Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica
Ławka przed lecznicą
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Ławka przed lecznicą
Kilkanaście kroków od chatki mieszczącej w sobie lecznicę, pod starą, porośniętą bluszczem brzozą stoi równie wiekowa ławka. Drewno przeszło już swoje i jest nieco omszałe i częściowo nadgryzione przez termity, lecz nie ma co się martwić o ewentualne zarwanie siedziska, bowiem to jest wystarczająco solidne. W dobrą pogodę często można zobaczyć tu czekających pacjentów albo kogoś z personelu popalającego papierosa – palenie wewnątrz lecznicy jest bowiem zakazane.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:40, w całości zmieniany 1 raz
12.11
Korciło go, by od razu teleportować się pod Kurnik, ale podejrzewał, że prędzej znajdzie Alexa i Bellę w Leśnej Lecznicy. Zresztą, chyba podświadomie wcale nie chciał ich znaleźć - choć ramię piekło go żywym ogniem i potrzebował pomocy jak najszybciej. Po ludzku było mu wstyd, że dał się zaskoczyć zwykłej mugolskiej broni. Przecież byli czarodziejami, mieli od tego odpowiednie zaklęcia! Nie wiedział, dlaczego rozproszył się tak bardzo, by nie przywołać na czas tarczy ani nie przypomnieć sobie o zaklęciu, które zatrzymywało pociski. Dalsza część pojedynku poszła lepiej, ale Steffena gnębiły wyrzuty sumienia - może gdyby nie dał się zranić, nie musiałby atakować i dałoby się jakoś dogadać z tamtymi mugolami? Niestety - uciekli, a zabezpieczenie bunkru w Kumbrii było gorzką pociechą.
Szczególnie dla kogoś, kogo tak bolał bark. Miał wrażenie, że ma w głębi ciała coś innego, coś obcego - pocisk, kulę? - ale nie znał się ani na broni ani na anatomii na tyle dobrze, by to stwierdzić.
Adrenalina pomogła mu trzymać się na nogach w Kumbrii i dotrzeć do Doliny Godryka. Zawsze był zadaniowy i przetrwał nawet trudniejsze pojedynki - kilka miesięcy temu, nawet obrażenia od czarnej magii. Mugolska broń paliła mniej niż plugawe klątwy, ale i tak bolało. Z każdym krokiem coraz bardziej, bo gdy nie było już nic więcej do zrobienia - poza dotarciem w bezpieczne miejsce - ból zaczął wreszcie docierać do biednego Steffena. Zacisnął mocno zęby, przytrzymując kurczowo rękaw zakrwawionej koszuli. Jeszcze kilka kroków do wejścia...
...ku swojej bezbrzeżnej uldze, zobaczył jednak kogoś już przed wejściem. Kojarzył panią (pannę? panią) Wright z widzenia, Isabella opowiadała mu też często o swojej pracy i swoich wzorach. Wzrok nieco mu się rozmywał, ale widział jeszcze ciemne włosy - to musiała być ona.
-Przepraszam... - dlaczego w takiej chwili myślał o zasadach dobrego wychowania? Nie wiedział... -Pomocy...! - wymamrotał, opadając ciężko na ławkę przed lecznicą. Było zimno, powinni chyba wejść do środka, ale cieknąca z rany krew nadal była gorąca - a Steffen nie myślał trzeźwo.
-To, nic, tylko mugole, ale chyba... straciłem trochę krwi... - dodał półprzytomnie, bo narzeczona uwrażliwiła go na konieczność dzielenia się z uzdrowicielami takimi informacjami.
żywotność: 156/216 PŻ, 60 pkt obrażeń od mugolskiej broni palnej (lewy bark)
Korciło go, by od razu teleportować się pod Kurnik, ale podejrzewał, że prędzej znajdzie Alexa i Bellę w Leśnej Lecznicy. Zresztą, chyba podświadomie wcale nie chciał ich znaleźć - choć ramię piekło go żywym ogniem i potrzebował pomocy jak najszybciej. Po ludzku było mu wstyd, że dał się zaskoczyć zwykłej mugolskiej broni. Przecież byli czarodziejami, mieli od tego odpowiednie zaklęcia! Nie wiedział, dlaczego rozproszył się tak bardzo, by nie przywołać na czas tarczy ani nie przypomnieć sobie o zaklęciu, które zatrzymywało pociski. Dalsza część pojedynku poszła lepiej, ale Steffena gnębiły wyrzuty sumienia - może gdyby nie dał się zranić, nie musiałby atakować i dałoby się jakoś dogadać z tamtymi mugolami? Niestety - uciekli, a zabezpieczenie bunkru w Kumbrii było gorzką pociechą.
Szczególnie dla kogoś, kogo tak bolał bark. Miał wrażenie, że ma w głębi ciała coś innego, coś obcego - pocisk, kulę? - ale nie znał się ani na broni ani na anatomii na tyle dobrze, by to stwierdzić.
Adrenalina pomogła mu trzymać się na nogach w Kumbrii i dotrzeć do Doliny Godryka. Zawsze był zadaniowy i przetrwał nawet trudniejsze pojedynki - kilka miesięcy temu, nawet obrażenia od czarnej magii. Mugolska broń paliła mniej niż plugawe klątwy, ale i tak bolało. Z każdym krokiem coraz bardziej, bo gdy nie było już nic więcej do zrobienia - poza dotarciem w bezpieczne miejsce - ból zaczął wreszcie docierać do biednego Steffena. Zacisnął mocno zęby, przytrzymując kurczowo rękaw zakrwawionej koszuli. Jeszcze kilka kroków do wejścia...
...ku swojej bezbrzeżnej uldze, zobaczył jednak kogoś już przed wejściem. Kojarzył panią (pannę? panią) Wright z widzenia, Isabella opowiadała mu też często o swojej pracy i swoich wzorach. Wzrok nieco mu się rozmywał, ale widział jeszcze ciemne włosy - to musiała być ona.
-Przepraszam... - dlaczego w takiej chwili myślał o zasadach dobrego wychowania? Nie wiedział... -Pomocy...! - wymamrotał, opadając ciężko na ławkę przed lecznicą. Było zimno, powinni chyba wejść do środka, ale cieknąca z rany krew nadal była gorąca - a Steffen nie myślał trzeźwo.
-To, nic, tylko mugole, ale chyba... straciłem trochę krwi... - dodał półprzytomnie, bo narzeczona uwrażliwiła go na konieczność dzielenia się z uzdrowicielami takimi informacjami.
żywotność: 156/216 PŻ, 60 pkt obrażeń od mugolskiej broni palnej (lewy bark)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przeszywające, jesienne powietrze wkradało się do gabinetu podstępem. Przez nie wypełnione kitem szczeliny starych okien, wślizgując się przez futrynę wysłużonych drzwi. Jedynie ogień wybudzony zaklęciem ogniska rozgrzewał kości, przecinał ciszę roznoszącą się po korytarzach Leśnej Lecznicy.
Nocne dyżury często ciągnęły się w nieskończoność. Zazwyczaj pacjenci przebywali za dnia, a po zachodzie słońca Dolina Godryka skrywała się za ciężkimi zasłonami niepokojów. Kręte uliczki ziały pustką, nikt nie opuszczał domu jeśli nie musiał. Spokój nocy naruszały jedynie wypadki pilne, takie które rozgrzewały krew w żyłach, cuciły senny umysł. Na takie musiała czekać w gotowości, nie pozwalając by chwilowy marazm całkowicie pochłonął myśli.
Codzienne sprawunki związane z działaniem lecznicy zajęły jej niewiele czasu, zbyt niewiele by wypełnić nim długie godziny pustki. Wysprzątała gabinet lekarski, pozamiatała korytarz, wymieniła pościel na szpitalnym łożu i nawet wyczyściła kociołki, w których na co dzień Isabella pędziła eliksiry. Do zrobienia pozostało niewiele, więc dość niechętnie pochyliła się nad dość nudnawym traktatem, dotyczącym wykorzystywania wyprawionych komponentów zwierzęcych w wyrabianiu czarodziejskich szat - jak się okazywało sprawa nie była tak prosta jak można by się spodziewać i czarodziej podpisany jako Artorius Vigo poświęcił aż szesnaście stron na same zastosowanie skóry tebo.
Przeciągłe ziewnięcie raz po raz przerywało skupienie nad arkanami sztuki wytwarzania magicznych szat Aż w końcu donośny trzask, tak bardzo znajomy, rozpraszający uwagę poświęconą słowom naukowca. Palce mimowolnie zacisnęły się na skrytej w kieszeni różdżce. Magnoliowe drewno niemalże zawibrowało w odpowiedzi na wezwanie swojej właścicielki. Niewiele myśląc, pokonała odległość między skromnym zapleczem, a drzwiami wejściowymi.
Dreszcz niepokoju rozniósł się po ciele jak spetryfikowany strach skryty na dnie umysłu. Wciąż powracająca paniczna obawa przed nalotem na lecznice nabierała kształtów, majaczyła się malującym na horyzoncie cieniem.
Wołanie pomocy przywołało do porządku rozbiegane myśli, wprawiło w stan gotowości. Zaledwie kilka kroków dzieliło światłość od ciemności, zaledwie kilka kroków dalej promienie wydobywające się z krańca różdżki oświetliły twarz jej pacjenta. - Panie Cattermole - wydusiła, rozpoznając rysy amanta Isabelli. Jego nieprzytomny głos zaalarmował, kilka głębokich oddechów zajęło jej pokonanie dzielącej ich odległości i ostrożne wsunięcie się pod ramię młodego mężczyzny. Być może znacznie wyższy od niej, znacznie postawniejszy, jednak nie na tyle, aby nie dała rady pomóc mu dostać się do środka lecznicy.
Z trudem wtoczyli się w głąb gabinetu, ale udało im się utrzymać pewny krok, by ostatecznie mogła odsunąć się od niego, gdy zajął miejsce na polowym łóżku. - Musi pan siedzieć i absolutnie nie można pozwolić sobie zasnąć - zawyrokowała, przecinając materiał koszuli, aby odkryć źródło krwawienia. - Co się stało? - zapytała, aby odkryć co się stało, a po części by go zagadnąć, nie dopuścić by utrata tak dużej ilości krwi go zamroczyła.
Gdy w końcu rozerwany materiał odkrył ranę, spojrzenie pośpiesznie odszukało te pana Cattermole'a - Czy to…?
Nocne dyżury często ciągnęły się w nieskończoność. Zazwyczaj pacjenci przebywali za dnia, a po zachodzie słońca Dolina Godryka skrywała się za ciężkimi zasłonami niepokojów. Kręte uliczki ziały pustką, nikt nie opuszczał domu jeśli nie musiał. Spokój nocy naruszały jedynie wypadki pilne, takie które rozgrzewały krew w żyłach, cuciły senny umysł. Na takie musiała czekać w gotowości, nie pozwalając by chwilowy marazm całkowicie pochłonął myśli.
Codzienne sprawunki związane z działaniem lecznicy zajęły jej niewiele czasu, zbyt niewiele by wypełnić nim długie godziny pustki. Wysprzątała gabinet lekarski, pozamiatała korytarz, wymieniła pościel na szpitalnym łożu i nawet wyczyściła kociołki, w których na co dzień Isabella pędziła eliksiry. Do zrobienia pozostało niewiele, więc dość niechętnie pochyliła się nad dość nudnawym traktatem, dotyczącym wykorzystywania wyprawionych komponentów zwierzęcych w wyrabianiu czarodziejskich szat - jak się okazywało sprawa nie była tak prosta jak można by się spodziewać i czarodziej podpisany jako Artorius Vigo poświęcił aż szesnaście stron na same zastosowanie skóry tebo.
Przeciągłe ziewnięcie raz po raz przerywało skupienie nad arkanami sztuki wytwarzania magicznych szat Aż w końcu donośny trzask, tak bardzo znajomy, rozpraszający uwagę poświęconą słowom naukowca. Palce mimowolnie zacisnęły się na skrytej w kieszeni różdżce. Magnoliowe drewno niemalże zawibrowało w odpowiedzi na wezwanie swojej właścicielki. Niewiele myśląc, pokonała odległość między skromnym zapleczem, a drzwiami wejściowymi.
Dreszcz niepokoju rozniósł się po ciele jak spetryfikowany strach skryty na dnie umysłu. Wciąż powracająca paniczna obawa przed nalotem na lecznice nabierała kształtów, majaczyła się malującym na horyzoncie cieniem.
Wołanie pomocy przywołało do porządku rozbiegane myśli, wprawiło w stan gotowości. Zaledwie kilka kroków dzieliło światłość od ciemności, zaledwie kilka kroków dalej promienie wydobywające się z krańca różdżki oświetliły twarz jej pacjenta. - Panie Cattermole - wydusiła, rozpoznając rysy amanta Isabelli. Jego nieprzytomny głos zaalarmował, kilka głębokich oddechów zajęło jej pokonanie dzielącej ich odległości i ostrożne wsunięcie się pod ramię młodego mężczyzny. Być może znacznie wyższy od niej, znacznie postawniejszy, jednak nie na tyle, aby nie dała rady pomóc mu dostać się do środka lecznicy.
Z trudem wtoczyli się w głąb gabinetu, ale udało im się utrzymać pewny krok, by ostatecznie mogła odsunąć się od niego, gdy zajął miejsce na polowym łóżku. - Musi pan siedzieć i absolutnie nie można pozwolić sobie zasnąć - zawyrokowała, przecinając materiał koszuli, aby odkryć źródło krwawienia. - Co się stało? - zapytała, aby odkryć co się stało, a po części by go zagadnąć, nie dopuścić by utrata tak dużej ilości krwi go zamroczyła.
Gdy w końcu rozerwany materiał odkrył ranę, spojrzenie pośpiesznie odszukało te pana Cattermole'a - Czy to…?
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Zawsze przychodził tutaj pieszo. Spacer od własnego domu do Leśnej Lecznicy był nie za długi ani nie za krótki, bardzo przyjemny, uspokajający nerwy i pozwalający zebrać myśli. Lubił tą trasę, nawet w jesienną niepogodę - bowiem na końcu zawsze czekała narzeczona, którą mógł odprowadzić do Kurnika i dla której mógł wyczarować piękne kwiaty. Nie był nawet świadom - choć powinien - że trzaski teleportacji stresują uzdrowicieli o wiele bardziej niż piesi goście. Ostatnio lizał własne rany w domu Alexandra, a potem przez całe trzy miesiące nie wpakował się w tarapaty, więc nieroztropnie zaczął myśleć o lecznicy przede wszystkim jako o miejscu pracy Isabelli. Powinien być czujniejszy i roztropniejszy. Był żołnierzem na tej wojnie, jakkolwiek niestandardowy był młodziutki żołnierz w szczurzym ciele. Brakowało mu siły aurorów, musiał podszkolić ofensywę, zimnych nerwów dopiero się uczył. Był za to przydatny, zarówno jako szpieg, jak i wspierając sojuszników w walce swoimi transmutacyjnymi cudami. Nie zamierzał z tego rezygnować, a zatem powinien wiedzieć, że prędzej czy później trafi tutaj z poważniejszymi obrażeniami.
Nie spodziewał się tylko, że tym razem ból sprawi mu nie czarna magia, a kula posłana przez człowieka, który mógłby, który powinien go wysłuchać, który był w teorii po tej samej stronie.
Rozpoznał Roselyn, a w jego oczach odmalowała się ulga. Już nie był sam. Otrzyma pomoc.
-Pan… - pani, panienko? Merlinie, jak mówiła o niej Isabella? Savoire-vivre i obawa przed faux na moment wysunęły się na czoło chaosu w głowie Steffena, co być może jedynie dowodziło, w jak dużym szoku był teraz chłopak. -...nno Wright… - zdecydował się w końcu, a potem mógł już myśleć o czymś innym, czyli o poruszaniu nogami. Coraz trudniej było mu chodzić, ale bardzo się starał, Roselyn była w końcu taka drobna. Na szczęście, sam był szczupły i od października schudł jeszcze trochę. W końcu ciężko opadł na łóżko i dopiero teraz, gdy znalazł się w bezpiecznym miejscu, zaczęło do niego docierać, jak bardzo jest senny.
-Dlaczego nie…? - zaprotestował cicho, bo bardzo chciałby zamknąć oczy, a Isabella nie zdążyła mu nigdy wytłumaczyć, jak wykrwawienie działa na ludzki organizm.
Co się stało?
Tak wiele się wydarzyło…!
-Byliśmy w Kumbrii… - wymamrotał, zbierając myśli. Jak na dziennikarza-amatora przystało, postanowił zacząć od początku. Logicznie. Być może zwlekając, by nie opowiedzieć zbyt prędko o tym najgorszym.
Roselyn nie dała mu jednak szansy na prokrastynację sedna opowieści. Skrzywił się lekko, gdy nawiązała kontakt wzrokowy.
-Żołnierz, mugol. Miał broń i…- zamrugał raz, drugi, trzeci. Oczy zaszkliły się łzami, ale wcale nie płakał, po prostu… po prostu było mu wstyd. -…on nas nie słuchał, od razu zaczął strzelać, musieliśmy… nie chciałem… - nie chciałem go skrzywdzić.
Nie spodziewał się tylko, że tym razem ból sprawi mu nie czarna magia, a kula posłana przez człowieka, który mógłby, który powinien go wysłuchać, który był w teorii po tej samej stronie.
Rozpoznał Roselyn, a w jego oczach odmalowała się ulga. Już nie był sam. Otrzyma pomoc.
-Pan… - pani, panienko? Merlinie, jak mówiła o niej Isabella? Savoire-vivre i obawa przed faux na moment wysunęły się na czoło chaosu w głowie Steffena, co być może jedynie dowodziło, w jak dużym szoku był teraz chłopak. -...nno Wright… - zdecydował się w końcu, a potem mógł już myśleć o czymś innym, czyli o poruszaniu nogami. Coraz trudniej było mu chodzić, ale bardzo się starał, Roselyn była w końcu taka drobna. Na szczęście, sam był szczupły i od października schudł jeszcze trochę. W końcu ciężko opadł na łóżko i dopiero teraz, gdy znalazł się w bezpiecznym miejscu, zaczęło do niego docierać, jak bardzo jest senny.
-Dlaczego nie…? - zaprotestował cicho, bo bardzo chciałby zamknąć oczy, a Isabella nie zdążyła mu nigdy wytłumaczyć, jak wykrwawienie działa na ludzki organizm.
Co się stało?
Tak wiele się wydarzyło…!
-Byliśmy w Kumbrii… - wymamrotał, zbierając myśli. Jak na dziennikarza-amatora przystało, postanowił zacząć od początku. Logicznie. Być może zwlekając, by nie opowiedzieć zbyt prędko o tym najgorszym.
Roselyn nie dała mu jednak szansy na prokrastynację sedna opowieści. Skrzywił się lekko, gdy nawiązała kontakt wzrokowy.
-Żołnierz, mugol. Miał broń i…- zamrugał raz, drugi, trzeci. Oczy zaszkliły się łzami, ale wcale nie płakał, po prostu… po prostu było mu wstyd. -…on nas nie słuchał, od razu zaczął strzelać, musieliśmy… nie chciałem… - nie chciałem go skrzywdzić.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W jakiś sposób przywykła do obecności Steffana w ich lecznicy. Ilekroć pojawiał się na horyzoncie przy jego boku była i Isabella. Nie była wścibska, nie dociekała kim byli dla siebie, ale to z łatwością dało się zaobserwować. Być może dlatego też chociaż traktowała chłopaka z należytą uprzejmością, to zdarzało jej się umykać do innego pomieszczenia, aby dać im trochę czasu dla siebie. Wszakże nie odwiedzał lecznicy po to, aby obserwować pracę tutejszych uzdrowicieli.
Było coś tragicznego w losach młodych ludzi takich jak Steffan i Isabella. Zaledwie osiem lat nie czyniło tego różnicą pokoleniową, ale w tym wypadku odczuwała rozbieżności między samą sobą, a panną Presley. Isabella miała jeszcze tak wiele przed sobą, to był czas gdy tak wiele się zmieniało, a decyzje podjęte teraz odbijały piętno na całym dorosłym życiu. Rose zaś czuła się już ukierunkowana, była w trakcie wędrówki. Być może nie wszystkie decyzję zostały podjęte przez nią, nie wszystkie za jej pozwoleniem, ale jej życie nabrało pewnego kształtu, nie dało się już niczego odczynić. Dlatego też ich los wydawał się być tak bardzo smutny, bo właśnie teraz zamiast cieszyć się pierwszymi latami dorosłości, poznawać świat, oni chłonęli wojnę. Niemalże wszystko stawało się kwestią życia i śmierci. Ciężar odpowiedzialności opadał na barki, przyciskał do ziemi. Przytłaczał.
Zauważyła również jego obecność wśród zakonnych sojuszników, jednak na ten temat z kolei milczała, nie zagłębiając się w zawiłości rebelianckiej organizacji. Jej różdżka pomagała leczyć, starała się wspierać Oazę, niemniej jednak nie uczestniczyła w walkach, naradach wojennych. To nie była jej domena.
- Bo uznałabym, że to bardzo niegrzeczne zasypiać w mojej obecności - odpowiedziała mu niezbyt wyszukanym żartem, próbując odrobinę rozproszyć strach pacjenta. Usta wygięły się w ulotnym uśmiechu, zmuszone do czegoś czego wcale nie chciały robić. Spojrzenie pozostało skupione, wnikliwie analizowała stan Steffana. - To daleko stąd, teleportowałeś się? - zapytała. Sztuka teleportacji chociaż dość powszechna, wymagała koncentracji. Przez chwilę przeszło jej przez myśl, że i to dodatkowo mogło go osłabić. - Rozumiem - odpowiedziała mu krótko.
Mugolskie naboje wyrządzały nieprawdopodobne szkody. Zaledwie kawałek metalu wyrzucony z szaleńczą prędkością, przebijał skórę, nie raz doprowadzał do pęknięcia kości, pozostawiały po sobie trudne do usunięcia odpryski. Rzadko jednak dane było widywać jej takie wypadki. Ten był jednym z pierwszych od bardzo długiego czasu.
- Panie Cattermole - spojrzała na niego uważnie - Steffanie - poprawiła się - To będzie bolesne, ale musimy usunąć tą kulę, to ciało obce. Rzucę na ciebie zaklęcie, które lekko cię nie znieczuli, ale wciąż możesz czuć duży dyskomfort. Rozumiesz?
Jego stan nie był na tyle zły, aby wprowadzać go w śpiączkę. W tenże sposób mogła go obserwować. Rana chociaż głęboka i krwawiąca obficie, ominęła ważniejsze narządy, a barwa krwi świadczyła o tym, że nie uszkodziła tętnic.
- Ignominia - wyszeptała, kierując różdżkę w stronę skroni młodego czarodzieja. - Jesteś gotowy?
Było coś tragicznego w losach młodych ludzi takich jak Steffan i Isabella. Zaledwie osiem lat nie czyniło tego różnicą pokoleniową, ale w tym wypadku odczuwała rozbieżności między samą sobą, a panną Presley. Isabella miała jeszcze tak wiele przed sobą, to był czas gdy tak wiele się zmieniało, a decyzje podjęte teraz odbijały piętno na całym dorosłym życiu. Rose zaś czuła się już ukierunkowana, była w trakcie wędrówki. Być może nie wszystkie decyzję zostały podjęte przez nią, nie wszystkie za jej pozwoleniem, ale jej życie nabrało pewnego kształtu, nie dało się już niczego odczynić. Dlatego też ich los wydawał się być tak bardzo smutny, bo właśnie teraz zamiast cieszyć się pierwszymi latami dorosłości, poznawać świat, oni chłonęli wojnę. Niemalże wszystko stawało się kwestią życia i śmierci. Ciężar odpowiedzialności opadał na barki, przyciskał do ziemi. Przytłaczał.
Zauważyła również jego obecność wśród zakonnych sojuszników, jednak na ten temat z kolei milczała, nie zagłębiając się w zawiłości rebelianckiej organizacji. Jej różdżka pomagała leczyć, starała się wspierać Oazę, niemniej jednak nie uczestniczyła w walkach, naradach wojennych. To nie była jej domena.
- Bo uznałabym, że to bardzo niegrzeczne zasypiać w mojej obecności - odpowiedziała mu niezbyt wyszukanym żartem, próbując odrobinę rozproszyć strach pacjenta. Usta wygięły się w ulotnym uśmiechu, zmuszone do czegoś czego wcale nie chciały robić. Spojrzenie pozostało skupione, wnikliwie analizowała stan Steffana. - To daleko stąd, teleportowałeś się? - zapytała. Sztuka teleportacji chociaż dość powszechna, wymagała koncentracji. Przez chwilę przeszło jej przez myśl, że i to dodatkowo mogło go osłabić. - Rozumiem - odpowiedziała mu krótko.
Mugolskie naboje wyrządzały nieprawdopodobne szkody. Zaledwie kawałek metalu wyrzucony z szaleńczą prędkością, przebijał skórę, nie raz doprowadzał do pęknięcia kości, pozostawiały po sobie trudne do usunięcia odpryski. Rzadko jednak dane było widywać jej takie wypadki. Ten był jednym z pierwszych od bardzo długiego czasu.
- Panie Cattermole - spojrzała na niego uważnie - Steffanie - poprawiła się - To będzie bolesne, ale musimy usunąć tą kulę, to ciało obce. Rzucę na ciebie zaklęcie, które lekko cię nie znieczuli, ale wciąż możesz czuć duży dyskomfort. Rozumiesz?
Jego stan nie był na tyle zły, aby wprowadzać go w śpiączkę. W tenże sposób mogła go obserwować. Rana chociaż głęboka i krwawiąca obficie, ominęła ważniejsze narządy, a barwa krwi świadczyła o tym, że nie uszkodziła tętnic.
- Ignominia - wyszeptała, kierując różdżkę w stronę skroni młodego czarodzieja. - Jesteś gotowy?
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Pani Wright zawsze zdawała mu się bardzo zapracowana, bo z zaaferowania Isabellą nie wyczuł, że Roselyn celowo zostawiała im trochę prywatności. Założył, że może po prostu ma ręce zbyt pełne roboty by włączać się w ich rozmowę. Nie znał się na leczeniu, więc wszyscy w lecznicy wydawali mu się bardzo zabiegani - prawdę mówiąc, nawet z kulą w ramieniu obawiał się, że nie zastanie tutaj nikogo wolnego, że wkoło będą poważniej ranni. Prawdę mówiąc, rzadko kiedy widział tutaj dantejskie sceny, ale w swojej głowie i tak trochę (bardzo) dramatyzował. Chyba po prostu był zszokowany, albo wojna odcisnęła na nim mocniejsze piętno niż sądził. Nigdy nie był żołnierzem, nie szkolił się do tego wszystkiego, tak jak policjanci czy aurorzy. Dobrze sobie radził w Klubie Pojedynków, dzięki sprytowi i transmutacji zresztą, no i to wszystko. Walczyć czynnie zaczął niecały rok temu, trochę z przypadku - a choć nabrał i męstwa i doświadczenia, to przeżycia wciąż były swego rodzaju wstrząsem. Szczególnie dzisiaj, po walce której się nie spodziewał, po walce której nie chciał. Czym innego było z zażartym przekonaniem stawiać czoło wrogom - arystokratom, zwolennikom Czarnego Pana, czarnoksiężnikom. Czym innym zaś niespodziewany pojedynek z mugolami, z ludźmi którym Steffen chciał przecież pomóc i którzy byli zbyt zastraszeni i zdesperowani by tą pomoc dostrzec. Widział w ich oczach zaciętość, której nie rozumiał - i mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy samemu bywa równie zaślepiony podczas walk na ulicach Londynu. Na szczęście, nie miał czasu o tym myśleć.
-Racja, niegrzecznie... - przyznał Roselyn rację, usiłując nie oderwać od niej spojrzenia, choć tak korciło go by zamknąć oczy. -Tak, było już bezpiecznie i mogłem się trochę skupić... - dodał przepraszająco. W głębi duszy wiedział, że chyba zbytnio ryzykował, ale nie miał przy sobie świstoklika, a w Kumbrii trudno o zaufanego uzdrowiciela...
Zamrugał. Panie brzmiało tak poważnie, nikt go tak nie nazywał. Rozluźnił się za to odrobinę, gdy Roselyn zwróciła się do niego po imieniu.
-Usunąć...? Jak to? Ona tam utkwiła? - wiedział w teorii, że kule to potrafią, ale na broni znał się jedynie z mugolskich filmów i książek. Przez chwilę wydawał się lekko spanikowany, ale w końcu spróbował mężnie zacisnąć usta. -Tak, jestem gotowy. - odwrócił wzrok od ramienia, nie chcąc tego widzieć. Ufał Roselyn.
-A nie możemy jej po prostu zostawić? - wypalił jeszcze, bo męstwo potrwało jakieś trzy sekundy. Wyjmowanie czegoś z ramienia brzmiało naprawdę upiornie!
-Racja, niegrzecznie... - przyznał Roselyn rację, usiłując nie oderwać od niej spojrzenia, choć tak korciło go by zamknąć oczy. -Tak, było już bezpiecznie i mogłem się trochę skupić... - dodał przepraszająco. W głębi duszy wiedział, że chyba zbytnio ryzykował, ale nie miał przy sobie świstoklika, a w Kumbrii trudno o zaufanego uzdrowiciela...
Zamrugał. Panie brzmiało tak poważnie, nikt go tak nie nazywał. Rozluźnił się za to odrobinę, gdy Roselyn zwróciła się do niego po imieniu.
-Usunąć...? Jak to? Ona tam utkwiła? - wiedział w teorii, że kule to potrafią, ale na broni znał się jedynie z mugolskich filmów i książek. Przez chwilę wydawał się lekko spanikowany, ale w końcu spróbował mężnie zacisnąć usta. -Tak, jestem gotowy. - odwrócił wzrok od ramienia, nie chcąc tego widzieć. Ufał Roselyn.
-A nie możemy jej po prostu zostawić? - wypalił jeszcze, bo męstwo potrwało jakieś trzy sekundy. Wyjmowanie czegoś z ramienia brzmiało naprawdę upiornie!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak naprawdę wielu z nich nie było żołnierzami. Ta myśl utkwiła jej w pamięci, gdy pierwszy raz miała styczność z członkami, gdy jeszcze wtedy mówiono o cichym wrogu kryjącym się w cieniach. Gdy nie miała pojęcia, że w ciągu najbliższych miesięcy nad Wielką Brytanią rozpęta się burza. Pół roku później Londyn stanął w ogniu, nie minęło kolejne i żywioł pochłonął całą Anglię. Pamiętała, że właśnie wtedy otaczała ją garstka ludzi, którzy imali się wszelkiego rodzaju zawodów - była wytwórczyni mioteł Hannah, Lucinda wykwalifikowana w łamaniu klątw, jej kuzyn Benjamin, który przecież niegdyś był graczem quidditcha i William były Jastrząb z Fallmouth, Pomona - nauczycielka zielarstwa… Próbowała wtedy to racjonalizować. Jakąś częścią siebie nie chciała uwierzyć w ich słowa. Teraz oni wszyscy stali się żołnierzami. Chociaż mieli wybór, decydowali się na to by stanowić opór, a w efekcie czego zostali przymuszeni do walki, a wszyscy ci, którzy wspierali ich sprawę mieli podzielić ich los. Lecznica nie była zwykłą wiejską przychodnią gdzie można było uzyskać pomoc za skromną opłatą w granicy własnych możliwości. Nocami, skryci przed wzrokiem mieszkańców Doliny Godryka do ich drzwi pukali ci, którzy walczyli z nowym systemem, ci za których głowy wyznaczano krocie.
Takim jednak stał się ich światem i mogła ukryć się przed nim daleko w górzystym Highlands, ale nie potrafiła stać bezczynnie. Nie potrafiła odwrócić głowy. Nie potrafiła udawać, że nie widzi. Obojętność była swego rodzaju okrucieństwem. Nie robić nic tak długo jak tylko ona była bezpieczna, nie robić nic i w ciszy godzić się na przemoc, niesprawiedliwość. Po prostu milczeć, gdy należało krzyczeć. Chciała chronić Melanie przed złem tego świata, nie mogła tego zrobić jednak wiecznie uciekając, bo sama w jakiś sposób napędzałaby te szaleństwo. Strach wszakże był jednym z najskuteczniejszych narzędzi terroru: naginał wolę, łamał ducha. Sprawiał, że tańczyli jak im zagrano. Oni chcieli, żeby strach sprawiał, że się poddadzą i właśnie dlatego nie mogli na to pozwolić.
- Musisz się skupić, dobrze? - spojrzenie ciemnych oczu skupiło uwagę na Steffanie. Czuła, że jej ucieka - Powiedz mi co się stało? Dlaczego cię zaatakowali? Jak do tego doszło? - zapytała, próbując wciągnąć go w rozmowę i pomóc mu utrzymać trzeźwy umysł, podczas gdy ona miała zająć się opatrzeniem rany.
- Tak, niestety. Sytuacja byłaby odrobinę prostsza jakby przeszła na wylot, ale i z tym sobie poradzimy - pokiwała głową, starając się w żaden sposób nie zdradzać. Prawda była taka, że chociaż poziom medycyny czarodziejów był znacznie wyższy niż ten mugoli, to nie mieli zbyt wielu narzędzi, zaklęć, które radziły sobie z ich bronią.
- Obawiam się, że nie może. Możesz dostać przez to zakażenia, poza tym… to kawałek metalu w twoim ciele. Musi zostać usunięty.
- Spokojnie, to nie będzie trwało długo. Po prostu staraj się nie patrzeć - poklepała go po ramieniu. Nacięła skórę. Wiedziała, że to będzie bolesne, nie tak bardzo jak gdyby robiła to bez użycia zaklęcia, jednak wciąż musiał być to intensywny ból. Dzięki szczypcom szybkim ruchem udało jej się złapać kulę, a ta po chwili z lekkim brzdęknięciem trafiła do metalowej miski - Purus - szepnęła. Krew sączyła się z rany, ale Rose koniecznie musiała ją oczyścić zanim ją wyleczy.
Takim jednak stał się ich światem i mogła ukryć się przed nim daleko w górzystym Highlands, ale nie potrafiła stać bezczynnie. Nie potrafiła odwrócić głowy. Nie potrafiła udawać, że nie widzi. Obojętność była swego rodzaju okrucieństwem. Nie robić nic tak długo jak tylko ona była bezpieczna, nie robić nic i w ciszy godzić się na przemoc, niesprawiedliwość. Po prostu milczeć, gdy należało krzyczeć. Chciała chronić Melanie przed złem tego świata, nie mogła tego zrobić jednak wiecznie uciekając, bo sama w jakiś sposób napędzałaby te szaleństwo. Strach wszakże był jednym z najskuteczniejszych narzędzi terroru: naginał wolę, łamał ducha. Sprawiał, że tańczyli jak im zagrano. Oni chcieli, żeby strach sprawiał, że się poddadzą i właśnie dlatego nie mogli na to pozwolić.
- Musisz się skupić, dobrze? - spojrzenie ciemnych oczu skupiło uwagę na Steffanie. Czuła, że jej ucieka - Powiedz mi co się stało? Dlaczego cię zaatakowali? Jak do tego doszło? - zapytała, próbując wciągnąć go w rozmowę i pomóc mu utrzymać trzeźwy umysł, podczas gdy ona miała zająć się opatrzeniem rany.
- Tak, niestety. Sytuacja byłaby odrobinę prostsza jakby przeszła na wylot, ale i z tym sobie poradzimy - pokiwała głową, starając się w żaden sposób nie zdradzać. Prawda była taka, że chociaż poziom medycyny czarodziejów był znacznie wyższy niż ten mugoli, to nie mieli zbyt wielu narzędzi, zaklęć, które radziły sobie z ich bronią.
- Obawiam się, że nie może. Możesz dostać przez to zakażenia, poza tym… to kawałek metalu w twoim ciele. Musi zostać usunięty.
- Spokojnie, to nie będzie trwało długo. Po prostu staraj się nie patrzeć - poklepała go po ramieniu. Nacięła skórę. Wiedziała, że to będzie bolesne, nie tak bardzo jak gdyby robiła to bez użycia zaklęcia, jednak wciąż musiał być to intensywny ból. Dzięki szczypcom szybkim ruchem udało jej się złapać kulę, a ta po chwili z lekkim brzdęknięciem trafiła do metalowej miski - Purus - szepnęła. Krew sączyła się z rany, ale Rose koniecznie musiała ją oczyścić zanim ją wyleczy.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Skupić. Było trudno, nadal bolało, zmęczenie narastało, a adrenalina nie trzymała go już w ryzach, ale mógł spróbować. Potrafił się przecież skupić w stresujących sytuacjach. Przemienić w szczura na zawołanie. Odcyfrowywać starożytne runy w terenie. Zdjąć klątwę na weselu Anthony’ego Macmillana. To… to nie mogło być trudniejsze, musiał po prostu mówić. A zawsze mówił lubić i rozmawiać.
Tylko może nie o bolesnych sytuacjach.
Wziął głęboki wdech i spróbował.
-W Kumbrii jest taki bunkier, strategiczne miejsce. Chcieliśmy go zabezpieczyć i… doszły nas pogłoski, że mugole wzięli na jeńca jednego ze znanych naukowców w czarodziejskim świecie, co przyśpieszyło naszą decyzję by się tam udać. Przynajmniej jego wzięliśmy w bezpieczne miejsce, może zdecyduje się nam pomóc… - on nie mógł rozmawiać z tamtym czarodziejem, nie w tym stanie, ale miał nadzieję, że Florean Fortescue wszystko mu wyjaśni. Gdyby zdecydował się schronić w Oazie albo na Półwyspie Kornwalijskim, byłby cennym sojusznikiem. -Pewnie powinniśmy być bardziej czujni, ale założyłem, że to nieporozumienie, że ci mugole nie wiedzą, że niektórzy czarodzieje są po ich stronie, że po prostu powiemy im to wprost… ale zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, otworzyli ogień. Czy jak to się mówi. - nie był pewien, znał się na niektórych prawach mugolskiego świata, ale nie na ich broni. -Zaczęliśmy się bronić, ale potem przeszło to w próbę rozbrojenia i spętania, którą odebrali jako atak i pewnie ich trochę uszkodziliśmy i tak mi wstyd… - jęknął cicho, czy to z bólu, czy to żałości. -Chciałem po nich wrócić, ale uciekli. - i już nigdy sobie tego nie wyjaśnią i nie wiedział nawet, czy przeżyją.
Chciał dobrze, a wyszło jak zwykle.
Przełknął ślinę, słysząc o kuli.
-N… no dobrze. A ile może tak trwać, zanim… wejdzie to zakażenie? - wymamrotał nerwowo, żałując, że nie słuchał uważniej wykładów Belli o anatomii. W końcu nie zajął się raną od razu - nieudolnie zatamowali z Floreanem krwotok, a zabezpieczenie bunkra i uratowanie czarodzieja zajęło im pewnie ponad pół godziny.
Odwrócił wzrok, zgodnie z poleceniem pani Wright. Brzmiała łagodnie, jakby mówiła do dziecka, więc instynktownie jej zaufał. Z wrażenia zapomniał nawet, że przecież miała dziecko.
Syknął przez zęby, gdy poczuł ból i mocno zacisnął oczy. Usiłował być mężny i nie okazać, jak bardzo boli, ale z mieszanym skutkiem.
-Już…? - spytał w końcu, cichutko.
Tylko może nie o bolesnych sytuacjach.
Wziął głęboki wdech i spróbował.
-W Kumbrii jest taki bunkier, strategiczne miejsce. Chcieliśmy go zabezpieczyć i… doszły nas pogłoski, że mugole wzięli na jeńca jednego ze znanych naukowców w czarodziejskim świecie, co przyśpieszyło naszą decyzję by się tam udać. Przynajmniej jego wzięliśmy w bezpieczne miejsce, może zdecyduje się nam pomóc… - on nie mógł rozmawiać z tamtym czarodziejem, nie w tym stanie, ale miał nadzieję, że Florean Fortescue wszystko mu wyjaśni. Gdyby zdecydował się schronić w Oazie albo na Półwyspie Kornwalijskim, byłby cennym sojusznikiem. -Pewnie powinniśmy być bardziej czujni, ale założyłem, że to nieporozumienie, że ci mugole nie wiedzą, że niektórzy czarodzieje są po ich stronie, że po prostu powiemy im to wprost… ale zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, otworzyli ogień. Czy jak to się mówi. - nie był pewien, znał się na niektórych prawach mugolskiego świata, ale nie na ich broni. -Zaczęliśmy się bronić, ale potem przeszło to w próbę rozbrojenia i spętania, którą odebrali jako atak i pewnie ich trochę uszkodziliśmy i tak mi wstyd… - jęknął cicho, czy to z bólu, czy to żałości. -Chciałem po nich wrócić, ale uciekli. - i już nigdy sobie tego nie wyjaśnią i nie wiedział nawet, czy przeżyją.
Chciał dobrze, a wyszło jak zwykle.
Przełknął ślinę, słysząc o kuli.
-N… no dobrze. A ile może tak trwać, zanim… wejdzie to zakażenie? - wymamrotał nerwowo, żałując, że nie słuchał uważniej wykładów Belli o anatomii. W końcu nie zajął się raną od razu - nieudolnie zatamowali z Floreanem krwotok, a zabezpieczenie bunkra i uratowanie czarodzieja zajęło im pewnie ponad pół godziny.
Odwrócił wzrok, zgodnie z poleceniem pani Wright. Brzmiała łagodnie, jakby mówiła do dziecka, więc instynktownie jej zaufał. Z wrażenia zapomniał nawet, że przecież miała dziecko.
Syknął przez zęby, gdy poczuł ból i mocno zacisnął oczy. Usiłował być mężny i nie okazać, jak bardzo boli, ale z mieszanym skutkiem.
-Już…? - spytał w końcu, cichutko.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdawała sobie sprawę z tego jak ciężko jest utrzymać zimną krew, gdy ciało odmawiało posłuszeństwa. Zajmowała się uzdrowicielstwem już od dawna, a wcześniej uważnie obserwowała jak czyniła to jej matka. Rośli mężczyźni uginali się pod ciężarem choroby, a twarze, na których wymalowywała się powaga i siła, wyginały się w bolesnym grymasie. Widziała łzy, omdlenia i słabość, jednak nie czyniło one ich w jej oczach miękkimi. Byli ludzcy. Cierpieli i krwawili jak każdy. Było jednak coś duszącego w widoku takim jak ten, gdy młody mężczyzna jak Steffan uginał się pod jarzmem wojennych ran. I tak dzielnie je znosił. Dzielniej niż wielu dojrzałych i wiekowych mężczyzn.
- Przerażamy ich - westchnęła ciężko - Nie rozumieją nas, nie znają nas, a to zawsze będzie budziło strach, a strach będzie budził przemoc - odparła. Nie była jedną z tych czarownic, która opowiadała się za ujawnieniem ich świata. W jakiś sposób do tej pory żyli w harmonii. Tajemnica pozwalała jednym żyć obok drugich w pokoju. Magiczny świat został wystawiony na światło dzienne i pierwsze co mugole dowiedzieli się o swoich czarodziejskich pobratymcach to, że ich magia sprowadza na nich śmierć i zniszczenie na świat, który znali. Nie broniła ich. Ich zachowanie było jednak konsekwencją. I Steffanowi, który chciał pomóc przyszło zapłacić za to podłą cenę. - Minie dużo czasu zanim będziemy w stanie sobie nawzajem zaufać. Jeśli w ogóle - westchnęła ciężko, spoglądając w stronę animaga. - Przykro mi, że cię to spotkało - wygięła usta w krótkim, bladym uśmiechu.
- To zależy, myślę, że jednak nie chcemy tego sprawdzać. Pozbędziemy się kuli, oczyścimy ranę i ją wyleczymy - powiedziała hardo. Prawda była jednak taka, że te zadanie wcale nie było tak łatwe jak się wydawało. Należało sprawnie wyciągnąć kule, nie powodując wielkich strat, dokładnie oczyścić ranę, upewnić się, że pocisk nie wywołał większych uszkodzeń.
Mimo to zabieg poszedł sprawnie. Przez chwilę milczała, skupiając się na swoim zadaniu. - Tak, daj mi jeszcze chwilę. Uleczę ranę.
Curatio Vulnera Maxima zmusiło tkankę do regeneracji. Znała te zaklęcie aż za dobrze. Różdżka drżała w charakterystyczny sposób srebrną nicią łącząc rozszarpaną skórę, aż w końcu skóra zasklepiła się, a jedynym śladem na jego skórze była sieć bladych wiotkich smug - Blizny z czasem znikną - powiedziała z widoczną na twarzy ulgą. W końcu na usta wpłynął uśmiech, znacznie bardziej pogodny, szczery - Byłeś bardzo dzielnym pacjentem - poklepała go po ramieniu niemalże matczynym gestem - Ale musisz przez jakiś czas uważać na tą rękę. Rana może jeszcze przez jakiś czas dawać o sobie znać, ale jeśli będziesz o nią dbał wkrótce o niej zapomnisz - upomniała go. Magia lecznicza rządziła się swoimi prawami. Większość zaklęć przeciwdziała skutkom urazów, jednak w większości wypadków nie dało się całkowicie usunąć szkód. Ciało samo musiało poradzić sobie z procesem regeneracji, magia jedynie go wspomagała i pobudzała do działania procesy, które w rzeczywistości zachodziły znacznie dłużej. Nieleczona rana potrafiła goić się tygodniami, rozszarpane mięśnie dawały o sobie znać jeszcze przez długie lata, uszkodzone kości czasami odbierały sprawność do końca życia. Magimedycyna rozwijała się prężnie, jednak wciąż najważniejszym czynnikiem pozostawała siła ludzkiego organizmu i to jak bardzo zdecydowany jest by walczyć, aby przetrwać. - Jeśli chcesz możesz tu odpocząć zanim wrócisz do domu, nocą nie mamy zbyt wielu pacjentów, prawdopodobnie dzisiaj jesteś tu jedynym. Ja zajmę się swoimi obowiązkami na zapleczu.
- Przerażamy ich - westchnęła ciężko - Nie rozumieją nas, nie znają nas, a to zawsze będzie budziło strach, a strach będzie budził przemoc - odparła. Nie była jedną z tych czarownic, która opowiadała się za ujawnieniem ich świata. W jakiś sposób do tej pory żyli w harmonii. Tajemnica pozwalała jednym żyć obok drugich w pokoju. Magiczny świat został wystawiony na światło dzienne i pierwsze co mugole dowiedzieli się o swoich czarodziejskich pobratymcach to, że ich magia sprowadza na nich śmierć i zniszczenie na świat, który znali. Nie broniła ich. Ich zachowanie było jednak konsekwencją. I Steffanowi, który chciał pomóc przyszło zapłacić za to podłą cenę. - Minie dużo czasu zanim będziemy w stanie sobie nawzajem zaufać. Jeśli w ogóle - westchnęła ciężko, spoglądając w stronę animaga. - Przykro mi, że cię to spotkało - wygięła usta w krótkim, bladym uśmiechu.
- To zależy, myślę, że jednak nie chcemy tego sprawdzać. Pozbędziemy się kuli, oczyścimy ranę i ją wyleczymy - powiedziała hardo. Prawda była jednak taka, że te zadanie wcale nie było tak łatwe jak się wydawało. Należało sprawnie wyciągnąć kule, nie powodując wielkich strat, dokładnie oczyścić ranę, upewnić się, że pocisk nie wywołał większych uszkodzeń.
Mimo to zabieg poszedł sprawnie. Przez chwilę milczała, skupiając się na swoim zadaniu. - Tak, daj mi jeszcze chwilę. Uleczę ranę.
Curatio Vulnera Maxima zmusiło tkankę do regeneracji. Znała te zaklęcie aż za dobrze. Różdżka drżała w charakterystyczny sposób srebrną nicią łącząc rozszarpaną skórę, aż w końcu skóra zasklepiła się, a jedynym śladem na jego skórze była sieć bladych wiotkich smug - Blizny z czasem znikną - powiedziała z widoczną na twarzy ulgą. W końcu na usta wpłynął uśmiech, znacznie bardziej pogodny, szczery - Byłeś bardzo dzielnym pacjentem - poklepała go po ramieniu niemalże matczynym gestem - Ale musisz przez jakiś czas uważać na tą rękę. Rana może jeszcze przez jakiś czas dawać o sobie znać, ale jeśli będziesz o nią dbał wkrótce o niej zapomnisz - upomniała go. Magia lecznicza rządziła się swoimi prawami. Większość zaklęć przeciwdziała skutkom urazów, jednak w większości wypadków nie dało się całkowicie usunąć szkód. Ciało samo musiało poradzić sobie z procesem regeneracji, magia jedynie go wspomagała i pobudzała do działania procesy, które w rzeczywistości zachodziły znacznie dłużej. Nieleczona rana potrafiła goić się tygodniami, rozszarpane mięśnie dawały o sobie znać jeszcze przez długie lata, uszkodzone kości czasami odbierały sprawność do końca życia. Magimedycyna rozwijała się prężnie, jednak wciąż najważniejszym czynnikiem pozostawała siła ludzkiego organizmu i to jak bardzo zdecydowany jest by walczyć, aby przetrwać. - Jeśli chcesz możesz tu odpocząć zanim wrócisz do domu, nocą nie mamy zbyt wielu pacjentów, prawdopodobnie dzisiaj jesteś tu jedynym. Ja zajmę się swoimi obowiązkami na zapleczu.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
-Tak myślisz...? - zapytał, wpatrując się w Roselyn jakoś smutno i tak, jakby brał jej słowa za autorytet. Nie wiedział, czy spotkała w życiu więcej mugoli niż on - ale była starsza, a on spektakularnie zawalił, a to wystarczyło. Z wrażenia aż nie zauważył, że niechcący przeszedł na "ty".
-Chciałem, by nas zrozumieli. Nie dało się nawet porozmawiać, a... wiesz, moja mama jest mugolką, ale porzuciła dla taty tamto życie, czary ją fascynowały. Nigdy nie czułem od niej strachu, łatwo mi zapomnieć, że nie wszyscy są tacy. - rzadko kiedy mówił o swoim dzieciństwie, ale słowa popłynęły same. Chyba wciąż był oszołomiony i obolały, a rozmowa trochę go od tego rozkojarzała. -Gdy na przyszłość spotkam uzbrojonych niemagicznych, to będę roztropniejszy, ale... wiesz, nigdy nie chciałem w to wierzyć. Że są groźni. Bo w to wierzą oni, że ich strach jest dla nas zagrożenie i dlatego ich teraz zabijają. - pożalił się z wyraźnym smutkiem. Tak wojna i propaganda Walecznego Maga wyglądały z jego perspektywy - konserwatywni czarodzieje zasłaniali swoją żądzę mordu jakimś gadaniem o stosach (Steffen przesypiał większość wykładów z historii magii, zajęty nauką run i animagii po nocy, więc groza tamtych wydarzeń nie do końca do niego docierała) i wyimaginowaną potrzebą samoobrony. Teraz, gdy sam musiał się bronić - dość agresywnie bronić - przed mugolami, nie był już pewien, co o tym wszystkim sądzić. Przecież walczyli w słusznym celu, walczyli dla niemagicznych, nie chciał być jak t a m c i.
-Pomagamy im po to, byśmy mogli sobie zaufać... - zaprotestował nieśmiało, wznosząc na Roselyn smutne spojrzenie, tak jakby spodziewał się znaleźć w jej oczach odpowiedź. Tyle, że jedynie co mogli sobie zaoferować to współczucie. Empatia.
Może tyle, to aż nadto.
-Dziękuję. - wychrypiał, milknąc, gdy zajmowała się raną. Nie chciał zanadto jej rozpraszać ani przeszkadzać. Wiedział po narzeczonej, że Isabella potrzebowała skupienia. Nie znał się na magii leczniczej, ale wydawała się tak samo kapryśna jak wszystkie inne rodzaje czarów, jeśli nie bardziej. Zerknął z podziwem, jak zaklęcie Roselyn goi jego skórę, a następnie wysłuchał porad, jak dbać o ranę.
-Spróbuję odpoczywać. Kiedy... mniej więcej powróci do pełni sprawności? - dopytał, nie zamierzając forsować ręki wcześniej. Powinien włączyć się do wojny, ale świat się nie zawali, jeśli kilka tygodni spędzi w Dolinie Godryka i będzie na siebie uważał w Gringottcie.
-Chętnie odpocznę. Dziękuję za wszystko... - uśmiechnął się blado, przenosząc się na łóżko.
Oczy same mu się zamykały i wkrótce nie był już w lecznicy, a w pięknym świecie snów.
/zt
-Chciałem, by nas zrozumieli. Nie dało się nawet porozmawiać, a... wiesz, moja mama jest mugolką, ale porzuciła dla taty tamto życie, czary ją fascynowały. Nigdy nie czułem od niej strachu, łatwo mi zapomnieć, że nie wszyscy są tacy. - rzadko kiedy mówił o swoim dzieciństwie, ale słowa popłynęły same. Chyba wciąż był oszołomiony i obolały, a rozmowa trochę go od tego rozkojarzała. -Gdy na przyszłość spotkam uzbrojonych niemagicznych, to będę roztropniejszy, ale... wiesz, nigdy nie chciałem w to wierzyć. Że są groźni. Bo w to wierzą oni, że ich strach jest dla nas zagrożenie i dlatego ich teraz zabijają. - pożalił się z wyraźnym smutkiem. Tak wojna i propaganda Walecznego Maga wyglądały z jego perspektywy - konserwatywni czarodzieje zasłaniali swoją żądzę mordu jakimś gadaniem o stosach (Steffen przesypiał większość wykładów z historii magii, zajęty nauką run i animagii po nocy, więc groza tamtych wydarzeń nie do końca do niego docierała) i wyimaginowaną potrzebą samoobrony. Teraz, gdy sam musiał się bronić - dość agresywnie bronić - przed mugolami, nie był już pewien, co o tym wszystkim sądzić. Przecież walczyli w słusznym celu, walczyli dla niemagicznych, nie chciał być jak t a m c i.
-Pomagamy im po to, byśmy mogli sobie zaufać... - zaprotestował nieśmiało, wznosząc na Roselyn smutne spojrzenie, tak jakby spodziewał się znaleźć w jej oczach odpowiedź. Tyle, że jedynie co mogli sobie zaoferować to współczucie. Empatia.
Może tyle, to aż nadto.
-Dziękuję. - wychrypiał, milknąc, gdy zajmowała się raną. Nie chciał zanadto jej rozpraszać ani przeszkadzać. Wiedział po narzeczonej, że Isabella potrzebowała skupienia. Nie znał się na magii leczniczej, ale wydawała się tak samo kapryśna jak wszystkie inne rodzaje czarów, jeśli nie bardziej. Zerknął z podziwem, jak zaklęcie Roselyn goi jego skórę, a następnie wysłuchał porad, jak dbać o ranę.
-Spróbuję odpoczywać. Kiedy... mniej więcej powróci do pełni sprawności? - dopytał, nie zamierzając forsować ręki wcześniej. Powinien włączyć się do wojny, ale świat się nie zawali, jeśli kilka tygodni spędzi w Dolinie Godryka i będzie na siebie uważał w Gringottcie.
-Chętnie odpocznę. Dziękuję za wszystko... - uśmiechnął się blado, przenosząc się na łóżko.
Oczy same mu się zamykały i wkrótce nie był już w lecznicy, a w pięknym świecie snów.
/zt
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Tak - powiedziała niemalże smutno. - A ty nie czułbyś się przerażony, gdybyś nagle odkrył, że istnieją tacy ludzie jak my, a większość, których do tej pory spotkałeś nastawała na twoje życie? - zapytała łagodnie. Wygnali ich z Londynu, a poza nim nie było zbyt wiele miejsca na to, aby mogli wylizać rany. Wkrótce wojna przejęła całą Anglię. Bronili się tak jak potrafili. Czy podobnie nie czynili czarodzieje? Przerażeni chorobą, która rozprzestrzeniała się, ogniskując się w samym sercu Anglii. Wiedziała, że mugole nie są tak bardzo bezbronni jak mogło się zdawać. Słabsi, jednak nie bezwolni względem swojego losu. Swoim bytem czarodzieje zaczęli stanowić dla nich zagrożenie. Skąd mieli wiedzieć, że istnieli tacy, którzy wciąż byli gotowi na to, aby żyć w pokoju? To do czego doszło dzisiaj nie powinno mieć miejsca, jednak wina leżała w innym miejscu. Taki był produkt tej wojny. Narastająca wzajemna nienawiść.
- Moja wychowała się wśród mugoli - blady uśmiech załamał poważną minę - I mówiła mi o tym jak inni bali się tego co potrafi, bali się tego że była inna. Mimo wszystko zawsze ciepło wspominała ten czas. Zawsze próbowała mi wytłumaczyć, że chociaż władamy magią, to nie różnimy się tak bardzo - westchnęła ciężko. To była sielankowa wizja przyszłości. Wyobrażenie miejsca gdzie oba ludy mogły ze sobą współpracować, żyć obok siebie, nie czyniąc sobie krzywd. Dziś ta legła w gruzach i nie potrafiła już w nią uwierzyć. To jednak nie było najgorsze, bo zanim mogli w ogóle myśleć o harmonii czekała ich jeszcze wojna. Nie między mugolami, a czarodziejami, a ta która rozgrywała się między dwiema skrajnymi ideologiami.
- Widocznie potrzeba znacznie więcej czasu na to, żeby to zrozumieli. Spotkało ich wiele złego, a tacy ludzie nie pokładają zaufania z łatwością - odpowiedziała mu. Miała nadzieję, że będą w stanie stworzyć dialog. Wesprzeć siebie nawzajem przeciwko siłom, które nacierały na półwysep kornwalijski.
Dziś jednak nie czas był o tym rozprawiać. Był zmęczony, powinien odpocząć.
- Jeśli będziesz ostrożny to nie długo. Porozmawiamy jak odpoczniesz - uśmiechnęła się ostatni raz, znikając za drzwiami gabinetu.
- Nie ma za co, po to tu jesteśmy - odpowiedziała w ramach pożegnania.
|zt
- Moja wychowała się wśród mugoli - blady uśmiech załamał poważną minę - I mówiła mi o tym jak inni bali się tego co potrafi, bali się tego że była inna. Mimo wszystko zawsze ciepło wspominała ten czas. Zawsze próbowała mi wytłumaczyć, że chociaż władamy magią, to nie różnimy się tak bardzo - westchnęła ciężko. To była sielankowa wizja przyszłości. Wyobrażenie miejsca gdzie oba ludy mogły ze sobą współpracować, żyć obok siebie, nie czyniąc sobie krzywd. Dziś ta legła w gruzach i nie potrafiła już w nią uwierzyć. To jednak nie było najgorsze, bo zanim mogli w ogóle myśleć o harmonii czekała ich jeszcze wojna. Nie między mugolami, a czarodziejami, a ta która rozgrywała się między dwiema skrajnymi ideologiami.
- Widocznie potrzeba znacznie więcej czasu na to, żeby to zrozumieli. Spotkało ich wiele złego, a tacy ludzie nie pokładają zaufania z łatwością - odpowiedziała mu. Miała nadzieję, że będą w stanie stworzyć dialog. Wesprzeć siebie nawzajem przeciwko siłom, które nacierały na półwysep kornwalijski.
Dziś jednak nie czas był o tym rozprawiać. Był zmęczony, powinien odpocząć.
- Jeśli będziesz ostrożny to nie długo. Porozmawiamy jak odpoczniesz - uśmiechnęła się ostatni raz, znikając za drzwiami gabinetu.
- Nie ma za co, po to tu jesteśmy - odpowiedziała w ramach pożegnania.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
| 13 sierpnia
Trzynaście różnych gatunków ziół wypełniało wiklinowy koszyczek w całości. Trzymając go, przez chwilę poczuła się tak, jakby nic się wcale przez ten rok nie wydarzyło. Jakby wszystko było tylko złym snem, z którego się obudziła. Gdyby to jednak naprawdę był tylko koszmar, to przecież wcale nie musiałaby niczego przynosić i zamiast do Doliny Godryka, zmierzałaby na zmianę w Muzeum Brytyjskim na trzynastą. A jednak była tutaj, zbliżając się do lecznicy — miejsca pełnego dobrych dusz, jednak którego istnienie świadczyło tylko o wciąż trwającej wojnie.
Wciąż nie miała swoich ubrań, nie mogąc zebrać sił na wizytę u Macmillanów. Nie miała pojęcia, jak i czy w ogóle zostałaby przyjęta z powrotem do pracy. Wiedziała, że może czekać ją potencjalnie trudna rozmowa, a na to chyba nie miała jeszcze głowy. Potrzebowała czasu, aby odetchnąć i zebrać siły. Nie czuła się wcale pewnie: nawet tutaj, w bezpiecznym i znanym miasteczku, co chwilę rozglądała się wokół, jakby sprawdzając, czy aby na pewno nie zbliża się tutaj ktoś obcy. Wiedziała, że męczy ją niepokój, toteż przed wyjściem zażyła uspakajający eliksir, ale przynajmniej na razie nie potrafiła zauważyć jego działania.
Strój panny Grey tym razem był nieco bardziej dopasowany, jednak bystre oko mogło zauważyć, że ubrania są nieco za duże. Przynajmniej jednak miała buty w swoim rozmiarze.
Tak po prawdzie, trochę bała się tu iść. Sama się na to pisała, nikt jej nie kazał, wręcz przeciwnie, ale spotkanie z rzeczywistością mogło być bolesne. Z dwojga złego wolała chyba jednak ból, niż niepewność. Musiała sprawdzić, musiała wiedzieć.
Gdy w oddali zamajaczyła jej chatka, Gwen przystanęła, przekrzywiając delikatnie głowę. Zmarszczyła brwi, po czym poczuła, jak ciężar spada z jej serca.
— KERSTIN! — krzyknęła, przyśpieszając kroku i dłonią unosząc spódnicę do góry. — Na Boga, Kerstin, tobie nic nie jest!
To Gwen, nie Kerstin, zniknęła na prawie rok, ale to nie miało znaczenia. Lecznica stała, Kerry najwyraźniej dalej w niej pracowała i… czy naprawdę nic się nie zmieniło od tamtego czasu? Przez krótką chwilę malarka pozwoliła sobie uwierzyć w to, że tak.
Trzynaście różnych gatunków ziół wypełniało wiklinowy koszyczek w całości. Trzymając go, przez chwilę poczuła się tak, jakby nic się wcale przez ten rok nie wydarzyło. Jakby wszystko było tylko złym snem, z którego się obudziła. Gdyby to jednak naprawdę był tylko koszmar, to przecież wcale nie musiałaby niczego przynosić i zamiast do Doliny Godryka, zmierzałaby na zmianę w Muzeum Brytyjskim na trzynastą. A jednak była tutaj, zbliżając się do lecznicy — miejsca pełnego dobrych dusz, jednak którego istnienie świadczyło tylko o wciąż trwającej wojnie.
Wciąż nie miała swoich ubrań, nie mogąc zebrać sił na wizytę u Macmillanów. Nie miała pojęcia, jak i czy w ogóle zostałaby przyjęta z powrotem do pracy. Wiedziała, że może czekać ją potencjalnie trudna rozmowa, a na to chyba nie miała jeszcze głowy. Potrzebowała czasu, aby odetchnąć i zebrać siły. Nie czuła się wcale pewnie: nawet tutaj, w bezpiecznym i znanym miasteczku, co chwilę rozglądała się wokół, jakby sprawdzając, czy aby na pewno nie zbliża się tutaj ktoś obcy. Wiedziała, że męczy ją niepokój, toteż przed wyjściem zażyła uspakajający eliksir, ale przynajmniej na razie nie potrafiła zauważyć jego działania.
Strój panny Grey tym razem był nieco bardziej dopasowany, jednak bystre oko mogło zauważyć, że ubrania są nieco za duże. Przynajmniej jednak miała buty w swoim rozmiarze.
Tak po prawdzie, trochę bała się tu iść. Sama się na to pisała, nikt jej nie kazał, wręcz przeciwnie, ale spotkanie z rzeczywistością mogło być bolesne. Z dwojga złego wolała chyba jednak ból, niż niepewność. Musiała sprawdzić, musiała wiedzieć.
Gdy w oddali zamajaczyła jej chatka, Gwen przystanęła, przekrzywiając delikatnie głowę. Zmarszczyła brwi, po czym poczuła, jak ciężar spada z jej serca.
— KERSTIN! — krzyknęła, przyśpieszając kroku i dłonią unosząc spódnicę do góry. — Na Boga, Kerstin, tobie nic nie jest!
To Gwen, nie Kerstin, zniknęła na prawie rok, ale to nie miało znaczenia. Lecznica stała, Kerry najwyraźniej dalej w niej pracowała i… czy naprawdę nic się nie zmieniło od tamtego czasu? Przez krótką chwilę malarka pozwoliła sobie uwierzyć w to, że tak.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
My guilt-filled mind, it tried to run
But you traced us back to where we begun
But you traced us back to where we begun
Nic nie wskazywało na to, że dzisiejszy dzień będzie diametralnie różnił się od tego przed nim i tego po nim. Poza okazjonalnymi cięższymi przypadkami wśród pacjentów, jej życie oscylowało głównie wokół skrupulatnego wykonywania obowiązków według schematu. Schematy, polecenia i rutyna były tym co pozwalało Kerstin radzić sobie z nocnymi koszmarami, z bezsennością i nawracającymi napadami lęku, które czasem - kiedy w kąciku oka zamajaczyło jej coś ciemnego i mglistego - potrafiły zgiąć ją w pół w spazmie fantomowego bólu. Dom był cichszy, gdy nie było w nim ani Oliviera ani Justine ani Vincenta ani Gabriela. Michael ciągle pracował, czasem odwiedzała ich Adriana. To były te jej małe promyki szczęścia, gdyż własnych znajomych już właściwie nie miała, bo sama ich od siebie odsunęła, przygnieciona ciężarem żalu. No i do ludzi nie było warto się też za bardzo przywiązywać - koniec końców odchodzili wszyscy, kiedy ona, Kerstin, trwała tutaj jak stare drzewo, do którego każdy się już przyzwyczaił i przestał zwracać uwagę.
Dzisiaj też jej dzień był dokładnie zaplanowany - dyżurowanie na straży opustoszałej ostatnio lecznicy do godziny szesnastej, a potem szybki i nerwowy spacer na rynek, dokupienie jajek, których jej kury uparcie nie chciały znosić (nie żeby je winiła po tym wszystkim co się stało), potem równie nerwowy spacer do domu, przygotowanie kolacji i śniadania na jutro, porządki i jeszcze raz porządki, nakarmienie kur, nakarmienie kota, potem może... może coś uszyje, jeśli nie padnie ze zmęczenia na pościel, żeby pół nocy gapić się w sufit.
Akurat powtarzała sobie w głowię tę uspokajającą litanię zadań, kiedy rozwieszała na linkach mokrą pościel i wielorazowe bandaże, które wyprała rano, korzystając z tego, że mieli zaledwie dwóch leżących pacjentów i obu w miarę sprawnych.
Wypuściła jednak z ręki prześcieradło, pisnęła i instynktownie schowała się za drzewem, kiedy usłyszała swoje imię wykrzyczane.
Ten pierwszy moment paniki był najgorszy; oddech zablokowany w oskrzelach, drżenie rąk i pot wstępujący na plecy pod bawełnianą sukienką... potem zdołała skupić rozbiegane spojrzenie na zbliżającej się kobiecie i musiała przetrzeć powieki raz i drugi, bo nie była pewna czy znowu nie ma omamów, czy to nie jest jakaś sztuczka.
- Gwen? - skrzeknęła żałośliwie i instynktownie uniosła przed siebie dłonie jakby chciała powstrzymać dziewczynę przez rzuceniem jej się w ramiona. W sercu już ją szarpnęło, już miała parę łez wzruszenia w oczach, ale jednak pozostawała ostrożna. - Gwen, to naprawdę ty? Ale co ty tu robisz? Co ty... Gdzie ty byłaś? - I chociaż bardzo chciała nie brzmieć jakby ją oskarżała, to podświadomie jednak chyba tak było.
Oskarżała ją za to, że się prawdziwie nie pożegnała, że nie dawała znaku życia. Że odeszła bez słowa, jak każdy. Że pozwoliła Kerstin uwierzyć w to, że mogła umrzeć albo zniknąć na zawsze. Nawet ona, nawet dobra Gwen koniec końców chroniła ją przed jakąś wiedzą, chociaż zarzekała się zawsze, że charłactwo Kerstin nie sprawia, że patrzy na nią jakby była bardziej bezbronna. Bardziej naiwna.
Gdy poprzedniego dnia widziała się z Gabrielem wolała nie pytać o Kerstin. Właściwie to wolała nie pytać o żadnego z Tonksów. Być może byłoby lepiej, gdyby jednak to zrobiła, ale coś w jej głowie kazało jednak żyć w niepewności, niż stawić czoła ewentualnej tragedii. Wczoraj nie miała do tego sił. A czy dziś by miała? Co by było, gdyby przyszła do lecznicy i gdyby okazało się, że Kerry już w niej nie ma? Nie miała bladego pojęcia, jak by na to zareagowała.
Na całe szczęście nie musiała już gdybać — najmłodsza z Tonksów jak zawsze była na swoim miejscu. Bo jak mogłoby być inaczej? Nie mogłoby, po prostu nie mogłoby. Gabriel i Michael przecież nie pozwoliliby, aby coś się jej stało. Co do Justine nie była taka pewna, choć pewnie też nie życzyła swojej siostrze źle.
Już miała rzucić się Kerstin w ramiona, przywitać się tak wylewnie, jak tylko było to możliwe, a potem… właściwie to nie wiedziała, co potem. Coś by się pewnie stało. Coś w postawie pielęgniarki sprawiło jednak, że rudowłosa przystanęła i zawahała się. Herbert przywitał ją tak ciepło, Gabriel również nie miał nic przeciwko temu, że wróciła, ale… może oni nie wiedzieli o wszystkim? Może… może Zakon przekazał Michaelowi coś o niej, co wzbudzało w Kerstin lęk? Nie miała bladego pojęcia, cóż takiego to mogło być, ale znów poczuła się jak zdrajca próbujący prosić o odkupienie. Coś dziwnego zalęgło się na jej żołądku; tak, jakby ten zawiązał się w ciasny supeł i nie mieścił już swojej zawartości.
— Ja… tak… Kerry, to ja… — powiedziała, jedną ręką wciąż trzymając koszyk, a drugą poruszając delikatnie, tak jakby blondynka była dzikim zwierzęciem, które należało trochę uspokoić. — To… to długa historia. Trochę… wplątałam się i nie miałam… nie miałam jak wrócić wcześniej… — W oczach Gwen pojawiły się łzy i w pierwszej chwili Tonks mogła pomyśleć, że malarka po prostu się wzruszyła; stopniowo jednak zaczęła robić się coraz bardziej zielona na twarzy.
Wzięła głęboki oddech, prostując się ponownie. Nic mi nie jest, nic mi nie jest, to tylko stres — uspokajała sama siebie. Może to nadmiar luksusu się odzywał? Ciepłe łóżko, ciepła woda, wczorajsza wycieczka po Dorset… Organizm pewnie odmawiał przyjęcia takiej ilości dobrodziejstw na raz. Musiała się jednak opanować; nie tak powinno wyglądać spotkanie z Kerstin po niemal roku.
— Przepraszam, ja… nic mi nie jest, ale… możemy usiąść? — wydukała, kierując się powoli w stronę ławeczki.
Na Merlina, czy zawsze musiała mieć takiego pecha w życiu? Gdy cokolwiek zaczynało się układać, to zawsze, ale to zawsze coś musiało spaść jej pod nogi. Jak nie kłoda to cudza obrączka, buty trupa albo żołądek, który chyba właśnie ze wszystkich sił dosłownie chciał wyrwać się jej z brzucha i wylądować pod bucikami swojej właścicielki.
Na całe szczęście nie musiała już gdybać — najmłodsza z Tonksów jak zawsze była na swoim miejscu. Bo jak mogłoby być inaczej? Nie mogłoby, po prostu nie mogłoby. Gabriel i Michael przecież nie pozwoliliby, aby coś się jej stało. Co do Justine nie była taka pewna, choć pewnie też nie życzyła swojej siostrze źle.
Już miała rzucić się Kerstin w ramiona, przywitać się tak wylewnie, jak tylko było to możliwe, a potem… właściwie to nie wiedziała, co potem. Coś by się pewnie stało. Coś w postawie pielęgniarki sprawiło jednak, że rudowłosa przystanęła i zawahała się. Herbert przywitał ją tak ciepło, Gabriel również nie miał nic przeciwko temu, że wróciła, ale… może oni nie wiedzieli o wszystkim? Może… może Zakon przekazał Michaelowi coś o niej, co wzbudzało w Kerstin lęk? Nie miała bladego pojęcia, cóż takiego to mogło być, ale znów poczuła się jak zdrajca próbujący prosić o odkupienie. Coś dziwnego zalęgło się na jej żołądku; tak, jakby ten zawiązał się w ciasny supeł i nie mieścił już swojej zawartości.
— Ja… tak… Kerry, to ja… — powiedziała, jedną ręką wciąż trzymając koszyk, a drugą poruszając delikatnie, tak jakby blondynka była dzikim zwierzęciem, które należało trochę uspokoić. — To… to długa historia. Trochę… wplątałam się i nie miałam… nie miałam jak wrócić wcześniej… — W oczach Gwen pojawiły się łzy i w pierwszej chwili Tonks mogła pomyśleć, że malarka po prostu się wzruszyła; stopniowo jednak zaczęła robić się coraz bardziej zielona na twarzy.
Wzięła głęboki oddech, prostując się ponownie. Nic mi nie jest, nic mi nie jest, to tylko stres — uspokajała sama siebie. Może to nadmiar luksusu się odzywał? Ciepłe łóżko, ciepła woda, wczorajsza wycieczka po Dorset… Organizm pewnie odmawiał przyjęcia takiej ilości dobrodziejstw na raz. Musiała się jednak opanować; nie tak powinno wyglądać spotkanie z Kerstin po niemal roku.
— Przepraszam, ja… nic mi nie jest, ale… możemy usiąść? — wydukała, kierując się powoli w stronę ławeczki.
Na Merlina, czy zawsze musiała mieć takiego pecha w życiu? Gdy cokolwiek zaczynało się układać, to zawsze, ale to zawsze coś musiało spaść jej pod nogi. Jak nie kłoda to cudza obrączka, buty trupa albo żołądek, który chyba właśnie ze wszystkich sił dosłownie chciał wyrwać się jej z brzucha i wylądować pod bucikami swojej właścicielki.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Zawsze była na swoim miejscu, to fakt - nie miała dokąd pójść, mogłaby zostać co najwyżej odesłana, a przed tym przecież wzbraniała się rękami i nogami odkąd tylko padła taka sugestia. Musiała trwać w tym samym miejscu, w tej samej roli, bo była ostoją rodzinnego domu dla swojej szarpanej wojną rodziny; była też zupełnie bezbronna w okolicznościach innych niż otulina Doliny Godryka i wszystkich dobrych czarodziejów, którzy tutaj mieszkali. Szpital polowy w Staffordshire zdawał się odległym wspomnieniem z innego życia - teraz nie ruszyłaby się nigdzie, nie tylko dlatego, że po ataku Cieni i jej naiwnej miłostce z Cyganem Michael nigdzie by jej nie wypuścił, ale przede wszystkim dlatego, że sama nie znalazłaby już odwagi.
Niepokoiła się od zawsze, odkąd tylko umarła mama - ale teraz chyba w końcu zaczęła się też bać.
To że Gwen mogła ją znaleźć w tych samych okolicznościach, na tym samym osłonecznionym tle pokrytej bluszczem lecznicy, nie znaczyło jednak, że się nie zmieniła. Ostatnie miesiące odbiły na niej piętno, dostrzegalnie zwłaszcza dla osób, dla których ta zmiana była nagła - które nie miały okazji obserwować jej powolnego upadku, drobnych szczegółów w swojej stopniowości umykających uwadze. Była szczuplejsza, jej pulchne biodra stały się jakieś kościste ze stwardniałymi kośćmi miednicy. Jej piegowata twarz wydawała się sucha i bardziej żółtawa niż rumiana, jeśli akurat nie rumieniła się wściekle ze wstydu lub lęku. Grube blond loki stały się strąkami wepchniętymi pod ciasno związaną chustkę, fartuszek - choć nadal czysty jak łza - zdawał się niedoprasowany.
- Nic nie rozumiem... - wymamrotała drżącym głosem na tłumaczenia Gwen, jej roztrzęsienie, jej... niepewność? Co za ironia, że pomyślała, że Zakon mógł o czymś Kerstin informować. Ha! Kerstin nigdy nie informowano o niczym i teraz też łzy napłynęły jej do oczu, bo poczuła, że być może powinna wiedzieć o czymś... o czymś co dotyczyło jej przyjaciółki. - Przepraszam, ale ja naprawdę nie... - Odwróciła się, zacisnęła w dłoniach mokre prześcieradło, a potem wypuściła głośno powietrze przez nos i zarzuciła je na linkę do prania. - Możemy - wydukała cienkim głosem, nie mogąc spojrzeć Gwen w oczy, jakby to ona miała powody czegoś się wstydzić, jakby to ona zniknęła bez słowa i teraz nie potrafiła tego wytłumaczyć.
Ale starą Kerstin przecież zawsze można było znaleźć w tym samym miejscu; w kurzu i w pocie ciężkiej pracy, niezauważalnej dla nikogo.
Zerknęła spod rzęs i grzywki na ławkę wskazaną przez Gwen. Chciała zaprotestować, wykpić się brakiem czasu i natłokiem obowiązków, ale przecież by nie mogła. Miała zbyt miękkie serce i zbyt ufną naturę, by długo upierać się przy tym, że wcale nie chce słuchać wyjaśnień. Każdy zasługiwał na drugą szansę a Gwen już na pewno.
- Chcesz herbaty? - wyszeptała w końcu, zerkając w stronę ganku.
Może żeby kupić czas i uspokoić rozpędzone serce, a może ze zwykłej ciepłej potrzeby ukojenia zdenerwowanej przyjaciółki.
Niepokoiła się od zawsze, odkąd tylko umarła mama - ale teraz chyba w końcu zaczęła się też bać.
To że Gwen mogła ją znaleźć w tych samych okolicznościach, na tym samym osłonecznionym tle pokrytej bluszczem lecznicy, nie znaczyło jednak, że się nie zmieniła. Ostatnie miesiące odbiły na niej piętno, dostrzegalnie zwłaszcza dla osób, dla których ta zmiana była nagła - które nie miały okazji obserwować jej powolnego upadku, drobnych szczegółów w swojej stopniowości umykających uwadze. Była szczuplejsza, jej pulchne biodra stały się jakieś kościste ze stwardniałymi kośćmi miednicy. Jej piegowata twarz wydawała się sucha i bardziej żółtawa niż rumiana, jeśli akurat nie rumieniła się wściekle ze wstydu lub lęku. Grube blond loki stały się strąkami wepchniętymi pod ciasno związaną chustkę, fartuszek - choć nadal czysty jak łza - zdawał się niedoprasowany.
- Nic nie rozumiem... - wymamrotała drżącym głosem na tłumaczenia Gwen, jej roztrzęsienie, jej... niepewność? Co za ironia, że pomyślała, że Zakon mógł o czymś Kerstin informować. Ha! Kerstin nigdy nie informowano o niczym i teraz też łzy napłynęły jej do oczu, bo poczuła, że być może powinna wiedzieć o czymś... o czymś co dotyczyło jej przyjaciółki. - Przepraszam, ale ja naprawdę nie... - Odwróciła się, zacisnęła w dłoniach mokre prześcieradło, a potem wypuściła głośno powietrze przez nos i zarzuciła je na linkę do prania. - Możemy - wydukała cienkim głosem, nie mogąc spojrzeć Gwen w oczy, jakby to ona miała powody czegoś się wstydzić, jakby to ona zniknęła bez słowa i teraz nie potrafiła tego wytłumaczyć.
Ale starą Kerstin przecież zawsze można było znaleźć w tym samym miejscu; w kurzu i w pocie ciężkiej pracy, niezauważalnej dla nikogo.
Zerknęła spod rzęs i grzywki na ławkę wskazaną przez Gwen. Chciała zaprotestować, wykpić się brakiem czasu i natłokiem obowiązków, ale przecież by nie mogła. Miała zbyt miękkie serce i zbyt ufną naturę, by długo upierać się przy tym, że wcale nie chce słuchać wyjaśnień. Każdy zasługiwał na drugą szansę a Gwen już na pewno.
- Chcesz herbaty? - wyszeptała w końcu, zerkając w stronę ganku.
Może żeby kupić czas i uspokoić rozpędzone serce, a może ze zwykłej ciepłej potrzeby ukojenia zdenerwowanej przyjaciółki.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Ławka przed lecznicą
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica