo pozwalała jej trzymać się z dala od salonów. Przełknął ślinę, pocierając brodę; co zrobiła tym razem – i co, na wszystkie morskie sztormy, zaprowadziło ją do ogarniętego wojną Warwickshire? – Ktoś był tam z nią? – powtórzył, czując, jak za jego mostkiem rozpala się ogień; a więc nie była sama, miała pomoc – kogoś, kto z całą pewnością namówił ją do tej absurdalnej eskapady, może podstępem, może chciał uderzyć w najsłabszy punkt ich rodziny – a po wszystkim zostawił ją samą, nieprzytomną, w śniegu? Informację o przebraniu za chłopca puścił mimo uszu, nie wiedząc, co mógłby na to powiedzieć; całość nie składała mu się w nic sensownego, nie mieściła w głowie. – Wezwę uzdrowiciela – zadecydował, krótko kiwając głową. Przez moment chciał odruchowo zaczepić jednego z przebiegających pomostem marynarzy, posłać go do zamku, tak byłoby szybciej – ale wolał uniknąć zbędnych pytań; to nie była wieść, która powinna się roznieść – nie, dopóki nie uda mu się ustalić, co właściwie zaszło. – Proszę wskazać mi to miejsce – poprosił jeszcze, dłonią wskazując ku brzegowi – i ruszając w tamtym kierunku, upewniając się, że Valerie szła tuż obok.
| zt x2
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
| 16 marca
Echa wystrzałów i wybuchów nie ucichły jeszcze w jego głowie, gdy przekraczał progi rodowego zamku, z niewyjaśnionego powodu po raz pierwszy w życiu nie odnajdując ukojenia za grubymi, kamiennymi murami. Trudno mu było uwierzyć, że minęło zaledwie kilkanaście godzin, odkąd je opuścił – o poranku wybierając się w podróż do Felixstowe, do fortu – teraz straszącego zniszczoną konstrukcją wyszczerbionych bastionów, dymem zasnuwającym ciemniejące stopniowo niebo, pustymi wrakami mugolskich pojazdów… i kompletnym brakiem ciał, jeszcze do niedawna zaścielających pole bitwy. Trudno mu było wypchnąć je spod powiek, wizję setek inferiusów, martwych oczodołów skierowanych w stronę miasteczka, poranionych kończyn powłóczących po skąpanej w krwi ziemi; do teraz nie wiedział, dlaczego go nie zaatakowały – wymijając go tak, jak gdyby go nie zauważyły, choć znajdował się tuż obok, zagoniony w ślepy zaułek wybiegającego w morze pomostu, ranny, ze strzaskanym kolanem, zbyt zmęczony, by uciec po raz kolejny. Wystarczyłoby, by pokonały kilka metrów dzielących go od krawędzi makabrycznego pochodu, a jednak – pozostał bezpieczny, chroniony magią, której pochodzenia nie rozumiał, ale której obecności nie był w stanie zaprzeczyć – zwłaszcza teraz, gdy znalazł się sam na sam z własnymi myślami, z ciałem jakby goszczącym kogoś innego, z myślami napiętnowanymi kakofonią celtyckich szeptów, które – choć ucichły wraz z rozwianiem się ciemności – zagnieździły się w jego pamięci, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Czuł je – tuż obok, przy sobie, w sobie, wyczuwał ich obecność w sposób tak samo namacalny, jak towarzysząca mu od czasu do czasu zjawa Earwyna – z tym, że tym razem dziwnego uczucia nie było w stanie zagłuszyć ani towarzystwo żywych, ani wypity w Mantykorze alkohol, ani ból promieniujący od rozoranego kulą ramienia czy strzaskanego kolana.
Tracił zmysły?
Był tego niemal pewien, dlatego gdy po raz pierwszy dostrzegł na horyzoncie granatowe żagle i czarny kadłub Morgawra, uznał to za przywidzenie; wytwór zmęczonego umysłu, z jakiegoś powodu przywołującego z pamięci obraz pierwszego okrętu, na jakim kiedykolwiek było mu dane wyprawić się w nieznane. Od miesięcy nieobecnego w rodowym porcie, podbijającego zamorskie krainy wraz ze stojącym u steru kapitanem; czy wschodnie wiatry mogły przygnać Salazara do domu? Przetarł oczy, zmęczone, ledwie ratujące się przed zakryciem ciążącymi niemożliwie powiekami, jednak bez względu na to, ile razy odwracałby wzrok, statek wciąż tam był – przybliżając się z każdą mijającą minutą, pozwalając na wydobycie detali z ukształtowanego w sylwetkę morskiego potwora galionu, na dostrzeżenie uwijających się na pokładzie marynarzy, których krzyki prawie już docierały do mariny, niosąc się donośnie w wieczornym powietrzu.
W samą porę?
Opuścił zamek bez większego zastanowienia, kierując się prosto do portu – niezrażony uciążliwym utykaniem na lewą stronę, jeszcze nieprzyzwyczajony do rzeźbionej laski tkwiącej w dłoni. Nagląca potrzeba snu chwilowo go opuściła, odgoniona uderzeniem rześkiego wiatru i trudnej do uchwycenia ekscytacji, przywodzącej na myśl dni, w których jako nastolatek wyglądał z okien zamku nadpływających okrętów; dzisiaj przyzwyczaił się już do tego widoku, jednak nadpłynięcie Morgawra nie należało do codzienności – powodując w porcie większe niż zazwyczaj poruszenie, w którego środku się znalazł, docierając na miejsce w momencie, w którym potężny okręt dobijał do brzegu, a opuszczony trap uderzył w wysłużone deski długiego pomostu. Skierował się właśnie tam, zaczepiając pierwszego żeglarza, który opuścił pokład, młodzieńca z twarzą ogorzałą od wiatru i liną zaciśniętą w spracowanych dłoniach. – Hej, ty! Gdzie jest twój kapitan? – zapytał; zaskoczenie malujące się na twarzy marynarza przypomniało mu, jak źle wyglądał, dopiero co wydostawszy się z samego środka bitwy – nie zwracał jednak uwagi na jego reakcję, przenosząc wzrok na statek i wśród przemieszczających się po pokładzie sylwetek starając się dostrzec tę jedną, należącą do jego wuja. Bo skoro Morgawr był tutaj – to musiał być tutaj i on.
Echa wystrzałów i wybuchów nie ucichły jeszcze w jego głowie, gdy przekraczał progi rodowego zamku, z niewyjaśnionego powodu po raz pierwszy w życiu nie odnajdując ukojenia za grubymi, kamiennymi murami. Trudno mu było uwierzyć, że minęło zaledwie kilkanaście godzin, odkąd je opuścił – o poranku wybierając się w podróż do Felixstowe, do fortu – teraz straszącego zniszczoną konstrukcją wyszczerbionych bastionów, dymem zasnuwającym ciemniejące stopniowo niebo, pustymi wrakami mugolskich pojazdów… i kompletnym brakiem ciał, jeszcze do niedawna zaścielających pole bitwy. Trudno mu było wypchnąć je spod powiek, wizję setek inferiusów, martwych oczodołów skierowanych w stronę miasteczka, poranionych kończyn powłóczących po skąpanej w krwi ziemi; do teraz nie wiedział, dlaczego go nie zaatakowały – wymijając go tak, jak gdyby go nie zauważyły, choć znajdował się tuż obok, zagoniony w ślepy zaułek wybiegającego w morze pomostu, ranny, ze strzaskanym kolanem, zbyt zmęczony, by uciec po raz kolejny. Wystarczyłoby, by pokonały kilka metrów dzielących go od krawędzi makabrycznego pochodu, a jednak – pozostał bezpieczny, chroniony magią, której pochodzenia nie rozumiał, ale której obecności nie był w stanie zaprzeczyć – zwłaszcza teraz, gdy znalazł się sam na sam z własnymi myślami, z ciałem jakby goszczącym kogoś innego, z myślami napiętnowanymi kakofonią celtyckich szeptów, które – choć ucichły wraz z rozwianiem się ciemności – zagnieździły się w jego pamięci, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Czuł je – tuż obok, przy sobie, w sobie, wyczuwał ich obecność w sposób tak samo namacalny, jak towarzysząca mu od czasu do czasu zjawa Earwyna – z tym, że tym razem dziwnego uczucia nie było w stanie zagłuszyć ani towarzystwo żywych, ani wypity w Mantykorze alkohol, ani ból promieniujący od rozoranego kulą ramienia czy strzaskanego kolana.
Tracił zmysły?
Był tego niemal pewien, dlatego gdy po raz pierwszy dostrzegł na horyzoncie granatowe żagle i czarny kadłub Morgawra, uznał to za przywidzenie; wytwór zmęczonego umysłu, z jakiegoś powodu przywołującego z pamięci obraz pierwszego okrętu, na jakim kiedykolwiek było mu dane wyprawić się w nieznane. Od miesięcy nieobecnego w rodowym porcie, podbijającego zamorskie krainy wraz ze stojącym u steru kapitanem; czy wschodnie wiatry mogły przygnać Salazara do domu? Przetarł oczy, zmęczone, ledwie ratujące się przed zakryciem ciążącymi niemożliwie powiekami, jednak bez względu na to, ile razy odwracałby wzrok, statek wciąż tam był – przybliżając się z każdą mijającą minutą, pozwalając na wydobycie detali z ukształtowanego w sylwetkę morskiego potwora galionu, na dostrzeżenie uwijających się na pokładzie marynarzy, których krzyki prawie już docierały do mariny, niosąc się donośnie w wieczornym powietrzu.
W samą porę?
Opuścił zamek bez większego zastanowienia, kierując się prosto do portu – niezrażony uciążliwym utykaniem na lewą stronę, jeszcze nieprzyzwyczajony do rzeźbionej laski tkwiącej w dłoni. Nagląca potrzeba snu chwilowo go opuściła, odgoniona uderzeniem rześkiego wiatru i trudnej do uchwycenia ekscytacji, przywodzącej na myśl dni, w których jako nastolatek wyglądał z okien zamku nadpływających okrętów; dzisiaj przyzwyczaił się już do tego widoku, jednak nadpłynięcie Morgawra nie należało do codzienności – powodując w porcie większe niż zazwyczaj poruszenie, w którego środku się znalazł, docierając na miejsce w momencie, w którym potężny okręt dobijał do brzegu, a opuszczony trap uderzył w wysłużone deski długiego pomostu. Skierował się właśnie tam, zaczepiając pierwszego żeglarza, który opuścił pokład, młodzieńca z twarzą ogorzałą od wiatru i liną zaciśniętą w spracowanych dłoniach. – Hej, ty! Gdzie jest twój kapitan? – zapytał; zaskoczenie malujące się na twarzy marynarza przypomniało mu, jak źle wyglądał, dopiero co wydostawszy się z samego środka bitwy – nie zwracał jednak uwagi na jego reakcję, przenosząc wzrok na statek i wśród przemieszczających się po pokładzie sylwetek starając się dostrzec tę jedną, należącą do jego wuja. Bo skoro Morgawr był tutaj – to musiał być tutaj i on.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Port
Szybka odpowiedź