Sala Burz
AutorWiadomość
First topic message reminder :


Sala Burz
Jeden z przeznaczonych dla gości salonów posiadłości Chaeau Rose, obszerny elegancki pokój wyłożony jedwabnym dywanem w orientalne wzory, podobnie jak reszta wnętrz urządzona w jasnym, delikatnym francuskim stylu. Stoliki pomiędzy krzesłami są dość wysokie, by można podać na nich przekąski, jednak nie dość szerokie, by mogły zastąpić jadalnię. Widok z przestronnych okien nie pada jednak na kwieciste ogrody Rosierów, a na morską wodę, nad którą czasem pojawiają się smoki. We wschodnim skrzydle, gdzie mieści się Sala Burz, najmocniej odczuwalne są efekty sztormów - stąd zwyczajowa nazwa pokoju.
Ponaglenie o odpowiedź na pytanie puściła mimo uszu nie po to, by podpuszczać ciekawość Śmierciożerczyni, ale dlatego, że nadal nie była ze sobą szczera. Jeszcze w maju liczyła na ułożenie myśli, zrozumienie czego tak naprawdę chce i którą drogą chce dalej podążać. Nie przewidziała nieszczęśliwych wypadków, które zatrzymały ją w miejscu i kazały cofnąć o krok. Czy w innym przypadku byłyby już ze sobą bliżej? A może do tej szczerej rozmowy nigdy by nie doszło?
Już zdążyła przywyknąć, że zaprzeczanie słowom Deirdre w kwestii opinii i uczuć Tristana nie przynosi żadnego rezultatu. Fanatyzm czarownicy kuł w oczy, zmuszał do zastanowienia. Madame Mericourt nie pozowała na silną kobietę, tylko nią była. Co więc zrobił Tristan, by tak ją do siebie przywiązać? Zasznurowała usta, zostawiając dalsze słowa dla siebie. Może któregoś dnia Deirdre przejrzy na oczy.
- Dla mnie jesteś pierwszą - wyznała połowiczną prawdę, o czym Śmierciożerczyni nie mogła wiedzieć. Wspomnienie lady Black przychodziło Evandrze z coraz mniejszym trudem, bez większego żalu. Mimo iż ją zraniła, nadal się przyjaźniły, ale romantyczne uczucie przygasło. Niezasklepiona w sercu dziura domagała się uwagi, szczerości, czułego traktowania. Choć dotąd Deirdre swoją złością i gorącymi pocałunkami zapełniała wyłącznie potrzebę atencji, tak dziś, zupełnie nieświadomie, wręczała i resztę. - Czy w ten sposób mogę odpowiedzieć na twoje pytanie? - No bo jak inaczej mówić na głos o tym, co zakazane, o uczuciach, czy pragnieniach? Wodziła wzrokiem po rysach czarownicy, na zbyt długo zatrzymując się przy jej wargach. Powstrzymywała pragnienie bliskości, nie chcąc by nadała ich spotkaniu mniej poważnego wydźwięku. Zamierzała ją dzisiaj przekonać, nie zaś zmanipulować.
”Nie chcę”, z namaszczeniem przyjęła wypowiedziane ściszonym głosem wyznanie, doskonale je rozumiejąc. Przecież też nie chciała kłócić się z Deirdre, odczuwana zazdrość wcale nie odeszła w zapomnienie, nadal nie do końca chciała widzieć Tristana w objęciach innej - poza nią. Posłuchała rady przyjaciółki, jak obie stwierdziły, nazbyt mocno biorąc ją sobie do serca, lecz teraz wcale tego nie żałowała. - Chciałabym się podpisać pod wspaniałomyślną empatią, ale nie sądzę, że nadal mogę, czerpiąc z tego przyjemność dla siebie. - Czy naprawdę musiała mówić o tym na głos? Przyznać, że już bez rumieńca wstydu wracała myślami do ich spotkań? Jak wieczorem w półmroku sennych pieleszy oddawała się przyjemności, myśląc właśnie o niej? Postanawiając o nauce zaklęć obronnych, Deirdre była pierwszą, która nasunęła się jej na myśl. W oczach Evandry była ona tą, która wyłamuje się poza wyznaczone schematy, chce zaistnieć w męskim świecie i dociera doń z powodzeniem. Nawet jeśli ta droga rozpoczęła się w dusznych pokojach Wenus, ciężko pracowała, by znaleźć się tu, gdzie była się dziś. - Dam ci tyle czasu, ile potrzebujesz. - Szukała jej wzroku, by spojrzeniem przekazać to, czego nie potrafią słowa. - Ale też wierzę, iż nie pozwolisz mi długo czekać. - Uśmiechnęła się szerzej, przyjmując szczerość i dzieląc się własną. Takiego przełomowego momentu oczekiwała, starając się nazbyt nie naciskać, zostawić przestrzeń do oddechu. Zdołała oswoić ją na tyle, aby odsłoniła kilka masek, dała się poznać z innej, niż oficjalna, strony. Czuła, że pod tą fasadą kryje się potrzeba bliskości, a lady Rosier chciała do niej dotrzeć, zrozumieć.
Już zdążyła się uśmiechnąć na grymaśne słowa Deirdre, kiedy oddech zatrzymał się w jej piersi. Na propozycję o wezwanie uzdrowiciela pokręciła tylko przecząco głową. Atak w płucach zdarzał się rzadko - był krótki, ale gwałtowny. Z błękitnych oczu popłynęły łzy, naznaczyły policzki i materiał jasnej bluzki. Evandra wsparła się na ramieniu Śmierciożerczyni i dotarłszy na sofę ukryła twarz w dłoniach. W głowie zadźwięczała stara myśl - czy wreszcie nadszedł ten moment, wyczekiwany z mieszaniną ciekawości i strachu? Zgadzała się ze stłumionymi, jakby pochodzącymi znad tafli wody słowami Deirdre, nie chciała tu dziś umrzeć. Wola walki zapłonęła już w niej na nowo, w takim momencie poddanie się nie było opcją.
Wreszcie ściskający pierś skurcz osłabł, pozwalając na moment złapać oddech. Oczy łapały ostrość, a kotłujące się w brzuchu mdłości stały się mniej dokuczliwe. Półwila chwyciła dłoń czarownicy i lekko zacisnęła palce.
- Spokojnie, nie umrę - odparła zduszonym głosem. Drżącymi dłońmi wytarła usta chusteczką i złożyła ją na dwa razy, by ukryć plamy krwi. - Jeszcze… - Gorzki żart, którego nie mogła sobie oszczędzić. Przesuwając językiem po zębach nadal czuła metaliczny posmak. - To serpentyna, Od kiedy pamiętam choroba osłabia moje ciało. Nigdy nie wiadomo który z ataków będzie ostatnim - wyjaśniła lekkim, jak na zaistniałą sytuację tonem. - Podczas ciąży częściej daje o sobie znać. Przepraszam, że byłaś tego świadkiem. - Nienaganna prezencja, zawsze obecny uśmiech, nie okazywać słabości ani gorszego humoru - o stanie choroby nie wspominając. Pamiętała dzień na pierwszym roku Hogwartu, kiedy serpentyna zaatakowała na lekcji latania. Krztusząc się krwią spadła z wysokości, wprawiając tym wszystkich w zdumienie, ale i strach. Oczami wyobraźni wciąż widziała wlepione w siebie ciekawskie spojrzenia, czuła ciężar niezadanych pytań. To przez niezrozumienie przez długi czas rówieśnicy stronili od jej towarzystwa, niechętni kontaktu z tą dziwną od Lestrange. Pisma do rodziców, usilne prośby o nieodsyłanie do Thorness Manor; Evandra pragnęła być taka, jaka jak inni. Choroba miała odebrać jej życie, lecz nie mogła dopuścić do tego, by pozbawiła ją także szczęścia. - Podałabyś mi proszę wody? - Serce z wolna wracało do równego rytmu, oddech stał się mniej urywany. Półwila wyprostowała się na sofie i uniosła wzrok na Deirdre, wskazując wolną dłonią w kierunku stojącej na pobliskim stoliku karafki.
Już zdążyła przywyknąć, że zaprzeczanie słowom Deirdre w kwestii opinii i uczuć Tristana nie przynosi żadnego rezultatu. Fanatyzm czarownicy kuł w oczy, zmuszał do zastanowienia. Madame Mericourt nie pozowała na silną kobietę, tylko nią była. Co więc zrobił Tristan, by tak ją do siebie przywiązać? Zasznurowała usta, zostawiając dalsze słowa dla siebie. Może któregoś dnia Deirdre przejrzy na oczy.
- Dla mnie jesteś pierwszą - wyznała połowiczną prawdę, o czym Śmierciożerczyni nie mogła wiedzieć. Wspomnienie lady Black przychodziło Evandrze z coraz mniejszym trudem, bez większego żalu. Mimo iż ją zraniła, nadal się przyjaźniły, ale romantyczne uczucie przygasło. Niezasklepiona w sercu dziura domagała się uwagi, szczerości, czułego traktowania. Choć dotąd Deirdre swoją złością i gorącymi pocałunkami zapełniała wyłącznie potrzebę atencji, tak dziś, zupełnie nieświadomie, wręczała i resztę. - Czy w ten sposób mogę odpowiedzieć na twoje pytanie? - No bo jak inaczej mówić na głos o tym, co zakazane, o uczuciach, czy pragnieniach? Wodziła wzrokiem po rysach czarownicy, na zbyt długo zatrzymując się przy jej wargach. Powstrzymywała pragnienie bliskości, nie chcąc by nadała ich spotkaniu mniej poważnego wydźwięku. Zamierzała ją dzisiaj przekonać, nie zaś zmanipulować.
”Nie chcę”, z namaszczeniem przyjęła wypowiedziane ściszonym głosem wyznanie, doskonale je rozumiejąc. Przecież też nie chciała kłócić się z Deirdre, odczuwana zazdrość wcale nie odeszła w zapomnienie, nadal nie do końca chciała widzieć Tristana w objęciach innej - poza nią. Posłuchała rady przyjaciółki, jak obie stwierdziły, nazbyt mocno biorąc ją sobie do serca, lecz teraz wcale tego nie żałowała. - Chciałabym się podpisać pod wspaniałomyślną empatią, ale nie sądzę, że nadal mogę, czerpiąc z tego przyjemność dla siebie. - Czy naprawdę musiała mówić o tym na głos? Przyznać, że już bez rumieńca wstydu wracała myślami do ich spotkań? Jak wieczorem w półmroku sennych pieleszy oddawała się przyjemności, myśląc właśnie o niej? Postanawiając o nauce zaklęć obronnych, Deirdre była pierwszą, która nasunęła się jej na myśl. W oczach Evandry była ona tą, która wyłamuje się poza wyznaczone schematy, chce zaistnieć w męskim świecie i dociera doń z powodzeniem. Nawet jeśli ta droga rozpoczęła się w dusznych pokojach Wenus, ciężko pracowała, by znaleźć się tu, gdzie była się dziś. - Dam ci tyle czasu, ile potrzebujesz. - Szukała jej wzroku, by spojrzeniem przekazać to, czego nie potrafią słowa. - Ale też wierzę, iż nie pozwolisz mi długo czekać. - Uśmiechnęła się szerzej, przyjmując szczerość i dzieląc się własną. Takiego przełomowego momentu oczekiwała, starając się nazbyt nie naciskać, zostawić przestrzeń do oddechu. Zdołała oswoić ją na tyle, aby odsłoniła kilka masek, dała się poznać z innej, niż oficjalna, strony. Czuła, że pod tą fasadą kryje się potrzeba bliskości, a lady Rosier chciała do niej dotrzeć, zrozumieć.
Już zdążyła się uśmiechnąć na grymaśne słowa Deirdre, kiedy oddech zatrzymał się w jej piersi. Na propozycję o wezwanie uzdrowiciela pokręciła tylko przecząco głową. Atak w płucach zdarzał się rzadko - był krótki, ale gwałtowny. Z błękitnych oczu popłynęły łzy, naznaczyły policzki i materiał jasnej bluzki. Evandra wsparła się na ramieniu Śmierciożerczyni i dotarłszy na sofę ukryła twarz w dłoniach. W głowie zadźwięczała stara myśl - czy wreszcie nadszedł ten moment, wyczekiwany z mieszaniną ciekawości i strachu? Zgadzała się ze stłumionymi, jakby pochodzącymi znad tafli wody słowami Deirdre, nie chciała tu dziś umrzeć. Wola walki zapłonęła już w niej na nowo, w takim momencie poddanie się nie było opcją.
Wreszcie ściskający pierś skurcz osłabł, pozwalając na moment złapać oddech. Oczy łapały ostrość, a kotłujące się w brzuchu mdłości stały się mniej dokuczliwe. Półwila chwyciła dłoń czarownicy i lekko zacisnęła palce.
- Spokojnie, nie umrę - odparła zduszonym głosem. Drżącymi dłońmi wytarła usta chusteczką i złożyła ją na dwa razy, by ukryć plamy krwi. - Jeszcze… - Gorzki żart, którego nie mogła sobie oszczędzić. Przesuwając językiem po zębach nadal czuła metaliczny posmak. - To serpentyna, Od kiedy pamiętam choroba osłabia moje ciało. Nigdy nie wiadomo który z ataków będzie ostatnim - wyjaśniła lekkim, jak na zaistniałą sytuację tonem. - Podczas ciąży częściej daje o sobie znać. Przepraszam, że byłaś tego świadkiem. - Nienaganna prezencja, zawsze obecny uśmiech, nie okazywać słabości ani gorszego humoru - o stanie choroby nie wspominając. Pamiętała dzień na pierwszym roku Hogwartu, kiedy serpentyna zaatakowała na lekcji latania. Krztusząc się krwią spadła z wysokości, wprawiając tym wszystkich w zdumienie, ale i strach. Oczami wyobraźni wciąż widziała wlepione w siebie ciekawskie spojrzenia, czuła ciężar niezadanych pytań. To przez niezrozumienie przez długi czas rówieśnicy stronili od jej towarzystwa, niechętni kontaktu z tą dziwną od Lestrange. Pisma do rodziców, usilne prośby o nieodsyłanie do Thorness Manor; Evandra pragnęła być taka, jaka jak inni. Choroba miała odebrać jej życie, lecz nie mogła dopuścić do tego, by pozbawiła ją także szczęścia. - Podałabyś mi proszę wody? - Serce z wolna wracało do równego rytmu, oddech stał się mniej urywany. Półwila wyprostowała się na sofie i uniosła wzrok na Deirdre, wskazując wolną dłonią w kierunku stojącej na pobliskim stoliku karafki.

show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Nalegała na nią, rozpaczliwie pragnąc ustanowienia jakichkolwiek ram ich relacji, lecz krótkie wyznanie wcale nie budowało wyraźnych ram, a wręcz przeciwnie, rozmywało chwiejne fundamenty, jakie - pełna niepewności i podejrzliwości - do tej pory budowała z okruchów zdrowego rozsądku. Zupełnie nie działającego w tej konkretnej sytuacji. Nic nie było takie, jakie powinno. Tristan nie był wiernym mężem, wzorem cnót, nestorem o nienagannej reputacji i nienaruszalnym kręgosłupie moralnym. Deirdre nie była interesowną kochanką, obliczającą bilans zysków i strat, pasożytującą na bogatym mentorze. A Evandra - nie była tylko klaczą rozpłodową, reagującą słusznym gniewem na wieść o wierności mężczyzny, który przysięgał jej wierność przed całym liczącym się światem. Wszystko to sprawiało, że Mericourt traciła rezon; w środku, bo na zewnątrz ciągle, w coraz bardziej zauważalnej, chaotycznej panice, starała się go utrzymać, mając naiwną nadzieję, że w jakiś sposób przybrana maska władczości i obojętności przykryje wylewające się na zewnątrz uczucia.
Głównie - zdziwienie. Dla mnie jesteś pierwszą. Pierwszą - kim? Na usta cisnęła się odruchowa riposta, pierwszą kochanką Tristana, o której wiesz? pierwszą kurwą, jaka zdołała umknąć przed twoim ogniem?, lecz drapieżność z początku spotkania prawie zniknęła, pozostawiając Śmierciożerczynię niemal nagą. Dezorientacja zakwitła na jej twarzy, brwi zmarszczyły się, a spojrzenie czarnych oczu stało się jeszcze bardziej przeszywające, jakby szukając fałszu w tym odważnym wyznaniu - nie, przyznaniu się. Czy się nie przesłyszała?
- Pierwszą...? - zawiesiła głos, być może wykazując się skrajną głupotą, licząc na skonkretyzowanie tego nie do końca zwerbalizowanego pytania. Pierwsza kobietą? W ten chory, wypaczony, wymagający leczenia sposób? Kolejna niespodzianka, warstwa szaleństwa, skryta pod pozorami półwilej perfekcji, obnażona teraz wprost, w pełnej krasie, podkreślonej tylko następnymi wstydliwymi słowami. Powinna to przewidzieć, zrozumieć, spodziewać się tego, napięcie narastające między nimi dwiema tworzyło się przecież powoli, rosło niczym prawdziwe uczucie, przeobrażało się, wyjątkowo uparte i silne ze strony Evandry. Czy to była odpowiedź, tak oczywista, i zarazem tak trudna do zauważenia dla Deirdre, ciągle doszukującej się wrogości, drugiego dna pełnego złych intencji? Czy działania półwili wcale nie były wynikiem pogardliwego planu zemsty? Pragnieniem zaspokojenia rozpustnych pragnień męża, by ten pozostał jej - choć w ten pokręcony sposób - wierny? Trudno było uwierzyć w prawdziwe intencje Evandry, choć teraz przynajmniej stały się w pewien sposób zrozumiałe. Poniekąd, nie przypuszczałaby, że podobna dewiacja sięga i najwyższych warstw społecznych, choć, na Merlina, czyż Lestrange'owie nie słynęli właśnie ze słabości opętanych urojeniami umysłów?
Milczenie, które między nimi zapadło, trwało długo, nawet jak na standardy Deirdre, czującej się komfortowo bez akompaniamentu słów. Wykazałaby się skrajną hipokryzją, gdyby wyznanie czarownicy ją obrzydziło; już dawno minęła ten etap, zdławiony w Wenus, które na dobre pozbawiło ją jakichkolwiek hamulców. Dobrze pamiętała, że początkowo saficzne spektakle wydawały się jej czymś skrajnie złym i wypaczonym, ale jej konserwatywne przekonania szybko uległu rozluźnieniu, zwłaszcza w cieniu przemocy, jakiej doznawała z męskich rąk. Te kobiece traktowały ją delikatniej i nawet jeśli nie cieszyła się wśród pozostałych kapłanek Wenus sympatią, to w tych krótkich momentach gry potrafiła odnaleźć spokój. Nie przyjemność, ta nadeszła dopiero z czasem. I bliskością innego rodzaju, bez odblasku sypiących się obok galeonów.
- Nie sądziłam, że jesteś... - zaczęła w końcu ostrożnie, dopiero teraz uświadamiając sobie, że do tej pory nieświadomie wykręcała sobie dłonie złożone na podołku. Uspokoiła je i zacisnęła usta, nie wiedząc właściwie, jak skategoryzować Evandrę. Była...szalona? Spaczona? Niemoralna? Chora? Była safonką, trybadką, zagubioną w swoich pragnieniach młodą kobietą? A może była po prostu sobą, szukającą zaspokojenia wzbudzonej przez Rosiera żądzy w każdym pięknym ciele? - Tristan wiedział?- dopytała, powoli uzupełniając kolejne elementy układanki. Tak, to tłumaczyło jego pozbawioną zazdrości reakcję, nie traktował słabości żony poważnie, widocznie do tej pory ta nie ujawniła się w zagrażający - ich związkowi i reputacji - sposób. I oby tak pozostało, ich sekret był bezpieczny, teraz we troje nieśli jego słodki ciężar. - To nie jest podstęp, prawda? - spytała ostatni raz, jak zwykle potrzebując setek zapewnień dla swej nadwrażliwej ostrożności. Wyznanie Evandry wiele ułatwiało, lecz niektóre kwestie pozostały dzikie, nieprzewidywalne, komplikujące się. Wolałaby, by w grę nie wchodziły uczucia, te zawsze były najgorszym doradcą. Czyż teraz nie znalazła się w potrzasku? W nierównym kole przywiązania i pragnień, w jakim tylko ona pozostała tą zagubioną i pozbawioną sprawczości? Nie wiedziała przecież, czego potrzebuje, ile czasu musi upłynąć, nim zrzuci choć wierzchnią warstwę lęku i stałej gotowości na najgorsze. - To wszystko...Przejdzie ci, gdy mnie poznasz, tak naprawdę - powiedziała głucho, szczerze i zadziwiająco lojalnie, jakby pocieszająco. Nie nadawała się do miłości, tej zdrowej i pełnej wzajemnego szacunku, wolała przestrzec arystokratkę przed prawdą, jaka miała zawieść jej oczekiwania. Tristan miał rację, musiała mu to przyznać mimo bólu - w kurwieniu się nie miała sobie równych, w finezyjnym zabijaniu niewielu dotrzymało jej kroku, lecz poza tym co miała do zaoferowania? Niewiele, nie było jej jednak dane, by zabrnąć dalej w wir irytujących wątpliwości, krwawy kaszel przerwał wszystko w jednym momencie. Nieprzyjemne dźwięki, osłabienie, brak tchu; Deirdre zachowała stoicki spokój, chociaż każda sekunda ataku naprężała postronki pozornego opanowania. Lubiła obserwować cierpienie - lecz nie takie, już nie, krew i drżenie łopatek przestały cieszyć. Delikatnie dotknęła ramienia kobiety, tak, jakby ciężar jej ręki mógł dodać jej sił, poza tym pozostawała bezradna. Tuż przed podjęciem decyzji o wezwaniu służby kaszel zaczął ustawać, a w pomieszczeniu ponownie zapanowała cisza. Zwiastująca kolejną nowinę, tym razem tą złą, rozciągającą się groźną chmurą nad świetlistą aurą półwili. Serpentyna. Wspaniale. Jakie brzemienne w konsekwencje sekrety skrywała jeszcze lady doyenne?
- Naprawdę powinnaś się cieszyć, że Tristan nie przykuł cię do łóżka klątwą, na stałe - powiedziała cicho, spokojnie, na swój sposób okazując prawdziwe zaniepokojenie stanem szlachcianki. Nie znała szczegółów tej choroby, wiedziała jednak, że serpentyna jest poważna. Śmiertelnie. Doznała kolejnego objawienia, jeszcze dokładniej pojęła wściekłość i gniew Rosiera; Evandrze groziło więcej niż sądziła wcześniej, nie tylko ze strony szalonych terrorystów. - Chcesz w tym stanie rozwijać umiejętności magiczne? - zaczynała żałować propozycji nauki, teraz z zupełnie innych powodów. - Nie wątpię w twoją wewnętrzną siłę i odwagę, ale ciało niestety czasem wygrywa z umysłem i wolą. A przegrana w tym wypadku może kosztować za dużo - ją, ich, rodzinę nestorstwa, ba, całą szlachtę, rozkochaną mniej lub bardziej jawnie w przepięknej czarownicy. Przelotnie przesunęła dłonią po skrytym pod miękkim materiałem brzuchem półwili; sama nie czuła się w ciąży najlepiej, teraz pojmowała po części dlaczego, lecz jej życie nie było stale zagrożone. Evandry już tak. Nie wycofywała się jednak z oferty pomocy w nauce, pozostawiała tę decyzję szlachciance. Chciała jej pomóc.- Nie masz za co przepraszać - podsumowała już nieco swobodniej, bez lęku o kolejny oddech czarownicy, pomagając Evandrze wyprostować się na szezlongu. Puściła jej dłoń tylko na moment, by nalać chłodnej wody do jednej z kryształowych szklanek - podała naczynie półwili, przysiadając obok niej, drugą ręką odgarniając z jej lodowatego i pokrytego zimnym potem czoła jasne włosy. Mimo osłabienia wyglądała pięknie. Krucho, lecz oszałamiająco; Deirdre była pewna, że nawet podczas porannych mdłości półwila mogłaby zmącić w głowie niejednemu mężczyźnie. I, najwidoczniej, kobiecie. Teraz wpatrującej się w lady doyenne z nową uwagą, czulszą i dziwnie szczerą, tak obcą w przypadku Mericourt. Palce Śmierciożerczyni przemknęły wzdłuż policzka kobiety, gładząc go pieszczotliwie, w zamyśleniu. - Wiele dziś zrozumiałam - dodała jeszcze prawie bezgłośnie, mówiąc raczej do siebie niż do niej; rozumiała gorące pragnienia przeżyć, pochwycenia kolejnych doświadczeń, wyrwania się z okowów choroby - i serpentyny, i tej drugiej, skrytej, o nieco łagodniejszych konsekwencjach.
Głównie - zdziwienie. Dla mnie jesteś pierwszą. Pierwszą - kim? Na usta cisnęła się odruchowa riposta, pierwszą kochanką Tristana, o której wiesz? pierwszą kurwą, jaka zdołała umknąć przed twoim ogniem?, lecz drapieżność z początku spotkania prawie zniknęła, pozostawiając Śmierciożerczynię niemal nagą. Dezorientacja zakwitła na jej twarzy, brwi zmarszczyły się, a spojrzenie czarnych oczu stało się jeszcze bardziej przeszywające, jakby szukając fałszu w tym odważnym wyznaniu - nie, przyznaniu się. Czy się nie przesłyszała?
- Pierwszą...? - zawiesiła głos, być może wykazując się skrajną głupotą, licząc na skonkretyzowanie tego nie do końca zwerbalizowanego pytania. Pierwsza kobietą? W ten chory, wypaczony, wymagający leczenia sposób? Kolejna niespodzianka, warstwa szaleństwa, skryta pod pozorami półwilej perfekcji, obnażona teraz wprost, w pełnej krasie, podkreślonej tylko następnymi wstydliwymi słowami. Powinna to przewidzieć, zrozumieć, spodziewać się tego, napięcie narastające między nimi dwiema tworzyło się przecież powoli, rosło niczym prawdziwe uczucie, przeobrażało się, wyjątkowo uparte i silne ze strony Evandry. Czy to była odpowiedź, tak oczywista, i zarazem tak trudna do zauważenia dla Deirdre, ciągle doszukującej się wrogości, drugiego dna pełnego złych intencji? Czy działania półwili wcale nie były wynikiem pogardliwego planu zemsty? Pragnieniem zaspokojenia rozpustnych pragnień męża, by ten pozostał jej - choć w ten pokręcony sposób - wierny? Trudno było uwierzyć w prawdziwe intencje Evandry, choć teraz przynajmniej stały się w pewien sposób zrozumiałe. Poniekąd, nie przypuszczałaby, że podobna dewiacja sięga i najwyższych warstw społecznych, choć, na Merlina, czyż Lestrange'owie nie słynęli właśnie ze słabości opętanych urojeniami umysłów?
Milczenie, które między nimi zapadło, trwało długo, nawet jak na standardy Deirdre, czującej się komfortowo bez akompaniamentu słów. Wykazałaby się skrajną hipokryzją, gdyby wyznanie czarownicy ją obrzydziło; już dawno minęła ten etap, zdławiony w Wenus, które na dobre pozbawiło ją jakichkolwiek hamulców. Dobrze pamiętała, że początkowo saficzne spektakle wydawały się jej czymś skrajnie złym i wypaczonym, ale jej konserwatywne przekonania szybko uległu rozluźnieniu, zwłaszcza w cieniu przemocy, jakiej doznawała z męskich rąk. Te kobiece traktowały ją delikatniej i nawet jeśli nie cieszyła się wśród pozostałych kapłanek Wenus sympatią, to w tych krótkich momentach gry potrafiła odnaleźć spokój. Nie przyjemność, ta nadeszła dopiero z czasem. I bliskością innego rodzaju, bez odblasku sypiących się obok galeonów.
- Nie sądziłam, że jesteś... - zaczęła w końcu ostrożnie, dopiero teraz uświadamiając sobie, że do tej pory nieświadomie wykręcała sobie dłonie złożone na podołku. Uspokoiła je i zacisnęła usta, nie wiedząc właściwie, jak skategoryzować Evandrę. Była...szalona? Spaczona? Niemoralna? Chora? Była safonką, trybadką, zagubioną w swoich pragnieniach młodą kobietą? A może była po prostu sobą, szukającą zaspokojenia wzbudzonej przez Rosiera żądzy w każdym pięknym ciele? - Tristan wiedział?- dopytała, powoli uzupełniając kolejne elementy układanki. Tak, to tłumaczyło jego pozbawioną zazdrości reakcję, nie traktował słabości żony poważnie, widocznie do tej pory ta nie ujawniła się w zagrażający - ich związkowi i reputacji - sposób. I oby tak pozostało, ich sekret był bezpieczny, teraz we troje nieśli jego słodki ciężar. - To nie jest podstęp, prawda? - spytała ostatni raz, jak zwykle potrzebując setek zapewnień dla swej nadwrażliwej ostrożności. Wyznanie Evandry wiele ułatwiało, lecz niektóre kwestie pozostały dzikie, nieprzewidywalne, komplikujące się. Wolałaby, by w grę nie wchodziły uczucia, te zawsze były najgorszym doradcą. Czyż teraz nie znalazła się w potrzasku? W nierównym kole przywiązania i pragnień, w jakim tylko ona pozostała tą zagubioną i pozbawioną sprawczości? Nie wiedziała przecież, czego potrzebuje, ile czasu musi upłynąć, nim zrzuci choć wierzchnią warstwę lęku i stałej gotowości na najgorsze. - To wszystko...Przejdzie ci, gdy mnie poznasz, tak naprawdę - powiedziała głucho, szczerze i zadziwiająco lojalnie, jakby pocieszająco. Nie nadawała się do miłości, tej zdrowej i pełnej wzajemnego szacunku, wolała przestrzec arystokratkę przed prawdą, jaka miała zawieść jej oczekiwania. Tristan miał rację, musiała mu to przyznać mimo bólu - w kurwieniu się nie miała sobie równych, w finezyjnym zabijaniu niewielu dotrzymało jej kroku, lecz poza tym co miała do zaoferowania? Niewiele, nie było jej jednak dane, by zabrnąć dalej w wir irytujących wątpliwości, krwawy kaszel przerwał wszystko w jednym momencie. Nieprzyjemne dźwięki, osłabienie, brak tchu; Deirdre zachowała stoicki spokój, chociaż każda sekunda ataku naprężała postronki pozornego opanowania. Lubiła obserwować cierpienie - lecz nie takie, już nie, krew i drżenie łopatek przestały cieszyć. Delikatnie dotknęła ramienia kobiety, tak, jakby ciężar jej ręki mógł dodać jej sił, poza tym pozostawała bezradna. Tuż przed podjęciem decyzji o wezwaniu służby kaszel zaczął ustawać, a w pomieszczeniu ponownie zapanowała cisza. Zwiastująca kolejną nowinę, tym razem tą złą, rozciągającą się groźną chmurą nad świetlistą aurą półwili. Serpentyna. Wspaniale. Jakie brzemienne w konsekwencje sekrety skrywała jeszcze lady doyenne?
- Naprawdę powinnaś się cieszyć, że Tristan nie przykuł cię do łóżka klątwą, na stałe - powiedziała cicho, spokojnie, na swój sposób okazując prawdziwe zaniepokojenie stanem szlachcianki. Nie znała szczegółów tej choroby, wiedziała jednak, że serpentyna jest poważna. Śmiertelnie. Doznała kolejnego objawienia, jeszcze dokładniej pojęła wściekłość i gniew Rosiera; Evandrze groziło więcej niż sądziła wcześniej, nie tylko ze strony szalonych terrorystów. - Chcesz w tym stanie rozwijać umiejętności magiczne? - zaczynała żałować propozycji nauki, teraz z zupełnie innych powodów. - Nie wątpię w twoją wewnętrzną siłę i odwagę, ale ciało niestety czasem wygrywa z umysłem i wolą. A przegrana w tym wypadku może kosztować za dużo - ją, ich, rodzinę nestorstwa, ba, całą szlachtę, rozkochaną mniej lub bardziej jawnie w przepięknej czarownicy. Przelotnie przesunęła dłonią po skrytym pod miękkim materiałem brzuchem półwili; sama nie czuła się w ciąży najlepiej, teraz pojmowała po części dlaczego, lecz jej życie nie było stale zagrożone. Evandry już tak. Nie wycofywała się jednak z oferty pomocy w nauce, pozostawiała tę decyzję szlachciance. Chciała jej pomóc.- Nie masz za co przepraszać - podsumowała już nieco swobodniej, bez lęku o kolejny oddech czarownicy, pomagając Evandrze wyprostować się na szezlongu. Puściła jej dłoń tylko na moment, by nalać chłodnej wody do jednej z kryształowych szklanek - podała naczynie półwili, przysiadając obok niej, drugą ręką odgarniając z jej lodowatego i pokrytego zimnym potem czoła jasne włosy. Mimo osłabienia wyglądała pięknie. Krucho, lecz oszałamiająco; Deirdre była pewna, że nawet podczas porannych mdłości półwila mogłaby zmącić w głowie niejednemu mężczyźnie. I, najwidoczniej, kobiecie. Teraz wpatrującej się w lady doyenne z nową uwagą, czulszą i dziwnie szczerą, tak obcą w przypadku Mericourt. Palce Śmierciożerczyni przemknęły wzdłuż policzka kobiety, gładząc go pieszczotliwie, w zamyśleniu. - Wiele dziś zrozumiałam - dodała jeszcze prawie bezgłośnie, mówiąc raczej do siebie niż do niej; rozumiała gorące pragnienia przeżyć, pochwycenia kolejnych doświadczeń, wyrwania się z okowów choroby - i serpentyny, i tej drugiej, skrytej, o nieco łagodniejszych konsekwencjach.

seven deadly sins
Deirdre Mericourt

Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Śmierciożercy


Zawieszone na twarzy Deirdre spojrzenie poszukiwało odpowiedzi, jakichkolwiek reakcji, które mogłyby podpowiedzieć, co też siedzi w jej głowie. Spodziewać się mogła wszystkiego, od gniewu po kpiący uśmiech, lecz otwartość i wyciągnięcie ręki zachęcały do szczerości. Tej zaś nie mogła jej odmówić.
- Pierwszą czarownicą, z którą chciałabym być tak blisko - dokończyła myśl, będąc pewną, że Mericourt zrozumie kryjący się pod wyznaniem przekaz. Któż mógłby się spodziewać, że tak daleko zabrnie w swej relacji, pozwoli uczuciom żyć własnym życiem, nieskrępowanym? Idealna arystokratka, perfekcyjna żona, dostojna lady doyenne - takie jak ona nie skrywały podobnych tajemnic, a tym bardziej nie wypowiadały ich na głos. Nawet teraz tkwiła w przestrachu, próbując złączonymi dłońmi ukryć ich drżenie, dać jak najmniej odznak swego zdenerwowania. Miała zachować je dla siebie, zamieść pod dywan i nigdy się nie przyznawać - przed światem, samą sobą, a tym bardziej przed kochanką męża. Czy Śmierciożerczyni nie dała jej wystarczająco wielu powodów, by nie pozwolić sobie ufać? Czy nie trzymała bezpiecznego dystansu, starając się w żaden sposób nie angażować? Coś w głębi duszy lady Rosier, ten cichy, nieśmiały głos podpowiadał, że należy zaryzykować, że bez starań oraz prób, będzie tkwiła w tym przestrachu do końca swoich dni i pluć sobie w brodę, że nie wykorzystała szansy, kiedy ta się nadarzyła.
- Nikt nie wiedział - mruknęła pod nosem, choć czarownicy z dobrego domu nie wypadało odzywać się w podobny sposób. Nikt nie wiedział, nawet ona sama - zarówno kilka dni temu, w dniu poznania Deirdre, a nawet wtedy, gdy spowiadała się ze swych uczuć Aquili. Miała to być przelotna słabość, coś, do czego się nie wraca, o czym nie mówi się na głos, ani tym bardziej nie brnie ze śmiałością, ryzykując wystawienie się na pośmiewisko, jak i ponowne złamanie i tak zranionego już serca. - Ależ skąd. - Potrząsnęła głową, a policzki spąsowiały w zawstydzeniu. Czy z takich odczuć powinna spowiadać się mężowi? Dotąd dzieliła się z nim wyłącznie sprawami dotyczącymi ich oboje, nie prosiła zaś o pozwolenie na darzenie uczuciem innych. Zwłaszcza, że wcale tego nie planowała. - Jak sądzisz, co by odpowiedział? Zbagatelizowałby sprawę, podobnie jak wiele innych. - Drugą część dodała nieco ściszonym głosem. - Jesteś sprytna, Deirdre. Myślisz, że nie przejrzałabyś mnie wcześniej? Przez cały ten czas byłaś wobec mnie ostrożna, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że nie chcesz się ze mną przyjaźnić, ani tym bardziej… - urwała znów, nabierając w płuca więcej powietrza. Kolejne, bardziej precyzyjne słowa nie chciały przecisnąć się przez gardło; na to nadal nie była gotowa.
Chciała odpowiedzieć, sprzeciwić się, po raz kolejny zapewnić o swojej cierpliwości. Mogła przecież podać za przykład Tristana, którego kochała bez względu na to, do jak wielu poświęceń był skłonny, aby wyzwolić czarodziejów spod mugolskiego jarzma. Miłość ta nie była łatwa, ale z biegiem lat coraz więcej rozumiała, dopasowywała kolejne elementy układanki, oswajała się z nową dla siebie rzeczywistością. Chciała spróbować, chciała zrozumieć, była gotowa, aby się otworzyć. Tyle że zanim otworzyła usta, by podzielić się szczerością, pojawił się krwawy kaszel.
Lekki uśmiech rozciągnął się na bladej twarzy. Była wdzięczna mężowi, że mimo tych wszystkich komplikacji, nie powstrzymywał jej przed osiąganiem kolejnych celów. Poza zaistniałym przed dwoma tygodniami porwaniem.
- Po ataku choroby ciało wraca do poprzedniego stanu. Serpentyna ma to do siebie, że mimo wyniszczających cech, pozwala na regenerację - wyjaśniła, nie mając pewności jak bardzo Mericourt zaznajomiona jest z charakterystyką zapisanej w szlachetnej krwi słabości. - Jestem pewna, że chcę spróbować. - Muszę spróbować. - Znam swoje ograniczenia. W ciągu całego życia zdążyłam się z nimi poznać. - Śmierciożerczyni miała rację, porażka mogła kosztować ją - ich - wiele. Tyle że półwila nigdy nie dotarłaby do miejsca, w którym znajdowała się dzisiaj, gdyby paraliżował ją strach przed przegraną. Przyjęła wręczoną sobie szklankę, upiła kilka łyków wody i odetchnęła z ulgą, czując jak ciało z wolna wraca do normalności. Choroba atakowała gwałtownie, ale i równie prędko odpuszczała, by w przyszłości znów zjawić się bez zapowiedzi.
- Dziękuję, że zgodziłaś się spróbować. - Wysłuchać, zrozumieć, choć na moment odrzucić dzielące je uprzedzenia. Wcale nie musiała tego robić, zmieniać punktu widzenia, ryzykować - a jednak zdecydowała się postawić krok do przodu na ich wspólnej drodze, zamiast barykadować się za wzniesionym z uprzedzeń murem. Evandra przymrużyła powieki z wdzięcznością i wtuliła policzek w obejmujące go palce Deirdre, po raz pierwszy tak bardzo czułe.
| zt x2
- Pierwszą czarownicą, z którą chciałabym być tak blisko - dokończyła myśl, będąc pewną, że Mericourt zrozumie kryjący się pod wyznaniem przekaz. Któż mógłby się spodziewać, że tak daleko zabrnie w swej relacji, pozwoli uczuciom żyć własnym życiem, nieskrępowanym? Idealna arystokratka, perfekcyjna żona, dostojna lady doyenne - takie jak ona nie skrywały podobnych tajemnic, a tym bardziej nie wypowiadały ich na głos. Nawet teraz tkwiła w przestrachu, próbując złączonymi dłońmi ukryć ich drżenie, dać jak najmniej odznak swego zdenerwowania. Miała zachować je dla siebie, zamieść pod dywan i nigdy się nie przyznawać - przed światem, samą sobą, a tym bardziej przed kochanką męża. Czy Śmierciożerczyni nie dała jej wystarczająco wielu powodów, by nie pozwolić sobie ufać? Czy nie trzymała bezpiecznego dystansu, starając się w żaden sposób nie angażować? Coś w głębi duszy lady Rosier, ten cichy, nieśmiały głos podpowiadał, że należy zaryzykować, że bez starań oraz prób, będzie tkwiła w tym przestrachu do końca swoich dni i pluć sobie w brodę, że nie wykorzystała szansy, kiedy ta się nadarzyła.
- Nikt nie wiedział - mruknęła pod nosem, choć czarownicy z dobrego domu nie wypadało odzywać się w podobny sposób. Nikt nie wiedział, nawet ona sama - zarówno kilka dni temu, w dniu poznania Deirdre, a nawet wtedy, gdy spowiadała się ze swych uczuć Aquili. Miała to być przelotna słabość, coś, do czego się nie wraca, o czym nie mówi się na głos, ani tym bardziej nie brnie ze śmiałością, ryzykując wystawienie się na pośmiewisko, jak i ponowne złamanie i tak zranionego już serca. - Ależ skąd. - Potrząsnęła głową, a policzki spąsowiały w zawstydzeniu. Czy z takich odczuć powinna spowiadać się mężowi? Dotąd dzieliła się z nim wyłącznie sprawami dotyczącymi ich oboje, nie prosiła zaś o pozwolenie na darzenie uczuciem innych. Zwłaszcza, że wcale tego nie planowała. - Jak sądzisz, co by odpowiedział? Zbagatelizowałby sprawę, podobnie jak wiele innych. - Drugą część dodała nieco ściszonym głosem. - Jesteś sprytna, Deirdre. Myślisz, że nie przejrzałabyś mnie wcześniej? Przez cały ten czas byłaś wobec mnie ostrożna, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że nie chcesz się ze mną przyjaźnić, ani tym bardziej… - urwała znów, nabierając w płuca więcej powietrza. Kolejne, bardziej precyzyjne słowa nie chciały przecisnąć się przez gardło; na to nadal nie była gotowa.
Chciała odpowiedzieć, sprzeciwić się, po raz kolejny zapewnić o swojej cierpliwości. Mogła przecież podać za przykład Tristana, którego kochała bez względu na to, do jak wielu poświęceń był skłonny, aby wyzwolić czarodziejów spod mugolskiego jarzma. Miłość ta nie była łatwa, ale z biegiem lat coraz więcej rozumiała, dopasowywała kolejne elementy układanki, oswajała się z nową dla siebie rzeczywistością. Chciała spróbować, chciała zrozumieć, była gotowa, aby się otworzyć. Tyle że zanim otworzyła usta, by podzielić się szczerością, pojawił się krwawy kaszel.
Lekki uśmiech rozciągnął się na bladej twarzy. Była wdzięczna mężowi, że mimo tych wszystkich komplikacji, nie powstrzymywał jej przed osiąganiem kolejnych celów. Poza zaistniałym przed dwoma tygodniami porwaniem.
- Po ataku choroby ciało wraca do poprzedniego stanu. Serpentyna ma to do siebie, że mimo wyniszczających cech, pozwala na regenerację - wyjaśniła, nie mając pewności jak bardzo Mericourt zaznajomiona jest z charakterystyką zapisanej w szlachetnej krwi słabości. - Jestem pewna, że chcę spróbować. - Muszę spróbować. - Znam swoje ograniczenia. W ciągu całego życia zdążyłam się z nimi poznać. - Śmierciożerczyni miała rację, porażka mogła kosztować ją - ich - wiele. Tyle że półwila nigdy nie dotarłaby do miejsca, w którym znajdowała się dzisiaj, gdyby paraliżował ją strach przed przegraną. Przyjęła wręczoną sobie szklankę, upiła kilka łyków wody i odetchnęła z ulgą, czując jak ciało z wolna wraca do normalności. Choroba atakowała gwałtownie, ale i równie prędko odpuszczała, by w przyszłości znów zjawić się bez zapowiedzi.
- Dziękuję, że zgodziłaś się spróbować. - Wysłuchać, zrozumieć, choć na moment odrzucić dzielące je uprzedzenia. Wcale nie musiała tego robić, zmieniać punktu widzenia, ryzykować - a jednak zdecydowała się postawić krok do przodu na ich wspólnej drodze, zamiast barykadować się za wzniesionym z uprzedzeń murem. Evandra przymrużyła powieki z wdzięcznością i wtuliła policzek w obejmujące go palce Deirdre, po raz pierwszy tak bardzo czułe.
| zt x2

show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Długo zbierał się do tej rozmowy. Wiele nakładających się na siebie czynników wpływało na to, że unikał tych nieoficjalnych rozmów z Tristanem. Pomijając, że czerwiec nie był najlepszym miesiącem dla jego drogiego kuzyna – dla niego również, to później… jakby to powiedzieć, Mathieu sam nie był w najlepszej formie i próbował to wszystko poukładać we własnej głowie, po raz pierwszy chyba pozwalając sobie na potknięcia i błędy. Każdy je popełniał, ale wszyscy przecież chcieli uchodzić za tych idealnych, perfekcyjnych, którzy nigdy ich nie popełniali. Niemniej jednak, lista jego przewinień była długa i bolesna. Lawina nietrafionych wyborów i idiotyczność postępowania doprowadziła go do momentu, kiedy zatrzymał się, stanął i po raz pierwszy chyba nie wiedział co powinien ze sobą zrobić. Przemyślał sobie wszystko, do uporządkowania własnego życia było jeszcze bardzo daleko, do poukładanie własnego życia również, ale musiał znaleźć punkt wyjścia ze swojej beznadziejnej sytuacji umysłowej, a obawiał się, że bez szczerej rozmowy z Tristanem to nie będzie mogło zaistnieć.
Od czego powinien zacząć? Callisto? Primrose? Diana? Kenneth? Tristan? Corinne? Bez sensu. Zawahał się stojąc przed gabinetem kuzyna. Miał dość tego, że próba poszukiwania odpowiedniej drogi skończyła się dla niego katastrofalnie złamanym sercem. Kochał Primrose i bardzo dobrze, że Burke nie zgodziła się na warunki Tristana. Była piękną, niesamowitą kobietą, którą była dlatego, że miała swoją wolność. To małżeństwo byłoby podcięciem jej skrzydeł i zamknięciem w złotej klatce. Nie krzywdziło się tych, których się kochało. Nie wiedział jeszcze czy kiedykolwiek będzie w stanie powiedzieć jej to prosto w oczy. Poukładanie własnych rozterek między Callisto i Primrose próbował wyjaśnić sobie wyprawą statkiem z Fernsbym, co miało rozjaśnić jego umysł i otworzyć mu oczy. Zamiast tego wyszło zupełnie odwrotnie. Okazało się, że matka okłamywała go przez większość jego życia, a Fernsby jest jego bratem bękartem, który szczerze go nienawidził. Rozumiał, że zawalił wiele kwestii, ale pogubił się i chciałby, aby Tristan to w końcu usłyszał, bo bez tego Mathieu nie będzie mógł zostawić przeszłości za sobą i skupić się na przyszłości.
No właśnie, kwestia jeszcze Tristana. Wydawało mu się całe życie, że są ze sobą blisko, jak bracia i mogą sobie ufać w każdej kwestii. Miał wrażenie, że ta więź między nimi zaczęła się zatracać, zanikać i być coraz słabsza. Nie rozmawiali ze sobą, pochłonięciu własnymi obowiązkami Mathieu miał wrażenie, że żyjąc w jednym domu, żyją obok. Sytuacja w Kaplicy tylko utwierdziła go to w przekonaniu i choć od tej sytuacji minęło równo dwa miesiące, zwątpił we wszystko. Nawet nie wiedział już czy właściwie znał go choć trochę. Nie żył w idiotycznym przekonaniu, że Tristan będzie prowadził go za rękę, co to, to nie. Byli dorosłymi mężczyznami, którzy mieli swoje rodziny i wiele, ogrom wręcz obowiązków. Mathieu udowodnił sobie sam, że potrafi zdziałać bardzo dużo, bez stania w cieniu kuzyna. W tym wszystkim jednak nie chodziło o to… Rodzina zawsze była dla niego najważniejsza, Tristan o tym wiedział. Wszyscy o tym wiedzieli. Nie chciałby, aby żyli obok siebie, bez rozmów. Widział już do czego to wszystko doprowadzało. Owszem, Mathieu uznawał jego słowo za święte, wszak był Nestorem Rodu, jednak nie wiedział sam, dlaczego nie potrafił tak po prostu powiedzieć mu, że ma z czymś problem czy coś go dręczyć. Przed drzwiami Sali Burz stał już kilka minut, przetarł twarz dłońmi zastanawiając się czy teraz będzie w stanie powiedzieć mu, że pogubił się, zapadł w mrok, tęskni za wojną i nie potrafi znaleźć jasnego punktu, który przywróci jego życie na właściwe tory.
Nacisnął na klamkę i wszedł do środka. Spojrzał na Tristana i przywołał na twarz jeden ze swoich wyuczonych uśmiechów. I znów to robił, znów ta gra, znowu kurtuazja i wyuczone schematy zachowania. Dlaczego nie potrafił się tego wyzbyć choć na moment.
- Mam nadzieję, że Wasza wyprawa do Rumunii była wyjątkowo udana. – powiedział na wstępie, zbliżając się do kuzyna. Sala Burz była jedną z jego ulubionych. Jasne kolory pomieszczenia działały na niego wyjątkowo kojąco, uspokajająco. Zdecydowanie preferował rozmowy właśnie w tej Sali. Spojrzał na kuzyna i usiadł obok niego. – Mam nadzieję, że moja prośba o rozmowę nie zakłóciła Twojego wieczornego planu. – dodał. I znów to robił, znów ta wyuczona grzeczność i irytujące zasady, których nie potrafił się wyzbyć. Dobrze przecież wiedział, że nie musiał w ten sposób rozmawiać z Tristanem w ten sposób. Dlaczego więc to robił? Rozmawiał z kuzynem, a nie z przełożonym.
Mathieu Rosier

The last enemy that shall be destroyed is | death |
Miniatura albiona z ichniejszego rezerwatu pełzała mu pomiędzy palcami, rozpościerając delikatne błoniaste skrzydła; błyszczące pazurami łapy maszerowały i przeskakiwały przez kolejne przeszkody na dłoniach, a drobna paszczka raz za razem chwytała oddech, chcąc wyrzucić z siebie płomień ognia, choć spomiędzy szczęk wymykał się tylko rzadki dymek. Obracał dłonią, pozwalając mu pokonywać dalszą odległość, przyglądając się figurce z zaintrygowaniem. Została wykonana i podarowana mu przez lokalnego artystę, po drodze stając się obiektem transmutacyjnych ćwiczeń Evandry, za sprawą których została ożywiona. Obserwował - z zaciekawieniem - ruch jego mięśni, gdy dzieło zostało ożywione, znacznie lepiej ukazywało detale podkreślone dłutem twórcy, a on zastanawiał się nad ich poprawnością, z wolna dostrzegając kruszejące się fragmenty. Figurka była chyba jednak zbyt delikatna jak na podobne ekscesy, ruchem łap zostawiała na jego skórze białe fragmenty przypominające bardziej odciski nóg kaczek, niż ślady smoka. Na blacie kawkowego stolika obok wspierał wyprostowane skrzyżowane nogi, obok leżała szklaneczka wypełniona szmaragdowym Toujour Pour i świeżo otwarta butelka alkoholu, a także kilka połówek świeżych moreli.
- Mathieu - powitał go, kątem oka wychwytując jego wyuczony uśmiech. Wychowali się razem, po cóż ta szopka? Nie do końca rozumiał formalny ton, który przybrał Mathieu, zakładając, że stała za tym poważna sprawa - z drugiej strony, gdyby coś wydarzyło się pod ich nieobecność, zdążyliby to chyba odnotować. A może nie. - Ależ tak, rumuński rezerwat jest niesamowity. Chciałbym przenieść na nasz grunt kilka stosowanych przez nich rozwiązań, nade wszystko powiązanych z bezpieczeństwem i komfortem magicznych stworzeń. Stosują znacznie silniejsze szkło, niż my, hartowane zaawansowaną magią transmutacyjną. Jest nie tylko bardziej wytrzymałe i silniejsze, ale cechuje się wysokim wskaźnikiem pochłaniania dźwięków, dzięki czemu warunki wewnątrz są mocniej zbliżone do naturalnych. Mam niebawem otrzymać szczegółowe projekty, przekażę je naszym konstruktorom - objaśnił, z zapałem, bo każdy krok w przód należało odpowiednio celebrować. - Bardzo odpocząłem. Pogoda jest dużo ładniejsza niż w Anglii, a niektóre widoki nieskażonego mugolską ręką krajobrazu pozostaną niezapomniane - mówi dalej, choć wyraz twarzy Mathieu, podobnie jak okoliczności, zdradzają, że jego wyjazd bynajmniej nie był tym, co kuzyn pragnął omówić na osobności.
- Chcesz mi przedstawić kolejną narzeczoną? Już po ptakach, Mathieu - odparł półżartem, gdy spytał o jego wieczorne plany. Dopiero co wrócił, przed wielkim świętem zaplanowali odpoczynek, Evandra musiała przygotować swoją kreację. Nienaturalna grzeczność kuzyna wzbudzała obawy Tristana. - Co się dzieje? - zapytał wprost, sądząc, że najprościej mu będzie, jeśli po prostu przejdzie do rzeczy.
- Mathieu - powitał go, kątem oka wychwytując jego wyuczony uśmiech. Wychowali się razem, po cóż ta szopka? Nie do końca rozumiał formalny ton, który przybrał Mathieu, zakładając, że stała za tym poważna sprawa - z drugiej strony, gdyby coś wydarzyło się pod ich nieobecność, zdążyliby to chyba odnotować. A może nie. - Ależ tak, rumuński rezerwat jest niesamowity. Chciałbym przenieść na nasz grunt kilka stosowanych przez nich rozwiązań, nade wszystko powiązanych z bezpieczeństwem i komfortem magicznych stworzeń. Stosują znacznie silniejsze szkło, niż my, hartowane zaawansowaną magią transmutacyjną. Jest nie tylko bardziej wytrzymałe i silniejsze, ale cechuje się wysokim wskaźnikiem pochłaniania dźwięków, dzięki czemu warunki wewnątrz są mocniej zbliżone do naturalnych. Mam niebawem otrzymać szczegółowe projekty, przekażę je naszym konstruktorom - objaśnił, z zapałem, bo każdy krok w przód należało odpowiednio celebrować. - Bardzo odpocząłem. Pogoda jest dużo ładniejsza niż w Anglii, a niektóre widoki nieskażonego mugolską ręką krajobrazu pozostaną niezapomniane - mówi dalej, choć wyraz twarzy Mathieu, podobnie jak okoliczności, zdradzają, że jego wyjazd bynajmniej nie był tym, co kuzyn pragnął omówić na osobności.
- Chcesz mi przedstawić kolejną narzeczoną? Już po ptakach, Mathieu - odparł półżartem, gdy spytał o jego wieczorne plany. Dopiero co wrócił, przed wielkim świętem zaplanowali odpoczynek, Evandra musiała przygotować swoją kreację. Nienaturalna grzeczność kuzyna wzbudzała obawy Tristana. - Co się dzieje? - zapytał wprost, sądząc, że najprościej mu będzie, jeśli po prostu przejdzie do rzeczy.

o u t g r o w n
Tristan Rosier

Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej

Śmierciożercy


Idąc na rozmowę z Tristanem nie czuł się tak, jakby miał rozmawiać z własnym bratem… czuł się tak, jakby szedł do przełożonego wyjaśniać swoje zachowanie i brak logiki postępowania ostatnich miesięcy. Stracił z oczu moment, w którym jego życie stało się właśnie tą szopką, festiwalem wyuczonych gestów, kurtuazji i dziwnego zakłamania. Kiedy patrzył w lustro nie widział już samego siebie, a obraz… portret, który sam wykreował. To właśnie był ten bohater, który przyjmował Order Czaszki i Węża, Srebrny Medal Zasługi? Niby znajoma twarz, a jednocześnie tak bardzo obca. Wystarczy tylko przywołać jeden z uśmiechów, poprawić srebrne guziki z symbolem róż i ruszyć przez drzwi prosto w objęcia świata, prezentować się tak, jak chcą widzieć to inni.
Umknął mu początek odpowiedzi kuzyna. Rumuński rezerwat z pewnością był niesamowity, rozwiązaniami na pewno mogli się podzielić, to nie podlegało wątpliwością. Tristan robił wszystko, aby Smocze Ogrody były miejscem kwitnącym i rozwojowym, dokładał wszelkich starań, jako najważniejsza osoba w tym miejscu. Mathieu robił wszystko, aby wspierać jego działania, dbał o Smocze Ogrody jak o własne dziecko i… przez niektóre sytuacje zaczął odczuwać niechęć nawet do tego miejsca.
Idąc na tą rozmowę widział, że nic nie zmieni, a Tristan co najwyżej może dojść do wniosku, że jego kuzyn to słabe ogniwo, które… jak mogłoby być mocnym, skoro jest tylko tym mniej znaczącym Rosierem. Stawiał wszystko w tej rozmowie na jedną kartę, ale miał dość duszenia się w tym wszystkim. Najchętniej wpakowałby się na statek, jakikolwiek… nawet największą ruderę jaką widziało morze, odpłynął i …
- Cieszę się, że wyprawa się udała. – odpowiedział spokojnie i usiadł. Nie musiał przecież czuć się jak uczniak, którego dyrektor wezwał na rozmowę za naganne zachowanie. Chociaż to… było naganne. Nie tak powinien się zachować, nie tego od niego oczekiwani. Ostatnimi czasy jego ulubione słowo, oczekiwania.
- Ja… – zaczął. Na żart zareagował uniesieniem kącika ust ku górze, choć był to raczej płaski gest. Od czego powinno się zacząć tą rozmowę? Wziął głęboki oddech, zastanawiają się przez chwilę. Jego wzrok był jakby nieobecny, zawieszony w jednym punkcie. – Pogubiłem się. – powiedział cicho i podniósł wzrok ku górze. Nie przyznawaj się do błędów, my ich nie popełniamy. Nie pokazuj słabości, my tego nie robimy. To jak mantra, którą kierował się całe swoje życie, a i tak zaprowadziła go donikąd. Oczekiwali od niego zbudowania silnego małżeństwa z Corinne, a tymczasem on nie potrafił odciąć się od swojej przeszłości. – Grunt zaczął chwiać się pod moimi nogami dużo wcześniejsze, niż gdy dowiedziałem się o bracie bękarcie. Chcąc zadowolić oczekiwania wobec mojej osoby, usilnie starałem się znaleźć kogoś, kto sprosta stawianym wymaganiom. Popełniałem błąd za błędem, aż… zgubiłem w tym samego siebie. – dodał podnosząc wzrok i patrząc przez chwilę w oczy kuzyna. Zaśmiał się nerwowo i pokiwał głową. – Nawet nie wiem od czego zacząć. Może od tego, że potrzebuję tej rozmowy. – dodał przecierając nerwowo twarz, albo miał mylne wrażenie albo zaczęły trząść mu się dłonie.
- Kocham Primrose, ale dziś wiem już, że dobrze się stało, że to nie ona została moją żoną. – wypalił nagle. Primrose Burke rozbudziła w nim coś, czego jeszcze nigdy wcześniej nie czuł i nie potrafił tego zrozumieć za żadne skarby, ale… nie czuł, aby było to złe. Za to cholernie bolała konieczność rezygnacji z tego. Dziś, jak wracał myślami do ostatniej rozmowy z nią, wiedział, że właśnie wtedy zrozumiał… wtedy dotarło do niego, że małżeństwo z nim byłoby największą krzywdą, jaka mogła ją w życiu spotkać. Każdego dnia wracał myślami do niej, do jej uśmiechu i brak tego był jak rozżarzone pręty, które paliły jego ciało. – Małżeństwo ze mną by ją zabiło. To jak zamknięcie pięknego ptaka w klatce, aby mieć go tylko na wyłączność. Patrzyłbym jak umiera, a piękny śpiew zmienia się w przerażającą ciszę. – dodał po chwili namysłu. Nie pasowała do nich, męczyłaby się będąc jedną z nich.
- Później pojawił się Kenneth. Wiesz… wiesz doskonale jakim szacunkiem i uwielbieniem obdarzałem obraz własnego ojca, który tkwił w mojej głowie, który tak skrzętnie Diana przygotowała dla mnie, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem. Nie rozczarowało mnie to, że zdradził moją matkę tylko to…, że najbliższa mi osoba, okłamywała mnie większość mojego życia. – powiedział, zaciskając mocniej palce dłoni. – Zawsze pragnąłem mieć brata. Z zazdrością patrzyłem na Was, bo mieliście siebie i choć wszyscy byliśmy blisko. Ty jesteś mi jak brat, Marianne… – odwrócił głowę w bok. Byli z jego roku, chowali się razem, była mu bardzo bliska, a utracili ją tak dawno temu. – Rozbiło mnie to, jeszcze bardziej… – mruknął. Właśnie taki się czuł, kompletnie rozbity, jakby ktoś potłukł go na tysiące drobnych kawałków.
Odchrząknął i podniósł wzrok. Została mu chyba tylko jedna kwestia do poruszenia.
- I Ty Tristanie… Wiesz, że jesteśmy jak bracia, a przez ostatnie miesiące oddalamy się od siebie. – zaczął, nie spuszczając wzroku z jego tęczówek. – Długo zastanawiałem się co tak właściwie stało się wtedy w Kaplicy. – powiedział przekręcając lekko głowę w bok. – Jedyny wniosek, do którego doszedłem był taki, że nie wiem już kim jesteś… co się z Tobą dzieje. – dodał po chwili namysłu. Tristan wtedy na pewno nie było sobą, to było coś dziwnego, mrożącego krew w żyłach, zastanawiającego i … strasznego. Długo nie umiał zebrać po tym myśli, zastanawiał się i nie potrafił zrozumieć co właściwie miało miejsce. Na razie postanowił nie wspominać o tym, co usłyszał od Rigela. Mieli przecież czas, żeby poruszyć wszelkie kwestie.
- Jeśli oczekujecie ode mnie zbudowania silnego małżeństwa z Corinne, muszę… najpierw zamknąć za sobą przeszłość, bo bez tego nie widzę takiej możliwości. – mruknął, jakby chcąc wytłumaczyć lawinę informacji, słów i odczuć, którą właśnie z siebie wypuścił. Spojrzał gdzieś w bok. Coś w nim było innego… Ciemnym tęczówkom brakowało blasku, a sam Mathieu był przeraźliwie zobojętniały. Zupełnie tak, jakby nie był sobą.
Umknął mu początek odpowiedzi kuzyna. Rumuński rezerwat z pewnością był niesamowity, rozwiązaniami na pewno mogli się podzielić, to nie podlegało wątpliwością. Tristan robił wszystko, aby Smocze Ogrody były miejscem kwitnącym i rozwojowym, dokładał wszelkich starań, jako najważniejsza osoba w tym miejscu. Mathieu robił wszystko, aby wspierać jego działania, dbał o Smocze Ogrody jak o własne dziecko i… przez niektóre sytuacje zaczął odczuwać niechęć nawet do tego miejsca.
Idąc na tą rozmowę widział, że nic nie zmieni, a Tristan co najwyżej może dojść do wniosku, że jego kuzyn to słabe ogniwo, które… jak mogłoby być mocnym, skoro jest tylko tym mniej znaczącym Rosierem. Stawiał wszystko w tej rozmowie na jedną kartę, ale miał dość duszenia się w tym wszystkim. Najchętniej wpakowałby się na statek, jakikolwiek… nawet największą ruderę jaką widziało morze, odpłynął i …
- Cieszę się, że wyprawa się udała. – odpowiedział spokojnie i usiadł. Nie musiał przecież czuć się jak uczniak, którego dyrektor wezwał na rozmowę za naganne zachowanie. Chociaż to… było naganne. Nie tak powinien się zachować, nie tego od niego oczekiwani. Ostatnimi czasy jego ulubione słowo, oczekiwania.
- Ja… – zaczął. Na żart zareagował uniesieniem kącika ust ku górze, choć był to raczej płaski gest. Od czego powinno się zacząć tą rozmowę? Wziął głęboki oddech, zastanawiają się przez chwilę. Jego wzrok był jakby nieobecny, zawieszony w jednym punkcie. – Pogubiłem się. – powiedział cicho i podniósł wzrok ku górze. Nie przyznawaj się do błędów, my ich nie popełniamy. Nie pokazuj słabości, my tego nie robimy. To jak mantra, którą kierował się całe swoje życie, a i tak zaprowadziła go donikąd. Oczekiwali od niego zbudowania silnego małżeństwa z Corinne, a tymczasem on nie potrafił odciąć się od swojej przeszłości. – Grunt zaczął chwiać się pod moimi nogami dużo wcześniejsze, niż gdy dowiedziałem się o bracie bękarcie. Chcąc zadowolić oczekiwania wobec mojej osoby, usilnie starałem się znaleźć kogoś, kto sprosta stawianym wymaganiom. Popełniałem błąd za błędem, aż… zgubiłem w tym samego siebie. – dodał podnosząc wzrok i patrząc przez chwilę w oczy kuzyna. Zaśmiał się nerwowo i pokiwał głową. – Nawet nie wiem od czego zacząć. Może od tego, że potrzebuję tej rozmowy. – dodał przecierając nerwowo twarz, albo miał mylne wrażenie albo zaczęły trząść mu się dłonie.
- Kocham Primrose, ale dziś wiem już, że dobrze się stało, że to nie ona została moją żoną. – wypalił nagle. Primrose Burke rozbudziła w nim coś, czego jeszcze nigdy wcześniej nie czuł i nie potrafił tego zrozumieć za żadne skarby, ale… nie czuł, aby było to złe. Za to cholernie bolała konieczność rezygnacji z tego. Dziś, jak wracał myślami do ostatniej rozmowy z nią, wiedział, że właśnie wtedy zrozumiał… wtedy dotarło do niego, że małżeństwo z nim byłoby największą krzywdą, jaka mogła ją w życiu spotkać. Każdego dnia wracał myślami do niej, do jej uśmiechu i brak tego był jak rozżarzone pręty, które paliły jego ciało. – Małżeństwo ze mną by ją zabiło. To jak zamknięcie pięknego ptaka w klatce, aby mieć go tylko na wyłączność. Patrzyłbym jak umiera, a piękny śpiew zmienia się w przerażającą ciszę. – dodał po chwili namysłu. Nie pasowała do nich, męczyłaby się będąc jedną z nich.
- Później pojawił się Kenneth. Wiesz… wiesz doskonale jakim szacunkiem i uwielbieniem obdarzałem obraz własnego ojca, który tkwił w mojej głowie, który tak skrzętnie Diana przygotowała dla mnie, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem. Nie rozczarowało mnie to, że zdradził moją matkę tylko to…, że najbliższa mi osoba, okłamywała mnie większość mojego życia. – powiedział, zaciskając mocniej palce dłoni. – Zawsze pragnąłem mieć brata. Z zazdrością patrzyłem na Was, bo mieliście siebie i choć wszyscy byliśmy blisko. Ty jesteś mi jak brat, Marianne… – odwrócił głowę w bok. Byli z jego roku, chowali się razem, była mu bardzo bliska, a utracili ją tak dawno temu. – Rozbiło mnie to, jeszcze bardziej… – mruknął. Właśnie taki się czuł, kompletnie rozbity, jakby ktoś potłukł go na tysiące drobnych kawałków.
Odchrząknął i podniósł wzrok. Została mu chyba tylko jedna kwestia do poruszenia.
- I Ty Tristanie… Wiesz, że jesteśmy jak bracia, a przez ostatnie miesiące oddalamy się od siebie. – zaczął, nie spuszczając wzroku z jego tęczówek. – Długo zastanawiałem się co tak właściwie stało się wtedy w Kaplicy. – powiedział przekręcając lekko głowę w bok. – Jedyny wniosek, do którego doszedłem był taki, że nie wiem już kim jesteś… co się z Tobą dzieje. – dodał po chwili namysłu. Tristan wtedy na pewno nie było sobą, to było coś dziwnego, mrożącego krew w żyłach, zastanawiającego i … strasznego. Długo nie umiał zebrać po tym myśli, zastanawiał się i nie potrafił zrozumieć co właściwie miało miejsce. Na razie postanowił nie wspominać o tym, co usłyszał od Rigela. Mieli przecież czas, żeby poruszyć wszelkie kwestie.
- Jeśli oczekujecie ode mnie zbudowania silnego małżeństwa z Corinne, muszę… najpierw zamknąć za sobą przeszłość, bo bez tego nie widzę takiej możliwości. – mruknął, jakby chcąc wytłumaczyć lawinę informacji, słów i odczuć, którą właśnie z siebie wypuścił. Spojrzał gdzieś w bok. Coś w nim było innego… Ciemnym tęczówkom brakowało blasku, a sam Mathieu był przeraźliwie zobojętniały. Zupełnie tak, jakby nie był sobą.
Mathieu Rosier

The last enemy that shall be destroyed is | death |
Zastukał palcami w drewno bocznego oparcia, z zastanowieniem, kiedy wsłuchiwał się w kolejne słowa Mathieu. Nie podobało mu się to, co słyszał. Mathieu się pogubił. Od dawna wydawał się być na uboczu, niechętny pozostałym, ale Tristan był zbyt zajęty, żeby w ogóle to dostrzec; pochłonięty nienawiścią, złością, gniewem wobec tych, którzy odebrali mu żonę i omal nie zamordowali jego dziecka nie interesował się niczym innym, wszak to rodzinę stawiał na pierwszym miejscu. Słowa kuzyna odbierał jako miałką słabość, do której nikt nie dał mu prawa. Oczekiwano od niego, że będzie dumnym synem ważnego rodu, silnym, Tristan oczekiwał, że Mathieu go wspomoże - tymczasem wykruszał się jak spłoszona sarna wobec nie aż tak ciężkich kłód rzucanych mu przez los. Czy fakt zatajenia brata bękarta rzeczywiście był takim dramatem? Trudno było mu to zrozumieć - jako ojcowi bękarcich bliźniąt skrywanych nie tylko przed Evanem, ale i przed jego żoną i większością świata. Uważał, że to rozsądne, że przemilczano jego istnienie, gdy nikt nie zamierzał mu niczego zaoferować. Mathieu nie potrafił podejść do tego na chłodno - i być może właśnie dlatego nie usłyszał prawdy wcześniej. Zawsze wydawało mu się, że chowani razem byli sobie bliscy, on miał takie poczucie, jednak jego kuzyn czuł się osamotniony. Nie wiedział, co mógł mu na to powiedzieć. Uniósł wyżej brew, gdy oznajmił mu, że kocha Primrose. Tristan o tym nie wiedział. Nigdy mu o tym nie powiedział. Nie próbował mu o tym powiedzieć, gdy mówił o swoich deklaracjach względem tej dziewczyny. Czy decyzja Tristana byłaby taka sama, gdyby o nich wiedział? Pamiętał złośliwe uśmiechy, gdy kolejny raz zapewniał rodzinę, że zamierza iść w konkury do Evandry. Pamiętał ich rozbawienie, gdy zapewniał ich, że zdobędzie jej rękę. Pragnął jej całym sobą, a w swojej determinacji był gotów walczyć o jej ręke z każdym - z własnym nestorem, jej, i zastępem trytonów strzegących jej wyspy. Czy Mathieu naprawdę kochał Primrose czy po prostu tęsknił za ułudą, którą sam przed sobą stworzył? Młodziutka córka Burke'ów słynęła z wielkich ambicji i niepohamowanego temperamentu. Nie widział możliwości, by ten temperament nie ucichł w murach Chateu Rose. Uniósł ku niemu spojrzenie, wciąż w milczeniu, czy to dlatego odpuścił tak łatwo? Nie chciał ponosić takiego kosztu?
- Uszanowała wolę twojego ojca - przypomniał mu, nie odejmując od niego wzroku. Nie podzielał złości Mathieu na ciotkę a ich konflikt odbijał się przedłużającym się nonsensem. Powinni być silni jako rodzina, a Diana od dawna już była częścią tej rodziny - i jako wdowa po jego ojcu cieszyła się szacunkiem. - To był jej obowiązek. - Spodziewałby się, że po jego śmierci Evandra nie wywlecze na światło dzienne tego, czego sam nie chciał przed nim odkryć. Diane zachowała się tak, jak powinna, do końca lojalna wobec męża. Kim był, by tak otwarcie kwestionować honor własnego ojca? Jego też nie żył - a Tristan wiele miał mu za złe - lecz ten żal pozostawał w sercu ukryty, bo wyrzucony na zewnątrz nie przysłużyłby się już nikomu. Musieli być silni, a ich siła tkwiła w jednym silnym korzeniu. Niestety butwiejącym, być może nie radził sobie w tej roli najlepiej. Być może, mógł przecież stanowczym gestem uciąć te dywagacje, zdyscyplinować kuzyna i zatrzymać to bzdurne koło. Miał opory, bo byli braćmi. Miał opory, które bladły z każdym kolejnym słowem Mathieu.
Nie był pierwszym, który mówił mu, że zmienił się w ostatnim czasie. Może pewnego dnia pojmą - że zmienić się musiał. Że gdyby pozwoliłby sobie na taką słabość jak Mathieu teraz, róża ich herbu straciłaby wpierw płatki, potem barwy, na końcu zaś kolce. Dziś jej ciężar dźwigał sam, bo nie miał jego wsparcia - i miał mu to za złe. Czy był to moment, w którym miał chęć wyznać mu, z czym mierzył się przez ostatnie tygodnie, miesiące? Mathieu unikał go, kiedy zawładnął nim gniew, kiedy w trwodze martwił się o los Evandry, maskując to złością kierowaną wobec wszystkich - ni myślał go wesprzeć. Sądził, że oddalali się z winy Tristana? Być może. Być może tak było. Któreś z nich musiało pozostać silnym, kiedy Mathieu już nie był. Los postanowił oddać sygnet rodu Tristanowi, a on wiedział, że nie wolno mu było zawieść. Sądził, że wiedza o tym, co wydarzyło się w kaplicy, mogłaby dziś przytłoczyć kuzyna. Chwycił za ogon figurkę smoka wędrującego po jego ręce, obracając ją w dłoniach beznamiętnie.
- Nie musisz z nią niczego budować, potrzebujesz tylko syna - odparł ze wzruszeniem ramienia. Jeśli kochał Primrose, żony nie pokocha nigdy. - Potem możesz się jej pozbyć. - Jeśli tego pragnął, jeśli nie potrafił z nią niczego budować, Tristan nie widział sensu, by robić to na siłę. Nigdy mu tego nie życzył. Nigdy tego od niego nie pragnął. Linia musiała trwać dalej, Corinne nie była istotna tak długo, jak długo nie stała się jeszcze jedną z nich. - Na litość, Mathieu, weź się w garść - to nie jest takie trudne. Przeleć ją parę razy, w końcu zajdzie w ciążę, a ty możesz żyć jak dawniej. - Koncept wierności małżeńskiej był mu obcy, uważał, że Mathieu niepotrzebnie nadmiernie przywiązywał się do swojej przysięgi. Być może udałoby mu się utrzymać relację z samą Primrose, nie sądził, by jej staropanieński status prędko uległ zmianie. Westchnął, milcząc dłuższą chwilę, gdy zastanawiał się, co miał mu odpowiedzieć; ostatecznie w jego oku błysnęła prowokacyjna iskra.
- Czego ode mnie oczekujesz? Że zmartwię się, naleję ci wina, przytulę, poklepię po plecach i obiecam, że wszystko będzie dobrze? Jesteśmy w środku pieprzonej wojny, zawieszenie broni, które pozwoliło nam na oddech, skończy się lada moment, mugole mogą wedrzeć się do pałacu. Słyszysz ich krzyk, kiedy zasypiasz? Słyszysz krzyk czarownic palonych na stosach? Widzisz obrazy tamtych ludzi z Warwick, okaleczonych, zniszczonych, torturowanych przez siły niemagicznych? Ja co noc, nawiedzają mnie w snach grozą i terrorem, widzę w snach Evandrę, traktowaną w ten sposób przez rebeliantów. A te chrzanione cienie? Spowijają cały świat, dzień po dniu, a my nie rozumiemy nawet, czym są. A oswobodzone duchy, od których być może nigdy już nie będziemy wolni? I teraz, w takiej chwili ty mówisz mi, że nie możesz się pozbierać, bo ktoś zataił przed tobą istnienie bękarta. Bękarta! Merlinie, naprawdę nazywasz bratem człowieka o plebejskim rodowodzie? Uważasz go za rodzinę? To tylko nasienie twojego ojca, na dodatek źle zasiane, owoc zabawy, przygody albo przelotnego romansu. Zarodek, który wykiełkował, choć nikt go o to nie prosił. Zarodek, który wykiełkował ze złej jałowej ziemi, choć nie miał do tego prawa. Twój ojciec go spłodził, to wszystko. Nic mu nigdy nie dał. Nic nie chciał mu dać. Nie jest twoim bratem, jest tylko niechcianym pomiotem, zagubionym i problematycznym lęgiem ze slumsów, który w slumsach powinien pozostać. Lęgiem równie nieistotnym co bezwartościowym. Odpuść, mazgaisz się jak młokos. Jedyna lekcja, jaką powinieneś z tego wyciągnąć, jest taka, że kochance warto zapobiegawczo wlać do gardła rue. Nawet nie masz pewności, czy to naprawdę jest syn twojego ojca, przecież masz na to tylko słowo! - Nie potrafił go zrozumieć. Nie, gdy sam prowadził rozwiązłe życie. Mówił szybko, bogato gestykulując, silniej akcentując każde mocniejsze słowo, uniósł się. Pokręcił głową, częściowo z dezaprobatą a częściowo z niedowierzaniem. Mathieu musiał stanąć na nogi. Nie mieli teraz na to ani czasu ani miejsca. Potrzebował go całego, w gotowości. Musieli być silni, jeśli nie chcieli sami odsłonić się przed wrogiem - gdy wróg mógł być wszędzie. I mógł być każdym. - Nie znamy dalszych planów Czarnego Pana. Nie wiemy, kto z nas dożyje końca tej wojny. Co jeśli wojna zabierze mnie, Mathieu? Najsilniejszym mężczyzną w tym domu zostanie mój półtoraroczny syn - myślisz że przejmie po mnie obowiązki? Moja żona zostanie jego regentką? - Jak Morgana, bo nie będzie przy niej mężczyzny dostatecznie silnego, by to uczynił? - Nie mamy na to czasu, Mathieu - stwierdził dobitnie. - Na twój żal do matki, na twój werteryzm względem Primrose. Świat się nie zatrzyma po to, żebyś mógł się nad sobą poużalać!
- Uszanowała wolę twojego ojca - przypomniał mu, nie odejmując od niego wzroku. Nie podzielał złości Mathieu na ciotkę a ich konflikt odbijał się przedłużającym się nonsensem. Powinni być silni jako rodzina, a Diana od dawna już była częścią tej rodziny - i jako wdowa po jego ojcu cieszyła się szacunkiem. - To był jej obowiązek. - Spodziewałby się, że po jego śmierci Evandra nie wywlecze na światło dzienne tego, czego sam nie chciał przed nim odkryć. Diane zachowała się tak, jak powinna, do końca lojalna wobec męża. Kim był, by tak otwarcie kwestionować honor własnego ojca? Jego też nie żył - a Tristan wiele miał mu za złe - lecz ten żal pozostawał w sercu ukryty, bo wyrzucony na zewnątrz nie przysłużyłby się już nikomu. Musieli być silni, a ich siła tkwiła w jednym silnym korzeniu. Niestety butwiejącym, być może nie radził sobie w tej roli najlepiej. Być może, mógł przecież stanowczym gestem uciąć te dywagacje, zdyscyplinować kuzyna i zatrzymać to bzdurne koło. Miał opory, bo byli braćmi. Miał opory, które bladły z każdym kolejnym słowem Mathieu.
Nie był pierwszym, który mówił mu, że zmienił się w ostatnim czasie. Może pewnego dnia pojmą - że zmienić się musiał. Że gdyby pozwoliłby sobie na taką słabość jak Mathieu teraz, róża ich herbu straciłaby wpierw płatki, potem barwy, na końcu zaś kolce. Dziś jej ciężar dźwigał sam, bo nie miał jego wsparcia - i miał mu to za złe. Czy był to moment, w którym miał chęć wyznać mu, z czym mierzył się przez ostatnie tygodnie, miesiące? Mathieu unikał go, kiedy zawładnął nim gniew, kiedy w trwodze martwił się o los Evandry, maskując to złością kierowaną wobec wszystkich - ni myślał go wesprzeć. Sądził, że oddalali się z winy Tristana? Być może. Być może tak było. Któreś z nich musiało pozostać silnym, kiedy Mathieu już nie był. Los postanowił oddać sygnet rodu Tristanowi, a on wiedział, że nie wolno mu było zawieść. Sądził, że wiedza o tym, co wydarzyło się w kaplicy, mogłaby dziś przytłoczyć kuzyna. Chwycił za ogon figurkę smoka wędrującego po jego ręce, obracając ją w dłoniach beznamiętnie.
- Nie musisz z nią niczego budować, potrzebujesz tylko syna - odparł ze wzruszeniem ramienia. Jeśli kochał Primrose, żony nie pokocha nigdy. - Potem możesz się jej pozbyć. - Jeśli tego pragnął, jeśli nie potrafił z nią niczego budować, Tristan nie widział sensu, by robić to na siłę. Nigdy mu tego nie życzył. Nigdy tego od niego nie pragnął. Linia musiała trwać dalej, Corinne nie była istotna tak długo, jak długo nie stała się jeszcze jedną z nich. - Na litość, Mathieu, weź się w garść - to nie jest takie trudne. Przeleć ją parę razy, w końcu zajdzie w ciążę, a ty możesz żyć jak dawniej. - Koncept wierności małżeńskiej był mu obcy, uważał, że Mathieu niepotrzebnie nadmiernie przywiązywał się do swojej przysięgi. Być może udałoby mu się utrzymać relację z samą Primrose, nie sądził, by jej staropanieński status prędko uległ zmianie. Westchnął, milcząc dłuższą chwilę, gdy zastanawiał się, co miał mu odpowiedzieć; ostatecznie w jego oku błysnęła prowokacyjna iskra.
- Czego ode mnie oczekujesz? Że zmartwię się, naleję ci wina, przytulę, poklepię po plecach i obiecam, że wszystko będzie dobrze? Jesteśmy w środku pieprzonej wojny, zawieszenie broni, które pozwoliło nam na oddech, skończy się lada moment, mugole mogą wedrzeć się do pałacu. Słyszysz ich krzyk, kiedy zasypiasz? Słyszysz krzyk czarownic palonych na stosach? Widzisz obrazy tamtych ludzi z Warwick, okaleczonych, zniszczonych, torturowanych przez siły niemagicznych? Ja co noc, nawiedzają mnie w snach grozą i terrorem, widzę w snach Evandrę, traktowaną w ten sposób przez rebeliantów. A te chrzanione cienie? Spowijają cały świat, dzień po dniu, a my nie rozumiemy nawet, czym są. A oswobodzone duchy, od których być może nigdy już nie będziemy wolni? I teraz, w takiej chwili ty mówisz mi, że nie możesz się pozbierać, bo ktoś zataił przed tobą istnienie bękarta. Bękarta! Merlinie, naprawdę nazywasz bratem człowieka o plebejskim rodowodzie? Uważasz go za rodzinę? To tylko nasienie twojego ojca, na dodatek źle zasiane, owoc zabawy, przygody albo przelotnego romansu. Zarodek, który wykiełkował, choć nikt go o to nie prosił. Zarodek, który wykiełkował ze złej jałowej ziemi, choć nie miał do tego prawa. Twój ojciec go spłodził, to wszystko. Nic mu nigdy nie dał. Nic nie chciał mu dać. Nie jest twoim bratem, jest tylko niechcianym pomiotem, zagubionym i problematycznym lęgiem ze slumsów, który w slumsach powinien pozostać. Lęgiem równie nieistotnym co bezwartościowym. Odpuść, mazgaisz się jak młokos. Jedyna lekcja, jaką powinieneś z tego wyciągnąć, jest taka, że kochance warto zapobiegawczo wlać do gardła rue. Nawet nie masz pewności, czy to naprawdę jest syn twojego ojca, przecież masz na to tylko słowo! - Nie potrafił go zrozumieć. Nie, gdy sam prowadził rozwiązłe życie. Mówił szybko, bogato gestykulując, silniej akcentując każde mocniejsze słowo, uniósł się. Pokręcił głową, częściowo z dezaprobatą a częściowo z niedowierzaniem. Mathieu musiał stanąć na nogi. Nie mieli teraz na to ani czasu ani miejsca. Potrzebował go całego, w gotowości. Musieli być silni, jeśli nie chcieli sami odsłonić się przed wrogiem - gdy wróg mógł być wszędzie. I mógł być każdym. - Nie znamy dalszych planów Czarnego Pana. Nie wiemy, kto z nas dożyje końca tej wojny. Co jeśli wojna zabierze mnie, Mathieu? Najsilniejszym mężczyzną w tym domu zostanie mój półtoraroczny syn - myślisz że przejmie po mnie obowiązki? Moja żona zostanie jego regentką? - Jak Morgana, bo nie będzie przy niej mężczyzny dostatecznie silnego, by to uczynił? - Nie mamy na to czasu, Mathieu - stwierdził dobitnie. - Na twój żal do matki, na twój werteryzm względem Primrose. Świat się nie zatrzyma po to, żebyś mógł się nad sobą poużalać!

o u t g r o w n
Tristan Rosier

Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej

Śmierciożercy


Sala Burz
Szybka odpowiedź