Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Miasteczko Fowey
Strona 3 z 3 •
1, 2, 3

AutorWiadomość
First topic message reminder :


Miasteczko Fowey
Miasteczko niewielkie, lecz niebywale urokliwe znajduje się przy ujściu rzeki Fowey, wpadającej wprost do kanału La Manche i to od niej wzięło swą nazwę. Senne ulice są wyjątkowo zadbane, wabiąc do siebie turystów oraz przypadkowych podróżników zabytkowymi pubami, hotelikami oraz sklepikami pełnymi porcelany i wyrobów glinianych, z których słynie. Port oraz przystań, jakie posiada na swym terenie, wspomagają handel, który został nieco utrudniony przez panującą wojnę.
Wonie roztaczane przez poczęstunek przywodziły na myśl cukrowe królestwo z Dziadka do orzechów. Ubita beza wystawałaby ponad fałdy lukrowego śniegu, jakim oprószona byłaby ziemia, rozcięte na pół jabłko zawisłoby na skąpanym w indygo niebie, zastąpiwszy księżyc, a z biszkoptu wzniesiono by ściany wszystkich budynków. Biszkoptem pachniałyby jej włosy, jabłka zawisłyby w uszach jako kolczyki. Ach, jakże magicznym byłoby to snem! Gdyby tylko na dłużej przymknęła powieki, zobaczyłaby przed sobą krajobraz parujących źródeł wypełnionych bulgoczącą herbatą, w której kąpałyby się wróżki pośród leśnych kniei; fatamorgana szyta niemalże na miarę, nie pomyślała jedynie, że Wilde, znająca ją z lat szkolnych, umiejętnie przekuła swoją wiedzę w fortel, w swoiste preludium otwierające kurtynę przed spektaklem.
- To bynajmniej nie wygląda jak lekki dług - zachichotała skrępowana Celine. Świerzbiły ją palce, by sięgnąć po widelczyk i skosztować przyniesionych przez staruszkę łakoci - nie zrobiła tego nie tylko ze względu na strach, pomimo zapewnień, przed tym, że mogłaby łakomstwem wpędzić Hazel w finansowe tarapaty. Obawiała się również, że gdyby skusiła się na pierwszy kęs, zatęskniłaby do tego świata już na zawsze. Niegdyś wystarczyło jedynie wyciągnąć rękę w otchłań miejskiej aglomeracji, żeby dosięgnąć podobnych przysmaków, nikt nie zastanawiał się wtedy ile kosztowały, ani jaką pustkę po sobie pozostawią, gdy staną się ledwie koniecznym wyrzeczeniem, echem przebrzmiałych czasów. Ten zapach składał się dziś z subtelnych, drżących smyczków beztroski, lekkości i słodyczy, miał w sobie dziecięcą niewinność i dni pełne słońca, przeidealizowane w zderzeniu z nową szarością. Broniła się więc przed tą tęsknotą, ach, dobry Merlinie, naprawdę się broniła, ale nienachalna zachęta Hazel szeptała do ucha, że może to nic złego, po prostu na chwilę się zapomnieć. Spojrzała na dawną nauczycielkę, uśmiechnęła w kapitulacji i w końcu ujęła widelczyk w palce, odcinając jego błyszczącym trójzębem spiczasty kawałek ciasta, które przywiodła do ust i którym delektowała się powoli. Słodycz rozlewała się na języku feerią doznań rozstrzeliwujących się w jej wnętrzu jak sztuczne ognie, kolorowe i piękne. Na moment zamarła w ciszy przerywanej na ciche, bezwolne sapnięcia radości, uchodzące z niej pod ciężarem przymkniętych powiek. - Pani Wilde... Och, pani Wilde, może to zabrzmi okrutnie, ale cieszę się, że gospodyni miała u pani dług! - westchnęła niemalże ze wzruszeniem, a kiedy otwarła oczy, tańczyły w nich ogniki wdzięczności i najczystszego szczęścia, tak mocno splecione z podekscytowaniem, że uczucia zacierały panujące między sobą granice i zlewały się w jedną masę lukru.
Ulotna chwila deserowej rozpusty prowadziła do bram zagadnień znacznie trudniejszych, niż Celine była skłonna przypisać niepozornemu spotkaniu z uosobieniem szkolnej przeszłości. Pałaszowała ciasto, podczas gdy Hazel opisywała swoje zamiary, i choć przeszyła ją ściskająca żołądek obawa, nie mogła odmówić kobiecie szlachetnych pobudek. Do czego mogły posłużyć takie informacje? Czyżby sporządzała kronikę? Nie, kroniki były nużące i pozbawione emocji, nie chłonęły treści ludzkich serc, interesowały je wyłącznie suche frazesy, opisy faktów i niczego więcej. Może więc książka? Wojenne dzienniki, coś, co przetrwa po nich wszystkich dla potomnych, by dać prawdziwy dowód życiu w dobie zbrojnego konfliktu opozycyjnych sił? Wysłuchała wszystkiego, co spłynęło z ust czarownicy, spodek odstawiwszy na drewniany blat stolika, i wyprostowała się na siedzeniu, układając dłonie na kolanach. Stres ujawniał się w palcach, miętosząc materiał zwiewnej sukienki, wzrok natomiast umknął, zdjęty wstydem.
- Chyba nie rozumiem... Dlaczego? Tu raczej nikt nie może pomóc. Nie tylko młodym, ale wszystkim, każdej smutnej twarzy, którą widać na ulicach, a która zlewa się w jedność z setką innych. Wszystkim jest trudno - mówiła powoli, szczerze ciekawa motywacji drzemiących na dnie zainteresowania Hazel. Wspominała w liście o tym, że niedawno wróciła do kraju, może powodowała nią natura filantropki, która zapragnęła pomóc dawno porzuconym rodakom? Ale jeśli tak, wokół nich znajdowało się tysiąc bardziej potrzebujących dusz, niż młodsze pokolenie, zaplątane w świecie, który pewnego dnia mieli odziedziczyć. Opieszale podniosła spojrzenie do twarzy czarownicy, a by zająć czymś ręce, podniosła filiżankę herbaty i upiła z niej ostrożny łyk; wonny aromat pary przyjemnie otulał wnętrze nozdrzy, łagodząc rozbudzone w niej napięcie. - Jak statek, który utracił załogę i mknie z falami, nie mogąc odczytać swojej pozycji z gwiazd - spłoniła się, skrępowana, Hazel musiała jednak spodziewać się analogii, wybierając na rozmówczynię akurat Celine. Wojna mogła rozprzestrzeniać się wokół nich jak choroba, ich charaktery mogły zostać złamane i rozbite, ale pewne rzeczy pozostawały wieczne. - To oklepane, powiedzieć, że wszystko się zmieniło, ale to prawda. Przyszłość, która miała być piękna i ambitna, już nie istnieje. Zostały tylko strach i niepewność. I próby. Próby utkania czegoś z tego, czego nie zdążyliśmy jeszcze utracić. Mówię w liczbie mnogiej, bo wydaje mi się, że moi przyjaciele powiedzieliby podobnie - mówiła cicho, łagodnie, głosem barwionym smutkiem i goryczą. Młodość umykała im przez palce, kurczowo ściskali w swoich dłoniach odłamki należnej im swobody, ale wiedzieli, podskórnie czuli, że pozory nie będą mogły trwać wiecznie. Przesunęła opuszką palca po ciepłej krawędzi ceramiki, hacząc paznokciem o dekorowaną skromnymi malowidłami powierzchnię, a ten gest, nawet nieświadomie wykonany, był pełen eterycznego powabu. - Nigdy nie myślałam, że świat po szkole będzie wyglądał w ten sposób... - dodała szeptem, wpatrzona w parującą herbatę, wzrokiem zamglonym od zamyślenia. Czy tego właśnie chciała się dowiedzieć? Takich informacji poszukiwała? Półwila mówiła ogólnikami, nie miała jednak jeszcze śmiałości wdawać się w szczegóły i nie ofiarowała Wilde pełni odpowiedzi, a wyłącznie okruszki, które mogły doprowadzić do upatrzonej przez nią wartości.
- To bynajmniej nie wygląda jak lekki dług - zachichotała skrępowana Celine. Świerzbiły ją palce, by sięgnąć po widelczyk i skosztować przyniesionych przez staruszkę łakoci - nie zrobiła tego nie tylko ze względu na strach, pomimo zapewnień, przed tym, że mogłaby łakomstwem wpędzić Hazel w finansowe tarapaty. Obawiała się również, że gdyby skusiła się na pierwszy kęs, zatęskniłaby do tego świata już na zawsze. Niegdyś wystarczyło jedynie wyciągnąć rękę w otchłań miejskiej aglomeracji, żeby dosięgnąć podobnych przysmaków, nikt nie zastanawiał się wtedy ile kosztowały, ani jaką pustkę po sobie pozostawią, gdy staną się ledwie koniecznym wyrzeczeniem, echem przebrzmiałych czasów. Ten zapach składał się dziś z subtelnych, drżących smyczków beztroski, lekkości i słodyczy, miał w sobie dziecięcą niewinność i dni pełne słońca, przeidealizowane w zderzeniu z nową szarością. Broniła się więc przed tą tęsknotą, ach, dobry Merlinie, naprawdę się broniła, ale nienachalna zachęta Hazel szeptała do ucha, że może to nic złego, po prostu na chwilę się zapomnieć. Spojrzała na dawną nauczycielkę, uśmiechnęła w kapitulacji i w końcu ujęła widelczyk w palce, odcinając jego błyszczącym trójzębem spiczasty kawałek ciasta, które przywiodła do ust i którym delektowała się powoli. Słodycz rozlewała się na języku feerią doznań rozstrzeliwujących się w jej wnętrzu jak sztuczne ognie, kolorowe i piękne. Na moment zamarła w ciszy przerywanej na ciche, bezwolne sapnięcia radości, uchodzące z niej pod ciężarem przymkniętych powiek. - Pani Wilde... Och, pani Wilde, może to zabrzmi okrutnie, ale cieszę się, że gospodyni miała u pani dług! - westchnęła niemalże ze wzruszeniem, a kiedy otwarła oczy, tańczyły w nich ogniki wdzięczności i najczystszego szczęścia, tak mocno splecione z podekscytowaniem, że uczucia zacierały panujące między sobą granice i zlewały się w jedną masę lukru.
Ulotna chwila deserowej rozpusty prowadziła do bram zagadnień znacznie trudniejszych, niż Celine była skłonna przypisać niepozornemu spotkaniu z uosobieniem szkolnej przeszłości. Pałaszowała ciasto, podczas gdy Hazel opisywała swoje zamiary, i choć przeszyła ją ściskająca żołądek obawa, nie mogła odmówić kobiecie szlachetnych pobudek. Do czego mogły posłużyć takie informacje? Czyżby sporządzała kronikę? Nie, kroniki były nużące i pozbawione emocji, nie chłonęły treści ludzkich serc, interesowały je wyłącznie suche frazesy, opisy faktów i niczego więcej. Może więc książka? Wojenne dzienniki, coś, co przetrwa po nich wszystkich dla potomnych, by dać prawdziwy dowód życiu w dobie zbrojnego konfliktu opozycyjnych sił? Wysłuchała wszystkiego, co spłynęło z ust czarownicy, spodek odstawiwszy na drewniany blat stolika, i wyprostowała się na siedzeniu, układając dłonie na kolanach. Stres ujawniał się w palcach, miętosząc materiał zwiewnej sukienki, wzrok natomiast umknął, zdjęty wstydem.
- Chyba nie rozumiem... Dlaczego? Tu raczej nikt nie może pomóc. Nie tylko młodym, ale wszystkim, każdej smutnej twarzy, którą widać na ulicach, a która zlewa się w jedność z setką innych. Wszystkim jest trudno - mówiła powoli, szczerze ciekawa motywacji drzemiących na dnie zainteresowania Hazel. Wspominała w liście o tym, że niedawno wróciła do kraju, może powodowała nią natura filantropki, która zapragnęła pomóc dawno porzuconym rodakom? Ale jeśli tak, wokół nich znajdowało się tysiąc bardziej potrzebujących dusz, niż młodsze pokolenie, zaplątane w świecie, który pewnego dnia mieli odziedziczyć. Opieszale podniosła spojrzenie do twarzy czarownicy, a by zająć czymś ręce, podniosła filiżankę herbaty i upiła z niej ostrożny łyk; wonny aromat pary przyjemnie otulał wnętrze nozdrzy, łagodząc rozbudzone w niej napięcie. - Jak statek, który utracił załogę i mknie z falami, nie mogąc odczytać swojej pozycji z gwiazd - spłoniła się, skrępowana, Hazel musiała jednak spodziewać się analogii, wybierając na rozmówczynię akurat Celine. Wojna mogła rozprzestrzeniać się wokół nich jak choroba, ich charaktery mogły zostać złamane i rozbite, ale pewne rzeczy pozostawały wieczne. - To oklepane, powiedzieć, że wszystko się zmieniło, ale to prawda. Przyszłość, która miała być piękna i ambitna, już nie istnieje. Zostały tylko strach i niepewność. I próby. Próby utkania czegoś z tego, czego nie zdążyliśmy jeszcze utracić. Mówię w liczbie mnogiej, bo wydaje mi się, że moi przyjaciele powiedzieliby podobnie - mówiła cicho, łagodnie, głosem barwionym smutkiem i goryczą. Młodość umykała im przez palce, kurczowo ściskali w swoich dłoniach odłamki należnej im swobody, ale wiedzieli, podskórnie czuli, że pozory nie będą mogły trwać wiecznie. Przesunęła opuszką palca po ciepłej krawędzi ceramiki, hacząc paznokciem o dekorowaną skromnymi malowidłami powierzchnię, a ten gest, nawet nieświadomie wykonany, był pełen eterycznego powabu. - Nigdy nie myślałam, że świat po szkole będzie wyglądał w ten sposób... - dodała szeptem, wpatrzona w parującą herbatę, wzrokiem zamglonym od zamyślenia. Czy tego właśnie chciała się dowiedzieć? Takich informacji poszukiwała? Półwila mówiła ogólnikami, nie miała jednak jeszcze śmiałości wdawać się w szczegóły i nie ofiarowała Wilde pełni odpowiedzi, a wyłącznie okruszki, które mogły doprowadzić do upatrzonej przez nią wartości.

paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Jakże słodkim widokiem było drobne ciało, które skusiło się na ofiarowaną namiastkę pospolitej dobroci. Czyżby była to swojego rodzaju manifestacja przyszłości? Czy pozwalając sobie na więcej, więcej też miało do nich trafiać? Możliwe, niewątpliwie przecież zawieszenie broni było pierwszym krokiem, który winno się poczynić w kierunku łagodzenia konfliktu... ale nie wierzyła w to, nie wierzyła, że któraś ze stron powstrzyma się przed walką. Zwyrodnialcy chcieli krwi takich ludzi, jak ona; partyzantka zakonu była poza kontrolą i swoimi 'bohaterskimi' czynami mogli wyrządzić wiele złego, prowokując i zniesławiając dobre imię promugolskiej strony. Nie było w tym wypośrodkowania, Hazel także nie chciała go tworzyć, święcie przekonana, że jej rola propagandzistki jest wystarczającą, aby podnieść, choć odrobinę, z nóg podziemne ministerstwo. Nic więcej nie mogła im ofiarować, mając pod dłońmi życie dwóch, najważniejszych jej teraz istot.
– Jedz, moja droga, korzystaj. – Odpowiedziała, sama po chwili sięgając spokojnie po fragment swojego ciasta. Od wielu lat - nawet wtedy, gdy nie brakowało jej pożywienia - rezygnowała z przyjemności idącej za smakiem słodkości. Nadal tkwiło to w niej głęboko, zakorzenione i niewypowiedziane opinii publicznej. Spoglądała więc na dziewczę jedzące najlepszy posiłek ostatnich dni, nienachalnie i łagodnie, popijając spokojnie popołudniową herbatkę. Atak miał się zacząć, właściwie już się zaczął - łagodnie, stopniowo, niczym ze zdziczałą łanią.
– Świat potrzebuje autentyczności, to właśnie wy ją niesiecie. – Odparła łagodnie, niczym uczennicy wojującej o lepszą ocenę. Słodki uśmiech zastąpiła powaga, gdy młoda kobieta otworzyła serce na słowa wypływające spomiędzy jej ust, a serce Hazel - ponoć niewzruszone cierpieniem innych - zadgrało w rytmie marazmu. Głębia przeżyć sięgała zenitu, bowiem Celine - w tejże formie rysującej się przed tęczówkami botaniczki - była prawdziwym przykładem dojmującej siły niszczącej wojny, która choć tyczyła się dwóch grup, to nie oszczędzała nikogo. Czy tak pięknej, wprost eterycznej dziewczynie, było w czasie wojny łatwiej, czy trudniej? Nie odpowiedziała, przekonana o kobiecej sile, krzyżując nogi w wygodnym założeniu nogi na nogę. Ścięgna zarysowały się w czółenkach na obcasach, podkreślając chudość sylwetki; takie same zdawały się żłobić arrasy na szyi, którą skryła w nerwowym ruchu aksamitną apaszką. Jedno ze ścięgien zawsze drżało, gdy się stresowała - nie chciała tego teraz ukazywać.
– Jak wyobrażałaś sobie swoje życie po szkole? Teatr, szkoła baletowa, areny na całym świecie? Niczym Marie Sallé? – Widziała je takim, jakim życie wziął jej mąż. Wśród gąszczu artystów, świetle skupionych na nim świateł, niesiony weną i głębokim artyzmem wszelakich poczynań. Człowiek sztuki, ale i człowiek dla innych ludzi. W głowie szkicowała zarys możliwie napisanego tekstu ''Cierpienie w imię ideałów'', a zaraz pod nim, malowała się w graficznych wizjach sceneria zwierzeń wszelakich, które teraz nabierały swoistych barw - zaczęły wprost oddychać. Odebrana młodość smakuje gorzko, podawana w dawkach stanowi wybitą trutkę. Słuchała, a jej umysł tworzył kolejne możliwe fragmenty budowanego w myślach tekstu. Nikt nie obawia się cierpienia tych, którzy ledwie co zaznali w życiu dziegciu. Ale jak nasz kraj ma podnieść się z kolan, gdy nosić go będą zniszczone umysły.
– Mój mąż był artystą... – Zaczęła, rujnując kolejny mur blokad między nią, a Celiną. Odeszła od pytań dziewczyny, w melancholijnym nastroju budując wizję cierpienia, które wpasowywało się w podniosłość atmosfery. Potrzebowała buforu, którym mogła dotrzeć do wnętrza pękniętej skorupki. Blaise, w istocie, nadawał się do tego najlepiej - nawet teraz, w jej opowieściach, potrafił zjednać sobie ludzi. – Pianistą, grał w operze paryskiej w trakcie ukazywanych tam sztuk. Zasłyną autorskim utworem... L' inattention. Gdy byliśmy młodzi, on pragnął zostać artystą i podnosić morale ludzi... ja chciałam być daleko od tego świata, tworzyć naukę... – Podniosła spojrzenie na Lovegood, uśmiechnęła się łagodnie na ledwie sekundę, kontynuując swoją wypowiedź w tonie niższym, jak gdyby złamanym. – Nasze drogi potoczyły się na odwrót i jeśli mogę ci cokolwiek powiedzieć, moja droga, to tylko to, że po nocy zawsze jest dzień. Otacza nas śmierć, otacza cierpienie, ale gdy ten dzień... czy chociażby świt, nadejdzie... To zapomnisz o tym, co działo się teraz i zachłyśniesz, mogąc rozprostować skrzydła, które nigdy nie byłyby dłuższe, niż hodowane na bagażu obaw i smutku.
– Jedz, moja droga, korzystaj. – Odpowiedziała, sama po chwili sięgając spokojnie po fragment swojego ciasta. Od wielu lat - nawet wtedy, gdy nie brakowało jej pożywienia - rezygnowała z przyjemności idącej za smakiem słodkości. Nadal tkwiło to w niej głęboko, zakorzenione i niewypowiedziane opinii publicznej. Spoglądała więc na dziewczę jedzące najlepszy posiłek ostatnich dni, nienachalnie i łagodnie, popijając spokojnie popołudniową herbatkę. Atak miał się zacząć, właściwie już się zaczął - łagodnie, stopniowo, niczym ze zdziczałą łanią.
– Świat potrzebuje autentyczności, to właśnie wy ją niesiecie. – Odparła łagodnie, niczym uczennicy wojującej o lepszą ocenę. Słodki uśmiech zastąpiła powaga, gdy młoda kobieta otworzyła serce na słowa wypływające spomiędzy jej ust, a serce Hazel - ponoć niewzruszone cierpieniem innych - zadgrało w rytmie marazmu. Głębia przeżyć sięgała zenitu, bowiem Celine - w tejże formie rysującej się przed tęczówkami botaniczki - była prawdziwym przykładem dojmującej siły niszczącej wojny, która choć tyczyła się dwóch grup, to nie oszczędzała nikogo. Czy tak pięknej, wprost eterycznej dziewczynie, było w czasie wojny łatwiej, czy trudniej? Nie odpowiedziała, przekonana o kobiecej sile, krzyżując nogi w wygodnym założeniu nogi na nogę. Ścięgna zarysowały się w czółenkach na obcasach, podkreślając chudość sylwetki; takie same zdawały się żłobić arrasy na szyi, którą skryła w nerwowym ruchu aksamitną apaszką. Jedno ze ścięgien zawsze drżało, gdy się stresowała - nie chciała tego teraz ukazywać.
– Jak wyobrażałaś sobie swoje życie po szkole? Teatr, szkoła baletowa, areny na całym świecie? Niczym Marie Sallé? – Widziała je takim, jakim życie wziął jej mąż. Wśród gąszczu artystów, świetle skupionych na nim świateł, niesiony weną i głębokim artyzmem wszelakich poczynań. Człowiek sztuki, ale i człowiek dla innych ludzi. W głowie szkicowała zarys możliwie napisanego tekstu ''Cierpienie w imię ideałów'', a zaraz pod nim, malowała się w graficznych wizjach sceneria zwierzeń wszelakich, które teraz nabierały swoistych barw - zaczęły wprost oddychać. Odebrana młodość smakuje gorzko, podawana w dawkach stanowi wybitą trutkę. Słuchała, a jej umysł tworzył kolejne możliwe fragmenty budowanego w myślach tekstu. Nikt nie obawia się cierpienia tych, którzy ledwie co zaznali w życiu dziegciu. Ale jak nasz kraj ma podnieść się z kolan, gdy nosić go będą zniszczone umysły.
– Mój mąż był artystą... – Zaczęła, rujnując kolejny mur blokad między nią, a Celiną. Odeszła od pytań dziewczyny, w melancholijnym nastroju budując wizję cierpienia, które wpasowywało się w podniosłość atmosfery. Potrzebowała buforu, którym mogła dotrzeć do wnętrza pękniętej skorupki. Blaise, w istocie, nadawał się do tego najlepiej - nawet teraz, w jej opowieściach, potrafił zjednać sobie ludzi. – Pianistą, grał w operze paryskiej w trakcie ukazywanych tam sztuk. Zasłyną autorskim utworem... L' inattention. Gdy byliśmy młodzi, on pragnął zostać artystą i podnosić morale ludzi... ja chciałam być daleko od tego świata, tworzyć naukę... – Podniosła spojrzenie na Lovegood, uśmiechnęła się łagodnie na ledwie sekundę, kontynuując swoją wypowiedź w tonie niższym, jak gdyby złamanym. – Nasze drogi potoczyły się na odwrót i jeśli mogę ci cokolwiek powiedzieć, moja droga, to tylko to, że po nocy zawsze jest dzień. Otacza nas śmierć, otacza cierpienie, ale gdy ten dzień... czy chociażby świt, nadejdzie... To zapomnisz o tym, co działo się teraz i zachłyśniesz, mogąc rozprostować skrzydła, które nigdy nie byłyby dłuższe, niż hodowane na bagażu obaw i smutku.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde

Zawód : twórczyni kadzideł, naukowczyni botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : 10 +2
UROKI : 7 +2
ALCHEMIA : 7
UZDRAWIANIE : 4
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Zakonu Feniksa


Autentyczność - czy ludziom starszym jej brakowało? Czy powinności i społeczna świadomość zbyt mocno mgliły ich osąd, napierając na umysły koniecznością podążania konkretnym torem? Nie śmiała o to zapytać z obawy przed wytknięciem głupoty, choć Hazel nigdy wobec niej tak nie postąpiła. Kadra profesorów Beauxbatons miała na temat naukowych możliwości Celine dość ugruntowane opinie, z czasem obniżono wobec niej wymagania ze względu na niebotyczny talent baletowy, lecz w kuluarach musiano szeptać o nikłej zdolności łączenia kropek, gdy dochodziło do tematów wykraczających poza jej naturalne biegłości. Wydawało jej się, że w oczach nauczycieli, szczególnie nauczycielek, widywała czasem pełne politowania błyski z góry przegranych walk, lecz nigdy w jej oczach. Pani Wilde miała dla niej niesamowite wręcz pokłady cierpliwości, nawet gdy półwila godziła w jej botaniczne serce co rusz plątanymi nazwami roślin; zaskakujące było to, że potrafiła się nimi opiekować, podążając za niewidzialnym instynktem nieskoordynowanym z pamięcią, lecz gdy przychodziło do odpowiedzi, przygotowań do egzaminów czy zbyt mocno odkładanych w czasie wypracowań, sprawiała wrażenie, jakby zwykłą trawę widziała pierwszy raz w życiu. A polityka? Co mogłaby o niej powiedzieć, jakie wnioski wysnuć? Już teraz grunt osuwał się spod jej stóp, chociaż jeszcze na dobrą sprawę nie zapędziły się w rozmowie zbyt daleko. Opuszki wolnej dłoni przesuwały się po blacie stołu w nerwowej manierze, pragnąc zapewnić emocjom jakiekolwiek ujście.
- Prawie to miałam - stwierdziła cicho. Wstyd nie był dostatecznym powodem, by ukrywać przed panią Wilde taką prawdę, tej i tak mogłaby się dowiedzieć, gdyby zapragnęła zgłębić temat. - Byłam już po szkole, dostałam się do Królewskiej Szkoły Baletowej. Moja przyszłość... Miała być piękna, mogła być piękna. Miałam tańczyć dla czarodziejskiego teatru, ale... Zdążyłam zatańczyć tylko kilka występów, zanim to wszystko runęło. Wszystko. Jak domek z jesiennych liści - szeptała, wpatrzona w wygrzewającą się w filiżance herbatę, bo to było prostsze niż zwrócić wzrok ku Hazel i potencjalnie odnaleźć tam - co? Wyrzut, prześmiewczość, to samo politowanie, które śledziło ją w Beauxbatons? Spięte ramiona podsunęły się ku górze, a kilka kęsów ciasta, które zalegało w żołądku, nagle stało się ciężkie jak kamienie ciągnące ją na morskie dno, z dala od błyskających w oddali refleksów słońca łaskoczącego taflę. - Ale to na pewno nie wyjdzie poza tę rozmowę? - upewniła się lękliwie, gdy wstyd ściskał gardło i orał pazurami po tkance serca. Nie miała powodów, by wątpić w uczciwość Hazel, a mimo to potrzebowała zapewnień niemalże na każdym kroku, z trudem, och, z jak wielkim trudem rozdrapując te rany, które na przestrzeni ostatnich miesięcy usiłowała zaleczyć. Uniosła spojrzenie do twarzy rozmówczyni dopiero gdy ta wspomniała historię swojego męża. Szczerość za szczerość, prawda za prawdę. Dwa światy połączone wstęgą miłosnego mostu, zbliżające do siebie odległe galaktyki. Słuchała jej z szeroko otwartymi oczyma, poddająca się tchnieniu wzruszenia lokującemu się za mostkiem, obserwowała ten łagodny, smutny uśmiech, absorbowała cichy ton głosu przepełniony tęsknotą, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak mocno zacisnęła dłonie na swoich kolanach. - Nie wiedziałam... - szepnęła. Bo i skąd mogłaby wiedzieć? Hazel była bliska uczniom Beauxbatons, jednak nie w sposób charakterystyczny zwierzającej się koleżance, a mentorce rozjaśniającej gmatwaninę szkolnego leksykonu. - Tak mi przykro - dodała cicho, zwalczywszy w sobie potrzebę sięgnięcia do kobiecej dłoni i splecenia z nią palców. Nie każdemu w smak był niespodziewany dotyk przekraczający fizyczne bariery, a choć ona w ten sposób reagowała na świat, ucząc się go właśnie dotykiem, wiedziała, że niektórzy otaczali się niewidoczną bańką prywatności i tę należało szanować. - Ten bagaż obaw i smutku rozkwitł na śmierci mojego taty. Z radością wyrwałabym własne skrzydła, gdyby to mogło zwrócić mu życie - przyznała niemal bezgłośnie, jakby wyznanie Hazel rozwiązało supełek języka i pozwoliło jej kontynuować wędrówkę przez ciernisko jałowej i schorowanej ziemi. - Aresztowano go, zarzucono mu coś, czego nie zrobił. I... I ścięto go. A ja długo nie wierzyłam w jego niewinność, bo byłam zbyt zajęta opłakiwaniem kariery, którą straciłam, kiedy wieści o jego rzekomej winie dotarły do odpowiednich uszu. Co za głupota. Co za okropna, okrutna głupota - mówiła mimo zaciśniętego gardła, z na powrót opuszczoną głową, skryta za woalem srebrzystych kosmyków spływających z ramion, na które wcześniej je zarzuciła. Rozkapryszona pannica, której nie po drodze było z ojcem kryminalistą. Kiedy dziś o tym myślała, miała ochotę wyłupać własne oczy i zedrzeć z siebie skórę. - Gdybym mogła, ja... Pióro po piórze, kość po kości. Wyrwałabym je własnymi rękami i wymieniła na jeszcze jeden dzień jego życia. Tylko dzień - do różnokolorowych oczu napłynęły cierpkie łzy piekące powieki. Oddech drżał w jej piersi, serce tłukło o żebra, marząc o tym, by wyskoczyć z piersi i plasnąć na stół przed twarzą Hazel, odarte z sekretów, z bólów i smutków. Czy takiej autentyczności poszukiwała? - Ale nie chcę, by ktokolwiek... O tym wiedział - dodała wręcz błagalnie. To nikomu nie pomoże, nikogo nie umocni. Żyła na trzęsawisku wstydu i strachu, nawigując podmokłe ścieżki w poszukiwaniu świtu, o którym mówiła Wilde, i ledwo zaczynała oswajać głęboko zakorzenione traumy. Z tego samego powodu nie wspominała ani słowem o własnym aresztowaniu - i nie wspomni, wiedziała już, że to nie przeszłoby jej przez gardło.
- Prawie to miałam - stwierdziła cicho. Wstyd nie był dostatecznym powodem, by ukrywać przed panią Wilde taką prawdę, tej i tak mogłaby się dowiedzieć, gdyby zapragnęła zgłębić temat. - Byłam już po szkole, dostałam się do Królewskiej Szkoły Baletowej. Moja przyszłość... Miała być piękna, mogła być piękna. Miałam tańczyć dla czarodziejskiego teatru, ale... Zdążyłam zatańczyć tylko kilka występów, zanim to wszystko runęło. Wszystko. Jak domek z jesiennych liści - szeptała, wpatrzona w wygrzewającą się w filiżance herbatę, bo to było prostsze niż zwrócić wzrok ku Hazel i potencjalnie odnaleźć tam - co? Wyrzut, prześmiewczość, to samo politowanie, które śledziło ją w Beauxbatons? Spięte ramiona podsunęły się ku górze, a kilka kęsów ciasta, które zalegało w żołądku, nagle stało się ciężkie jak kamienie ciągnące ją na morskie dno, z dala od błyskających w oddali refleksów słońca łaskoczącego taflę. - Ale to na pewno nie wyjdzie poza tę rozmowę? - upewniła się lękliwie, gdy wstyd ściskał gardło i orał pazurami po tkance serca. Nie miała powodów, by wątpić w uczciwość Hazel, a mimo to potrzebowała zapewnień niemalże na każdym kroku, z trudem, och, z jak wielkim trudem rozdrapując te rany, które na przestrzeni ostatnich miesięcy usiłowała zaleczyć. Uniosła spojrzenie do twarzy rozmówczyni dopiero gdy ta wspomniała historię swojego męża. Szczerość za szczerość, prawda za prawdę. Dwa światy połączone wstęgą miłosnego mostu, zbliżające do siebie odległe galaktyki. Słuchała jej z szeroko otwartymi oczyma, poddająca się tchnieniu wzruszenia lokującemu się za mostkiem, obserwowała ten łagodny, smutny uśmiech, absorbowała cichy ton głosu przepełniony tęsknotą, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak mocno zacisnęła dłonie na swoich kolanach. - Nie wiedziałam... - szepnęła. Bo i skąd mogłaby wiedzieć? Hazel była bliska uczniom Beauxbatons, jednak nie w sposób charakterystyczny zwierzającej się koleżance, a mentorce rozjaśniającej gmatwaninę szkolnego leksykonu. - Tak mi przykro - dodała cicho, zwalczywszy w sobie potrzebę sięgnięcia do kobiecej dłoni i splecenia z nią palców. Nie każdemu w smak był niespodziewany dotyk przekraczający fizyczne bariery, a choć ona w ten sposób reagowała na świat, ucząc się go właśnie dotykiem, wiedziała, że niektórzy otaczali się niewidoczną bańką prywatności i tę należało szanować. - Ten bagaż obaw i smutku rozkwitł na śmierci mojego taty. Z radością wyrwałabym własne skrzydła, gdyby to mogło zwrócić mu życie - przyznała niemal bezgłośnie, jakby wyznanie Hazel rozwiązało supełek języka i pozwoliło jej kontynuować wędrówkę przez ciernisko jałowej i schorowanej ziemi. - Aresztowano go, zarzucono mu coś, czego nie zrobił. I... I ścięto go. A ja długo nie wierzyłam w jego niewinność, bo byłam zbyt zajęta opłakiwaniem kariery, którą straciłam, kiedy wieści o jego rzekomej winie dotarły do odpowiednich uszu. Co za głupota. Co za okropna, okrutna głupota - mówiła mimo zaciśniętego gardła, z na powrót opuszczoną głową, skryta za woalem srebrzystych kosmyków spływających z ramion, na które wcześniej je zarzuciła. Rozkapryszona pannica, której nie po drodze było z ojcem kryminalistą. Kiedy dziś o tym myślała, miała ochotę wyłupać własne oczy i zedrzeć z siebie skórę. - Gdybym mogła, ja... Pióro po piórze, kość po kości. Wyrwałabym je własnymi rękami i wymieniła na jeszcze jeden dzień jego życia. Tylko dzień - do różnokolorowych oczu napłynęły cierpkie łzy piekące powieki. Oddech drżał w jej piersi, serce tłukło o żebra, marząc o tym, by wyskoczyć z piersi i plasnąć na stół przed twarzą Hazel, odarte z sekretów, z bólów i smutków. Czy takiej autentyczności poszukiwała? - Ale nie chcę, by ktokolwiek... O tym wiedział - dodała wręcz błagalnie. To nikomu nie pomoże, nikogo nie umocni. Żyła na trzęsawisku wstydu i strachu, nawigując podmokłe ścieżki w poszukiwaniu świtu, o którym mówiła Wilde, i ledwo zaczynała oswajać głęboko zakorzenione traumy. Z tego samego powodu nie wspominała ani słowem o własnym aresztowaniu - i nie wspomni, wiedziała już, że to nie przeszłoby jej przez gardło.

paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Dawała szansę - nawykła do tego, bowiem sama, jako dziecko z rodziny biednej, wymagała tego zauważenia. Nie pchała się, nie afiszowała, a nadto uczyła, zostając zauważoną właśnie przez umiejętności. W Hogwarcie było jednak inaczej, mniej stawiano na sztukę, co jej męża drażniło - nie miał jednak możliwości trafić do Francji, toteż ostatkami sił oddanych muzyce, kontynuował naukę w Wielkiej Brytanii. Patrząc na młodych - niewiele młodszych, a jednak ze znaczącą różnicą zachowania - nie widziała jednak siebie, ale to nie umniejszało postrzeganym personom. Była w wieku Celine, gdy Raanan był już na świecie, przyczepiony do matczynej piersi, gdy sporządzała na prośbę ogrodników protokoły wykonanych czynności. Dłonie naprzemiennie brudziły się ziemią, dziecięcą śliną i męskim potem, gdy ścierała resztki brudu z koszuli męża. Nie była tak słodka, młoda, delikatna - teraz wydawała się wręcz przestarzała.
– Artyzm ma jedną, ważną funkcję. – Dodała, spoglądając na dziewczynę z dozą współczucia, poza tym jednak utrzymywała twarz w stonowanym spokoju.
– Podnosi morale. W trakcie, ale i po wojnie, gdy zliczane są straty. – Jej rola była ważna, ale nie chciała mówić, że wszystko uda się odbudować - tak nie było, nie miało być, bo świat nigdy nie będzie taki sam bez ludzi, których stracili. Nie powiedziała tego jednak, nie chciała jej stresować widząc, jak dziewczę oddaje się jedzeniu i herbacie, które stanowiły formę przekupstwa, ale i ucieczki właśnie dla takich momentów.
– Nie, nie wyjdzie, Celine. Zaufaj mi. – Odparła łagodnie, nie kłamiąc, ale nie mówiąc też prawdy. W myślach tworzyła już swoje słowa, które miał przyjąć chłonny grunt pergaminu. Wyobraź sobie, że pragniesz sceny. Cenią cię, uwielbiają, by z dnia na dzień odebrać smak aprobaty i nadać miano, łatkę. Wyobraź sobie, że żyjesz dla innych, a oni nie pozwalają ci żyć dla samego siebie.
Współczuję Ci, Lovegood.
– Twój tata będzie żył dopóki, dopóty pielęgnujesz pamięć o nim. Pamiętaj o tym. I wojna, moja droga, zabiera przede wszystkim niewinnym, bo ci nie mają się jak bronić. A czy ty masz? – Słowa dziewczyny przyprawiły ją o mdłości, nie pokazała tego, nie ukazała analogii do własnych rodziców, ale i własnych dzieci. Odpowiadała rzeczowo, bo to też mogła młodej kobiecie ofiarować - swoje doświadczenie, swoją zdobytą na przestrzeni życia mądrość. Przemienić pióra w ostrza. Zostawiła to pytanie w powietrzu, upiła łyk herbaty i przytaknęła, zamiast upewnić dziewczynę w tym, opowiadając swoją część historii. Swoje spotrzeżenia, które zamiast uspokoić, miały nadać jej twarzy ostrości.
– Ból jest zawsze przemożny, gdy wiesz, że był na marne. Ale śmierć twojego taty nie była na marne i... mon chérie, każdy, kto ponosi odpowiedzialność za takie czyny, spotka się ze sprawiedliwością. Ty natomiast pamiętaj o ojcu i bądź silna. Kobiety mają gorzej, zawsze mieć będą, ale ty nie jesteś tylko kobietą, a aż kobietą. Nie zrywaj z siebie skóry, nie wymierzaj w siebie cierpienia, a przekuj je w siłę. Nie świat, ale ty sama siebie, potrzebujesz silną. – Kobiety łatwiej skrzywdzić, ale ciężej złamać. Matka natura obdarzyła je porodem i połogiem, dziećmi i mężami - zmusiła do walki dzień w dzień, spotkania się z umniejszaniem. Ale trwały tu, obie, mimo cierpienia, a to już był znaczący znak.
– Nie powiem nikomu, ale... będę szczera. Teraz, Celine, nie patrz za siebie, a walcz o przyszłość. Uciekaj, walcz, broń się z myślą, że robisz to dla siebie. Nikt nigdy, moja droga, nie pokocha i nie zadba o ciebie bardziej, niz ty sama.
– Artyzm ma jedną, ważną funkcję. – Dodała, spoglądając na dziewczynę z dozą współczucia, poza tym jednak utrzymywała twarz w stonowanym spokoju.
– Podnosi morale. W trakcie, ale i po wojnie, gdy zliczane są straty. – Jej rola była ważna, ale nie chciała mówić, że wszystko uda się odbudować - tak nie było, nie miało być, bo świat nigdy nie będzie taki sam bez ludzi, których stracili. Nie powiedziała tego jednak, nie chciała jej stresować widząc, jak dziewczę oddaje się jedzeniu i herbacie, które stanowiły formę przekupstwa, ale i ucieczki właśnie dla takich momentów.
– Nie, nie wyjdzie, Celine. Zaufaj mi. – Odparła łagodnie, nie kłamiąc, ale nie mówiąc też prawdy. W myślach tworzyła już swoje słowa, które miał przyjąć chłonny grunt pergaminu. Wyobraź sobie, że pragniesz sceny. Cenią cię, uwielbiają, by z dnia na dzień odebrać smak aprobaty i nadać miano, łatkę. Wyobraź sobie, że żyjesz dla innych, a oni nie pozwalają ci żyć dla samego siebie.
Współczuję Ci, Lovegood.
– Twój tata będzie żył dopóki, dopóty pielęgnujesz pamięć o nim. Pamiętaj o tym. I wojna, moja droga, zabiera przede wszystkim niewinnym, bo ci nie mają się jak bronić. A czy ty masz? – Słowa dziewczyny przyprawiły ją o mdłości, nie pokazała tego, nie ukazała analogii do własnych rodziców, ale i własnych dzieci. Odpowiadała rzeczowo, bo to też mogła młodej kobiecie ofiarować - swoje doświadczenie, swoją zdobytą na przestrzeni życia mądrość. Przemienić pióra w ostrza. Zostawiła to pytanie w powietrzu, upiła łyk herbaty i przytaknęła, zamiast upewnić dziewczynę w tym, opowiadając swoją część historii. Swoje spotrzeżenia, które zamiast uspokoić, miały nadać jej twarzy ostrości.
– Ból jest zawsze przemożny, gdy wiesz, że był na marne. Ale śmierć twojego taty nie była na marne i... mon chérie, każdy, kto ponosi odpowiedzialność za takie czyny, spotka się ze sprawiedliwością. Ty natomiast pamiętaj o ojcu i bądź silna. Kobiety mają gorzej, zawsze mieć będą, ale ty nie jesteś tylko kobietą, a aż kobietą. Nie zrywaj z siebie skóry, nie wymierzaj w siebie cierpienia, a przekuj je w siłę. Nie świat, ale ty sama siebie, potrzebujesz silną. – Kobiety łatwiej skrzywdzić, ale ciężej złamać. Matka natura obdarzyła je porodem i połogiem, dziećmi i mężami - zmusiła do walki dzień w dzień, spotkania się z umniejszaniem. Ale trwały tu, obie, mimo cierpienia, a to już był znaczący znak.
– Nie powiem nikomu, ale... będę szczera. Teraz, Celine, nie patrz za siebie, a walcz o przyszłość. Uciekaj, walcz, broń się z myślą, że robisz to dla siebie. Nikt nigdy, moja droga, nie pokocha i nie zadba o ciebie bardziej, niz ty sama.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde

Zawód : twórczyni kadzideł, naukowczyni botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : 10 +2
UROKI : 7 +2
ALCHEMIA : 7
UZDRAWIANIE : 4
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Zakonu Feniksa


Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Miasteczko Fowey
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia