Dom
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dom
Otoczony płotem dom stoi na środku niewielkiej polany, którą stosunkowo trudno jest odnaleźć - o ile nie wie się dokładnie, czego się szuka. Schowana w cieniu jednego ze szczytów należących do górskiego pasma Derryveagh, otoczona jest wysokimi, porastającymi zbocza drzewami, między którymi biegnie wąska ścieżka, poprzecinana spływającymi z góry strumieniami - w czasie deszczów czy roztopów zmieniającymi się w wartkie potoki. W niedalekim sąsiedztwie znajduje się długie i wąskie jezioro, do którego zejść można po kamiennych schodkach zlokalizowanych na tyłąch ogrodu; brzeg jest nieco stromy a zejście do wody kamieniste, ale z krótkiego, drewnianego pomostu można bez problemu łowić ryby czy skakać na główkę. Trzeba jedynie zachować ostrożność, bo ponad taflę od czasu do czasu przebija się ogon magicznego, wodnego stworzenia.
Sam dom jest częściowo murowany, a częściowo drewniany, z wysoką podmurówką i szerokim, zadaszonym gankiem; w niewielkim oddaleniu znalazło się też miejsce na niewielką szopę na narzędzia.
Sam dom jest częściowo murowany, a częściowo drewniany, z wysoką podmurówką i szerokim, zadaszonym gankiem; w niewielkim oddaleniu znalazło się też miejsce na niewielką szopę na narzędzia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 14.04.23 8:33, w całości zmieniany 6 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W Lidce aż się gotowało od emocji, więc dobrze, że Billy wszedł między nią a Teda, bo to, w połączeniu z położeniem dłoni na jej ramieniu, faktycznie trochę ostudziło jej zapędy do kolejnego natarcia na młodszego z braci. I... może nie uspokoiło, bo Liddy była w tej chwili daleka od spokoju, ale pomogło jej nie dać się doszczętnie ponieść emocjom na tyle przynajmniej, by zaczekać na wyjaśnienia, których przed chwilą się domagała. Albo... na jakąkolwiek odpowiedź ze strony Teda, na jego reakcję. On zaś pozostawał spokojny, jakby pogodzony z losem, a przynajmniej na zewnątrz niewiele więcej dał po sobie poznać. Czy tak zachowawczo podszedłby do tej sytuacji ten Teddy, którego pamiętała?
Wpatrywała się w niego z wyrzutem i złością odbijającymi się w jej niebieskich, wciąż zaszklonych oczach. Wyglądał jednocześnie znajomo i obco. Wciąż nie mogła się do tego przyzwyczaić. Jasne, minął szmat czasu i wszyscy się zmienili... ale inaczej to odczuwała w przypadku Billa, którego miała na co dzień, a inaczej... kiedy ostatnio widziała Teddy'ego jako nastolatka i teraz jako już dorosłego mężczyznę. Dziwne. Niepokojące. To tym bardziej przypominało jej o upływie czasu i o tym jak obcy się dla siebie stali. Nic o nim nie wiedziała - co się z nim działo, czemu odszedł, czym się obecnie zajmuje, czy ma już swoją rodzinę? Nieprzyjemny dreszcz przeszedł jej po plecach. Dlatego odszedł? Bo znalazł sobie inną, lepszą rodzinę? Irytująco bolesna myśl, ale to by było jakieś wytłumaczenie.
Zacisnęła dłonie w pięści jeszcze mocniej aż jej knykcie zbielały.
Przepraszał, mówił, że żałował. Dobrze, że tu był, na Merlina, całe szczęście, że wrócił i że chciał to jakoś naprawiać, ale... czy coś takiego w ogóle dało się jeszcze naprawić? A co, jeśli Lydia nie będzie potrafiła mu wybaczyć? Ani zaufać? W tej chwili nie umiała. Za bardzo rozpalała ją złość i niezrozumienie jego postępowania. Jedno słowo, jedno pytanie: "dlaczego?" dudniło jej nieustannie w głowie i cisnęło się na usta. Zanim jednak zdążyła je zadać, odezwał się Billy i mimowolnie odwróciła spojrzenie od Teda, żeby skupić je na drugim bracie. Zacisnęła mocno zęby, kiedy usłyszała, że to on zaprosił Teda. Jak?! Jak mógł jej nie powiedzieć?! Tak, był ranny i w ogóle, ale... Ted był również jej bratem! Jak coś takiego mogło mu wylecieć z głowy?!
- Wiedziałeś - nie zapytała, a stwierdziła z wyrzutem. Złość zamieniła się w niej w zawód i irytację, kiedy odprowadzała Billa wzrokiem do Hani. Było zamieszanie, bo obiad, bo jeden i drugi brat... Miała ochotę stamtąd wyjść, żeby ochłonąć i zebrać myśli, ale... Nie powinna, ale bała się, że gdyby tak zrobiła, po powrocie do domu już nie zastałaby Teda. Co zresztą sam poniekąd potwierdził swoimi następnymi słowami.
Znów powróciła do niego wzrokiem, znów rozeźlona i znów marszcząc brwi. Hannah i Billy zaoponowali wobec jego pomysłu, że może wyjść. I bardzo, psia mać, dobrze zrobili. Co to w ogóle za tekst? Myślał, że nie chcą go widzieć... że ONA nie chce go widzieć, bo co? Bo była zła? A czego oczekiwał? Że Liddy po takim czasie swoje rozterki wrzuci tak po prostu w niepamięć i jak gdyby nigdy nic ucieszy się na jego widok? Bez rozgoryczenia, bez wyrzutów, bez pytań o powód, dla którego zniknął? Oczywiście, że była zła! Nieprzyjemna w związku z tym - a i owszem - wzburzona, ale czy to wszystko oznaczało, że nie chce go widzieć na oczy?
- Idiota - warknęła na Teda w końcu bez ogródek, zanim Billy zaczął na niego naciskać (dosłownie), żeby usiadł przy stole. Przygotowania do obiadu weszły już w ostateczną fazę, a Hannah zaczęła im po kolei rozdawać zadania. Również Liddy, która wciąż tkwiła w miejscu oddychając płytko i wpatrując się ze złością w Teda, ale choć nie spojrzała na bratową, to przyjęła do wiadomości, że ma znaleźć wazon. I niekoniecznie po to, żeby rozwalić go na głowie brata, choć to byłoby akurat dość kuszące w tym momencie. Tylko wazonu trochę szkoda.
- Nie chcę, żebyś wychodził! Nie rozumiesz? Nikt. Nigdy. Nie chciał. Żebyś wychodził i nie wracał! - wycedziła przez zaciśnięte zęby siląc się mocno, żeby nie podnieść głosu jak poprzednio. Może dzięki temu to do niego wreszcie dotrze? Ale chyba nie chciała się o tym przekonywać, bo w tym samym momencie odwróciła się na pięcie, schyliła po porzuconą na podłodze miotłę i zniknęła im z oczu wychodząc z pomieszczenia. A może po prostu nie chciała pokazać tej jednej, głupiej, nieposłusznej łzy, która jednak spłynęła jej po policzku? Szybko starła ją niedbale ręką, licząc na to, że nie zauważyła jej również Amelka, z którą się minęła na schodach na piętro.
Kiedy Liddy wpadła do swojego pokoju i rzuciła miotłę na łóżko, bardzo chciała już tam zostać. Straciła apetyt, emocje wciąż w niej buzowały i sama już nie wiedziała co miała myśleć o powrocie brata. Czy powinna w ogóle pytać. A Billy? O czym jeszcze jej nie powiedział?
Warknęła, kiedy zamachnąwszy się z całej siły uderzyła pięścią w ścianę. Zabolało aż syknęła, ale tyle musiało wystarczyć, jeśli chodzi o rozładowanie emocji.
Choć chciała tu zostać, to wiedziała, że jej nieobecność na obiedzie wprowadziłaby jeszcze więcej zamętu (i zapewne sprawiła przykrość Hani), a tego już było aż nadto w tym domu. Odetchnęła więc głęboko, odłożyła jeszcze gogle lotnicze i aparat fotograficzny na półkę, po czym równie szybko jak wbiegła na piętro, tak z niego zbiegła, nie dając im na siebie czekać, a po drodze zgarniając spory wazon. Nie odezwała się i nie patrzyła na nikogo dopóki nie nalała wody i nie wsadziła kwiatków do naczynia. Miała plan nadal się nie odzywać, ale usłyszała skierowane do niej przez Billa pytanie. Posłała mu złowrogie spojrzenie, bo: po pierwsze - wciąż była na niego zła, że jej nie uprzedził o wizycie Teda i że w ogóle nie powiedział o tym, że się z nim spotkał; po drugie - niweczył właśnie jej plan ignorowania ich, a po trzecie - zmienił temat, jak gdyby ten, że po latach odnalazł się ich brat, był już zamknięty. Owszem, Hannah chyba coś w tle wcześniej mówiła, że powinni tamte kwestie obgadać PO jedzeniu i tak, może lepiej było chociaż na chwilę przenieść rozmowę na inne tory, a to, co uchwyciła (lub nie) na fotografii, Lydia i tak chciała im przekazać... ale to nie zmieniało faktu, że była zła, że nie pozwolił jej być złą w spokoju, czy to nie oczywiste? Jej złowrogie spojrzenie posłane w stronę Billa, jednak dość szybko złagodniało. Jej obrażanie się na niego (całkiem dziecinne swoją drogą) i tak czasu by nie cofnęło. No i była z nimi Amelka, a to też wiele w tej chwili zmieniało.
- Wracałam właśnie do domu i leciałam nad jeziorem - zaczęła więc od początku przerwaną wcześniej historię wprawdzie bez tamtego entuzjazmu, ale za to tonem, którym zwykła opowiadać przeróżne historie bratanicy. Zwracała się zresztą głównie do niej (przecież wiadomo kto w tym domu był najważniejszy), przy okazji odstawiając wazon z kwiatami w takie miejsce, żeby nie przeszkadzał za bardzo.
- Najpierw wysoko, a potem zniżyłam lot, żeby dotknąć dłonią tafli wody i wtedy właśnie zauważyłam, że przede mną, na jeziorze tworzą się jakieś dziwne fale. Nie od wiatru w każdym razie, bo nie wiało. Coś mnie tchnęło, w jednym momencie chwyciłam za aparat i TRACH! - Liddy zawołała i dla efektu rozpostarła ręce. - Z wody wyskoczył Stwór z jeziora! Dosłownie na ułamek sekundy, że nie zdążyłam mu się nawet lepiej przyjrzeć, ale słowo daję, że w dobrym momencie zrobiłam zdjęcie i powinnam go na nim uchwycić - dla potwierdzenia własnych słów nawet kiwnęła głową, a na koniec przetoczyła też spojrzeniem po pozostałych zebranych z ważną miną. Sami musieli przyznać, że to nie byle jaka przygoda.
- Będziemy miały zdjęcie Stwora z jeziora, Amy, czadowo, co nie? - uśmiechnęła się do bratanicy.
Ech, być może Billy też swój rozum miał, albo po prostu na tyle dobrze znał już swoją siostrę, że wiedział jaki temat poruszyć, bo Lidce siłą rzeczy (choć pewnie sama przed sobą nie chciałaby tego przyznać) poprawił się nastrój przy opowiadaniu tej historii.
Wpatrywała się w niego z wyrzutem i złością odbijającymi się w jej niebieskich, wciąż zaszklonych oczach. Wyglądał jednocześnie znajomo i obco. Wciąż nie mogła się do tego przyzwyczaić. Jasne, minął szmat czasu i wszyscy się zmienili... ale inaczej to odczuwała w przypadku Billa, którego miała na co dzień, a inaczej... kiedy ostatnio widziała Teddy'ego jako nastolatka i teraz jako już dorosłego mężczyznę. Dziwne. Niepokojące. To tym bardziej przypominało jej o upływie czasu i o tym jak obcy się dla siebie stali. Nic o nim nie wiedziała - co się z nim działo, czemu odszedł, czym się obecnie zajmuje, czy ma już swoją rodzinę? Nieprzyjemny dreszcz przeszedł jej po plecach. Dlatego odszedł? Bo znalazł sobie inną, lepszą rodzinę? Irytująco bolesna myśl, ale to by było jakieś wytłumaczenie.
Zacisnęła dłonie w pięści jeszcze mocniej aż jej knykcie zbielały.
Przepraszał, mówił, że żałował. Dobrze, że tu był, na Merlina, całe szczęście, że wrócił i że chciał to jakoś naprawiać, ale... czy coś takiego w ogóle dało się jeszcze naprawić? A co, jeśli Lydia nie będzie potrafiła mu wybaczyć? Ani zaufać? W tej chwili nie umiała. Za bardzo rozpalała ją złość i niezrozumienie jego postępowania. Jedno słowo, jedno pytanie: "dlaczego?" dudniło jej nieustannie w głowie i cisnęło się na usta. Zanim jednak zdążyła je zadać, odezwał się Billy i mimowolnie odwróciła spojrzenie od Teda, żeby skupić je na drugim bracie. Zacisnęła mocno zęby, kiedy usłyszała, że to on zaprosił Teda. Jak?! Jak mógł jej nie powiedzieć?! Tak, był ranny i w ogóle, ale... Ted był również jej bratem! Jak coś takiego mogło mu wylecieć z głowy?!
- Wiedziałeś - nie zapytała, a stwierdziła z wyrzutem. Złość zamieniła się w niej w zawód i irytację, kiedy odprowadzała Billa wzrokiem do Hani. Było zamieszanie, bo obiad, bo jeden i drugi brat... Miała ochotę stamtąd wyjść, żeby ochłonąć i zebrać myśli, ale... Nie powinna, ale bała się, że gdyby tak zrobiła, po powrocie do domu już nie zastałaby Teda. Co zresztą sam poniekąd potwierdził swoimi następnymi słowami.
Znów powróciła do niego wzrokiem, znów rozeźlona i znów marszcząc brwi. Hannah i Billy zaoponowali wobec jego pomysłu, że może wyjść. I bardzo, psia mać, dobrze zrobili. Co to w ogóle za tekst? Myślał, że nie chcą go widzieć... że ONA nie chce go widzieć, bo co? Bo była zła? A czego oczekiwał? Że Liddy po takim czasie swoje rozterki wrzuci tak po prostu w niepamięć i jak gdyby nigdy nic ucieszy się na jego widok? Bez rozgoryczenia, bez wyrzutów, bez pytań o powód, dla którego zniknął? Oczywiście, że była zła! Nieprzyjemna w związku z tym - a i owszem - wzburzona, ale czy to wszystko oznaczało, że nie chce go widzieć na oczy?
- Idiota - warknęła na Teda w końcu bez ogródek, zanim Billy zaczął na niego naciskać (dosłownie), żeby usiadł przy stole. Przygotowania do obiadu weszły już w ostateczną fazę, a Hannah zaczęła im po kolei rozdawać zadania. Również Liddy, która wciąż tkwiła w miejscu oddychając płytko i wpatrując się ze złością w Teda, ale choć nie spojrzała na bratową, to przyjęła do wiadomości, że ma znaleźć wazon. I niekoniecznie po to, żeby rozwalić go na głowie brata, choć to byłoby akurat dość kuszące w tym momencie. Tylko wazonu trochę szkoda.
- Nie chcę, żebyś wychodził! Nie rozumiesz? Nikt. Nigdy. Nie chciał. Żebyś wychodził i nie wracał! - wycedziła przez zaciśnięte zęby siląc się mocno, żeby nie podnieść głosu jak poprzednio. Może dzięki temu to do niego wreszcie dotrze? Ale chyba nie chciała się o tym przekonywać, bo w tym samym momencie odwróciła się na pięcie, schyliła po porzuconą na podłodze miotłę i zniknęła im z oczu wychodząc z pomieszczenia. A może po prostu nie chciała pokazać tej jednej, głupiej, nieposłusznej łzy, która jednak spłynęła jej po policzku? Szybko starła ją niedbale ręką, licząc na to, że nie zauważyła jej również Amelka, z którą się minęła na schodach na piętro.
Kiedy Liddy wpadła do swojego pokoju i rzuciła miotłę na łóżko, bardzo chciała już tam zostać. Straciła apetyt, emocje wciąż w niej buzowały i sama już nie wiedziała co miała myśleć o powrocie brata. Czy powinna w ogóle pytać. A Billy? O czym jeszcze jej nie powiedział?
Warknęła, kiedy zamachnąwszy się z całej siły uderzyła pięścią w ścianę. Zabolało aż syknęła, ale tyle musiało wystarczyć, jeśli chodzi o rozładowanie emocji.
Choć chciała tu zostać, to wiedziała, że jej nieobecność na obiedzie wprowadziłaby jeszcze więcej zamętu (i zapewne sprawiła przykrość Hani), a tego już było aż nadto w tym domu. Odetchnęła więc głęboko, odłożyła jeszcze gogle lotnicze i aparat fotograficzny na półkę, po czym równie szybko jak wbiegła na piętro, tak z niego zbiegła, nie dając im na siebie czekać, a po drodze zgarniając spory wazon. Nie odezwała się i nie patrzyła na nikogo dopóki nie nalała wody i nie wsadziła kwiatków do naczynia. Miała plan nadal się nie odzywać, ale usłyszała skierowane do niej przez Billa pytanie. Posłała mu złowrogie spojrzenie, bo: po pierwsze - wciąż była na niego zła, że jej nie uprzedził o wizycie Teda i że w ogóle nie powiedział o tym, że się z nim spotkał; po drugie - niweczył właśnie jej plan ignorowania ich, a po trzecie - zmienił temat, jak gdyby ten, że po latach odnalazł się ich brat, był już zamknięty. Owszem, Hannah chyba coś w tle wcześniej mówiła, że powinni tamte kwestie obgadać PO jedzeniu i tak, może lepiej było chociaż na chwilę przenieść rozmowę na inne tory, a to, co uchwyciła (lub nie) na fotografii, Lydia i tak chciała im przekazać... ale to nie zmieniało faktu, że była zła, że nie pozwolił jej być złą w spokoju, czy to nie oczywiste? Jej złowrogie spojrzenie posłane w stronę Billa, jednak dość szybko złagodniało. Jej obrażanie się na niego (całkiem dziecinne swoją drogą) i tak czasu by nie cofnęło. No i była z nimi Amelka, a to też wiele w tej chwili zmieniało.
- Wracałam właśnie do domu i leciałam nad jeziorem - zaczęła więc od początku przerwaną wcześniej historię wprawdzie bez tamtego entuzjazmu, ale za to tonem, którym zwykła opowiadać przeróżne historie bratanicy. Zwracała się zresztą głównie do niej (przecież wiadomo kto w tym domu był najważniejszy), przy okazji odstawiając wazon z kwiatami w takie miejsce, żeby nie przeszkadzał za bardzo.
- Najpierw wysoko, a potem zniżyłam lot, żeby dotknąć dłonią tafli wody i wtedy właśnie zauważyłam, że przede mną, na jeziorze tworzą się jakieś dziwne fale. Nie od wiatru w każdym razie, bo nie wiało. Coś mnie tchnęło, w jednym momencie chwyciłam za aparat i TRACH! - Liddy zawołała i dla efektu rozpostarła ręce. - Z wody wyskoczył Stwór z jeziora! Dosłownie na ułamek sekundy, że nie zdążyłam mu się nawet lepiej przyjrzeć, ale słowo daję, że w dobrym momencie zrobiłam zdjęcie i powinnam go na nim uchwycić - dla potwierdzenia własnych słów nawet kiwnęła głową, a na koniec przetoczyła też spojrzeniem po pozostałych zebranych z ważną miną. Sami musieli przyznać, że to nie byle jaka przygoda.
- Będziemy miały zdjęcie Stwora z jeziora, Amy, czadowo, co nie? - uśmiechnęła się do bratanicy.
Ech, być może Billy też swój rozum miał, albo po prostu na tyle dobrze znał już swoją siostrę, że wiedział jaki temat poruszyć, bo Lidce siłą rzeczy (choć pewnie sama przed sobą nie chciałaby tego przyznać) poprawił się nastrój przy opowiadaniu tej historii.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czuł przez chwilę zapach pieczonego królika, jeszcze zanim nos się przyzwyczaił. Mieszające się aromaty przyległy do tkanek, wygodnie rozłożyły się na polach węchowych po obu stronach, budząc do życia ten fragment umysłu, który potrafił dopasować daną woń do jakiegoś wyobrażenia. Zobaczył go oczami wyobraźni, królika upolowanego przez tatę, leżącego na talerzu, przykrytego absurdalnie olbrzymią ilością ususzonych dłońmi mamy ziół, przyozdobionym nawet jadalnymi płatkami fiołków.
- Wszystko? - wypalił, wciąż stojąc jedną nogą w przyjemnym wspomnieniu, a drugą w rzeczywistości. Być może przez to pytanie zabrzmiało wręcz niemiło. - Wybacz, to znaczy... Billy jest zdolny, ma to po tacie. - odchrząknął cicho, z ciekawością lgnąc spojrzeniem do mebli, szukając w nich elementów charakterystycznych dla rzemiosła stolarskiego. Myśl, że powinien wrócić do warsztatu (albo znaleźć nowy), nawiedzała go co jakiś czas.
Właściwie cieszył się, że Billy nie słyszał komplementu, wybranego spośród wielu w pośpiechu, i zjawił się dopiero, gdy pamięć po nim pewnie zniknęła w eterze.
- Niuchacze? - pomyślał, że to może jakieś dziwne określenie ludzi w Zakonie Feniksa. Bo tak było, prawda? O samej organizacji wiedział wciąż niewiele. Prócz tego, że w jakiś magiczny sposób (domyślał się, że vici o jego umiejętnościach przeszło długą, ale bardzo szybką drogę wśród zainteresowanych) w jego gabinecie zaczęli pojawiać się ciężko ranni rebelianci. Z tego też powodu bardzo cieszył się, że gabinet w końcu przestanie być tylko klitką. - Chyba Drumfin. Jakiś pasterz wskazał mi drogę, kawałek się teleportowałem... nie cierpię się teleportować. - burknął cicho. - Lecznica - myśl o niej napawała go nadzieją. Wydał na nią prawie wszystkie oszczędności, ale był naprawdę tym faktem kompletnie nieprzejęty. - Jestem uzdrowicielem - słowa skierował do Hannah, poniekąd tłumacząc się z tych tajemniczych pytań. - Prowadzę swój gabinet w Borrowash, ale jest za mały. Był za mały. Wykupiłem za niewielkie pieniądze równie niewielki dom, jego właściciele przeprowadzili się w bezpieczniejsze miejsce. I tak jest trochę więcej miejsca. Latarnia. Tak ją chyba nazwę... - atmosfera domu, dopóki Liddy nie pokazała własnych pazurów, dawała mu przyzwolenie na podobny wylew słów. - Na razie tylko się tam rozglądałem. Zostawili meble, więc myślę, że tylko je naprawię i będą dalej pełniły swoją rolę. A reszta, to jak pisałem ci w liście... jeszcze nic tam nie ruszyłem.
A potem lecznica jakoś przestała być dla niego ważna, zginęła w natłoku innych myśli, w jakiejś gonitwie wspomnień i korowodzie wyrzutów sumienia, które z racji bytu nie pozwalały na pozytywne doznania. To wszystko trzaskało znów w jego głowie, zlewało się z krzykiem Liddy. Inaczej to sobie wyobrażał i być może dlatego spotkanie sfery marzeń z rzeczywistością było tak głośne i bolesne. Przeskakiwał spojrzeniem brązowych tęczówek między bratem a siostrą, a zaraz potem na Hann. Tworzył się chaos. I znów czuł się tak, jakby ktoś siłą chciał przywiązać go w jednym miejscu. Tak jak wtedy, za małego, kiedy wisiała nad nim obietnica pozostania w domu na zawsze, jeśli tylko magia postanowi się w nim nie obudzić. Spojrzał nawet tęsknie w stronę drzwi i zastanowił się, jakie ma szanse tam dotrzeć, bo w końcu trzy głosy przeciwko jego ucieczce nie oznaczały powodzenia misji, ale w końcu postanowił porzucić ten plan. Chciał tu być, naprawdę jakaś część cieszyła się z tego, że tu jest, że stoi w otoczeniu rodziny, której tak długo nie widział, i jej nowej członkini. Ta część nawet nieco urosła, kiedy dłoń brata na chwilę spoczęła na jego ramieniu. Przejął od Billy’ego sztućce, widząc, że ma ważniejsze rzeczy do zrobienia przy Hani. Zaczął rozkładać na stole talerze, które przecież sam przyniósł. Odetchnął na chwilę, kiedy Liddy zniknęła. Budziła w nim sprzeczne emocje, a to wystarczyło, żeby dyskomfort zaczął zakorzeniać się głębiej, niż Ted sobie na to pozwalał. Na litość boską chciał powiedzieć, kiedy wróciła i chwyciła w dłonie wazon. Stanął z rękami splątanymi na piersi, czekając na efekt - w końcu nauczyła go, że była nieprzewidywalna. Pchnięcie na piersi dziwnym trafem wciąż lekko piekło i nie miał zamiaru pozwolić sobie na opuszczenie gardy, więc kiedy opowiadała, trzymał na nią uważny wzrok.
- Może przestraszył się swojego odbicia lecącego na miotle - odparł, targnięty chęcią zadośćuczynienia, kiedy rozkładał noże. Ostatni wylądował po prawej stronie wyłożonego talerza.
Miał już usiąść, kiedy coś niewielkiego mignęło mu przy balustradzie schodów. Odwrócił się w tamtą stronę i właściwie cały ten płomienny zapał w droczeniu się z Lydią opadł, kiedy zobaczył pszeniczne włosy i jasne tęczówki wyglądające spod dziecięcych brwi. Spojrzał na Billy’ego, jakby szukał w nim potwierdzenia zadawanego sobie w głowie pytania. Więc to jest Amelia? Tę Amelię zabrał do Francji. Razem z tatą.
Podszedł bliżej dziewczynki i przykucnął, podając w jej stronę swoją wielką, w porównaniu do jej własnej, dłoń.
- Cześć. Jestem Teddy. Wujek Teddy - uśmiechnął się lekko, dość nerwowo. Miał bratanicę. B r a t a n i c ę. Miała oczy Billa. I jego nos. I właściwie rysy twarzy. - Ile masz lat?
- Wszystko? - wypalił, wciąż stojąc jedną nogą w przyjemnym wspomnieniu, a drugą w rzeczywistości. Być może przez to pytanie zabrzmiało wręcz niemiło. - Wybacz, to znaczy... Billy jest zdolny, ma to po tacie. - odchrząknął cicho, z ciekawością lgnąc spojrzeniem do mebli, szukając w nich elementów charakterystycznych dla rzemiosła stolarskiego. Myśl, że powinien wrócić do warsztatu (albo znaleźć nowy), nawiedzała go co jakiś czas.
Właściwie cieszył się, że Billy nie słyszał komplementu, wybranego spośród wielu w pośpiechu, i zjawił się dopiero, gdy pamięć po nim pewnie zniknęła w eterze.
- Niuchacze? - pomyślał, że to może jakieś dziwne określenie ludzi w Zakonie Feniksa. Bo tak było, prawda? O samej organizacji wiedział wciąż niewiele. Prócz tego, że w jakiś magiczny sposób (domyślał się, że vici o jego umiejętnościach przeszło długą, ale bardzo szybką drogę wśród zainteresowanych) w jego gabinecie zaczęli pojawiać się ciężko ranni rebelianci. Z tego też powodu bardzo cieszył się, że gabinet w końcu przestanie być tylko klitką. - Chyba Drumfin. Jakiś pasterz wskazał mi drogę, kawałek się teleportowałem... nie cierpię się teleportować. - burknął cicho. - Lecznica - myśl o niej napawała go nadzieją. Wydał na nią prawie wszystkie oszczędności, ale był naprawdę tym faktem kompletnie nieprzejęty. - Jestem uzdrowicielem - słowa skierował do Hannah, poniekąd tłumacząc się z tych tajemniczych pytań. - Prowadzę swój gabinet w Borrowash, ale jest za mały. Był za mały. Wykupiłem za niewielkie pieniądze równie niewielki dom, jego właściciele przeprowadzili się w bezpieczniejsze miejsce. I tak jest trochę więcej miejsca. Latarnia. Tak ją chyba nazwę... - atmosfera domu, dopóki Liddy nie pokazała własnych pazurów, dawała mu przyzwolenie na podobny wylew słów. - Na razie tylko się tam rozglądałem. Zostawili meble, więc myślę, że tylko je naprawię i będą dalej pełniły swoją rolę. A reszta, to jak pisałem ci w liście... jeszcze nic tam nie ruszyłem.
A potem lecznica jakoś przestała być dla niego ważna, zginęła w natłoku innych myśli, w jakiejś gonitwie wspomnień i korowodzie wyrzutów sumienia, które z racji bytu nie pozwalały na pozytywne doznania. To wszystko trzaskało znów w jego głowie, zlewało się z krzykiem Liddy. Inaczej to sobie wyobrażał i być może dlatego spotkanie sfery marzeń z rzeczywistością było tak głośne i bolesne. Przeskakiwał spojrzeniem brązowych tęczówek między bratem a siostrą, a zaraz potem na Hann. Tworzył się chaos. I znów czuł się tak, jakby ktoś siłą chciał przywiązać go w jednym miejscu. Tak jak wtedy, za małego, kiedy wisiała nad nim obietnica pozostania w domu na zawsze, jeśli tylko magia postanowi się w nim nie obudzić. Spojrzał nawet tęsknie w stronę drzwi i zastanowił się, jakie ma szanse tam dotrzeć, bo w końcu trzy głosy przeciwko jego ucieczce nie oznaczały powodzenia misji, ale w końcu postanowił porzucić ten plan. Chciał tu być, naprawdę jakaś część cieszyła się z tego, że tu jest, że stoi w otoczeniu rodziny, której tak długo nie widział, i jej nowej członkini. Ta część nawet nieco urosła, kiedy dłoń brata na chwilę spoczęła na jego ramieniu. Przejął od Billy’ego sztućce, widząc, że ma ważniejsze rzeczy do zrobienia przy Hani. Zaczął rozkładać na stole talerze, które przecież sam przyniósł. Odetchnął na chwilę, kiedy Liddy zniknęła. Budziła w nim sprzeczne emocje, a to wystarczyło, żeby dyskomfort zaczął zakorzeniać się głębiej, niż Ted sobie na to pozwalał. Na litość boską chciał powiedzieć, kiedy wróciła i chwyciła w dłonie wazon. Stanął z rękami splątanymi na piersi, czekając na efekt - w końcu nauczyła go, że była nieprzewidywalna. Pchnięcie na piersi dziwnym trafem wciąż lekko piekło i nie miał zamiaru pozwolić sobie na opuszczenie gardy, więc kiedy opowiadała, trzymał na nią uważny wzrok.
- Może przestraszył się swojego odbicia lecącego na miotle - odparł, targnięty chęcią zadośćuczynienia, kiedy rozkładał noże. Ostatni wylądował po prawej stronie wyłożonego talerza.
Miał już usiąść, kiedy coś niewielkiego mignęło mu przy balustradzie schodów. Odwrócił się w tamtą stronę i właściwie cały ten płomienny zapał w droczeniu się z Lydią opadł, kiedy zobaczył pszeniczne włosy i jasne tęczówki wyglądające spod dziecięcych brwi. Spojrzał na Billy’ego, jakby szukał w nim potwierdzenia zadawanego sobie w głowie pytania. Więc to jest Amelia? Tę Amelię zabrał do Francji. Razem z tatą.
Podszedł bliżej dziewczynki i przykucnął, podając w jej stronę swoją wielką, w porównaniu do jej własnej, dłoń.
- Cześć. Jestem Teddy. Wujek Teddy - uśmiechnął się lekko, dość nerwowo. Miał bratanicę. B r a t a n i c ę. Miała oczy Billa. I jego nos. I właściwie rysy twarzy. - Ile masz lat?
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Prawie wszystko, miał pomoc, ale ogólnie to tak — odpowiedziała Tedowi prędko. Przez chwilę patrzyła na brudną koszulę Williama, ale jej wzrok prędko uciekł od zaschniętych już plam. Sytuacja okazała się znacznie bardziej rozwojowa niż mogła przypuszczać, ale pojęła to dopiero wraz z pojawieniem się Liddy. Ted żył i miał się dobrze. Wiedziała o tym od tamtych koszmarnych wydarzeń w Dolinie Godryka. Miał gabinet w Borrowash i choć była tam kilkukrotnie w odwiedzinach u znajomych i znajomych znajomych, którym oferowała swoją pomoc, nigdy na niego nie trafiła. Jego sylwetka przestała majaczyć jako wiecznie nieobecny wyrodny brat. Stała się po prostu wyrodnym bratem, który był zbyt zapatrzony we własne problemy, by dostrzec jaką wartość niosła rodzina, szczególnie teraz, podczas wojny. Było wiele rzeczy, które miała mu powiedzieć, choć to nie ją porzucił, a jej męża i przyjaciół. Układała sobie różne scenariusze rozmowy, starając się ograniczać frustrację wywołaną nerwami z pierwszej chwili, pójść w kobieca dyplomację, ale to wszystko miało wyglądać inaczej. Jego pojawienie się było tak niespodziewane tego dnia, że całkiem odrzuciła pomysł wyrzucenia mu wszystkich błędów. I choć wiedziała, jak Billy przeżywał nieobecność brata, zdawała sobie też sprawę, jak wiele zależało teraz od nich wszystkich, by go tu zatrzymać, nawet jeśli był chwilami sukinsynem niewartym złamanego knuta przez to co zrobił. Wciąż był bratem, który zniknął i powrócił. I dziś właśnie to było najważniejsze.
— Ciągną — odpowiedziała Tedowi za Billego, kiedy ten zaprzeczył, zaraz potem posyłając mu przeciągłe spojrzenie. — Napewno ma jakąś maść na to — wyjaśniła od razu, spoglądając w ciepłe oczy Billa. Od tego miał brata uzdrowiciela, by coś zaradził na te wszystkie problemy, które go dotykały. Mógłby się w końcu na coś przydać i mu pomóc, zamiast sprawiać tylko zawód i przykrość. Tym bardziej, że właśnie takie momenty mogły ich do siebie zbliżyć. Mężczyźni mieli to do siebie, że nie potrafili prosić wzajemnie o pomoc, ktoś musiał zrobić to za nich. Wypuszczone palce Billego, który powstrzymał atak młodszej siostry złapały powietrze, kiedy po chwili wyjawił, że Ted nie zjawił się niespodziewanie. Zogniskowała na nim spojrzenie, ale nie powiedziała nic. Nie wypadało jej robić mu z tego powodu wyrzutów przy gościu. Zajęła się przygotowywaniem obiadu, póki ten jeszcze nie był spalony — choć atmosfera w kuchni i bez tego była naprawdę gorąca.
Zerknęła na Williama, gdy odstawiał królika na stół. Spojrzenie miała gniewne i głębokie, ale wokół zbyt wiele było do naprostowania, by mogła teraz koncentrować się wyłącznie na wyleciało-mi-z-głowy-że-zaprosiłem-brata-na-obiad. Odprowadziła Liddy wzrokiem, zastygając nagle w bezruchu. Amelka zbiegła w tym czasie po schodach i wparowała do kuchni z zainteresowaniem przyglądając się Tedowi. Zastanawiała się, czy powinna iść na górę, ale podejrzewała, że nie będzie w stanie ugasić ognia, który w niej teraz płonął. Dotknęła lekko swojego brzucha, kolistym ruchem gładząc jego bok, jakby próļowała uspokoić dziecko, a nie samą siebie, ale z niepokoje spoglądała w stronę schodów. Była tak samo winna, jak Billy, może powinna była z nią o tym porozmawiać? A może powinna zmusić Williama, by to zrobił? Zmarszczyła brwi i odsunęła Amelce krzesło, by mogła siąść do stołu, a potem kiedy to zrobiła przysunęła bliżej, by żaden kęs nie spadł na podłogę. Nie pytając o nic, wzięła ostry nóż i zabrała się za krojenie królika. Tedowi nałożyła najlepszy kawałek, choć, psia jucha, nie zasłużył wcale na niego. Comber podała też Billemu i Liddy, Amelce zostawiając jedną nogę. Sama wzięła dla siebie kawałek brzucha, który był najmniej smaczny. — Jedzcie — ponagliła ich, w przerwie na oddech opowieści Liddy. Słuchała jej jednym uchem, bardziej skupiona była na rozkładaniu jedzenia i podsunięcia wszystkim miski z kaszą.
— Jaki stwór? — zdziwiła się w końcu, spoglądając na szwagierkę z zaskoczeniem. William przestrzegał ją przed nim podczas tamtej pamiętnej, majowej randki, ale nie wzięła jego słów na poważnie. Dopiero teraz patrzyła na Moorównę szeroko otwartymi oczami. Zerknęła na Amelię, ale dziewczynka się nie bała, była gotowa zmierzyć się z każdym potworem. Obróciła się za siebie, do glinianego dzbanka nalała zimnej wody, położyła go na środek stołu, potem przed wszystkimi postawiła po szklance. — To spotkanie trzeba uczcić— zadecydowała w końcu, ruszając do spiżarni, by wydostać stamtąd butelkę zielonego trunku. Butelka Zielonej Wróżki czekała na chwile takie jak ta, więc rozlała do trzech małych kieliszków do pełna i rozdała je Tedowi, Williamowi i Liddy, sobie nalała na pół łyka tylko do toastu i w końcu stanęła przy wolnym krześle. — W końcu jesteś w domu — zwróciła się do młodszego Moore'a starając się nie wpleść w pierwsze słowa zbyt dużo wyrzutów.
— Ciągną — odpowiedziała Tedowi za Billego, kiedy ten zaprzeczył, zaraz potem posyłając mu przeciągłe spojrzenie. — Napewno ma jakąś maść na to — wyjaśniła od razu, spoglądając w ciepłe oczy Billa. Od tego miał brata uzdrowiciela, by coś zaradził na te wszystkie problemy, które go dotykały. Mógłby się w końcu na coś przydać i mu pomóc, zamiast sprawiać tylko zawód i przykrość. Tym bardziej, że właśnie takie momenty mogły ich do siebie zbliżyć. Mężczyźni mieli to do siebie, że nie potrafili prosić wzajemnie o pomoc, ktoś musiał zrobić to za nich. Wypuszczone palce Billego, który powstrzymał atak młodszej siostry złapały powietrze, kiedy po chwili wyjawił, że Ted nie zjawił się niespodziewanie. Zogniskowała na nim spojrzenie, ale nie powiedziała nic. Nie wypadało jej robić mu z tego powodu wyrzutów przy gościu. Zajęła się przygotowywaniem obiadu, póki ten jeszcze nie był spalony — choć atmosfera w kuchni i bez tego była naprawdę gorąca.
Zerknęła na Williama, gdy odstawiał królika na stół. Spojrzenie miała gniewne i głębokie, ale wokół zbyt wiele było do naprostowania, by mogła teraz koncentrować się wyłącznie na wyleciało-mi-z-głowy-że-zaprosiłem-brata-na-obiad. Odprowadziła Liddy wzrokiem, zastygając nagle w bezruchu. Amelka zbiegła w tym czasie po schodach i wparowała do kuchni z zainteresowaniem przyglądając się Tedowi. Zastanawiała się, czy powinna iść na górę, ale podejrzewała, że nie będzie w stanie ugasić ognia, który w niej teraz płonął. Dotknęła lekko swojego brzucha, kolistym ruchem gładząc jego bok, jakby próļowała uspokoić dziecko, a nie samą siebie, ale z niepokoje spoglądała w stronę schodów. Była tak samo winna, jak Billy, może powinna była z nią o tym porozmawiać? A może powinna zmusić Williama, by to zrobił? Zmarszczyła brwi i odsunęła Amelce krzesło, by mogła siąść do stołu, a potem kiedy to zrobiła przysunęła bliżej, by żaden kęs nie spadł na podłogę. Nie pytając o nic, wzięła ostry nóż i zabrała się za krojenie królika. Tedowi nałożyła najlepszy kawałek, choć, psia jucha, nie zasłużył wcale na niego. Comber podała też Billemu i Liddy, Amelce zostawiając jedną nogę. Sama wzięła dla siebie kawałek brzucha, który był najmniej smaczny. — Jedzcie — ponagliła ich, w przerwie na oddech opowieści Liddy. Słuchała jej jednym uchem, bardziej skupiona była na rozkładaniu jedzenia i podsunięcia wszystkim miski z kaszą.
— Jaki stwór? — zdziwiła się w końcu, spoglądając na szwagierkę z zaskoczeniem. William przestrzegał ją przed nim podczas tamtej pamiętnej, majowej randki, ale nie wzięła jego słów na poważnie. Dopiero teraz patrzyła na Moorównę szeroko otwartymi oczami. Zerknęła na Amelię, ale dziewczynka się nie bała, była gotowa zmierzyć się z każdym potworem. Obróciła się za siebie, do glinianego dzbanka nalała zimnej wody, położyła go na środek stołu, potem przed wszystkimi postawiła po szklance. — To spotkanie trzeba uczcić— zadecydowała w końcu, ruszając do spiżarni, by wydostać stamtąd butelkę zielonego trunku. Butelka Zielonej Wróżki czekała na chwile takie jak ta, więc rozlała do trzech małych kieliszków do pełna i rozdała je Tedowi, Williamowi i Liddy, sobie nalała na pół łyka tylko do toastu i w końcu stanęła przy wolnym krześle. — W końcu jesteś w domu — zwróciła się do młodszego Moore'a starając się nie wpleść w pierwsze słowa zbyt dużo wyrzutów.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
– Oddział zaop-p-patrzenia – doprecyzował bez zawahania; już miesiąc wcześniej postanowił – pomimo ośmiu lat rozłąki – zaufać bratu, i póki co nie miał zamiaru się z tego wycofać. Nie rozumiał, nie był pewien, czy mu wybaczył, ale jednocześnie: podjął świadomą decyzję, żeby nie chować w sobie urazy. Nie mieli na to czasu, nie było warto; pielęgnowanie złości nie miało szans niczego zmienić, miał wpływ tylko na przyszłość – a ta stanowiła twór kruchy i niepewny. – Drumfin? – powtórzył w zamyśleniu, nie dlatego, że nie dosłyszał – ale dlatego, że starał się umiejscowić wioskę na wyrysowanej w głowie mapie. Znał teren otaczający irlandzkie wzgórza już całkiem dobrze, ale lepiej niż w nazwach miejscowości orientował się w charakterystycznych punktach widocznych z lotu ptaka. – P-p-przy ujściu rzeki? W pobliżu młyna? – doprecyzował; wydawało mu się, że to tam, rzeka Bullala płynęła tam ostrymi zakolami, żeby wpłynąć wreszcie do Gartan Lough. Zawsze, kiedy przelatywał nad tym jeziorem, zasnuwała go gęsta mgła. – Sp-p-pory kawałek. Dobrze, że trafiłeś – skomentował, uśmiechając się lekko.
Słysząc potwierdzenie padające z ust Hannah obrócił się na moment w jej stronę, otworzył usta – ale zmienił zdanie w ostatniej chwili; wiedział przecież, że chciała dobrze. Westchnął bezgłośnie, zatrzymując wzrok na jej ciepłych oczach w kolorze czekolady. – Przecież samo przejdzie – zaoponował ciszej, niż początkowo zamierzał. Nieprzyjemne uczucie ciągnięcia, dyskomfort, który towarzyszył mu przy mówieniu i przy zmianach pozycji, nie był końcem świata; był w stanie go zignorować, zioła potrzebne do przygotowania maści na pewno miały się bardziej przydać komuś innemu. – Wp-p-padnę tam, powiedz tylko kiedy – zapewnił, wracając do tematu lecznicy; Ted twierdził w liście, że budynek nie wymagał wielu prac, ale przecież w tych drobniejszych też mógł pomóc – znał się na tym. Chciał się do czegoś przydać, komuś pomóc; zbyt długo siedział już w domu, liżąc własne rany.
Zaczął już nawet robić w myślach przegląd narzędzi i materiałów, które miał zgromadzone w szopie, ale pojawienie się Liddy i zamieszanie powstałe wokół przygotowania obiadu skutecznie odciągnęło jego myśli od czegokolwiek innego. Oskarżycielski głos siostry sprawił, że żołądek zawiązał mu się w supeł, miała prawo być wściekła; powinien był zachować się inaczej, powinien był postarać się bardziej. Otworzył usta, w głowie nie odnalazł jednak żadnych słów usprawiedliwienia, które ośmieliłby się wypowiedzieć. – Tak – przytaknął więc po prostu, kiwając głową. – Sp-p-potkaliśmy się przypadkiem, zaraz przed tym, jak… – Zawahał się. – Po drodze od Teda zahaczyłem o D-d-dolinę Godryka – dokończył. Nic więcej (na szczęście?) powiedzieć nie zdążył, bo gotująca się kasza i pieczony królik zagarnęły pełnię jego uwagi; przez cały czas słuchał wymiany zdań pomiędzy rodzeństwem, modląc się w duchu, żeby wszystko było dobrze. Może nie od razu, może nie dziś; ale czas leczył przecież rany, a oni musieli mu tylko na to pozwolić.
Czy mieli? Odwrócił się, słysząc głośne kroki Liddy na schodach; chciał pobiec za nią, ale w tym samym momencie do kuchni wsunęła się nieśmiało Amelia – spoglądając najpierw na niego, później na Hannah, a wreszcie zatrzymując spojrzenie jasnych oczu na Tedzie. Jej źrenice rozszerzyły się nieco, gdy do niej podszedł, przykucając obok i wyciągając do niej dłoń; zawahała się na chwilę. – Wujek Teddy? Ten, który się zgubił? – upewniła się, spoglądając ponad jego ramieniem. Billy kiwnął uspokajająco głową, czując, jak coś za mostkiem – niespodziewanie – rozpycha się niewygodnie, a jakieś niezrozumiałe wzruszenie ściska go za gardło. Zapomniał już sam, że jej o nim mówił – w któryś z dni, kiedy przeglądali razem stare fotografie. – Znalazłeś się jak tata? – zapytała, zwracając się już bezpośrednio do Teda. Uśmiechnęła się promiennie, wyciągając drobną dłoń. – Siedem i pół – odpowiedziała, trochę z dumą.
– Wujek Teddy jest uzd-d-drowicielem – wspomniał, wiedząc, że ta informacja zainteresuje Amelkę. Chciała zostać magomedyczką, jak Camilla – i to postanowienie zdawało się nie słabnąć z czasem, nie blaknąc w przeciwieństwie do innych zainteresowań, które pojawiały się i znikały, spychane na margines przez nowe, interesujące rzeczy. – Może przedstawisz mu później P-p-pana Królikowskiego? – zaproponował, odnosząc się do maskotki, z którą praktycznie się nie rozstawała – a która, według jej słów, była najprawdziwszym lekarzem. – Amy też chce być uzdrowicielką – wyjaśnił, zarysowując bratu część kontekstu.
Powrót Liddy sprawił, że odetchnął z ulgą; odprowadził ją wzrokiem, gdy odkładała wazon, później wracając do stołu, żeby pomóc Hannah. Spróbował uchwycić jej spojrzenie, zapytać milcząco, czy wszystko było w porządku – i wybadać, jak bardzo była nim rozczarowana. Wyciągnął rękę, żeby zabrać od niej miskę z kaszą i nałożyć solidną porcję również na jej talerz. – Stwór z jeziora. M-m-mówiłem, że tam jest – wytknął, myślami mimowolnie wracając do ich wspólnej kąpieli; kącik ust drgnął mu w górę. – Dziękuję, Hanny – dodał ciszej, gdy na jego talerzu znalazł się kawałek królika. Przesunął się w stronę Amelki, biorąc do ręki nóż i widelec, żeby pokroić jej mięso na drobniejsze fragmenty – lubiła, gdy miało kształt małych trójkącików. W międzyczasie przez cały czas uważnie słuchał opowieści Liddy, w reakcji na wtrącenie brata wywracając oczami. Za wcześnie, Ted, za wcześnie. – Albo wyczuł, że w p-p-pobliżu pojawił się całkiem smaczny osioł – mruknął, odkładając nóż na blat. – Jak wywołacie zdjęcia, to będzie można je p-p-porównać z twoim rysunkiem – zwrócił się do córki i siostry, tej pierwszej wręczając widelec. Wrócił do swojego krzesła, nie siadając jednak jeszcze – czekając na powrót Hannah, ze zdziwieniem dostrzegając w jej dłoniach butelkę Zielonej Wróżki i w myślach odnotowując, żeby uważać z ilością wypitego alkoholu; doskonale pamiętał barwne halucynacje, których doświadczył ostatnim razem. – To doskonały pomysł – przytaknął, biorąc do ręki kieliszek. – To i w-w-wszystkie kolejne – dodał, chyba nie chciał niczego więcej – oprócz tego, by mogli spotykać się razem, wszyscy; na obiadach i urodzinach, i świętach, i całkowicie bez okazji. Upił łyk zielonkawego płynu, przesuwając spojrzeniem po twarzach członków rodziny, żony, rodzeństwa, córki – i po raz pierwszy od dłuższego czasu miał wrażenie, że wszystko było na swoim miejscu.
– P-p-przepyszne, Hannah – odezwał się po chwili, kiedy wszyscy już usiedli, żeby zjeść obiad; królik naprawdę rozpływał się w ustach.
Słysząc potwierdzenie padające z ust Hannah obrócił się na moment w jej stronę, otworzył usta – ale zmienił zdanie w ostatniej chwili; wiedział przecież, że chciała dobrze. Westchnął bezgłośnie, zatrzymując wzrok na jej ciepłych oczach w kolorze czekolady. – Przecież samo przejdzie – zaoponował ciszej, niż początkowo zamierzał. Nieprzyjemne uczucie ciągnięcia, dyskomfort, który towarzyszył mu przy mówieniu i przy zmianach pozycji, nie był końcem świata; był w stanie go zignorować, zioła potrzebne do przygotowania maści na pewno miały się bardziej przydać komuś innemu. – Wp-p-padnę tam, powiedz tylko kiedy – zapewnił, wracając do tematu lecznicy; Ted twierdził w liście, że budynek nie wymagał wielu prac, ale przecież w tych drobniejszych też mógł pomóc – znał się na tym. Chciał się do czegoś przydać, komuś pomóc; zbyt długo siedział już w domu, liżąc własne rany.
Zaczął już nawet robić w myślach przegląd narzędzi i materiałów, które miał zgromadzone w szopie, ale pojawienie się Liddy i zamieszanie powstałe wokół przygotowania obiadu skutecznie odciągnęło jego myśli od czegokolwiek innego. Oskarżycielski głos siostry sprawił, że żołądek zawiązał mu się w supeł, miała prawo być wściekła; powinien był zachować się inaczej, powinien był postarać się bardziej. Otworzył usta, w głowie nie odnalazł jednak żadnych słów usprawiedliwienia, które ośmieliłby się wypowiedzieć. – Tak – przytaknął więc po prostu, kiwając głową. – Sp-p-potkaliśmy się przypadkiem, zaraz przed tym, jak… – Zawahał się. – Po drodze od Teda zahaczyłem o D-d-dolinę Godryka – dokończył. Nic więcej (na szczęście?) powiedzieć nie zdążył, bo gotująca się kasza i pieczony królik zagarnęły pełnię jego uwagi; przez cały czas słuchał wymiany zdań pomiędzy rodzeństwem, modląc się w duchu, żeby wszystko było dobrze. Może nie od razu, może nie dziś; ale czas leczył przecież rany, a oni musieli mu tylko na to pozwolić.
Czy mieli? Odwrócił się, słysząc głośne kroki Liddy na schodach; chciał pobiec za nią, ale w tym samym momencie do kuchni wsunęła się nieśmiało Amelia – spoglądając najpierw na niego, później na Hannah, a wreszcie zatrzymując spojrzenie jasnych oczu na Tedzie. Jej źrenice rozszerzyły się nieco, gdy do niej podszedł, przykucając obok i wyciągając do niej dłoń; zawahała się na chwilę. – Wujek Teddy? Ten, który się zgubił? – upewniła się, spoglądając ponad jego ramieniem. Billy kiwnął uspokajająco głową, czując, jak coś za mostkiem – niespodziewanie – rozpycha się niewygodnie, a jakieś niezrozumiałe wzruszenie ściska go za gardło. Zapomniał już sam, że jej o nim mówił – w któryś z dni, kiedy przeglądali razem stare fotografie. – Znalazłeś się jak tata? – zapytała, zwracając się już bezpośrednio do Teda. Uśmiechnęła się promiennie, wyciągając drobną dłoń. – Siedem i pół – odpowiedziała, trochę z dumą.
– Wujek Teddy jest uzd-d-drowicielem – wspomniał, wiedząc, że ta informacja zainteresuje Amelkę. Chciała zostać magomedyczką, jak Camilla – i to postanowienie zdawało się nie słabnąć z czasem, nie blaknąc w przeciwieństwie do innych zainteresowań, które pojawiały się i znikały, spychane na margines przez nowe, interesujące rzeczy. – Może przedstawisz mu później P-p-pana Królikowskiego? – zaproponował, odnosząc się do maskotki, z którą praktycznie się nie rozstawała – a która, według jej słów, była najprawdziwszym lekarzem. – Amy też chce być uzdrowicielką – wyjaśnił, zarysowując bratu część kontekstu.
Powrót Liddy sprawił, że odetchnął z ulgą; odprowadził ją wzrokiem, gdy odkładała wazon, później wracając do stołu, żeby pomóc Hannah. Spróbował uchwycić jej spojrzenie, zapytać milcząco, czy wszystko było w porządku – i wybadać, jak bardzo była nim rozczarowana. Wyciągnął rękę, żeby zabrać od niej miskę z kaszą i nałożyć solidną porcję również na jej talerz. – Stwór z jeziora. M-m-mówiłem, że tam jest – wytknął, myślami mimowolnie wracając do ich wspólnej kąpieli; kącik ust drgnął mu w górę. – Dziękuję, Hanny – dodał ciszej, gdy na jego talerzu znalazł się kawałek królika. Przesunął się w stronę Amelki, biorąc do ręki nóż i widelec, żeby pokroić jej mięso na drobniejsze fragmenty – lubiła, gdy miało kształt małych trójkącików. W międzyczasie przez cały czas uważnie słuchał opowieści Liddy, w reakcji na wtrącenie brata wywracając oczami. Za wcześnie, Ted, za wcześnie. – Albo wyczuł, że w p-p-pobliżu pojawił się całkiem smaczny osioł – mruknął, odkładając nóż na blat. – Jak wywołacie zdjęcia, to będzie można je p-p-porównać z twoim rysunkiem – zwrócił się do córki i siostry, tej pierwszej wręczając widelec. Wrócił do swojego krzesła, nie siadając jednak jeszcze – czekając na powrót Hannah, ze zdziwieniem dostrzegając w jej dłoniach butelkę Zielonej Wróżki i w myślach odnotowując, żeby uważać z ilością wypitego alkoholu; doskonale pamiętał barwne halucynacje, których doświadczył ostatnim razem. – To doskonały pomysł – przytaknął, biorąc do ręki kieliszek. – To i w-w-wszystkie kolejne – dodał, chyba nie chciał niczego więcej – oprócz tego, by mogli spotykać się razem, wszyscy; na obiadach i urodzinach, i świętach, i całkowicie bez okazji. Upił łyk zielonkawego płynu, przesuwając spojrzeniem po twarzach członków rodziny, żony, rodzeństwa, córki – i po raz pierwszy od dłuższego czasu miał wrażenie, że wszystko było na swoim miejscu.
– P-p-przepyszne, Hannah – odezwał się po chwili, kiedy wszyscy już usiedli, żeby zjeść obiad; królik naprawdę rozpływał się w ustach.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Och... OCH. OK... To, że Billy spotkał Teda zaraz przed tą makabryczną akcją w Dolinie Godryka, po której ledwo żywy wylądował w lecznicy, faktycznie zmieniało postać rzeczy. I kiedy dotarł do Liddy sens słów brata, jej spojrzenie w jednej chwili złagodniało. Szczerze mówiąc, nawet gdyby Billy jej wtedy powiedział o spotkaniu z Tedem, to nie miałoby to dla niej żadnego znaczenia, bo w tamtej chwili najważniejsze było, żeby Billy przeżył i wyzdrowiał... i sprawy Zakonu, a nie zaginiony osiem lat wcześniej brat. Chociaż... czy on w ogóle był "zaginiony"? Kolejne pytanie, na które nie znała odpowiedzi.
Na szczęście opowiastka o tym jak sfotografowała stworzenie z jeziora odwróciła jej uwagę od tych dręczących ją zagadek. Skubaniec Billy rzeczywiście wiedział co robi, zadając jej tamto pytanie. Gorzej, że drugi z braci - już nie.
Po słowach Teda, ta ostatnia resztka dobrego nastroju, która zatliła się w niej podczas opowiadania, zgasła w mgnieniu oka. Jeśli chciał ją ponownie zirytować, to bezbłędnie mu się to udało. Lidka zdecydowanie nie była na etapie do przekomarzania się z nim. To, że przed chwilą udało jej się stłumić wściekłość na niego, wcale nie oznaczało, że przestała być na niego zła. Jego słowa zaś tylko na nowo burzyły całą fasadę spokoju, którą udało jej się z trudem postawić w tak krótkim czasie.
Na usta cisnęły jej się ostre, stanowczo ZBYT ostre słowa jak na tego typu zaczepkę, ale w porę kątem oka uchwyciła Amelkę, więc zamiast warknąć coś, czego potem mogłaby żałować, tylko zacisnęła mocno usta i rozognione spojrzenie wbiła w mięso na swoim talerzu. Merlinie, jak bardzo nie chciała teraz siedzieć przy tym stole! Naprawdę trzymała ją tu tylko obawa o sprawienie przykrości Hani. Nie chciała też straszyć Amelki jakimiś swoimi wybuchami, bo bratanica była za mała, żeby to zrozumieć, ale... ten obiad, który jeszcze na dobre się nawet nie zaczął, był dla Lidki istną torturą.
Czemu Ted musiał tak wszystko utrudniać? Czemu nie mógł z nią porozmawiać normalnie i po prostu powiedzieć co nim kierowało, kiedy odchodził, wyjaśnić gdzie się ten cały czas podziewał? Zamiast tego miała wrażenie, jakby wciąż traktował ją jak jedenastolatkę, której wykręcił świetnego psikusa (haha, schowałem ci się na kilka lat, a ty naprawdę uwierzyłaś, że zaginąłem/umarłem/nigdy więcej mnie nie zobaczysz! Frajerka), ale przeprosił, więc mogli wrócić do dalszej zabawy i żartów. No nie bardzo. Szczerze mówiąc, te jego przeprosiny na to co przeżywała przez większość tego okresu, były jak lanie ciepłym moczem na zgliszcza chałupy w nadziei, że w ten sposób się ją uratuje. Może Ted zresztą naprawdę uwierzył, że ta chałupa w magiczny sposób się dzięki temu odbudowała? Kto wie? Lidka nie miała jednak teraz już ani energii, ani ochoty tłumaczyć mu, że w takim razie jest w grubym błędzie.
Billy znów zaczął ratować sytuację i chociaż skupiała się teraz głównie na tym, żeby czegoś nie palnąć lub po prostu nie zwiać, była mu za to wdzięczna. Sama zaś zajęła swoje miejsce przy stole i wciąż wbijając wzrok w talerz (teraz już z mięsem i kaszą), mechanicznie zdzierała skórkę z kciuka lewej dłoni pod stołem. Dopiero kiedy niespodziewanie przeszył ją ból, zdała sobie sprawę z tego co robi. Przeklęła się w myślach i zacisnęła dłoń w pięść, żeby nie kontynuować dalszego kiereszowania sobie palców.
- W jeziorze mieszka coś dużego - przerwała swoje chwilowe milczenie, zwracając się do Hannah, która wcześniej pytała o stwora. Wprawdzie żywiołowość wyparowała z głosu Lidki, ale Moorówna mimo tego starała się brzmieć w miarę normalnie. Weźmie się w garść, przetrwa obiad, a potem Teddy znów zniknie i wszystko wróci do wcześniejszego stanu.
- Billy o tym kiedyś wspomniał i miał rację - wskazała brata skinięciem głowy. - A kto wie, może jak porównamy rysunek ze zdjęciem to okaże się, że jest kilka różnych stworów? - nawet uśmiechnęła się lekko do Amelki.
Przy toaście wzniesionym przez bratową i Billa zawahała się stojąc z kieliszkiem w dłoni. Czy nie będzie oszustką pijąc za to i kolejne spotkania z Tedem, skoro mu nie wybaczyła, skoro wciąż była na niego zła i jeśli wcale nie wierzyła, że będą jeszcze jakieś kolejne spotkania? Nerwowo zerknęła na Teddy'ego, ale szybko odwróciła od niego wzrok. Czy to, że nie umiała się po prostu cieszyć z pojawienia się brata, świadczyło o tym, że była złym człowiekiem?
Choć jej zawahanie trwało może jedno lub dwa uderzenia serca, miała wrażenie, że stoi tam cały dzień i że wszyscy doskonale widzą i słyszą jak bije się z myślami.
- Za odnalezienie się wszystkich zaginionych braci - powiedziała niemal szeptem na nikogo nie patrząc, nim upiła niewielką ilość alkoholu. Za to mogła wypić z czystym sumieniem - za wszystkich tych, którzy wciąż czekają na wieści o swoim rodzeństwie i za wszystkich, którzy kiedyś wyszli z domu i nie wrócili. Za Brendana, za Benjamina... i za Teda również.
A potem mechanicznie usiadła na swoim krześle licząc na to, że dobrze przy tym ukryła lekkie odetchnięcie z ulgą, i zabrała się za jedzenie, choć przez zaciśnięte gardło wcale nie było to łatwe. Nawet przy tak smacznym mięsie.
- Mhm - przytaknęła ochoczo na komplement Billa pod adresem obiadu. - Następnym razem muszę ci pomóc i może odkryję tajemnicę pieczenia królika tak, żeby był soczysty, a nie wysuszony na wiór - dorzuciła spoglądając na Hanię znad swojego talerza i z rozbawieniem wspominając swoje dotychczasowe, raczej niegodne podziwu osiągnięcia z królikiem w roli głównej.
Wracając do jedzenia, niechcący zahaczyła wzrokiem o Teda. A jak on radził sobie z przyrządzaniem posiłków przez cały ten czas? Umiał gotować czy ktoś to robił za niego? Nie zapytała, tylko pospiesznie napakowała sobie kaszy do ust.
Na szczęście opowiastka o tym jak sfotografowała stworzenie z jeziora odwróciła jej uwagę od tych dręczących ją zagadek. Skubaniec Billy rzeczywiście wiedział co robi, zadając jej tamto pytanie. Gorzej, że drugi z braci - już nie.
Po słowach Teda, ta ostatnia resztka dobrego nastroju, która zatliła się w niej podczas opowiadania, zgasła w mgnieniu oka. Jeśli chciał ją ponownie zirytować, to bezbłędnie mu się to udało. Lidka zdecydowanie nie była na etapie do przekomarzania się z nim. To, że przed chwilą udało jej się stłumić wściekłość na niego, wcale nie oznaczało, że przestała być na niego zła. Jego słowa zaś tylko na nowo burzyły całą fasadę spokoju, którą udało jej się z trudem postawić w tak krótkim czasie.
Na usta cisnęły jej się ostre, stanowczo ZBYT ostre słowa jak na tego typu zaczepkę, ale w porę kątem oka uchwyciła Amelkę, więc zamiast warknąć coś, czego potem mogłaby żałować, tylko zacisnęła mocno usta i rozognione spojrzenie wbiła w mięso na swoim talerzu. Merlinie, jak bardzo nie chciała teraz siedzieć przy tym stole! Naprawdę trzymała ją tu tylko obawa o sprawienie przykrości Hani. Nie chciała też straszyć Amelki jakimiś swoimi wybuchami, bo bratanica była za mała, żeby to zrozumieć, ale... ten obiad, który jeszcze na dobre się nawet nie zaczął, był dla Lidki istną torturą.
Czemu Ted musiał tak wszystko utrudniać? Czemu nie mógł z nią porozmawiać normalnie i po prostu powiedzieć co nim kierowało, kiedy odchodził, wyjaśnić gdzie się ten cały czas podziewał? Zamiast tego miała wrażenie, jakby wciąż traktował ją jak jedenastolatkę, której wykręcił świetnego psikusa (haha, schowałem ci się na kilka lat, a ty naprawdę uwierzyłaś, że zaginąłem/umarłem/nigdy więcej mnie nie zobaczysz! Frajerka), ale przeprosił, więc mogli wrócić do dalszej zabawy i żartów. No nie bardzo. Szczerze mówiąc, te jego przeprosiny na to co przeżywała przez większość tego okresu, były jak lanie ciepłym moczem na zgliszcza chałupy w nadziei, że w ten sposób się ją uratuje. Może Ted zresztą naprawdę uwierzył, że ta chałupa w magiczny sposób się dzięki temu odbudowała? Kto wie? Lidka nie miała jednak teraz już ani energii, ani ochoty tłumaczyć mu, że w takim razie jest w grubym błędzie.
Billy znów zaczął ratować sytuację i chociaż skupiała się teraz głównie na tym, żeby czegoś nie palnąć lub po prostu nie zwiać, była mu za to wdzięczna. Sama zaś zajęła swoje miejsce przy stole i wciąż wbijając wzrok w talerz (teraz już z mięsem i kaszą), mechanicznie zdzierała skórkę z kciuka lewej dłoni pod stołem. Dopiero kiedy niespodziewanie przeszył ją ból, zdała sobie sprawę z tego co robi. Przeklęła się w myślach i zacisnęła dłoń w pięść, żeby nie kontynuować dalszego kiereszowania sobie palców.
- W jeziorze mieszka coś dużego - przerwała swoje chwilowe milczenie, zwracając się do Hannah, która wcześniej pytała o stwora. Wprawdzie żywiołowość wyparowała z głosu Lidki, ale Moorówna mimo tego starała się brzmieć w miarę normalnie. Weźmie się w garść, przetrwa obiad, a potem Teddy znów zniknie i wszystko wróci do wcześniejszego stanu.
- Billy o tym kiedyś wspomniał i miał rację - wskazała brata skinięciem głowy. - A kto wie, może jak porównamy rysunek ze zdjęciem to okaże się, że jest kilka różnych stworów? - nawet uśmiechnęła się lekko do Amelki.
Przy toaście wzniesionym przez bratową i Billa zawahała się stojąc z kieliszkiem w dłoni. Czy nie będzie oszustką pijąc za to i kolejne spotkania z Tedem, skoro mu nie wybaczyła, skoro wciąż była na niego zła i jeśli wcale nie wierzyła, że będą jeszcze jakieś kolejne spotkania? Nerwowo zerknęła na Teddy'ego, ale szybko odwróciła od niego wzrok. Czy to, że nie umiała się po prostu cieszyć z pojawienia się brata, świadczyło o tym, że była złym człowiekiem?
Choć jej zawahanie trwało może jedno lub dwa uderzenia serca, miała wrażenie, że stoi tam cały dzień i że wszyscy doskonale widzą i słyszą jak bije się z myślami.
- Za odnalezienie się wszystkich zaginionych braci - powiedziała niemal szeptem na nikogo nie patrząc, nim upiła niewielką ilość alkoholu. Za to mogła wypić z czystym sumieniem - za wszystkich tych, którzy wciąż czekają na wieści o swoim rodzeństwie i za wszystkich, którzy kiedyś wyszli z domu i nie wrócili. Za Brendana, za Benjamina... i za Teda również.
A potem mechanicznie usiadła na swoim krześle licząc na to, że dobrze przy tym ukryła lekkie odetchnięcie z ulgą, i zabrała się za jedzenie, choć przez zaciśnięte gardło wcale nie było to łatwe. Nawet przy tak smacznym mięsie.
- Mhm - przytaknęła ochoczo na komplement Billa pod adresem obiadu. - Następnym razem muszę ci pomóc i może odkryję tajemnicę pieczenia królika tak, żeby był soczysty, a nie wysuszony na wiór - dorzuciła spoglądając na Hanię znad swojego talerza i z rozbawieniem wspominając swoje dotychczasowe, raczej niegodne podziwu osiągnięcia z królikiem w roli głównej.
Wracając do jedzenia, niechcący zahaczyła wzrokiem o Teda. A jak on radził sobie z przyrządzaniem posiłków przez cały ten czas? Umiał gotować czy ktoś to robił za niego? Nie zapytała, tylko pospiesznie napakowała sobie kaszy do ust.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie śmiała przekroczyć progu kuchni.
Była dzieckiem nieśmiałym, ale i mądrym - wiedziała, że w sprawy dorosłych nie należało się mieszać, że oni - bliżej nieokreślone zgromadzenie dzieci - miało nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Babcia tak mówiła i za każdym razem Amelia miała problem z powstrzymaniem cichego cichotu. Nie mogła nic poradzić na to, że wyobrażała sobie jej nosek wciskający się w jakąś szczelinę. Poza tym to nie miało sensu, słuchało się uszami, a umówiło buzią, więc co nos miał do tego wszystkiego? To miała być jedna z zagadek wieku dziecięcego, których być może nigdy nie uda jej się rozwiązać.
Siedziała na schodach, z Panem Królikowskim obok, wspólnie próbowali wybrać odpowiednie upięcie wełnianych włosów dla jej lalki, panny Marianny. Dopiero, kiedy usłyszała swoje imię wołane z kuchni głosem taty, oderwała się od swojego zajęcia. A musiała przyznać, że bardzo trudno było jej powstrzymać dziecięcą ciekawość. Tym bardziej, że Liddy niczym burza przemknęła obok niej na schodach i chyba się nawet nie przywitała. Wstała, upewniła się, że jej spódniczka nie zagięła się w żadnym miejscu i została otrzepana z kurzu - w końcu Hannah dbała o jej ubrania, nie chciała, aby było jej przykro! Nieśmiało zajrzała do środka, a ilość osób w środku - a szczególnie jednej, nieznajomej twarzy - sprawiła, że zawstydziła się nieco. Policzki zabarwiły się na różowo, a bliźniaczo podobne do Billy'ego oczy szukały jego osoby w morzu spojrzeń. Dopiero po chwili, gdy nie do końca znany jej mężczyzna przedstawił się, wysunęła znacznie mniejszą, kruchszą dłoń w geście powitania.
Po przełamaniu wstydliwości, którą nabyła w czasie ostatnich lat oraz rewelacyjnej wiadomości o profesji odnalezionego wujka, uśmiechnęła się szerzej - teraz miało być już z górki. - Tak, mówił mi, że źle się czuje - wyznała całkowicie poważnie. Gdyby to od niej zależało, pewnie wypisałaby mu zalecenie spożycia jednego kawałka ciasta z porzeczkami, ale nie była pewna, czy tym razem Hannah dałaby się namówić na zrealizowanie takiego zalecenia. Bo przecież była mądrą dziewczynką, wiedziała, że nie było łatwo o znalezienie produktów, że tata, Hannah i wszyscy ich przyjaciele robili co mogli, ale to nie do końca przypominało swobodę z lat ubiegłych. No, ale skoro ciasto porzeczkowe miało być formą leczenia? Zresztą, myśli o deserze musiały uciec bo Amelka skupiła się na innych rzeczach - na potworach z wody, o których mówiła ciocia, na zapachu jedzenia przygotowanego przez Hannah, na nowej osobie przy stole.
Możemy go jakoś nazwać? - spojrzenie znad talerza powędrowało w stronę Liddy, która zdawała się być idealną kompanką do tego typu zabaw. Oczywiście chodziło o stworzenei z jeziora! Przecież każdy chciał mieć jakieś imię, prawda? Amelka nie chciałaby, żeby ktoś wołał na nią -dziewczynka z gór. Zresztą, z Lidzią zawsze bawiła się świetnie, a śmiała się tyle, że aż brzuch ją bolał. Złapała za widelec wręczony przez tatę i zatopiła go w kawałku pieczeni, który szybko zniknął w jej ustach. Aż uszy jej się trzęsły od jedzenia - to kolejne powiedzenie babci, którego nie rozumiała. Bo przecież znowu nie miało sensu! Jadło się buzią, ewentualnie wąchało się nosem, ale co uszy miały do tego wszystkiego? Kiedy wszyscy zaczęli komplementować jedzenie przygotowane przez Hannah, Amelia uśmiechnęła się w jej stronę. - Pychota! - dodała z zadowoleniem, jednocześnie szybko zawstydzając się nieco zbyt entuzjastycznym głosem, dlatego ponownie zajęła się jedzeniem. Dopiero coś co powiedziała Liddy zwróciło uwagę dziewczynki i duże, jasne oczy zwróciły się w stronę taty. Pochyliła się w stronę Billy'ego, jakby nie do końca chciała, aby reszta słyszała jej głupiutkie pytanie. - Tato, a to jeszcze jakiś wujek się zgubił? - spytała zmartwiona. Nie chciała, aby ktokolwiek się gubił. Ani tata, ani Hania, ani Lidzia, czy teraz wujek Ted.
Przy aportacji noga zawsze bolała go jak diabli.
Twarde lądowanie nabierało nowego znaczenia, kiedy, przeszyty nagłym spazmem bólu, lądował na czworakach. Po tylu latach ziemia smakowała już znajomo, i przywykł już do wyciągania z dłoni ostrych źdbeł wbitej w skórę trawy, do dyskretnego rozglądania się na boki w obawie, że ktoś mógł go zobaczyć. Przyzwyczajenie nie sprawiało jednak, że czuł się lepiej; wręcz przeciwnie, rozpoczynało to dopiero jego szlak złości i upokorzenia, jaki miał przebyć dzisiejszego dnia. Kiedy otrzymał zaproszenie od Billy'ego, w pierwszym odruchu oczywiście je odrzucił. Lata wykształciły w nim już niemalże instynkt niezgody, nakazujący mu negować w zasadzie wszystko, co Billy próbował zrobić, ze szczególną zajadłością odrzucając każdy gest, który mógł przypominać oliwną gałązkę pojednania. Nie miał na to żadnej ochoty; szczególnie teraz, teraz, kiedy udawał się do domu nie tylko swojego brata, ale i jego żony, i dwójki ich wspólnych dzieci.
-Cholerny idiota- warknął, ruszając sztywnym krokiem w stronę wciąż odległego domu. Nie był do końca pewien, kogo w zasadzie próbuje przekląć; Billy'ego, który z uporem godnym maniaka zdawał się podejmować tylko złe decyzje, czy siebie samego, który pomimo tego wszystkiego potulnie wybierał się do jego domu. Bo w końcu przybył tu, tłukąc się w tym celu przez całą Irlandię, aż jego żołądek skręcił się w bolesny supeł, szarpany powtarzającym się wirem aportacji. Przybył tu, pod drzwi domu, który zdawał się emanować wspomnieniem o ich nieobecnym w nim ojcu. Nawet przez złość Theo był w stanie dostrzec detale zabudowy- sposób wbijania gwoździków, wzór układanych desek, proste wykończenia okien. Niegdyś wodził palcami po tych samych elementach, zachwycony, oczarowany, towarzysząc ojcu przy pracy. Teraz spoglądał na nie przecież codziennie; elementy ich domu, który teraz stał się jego domem, jak żywo odciśnięte w miejscu, które jego domem zostać nie miało nigdy. W miejscu, przed którym stał jak słup soli, napięty, czujny, jakby gotowy na cios, który mógł go dosięgnąć tuż za przekroczonym progiem. Tego chciałaby matka, był tego pewien. Wszystkie jej dzieci w jednym miejscu; połamane, pokruszone, zmione, ale razem. Matka byłaby szczęśliwa, wiedząc, że na świecie istnieją już nie jedno, ale dwoje jej wnucząt- zawsze była zbyt dobra na ten świat, więc z pewnością wolałaby się cieszyć i gratulować Billy'emu, zamiast dostrzec, w jak niebezpieczną grę pogrywał. Matka na pewno szybciej odszukałaby Teda; byłaby lepszym wsparciem dla Liddy, kiedy ta wymagała przytulenia i uleczenia złamanego serca; nie odsunęłaby się od Billy'ego, nigdy, niezależnie od tego, co by zrobił. Chociażby chciał, nie potrafił jej im zastąpić.
Ale mógł tu chociaż przyjść. Tylko, i aż tyle.
Kiedy w końcu zdecydował się złapać za klamkę, ku własnej irytacji (i może odrobinie kwaśnej satysfakcji) dostrzegł, że drzwi są otwarte; ktokolwiek przeszedł przez nie jako ostatni, nie zamknął ich za sobą. Byli nieuważni, nieuważni i głupi, prosili się o to, żeby zginąć, nie można było im ufać, jeśli chodziło o ich własne życia, a on przecież nie mógł ich wszystkich ochronić, nie przed nimi samymi. Nawet zapach pieczonego królika, ziołowy, ciężki, piękny, nie zdołał zdusić pączkującej w nim złości. Wchodząc, donośnie zatrzasnął za sobą drzwi- w tym samym uderzeniu serca uprzytomniając sobie, że w tym domu jest przecież dziecko, którego nie należało w ten sposób straszyć. Niezależnie od tego, jak bardzo miało się ochotę przetrzepać jego ojcu skórę.
Echo toczących się rozmów i cudowny aromat powiodły go prosto do kuchni. Skrzypnięcia desek nie zdołały zagłuszyć dźwięków jego głośno bijącego serca, które dudniło mu w głowie i szumiało w uszach, kiedy niezgrabnie przekroczył próg. Sam widok zabolał go jak policzek- jeśli zamknąłby oczy, wciąż zdołałby przypomnieć sobie te razy, kiedy wpadał do kuchni i widział ich twarze, dużo młodsze, wolne od blizn, zmarszczek i zmartwień, rozpromienione, opalone promieniami pierwszego letniego słońca. Kiedy wśród nich krzątała się matka, dziarsko opędzając się od roześmianego ojca, próbującego skraść z jej ust pocałunek. Kiedy on sam spóźniał się tak, jak i teraz, wracając z leśnej polany, na której skakał przez strumień i wspinał się na drzewa, korzystając beztrosko ze swoich nóg, zdrowych. To wszystko rozmywało się gwałtownie po mrugnięciu powieki, a sam Theo był znowu tutaj, wiele lat później, krzyżując spojrzenie z osobą, która dołączyła do rodzinnego obrazka.
Hannah.
Wyglądała pięknie, jak zawsze, właściwie nie powinien się dziwić. I znowu była bliska- przecież tak za nią tęsknił!- a jednocześnie nie mogła być dalej od niego. Jego przyjaciółka była teraz jego bratową, a pod nowonabytą krągłością jej brzucha znajdował się jego bratanek albo jego bratanica, jeszcze bezpieczna od całego zła tego świata, na który postanowili sprowadzić ją jej rodzice. Już sama ta myśl sprawiała, że miał ochotę obrócić się na pięcie i wyjść, ponownie trzaskając drzwiami; zazgrzytał jednak zębami i powstrzymał się, w efekcie tkwiąc niezręcznie na progu.
-Drzwi były otwarte- burknął, opierając się w końcu o futrynę w panicznej próbie zminimalizowania własnego dyskomfortu i poczucia niedopasowania. Zanim zdążył jednak kontynuować własną tyradę, przerwał mu widok wpatrującej się w niego pary szklistych, okrągłych oczu. To musiała być Amelka; nigdy nie wyobrażał sobie nawet, że mogła być tak śliczna, jak wróżka, i taka maleńka. Mógłby podnieść ją z ziemi jedną ręką i przez chwilę, w tęsknym odruchu, to właśnie miał zamiar zrobić. Zmarkował się dopiero, kiedy w dwa kroki był już przy niej, rozumując poniekąd rozsądnie (a nie zdarzało mu się to często), że tym gestem tylko ją przestraszy. Zamiast tego ukucnął po jej krześle i uśmiechnął się szeroko, po raz pierwszy tego dnia.
-To Ty musisz być Amelka- Powiedział łagodnie, ujmując małą rączkę i przysuwając ją sobie do ust, żeby uroczyście złożyć na niej rycerski pocałunek.- Bardzo miło mi Cię poznać, mały skrzacie. Ja jestem Twoim wujkiem Theo. Wyglądasz mi na kogoś, kto po obiedzie miałby ochotę pograć ze mną w berka w ogrodzie, co Ty na to?
Kończąc zdanie, podniósł się z klęczek (noga odezwała się nieznośnym, palącym bólem), szukając wzrokiem gospodarza.
-O ile, oczywiście, Twój tata się na to zgodzi-Dodał sztywnym, pozbawionym poprzedniego ciepła tonem, patrząc Billy'emu prosto w oczy, a potem przesuwając wzrokiem po całej jego sylwetce, aby w końcu skrzywić się znacząco na widok jego koszuli i sarknąć- Czyściłeś rynny? W końcu doskonała na to pogoda.
Ostatnie wolne miejsce znajdowało się koło Liddy; nie mógł go jednak dosięgnąć, nie mijając przy tym ich wszystkich. Mijając Teda, krótko dotknął jego ramienia, żeby w stosowny dla siebie, całkowicie pozbawiony taktu sposób rzucić -Co Ci jest? Masz strasznie dziwną minę.
A potem, kontynuując festiwal towarzyskich nietaktów, błogo nieświadomy zajścia sprzed chwili, podszedł do Liddy i zamknął ją w niedźwiedzim uścisku.
-Tęskniłem za Tobą jak diabli. Pewnie nie mogłaś uwierzyć, że w końcu widzisz Teda, hę?- Zaśmiał się w jej włosy, a potem podniósł się i poszukał wzrokiem Billa.- Jaką miała minę, jak go zobaczyła?
Dopiero kiedy zajął już wyznaczone mu miejsce zmusił się, żeby odszukać spojrzenie jedynej osoby, której do tej pory nie przywitał. Której nie umiał przywitać; nie bez gorzkiej złości i poczucia zdrady zalewających mu gardło jak trucizna.
-Pięknie pachnie- Wycedził w końcu, próbując uformować usta w coś na kształt uśmiechu. Nie musiał być mędrcem aby zgadnąć, że nie istniał świat, w którym HannahWright Moore mogłaby się na to nabrać. Nie przeszkodziło mu to jednak w dalszym ignorowaniu jej i sięgnięciu po butelkę z trunkiem stojącą na stole.- No, spóźniłem się. Nie przeszkadzajcie sobie. Jedzcie.
Twarde lądowanie nabierało nowego znaczenia, kiedy, przeszyty nagłym spazmem bólu, lądował na czworakach. Po tylu latach ziemia smakowała już znajomo, i przywykł już do wyciągania z dłoni ostrych źdbeł wbitej w skórę trawy, do dyskretnego rozglądania się na boki w obawie, że ktoś mógł go zobaczyć. Przyzwyczajenie nie sprawiało jednak, że czuł się lepiej; wręcz przeciwnie, rozpoczynało to dopiero jego szlak złości i upokorzenia, jaki miał przebyć dzisiejszego dnia. Kiedy otrzymał zaproszenie od Billy'ego, w pierwszym odruchu oczywiście je odrzucił. Lata wykształciły w nim już niemalże instynkt niezgody, nakazujący mu negować w zasadzie wszystko, co Billy próbował zrobić, ze szczególną zajadłością odrzucając każdy gest, który mógł przypominać oliwną gałązkę pojednania. Nie miał na to żadnej ochoty; szczególnie teraz, teraz, kiedy udawał się do domu nie tylko swojego brata, ale i jego żony, i dwójki ich wspólnych dzieci.
-Cholerny idiota- warknął, ruszając sztywnym krokiem w stronę wciąż odległego domu. Nie był do końca pewien, kogo w zasadzie próbuje przekląć; Billy'ego, który z uporem godnym maniaka zdawał się podejmować tylko złe decyzje, czy siebie samego, który pomimo tego wszystkiego potulnie wybierał się do jego domu. Bo w końcu przybył tu, tłukąc się w tym celu przez całą Irlandię, aż jego żołądek skręcił się w bolesny supeł, szarpany powtarzającym się wirem aportacji. Przybył tu, pod drzwi domu, który zdawał się emanować wspomnieniem o ich nieobecnym w nim ojcu. Nawet przez złość Theo był w stanie dostrzec detale zabudowy- sposób wbijania gwoździków, wzór układanych desek, proste wykończenia okien. Niegdyś wodził palcami po tych samych elementach, zachwycony, oczarowany, towarzysząc ojcu przy pracy. Teraz spoglądał na nie przecież codziennie; elementy ich domu, który teraz stał się jego domem, jak żywo odciśnięte w miejscu, które jego domem zostać nie miało nigdy. W miejscu, przed którym stał jak słup soli, napięty, czujny, jakby gotowy na cios, który mógł go dosięgnąć tuż za przekroczonym progiem. Tego chciałaby matka, był tego pewien. Wszystkie jej dzieci w jednym miejscu; połamane, pokruszone, zmione, ale razem. Matka byłaby szczęśliwa, wiedząc, że na świecie istnieją już nie jedno, ale dwoje jej wnucząt- zawsze była zbyt dobra na ten świat, więc z pewnością wolałaby się cieszyć i gratulować Billy'emu, zamiast dostrzec, w jak niebezpieczną grę pogrywał. Matka na pewno szybciej odszukałaby Teda; byłaby lepszym wsparciem dla Liddy, kiedy ta wymagała przytulenia i uleczenia złamanego serca; nie odsunęłaby się od Billy'ego, nigdy, niezależnie od tego, co by zrobił. Chociażby chciał, nie potrafił jej im zastąpić.
Ale mógł tu chociaż przyjść. Tylko, i aż tyle.
Kiedy w końcu zdecydował się złapać za klamkę, ku własnej irytacji (i może odrobinie kwaśnej satysfakcji) dostrzegł, że drzwi są otwarte; ktokolwiek przeszedł przez nie jako ostatni, nie zamknął ich za sobą. Byli nieuważni, nieuważni i głupi, prosili się o to, żeby zginąć, nie można było im ufać, jeśli chodziło o ich własne życia, a on przecież nie mógł ich wszystkich ochronić, nie przed nimi samymi. Nawet zapach pieczonego królika, ziołowy, ciężki, piękny, nie zdołał zdusić pączkującej w nim złości. Wchodząc, donośnie zatrzasnął za sobą drzwi- w tym samym uderzeniu serca uprzytomniając sobie, że w tym domu jest przecież dziecko, którego nie należało w ten sposób straszyć. Niezależnie od tego, jak bardzo miało się ochotę przetrzepać jego ojcu skórę.
Echo toczących się rozmów i cudowny aromat powiodły go prosto do kuchni. Skrzypnięcia desek nie zdołały zagłuszyć dźwięków jego głośno bijącego serca, które dudniło mu w głowie i szumiało w uszach, kiedy niezgrabnie przekroczył próg. Sam widok zabolał go jak policzek- jeśli zamknąłby oczy, wciąż zdołałby przypomnieć sobie te razy, kiedy wpadał do kuchni i widział ich twarze, dużo młodsze, wolne od blizn, zmarszczek i zmartwień, rozpromienione, opalone promieniami pierwszego letniego słońca. Kiedy wśród nich krzątała się matka, dziarsko opędzając się od roześmianego ojca, próbującego skraść z jej ust pocałunek. Kiedy on sam spóźniał się tak, jak i teraz, wracając z leśnej polany, na której skakał przez strumień i wspinał się na drzewa, korzystając beztrosko ze swoich nóg, zdrowych. To wszystko rozmywało się gwałtownie po mrugnięciu powieki, a sam Theo był znowu tutaj, wiele lat później, krzyżując spojrzenie z osobą, która dołączyła do rodzinnego obrazka.
Hannah.
Wyglądała pięknie, jak zawsze, właściwie nie powinien się dziwić. I znowu była bliska- przecież tak za nią tęsknił!- a jednocześnie nie mogła być dalej od niego. Jego przyjaciółka była teraz jego bratową, a pod nowonabytą krągłością jej brzucha znajdował się jego bratanek albo jego bratanica, jeszcze bezpieczna od całego zła tego świata, na który postanowili sprowadzić ją jej rodzice. Już sama ta myśl sprawiała, że miał ochotę obrócić się na pięcie i wyjść, ponownie trzaskając drzwiami; zazgrzytał jednak zębami i powstrzymał się, w efekcie tkwiąc niezręcznie na progu.
-Drzwi były otwarte- burknął, opierając się w końcu o futrynę w panicznej próbie zminimalizowania własnego dyskomfortu i poczucia niedopasowania. Zanim zdążył jednak kontynuować własną tyradę, przerwał mu widok wpatrującej się w niego pary szklistych, okrągłych oczu. To musiała być Amelka; nigdy nie wyobrażał sobie nawet, że mogła być tak śliczna, jak wróżka, i taka maleńka. Mógłby podnieść ją z ziemi jedną ręką i przez chwilę, w tęsknym odruchu, to właśnie miał zamiar zrobić. Zmarkował się dopiero, kiedy w dwa kroki był już przy niej, rozumując poniekąd rozsądnie (a nie zdarzało mu się to często), że tym gestem tylko ją przestraszy. Zamiast tego ukucnął po jej krześle i uśmiechnął się szeroko, po raz pierwszy tego dnia.
-To Ty musisz być Amelka- Powiedział łagodnie, ujmując małą rączkę i przysuwając ją sobie do ust, żeby uroczyście złożyć na niej rycerski pocałunek.- Bardzo miło mi Cię poznać, mały skrzacie. Ja jestem Twoim wujkiem Theo. Wyglądasz mi na kogoś, kto po obiedzie miałby ochotę pograć ze mną w berka w ogrodzie, co Ty na to?
Kończąc zdanie, podniósł się z klęczek (noga odezwała się nieznośnym, palącym bólem), szukając wzrokiem gospodarza.
-O ile, oczywiście, Twój tata się na to zgodzi-Dodał sztywnym, pozbawionym poprzedniego ciepła tonem, patrząc Billy'emu prosto w oczy, a potem przesuwając wzrokiem po całej jego sylwetce, aby w końcu skrzywić się znacząco na widok jego koszuli i sarknąć- Czyściłeś rynny? W końcu doskonała na to pogoda.
Ostatnie wolne miejsce znajdowało się koło Liddy; nie mógł go jednak dosięgnąć, nie mijając przy tym ich wszystkich. Mijając Teda, krótko dotknął jego ramienia, żeby w stosowny dla siebie, całkowicie pozbawiony taktu sposób rzucić -Co Ci jest? Masz strasznie dziwną minę.
A potem, kontynuując festiwal towarzyskich nietaktów, błogo nieświadomy zajścia sprzed chwili, podszedł do Liddy i zamknął ją w niedźwiedzim uścisku.
-Tęskniłem za Tobą jak diabli. Pewnie nie mogłaś uwierzyć, że w końcu widzisz Teda, hę?- Zaśmiał się w jej włosy, a potem podniósł się i poszukał wzrokiem Billa.- Jaką miała minę, jak go zobaczyła?
Dopiero kiedy zajął już wyznaczone mu miejsce zmusił się, żeby odszukać spojrzenie jedynej osoby, której do tej pory nie przywitał. Której nie umiał przywitać; nie bez gorzkiej złości i poczucia zdrady zalewających mu gardło jak trucizna.
-Pięknie pachnie- Wycedził w końcu, próbując uformować usta w coś na kształt uśmiechu. Nie musiał być mędrcem aby zgadnąć, że nie istniał świat, w którym Hannah
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miał pojęcia o żadnym rodzinnym obiedzie - zresztą, z głowy wyleciało mu nawet to, że jest pora obiadowa. Rano dostał wyjca od mamy, co byłoby pewnie normą dla syna kobiety o temperamencie pani Cattermole (niegdyś Moore), gdyby nie fakt, że jego mama nie władała magią i nie umiała wysyłać wyjców. Ani fakt, że byli z tatą za granicą. Przesyłali sobie listy, ale rzadko i szły bardzo długo. Czyli nie dość, że tym razem dostał nie list, a wyjca, to jeszcze tata musiał jej pomóc wysłać tego wyjca. Poczuł się przez niego nieprzyjemnie zdradzony, choć może musiał spodziewać się takiej reakcji po tym, jak na początku lipca odważył się napisać rodzicom o tym, że jego żona od niego odeszła (trzykrotnie zastanawiał się czy napisać „zniknęła” czy „odeszła” i uznał, że to drugie mniej zmartwi mamę, ale się mylił). Właściwie, mamę chyba bardziej zezłościło to, że napisał jej o tym dopiero po miesiącu, ale niewiele był w stanie wychwycić z jej tyrady . Na końcu się nieco uspokoiła i przekazała szczebioczące pozdrowienia i kilka uwag o fryzurze "małej Liddy", brzmiąc zupełnie, jakby Liddy potrzebowała większego pocieszenia w kwestii własnej fryzury niż Steffen w obliczu końca swojego małżeństwa. Postanowił przekazać Liddy pozdrowienia od cioci, ale przezornie nie przekazywać nic o fryzurze. Wierzył, że jeśli Liddy zapuści kiedyś włosy, to bez nagabywań jego mamy.
Może chociaż Liddy się ucieszy z wieści od swojej cioci (on też by się cieszył, gdyby nie ich treść...) — od śmierci jego Cioci i zanim w życiu Billy’ego pojawiła się Amelka i zanim jego kuzyn poślubił Hannah — przez długi były z jego mamą jedynymi kobietami w tej rodzinie.
Pewnie by trochę zwlekał, gdyby nie to, że rano był w redakcji „Czarownicy” i tam okrzyczano go znowu. Redaktorka plotkarskiego pisma nie była jeszcze w pełni usatysfakcjonowana wywiadem z lordem Prewettem i nakazała mu nanieść korekty (mogła zrobić to normalnym tonem, ale przyzwyczaił się…), a potem miała jeszcze jakieś uwagi odnośnie zdjęć i to już go trochę ubodło, bo zdjęcia robiła Liddy, o czym rzecz jasna nie mógł powiedzieć redaktorce. Musiał się naradzić z kuzynką w sprawie ich kontrastu i w ogóle (albo, najlepiej, usłyszeć od niej coś mądrego, żeby mógł znaleźć jakąś ripostę dla redaktorki – dziś był nie w sosie, więc siedział oniemiały, bąknąwszy tylko coś o tym, że przecież jego rozmowa z nestorem-rebeliantem była bardzo odważna z racji na to, że w ogóle się odbyła), a im pilniej tym lepiej, więc niezwłocznie udał się do Irlandii.
Dopiero gdy znalazł się pod domem, przypomniał sobie, że od rana nic nie jadł – właściwie, nie pamiętał czy w ogóle dojadł śniadanie, bo słuchał wtedy wyjca.
Zapukał do drzwi i od razu je pchnął, bo zwykle były otwarte, ale dzisiaj były zatrzaśnięte. Dziwne. Pchnął mocniej (zastanawiając się, czy nie powinien po prostu wspiąć się do pokoju Liddy w postaci szczura; trochę to męczące, ale wysiłek dobrze mu zrobi) i może to wystarczyło, a może ktoś mu nagle otworzył, bo oto znalazł się w przedpokoju, widząc wkoło - w jadalni - całą rodzinę. Hannah, Billy, Liddy, Amelka, a najbliżej stał niezmiennie onieśmielający go Theo. Wszyscy bawili się pół roku temu na jego ślubie, ale nie z wszystkimi zdążył porozmawiać od serca odkąd w czerwcu jego żona zniknęła, wraz ze swoimi bagażami. Nie wiedział, szczególnie, jak wyjaśnić to Amelce jeśli o nią spyta - poznały się jeszcze w Oazie, tuż po jego zaręczynach.
Apetycznie pachniało, a stół był zastawiony.
-O… cześć wszystkim, nie przeszkadzam? – zapytał retorycznie, bo nie spodziewał się tutaj wszystkich i chyba w czymś przeszkadzał? Utkwił pytające spojrzenie w Billym i Hannah, potem zerknął w dół. -Cześć, Amelka! – uśmiechnął się wesoło, ale zrobiło mu się głupio, bo powinien jej przywieźć coś z Londynu, ale naprawdę sądził, że zastanie samą Liddy (głupio sądził, to dom Amelki, ale nie zaplanował tego). Przywiezie małej słodycze z londyńskiego Festiwalu, do porównania z tymi z Weymouth, ale to dopiero za kilka dni. -Liddy, ja tylko do ciebie mam szybką sprawę… – dodał od razu, bo nie mógł znieść niezręczności ani ciszy, z wrażenia nie domknął zresztą drzwi i Theo mógł zauważyć, że znowu nie były zatrzaśnięte (ale nawet jeśli kuzyn spojrzałby na niego wymownie, to Steffen nie zrozumiałby dlaczego – po pierwsze, w tym domu, pod Fideliusem, zawsze czuł się bezpiecznie, a po drugie był po prostu rozkojarzony). W połowie zdania uświadomił sobie, że nie powie przecież o jaką sprawę chodzi: do pracy w „Czarownicy” nie przyznał się nawet kumplom, bo było w tym coś żenującego dla młodego mężczyzny. Może mógłby powiedzieć Hannah, ona by zrozumiała, a poza tym (gdy jeszcze była panną) walczył u jej boku z trollem i lordem Blackiem i groźną panią, a takie doświadczenia zbliżają ludzi. Może mógłby powiedzieć Billy’emu, który może by się nie śmiał, ale na pewno nie powie tego przy Theo ani przy nieznajomym, który siedział przy stole. -…sprawę, bo dostałem list od mamy i ciocia cię pozdrawia. – wybrnął, choć Liddy wiedziała, że nie byłby tak zziajany i tak przejęty listem od mamy. -Was pozdrawia. - dodał, bo w sumie pozdrowiła tylko małą Liddy (ale to ze stresu, musiał ją zestresować swoim rozwodem, czy jakkolwiek miał to nazwać), ale niegrzecznie byłoby nie udać, że pozdrowiła wszystkich. Posłał kuzynce błagalne spojrzenie, nie wiedząc, czy powinni pójść na stronę, czy powinien skłamać że już jadł żeby nie wpraszać się na obiad (zaburczało mu w brzuchu, ale cicho) i dyskretnie wyjść, czy co. Liczył, że Liddy pomoże mu jakoś telepatycznie, wymianą spojrzeń, ale Liddy wydawała się jakaś zirytowna i zerkała spode łba na tego nieznajomego. Dopiero teraz Steff przyjrzał się mu uważniej, bo typ miał znajomą twarz, ale znajomą w taki rozmyty sposób – tak, jak znajome są twarze profesorów z Hogwartu na których lekcjach się spało, albo znajomych, z którymi nie widziało się od czasów Hogwartu. Albo i dłużej. Zmrużył oczy, próbując skojarzyć skąd zna tego gościa, bo musiał nie widzieć go od skończenia szkoły albo i dłużej i…
-Ted?! – wyrwało mu się ze szczerym zaskoczeniem, bo nie wyspał się, ale chyba nie aż tak bardzo żeby przywidzieć w nieznajomym brunecie dawno niewidzianą twarz własnego kuzyna.
Może chociaż Liddy się ucieszy z wieści od swojej cioci (on też by się cieszył, gdyby nie ich treść...) — od śmierci jego Cioci i zanim w życiu Billy’ego pojawiła się Amelka i zanim jego kuzyn poślubił Hannah — przez długi były z jego mamą jedynymi kobietami w tej rodzinie.
Pewnie by trochę zwlekał, gdyby nie to, że rano był w redakcji „Czarownicy” i tam okrzyczano go znowu. Redaktorka plotkarskiego pisma nie była jeszcze w pełni usatysfakcjonowana wywiadem z lordem Prewettem i nakazała mu nanieść korekty (mogła zrobić to normalnym tonem, ale przyzwyczaił się…), a potem miała jeszcze jakieś uwagi odnośnie zdjęć i to już go trochę ubodło, bo zdjęcia robiła Liddy, o czym rzecz jasna nie mógł powiedzieć redaktorce. Musiał się naradzić z kuzynką w sprawie ich kontrastu i w ogóle (albo, najlepiej, usłyszeć od niej coś mądrego, żeby mógł znaleźć jakąś ripostę dla redaktorki – dziś był nie w sosie, więc siedział oniemiały, bąknąwszy tylko coś o tym, że przecież jego rozmowa z nestorem-rebeliantem była bardzo odważna z racji na to, że w ogóle się odbyła), a im pilniej tym lepiej, więc niezwłocznie udał się do Irlandii.
Dopiero gdy znalazł się pod domem, przypomniał sobie, że od rana nic nie jadł – właściwie, nie pamiętał czy w ogóle dojadł śniadanie, bo słuchał wtedy wyjca.
Zapukał do drzwi i od razu je pchnął, bo zwykle były otwarte, ale dzisiaj były zatrzaśnięte. Dziwne. Pchnął mocniej (zastanawiając się, czy nie powinien po prostu wspiąć się do pokoju Liddy w postaci szczura; trochę to męczące, ale wysiłek dobrze mu zrobi) i może to wystarczyło, a może ktoś mu nagle otworzył, bo oto znalazł się w przedpokoju, widząc wkoło - w jadalni - całą rodzinę. Hannah, Billy, Liddy, Amelka, a najbliżej stał niezmiennie onieśmielający go Theo. Wszyscy bawili się pół roku temu na jego ślubie, ale nie z wszystkimi zdążył porozmawiać od serca odkąd w czerwcu jego żona zniknęła, wraz ze swoimi bagażami. Nie wiedział, szczególnie, jak wyjaśnić to Amelce jeśli o nią spyta - poznały się jeszcze w Oazie, tuż po jego zaręczynach.
Apetycznie pachniało, a stół był zastawiony.
-O… cześć wszystkim, nie przeszkadzam? – zapytał retorycznie, bo nie spodziewał się tutaj wszystkich i chyba w czymś przeszkadzał? Utkwił pytające spojrzenie w Billym i Hannah, potem zerknął w dół. -Cześć, Amelka! – uśmiechnął się wesoło, ale zrobiło mu się głupio, bo powinien jej przywieźć coś z Londynu, ale naprawdę sądził, że zastanie samą Liddy (głupio sądził, to dom Amelki, ale nie zaplanował tego). Przywiezie małej słodycze z londyńskiego Festiwalu, do porównania z tymi z Weymouth, ale to dopiero za kilka dni. -Liddy, ja tylko do ciebie mam szybką sprawę… – dodał od razu, bo nie mógł znieść niezręczności ani ciszy, z wrażenia nie domknął zresztą drzwi i Theo mógł zauważyć, że znowu nie były zatrzaśnięte (ale nawet jeśli kuzyn spojrzałby na niego wymownie, to Steffen nie zrozumiałby dlaczego – po pierwsze, w tym domu, pod Fideliusem, zawsze czuł się bezpiecznie, a po drugie był po prostu rozkojarzony). W połowie zdania uświadomił sobie, że nie powie przecież o jaką sprawę chodzi: do pracy w „Czarownicy” nie przyznał się nawet kumplom, bo było w tym coś żenującego dla młodego mężczyzny. Może mógłby powiedzieć Hannah, ona by zrozumiała, a poza tym (gdy jeszcze była panną) walczył u jej boku z trollem i lordem Blackiem i groźną panią, a takie doświadczenia zbliżają ludzi. Może mógłby powiedzieć Billy’emu, który może by się nie śmiał, ale na pewno nie powie tego przy Theo ani przy nieznajomym, który siedział przy stole. -…sprawę, bo dostałem list od mamy i ciocia cię pozdrawia. – wybrnął, choć Liddy wiedziała, że nie byłby tak zziajany i tak przejęty listem od mamy. -Was pozdrawia. - dodał, bo w sumie pozdrowiła tylko małą Liddy (ale to ze stresu, musiał ją zestresować swoim rozwodem, czy jakkolwiek miał to nazwać), ale niegrzecznie byłoby nie udać, że pozdrowiła wszystkich. Posłał kuzynce błagalne spojrzenie, nie wiedząc, czy powinni pójść na stronę, czy powinien skłamać że już jadł żeby nie wpraszać się na obiad (zaburczało mu w brzuchu, ale cicho) i dyskretnie wyjść, czy co. Liczył, że Liddy pomoże mu jakoś telepatycznie, wymianą spojrzeń, ale Liddy wydawała się jakaś zirytowna i zerkała spode łba na tego nieznajomego. Dopiero teraz Steff przyjrzał się mu uważniej, bo typ miał znajomą twarz, ale znajomą w taki rozmyty sposób – tak, jak znajome są twarze profesorów z Hogwartu na których lekcjach się spało, albo znajomych, z którymi nie widziało się od czasów Hogwartu. Albo i dłużej. Zmrużył oczy, próbując skojarzyć skąd zna tego gościa, bo musiał nie widzieć go od skończenia szkoły albo i dłużej i…
-Ted?! – wyrwało mu się ze szczerym zaskoczeniem, bo nie wyspał się, ale chyba nie aż tak bardzo żeby przywidzieć w nieznajomym brunecie dawno niewidzianą twarz własnego kuzyna.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przez chwilę patrzył na zmianę na Billy’ego i Hannah, towarzysząc niemo w ich rozmowie, w którym wspomniano o nim. Uniósł lekko brwi ku górze i zastanowił się, czy miałby na te blizny coś, co mogłoby pomóc. Maści lepiej pomagały na oparzenia, nie na zagojone rany.
- Tutaj lepiej pomogą okłady ziołowe. Z dziurawca albo rumianku. Mogą być też pomocne takie z cebuli albo marchwi. - zerknął na Billy’ego i lekko, niby niezauważalnie, wzruszył ramionami, jakby chciał go przeprosić za Matkę Naturę, która uznała cebulę jako dobry lek na podobne dolegliwości. Gorzki ponoć najlepiej leczy. - Ale bardziej pasuje wyciąg niż taka pokrojona, surowa cebula...
Odchrząknął ostatecznie. Chciał ratować sytuację i właściwie wybrnął z niej chyba całkiem zręcznie, nie łapiąc za kłamstwo, które przemknęło mu przez głowę. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę z braku umiejętności wpuszczania ludzi w maliny, pewnie zająknąłby się podobnie jak Billy i od razu widać byłoby różnicę. Dostrzegł ruch dłoni Hannah w kierunku brzucha, ale znów - prędko odwrócił wzrok, nie chcąc kusić własnych myśli. Bo przecież najchętniej zrobiłby wywiad lekarski. Przestań o tym myśleć, to nie twoja sprawa, nawet, jeśli jesteś magomedykiem.
Zapach nakładanego na talerze królika skutecznie zmienił tor pędu jego umysłu. Nozdrza rozchyliły się, wciągając zapach pieczeni, której dawno już nie miał w ustach. Przełknął nadprogramową ślinę i znów odchrząknął, udając, że wcale go to przecież nie ruszyło i nie jest piekielnie głodny. Nałożył też sobie kaszy i dopiero przy niej zdołał uchwycić dialog między Billy’m a Liddy. Lidią. Nie, Liddy. Wciąż była jeszcze dla niego jak małe dziecko, zdecydowanie przybyło jej tylko temperamentu. Uśmiechnął się nawet na ripostę brata. Całkiem trafna. Dogryzali tak sobie przecież zawsze.
Obecność Amelki była dla niego jak łyk zimnej wody na pustyni - tylko ona najwyraźniej nie miała pojęcia, co zrobił, i tylko ona mogła nie mieć o nim opinii, nieważne, czy przekazanej czyimiś ustami, czy doświadczonej na własnej skórze. Patrzył na nią miękko, zerkając na Billy’ego, kiedy o niej opowiadał.
- Źle się czuje? To koniecznie sprawdzimy, co z nim i na pewno coś na to zaradzimy - skinął małej na potwierdzenie własnych słów. Miał już spokojnie usiąść i spróbować tego, co mu nałożono (oczywiście, że zauażył ten wielki kawałek mięsa i oczywiście, że wietrzył w tym cholerną litość), jak do środka wpakowały się dwie pary kończyn, z czego jedną widział na własne oczy prawdopodobnie na początku nauk pobieranych w św. Mungu. Kończyna wyglądająca jak orzech rozłupany młotkiem, który trzymała czyjaś cholernie wściekła ręka. Zobaczył też twarz i pomyślał, że wcale się od tamtego czasu nie zmienił. Wciąż wyglądał i brzmiał jak rozwścieczony szerszeń. Tylko może dzisiaj nikogo boleśnie nie użądli.
- Cz-cześć - odparł tylko, zaraz chrząkając, bo w gardle dziwnie mu uschło. Przypomniał sobie tamten dreszcz, który objął jego kark, jak tylko głos jego najstarszego brata wydarł się zza ściśniętych warg. Nozdrza rozchyliły się pod napływem nagłych, niechcianych bodźców. I spojrzał na Liddy, jakby wywołanej do tablicy. Westchnął tylko cicho, śledząc spojrzeniem jego ruchy, jego zachowanie, porównując z tym, co znał sprzed lat - na pewno nie z dzieciństwa i czasów Hogwartu. Mimowolnie uniósł widelec, ale wtedy też pojawił się Steffen. Pytające spojrzenie powędrowało do Billy’ego, zaraz zwracając się do kuzyna. Dobrze go znał, choć jego postać zatarła się wraz z upływającym czasem.
- Kopę lat, co? - uśmiechnął się półgębkiem, nerwowo, w bezdennej dziurze swojego umysłu szukając jakichkolwiek więcej informacji o nim. - Jak zdrowie?
Czuł się coraz mocniej pętany zagęszczającą się atmosferą i faktem, że z królika praktycznie nic nie zostało. Zerknął na Hannah, szukając u niej niemo pomocy, ale ostatecznie sam postanowił sobie pomóc i nachylił się w stronę Billa, krojąc swój kawałek na dwie części.
- Gdzie trzymacie dodatkowe talerze?
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Tutaj lepiej pomogą okłady ziołowe. Z dziurawca albo rumianku. Mogą być też pomocne takie z cebuli albo marchwi. - zerknął na Billy’ego i lekko, niby niezauważalnie, wzruszył ramionami, jakby chciał go przeprosić za Matkę Naturę, która uznała cebulę jako dobry lek na podobne dolegliwości. Gorzki ponoć najlepiej leczy. - Ale bardziej pasuje wyciąg niż taka pokrojona, surowa cebula...
Odchrząknął ostatecznie. Chciał ratować sytuację i właściwie wybrnął z niej chyba całkiem zręcznie, nie łapiąc za kłamstwo, które przemknęło mu przez głowę. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę z braku umiejętności wpuszczania ludzi w maliny, pewnie zająknąłby się podobnie jak Billy i od razu widać byłoby różnicę. Dostrzegł ruch dłoni Hannah w kierunku brzucha, ale znów - prędko odwrócił wzrok, nie chcąc kusić własnych myśli. Bo przecież najchętniej zrobiłby wywiad lekarski. Przestań o tym myśleć, to nie twoja sprawa, nawet, jeśli jesteś magomedykiem.
Zapach nakładanego na talerze królika skutecznie zmienił tor pędu jego umysłu. Nozdrza rozchyliły się, wciągając zapach pieczeni, której dawno już nie miał w ustach. Przełknął nadprogramową ślinę i znów odchrząknął, udając, że wcale go to przecież nie ruszyło i nie jest piekielnie głodny. Nałożył też sobie kaszy i dopiero przy niej zdołał uchwycić dialog między Billy’m a Liddy. Lidią. Nie, Liddy. Wciąż była jeszcze dla niego jak małe dziecko, zdecydowanie przybyło jej tylko temperamentu. Uśmiechnął się nawet na ripostę brata. Całkiem trafna. Dogryzali tak sobie przecież zawsze.
Obecność Amelki była dla niego jak łyk zimnej wody na pustyni - tylko ona najwyraźniej nie miała pojęcia, co zrobił, i tylko ona mogła nie mieć o nim opinii, nieważne, czy przekazanej czyimiś ustami, czy doświadczonej na własnej skórze. Patrzył na nią miękko, zerkając na Billy’ego, kiedy o niej opowiadał.
- Źle się czuje? To koniecznie sprawdzimy, co z nim i na pewno coś na to zaradzimy - skinął małej na potwierdzenie własnych słów. Miał już spokojnie usiąść i spróbować tego, co mu nałożono (oczywiście, że zauażył ten wielki kawałek mięsa i oczywiście, że wietrzył w tym cholerną litość), jak do środka wpakowały się dwie pary kończyn, z czego jedną widział na własne oczy prawdopodobnie na początku nauk pobieranych w św. Mungu. Kończyna wyglądająca jak orzech rozłupany młotkiem, który trzymała czyjaś cholernie wściekła ręka. Zobaczył też twarz i pomyślał, że wcale się od tamtego czasu nie zmienił. Wciąż wyglądał i brzmiał jak rozwścieczony szerszeń. Tylko może dzisiaj nikogo boleśnie nie użądli.
- Cz-cześć - odparł tylko, zaraz chrząkając, bo w gardle dziwnie mu uschło. Przypomniał sobie tamten dreszcz, który objął jego kark, jak tylko głos jego najstarszego brata wydarł się zza ściśniętych warg. Nozdrza rozchyliły się pod napływem nagłych, niechcianych bodźców. I spojrzał na Liddy, jakby wywołanej do tablicy. Westchnął tylko cicho, śledząc spojrzeniem jego ruchy, jego zachowanie, porównując z tym, co znał sprzed lat - na pewno nie z dzieciństwa i czasów Hogwartu. Mimowolnie uniósł widelec, ale wtedy też pojawił się Steffen. Pytające spojrzenie powędrowało do Billy’ego, zaraz zwracając się do kuzyna. Dobrze go znał, choć jego postać zatarła się wraz z upływającym czasem.
- Kopę lat, co? - uśmiechnął się półgębkiem, nerwowo, w bezdennej dziurze swojego umysłu szukając jakichkolwiek więcej informacji o nim. - Jak zdrowie?
Czuł się coraz mocniej pętany zagęszczającą się atmosferą i faktem, że z królika praktycznie nic nie zostało. Zerknął na Hannah, szukając u niej niemo pomocy, ale ostatecznie sam postanowił sobie pomóc i nachylił się w stronę Billa, krojąc swój kawałek na dwie części.
- Gdzie trzymacie dodatkowe talerze?
[bylobrzydkobedzieladnie]
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ostatnio zmieniony przez Ted Moore dnia 20.07.23 15:25, w całości zmieniany 1 raz
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czekoladowe tęczówki wpatrywały się w Williama z nieugięciem, jakby chciała mu bez użycia słów coś przekazać. Ted był uzdrowicielem, musiał mu pomóc. To nie był czas ani miejsce na unoszenie się honorem i udowadnianie, że poradzi sobie bez tych wszystkich specyfików. Poradziłby — ale trwałoby to znacznie dużej, a ona zamierzała szybko przywrócić go do formy. Nie powiedziała jednak nic więcej, nawet wtedy, gdy zaprotestował. Rozchyliła wargi, ale własny protest ugrzęzł w gardle. Nie powinni się teraz sprzeczać. Nie, kiedy mieli gościa. Zamknęła usta, przyjmując jego decyzję, dopiero po chwili unosząc nieco kąciki ust. Wypracowali kompromis — gdy zgodził się odwiedzić brata w lecznicy, zapewne właśnie w tym celu (nie przyszłoby jej do głowy, że w innym niż zadbanie o zdrowie Billa). Dopiero wtedy zwróciła twarz w kierunku Tedda i przeprosiła go krótko, za mówienie o nim przy nim w taki sposób. Sytuacja wymagała jej natychmiastowej reakcji, musiała kuć żelazo póki gorące.
— Zostaniemy przy dziurawcu dla własnego komfortu— zapewniła Teda, skinięciem głowy dziękując mu za radę i pomoc.— Albo bezpieczeństwa — dodała, świadoma, że jeśli leczenie miało być....drastyczne i skuteczne musieli się go podjąć. Nawet gdyby to oznaczało spanie przez Williama w szopie przez kolejne dwa tygodnie. Jakoś oboje to zniosą. — Może spróbujemy też z cebulą — dodała ciszej, zerkając na czarodzieja, by upewnić go, że poważnie podchodziła do sprawy zdrowia jego brata. Zaraz potem już wszyscy byli przy stole.
Z rozczuleniem spojrzała na Amelię, gdy spytała o Teda. Tak, słoneczko, zgubił się. Żył obok, ale zapomniał dać znać, pomyślała, uśmiechając się do dziewczynki, a później przenosząc wzrok na młodszego brata Williama. Zajęła się rozdzielaniem porcji, przysłuchując ich rozmowie, wymianie zdań. Nie powinna się angażować, wiedziała to dobrze, ale myśl, że Liddy i Billy tyle lat zmagali się z wizją ewentualnej śmierci brata — nie mogąc go pożegnać, pochować, pozwolić odejść we własnych sercach; wprawiała ją w gorączkę. Tyle lat pocieszała go, próbując go przekonać, że się znajdzie, aż w końcu sama przestała w to wierzyć. Czas nie był ich sprzymierzeńcem. Po latach nie odnajdywali się ludzie, którzy chcieli być odnalezieni. Nic nie działało na nią tak, jak jego przygnębienie. Jak jego smutek, a ten widziała w jego oczach zawsze gdy z zapałem opowiadała o własnych braciach. Jego byli nieobecni. Jeden fizycznie, drugi mentalnie. Zupełnie jakby był tylko on i Liddy. Nie zasłużyli na to. Nie zasłużyli na to, by pominięci w tak kluczowej w ich życiu sprawie. Posłała Williamowi uśmiech; wpierw nieco nieobecny, dopiero po chwili zyskujący na przytomności, kiedy ich wzrok się spotkał.
— Stwór z jeziora? — powtórzyła powoli po Williamie, wracając do irlandzkiej kuchni, w której aromat pieczonego królika w ziołach niósł się po całym domu. — Nie mówicie chyba poważnie — zaprzeczyła ze zdecydowaniem, przesuwając wzrokiem po każdym po kolei. Zgubiła się w rozmowie, pogrążona we własnych myślach.— Kąpałam się tam — poinformowała, machinalnie przenosząc wzrok na starszego Moore'a, który był przy tym obecny (i poniekąd, który sprowokował ją do tego czynu). — Przecież to traszki — mruknęła z oburzeniem, szukając w Willu potwierdzenia. — Mówiłeś, że to traszki. Nie ma żadnego stwora z jeziora. Nie straszcie dziecka — zaprotestowała oburzona, nie przyznając ani przed sobą ani nikim, że po plecach przebiegł jej zimny dreszcz na samą myśl o obecności dziwnych stworzeń w tym jeziorze. Amelia wyglądała na zachwyconą, ale nie zamierzała rezygnować z tej tarczy. — To są tylko taczki, nie żaden potwór — przypomniała dziewczynce z troskliwym uśmiechem. Billy kroił jej porcję na trójkąciki. Czy tego właśnie chciał? By tak to wyglądało? Onii Ted wszyscy razem? Pomysł z toastem przyszedł samoistnie i nagle. Niech uczczą ten dzień, niech świętują zjednoczenie. Bardzo zależało jej, by to spotkanie przebiegło dla wszystkich pomyślnie. By wszystkim dodało otuchy i pozwoliło oczyścić atmosferę. Jakiekolwiek by nie miało być, jakkolwiek czuli się wcześniej — być może mogli rozpocząć kolejny rozdział w ich życiach. Nowy, lepszy. W tak trudnych czasach trzymanie się razem było najważniejsze. I musiało być priorytetem dla nich wszystkich. Spojrzała po swojej nowej rodzinie — z kieliszkami w dłoni, przy wspólnym obiedzie — zatrzymując wzrok na ukochanym człowieku. Coś się w jego twarzy zmieniło. Coś sugerowało, że zaczynał to czuć. Rodzinę. Dom. Tak, jak dawniej. — Smacznego — powiedziała wszystkim i przystawiła kieliszek do ust, by ledwie je zwilżyć ostrym, ziołowym alkoholem. Za wszystkich zaginionych braci. Za Bena. Pojedyncza łza napłynęła jej do oka. Starła ją opuszkiem serdecznego palca z szerokim uśmiechem spoglądając pow wszystkich, aż w końcu, z wdzięcznością odbierając komplement od najmłodszej i najbardziej charakternej latorośli, odparła:
— To chyba żadna szczególna tajemnica. To po prostu danie serwowane z miłością — Zachowała teatralną powagę przy tym, zaciskając usta na moment, nie zamierzając zdradzić nic więcej. Jakby właśnie w tym tkwił sekret. Uniosła brew po krótkiej chwili, oczekując słów protestu lub śmiechu i otworzyła usta, by jej jeszcze odpowiedzieć, ale wtedy podłoga zaskrzypiała — dom, w którym mieszkała od kilku miesięcy stał się jej domem, a to oznaczało, że każdy zakamarek znała już jak własną kieszeń. Każdą deskę, którą szorowała na kolanach potrafiła wyliczyć po dźwięku i rozpoznać kto stawiał kroki. Te, które ją dobiegły, wydawały się znajome, ale nie pasujące do otoczenia. Obróciła głowę, opuszczając nieco kieliszek z zieloną wróżką. Jej wzrok zawisł na Theo. Dobrym, poczciwym Theo, który jak na zawołanie przybrał bezpieczną, obronną pozę mężczyzny wrednego i kąśliwego. Widziała to już po jego twarzy, gdy mijał ich bez słowa, kierując się w stronę najmłodszej Moorówny. Zamrugała, spoglądać na męża, na jego brudną koszulę, w mig łapiąc przytyk starszego brata. Dopiero teraz sobie o tym przypomniała, ale przecież to było nieważne. Zdrętwiała stała w miejscu, przy wolnym krześle, spoglądając na stół, na którym obiad przygotowany dla niewielkiej rodziny zaczął w zawrotnym tempie znikać. Co teraz miała zrobić? Nie była przygotowana na gości. Nie upiekła wystarczająco dużo mięsa na obiad, zieleniną nie nasyci trzech dorosłych mężczyzn. Uniosła brwi, patrząc po talerzach, przez chwilę myśląc tylko o totalnej, obiadowej katastrofie. Jak mogła nie pomyśleć o tym sama? Jak mogła do tego dopuścić? Otrząsnęła się, dopiero, gdy charakterystyczne głoski zatańczyły wokół postaci uzdrowiciela. Uniosła wzrok na Theo — oczy wielkie jak u płochliwej sarny. Co on wygadywał? Liddy —o d razu pomyślała o niej. Czy powinna ją zatrzymać? W wyobraźni widziała już zawód na jej młodej twarzy, pretensje, chęć ucieczki. Jaki o możliwe? Jak do tego doszło? To nie działo się naprawdę. Odstawiła kieliszek z zieloną wróżką na blat i przetarła dłonie o sukienkę. Znów zrobiło jej się gorąco, potrzebowała powietrza.
Odwróciła się ledwie uchwyciwszy spojrzenie Theo. Oczywiście, że jest pyszną, bo przyrządzone z miłością. Jego słaby, nieszczery uśmiech. Uśmiech parszywego drania. Chwyciła talerz z brzuchem królika i ruszyła wzdłuż stołu, mijając po drodze Teda. Pochyliwszy się nad ramieniem najstarszego Moora, postawiła przed nim talerz z królikiem.
— Mhm — odparła mu tylko, odsuwając się. Zignorował ją. Po wejściu uparcie zwrócił się do każdego, a ją zignorował jakby była powietrzem. Stała się członkiem tej rodziny, robiąc wszystko by wpasować się i dać to, co mogła, a potem przyszedł jeden taki egocentryczny drań i zrównał to z ziemia. Jakby nie było ważne. Jakby na nic nie znaczyła. Dobrze. Niech i tak będzie. Nie patrzyła więc na niego, gorączkowo poszukując w myślach przepisu, który mógłby ją teraz uratować. Nim doszła do szafki ze szkłem, w korytarzu rozbrzmiał wesoły głos. — Och, Steffen. Cześć — odparła słabo, odwracając się ku niemu i wachlując przez chwilę dłonią. Po kilku wdechach i wydechach pomyślała, że to cudowne, że rodzina była w komplecie. Szkoda, że była zupełnie nieprzygotowana. Mieli baraninę, ale piekła się długo. — Skąd, siadaj tu — wskazała swoje poprzednie miejsce. — Zawsze jesteś mile widziany, wiesz przecież. Zjedz z nami obiad. Jest królik i... i... i kasza. — Po czym odwróciła się, by podejść do okna i otworzyć je na oścież. Kilka oddechów. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Błądziła wzrokiem po okolicy, jakby podziwiała naturę wokół domu.
— Ted, tak — odpowiedziała, usłyszawszy słowa Steffena, a potem wywołanego uzdrowiciela. — To cudowne, że żyje, prawda? — spojrzała na Steffena z uśmiechem w końcu, nie wytrzymując. — Wszyscy się o niego martwili. No, może nie wszyscy. — Spojrzała na Teo z cierpkim, szybkim uśmiechem. Przepraszam, Billy. Przepraszam. Przepraszam — powtarzała w myślach, szukając wzroku Williama, do którego uśmiechnęła się ciepło i z czułością, ale jednocześnie z gasnącym przekonaniem. Czuła się bezsilna. Może ciasto marchewkowe? W końcu odepchnęła się od parapetu i ruszyła w stronę spiżarni. Powinna trzymać język za zębami. Powinna udawać, że wszystko było w porządku. Taka była jej rola dzisiaj. Podać im obiad, zapewnić, że będą nasyceni i napojeni. Nic więcej. Wróciła ze słoikiem pikli, który postawiła na stole, przed wolnym miejscem, które wskazała wcześniej Steffenowi. — Zaraz dogotuję ziemniaków, jedzcie. Jedzcie zanim wystygnie.— ponagliła ich z uśmiechem. — Mógłbyś? — zadbać o pełne szkło, kochanie — zwróciła się do męża, podsuwając mu oba kieliszki. Jeden dla Steffena drugi dla Teo, który w tym momencie przywłaszczył sobie całą butelkę. Odwróciła się zaraz potem, znów ruszając do spiżarni, z której w rękach przyniosła osiem marchewek. — Może zrobimy ognisko wieczorem? Przygotujemy baraninę, pośpiewamy piosenki, opowiemy sobie jakieś dowcipy....— zaproponowała, a z każdą kolejną sylabą jej głos cichł. — Będzie miło.
— Zostaniemy przy dziurawcu dla własnego komfortu— zapewniła Teda, skinięciem głowy dziękując mu za radę i pomoc.— Albo bezpieczeństwa — dodała, świadoma, że jeśli leczenie miało być....drastyczne i skuteczne musieli się go podjąć. Nawet gdyby to oznaczało spanie przez Williama w szopie przez kolejne dwa tygodnie. Jakoś oboje to zniosą. — Może spróbujemy też z cebulą — dodała ciszej, zerkając na czarodzieja, by upewnić go, że poważnie podchodziła do sprawy zdrowia jego brata. Zaraz potem już wszyscy byli przy stole.
Z rozczuleniem spojrzała na Amelię, gdy spytała o Teda. Tak, słoneczko, zgubił się. Żył obok, ale zapomniał dać znać, pomyślała, uśmiechając się do dziewczynki, a później przenosząc wzrok na młodszego brata Williama. Zajęła się rozdzielaniem porcji, przysłuchując ich rozmowie, wymianie zdań. Nie powinna się angażować, wiedziała to dobrze, ale myśl, że Liddy i Billy tyle lat zmagali się z wizją ewentualnej śmierci brata — nie mogąc go pożegnać, pochować, pozwolić odejść we własnych sercach; wprawiała ją w gorączkę. Tyle lat pocieszała go, próbując go przekonać, że się znajdzie, aż w końcu sama przestała w to wierzyć. Czas nie był ich sprzymierzeńcem. Po latach nie odnajdywali się ludzie, którzy chcieli być odnalezieni. Nic nie działało na nią tak, jak jego przygnębienie. Jak jego smutek, a ten widziała w jego oczach zawsze gdy z zapałem opowiadała o własnych braciach. Jego byli nieobecni. Jeden fizycznie, drugi mentalnie. Zupełnie jakby był tylko on i Liddy. Nie zasłużyli na to. Nie zasłużyli na to, by pominięci w tak kluczowej w ich życiu sprawie. Posłała Williamowi uśmiech; wpierw nieco nieobecny, dopiero po chwili zyskujący na przytomności, kiedy ich wzrok się spotkał.
— Stwór z jeziora? — powtórzyła powoli po Williamie, wracając do irlandzkiej kuchni, w której aromat pieczonego królika w ziołach niósł się po całym domu. — Nie mówicie chyba poważnie — zaprzeczyła ze zdecydowaniem, przesuwając wzrokiem po każdym po kolei. Zgubiła się w rozmowie, pogrążona we własnych myślach.— Kąpałam się tam — poinformowała, machinalnie przenosząc wzrok na starszego Moore'a, który był przy tym obecny (i poniekąd, który sprowokował ją do tego czynu). — Przecież to traszki — mruknęła z oburzeniem, szukając w Willu potwierdzenia. — Mówiłeś, że to traszki. Nie ma żadnego stwora z jeziora. Nie straszcie dziecka — zaprotestowała oburzona, nie przyznając ani przed sobą ani nikim, że po plecach przebiegł jej zimny dreszcz na samą myśl o obecności dziwnych stworzeń w tym jeziorze. Amelia wyglądała na zachwyconą, ale nie zamierzała rezygnować z tej tarczy. — To są tylko taczki, nie żaden potwór — przypomniała dziewczynce z troskliwym uśmiechem. Billy kroił jej porcję na trójkąciki. Czy tego właśnie chciał? By tak to wyglądało? Oni
— To chyba żadna szczególna tajemnica. To po prostu danie serwowane z miłością — Zachowała teatralną powagę przy tym, zaciskając usta na moment, nie zamierzając zdradzić nic więcej. Jakby właśnie w tym tkwił sekret. Uniosła brew po krótkiej chwili, oczekując słów protestu lub śmiechu i otworzyła usta, by jej jeszcze odpowiedzieć, ale wtedy podłoga zaskrzypiała — dom, w którym mieszkała od kilku miesięcy stał się jej domem, a to oznaczało, że każdy zakamarek znała już jak własną kieszeń. Każdą deskę, którą szorowała na kolanach potrafiła wyliczyć po dźwięku i rozpoznać kto stawiał kroki. Te, które ją dobiegły, wydawały się znajome, ale nie pasujące do otoczenia. Obróciła głowę, opuszczając nieco kieliszek z zieloną wróżką. Jej wzrok zawisł na Theo. Dobrym, poczciwym Theo, który jak na zawołanie przybrał bezpieczną, obronną pozę mężczyzny wrednego i kąśliwego. Widziała to już po jego twarzy, gdy mijał ich bez słowa, kierując się w stronę najmłodszej Moorówny. Zamrugała, spoglądać na męża, na jego brudną koszulę, w mig łapiąc przytyk starszego brata. Dopiero teraz sobie o tym przypomniała, ale przecież to było nieważne. Zdrętwiała stała w miejscu, przy wolnym krześle, spoglądając na stół, na którym obiad przygotowany dla niewielkiej rodziny zaczął w zawrotnym tempie znikać. Co teraz miała zrobić? Nie była przygotowana na gości. Nie upiekła wystarczająco dużo mięsa na obiad, zieleniną nie nasyci trzech dorosłych mężczyzn. Uniosła brwi, patrząc po talerzach, przez chwilę myśląc tylko o totalnej, obiadowej katastrofie. Jak mogła nie pomyśleć o tym sama? Jak mogła do tego dopuścić? Otrząsnęła się, dopiero, gdy charakterystyczne głoski zatańczyły wokół postaci uzdrowiciela. Uniosła wzrok na Theo — oczy wielkie jak u płochliwej sarny. Co on wygadywał? Liddy —o d razu pomyślała o niej. Czy powinna ją zatrzymać? W wyobraźni widziała już zawód na jej młodej twarzy, pretensje, chęć ucieczki. Jaki o możliwe? Jak do tego doszło? To nie działo się naprawdę. Odstawiła kieliszek z zieloną wróżką na blat i przetarła dłonie o sukienkę. Znów zrobiło jej się gorąco, potrzebowała powietrza.
Odwróciła się ledwie uchwyciwszy spojrzenie Theo. Oczywiście, że jest pyszną, bo przyrządzone z miłością. Jego słaby, nieszczery uśmiech. Uśmiech parszywego drania. Chwyciła talerz z brzuchem królika i ruszyła wzdłuż stołu, mijając po drodze Teda. Pochyliwszy się nad ramieniem najstarszego Moora, postawiła przed nim talerz z królikiem.
— Mhm — odparła mu tylko, odsuwając się. Zignorował ją. Po wejściu uparcie zwrócił się do każdego, a ją zignorował jakby była powietrzem. Stała się członkiem tej rodziny, robiąc wszystko by wpasować się i dać to, co mogła, a potem przyszedł jeden taki egocentryczny drań i zrównał to z ziemia. Jakby nie było ważne. Jakby na nic nie znaczyła. Dobrze. Niech i tak będzie. Nie patrzyła więc na niego, gorączkowo poszukując w myślach przepisu, który mógłby ją teraz uratować. Nim doszła do szafki ze szkłem, w korytarzu rozbrzmiał wesoły głos. — Och, Steffen. Cześć — odparła słabo, odwracając się ku niemu i wachlując przez chwilę dłonią. Po kilku wdechach i wydechach pomyślała, że to cudowne, że rodzina była w komplecie. Szkoda, że była zupełnie nieprzygotowana. Mieli baraninę, ale piekła się długo. — Skąd, siadaj tu — wskazała swoje poprzednie miejsce. — Zawsze jesteś mile widziany, wiesz przecież. Zjedz z nami obiad. Jest królik i... i... i kasza. — Po czym odwróciła się, by podejść do okna i otworzyć je na oścież. Kilka oddechów. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Błądziła wzrokiem po okolicy, jakby podziwiała naturę wokół domu.
— Ted, tak — odpowiedziała, usłyszawszy słowa Steffena, a potem wywołanego uzdrowiciela. — To cudowne, że żyje, prawda? — spojrzała na Steffena z uśmiechem w końcu, nie wytrzymując. — Wszyscy się o niego martwili. No, może nie wszyscy. — Spojrzała na Teo z cierpkim, szybkim uśmiechem. Przepraszam, Billy. Przepraszam. Przepraszam — powtarzała w myślach, szukając wzroku Williama, do którego uśmiechnęła się ciepło i z czułością, ale jednocześnie z gasnącym przekonaniem. Czuła się bezsilna. Może ciasto marchewkowe? W końcu odepchnęła się od parapetu i ruszyła w stronę spiżarni. Powinna trzymać język za zębami. Powinna udawać, że wszystko było w porządku. Taka była jej rola dzisiaj. Podać im obiad, zapewnić, że będą nasyceni i napojeni. Nic więcej. Wróciła ze słoikiem pikli, który postawiła na stole, przed wolnym miejscem, które wskazała wcześniej Steffenowi. — Zaraz dogotuję ziemniaków, jedzcie. Jedzcie zanim wystygnie.— ponagliła ich z uśmiechem. — Mógłbyś? — zadbać o pełne szkło, kochanie — zwróciła się do męża, podsuwając mu oba kieliszki. Jeden dla Steffena drugi dla Teo, który w tym momencie przywłaszczył sobie całą butelkę. Odwróciła się zaraz potem, znów ruszając do spiżarni, z której w rękach przyniosła osiem marchewek. — Może zrobimy ognisko wieczorem? Przygotujemy baraninę, pośpiewamy piosenki, opowiemy sobie jakieś dowcipy....— zaproponowała, a z każdą kolejną sylabą jej głos cichł. — Będzie miło.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie będę kładł na twarz żadnej cebuli, miał zamiar wyburczeć, ale wiedział, że to tylko przeciągnęłoby krótką sprzeczkę o kolejne sekundy, a Hannah i tak postawiłaby na swoim – uśmiechnął się więc jedynie, w milczeniu udając, że zgadza się z ustaleniami żony i brata (w których został zupełnie pominięty), a po cichu licząc na to, że za parę dni temat paskudnych okładów się rozproszy i zostanie zapomniany. On też chciał zapomnieć: o tym, skąd się wzięły, i o tych przeklętych tygodniach, które nastąpiły później; o niczym nie marzył tak bardzo, jak o powrocie do normalności, a zapieranie się, że wszystko było w porządku, wydawało mu się najlepszą ku temu drogą.
Obserwowanie Teda i Amelki okazywało się być równie skuteczne; nawet nie zdawał sobie sprawy z uśmiechu, który samoistnie poderwał w górę jego kąciki ust, kiedy słuchał ożywionego głosu córki. Beztroskie przekomarzania o stworze z jeziora kojarzyły mu się z domem, prawdziwym, tym, który pamiętał z wczesnych wspomnień z dzieciństwa – a który od śmierci mamy właściwie nigdy później nie wydawał się pełny. Uczucie było ulotne, nie zapomniał o ludziach, którzy wciąż byli daleko: tęsknił za ojcem, niepokoił się o braci Hannah (a właściwie o nią samą, i o to, jak ich nieobecność na nią wpływała), ale ta krucha chwila wystarczyła, żeby za gardło ścisnęło go wzruszenie. – Oczywiście, że m-m-możemy go nazwać – wtrącił jeszcze przed Liddy, co nie było zaskoczeniem, bo zgodziłby się na niemal wszystko, o co poprosiłaby Amelia. – Macie jakieś p-p-pomysły, dziewczyny? – zapytał, nie wyobrażając sobie, by ktokolwiek inny mógł czynić honory nadania imienia stworzeniu – w końcu to jego córka jako pierwsza uwieczniła go na rysunku, a siostrze udało się go sfotografować.
Przeniósł niewinne spojrzenie na żonę. – Mówiłem ci p-p-przecież, że tam żyje coś wielkiego – usprawiedliwił się. Nie uwierzyła mu wtedy, być może dlatego, że on sam połowicznie traktował tajemniczego stwora jako coś, co istniało głównie w dziecięcej wyobraźni (choć od tego czasu raz czy dwa zdawało mu się, że dostrzegł migający tuż ponad powierzchnią ogon). – Ale nie martw się, obroniłbym nas przed nim. Tak samo, jak przed traszkami – dodał, na dłużej krzyżując z Hannah spojrzenie; w jego własnym tańczyły wesołe ogniki, a gdy wrócił wspomnieniami do tamtego wieczoru, od razu zrobiło mu się cieplej, a na powierzchnię niespodziewanie wypłynął obraz jego żony ubranej wyłącznie w przemoczoną halkę – który odepchnął od siebie równie niechętnie co stanowczo, zatrzymując ten nieprzystający rodzinnemu spotkaniu ciąg myślowy zanim zdążyłby za bardzo się rozpędzić.
Słysząc cichy toast powtórzony przez Liddy znów spojrzał na Hannah, ale tym razem w jego oczach kryło się coś zupełnie innego; wyciągnął rękę, żeby lekko uścisnąć jej palce, wiedząc doskonale, gdzie pobiegły jej myśli. Na cichutkie pytanie Amelki nie odpowiedział od razu, wahając się przez równą sekundę, ale ostatecznie również nachylił się w jej stronę, odzywając się łagodnie. – Tak, kochanie, brat Hani. Ale na p-p-pewno szybko się znajdzie i będziecie mogli się poznać – powiedział, posyłając córce ciepły uśmiech. Wierzył, że tak będzie, że gdyby Bena dopadli Rycerze Walpurgii, już by o tym usłyszeli. Musiało stać się coś innego, co – nie potrafił odgadnąć.
Drzwi wejściowe skrzypnęły jak na zawołanie, ale ciężkie kroki, które rozległy się w przedpokoju, nie należały bynajmniej do najstarszego Wrighta. Billy rozpoznał je od razu, bez trudu wychwytując sposób, w jaki jedna stopa uderzała o deski odrobinę głośniej niż druga, a na dźwięk głośnego komentarza na temat niedomkniętych drzwi (przecież nie musiał ich ryglować – ufał wszystkim, którym zdradził tajemnicę położenia domu, a silne zaklęcia uniemożliwiały jego odnalezienie pozostałym), wyprostował się bezwiednie. Barki mu zesztywniały, palce mocniej zacisnęły się na widelcu; miał wrażenie, że temperatura w kuchni spadła o dobrych parę stopni, mimo że na zewnątrz wciąż było ciepło i dopiero wieczór miał przynieść zbawienne ochłodzenie. Odłożył powoli sztućce na brzeg talerza, nagle zupełnie tracąc apetyt; zamiast tego podniósł swój kieliszek, żeby jednym haustem opróżnić resztę zielonej wróżki. Ostry, silnie ziołowy smak alkoholu od razu go otrzeźwił; w samą porę – odstawił szkło, przenosząc wzrok na starszego brata. Przez moment miał ochotę zaprotestować wyłącznie dlatego, że mógł, ale jedno spojrzenie na córkę sprawiło, że się opamiętał. – Oczywiście, że nie – odpowiedział, mrugając do małej. – Chętnie p-p-popatrzę, jak Amelka cię prześciga – dodał. Wyrzuty sumienia związane z cichym przytykiem w stronę niesprawnej nogi zakłuły go przez sekundę, rozproszone natychmiast złośliwą uwagą na temat poplamionej koszuli. Zacisnął zęby, zupełnie o tym zapomniał – a chociaż kąśliwy komentarz nie powinien dotknąć go specjalnie mocno, to z jakiegoś powodu poczuł się tak, jakby Theo kopnął go w prosto w przeponę. Odkąd zresztą pamiętał, liczył się z jego opinią za bardzo; kiedy byli dzieciakami, to jego pochwały na temat pierwszych kiepskich wyczynów na miotle miały dla niego największą wagę, a gdy Tiara Przydziału umieściła starszego brata w Gryffindorze, od razu wiedział, że on również musi się tam dostać. Przez długie lata Theo był dla niego niedoścignionym wzorem: silniejszym, wyższym, bardziej wygadanym, odważniejszym; w naturalny sposób to właśnie u niego szukał więc aprobaty, nawet jeżeli nie zdawał sobie z tego sprawy. Z tego samego powodu w pierwszej chwili niemal odrzucił propozycję dołączenia do pierwszego składu drużyny, podskórnie przeczuwając, jak zareaguje na ten brak lojalności jego brat – zanim jeszcze wyrzucił go ze szpitalnego pokoju, wykrzykując te wszystkie rzeczy, które Billy pomyślał sam o sobie. Dzisiaj, mimo świadomości, że to nie była jego wina, wciąż jeszcze nie by pewien, czy nie popełnił tamtego dnia błędu.
Cięta riposta, za pomocą której wprawnie odbiłby jego słowa, nie przyszła na czas (z całą pewnością miał wymyśleć ją później, kiedy nie mogąc zasnąć będzie w nieskończoność odgrywał różne scenariusze tej rozmowy we własnej głowie), Theo zdążył już przenieść uwagę na resztę rodzeństwa, zamilkł więc, jedynie nieświadomie przesuwając palcami po poplamionym materiale. Właściwie to postanowił w ogóle się więcej do niego nie odzywać, ale ta decyzja trwała krótko – bo w reakcji na jego kolejne pytanie poczuł, jak coś ciężkiego i lodowatego wpada mu do żołądka. Zmarszczył brwi, przenosząc wzrok z jednego brata na drugiego, dopiero teraz orientując się, że nie wydawali się zaskoczeni swoim widokiem. To nic nie oznacza, stwierdził natychmiast, Ted mógł przecież odezwać się do niego po ich spotkaniu i rozmowie w Borrowash; to nie byłoby dziwne, odnowienie kontaktu z resztą rodziny. – Uważasz, że to zabawne? – wyrzucił z siebie, to, że Liddy przez osiem lat nie wiedziała, czy jej brat żyje? Wrócił spojrzeniem do Theo, miał ochotę mu przywalić – ale wiedział, że całą wymianę zdań z pewnością śledzą czujne uszy Amelki. – Nie p-p-przejmuj się nim, Liddy – łagodniej zwrócił się do siostry, doskonale pamiętając jej gwałtowną reakcję – i zdając sobie sprawę, że mimo robienia dobrej miny do złej gry, nie mogła pozbyć się gromadzonych przez lata emocji tak szybko.
On swoje utrzymywał w ryzach z coraz większym trudem, zignorowanie Hannah prawie przelało czarę; spojrzał na nią przepraszająco, mając nadzieję, że nie wzięła tego do siebie. Należała do ich rodziny – i zależało mu, żeby czuła się jej częścią. Nagłe pojawienie się Steffena rozproszyło kołyszący się na języku komentarz, spojrzał z zaskoczeniem na kuzyna, po chwili uśmiechając się do niego szeroko; cieszył się na jego widok, to jemu zawdzięczał pozbycie się paskudnej klątwy. – Och? A co u cioci? – zagadnął. Hannah już zapewniła go, był u nich mile widziany, nie powtarzał się więc, podnosząc się jednak z miejsca. – Zaraz p-p-przyniosę jeszcze jedno – powiedział, szukając spojrzenia żony, przecież nie mogła stać. W szopie powinny być dwa dodatkowe krzesła, które niedawno naprawiał. – A Theo nie potrzebuje talerza, woli jeść ze stołu. Maniery i tak zostawił już za p-p-progiem – odpowiedział Tedowi. Nie czekał jednak, aż Hannah spiorunuje go spojrzeniem (a miał dziwne przeczucie, że tak właśnie się stanie), zamiast tego posłusznie wyciągając z szafki talerze i kieliszki.
Jej zdenerwowanie mu nie umknęło, spojrzał na nią z troską, kiedy otwierała okno, chwilę później wychwytując jej spojrzenie. Znał ją nie od dzisiaj, przez wiele lat była jego najbliższą przyjaciółką, a od miesięcy – żoną; znał jej charakterystyczne gesty, potrafił wychwycić słabnący głos – i widział, że coś było nie tak. Jej spokój zawsze mu się udzielał, ale nie tylko on; podejrzewał, co ją martwiło, a przyniesiony ze spiżarni słoik z piklami tylko te przypuszczenia potwierdził. Jego wnętrzności wykręciły się w nowej fali wyrzutów sumienia, to była jego wina; gdyby tylko list Teda nie wyleciał mu z głowy, oszczędziłby jej tej niespodzianki, ale problemy z pamięcią w ostatnich tygodniach nie po raz pierwszy dały mu się we znaki.
Postawił puste talerze na stole, a kieliszki – obok Theo i Steffena. – P-p-pomogę ci – powiedział, tym razem podążając za Hannah do spiżarni, kiedy ruszyła tam po raz drugi. To była wymówka, nie potrzebowała pomocy w przyniesieniu marchewek, ale gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem wzroku (i słuchu) pozostałych, położył delikatnie dłonie na jej ramionach. – Hanny – usiądź na chwilę, p-p-proszę – powiedział cicho, kierując te słowa wyłącznie do niej, nachylając się, żeby spojrzeć na nią z troską. I przeprosinami. – I zjedz coś. – Była na nogach od rana, musiała jeść – zwłaszcza, że nosiła pod sercem dziecko. – Wiem, że zawaliłem, ale ogarniemy to, d-d-dobra? Mogę polecieć szybko do Byrne’ów – zapewnił. Stary pasterz i jego córka mieli gospodarstwo, które pomagał im wyremontować, czasami kupował od nich jajka albo mięso z kurczaków – mógł tak zrobić i teraz, w piętnaście minut byłby z powrotem. – Wszystko będzie dobrze. Zaraz rzucę jęzlep na mojego brata – dodał, odrobinę licząc na to, że ją rozbawi. Uśmiechnął się, spojrzeniem starając się jej przekazać to, co naprawdę miał na myśli: że to przecież była drobnostka, najważniejsze, że byli tu razem.
Trochę starał się też przekonać o tym samego siebie, jeszcze nie do końca pewien, czy rodzinny kryzys (niemający nic wspólnego ze znikającym szybko królikiem) został naprawdę przynajmniej częściowo zażegnany. Może potrzebowali do tego więcej alkoholu – skinął głową Hannah w odpowiedzi na jej pytanie, sięgając po stojącą obok Theo butelkę, żeby nalać wszystkim (oczywiście za wyjątkiem Amelii) zielonej wróżki do kieliszków. – To wsp-p-paniały pomysł, będziemy mogli wszyscy zagrać w berka – poparł od razu słowa żony, odsuwając jej własne krzesło i kładąc dłoń na jej plecach, gestem prosząc ją, żeby usiadła. Sam stanął obok, biorąc do ręki kieliszek. – Korzystając z okazji, że po raz pierwszy sp-p-potykamy się razem – powiedział, unosząc lekko dłoń; Hannah wzniosła toast za spotkanie i zaginionych braci, on miał swój własny – chciałbym wznieść toast za zdrowie trzech najważniejszych kobiet w moim życiu. – Zerknął w stronę Liddy. – Mojej najmądrzejszej siostry. – Mądrzejszej niż cała trójka otaczających ją dziś braci. – Mojej najcudowniejszej córki. – Uśmiechnął się ciepło do Amelki, po czym przeniósł spojrzenie na Hannah. – I mojej p-p-pięknej żony, która z wciąż niezrozumiałego dla mnie powodu zgodziła się nią zostać – dokończył, zatrzymując na moment wzrok na ciepłych, czekoladowych tęczówkach. I za mamę, pomyślał; która na pewno od razu podpowiedziałaby mu, jak powinien pomóc Hannah – gdyby wciąż z nimi była.
Obserwowanie Teda i Amelki okazywało się być równie skuteczne; nawet nie zdawał sobie sprawy z uśmiechu, który samoistnie poderwał w górę jego kąciki ust, kiedy słuchał ożywionego głosu córki. Beztroskie przekomarzania o stworze z jeziora kojarzyły mu się z domem, prawdziwym, tym, który pamiętał z wczesnych wspomnień z dzieciństwa – a który od śmierci mamy właściwie nigdy później nie wydawał się pełny. Uczucie było ulotne, nie zapomniał o ludziach, którzy wciąż byli daleko: tęsknił za ojcem, niepokoił się o braci Hannah (a właściwie o nią samą, i o to, jak ich nieobecność na nią wpływała), ale ta krucha chwila wystarczyła, żeby za gardło ścisnęło go wzruszenie. – Oczywiście, że m-m-możemy go nazwać – wtrącił jeszcze przed Liddy, co nie było zaskoczeniem, bo zgodziłby się na niemal wszystko, o co poprosiłaby Amelia. – Macie jakieś p-p-pomysły, dziewczyny? – zapytał, nie wyobrażając sobie, by ktokolwiek inny mógł czynić honory nadania imienia stworzeniu – w końcu to jego córka jako pierwsza uwieczniła go na rysunku, a siostrze udało się go sfotografować.
Przeniósł niewinne spojrzenie na żonę. – Mówiłem ci p-p-przecież, że tam żyje coś wielkiego – usprawiedliwił się. Nie uwierzyła mu wtedy, być może dlatego, że on sam połowicznie traktował tajemniczego stwora jako coś, co istniało głównie w dziecięcej wyobraźni (choć od tego czasu raz czy dwa zdawało mu się, że dostrzegł migający tuż ponad powierzchnią ogon). – Ale nie martw się, obroniłbym nas przed nim. Tak samo, jak przed traszkami – dodał, na dłużej krzyżując z Hannah spojrzenie; w jego własnym tańczyły wesołe ogniki, a gdy wrócił wspomnieniami do tamtego wieczoru, od razu zrobiło mu się cieplej, a na powierzchnię niespodziewanie wypłynął obraz jego żony ubranej wyłącznie w przemoczoną halkę – który odepchnął od siebie równie niechętnie co stanowczo, zatrzymując ten nieprzystający rodzinnemu spotkaniu ciąg myślowy zanim zdążyłby za bardzo się rozpędzić.
Słysząc cichy toast powtórzony przez Liddy znów spojrzał na Hannah, ale tym razem w jego oczach kryło się coś zupełnie innego; wyciągnął rękę, żeby lekko uścisnąć jej palce, wiedząc doskonale, gdzie pobiegły jej myśli. Na cichutkie pytanie Amelki nie odpowiedział od razu, wahając się przez równą sekundę, ale ostatecznie również nachylił się w jej stronę, odzywając się łagodnie. – Tak, kochanie, brat Hani. Ale na p-p-pewno szybko się znajdzie i będziecie mogli się poznać – powiedział, posyłając córce ciepły uśmiech. Wierzył, że tak będzie, że gdyby Bena dopadli Rycerze Walpurgii, już by o tym usłyszeli. Musiało stać się coś innego, co – nie potrafił odgadnąć.
Drzwi wejściowe skrzypnęły jak na zawołanie, ale ciężkie kroki, które rozległy się w przedpokoju, nie należały bynajmniej do najstarszego Wrighta. Billy rozpoznał je od razu, bez trudu wychwytując sposób, w jaki jedna stopa uderzała o deski odrobinę głośniej niż druga, a na dźwięk głośnego komentarza na temat niedomkniętych drzwi (przecież nie musiał ich ryglować – ufał wszystkim, którym zdradził tajemnicę położenia domu, a silne zaklęcia uniemożliwiały jego odnalezienie pozostałym), wyprostował się bezwiednie. Barki mu zesztywniały, palce mocniej zacisnęły się na widelcu; miał wrażenie, że temperatura w kuchni spadła o dobrych parę stopni, mimo że na zewnątrz wciąż było ciepło i dopiero wieczór miał przynieść zbawienne ochłodzenie. Odłożył powoli sztućce na brzeg talerza, nagle zupełnie tracąc apetyt; zamiast tego podniósł swój kieliszek, żeby jednym haustem opróżnić resztę zielonej wróżki. Ostry, silnie ziołowy smak alkoholu od razu go otrzeźwił; w samą porę – odstawił szkło, przenosząc wzrok na starszego brata. Przez moment miał ochotę zaprotestować wyłącznie dlatego, że mógł, ale jedno spojrzenie na córkę sprawiło, że się opamiętał. – Oczywiście, że nie – odpowiedział, mrugając do małej. – Chętnie p-p-popatrzę, jak Amelka cię prześciga – dodał. Wyrzuty sumienia związane z cichym przytykiem w stronę niesprawnej nogi zakłuły go przez sekundę, rozproszone natychmiast złośliwą uwagą na temat poplamionej koszuli. Zacisnął zęby, zupełnie o tym zapomniał – a chociaż kąśliwy komentarz nie powinien dotknąć go specjalnie mocno, to z jakiegoś powodu poczuł się tak, jakby Theo kopnął go w prosto w przeponę. Odkąd zresztą pamiętał, liczył się z jego opinią za bardzo; kiedy byli dzieciakami, to jego pochwały na temat pierwszych kiepskich wyczynów na miotle miały dla niego największą wagę, a gdy Tiara Przydziału umieściła starszego brata w Gryffindorze, od razu wiedział, że on również musi się tam dostać. Przez długie lata Theo był dla niego niedoścignionym wzorem: silniejszym, wyższym, bardziej wygadanym, odważniejszym; w naturalny sposób to właśnie u niego szukał więc aprobaty, nawet jeżeli nie zdawał sobie z tego sprawy. Z tego samego powodu w pierwszej chwili niemal odrzucił propozycję dołączenia do pierwszego składu drużyny, podskórnie przeczuwając, jak zareaguje na ten brak lojalności jego brat – zanim jeszcze wyrzucił go ze szpitalnego pokoju, wykrzykując te wszystkie rzeczy, które Billy pomyślał sam o sobie. Dzisiaj, mimo świadomości, że to nie była jego wina, wciąż jeszcze nie by pewien, czy nie popełnił tamtego dnia błędu.
Cięta riposta, za pomocą której wprawnie odbiłby jego słowa, nie przyszła na czas (z całą pewnością miał wymyśleć ją później, kiedy nie mogąc zasnąć będzie w nieskończoność odgrywał różne scenariusze tej rozmowy we własnej głowie), Theo zdążył już przenieść uwagę na resztę rodzeństwa, zamilkł więc, jedynie nieświadomie przesuwając palcami po poplamionym materiale. Właściwie to postanowił w ogóle się więcej do niego nie odzywać, ale ta decyzja trwała krótko – bo w reakcji na jego kolejne pytanie poczuł, jak coś ciężkiego i lodowatego wpada mu do żołądka. Zmarszczył brwi, przenosząc wzrok z jednego brata na drugiego, dopiero teraz orientując się, że nie wydawali się zaskoczeni swoim widokiem. To nic nie oznacza, stwierdził natychmiast, Ted mógł przecież odezwać się do niego po ich spotkaniu i rozmowie w Borrowash; to nie byłoby dziwne, odnowienie kontaktu z resztą rodziny. – Uważasz, że to zabawne? – wyrzucił z siebie, to, że Liddy przez osiem lat nie wiedziała, czy jej brat żyje? Wrócił spojrzeniem do Theo, miał ochotę mu przywalić – ale wiedział, że całą wymianę zdań z pewnością śledzą czujne uszy Amelki. – Nie p-p-przejmuj się nim, Liddy – łagodniej zwrócił się do siostry, doskonale pamiętając jej gwałtowną reakcję – i zdając sobie sprawę, że mimo robienia dobrej miny do złej gry, nie mogła pozbyć się gromadzonych przez lata emocji tak szybko.
On swoje utrzymywał w ryzach z coraz większym trudem, zignorowanie Hannah prawie przelało czarę; spojrzał na nią przepraszająco, mając nadzieję, że nie wzięła tego do siebie. Należała do ich rodziny – i zależało mu, żeby czuła się jej częścią. Nagłe pojawienie się Steffena rozproszyło kołyszący się na języku komentarz, spojrzał z zaskoczeniem na kuzyna, po chwili uśmiechając się do niego szeroko; cieszył się na jego widok, to jemu zawdzięczał pozbycie się paskudnej klątwy. – Och? A co u cioci? – zagadnął. Hannah już zapewniła go, był u nich mile widziany, nie powtarzał się więc, podnosząc się jednak z miejsca. – Zaraz p-p-przyniosę jeszcze jedno – powiedział, szukając spojrzenia żony, przecież nie mogła stać. W szopie powinny być dwa dodatkowe krzesła, które niedawno naprawiał. – A Theo nie potrzebuje talerza, woli jeść ze stołu. Maniery i tak zostawił już za p-p-progiem – odpowiedział Tedowi. Nie czekał jednak, aż Hannah spiorunuje go spojrzeniem (a miał dziwne przeczucie, że tak właśnie się stanie), zamiast tego posłusznie wyciągając z szafki talerze i kieliszki.
Jej zdenerwowanie mu nie umknęło, spojrzał na nią z troską, kiedy otwierała okno, chwilę później wychwytując jej spojrzenie. Znał ją nie od dzisiaj, przez wiele lat była jego najbliższą przyjaciółką, a od miesięcy – żoną; znał jej charakterystyczne gesty, potrafił wychwycić słabnący głos – i widział, że coś było nie tak. Jej spokój zawsze mu się udzielał, ale nie tylko on; podejrzewał, co ją martwiło, a przyniesiony ze spiżarni słoik z piklami tylko te przypuszczenia potwierdził. Jego wnętrzności wykręciły się w nowej fali wyrzutów sumienia, to była jego wina; gdyby tylko list Teda nie wyleciał mu z głowy, oszczędziłby jej tej niespodzianki, ale problemy z pamięcią w ostatnich tygodniach nie po raz pierwszy dały mu się we znaki.
Postawił puste talerze na stole, a kieliszki – obok Theo i Steffena. – P-p-pomogę ci – powiedział, tym razem podążając za Hannah do spiżarni, kiedy ruszyła tam po raz drugi. To była wymówka, nie potrzebowała pomocy w przyniesieniu marchewek, ale gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem wzroku (i słuchu) pozostałych, położył delikatnie dłonie na jej ramionach. – Hanny – usiądź na chwilę, p-p-proszę – powiedział cicho, kierując te słowa wyłącznie do niej, nachylając się, żeby spojrzeć na nią z troską. I przeprosinami. – I zjedz coś. – Była na nogach od rana, musiała jeść – zwłaszcza, że nosiła pod sercem dziecko. – Wiem, że zawaliłem, ale ogarniemy to, d-d-dobra? Mogę polecieć szybko do Byrne’ów – zapewnił. Stary pasterz i jego córka mieli gospodarstwo, które pomagał im wyremontować, czasami kupował od nich jajka albo mięso z kurczaków – mógł tak zrobić i teraz, w piętnaście minut byłby z powrotem. – Wszystko będzie dobrze. Zaraz rzucę jęzlep na mojego brata – dodał, odrobinę licząc na to, że ją rozbawi. Uśmiechnął się, spojrzeniem starając się jej przekazać to, co naprawdę miał na myśli: że to przecież była drobnostka, najważniejsze, że byli tu razem.
Trochę starał się też przekonać o tym samego siebie, jeszcze nie do końca pewien, czy rodzinny kryzys (niemający nic wspólnego ze znikającym szybko królikiem) został naprawdę przynajmniej częściowo zażegnany. Może potrzebowali do tego więcej alkoholu – skinął głową Hannah w odpowiedzi na jej pytanie, sięgając po stojącą obok Theo butelkę, żeby nalać wszystkim (oczywiście za wyjątkiem Amelii) zielonej wróżki do kieliszków. – To wsp-p-paniały pomysł, będziemy mogli wszyscy zagrać w berka – poparł od razu słowa żony, odsuwając jej własne krzesło i kładąc dłoń na jej plecach, gestem prosząc ją, żeby usiadła. Sam stanął obok, biorąc do ręki kieliszek. – Korzystając z okazji, że po raz pierwszy sp-p-potykamy się razem – powiedział, unosząc lekko dłoń; Hannah wzniosła toast za spotkanie i zaginionych braci, on miał swój własny – chciałbym wznieść toast za zdrowie trzech najważniejszych kobiet w moim życiu. – Zerknął w stronę Liddy. – Mojej najmądrzejszej siostry. – Mądrzejszej niż cała trójka otaczających ją dziś braci. – Mojej najcudowniejszej córki. – Uśmiechnął się ciepło do Amelki, po czym przeniósł spojrzenie na Hannah. – I mojej p-p-pięknej żony, która z wciąż niezrozumiałego dla mnie powodu zgodziła się nią zostać – dokończył, zatrzymując na moment wzrok na ciepłych, czekoladowych tęczówkach. I za mamę, pomyślał; która na pewno od razu podpowiedziałaby mu, jak powinien pomóc Hannah – gdyby wciąż z nimi była.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przez chwilę było spokojnie i domowo. Gdyby nie obecność Teda przy stole było jak zwykle i Liddy starała się na tym skupiać. Na przekomarzaniu się Hani z Billem, na rozmowie z Amelką. A nazwanie stwora z jeziora faktycznie było dobrym tematem. Raczej bezpiecznym i dość istotnym, bo skoro był ich sąsiadem, to faktycznie przydałoby mu się krótsze imię.
- Jasne! Hm... Może Wodorost? Albo Jeziozwierz? - zaproponowała w zamyśleniu (Jeziozwierz, bo zwierz z jeziora, co nie?) - Albo Traszka - dodała zerkając z rozbawieniem na Hannę, która najwyraźniej nadal nie wierzyła w istnienie tego stworzenia. - A ty? Jakbyś go nazwała? - zagadnęła znów spoglądając pogodnie na bratanicę.
Uśmiechnęła się jeszcze szeroko na ten tajemniczy składnik pieczonego królika, który właśnie "zdradziła" jej Hania i... drgnęła, gdy niespodziewanie głośno zatrzasnęły się drzwi frontowe.
- Theo! - wyrwał jej się radosny okrzyk, kiedy już po chwili na progu pomieszczenia pojawił się nie kto inny, a jej trzeci brat. Na jego widok od razu poczuła nie tylko radość, ale też ulgę i jakiś wewnętrzny spokój. Skoro był z nimi Theo, to jakoś podświadomie wiedziała, że teraz już nic złego się nie stanie.
Najchętniej wstałaby od razu od stołu, doskoczyła do niego i schowała w jego ramionach jak gdyby znów była kilkulatką. Powstrzymała ją jednak obecność pozostałych braci. A właściwie głównie Teda. Zerknęła ukradkiem na najmłodszego z braci. Czy Theo będzie na niego wściekły tak jak ona? A może ucieszy się na jego widok? Od razu mu wybaczy? Czy zmusi Teda do jakichś wyjaśnień? Kogo jak kogo, ale Ted przecież nie będzie mógł zignorować najstarszego brata...
Zerkała raz na jednego, raz na drugiego, ale póki co Theo był zajęty Amelką i nic dziwnego, bo w końcu to było ich pierwsze spotkanie. Za to Teda pewnie jeszcze nie zauważył, a może nawet go nie rozpoznał...?
Uśmiechnęła się też mimowolnie na jego przytyk w stosunku do Billa, ale nie złośliwie, wręcz przeciwnie.
- To nie rynny, Billy był zajęty gaszeniem pożarów - odpowiedziała z wdzięcznością pobrzmiewającą w głosie i spoglądając na Billa, zanim ten zdążyłby cokolwiek powiedzieć. Gdyby nie on, byłoby znacznie gorzej - nie umiałaby chyba utrzymać tak długo emocji na wodzy i zapewne zrobiłaby albo powiedziałaby coś, czego potem mogłaby żałować. Billy gasił pożary i była mu za to wdzięczna.
I tylko spokój i jej pogodę ducha z przybycia Theo zaburzyło to, że... Theo rozpoznał Teda i, co gorsza, wcale nie wydał się zaskoczony jego obecnością. Ale może jej się tak tylko zdawało?
Jedna, niewielka zmarszczka pojawiła się między jej brwiami, nim Theo usiadł obok i zamknął ją w braterskim uścisku. Wtuliła się w niego mocno i schowała w jego ramionach tak jak tego wcześniej chciała i nawet na moment, na momencik zapomniała o tym, że nie wydał się zszokowany widokiem ich zaginionego dotąd brata. Też za nim tęskniła i też jej go brakowało i nawet otwierała już usta, żeby to powiedzieć, ale wtedy zadał pytanie, które zszokowało ją tak, jakby Theo dosłownie wymierzył jej policzek.
Zaraz... Co?
Gwałtownie się od niego odsunęła wpatrując się z zaskoczeniem i niezrozumieniem w Theo.
Czyli on też wcześniej wiedział? Przecież nie mogła się przesłyszeć dwukrotnie. Ale... przecież to niemożliwe...
Z wyrazem niezrozumienia na twarzy spojrzała na Billa, kiedy się do niej zwrócił. Chciał dobrze, ale... jak miała się nie przejmować? Byli jej braćmi! W dodatku do niedawna także ideałami w jej (najwyraźniej naiwnych) oczach. Do tej pory czuła się przy nich bezpiecznie i bezwarunkowo im ufała! Ufała jak nikomu innemu na świecie!
Pytanie o jej minę zabolało ją więc na kilku poziomach, choć wciąż nie do końca to do niej docierało.
Theo nie mógł wiedzieć. Nie mógł wiedzieć o Tedzie i jej nie powiedzieć. To było niemożliwe. Był jej bratem, przyjacielem, mentorem, powiernikiem i obrońcą. Mówili sobie o wszystkim, o rzeczach, o których niewiele innych osób słyszało. Doskonale też wiedział o wysyłanych przez nią listach do Teda, o tym jak tęskniła za bratem.
Konkluzja była jedna: gdyby dowiedział się wcześniej, że ich brat się odnalazł, to by jej powiedział. Nie było innej opcji. Nie mógłby czegoś takiego przed nią ukrywać. Nie Theo!
A Ted? - zasyczał w jej głowie kpiący głosik. Też był jej ukochanym bratem, a przecież zniknął bez słowa i bez słowa pojawił się nagle kilka lat później. Podejrzewała go o coś takiego? Może żaden z jej braci wcale nie był taki idealny jak sądziła?
A może to jej się tylko śniło? Merlinie, jakby chciała się zbudzić z tego koszmaru...!
Przez dłuższą chwilę słyszała tylko przyspieszone dudnienie własnego serca i szum w uszach, nic więcej. Ból z powodu kolejnej rozdartej skórki na palcu utwierdził ją, że to niestety nie był też sen. Pobladła wyraźnie, ale było widać, że wreszcie zaczęła wychodzić z szoku.
- Od... od kiedy wiesz? - odezwała się cicho z wahaniem, bo kompletnie zaschło jej w ustach. Na szczęście Theo siedział tuż obok niej, więc z pewnością usłyszał pytanie.
- Od kiedy wiesz... że wcale nie zaginął ani nie umarł? - powtórzyła śmiertelnie poważna wbijając w niego przenikliwe spojrzenie. I była tak na nim skupiona, że niemal umknęło jej pojawienie się w domu jeszcze jednej osoby - Steffena. Może to i dobrze, że przyszedł? Dzięki temu odwrócił od niej uwagę i miała więcej czasu, żeby przetrawić całą tą sytuację.
Bo może Theo dowiedział się o Tedzie niedawno? Spotkał go... kilka godzin wcześniej? Albo wczoraj, czy przedwczoraj? Może nie zdążył napisać do niej listu, może jego sowa nie doleciała do niej na czas...? Wciąż i wciąż próbowała to sobie jakoś tłumaczyć, ale zwątpienie drążyło jej coraz większą dziurę w sercu. Już przez jednego brata najwyraźniej była oszukana - Teddy się przed nią ukrywał, tak? Więc może Theo... może miał z nim kontakt dużo wcześniej, może się z nim widywał...? Może Ted nie odbierał listów tylko od niej? Tylko jej nie dał znać, żeby się o niego nie martwiła? Przecież dowiedziała się o nim jako ostatnia. Czemu? Czemu tylko ona była odsunięta od tej informacji? Czym sobie na to zasłużyła? Czemu? To jej wina? Zrobiła coś nie tak? I CZEMU, NA LITOŚĆ GODRYKA, W NAJLEPSZE SOBIE Z NIEJ ŻARTOWALI?!
Steffen coś mówił, chyba nawet się do niej zwrócił, ale zupełnie to zignorowała wciąż zanurzona we własnych myślach.
Zmarszczyła brwi. Czuła jak wzbiera w niej na nowo wściekłość i tym razem nie potrafiła się w żaden sposób uspokoić. I tak naprawdę to nie chciała. Już wystarczająco się namęczyła, żeby utrzymać tą głupią fasadę spokoju, udawać, że nic się nie stało. Ale z tym koniec. Najpierw Ted, a teraz Theo. Gorycz i rozczarowanie wzięły górę.
- Zdrajca! - niemal wypluła to słowo Theo prosto w twarz, nie zważając na obecność Steffena i jego szok z powodu obecności Teda.
- Ufałam ci! Jak mogłeś zatrzymać dla siebie informację, że Ted żyje? JAK?! - warknęła ostrzej. Znów przetoczyła coraz wścieklejszym spojrzeniem po twarzach braci.
- Przecież wiedziałeś... - urwała, bo broda jej niebezpiecznie zadrżała, a w kącikach oczu poczuła gromadzące się kretyńskie łzy. Znowu! Niech ich wszystkich szlag!
Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, że po prostu ją oszukali, a przynajmniej Theo i Ted. Potraktowali jak daleką krewną, której nie trzeba w nic wtajemniczać. No trudno, dowiedziała się, "przepraszam" i możemy się bawić dalej. Przecież nie była nikim ważnym, prawda? Mała, głupiutka, naiwna Liddy, można ją spokojnie pominąć, TAK?!
O takie rzeczy mogła posądzić każdego, naprawdę każdego, ale nie swoich ukochanych, idealnych braci o złotych sercach, których zawsze stawiała sobie za wzór do naśladowania. Oni przecież tacy nie byli. Nie okłamaliby jej tak, nie oszukiwaliby jej przez tyle lat!
A jednak.
- ...i jeszcze sobie z tego żartujesz?! - rzuciła z niedowierzaniem i bólem, naprawdę zraniona tym głupkowatym pytaniem. Theo zawsze był jej bezpieczną przystanią. Myślała, że mogła się mu zwierzać ze wszystkiego, również z takich dziecinnych słabości jak tęsknota za Tedem i mamą. Wiedział jak to przeżywała, więc jak mógł... jak mogło mu przejść przez myśl, że jej tym nie dotknie?
- A ty! - tym razem spojrzała Tedowi prosto w oczy. W jej wciąż gromadziły się łzy, ale obiecała sobie, że za nic nie pozwoli im spłynąć. Zamiast tego znów zacisnęła ręce w pięści.
Miała dość. Miała nie poruszać tego tematu przy stole, przy obiedzie, przy Amelce i Steffenie, ale miała już dość i wiedziała, że nie wytrzyma ani chwili dłużej z duszonymi w sobie uczuciami, goryczą i rozczarowaniem.
- Wiem, że masz to gdzieś, tak jak miałeś przez te wszystkie lata, ale skoro już się zjawiłeś bez słowa wyjaśnienia dlaczego tak właściwie zniknąłeś z mojego życia, to ja ci coś powiem - wyrzuciła z siebie z naciskiem, ani na chwilę nie odwracając od niego wzroku - Byłam zrozpaczoną, przestraszoną siksą, kiedy zniknąłeś bez słowa. Ci dwaj i tata miesiącami mnie uspokajali, mówiąc, że wrócisz. Pisałam do ciebie i słałam te durne sowy raz za razem przez kilka lat w nadziei, że dasz znak życia. Nie wiedziałam co się z tobą dzieje, czy żyjesz, czy ktoś cię nie ukatrupił pod jakimś mostem, czy po prostu miałeś nas dość! Przerażała mnie myśl, że nie żyjesz, że gdzieś umarłeś. Sam. Że nie wiemy nawet gdzie jest twój grób i że zapewne nigdy się tego nie dowiemy - mówiła coraz szybciej i szybciej, aż przerwała, żeby podnieść głos:
- JAK MOGŁAM BYĆ TAKA GŁUPIA?! Bo nagle pojawiasz się jak gdyby nigdy nic, bez choćby najżałośniejszego wyjaśnienia i żartujecie sobie z Theo, jakby to był dowcip dekady! Kim wy w ogóle jesteście?! Bo na pewno nie moimi braćmi! - bardzo starała się nie krzyczeć, ale wyrzuciła to z siebie wzburzona, dysząc jakby przebiegła maraton i cała się trzęsąc z emocji.
Całą sobą wiedziała, że takie rzeczy powinna zatrzymać dla siebie, bo wychodziła po prostu na żałosnego słabeusza, histeryczkę, która przejmuje się jakimiś pierdołami i robi aferę z niczego. Tylko, że to nie była żadna pierdoła. To była niemal połowa jej życia, to były przepłakane noce, budzące ją koszmary, to była latami, powoli gasnąca dziecięca nadzieja na powrót brata, zanim zniknęła doszczętnie. To była żałoba. To było budowanie się od nowa. To było poczucie bezpieczeństwa przy Billu i Theo. I jeśli dla nich, dla jej braci, to były pierdoły i tematy do żartów, to najwyraźniej zupełnie ich nie znała. I najwyraźniej oni kompletnie nie znali jej.
I może teraz, po tym wybuchu, przestanie być w ich oczach twardą, odważną, niezłomną siostrą, na którą zawsze próbowała się kreować... ale trudno, bo i oni właśnie przestali być jej wzorami i ideałami bez skazy. Teraz w końcu to zauważyła.
Bez słowa, jednym szybkim ruchem odsunęła od siebie swój talerz i wstała z szurnięciem krzesła. Dopiero napoczęła swoją porcję, więc wciąż była prawie cała.
- Przepraszam, jest przepyszne - spojrzała na Hanię, bo to do niej się teraz zwracała na braci nawet nie patrząc - ale nie przełknę ani kęsa więcej.
Miała nadzieję, że Hannah to zrozumie i że nie będzie jej przykro, że Liddy oddała swoją porcję. Zresztą... Liddy wiedziała, że więcej królika i tak nie było. Nie upieczonego w każdym razie, a skoro Theo również przyszedł na obiad, to mimo bycia zdradziecką szują, będzie miał co jeść bez konieczności dodatkowego gotowania. Mniej kłopotu dla Hani.
Kątem oka dostrzegła jeszcze pewnie przestraszoną jej wybuchem Amy. Przepraszam, chciała powiedzieć, ale nie przeszło jej przez gardło, bo w jednej chwili poczuła wyrzuty sumienia, że jej bratanica widziała ją w takim stanie i to wszystko usłyszała.
Nie czekając więc już na nic, odwróciła się gwałtownie i ruszyła do wyjścia. Przy okazji, mijając Steffena, lekko szarpnęła go za rękaw.
- Jak coś ode mnie chcesz, to chodź, bo wychodzę - poinformowała go sucho. On też widział ją w tym żałosnym stanie i usłyszał to wszystko. Od teraz inaczej będzie na nią patrzył? Powie chłopakom, że zachowała się jak rozhisteryzowana małolata? Nie chciała o tym myśleć i nie czekała na jego odpowiedź przechodząc od razu do przedpokoju, gdzie jednym ruchem zgarnęła swoje buty. Szczerze mówiąc, nie obchodziło ją czy kuzyn wolał z nimi zostać czy iść z nią. Jeśli to pierwsze - to w porządku. Może razem z nimi się z niej pośmieje. "Haha, dziecinna Lidka", "patrz jak się zezłościła", "to tylko żarty, Liddy, no, chodź, nie dąsaj się", "widzieliście jej minę?", "chyba nie będzie beczeć?" - wyobraźnia podsuwała jej coraz więcej docinek pod jej własnym adresem, więc czym prędzej wyszła na zewnątrz i dopiero tam, choć równie sprawnie, nałożyła buty. Najpierw szybkim krokiem ruszyła ścieżką nad jezioro, a potem puściła się nią biegiem, kiedy wstrzymywane do tej pory łzy jednak popłynęły po jej policzkach.
Przeklęci zdrajcy.
- Jasne! Hm... Może Wodorost? Albo Jeziozwierz? - zaproponowała w zamyśleniu (Jeziozwierz, bo zwierz z jeziora, co nie?) - Albo Traszka - dodała zerkając z rozbawieniem na Hannę, która najwyraźniej nadal nie wierzyła w istnienie tego stworzenia. - A ty? Jakbyś go nazwała? - zagadnęła znów spoglądając pogodnie na bratanicę.
Uśmiechnęła się jeszcze szeroko na ten tajemniczy składnik pieczonego królika, który właśnie "zdradziła" jej Hania i... drgnęła, gdy niespodziewanie głośno zatrzasnęły się drzwi frontowe.
- Theo! - wyrwał jej się radosny okrzyk, kiedy już po chwili na progu pomieszczenia pojawił się nie kto inny, a jej trzeci brat. Na jego widok od razu poczuła nie tylko radość, ale też ulgę i jakiś wewnętrzny spokój. Skoro był z nimi Theo, to jakoś podświadomie wiedziała, że teraz już nic złego się nie stanie.
Najchętniej wstałaby od razu od stołu, doskoczyła do niego i schowała w jego ramionach jak gdyby znów była kilkulatką. Powstrzymała ją jednak obecność pozostałych braci. A właściwie głównie Teda. Zerknęła ukradkiem na najmłodszego z braci. Czy Theo będzie na niego wściekły tak jak ona? A może ucieszy się na jego widok? Od razu mu wybaczy? Czy zmusi Teda do jakichś wyjaśnień? Kogo jak kogo, ale Ted przecież nie będzie mógł zignorować najstarszego brata...
Zerkała raz na jednego, raz na drugiego, ale póki co Theo był zajęty Amelką i nic dziwnego, bo w końcu to było ich pierwsze spotkanie. Za to Teda pewnie jeszcze nie zauważył, a może nawet go nie rozpoznał...?
Uśmiechnęła się też mimowolnie na jego przytyk w stosunku do Billa, ale nie złośliwie, wręcz przeciwnie.
- To nie rynny, Billy był zajęty gaszeniem pożarów - odpowiedziała z wdzięcznością pobrzmiewającą w głosie i spoglądając na Billa, zanim ten zdążyłby cokolwiek powiedzieć. Gdyby nie on, byłoby znacznie gorzej - nie umiałaby chyba utrzymać tak długo emocji na wodzy i zapewne zrobiłaby albo powiedziałaby coś, czego potem mogłaby żałować. Billy gasił pożary i była mu za to wdzięczna.
I tylko spokój i jej pogodę ducha z przybycia Theo zaburzyło to, że... Theo rozpoznał Teda i, co gorsza, wcale nie wydał się zaskoczony jego obecnością. Ale może jej się tak tylko zdawało?
Jedna, niewielka zmarszczka pojawiła się między jej brwiami, nim Theo usiadł obok i zamknął ją w braterskim uścisku. Wtuliła się w niego mocno i schowała w jego ramionach tak jak tego wcześniej chciała i nawet na moment, na momencik zapomniała o tym, że nie wydał się zszokowany widokiem ich zaginionego dotąd brata. Też za nim tęskniła i też jej go brakowało i nawet otwierała już usta, żeby to powiedzieć, ale wtedy zadał pytanie, które zszokowało ją tak, jakby Theo dosłownie wymierzył jej policzek.
Zaraz... Co?
Gwałtownie się od niego odsunęła wpatrując się z zaskoczeniem i niezrozumieniem w Theo.
Czyli on też wcześniej wiedział? Przecież nie mogła się przesłyszeć dwukrotnie. Ale... przecież to niemożliwe...
Z wyrazem niezrozumienia na twarzy spojrzała na Billa, kiedy się do niej zwrócił. Chciał dobrze, ale... jak miała się nie przejmować? Byli jej braćmi! W dodatku do niedawna także ideałami w jej (najwyraźniej naiwnych) oczach. Do tej pory czuła się przy nich bezpiecznie i bezwarunkowo im ufała! Ufała jak nikomu innemu na świecie!
Pytanie o jej minę zabolało ją więc na kilku poziomach, choć wciąż nie do końca to do niej docierało.
Theo nie mógł wiedzieć. Nie mógł wiedzieć o Tedzie i jej nie powiedzieć. To było niemożliwe. Był jej bratem, przyjacielem, mentorem, powiernikiem i obrońcą. Mówili sobie o wszystkim, o rzeczach, o których niewiele innych osób słyszało. Doskonale też wiedział o wysyłanych przez nią listach do Teda, o tym jak tęskniła za bratem.
Konkluzja była jedna: gdyby dowiedział się wcześniej, że ich brat się odnalazł, to by jej powiedział. Nie było innej opcji. Nie mógłby czegoś takiego przed nią ukrywać. Nie Theo!
A Ted? - zasyczał w jej głowie kpiący głosik. Też był jej ukochanym bratem, a przecież zniknął bez słowa i bez słowa pojawił się nagle kilka lat później. Podejrzewała go o coś takiego? Może żaden z jej braci wcale nie był taki idealny jak sądziła?
A może to jej się tylko śniło? Merlinie, jakby chciała się zbudzić z tego koszmaru...!
Przez dłuższą chwilę słyszała tylko przyspieszone dudnienie własnego serca i szum w uszach, nic więcej. Ból z powodu kolejnej rozdartej skórki na palcu utwierdził ją, że to niestety nie był też sen. Pobladła wyraźnie, ale było widać, że wreszcie zaczęła wychodzić z szoku.
- Od... od kiedy wiesz? - odezwała się cicho z wahaniem, bo kompletnie zaschło jej w ustach. Na szczęście Theo siedział tuż obok niej, więc z pewnością usłyszał pytanie.
- Od kiedy wiesz... że wcale nie zaginął ani nie umarł? - powtórzyła śmiertelnie poważna wbijając w niego przenikliwe spojrzenie. I była tak na nim skupiona, że niemal umknęło jej pojawienie się w domu jeszcze jednej osoby - Steffena. Może to i dobrze, że przyszedł? Dzięki temu odwrócił od niej uwagę i miała więcej czasu, żeby przetrawić całą tą sytuację.
Bo może Theo dowiedział się o Tedzie niedawno? Spotkał go... kilka godzin wcześniej? Albo wczoraj, czy przedwczoraj? Może nie zdążył napisać do niej listu, może jego sowa nie doleciała do niej na czas...? Wciąż i wciąż próbowała to sobie jakoś tłumaczyć, ale zwątpienie drążyło jej coraz większą dziurę w sercu. Już przez jednego brata najwyraźniej była oszukana - Teddy się przed nią ukrywał, tak? Więc może Theo... może miał z nim kontakt dużo wcześniej, może się z nim widywał...? Może Ted nie odbierał listów tylko od niej? Tylko jej nie dał znać, żeby się o niego nie martwiła? Przecież dowiedziała się o nim jako ostatnia. Czemu? Czemu tylko ona była odsunięta od tej informacji? Czym sobie na to zasłużyła? Czemu? To jej wina? Zrobiła coś nie tak? I CZEMU, NA LITOŚĆ GODRYKA, W NAJLEPSZE SOBIE Z NIEJ ŻARTOWALI?!
Steffen coś mówił, chyba nawet się do niej zwrócił, ale zupełnie to zignorowała wciąż zanurzona we własnych myślach.
Zmarszczyła brwi. Czuła jak wzbiera w niej na nowo wściekłość i tym razem nie potrafiła się w żaden sposób uspokoić. I tak naprawdę to nie chciała. Już wystarczająco się namęczyła, żeby utrzymać tą głupią fasadę spokoju, udawać, że nic się nie stało. Ale z tym koniec. Najpierw Ted, a teraz Theo. Gorycz i rozczarowanie wzięły górę.
- Zdrajca! - niemal wypluła to słowo Theo prosto w twarz, nie zważając na obecność Steffena i jego szok z powodu obecności Teda.
- Ufałam ci! Jak mogłeś zatrzymać dla siebie informację, że Ted żyje? JAK?! - warknęła ostrzej. Znów przetoczyła coraz wścieklejszym spojrzeniem po twarzach braci.
- Przecież wiedziałeś... - urwała, bo broda jej niebezpiecznie zadrżała, a w kącikach oczu poczuła gromadzące się kretyńskie łzy. Znowu! Niech ich wszystkich szlag!
Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, że po prostu ją oszukali, a przynajmniej Theo i Ted. Potraktowali jak daleką krewną, której nie trzeba w nic wtajemniczać. No trudno, dowiedziała się, "przepraszam" i możemy się bawić dalej. Przecież nie była nikim ważnym, prawda? Mała, głupiutka, naiwna Liddy, można ją spokojnie pominąć, TAK?!
O takie rzeczy mogła posądzić każdego, naprawdę każdego, ale nie swoich ukochanych, idealnych braci o złotych sercach, których zawsze stawiała sobie za wzór do naśladowania. Oni przecież tacy nie byli. Nie okłamaliby jej tak, nie oszukiwaliby jej przez tyle lat!
A jednak.
- ...i jeszcze sobie z tego żartujesz?! - rzuciła z niedowierzaniem i bólem, naprawdę zraniona tym głupkowatym pytaniem. Theo zawsze był jej bezpieczną przystanią. Myślała, że mogła się mu zwierzać ze wszystkiego, również z takich dziecinnych słabości jak tęsknota za Tedem i mamą. Wiedział jak to przeżywała, więc jak mógł... jak mogło mu przejść przez myśl, że jej tym nie dotknie?
- A ty! - tym razem spojrzała Tedowi prosto w oczy. W jej wciąż gromadziły się łzy, ale obiecała sobie, że za nic nie pozwoli im spłynąć. Zamiast tego znów zacisnęła ręce w pięści.
Miała dość. Miała nie poruszać tego tematu przy stole, przy obiedzie, przy Amelce i Steffenie, ale miała już dość i wiedziała, że nie wytrzyma ani chwili dłużej z duszonymi w sobie uczuciami, goryczą i rozczarowaniem.
- Wiem, że masz to gdzieś, tak jak miałeś przez te wszystkie lata, ale skoro już się zjawiłeś bez słowa wyjaśnienia dlaczego tak właściwie zniknąłeś z mojego życia, to ja ci coś powiem - wyrzuciła z siebie z naciskiem, ani na chwilę nie odwracając od niego wzroku - Byłam zrozpaczoną, przestraszoną siksą, kiedy zniknąłeś bez słowa. Ci dwaj i tata miesiącami mnie uspokajali, mówiąc, że wrócisz. Pisałam do ciebie i słałam te durne sowy raz za razem przez kilka lat w nadziei, że dasz znak życia. Nie wiedziałam co się z tobą dzieje, czy żyjesz, czy ktoś cię nie ukatrupił pod jakimś mostem, czy po prostu miałeś nas dość! Przerażała mnie myśl, że nie żyjesz, że gdzieś umarłeś. Sam. Że nie wiemy nawet gdzie jest twój grób i że zapewne nigdy się tego nie dowiemy - mówiła coraz szybciej i szybciej, aż przerwała, żeby podnieść głos:
- JAK MOGŁAM BYĆ TAKA GŁUPIA?! Bo nagle pojawiasz się jak gdyby nigdy nic, bez choćby najżałośniejszego wyjaśnienia i żartujecie sobie z Theo, jakby to był dowcip dekady! Kim wy w ogóle jesteście?! Bo na pewno nie moimi braćmi! - bardzo starała się nie krzyczeć, ale wyrzuciła to z siebie wzburzona, dysząc jakby przebiegła maraton i cała się trzęsąc z emocji.
Całą sobą wiedziała, że takie rzeczy powinna zatrzymać dla siebie, bo wychodziła po prostu na żałosnego słabeusza, histeryczkę, która przejmuje się jakimiś pierdołami i robi aferę z niczego. Tylko, że to nie była żadna pierdoła. To była niemal połowa jej życia, to były przepłakane noce, budzące ją koszmary, to była latami, powoli gasnąca dziecięca nadzieja na powrót brata, zanim zniknęła doszczętnie. To była żałoba. To było budowanie się od nowa. To było poczucie bezpieczeństwa przy Billu i Theo. I jeśli dla nich, dla jej braci, to były pierdoły i tematy do żartów, to najwyraźniej zupełnie ich nie znała. I najwyraźniej oni kompletnie nie znali jej.
I może teraz, po tym wybuchu, przestanie być w ich oczach twardą, odważną, niezłomną siostrą, na którą zawsze próbowała się kreować... ale trudno, bo i oni właśnie przestali być jej wzorami i ideałami bez skazy. Teraz w końcu to zauważyła.
Bez słowa, jednym szybkim ruchem odsunęła od siebie swój talerz i wstała z szurnięciem krzesła. Dopiero napoczęła swoją porcję, więc wciąż była prawie cała.
- Przepraszam, jest przepyszne - spojrzała na Hanię, bo to do niej się teraz zwracała na braci nawet nie patrząc - ale nie przełknę ani kęsa więcej.
Miała nadzieję, że Hannah to zrozumie i że nie będzie jej przykro, że Liddy oddała swoją porcję. Zresztą... Liddy wiedziała, że więcej królika i tak nie było. Nie upieczonego w każdym razie, a skoro Theo również przyszedł na obiad, to mimo bycia zdradziecką szują, będzie miał co jeść bez konieczności dodatkowego gotowania. Mniej kłopotu dla Hani.
Kątem oka dostrzegła jeszcze pewnie przestraszoną jej wybuchem Amy. Przepraszam, chciała powiedzieć, ale nie przeszło jej przez gardło, bo w jednej chwili poczuła wyrzuty sumienia, że jej bratanica widziała ją w takim stanie i to wszystko usłyszała.
Nie czekając więc już na nic, odwróciła się gwałtownie i ruszyła do wyjścia. Przy okazji, mijając Steffena, lekko szarpnęła go za rękaw.
- Jak coś ode mnie chcesz, to chodź, bo wychodzę - poinformowała go sucho. On też widział ją w tym żałosnym stanie i usłyszał to wszystko. Od teraz inaczej będzie na nią patrzył? Powie chłopakom, że zachowała się jak rozhisteryzowana małolata? Nie chciała o tym myśleć i nie czekała na jego odpowiedź przechodząc od razu do przedpokoju, gdzie jednym ruchem zgarnęła swoje buty. Szczerze mówiąc, nie obchodziło ją czy kuzyn wolał z nimi zostać czy iść z nią. Jeśli to pierwsze - to w porządku. Może razem z nimi się z niej pośmieje. "Haha, dziecinna Lidka", "patrz jak się zezłościła", "to tylko żarty, Liddy, no, chodź, nie dąsaj się", "widzieliście jej minę?", "chyba nie będzie beczeć?" - wyobraźnia podsuwała jej coraz więcej docinek pod jej własnym adresem, więc czym prędzej wyszła na zewnątrz i dopiero tam, choć równie sprawnie, nałożyła buty. Najpierw szybkim krokiem ruszyła ścieżką nad jezioro, a potem puściła się nią biegiem, kiedy wstrzymywane do tej pory łzy jednak popłynęły po jej policzkach.
Przeklęci zdrajcy.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Tak, bardzo. Chyba zjadł za dużo sałaty - powiedziała naprawdę zatroskana, ale obdarowała Teda niewinnie szczęśliwym uśmiechem. Takim nieskażonym osądem. Cieszyła się, że wujek się odnalazł. Ciekawe czy też będzie opowiadał historie swoich pacjentów, jak robiła to mama, gdy wracała do domu każdego wieczora po dyżurze albo z samego rana, gdy wspólnie jadły śniadania. Wtedy przy stole było znacznie mniej osób. Teraz? Było wesoło i gwarno, co mimo wrodzonej nieśmiałości Amelii sprawiało, że na dziecięcej twarzy utrzymywał się uśmiech. Szczególnie, że jej obecność nie zgubiła się przy stole, a dyskusja na temat imienia stwora z jeziora naprawdę jej się spodobała. Dźwięczny śmiech, przypominający brzdęk tuzina małych dzwoneczków rozniósł się po pomieszczeniu, gdy Liddy zaproponowała Jeziozwierza. - Traszka! Hannah mówi, że są tam traszki, to on pewnie jest duuuuużą traszką - zachichotała, przenosząc na chwilę jasne spojrzenie w stronę Hannah, uśmiech nie schodził z ust dziewczynki, a oczy skrzyły się rozbawieniem. Bo to przecież troszkę zabawne, że ona, taka mała Amelka nie bała się stworzenia z jeziora, a Hannah chyba nie była zadowolona z jego bliskiej obecności. - Ja się nie boję, Traszka jest przyjazny. To potwory spod łóżka są paskudne - bo tak, wbrew twierdzeniom taty raz na jakiś czas jakiś cienisty potwór krył się pod jej łóżkiem, strasząc ją i przysyłając okropne koszmary, bo po których nawet bała się wyjść z łóżka, bo co jak postawi stopę na podłodze i wciągnie ją pod łóżko?
Wyraźne zmartwienie wstąpiło w oczy dziewczynki, gdy tata powiedział, że chociaż wujek Ted się znalazł to Hannah nadal szukała swojego brata. Poczuła dojmującą potrzebę poszukania jej brata! Przecież była dla niej taka dobra, nie odprawiała jej z kwitkiem, pięknie czesała jej włosy w warkocze i nie krzyczała, kiedy przychodził ten głupi potwór z koszmarów, a ona bała spać się sama. Powinna mieć swojego brata przy sobie. Amelia była jednak mądrą dziewczynką i wiedziała, że była za mała, żeby wyruszyć na poszukiwania. - Znajdziesz go, tatusiu? - spytała, a nadzieja rozświetliła, bo przecież w oczach siedmiolatki Billy był bohaterem. Chociaż szybko pożałowała tej propozycji, kiedy spojrzenie prześlizgnęło się po twarzy taty, na chwilę zatrzymując się na widocznych bliznach. Zacisnęła usta w wąską linię i już bardziej milcząca zwróciła się w stronę swojego talerza, skupiając swoją uwagę na talerzu.
I właściwie nic nie przerywało jej posiłku, dopóki trzaśniecie drzwiami nie rozbiegło się po całym domu, a przez jej drobne ciałko nie przeszedł dreszcz. Aż podskoczyła na swoim krześle! Do środka wszedł wysoki nieznajomy, który od razu skojarzył się Amelii z niedźwiedziem. Był tak duży i silny, jak prawdziwy niedźwiedź z lasu. Duża para oczu uważnie śledziła posiadacza tubalnego głosu, ale ten jakby złagodniał, kiedy podszedł do niej. Kontrolne spojrzenie powędrowało w stronę Billy'ego, ale tata nie poderwał się, aby wyprowadzić tego pana z kuchni, więc Amelia posłusznie wyciągnęła rączkę w jego kierunku. Zachichotała mimowolnie. - Dzień dobry - przywitała się grzecznie. Podniosła trochę ramionka, jakby chciała się schować, ale oczy się rozświetliły się na propozycję zabawy - niezwykle łatwo było kupić sympatię dziecka. - Nie ma tata nic przeciwko? - pytanie zostało skierowane do taty, który jednak nie wyrażał sprzeciwów. Ponownie zachichotała, gdy ojciec mrugnął do niej porozumiewawczo. Z trudem powstrzymała chęć klaśniecia w dłonie. - A wujek Teddy, zostanie wujek się pobawić? - zwróciła się w stronę pierwszego z nowych wujków, którego dzisiaj poznała. Przecież należało wykorzystać obecność odnalezionych wujków, póki byli, prawda? Na co dzień dorośli nie mieli czasu się bawić i nie miała nikomu tego za złe.
Talerz był już prawie pusty, Amelia przyglądała się znad niego wszystkim dorosłym, nie do końca rozumiejąc dlaczego wszyscy są źli. Nawet tata, a tata rzadko bywał zły. Zmarszczyła delikatnie brwi, ale wiedziała, że w sprawy dorosłych nie należało się mieszać, dlatego napełniła usta jedzeniem. Poza tym pojawiło się rozproszenie w postaci Steffena! - Wujek Steff! - ucieszyła się szeroko. Prędko zsunęła się z krzesła i podbiegła do niego, przytulając się bez zapowiedzi. Bardzo lubiła wujka, chyba trochę chętniej bawił się z nią niż inni dorośli. Miał zawsze takie śmieszne pomysły, jak ciocia Liddy. Szybko wypuściła mężczyznę z uścisku i wróciła na swoje miejsce zanim ktoś jeszcze skarciłby ją za odejście od stołu. Nie, żeby zdarzało się to bardzo często.
Rumieniec wykwitł na twarzy dziewczynki, kiedy tata wzniósł za nie toast. Za nią. Uśmiechnęła się bardzo szeroko, dumnie wypinając pierś. I zapewne dziewczynka pozostałaby w dobrym nastroju (w końcu wszyscy mieli zostać na berka), ale wtedy coś dziwnego stało się z ciocią Liddy. Zaczęła krzyczeć. Amelia przyzwyczaiła się już do tego, że nie do końca rozumiała co działo się w świecie dorosłych. Ale nie umiała zrozumieć dlaczego ciocia się tak gniewała. Ona sama by była prze szczęśliwa, gdyby mamusia jednak wróciła.
Ukatrupił. Nie żyjesz. Umarłeś. Grób.
Krzyk i negatywne emocje, wyrzucanie z siebie słów, których Amelia nie lubiła słuchać sprawiły, że chwilowo zastygła, wpatrując się w Liddy z szeroko otworzonymi oczami, które zaczęły się szklić łzami, podobnie jak te należące do ciotki. Sama nie do końca rozumiała też dlaczego zrobiło jej się tak smutno, ale nie czuła się bezpiecznie. Ba, poczuła się nawet przytłoczona tym wszystkim, jeszcze przed chwilą przecież mieli się śmiać i bawić w berka! Zacisnęła usta w wąską linię i zsunęła się ponownie z krzesła, nie zwracając na to, co robił Billy wcisnęła się w jego bok, zaciskając palce mocno na materiale jego koszuli. Liddy była zła, dodatkowo Amelka pomyślała o mamusi, która już nie wróci, nieważne ile listów by nie napisała, ile by nie czekała. Zerknęła jeszcze jak Liddy wychodziła z kuchni. Jeszcze nie była gotowa, żeby wybiec za ciocią i razem z Panem Królikowskim ją pocieszyć. Przestraszyła się, najzwyczajniej w świecie się przestraszyła.
Wyraźne zmartwienie wstąpiło w oczy dziewczynki, gdy tata powiedział, że chociaż wujek Ted się znalazł to Hannah nadal szukała swojego brata. Poczuła dojmującą potrzebę poszukania jej brata! Przecież była dla niej taka dobra, nie odprawiała jej z kwitkiem, pięknie czesała jej włosy w warkocze i nie krzyczała, kiedy przychodził ten głupi potwór z koszmarów, a ona bała spać się sama. Powinna mieć swojego brata przy sobie. Amelia była jednak mądrą dziewczynką i wiedziała, że była za mała, żeby wyruszyć na poszukiwania. - Znajdziesz go, tatusiu? - spytała, a nadzieja rozświetliła, bo przecież w oczach siedmiolatki Billy był bohaterem. Chociaż szybko pożałowała tej propozycji, kiedy spojrzenie prześlizgnęło się po twarzy taty, na chwilę zatrzymując się na widocznych bliznach. Zacisnęła usta w wąską linię i już bardziej milcząca zwróciła się w stronę swojego talerza, skupiając swoją uwagę na talerzu.
I właściwie nic nie przerywało jej posiłku, dopóki trzaśniecie drzwiami nie rozbiegło się po całym domu, a przez jej drobne ciałko nie przeszedł dreszcz. Aż podskoczyła na swoim krześle! Do środka wszedł wysoki nieznajomy, który od razu skojarzył się Amelii z niedźwiedziem. Był tak duży i silny, jak prawdziwy niedźwiedź z lasu. Duża para oczu uważnie śledziła posiadacza tubalnego głosu, ale ten jakby złagodniał, kiedy podszedł do niej. Kontrolne spojrzenie powędrowało w stronę Billy'ego, ale tata nie poderwał się, aby wyprowadzić tego pana z kuchni, więc Amelia posłusznie wyciągnęła rączkę w jego kierunku. Zachichotała mimowolnie. - Dzień dobry - przywitała się grzecznie. Podniosła trochę ramionka, jakby chciała się schować, ale oczy się rozświetliły się na propozycję zabawy - niezwykle łatwo było kupić sympatię dziecka. - Nie ma tata nic przeciwko? - pytanie zostało skierowane do taty, który jednak nie wyrażał sprzeciwów. Ponownie zachichotała, gdy ojciec mrugnął do niej porozumiewawczo. Z trudem powstrzymała chęć klaśniecia w dłonie. - A wujek Teddy, zostanie wujek się pobawić? - zwróciła się w stronę pierwszego z nowych wujków, którego dzisiaj poznała. Przecież należało wykorzystać obecność odnalezionych wujków, póki byli, prawda? Na co dzień dorośli nie mieli czasu się bawić i nie miała nikomu tego za złe.
Talerz był już prawie pusty, Amelia przyglądała się znad niego wszystkim dorosłym, nie do końca rozumiejąc dlaczego wszyscy są źli. Nawet tata, a tata rzadko bywał zły. Zmarszczyła delikatnie brwi, ale wiedziała, że w sprawy dorosłych nie należało się mieszać, dlatego napełniła usta jedzeniem. Poza tym pojawiło się rozproszenie w postaci Steffena! - Wujek Steff! - ucieszyła się szeroko. Prędko zsunęła się z krzesła i podbiegła do niego, przytulając się bez zapowiedzi. Bardzo lubiła wujka, chyba trochę chętniej bawił się z nią niż inni dorośli. Miał zawsze takie śmieszne pomysły, jak ciocia Liddy. Szybko wypuściła mężczyznę z uścisku i wróciła na swoje miejsce zanim ktoś jeszcze skarciłby ją za odejście od stołu. Nie, żeby zdarzało się to bardzo często.
Rumieniec wykwitł na twarzy dziewczynki, kiedy tata wzniósł za nie toast. Za nią. Uśmiechnęła się bardzo szeroko, dumnie wypinając pierś. I zapewne dziewczynka pozostałaby w dobrym nastroju (w końcu wszyscy mieli zostać na berka), ale wtedy coś dziwnego stało się z ciocią Liddy. Zaczęła krzyczeć. Amelia przyzwyczaiła się już do tego, że nie do końca rozumiała co działo się w świecie dorosłych. Ale nie umiała zrozumieć dlaczego ciocia się tak gniewała. Ona sama by była prze szczęśliwa, gdyby mamusia jednak wróciła.
Ukatrupił. Nie żyjesz. Umarłeś. Grób.
Krzyk i negatywne emocje, wyrzucanie z siebie słów, których Amelia nie lubiła słuchać sprawiły, że chwilowo zastygła, wpatrując się w Liddy z szeroko otworzonymi oczami, które zaczęły się szklić łzami, podobnie jak te należące do ciotki. Sama nie do końca rozumiała też dlaczego zrobiło jej się tak smutno, ale nie czuła się bezpiecznie. Ba, poczuła się nawet przytłoczona tym wszystkim, jeszcze przed chwilą przecież mieli się śmiać i bawić w berka! Zacisnęła usta w wąską linię i zsunęła się ponownie z krzesła, nie zwracając na to, co robił Billy wcisnęła się w jego bok, zaciskając palce mocno na materiale jego koszuli. Liddy była zła, dodatkowo Amelka pomyślała o mamusi, która już nie wróci, nieważne ile listów by nie napisała, ile by nie czekała. Zerknęła jeszcze jak Liddy wychodziła z kuchni. Jeszcze nie była gotowa, żeby wybiec za ciocią i razem z Panem Królikowskim ją pocieszyć. Przestraszyła się, najzwyczajniej w świecie się przestraszyła.
Tęsknił za nimi wszystkimi. Dużo bardziej, niż kiedykolwiek byłby skłonny przyznać.
Mężczyźni nie rozmawiali przecież o takich ckliwych, miękkich rzeczach jak tęsknota; dlatego chował ją w sobie głęboko, upychał usilnie na sam tył świadomości, tam, skąd nie mogła już wypełzać późnymi wieczorami, kradnąc mu sen. Bo za każdym razem, kiedy pozwalał sobie na wspomnienia, czuł, że nie mógł oddychać. Perlisty śmiech Liddy, szczupłe ramionka małej dziewczynki obejmującej jego szyję, kiedy wsadzał ją sobie na ramiona i galopem okrążał cały ich dom. Spokojny, rzeczowy, ciepły głos Teda, kiedy nie spali do bladego świtu, rozmawiając o rzeczach, o których nie mogli rozmawiać z nikim innym. No i Billy. Każda myśl o Billym sprawiała mu niemalże fizyczny ból; Billy uczący się latania na miotle pod jego okiem, roześmiany, rozpędzony, z policzkami czerwonymi od pędu wiatru. Wszystkie twarze wiejskich chłopaków, które obił, nosy, które rozkwasił, kiedy ośmielili się zaśmiać z tego, jak mówił, nazywając go jąkałą. Pierwszy dzień Billy’ego w Hogwarcie, ręce bolały go od głośnego klaskania i niemal zdarł sobie gardło, wiwatując, kiedy usiadł razem z nim przy stole Gryffindoru. Wyjadana palcami z blachy jeszcze ciepła szarlotka mamy, i potem bieganie na polach do rana, wspinanie się na drzewa i zdzieranie kolan. Jego brat. Przyjaciel. Miłość. Zdrajca. Obcy.
Nie potrafił; nie potrafił zapomnieć nocy spędzonych w Mungu, kiedy oglądał go na pierwszych stronach gazet. Nie potrafił zapomnieć bladej, ściągniętej twarzy, kiedy przyszedł go odwiedzić, i współczucia w oczach Billy’ego, kiedy przewrócił się przy nim po raz pierwszy. Nie potrafił. Ale nie potrafił też trzymać się od niego z daleka; choć niegdyś bardzo się starał, nigdy nie był w stanie rozerwać liny ich wrodzonej więzi, i ta zdawała się ciągnąć go jak ćmę do ognia, prosto pod drzwi jego domu. Kiedy więc przyszedł, miał dobre intencje. Kochał ich przecież ponad własne życie (znacznie bardziej, odkąd coraz mniej cenił sobie to ostatnie)- i nie chciał ich skrzywdzić, nigdy. Próbował, za każdym razem obiecując sobie, że tym razem się powstrzyma; rozmawiał o tym z Hectorem tyle razy, że na same wspomnienie bolała go głowa, rozumiał już, czym są impulsy, motywacje i popędy, jednak nic z tej wiedzy nie potrafiło go powstrzymać przed instynktownym wracaniem do najgorszej wersji samego siebie.
Te same ścieżki prowadziły go do tych samych miejsc, więc zamiast w bezpiecznym zaciszu własnego domu był tutaj, nieświadomie raniąc ich wszystkich na setki różnych sposobów, chociaż uczciwie próbował jedynie zjeść cholernego królika. Podziękował Hannah krótkim skinieniem głowy, starannie unikając jej spojrzenia; zawsze umiała w nim wyczytać znacznie więcej, niż by sobie tego życzył. Brzuch był zresztą jego ulubioną króliczą częścią. W domu rodzinnym jadł go zawsze, z pewnym dziwacznym rodzajem dumy starszego brata przejmując partię mięsa uważaną za najgorszą, tak, żeby jego młodsze rodzeństwo mogło zjeść to, co było najlepsze. Zdążył sobie jednak odkroić zaledwie kawałek, zanim rozpętało się piekło. Zanim on je rozpętał.
Skrzywił się nieco, słysząc uwagę Billa o manierach; impulsywnie spiął się, gotów natychmiast odpowiedzieć mu jakąś paskudną i mało wyszukaną ripostą, ale nie zdążył. Nie zdążył. Z czystym przerażeniem i szczerym zdziwieniem obserwował to, co nagle zaczęło się dziać na jego oczach. Pojawiający się Steffen, który na jego widok zawsze przyjmował dziwnie udręczony wyraz twarzy; paniczne krzątanie się Hannah, czemu Billy jeszcze jej nie pomógł, przecież była w ciąży?! ; no i Liddy. Jego mała Liddy. Liddy pachnąca słońcem, wtulająca się ufnie w jego ramiona, tylko po to, żeby zaraz odskoczyć i zalać się potokiem słonych, wielkich jak grochy łez. Bezwiednie wytrzeszczył oczy, niemalże dławiąc się kęsem królika (nawiasem-wybitnego).
-Ale… Pchełko..- Bąknął, z czystym przerażeniem, kompletnie bezradny wobec kobiecych łez, bezwiednie używając nadanego jej jeszcze w dzieciństwie zdrobnienia.- Przecież ja.. Myślałem, że…
Odruchowo spojrzał na Amelkę, i serce ścisnęło mu się boleśnie na widok, jak zrzedła jej mina, i usta wygięły się w podkówkę. Przypominała mu małą Liddy tak bardzo, że sprawiało mu to niemalże fizyczny ból. Był w ich domu kwadrans, i już zdołał doprowadzić do płaczu dwie z dziewcząt, za które jeszcze chwilę temu wypił toast. Dwie z dziewcząt, które chciał jedynie chronić, i kochać. Mimowolnie podążył wzrokiem do Teda, próbując telepatycznie przekazać mu przepraszam; obawiał się jednak, że jeśli nawet kiedyś ich telepatyczna więź faktycznie istniała, zdołali już dawno ją zerwać. Patrząc na znikające w korytarzu plecy Liddy nie mógł już dłużej spychać na margines świadomości myśli, o ile lepiej żyłoby im się bez niego, gdyby to on postanowił zniknąć; przełknął jednak gorycz i ból, odłożył je na czas, kiedy wróci już do domu i będzie mógł rozwalić coś na kawałki. Ledwie słyszał słowa Hannah proponującej im wspólne ognisko- to również zabolało, w końcu zostałby z nimi tak chętnie, ale nie mógł, nie, jeśli nawet obiad był w stanie zamienić w katastrofę. Prawdopodobnie nie najmądrzej byłoby teraz umieszczać jego i Billy’ego w otoczeniu ognia i gałęzi, którą całkiem celnie można było dźgnąć się w brzuch albo w oko.
Nie tracił czasu na tłumaczenia. Zamiast tego zerwał się z miejsca i po chwili zastanowienia porwał ze stołu butelkę Zielonej Wróżki, po czym skierował się do wyjścia, biegiem. Każdy krok bolał jak rażenie piorunem, biegnąc od kulawej nogi w górę, promieniując w skroniach i zębach, ale nie zatrzymywał się. Był poniekąd świadom, nauczony doświadczeniem, jak wielką cenę miał za to zapłacić później- nic jednak nie było ważne. Nie przy Liddy.
Kiedy wreszcie doścignął ją nad jeziorem, przez chwilę myślał, że zwymiotuje z bólu; przełknął jednak podchodzące do gardła mdłości i zwolnił na ostatnim odcinku, unosząc obie ręce do góry.
-Możesz się upić, albo rozbić mi ją na głowie- Zaczął, wyciągając w jej stronę rękę z Wróżką, próbując wzrokiem ocenić, co było bardziej prawdopodobne. Zgodziłby się na oba, gdyby tylko dzięki temu przestała płakać.- Tylko daj mi się wytłumaczyć. Proszę. Połam mi nogę, jeśli chcesz, tylko nie uciekaj.
Podszedł do niej bardzo wolno, na początku odruchowo wyciągając ramiona w trudnej do powstrzymania chęci objęcia jej; powstrzymał się jednak z trudem, zamierając niezręcznie w pół ruchu.
-Liddy, przecież wiesz, że nigdy nie żartowałbym z Ciebie. Wszystko powiedziałem nie tak. Przecież wiesz, że jestem durny- Nie płożył się tak nigdy, przed nikim, ale ona była w końcu jego małą siostrzyczką. Nie wyobrażał sobie świata, w którym mógłby ją stracić.- Naprawdę myślałem, że się ucieszysz. Ted nie opuścił tylko Ciebie, Pchełko. Rozmawiałem z nim w Mungu, prawie go udusiłem, kiedy przyszedł do mnie pierwszy raz i zaczął się mądrzyć nad moim łóżkiem. Też myślę, że zachował się jak palant, ale taki był jego wybór.
Z bólu robiło mu się biało przed oczami; zachwiał się lekko, ale nie spuścił z niej błagalnego spojrzenia.
-Zawsze szanowałem wszystkie Wasze dziwne wybory- oprócz decyzji o karierze Billy’ego- przecież wiesz. Chciał się do Was odezwać sam. Nie mogłem Ci powiedzieć, cholera. Zawsze mówiłem Ci, że Ted wróci i wszystko będzie dobrze, ale nie mogłem Ci powiedzieć więcej. Też uważam, że to popierdolone, ale tak zdecydował. Jestem jego starszym bratem i muszę go szanować, nawet, jeśli mnie to wkurwia- Nie umiał przepraszać, nie umiał tłumaczyć, ale starał się najbardziej, jak potrafił. Spojrzał na nią błagalnie, nie próbując już podejść bliżej, tylko niecierpliwie czekając na jej reakcję.
-Wiem, że robię wszystko nie tak. Hannah urwie mi łeb, kiedy tam wrócę, ale… To nie ważne. Tylko nie gniewaj się na mnie, proszę.
Mężczyźni nie rozmawiali przecież o takich ckliwych, miękkich rzeczach jak tęsknota; dlatego chował ją w sobie głęboko, upychał usilnie na sam tył świadomości, tam, skąd nie mogła już wypełzać późnymi wieczorami, kradnąc mu sen. Bo za każdym razem, kiedy pozwalał sobie na wspomnienia, czuł, że nie mógł oddychać. Perlisty śmiech Liddy, szczupłe ramionka małej dziewczynki obejmującej jego szyję, kiedy wsadzał ją sobie na ramiona i galopem okrążał cały ich dom. Spokojny, rzeczowy, ciepły głos Teda, kiedy nie spali do bladego świtu, rozmawiając o rzeczach, o których nie mogli rozmawiać z nikim innym. No i Billy. Każda myśl o Billym sprawiała mu niemalże fizyczny ból; Billy uczący się latania na miotle pod jego okiem, roześmiany, rozpędzony, z policzkami czerwonymi od pędu wiatru. Wszystkie twarze wiejskich chłopaków, które obił, nosy, które rozkwasił, kiedy ośmielili się zaśmiać z tego, jak mówił, nazywając go jąkałą. Pierwszy dzień Billy’ego w Hogwarcie, ręce bolały go od głośnego klaskania i niemal zdarł sobie gardło, wiwatując, kiedy usiadł razem z nim przy stole Gryffindoru. Wyjadana palcami z blachy jeszcze ciepła szarlotka mamy, i potem bieganie na polach do rana, wspinanie się na drzewa i zdzieranie kolan. Jego brat. Przyjaciel. Miłość. Zdrajca. Obcy.
Nie potrafił; nie potrafił zapomnieć nocy spędzonych w Mungu, kiedy oglądał go na pierwszych stronach gazet. Nie potrafił zapomnieć bladej, ściągniętej twarzy, kiedy przyszedł go odwiedzić, i współczucia w oczach Billy’ego, kiedy przewrócił się przy nim po raz pierwszy. Nie potrafił. Ale nie potrafił też trzymać się od niego z daleka; choć niegdyś bardzo się starał, nigdy nie był w stanie rozerwać liny ich wrodzonej więzi, i ta zdawała się ciągnąć go jak ćmę do ognia, prosto pod drzwi jego domu. Kiedy więc przyszedł, miał dobre intencje. Kochał ich przecież ponad własne życie (znacznie bardziej, odkąd coraz mniej cenił sobie to ostatnie)- i nie chciał ich skrzywdzić, nigdy. Próbował, za każdym razem obiecując sobie, że tym razem się powstrzyma; rozmawiał o tym z Hectorem tyle razy, że na same wspomnienie bolała go głowa, rozumiał już, czym są impulsy, motywacje i popędy, jednak nic z tej wiedzy nie potrafiło go powstrzymać przed instynktownym wracaniem do najgorszej wersji samego siebie.
Te same ścieżki prowadziły go do tych samych miejsc, więc zamiast w bezpiecznym zaciszu własnego domu był tutaj, nieświadomie raniąc ich wszystkich na setki różnych sposobów, chociaż uczciwie próbował jedynie zjeść cholernego królika. Podziękował Hannah krótkim skinieniem głowy, starannie unikając jej spojrzenia; zawsze umiała w nim wyczytać znacznie więcej, niż by sobie tego życzył. Brzuch był zresztą jego ulubioną króliczą częścią. W domu rodzinnym jadł go zawsze, z pewnym dziwacznym rodzajem dumy starszego brata przejmując partię mięsa uważaną za najgorszą, tak, żeby jego młodsze rodzeństwo mogło zjeść to, co było najlepsze. Zdążył sobie jednak odkroić zaledwie kawałek, zanim rozpętało się piekło. Zanim on je rozpętał.
Skrzywił się nieco, słysząc uwagę Billa o manierach; impulsywnie spiął się, gotów natychmiast odpowiedzieć mu jakąś paskudną i mało wyszukaną ripostą, ale nie zdążył. Nie zdążył. Z czystym przerażeniem i szczerym zdziwieniem obserwował to, co nagle zaczęło się dziać na jego oczach. Pojawiający się Steffen, który na jego widok zawsze przyjmował dziwnie udręczony wyraz twarzy; paniczne krzątanie się Hannah, czemu Billy jeszcze jej nie pomógł, przecież była w ciąży?! ; no i Liddy. Jego mała Liddy. Liddy pachnąca słońcem, wtulająca się ufnie w jego ramiona, tylko po to, żeby zaraz odskoczyć i zalać się potokiem słonych, wielkich jak grochy łez. Bezwiednie wytrzeszczył oczy, niemalże dławiąc się kęsem królika (nawiasem-wybitnego).
-Ale… Pchełko..- Bąknął, z czystym przerażeniem, kompletnie bezradny wobec kobiecych łez, bezwiednie używając nadanego jej jeszcze w dzieciństwie zdrobnienia.- Przecież ja.. Myślałem, że…
Odruchowo spojrzał na Amelkę, i serce ścisnęło mu się boleśnie na widok, jak zrzedła jej mina, i usta wygięły się w podkówkę. Przypominała mu małą Liddy tak bardzo, że sprawiało mu to niemalże fizyczny ból. Był w ich domu kwadrans, i już zdołał doprowadzić do płaczu dwie z dziewcząt, za które jeszcze chwilę temu wypił toast. Dwie z dziewcząt, które chciał jedynie chronić, i kochać. Mimowolnie podążył wzrokiem do Teda, próbując telepatycznie przekazać mu przepraszam; obawiał się jednak, że jeśli nawet kiedyś ich telepatyczna więź faktycznie istniała, zdołali już dawno ją zerwać. Patrząc na znikające w korytarzu plecy Liddy nie mógł już dłużej spychać na margines świadomości myśli, o ile lepiej żyłoby im się bez niego, gdyby to on postanowił zniknąć; przełknął jednak gorycz i ból, odłożył je na czas, kiedy wróci już do domu i będzie mógł rozwalić coś na kawałki. Ledwie słyszał słowa Hannah proponującej im wspólne ognisko- to również zabolało, w końcu zostałby z nimi tak chętnie, ale nie mógł, nie, jeśli nawet obiad był w stanie zamienić w katastrofę. Prawdopodobnie nie najmądrzej byłoby teraz umieszczać jego i Billy’ego w otoczeniu ognia i gałęzi, którą całkiem celnie można było dźgnąć się w brzuch albo w oko.
Nie tracił czasu na tłumaczenia. Zamiast tego zerwał się z miejsca i po chwili zastanowienia porwał ze stołu butelkę Zielonej Wróżki, po czym skierował się do wyjścia, biegiem. Każdy krok bolał jak rażenie piorunem, biegnąc od kulawej nogi w górę, promieniując w skroniach i zębach, ale nie zatrzymywał się. Był poniekąd świadom, nauczony doświadczeniem, jak wielką cenę miał za to zapłacić później- nic jednak nie było ważne. Nie przy Liddy.
Kiedy wreszcie doścignął ją nad jeziorem, przez chwilę myślał, że zwymiotuje z bólu; przełknął jednak podchodzące do gardła mdłości i zwolnił na ostatnim odcinku, unosząc obie ręce do góry.
-Możesz się upić, albo rozbić mi ją na głowie- Zaczął, wyciągając w jej stronę rękę z Wróżką, próbując wzrokiem ocenić, co było bardziej prawdopodobne. Zgodziłby się na oba, gdyby tylko dzięki temu przestała płakać.- Tylko daj mi się wytłumaczyć. Proszę. Połam mi nogę, jeśli chcesz, tylko nie uciekaj.
Podszedł do niej bardzo wolno, na początku odruchowo wyciągając ramiona w trudnej do powstrzymania chęci objęcia jej; powstrzymał się jednak z trudem, zamierając niezręcznie w pół ruchu.
-Liddy, przecież wiesz, że nigdy nie żartowałbym z Ciebie. Wszystko powiedziałem nie tak. Przecież wiesz, że jestem durny- Nie płożył się tak nigdy, przed nikim, ale ona była w końcu jego małą siostrzyczką. Nie wyobrażał sobie świata, w którym mógłby ją stracić.- Naprawdę myślałem, że się ucieszysz. Ted nie opuścił tylko Ciebie, Pchełko. Rozmawiałem z nim w Mungu, prawie go udusiłem, kiedy przyszedł do mnie pierwszy raz i zaczął się mądrzyć nad moim łóżkiem. Też myślę, że zachował się jak palant, ale taki był jego wybór.
Z bólu robiło mu się biało przed oczami; zachwiał się lekko, ale nie spuścił z niej błagalnego spojrzenia.
-Zawsze szanowałem wszystkie Wasze dziwne wybory- oprócz decyzji o karierze Billy’ego- przecież wiesz. Chciał się do Was odezwać sam. Nie mogłem Ci powiedzieć, cholera. Zawsze mówiłem Ci, że Ted wróci i wszystko będzie dobrze, ale nie mogłem Ci powiedzieć więcej. Też uważam, że to popierdolone, ale tak zdecydował. Jestem jego starszym bratem i muszę go szanować, nawet, jeśli mnie to wkurwia- Nie umiał przepraszać, nie umiał tłumaczyć, ale starał się najbardziej, jak potrafił. Spojrzał na nią błagalnie, nie próbując już podejść bliżej, tylko niecierpliwie czekając na jej reakcję.
-Wiem, że robię wszystko nie tak. Hannah urwie mi łeb, kiedy tam wrócę, ale… To nie ważne. Tylko nie gniewaj się na mnie, proszę.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zamrugał powoli, gdy nieznajomy jednak Ted odezwał się do niego jakby nigdy nic. I wszyscy zachowywali się jakby nigdy nic, tylko Liddy miała trochę dziwną minę. Zrobiło mu się odrobinę głupio, że go nie poznał, skoro Ted najwyraźniej go poznał. Kopę lat. Chyba z osiem lat, albo siedem? Był jeszcze w Hogwarcie i desperacko usiłował sobie przypomnieć o kuzynie coś więcej, ale wspomnienia wydawały się równie odległe jak Theo grający jeszcze w Jastrzębiach. I mniej wyraźne, bo kuzynami w Jastrzębiach zawsze się przechwalał - najpierw jednym, potem obydwoma, potem drugim. Próbował sobie przypomnieć coś o Tedzie, ale grzeczniej było odpowiedzieć na pytanie o...
-...zdrowie? - może to rozsądne pytanie. -Dobrze! - stwierdził z przekonaniem. Fizycznie dobrze. -A Twoje? - od dalszej niezręczności ocaliła go na szczęście Amelka. Z ulgą oderwał wzrok od Teda i mocno przytulił Amelkę.
-Czeeeść! Pobawimy się po obiedzie w wyścigi ślimaków? - zaproponował od razu. Najwygodniej byłoby po prostu porozmawiać z Liddy i pobawić się z Amelką i nie myśleć o tym skąd Hannah miała aż tyle królika, a Billy dodatkowe krzesła i skąd pojawił się tu Ted. Podniósł wzrok, bo chciał przytulić też Hannah i podziękować jej za zaproszenie na obiad, ale akurat się wachlowała i w ogóle odeszła do okna.
-Duszno ci, Hannah? - zaniepokoił się. Lipcowe upały już trochę minęły, ale zdążył się dowiedzieć od mamy i od koleżanek w redakcji, że kobiety inaczej odczuwały temperaturę. Na przykład jego mamie oraz pani Umbridge ciągle było duszno i gorąco. To chyba coś znaczyło, ale nie wiedział co. Zerknął pytająco na Billy'ego, bo nie będzie się rządził w cudzym domu, ale mógłby po prostu rzucić Caeli Fluctus. Nie, żeby gospodarze sami tego nie umieli, ale chciał się na coś przydać, a nie wiedział, gdzie są dodatkowe talerze.
-Tak, to cudowne... - odwzajemnił uśmiech Hannah i zerknął niepewnie na Teda. Tak, powinien się cieszyć. Nie dostrzegał ani miny Liddy ani jakiegoś... czegoś... w głosie Hann, nie był dobry w takie dwuznaczności. -A gdzie byłeś, Ted? - zapytał z mieszanką ciekawości i roztargnienia, bo działo się trochę za dużo. Sięgnął po kieliszek, ale Theo zabrał butelkę, a Steffena obecnie peszyło zwrócenie uwagi Tedowi, a co dopiero Theo. -Sam przyniosę krzesło! - zapewnił Billy'ego i z ulgą po nie poszedł, bo dzięki temu nie musiał stać z pustym kieliszkiem.
-Macie baraninę?! - zdumiał się, słysząc pomysł Hannah. Może Irlandii kryzys nie dotknął tak mocno, jak Anglii! -Wspaniały pomysł! Pomogę wszystko przygotować! - nie, żeby umiał rąbać drewno równie dobrze jak kuzyni - znaczy, jak Billy i Theo - dziwnie było mieć trzeciego kuzyna z powrotem i nie wiedzieć nawet, czy umie rąbać drewno… -Będzie miło!- powtórzył za Hannah jak echo, ale odwrócił wzrok. W maju sypałby dowcipami jak z rękawa i spytał czy może grać w berka jako szczur, ale od jakiegoś czasu coraz trudniej było mu sobie jakieś przypomnieć dobre żarty. Może takie:
“Wchodzi łamacz klątw do szopy, a tam powódź Cieni…”
Albo “Chłopak bierze ślub z dziewczyną, a ona znika…” Przygryzł lekko policzek, na myśl o Theo i Billym. Ich dziewczyny też zniknęły i to jeszcze przed ślubem. Może tak było łatwiej, przed ślubem. Chciał o tym porozmawiać z Billym, na początku lipca, ale zamiast tego zdjął z niego klątwę i prawie zniszczył mu szopę.
-U cioci wszystko w porządku... - z zamyślenia wyrwało go pytanie Billy'ego. -Znaczy u niej, mi wysłała wyjca, wiecie za co... - o jego rozstaniu z żoną wiedzieli wszyscy oprócz Teda. Znaczy, nie był pewien, czy Theo wiedział, bo nie widział się z nim od kilku tygodni, ale zakładał, że Billy albo Liddy mu powiedzieli. W rodzinach przecież wszystko się sobie mówiło - chyba, że było się Steffenem i przez półtorej miesiąca nie umiało się napisać własnej mamie o zniknięciu własnej żony i dostawało się za to zasłużoną burę. -...nieważne. - bardzo chciał zmienić temat, z wdzięcznością spoglądając na Billy'ego gdy ten wzniósł toast. -Zdrowie dziewczyn! - nadal miał pusty kieliszek. -Eee, mogę? - spytał Theo, i nalał sobie troszeczkę, a potem usłużnie odłożył ją obok kuzyna.
Ale zanim zdążył wypić, Liddy wybuchła.
Wytrzeszczył oczy i rozdziawił usta, spoglądając na nią ze zdumieniem - to nie była złość jaką demonstrowała gdy chłopcy jej dokuczali ani gdy mówił jej, że jest na coś za mała. Wydawała się raczej smutna - byłby dumny, że doszedł do tego wniosku, ale nie czuł dumy, bo nic nie przerażało go równie mocno jak smutek Liddy. Liddy prawie n i g d y nie była smutna!!!
I nigdy nie pomyślałby o niej źle. Pomyślał źle o sobie, bo niesolidarnie odpowiedział wcześniej na pytanie Teda, nie mając pojęcia, że wcale nie jest tak cudownie jak mówiła Hannah.
Drgnął, gdy szarpnęła go za ramię i wstał, od razu chcąc za nią biec, ale musiało go trochę zamurować ze zdziwienia, bo Theo go wyprzedził (!!!!!). Irracjonalnie pomyślał, że może jednak kuzyn potrafi bawić się w berka (chciał o to wcześniej spytać, ale ugryzł się w język), potem jeszcze bardziej irracjonalnie pomyślał, że butelka znowu zniknęła, a potem utkwił szeroko otwarte oczy w Tedzie. Potok słów Liddy był tak gwałtowny, że zrozumiał z niego niewiele, ale zrozumiał jedno:
-Nie odpisałeś jej na żaden list...?! - wypalił (Upewnił się? Zezłościł? Nie umiał się złościć, musiał brzmieć raczej na wstrząśniętego), w szoku. On do niego nie pisał i po Bezksiężycowej Nocy martwił się, rzecz jasna, ale niedługo potem śmierć Bertiego zagłuszyła wszystkie inne uczucia. On nie był młodszą siostrą Teda. Był przekonany, że z Liddy... piszą, czy coś.
Próbował ostatnio napisać do Belli, ale sowa wróciła się z listem - nie wiedziała, gdzie jej szukać, zupełnie jak on.
Wiedział, jak to boli.
I nie wiedział, co robić. Pobiegłby za Liddy od razu, gdyby wybiegła sama, albo gdyby wybiegł za nią Ted, ale gest Theo nieco go przyhamował - Theo przecież ufał, ale...
...ale naprawdę nie wiedział co robić, bo to taki damski problem, więc utkwił błagalne spojrzenie w Hannah, jedynej osobie, która mogła wiedzieć!
-Iść za nimi? - spytał jej cicho i wtedy jego wzrok padł na przytuloną do Billy'ego Amelkę, przerażoną, równie mocno - albo bardziej - jak on i Liddy.
-Hej, Amelka, chcesz zobaczyć jak zmieniam widelec w jeża? - zaproponował bez namysłu.
-...zdrowie? - może to rozsądne pytanie. -Dobrze! - stwierdził z przekonaniem. Fizycznie dobrze. -A Twoje? - od dalszej niezręczności ocaliła go na szczęście Amelka. Z ulgą oderwał wzrok od Teda i mocno przytulił Amelkę.
-Czeeeść! Pobawimy się po obiedzie w wyścigi ślimaków? - zaproponował od razu. Najwygodniej byłoby po prostu porozmawiać z Liddy i pobawić się z Amelką i nie myśleć o tym skąd Hannah miała aż tyle królika, a Billy dodatkowe krzesła i skąd pojawił się tu Ted. Podniósł wzrok, bo chciał przytulić też Hannah i podziękować jej za zaproszenie na obiad, ale akurat się wachlowała i w ogóle odeszła do okna.
-Duszno ci, Hannah? - zaniepokoił się. Lipcowe upały już trochę minęły, ale zdążył się dowiedzieć od mamy i od koleżanek w redakcji, że kobiety inaczej odczuwały temperaturę. Na przykład jego mamie oraz pani Umbridge ciągle było duszno i gorąco. To chyba coś znaczyło, ale nie wiedział co. Zerknął pytająco na Billy'ego, bo nie będzie się rządził w cudzym domu, ale mógłby po prostu rzucić Caeli Fluctus. Nie, żeby gospodarze sami tego nie umieli, ale chciał się na coś przydać, a nie wiedział, gdzie są dodatkowe talerze.
-Tak, to cudowne... - odwzajemnił uśmiech Hannah i zerknął niepewnie na Teda. Tak, powinien się cieszyć. Nie dostrzegał ani miny Liddy ani jakiegoś... czegoś... w głosie Hann, nie był dobry w takie dwuznaczności. -A gdzie byłeś, Ted? - zapytał z mieszanką ciekawości i roztargnienia, bo działo się trochę za dużo. Sięgnął po kieliszek, ale Theo zabrał butelkę, a Steffena obecnie peszyło zwrócenie uwagi Tedowi, a co dopiero Theo. -Sam przyniosę krzesło! - zapewnił Billy'ego i z ulgą po nie poszedł, bo dzięki temu nie musiał stać z pustym kieliszkiem.
-Macie baraninę?! - zdumiał się, słysząc pomysł Hannah. Może Irlandii kryzys nie dotknął tak mocno, jak Anglii! -Wspaniały pomysł! Pomogę wszystko przygotować! - nie, żeby umiał rąbać drewno równie dobrze jak kuzyni - znaczy, jak Billy i Theo - dziwnie było mieć trzeciego kuzyna z powrotem i nie wiedzieć nawet, czy umie rąbać drewno… -Będzie miło!- powtórzył za Hannah jak echo, ale odwrócił wzrok. W maju sypałby dowcipami jak z rękawa i spytał czy może grać w berka jako szczur, ale od jakiegoś czasu coraz trudniej było mu sobie jakieś przypomnieć dobre żarty. Może takie:
“Wchodzi łamacz klątw do szopy, a tam powódź Cieni…”
Albo “Chłopak bierze ślub z dziewczyną, a ona znika…” Przygryzł lekko policzek, na myśl o Theo i Billym. Ich dziewczyny też zniknęły i to jeszcze przed ślubem. Może tak było łatwiej, przed ślubem. Chciał o tym porozmawiać z Billym, na początku lipca, ale zamiast tego zdjął z niego klątwę i prawie zniszczył mu szopę.
-U cioci wszystko w porządku... - z zamyślenia wyrwało go pytanie Billy'ego. -Znaczy u niej, mi wysłała wyjca, wiecie za co... - o jego rozstaniu z żoną wiedzieli wszyscy oprócz Teda. Znaczy, nie był pewien, czy Theo wiedział, bo nie widział się z nim od kilku tygodni, ale zakładał, że Billy albo Liddy mu powiedzieli. W rodzinach przecież wszystko się sobie mówiło - chyba, że było się Steffenem i przez półtorej miesiąca nie umiało się napisać własnej mamie o zniknięciu własnej żony i dostawało się za to zasłużoną burę. -...nieważne. - bardzo chciał zmienić temat, z wdzięcznością spoglądając na Billy'ego gdy ten wzniósł toast. -Zdrowie dziewczyn! - nadal miał pusty kieliszek. -Eee, mogę? - spytał Theo, i nalał sobie troszeczkę, a potem usłużnie odłożył ją obok kuzyna.
Ale zanim zdążył wypić, Liddy wybuchła.
Wytrzeszczył oczy i rozdziawił usta, spoglądając na nią ze zdumieniem - to nie była złość jaką demonstrowała gdy chłopcy jej dokuczali ani gdy mówił jej, że jest na coś za mała. Wydawała się raczej smutna - byłby dumny, że doszedł do tego wniosku, ale nie czuł dumy, bo nic nie przerażało go równie mocno jak smutek Liddy. Liddy prawie n i g d y nie była smutna!!!
I nigdy nie pomyślałby o niej źle. Pomyślał źle o sobie, bo niesolidarnie odpowiedział wcześniej na pytanie Teda, nie mając pojęcia, że wcale nie jest tak cudownie jak mówiła Hannah.
Drgnął, gdy szarpnęła go za ramię i wstał, od razu chcąc za nią biec, ale musiało go trochę zamurować ze zdziwienia, bo Theo go wyprzedził (!!!!!). Irracjonalnie pomyślał, że może jednak kuzyn potrafi bawić się w berka (chciał o to wcześniej spytać, ale ugryzł się w język), potem jeszcze bardziej irracjonalnie pomyślał, że butelka znowu zniknęła, a potem utkwił szeroko otwarte oczy w Tedzie. Potok słów Liddy był tak gwałtowny, że zrozumiał z niego niewiele, ale zrozumiał jedno:
-Nie odpisałeś jej na żaden list...?! - wypalił (Upewnił się? Zezłościł? Nie umiał się złościć, musiał brzmieć raczej na wstrząśniętego), w szoku. On do niego nie pisał i po Bezksiężycowej Nocy martwił się, rzecz jasna, ale niedługo potem śmierć Bertiego zagłuszyła wszystkie inne uczucia. On nie był młodszą siostrą Teda. Był przekonany, że z Liddy... piszą, czy coś.
Próbował ostatnio napisać do Belli, ale sowa wróciła się z listem - nie wiedziała, gdzie jej szukać, zupełnie jak on.
Wiedział, jak to boli.
I nie wiedział, co robić. Pobiegłby za Liddy od razu, gdyby wybiegła sama, albo gdyby wybiegł za nią Ted, ale gest Theo nieco go przyhamował - Theo przecież ufał, ale...
...ale naprawdę nie wiedział co robić, bo to taki damski problem, więc utkwił błagalne spojrzenie w Hannah, jedynej osobie, która mogła wiedzieć!
-Iść za nimi? - spytał jej cicho i wtedy jego wzrok padł na przytuloną do Billy'ego Amelkę, przerażoną, równie mocno - albo bardziej - jak on i Liddy.
-Hej, Amelka, chcesz zobaczyć jak zmieniam widelec w jeża? - zaproponował bez namysłu.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Dom
Szybka odpowiedź