Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Staffordshire
Zbiornik Blithfield
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zbiornik Blithfield
Sztuczny zbiornik powstały przed paroma lady w skutek działań mugoli, uzupełniający krajobraz o rozległe tafle wodne i przestrzeń doskonałą dla rozwoju dzikiej fauny i flory. Niegdyś urokliwy po rozgromieniu mugoli w tej okolicy pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku zaszedł gęstą niepokojącą mgłą, nieprzerwanie unoszącą się nad sztucznym jeziorem. Nocami we mgle pojawiają się duchy i błędne ognie, ponoć będące pamiątką tamtych zdarzeń. Wciąż zachwyca nieujarzmionym krajobrazem.
We walk under the same sun
We sleep under the same moon
We sleep under the same moon
Kerstin była zestresowana - przerażona, naprawdę. Od miesięcy zajmowała się pomaganiem rannym i potrzebującym w leśnej lecznicy funkcjonującej w Dolinie Godryka; nawet mając świadomość, że jeśli Somerset zostałoby najechane przez siły wroga, z pewnością spotkałaby ją za to kara. I świadomość, że pracuje tam wraz z całą masą czarodziejów poszukiwanych i okrzykniętych wrogami ojczyzny. Twarze, które każdego ranka uśmiechały się do niej znad parujących kubków herbaty, te spocone, zarumienione, kiedy ramię w ramię walczyli o życie pacjentów - te same twarze spoglądały na nią i setki innych Brytyjczyków na listach gończych oferujących nagrody za ich głowy. Myślałby więc kto, że zdążyła przyzwyczaić się do dreszczyku emocji i działań wolnościowych. Cholerka, jej własne rodzeństwo, cała trójka, poświęcało życie na rzecz idei, najważniejszego prawa każdego człowieka: prawa do życia w pokoju.
Jako pielęgniarka nawet przed wojną naoglądała się już swojej porcji krwi, ran, cierpienia w oczach, w grymasie ust. Czym różniło się to od tego, w czym miała pomóc dzisiaj? Czy chodziło o to, że opuściła dom, swoją dotychczasową strefę bezpieczeństwa, która nie rozciągała się dalej niż kilka kilometrów w pola otaczające Dolinę Godryka? Przecież nie była tutaj sama i nie pierwszy raz wybrała się gdzieś w towarzystwie znajomych czarodziejów. Byli wystarczająco silni, aby ją ochronić, kiedy ona będzie pochylać się nad rannymi.
Wszystko to było jasne jak słońce, a jednak - kiedy za pomocą świstoklika pojawiła się niedaleko jeziora w towarzystwie brata, który później miał się teleportować, by działać gdzie indziej, wciąż odczuwała strach. Starała się go maskować, kiedy otulała brata ramionami, kiedy ten dawał jej na pożegnanie całusa w czoło. Ciepło ubrana, zarumieniona i pełna determinacji ruszyła w kierunku miejsca spotkania, z ulgą spostrzegając, że nie jest pierwsza. Nerwowo bijące serce zabolało ją nieco z emocji i dziwacznego podniecenia, kiedy stanęła u boku pana lorda Greengrassa, grzecznie łącząc nogi i splatając okryte rękawiczkami dłonie na wysokości brzucha. Tak jak obiecała rodzinie, miała zamiar się słuchać, pilnować pana lorda Greengrassa i pana Moore'a, pod żadnym pozorem się nie oddalać.
- Ależ nie ma za co, panie lordzie Greengrassie - powiedziała szybko, czerwona jak letni pomidor. - Wszystko poszło jak trzeba, brat mi pomógł. Mam ze sobą trochę drobiazgów z lecznicy, bandaże, chusty, jodynę... - Zaczepiła kciukiem pasek wysłużonej torby, którą ze sobą zabrała.
Jeszcze w grudniu z ledwością przyznał się do tego, że sobie nie radzi. Strach przed brutalną rzeczywistością zdawał się być tak silny, że ograniczał racjonalne myślenie. I Cillian naprawdę bał się, że tak będzie już zawsze. Przerazi go każdy krzyk, nie będzie w stanie unieść różdżki w górę, zginie lub nie zdoła uratować nikogo i niczego. Ku szczęściu potrzebujących osób mylił się, bo kiedy tylko dotarła do niego wieść o tym, co dzieje się w Staffordshire i że bardzo potrzebni są tam czarodzieje zdolni do ochronienia biorących w misji ratunkowej bohaterów... nie zawahał się ani sekundy. Po prostu wstał, jakby to wszystko było proste, jakby wystarczyło tylko założyć buty i płaszcz, wyjść na zewnątrz i ruszyć do przodu. Odkrył tym samym, że to faktycznie było proste — może nie aż tak jak przejście się na spacer, bo w każdym kotłuje się przecież niepewność i to nie były kroki stawiane przez człowieka zakładającego sukces każdych swoich działań, ale najważniejsze było stawianie ich pewnie, ze świadomością tego, że jest potrzebny i zrobi wszystko, żeby temu wyzwaniu sprostać. Rok spędzony na kuleniu się w mieszkaniu wuja i użalaniu się nad tym jak dramatycznie posypała się jego kariera pisarska zdawał się być teraz tak odległy... Czy to na pewno był on? Ten człowiek niezdolny do wykrzesania z siebie iskry inicjatywy? Ta wojna go zmieniała. Wciąż chciał pisać o miłości, ale powieści przestały być wystarczającym medium do przekazania myśli. Wciąż chciał działać społecznie, ale wraz z postępem konfliktu pokojowe demonstracje i zasypywanie ulic ulotkami przestały mieć znaczenie. To wszystko zaczęło być pokazem siły, w którym on też brał udział, nawet jeżeli ograniczało się to jeszcze do stawiania w tym pierwszych kroków. Nie poruszał się w tym jednak po omacku. Wciąż był historykiem, tylko... słowo rebeliant zaczynało być mu tak bliskie, jakby zamiast zaczytywać się w opasłych tomiszczach skrywanych w londyńskich bibliotekach, postanowił napisać kolejne ich rozdziały własnym życiorysem.
Lord Greengrass nie był mu osobą bliską, podobnie jak panna Tonks, ale z nią łączyło ją coś innego — głęboka przyjaźń z Michaelem, której efektem było to, że czuł jeszcze większą motywację do niespuszczania jej z oczu choćby na moment, jakby kompletna bezbronność nie była już wystarczającym argumentem.
— Do usług, Sir — powiedział, skinąwszy głową, kiedy tylko zjawił się przy nich. Moore wyglądał na pewnego siebie. To znaczy, na tyle pewnego siebie, jak bardzo mógł wyglądać pisarz powieści romantycznych w obliczu tego co się stało — widać było od razu, że daleko mu było do doświadczonego Aurora, ale też nie sprawiał wrażenia kogoś, kto kompletnie nie wiedział, co robi. Fakt, że uważnie rozglądał się po okolicy, mógł jedynie w tym przekonaniu utwierdzać. — I witaj, Kerstin — przywitał się, pozwalając sobie na użycie jej imienia. Wbrew pozorom nie należał do osób szczególnie okrzesanych i przywykł do łamania konwenansów.
Lord Greengrass nie był mu osobą bliską, podobnie jak panna Tonks, ale z nią łączyło ją coś innego — głęboka przyjaźń z Michaelem, której efektem było to, że czuł jeszcze większą motywację do niespuszczania jej z oczu choćby na moment, jakby kompletna bezbronność nie była już wystarczającym argumentem.
— Do usług, Sir — powiedział, skinąwszy głową, kiedy tylko zjawił się przy nich. Moore wyglądał na pewnego siebie. To znaczy, na tyle pewnego siebie, jak bardzo mógł wyglądać pisarz powieści romantycznych w obliczu tego co się stało — widać było od razu, że daleko mu było do doświadczonego Aurora, ale też nie sprawiał wrażenia kogoś, kto kompletnie nie wiedział, co robi. Fakt, że uważnie rozglądał się po okolicy, mógł jedynie w tym przekonaniu utwierdzać. — I witaj, Kerstin — przywitał się, pozwalając sobie na użycie jej imienia. Wbrew pozorom nie należał do osób szczególnie okrzesanych i przywykł do łamania konwenansów.
no beauty shines brighter
than a good heart
than a good heart
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cillian Moore' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Wkraczał na teren szpitala polowego krokiem zdecydowanym, nie pozbawionym jednak ostrożności. Dłoń schowaną w kieszeni płaszcza cały czas trzymał na różdżce, chcąc być pewnym, że w razie nieprzewidzianego ataku będzie w stanie się obronić. Jak to zostało wcześniej ustalone, Cillian Moore pozostał z tyłu, na straży, upewniając się, że nigdzie wokół nie czai się jakieś niebezpieczeństwo.
- Wspaniale. Z pewnością przyda się nam dzisiaj wszystko, co pani ze sobą wzięła- odparł, posyłając kobiecie lekki uśmiech, jak to miał w zwyczaju w takich sytuacjach udając, że zupełnie nie zwrócił uwagi na lekki rumieniec, który pojawił się na jej młodej twarzy.
Powitał go widok prowizorycznie rozstawionych namiotów, w których wnętrzu skrywały się polowe łóżka, a na nich pacjenci dotknięci mniej lub bardziej większymi obrażeniami. Wokół ogniska tlącego się w centrum tymczasowego obozowiska zgromadziła się pokaźna grupa czarodziejów, inni kręcili się w okolicy, najpewniej krążąc między rannymi, wciąż niosąc im potrzebną pomoc. Objął wzrokiem obozowisko, już na pierwszy rzut oka dostrzegł, że do w ciągu ostatniej doby do szpitala musiało napłynąć wielu nowych rannych. Wydawało mu się, że ich liczba była większa niż ta, którą mu zakomunikowano. Zbliżył się do dosyć pokaźnego tłumu, oswobadzając w końcu obydwie dłonie z zimowych kieszeń i wyciągając przed siebie ręce w geście pokoju.
- Nazywam się Isaiah Greengrass, pojawiam się dzisiaj tutaj w imieniu mojego rodu, panów tych ziem, chcąc okazać wam wsparcie i przypomnieć, że od wieków czuwamy nad dobrobytem zamieszkałych na tych terenach mieszkańców. Z wielkim bólem przyjęliśmy wieści tragedii, która rozegrała się w Staffordshire - podkreślił i przerwał na chwilę, aby jego słowa wybrzmiały w ciszy polany. - Wydarzenia ostatnich dni były przejawem nieprzemyślanego okrucieństwa dokonanym przez naszych największych wrogów. Tych, którzy opowiadają się za rządami aktualnego Ministra Magii. Przeciwników pokoju, równości i dobrobytu. Nie dajcie się oszukać, nie dajcie się zwieść głoszonym przez nich kłamstwom. Nie pozwólcie sobie wmówić, że to mugole stoją za działaniami, które pokryły popiołem niedalekie wioski, wysadziły w powietrze tory czy znajdujące się nieopodal budynki należące do niemagicznych. Oni niczemu nie zawinili. - Powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych wokół siebie osób, chcąc wyczytać z nich jakąś reakcję czy przejaw emocji. Nieufność malowała się na twarzach wielu z nich. - Nie zamierzam oczarowywać was dzisiaj pustosłowiem, obiecywać złote góry i wmawiać wam, że zanim się obejrzymy wszystko wróci do normy. Znajdujemy się w stanie wojny, czekają nas ciężkie dni, a nawet i miesiące. Pragnę was jednak zapewnić, że ród Greengrass będzie zawsze, bez względu na okoliczności, do końca, stał po waszej stronie. Atak naszych wrogów był zaskoczeniem, niektórzy z was zapewne uważają, że odnieśliśmy klęskę. Pamiętajmy jednak, że już nie raz podnosiliśmy się z kolan, że wyciągaliśmy wnioski z poniesionych porażek i obracaliśmy je na własną korzyść. Tak będzie i tym razem. - Wskazał dłonią na stojącą nieopodal Kerstin. - Przynieśliśmy dzisiaj ze sobą zapas eliksirów, bandaży i innych niezbędnych środków do leczenia ran. Zarówno ja, jak i panna Tonks zajmiemy się jeszcze nieopatrzonymi ranami i wszystkimi osobami potrzebującymi jakiejkolwiek pomocy. Chciałbym również was wysłuchać, dowiedzieć się jakie są wasze potrzeby, zorientować się czego wam na ten moment najbardziej brakuje, aby jak najszybciej na to zaradzić.[bylobrzydkobedzieladnie]
- Wspaniale. Z pewnością przyda się nam dzisiaj wszystko, co pani ze sobą wzięła- odparł, posyłając kobiecie lekki uśmiech, jak to miał w zwyczaju w takich sytuacjach udając, że zupełnie nie zwrócił uwagi na lekki rumieniec, który pojawił się na jej młodej twarzy.
Powitał go widok prowizorycznie rozstawionych namiotów, w których wnętrzu skrywały się polowe łóżka, a na nich pacjenci dotknięci mniej lub bardziej większymi obrażeniami. Wokół ogniska tlącego się w centrum tymczasowego obozowiska zgromadziła się pokaźna grupa czarodziejów, inni kręcili się w okolicy, najpewniej krążąc między rannymi, wciąż niosąc im potrzebną pomoc. Objął wzrokiem obozowisko, już na pierwszy rzut oka dostrzegł, że do w ciągu ostatniej doby do szpitala musiało napłynąć wielu nowych rannych. Wydawało mu się, że ich liczba była większa niż ta, którą mu zakomunikowano. Zbliżył się do dosyć pokaźnego tłumu, oswobadzając w końcu obydwie dłonie z zimowych kieszeń i wyciągając przed siebie ręce w geście pokoju.
- Nazywam się Isaiah Greengrass, pojawiam się dzisiaj tutaj w imieniu mojego rodu, panów tych ziem, chcąc okazać wam wsparcie i przypomnieć, że od wieków czuwamy nad dobrobytem zamieszkałych na tych terenach mieszkańców. Z wielkim bólem przyjęliśmy wieści tragedii, która rozegrała się w Staffordshire - podkreślił i przerwał na chwilę, aby jego słowa wybrzmiały w ciszy polany. - Wydarzenia ostatnich dni były przejawem nieprzemyślanego okrucieństwa dokonanym przez naszych największych wrogów. Tych, którzy opowiadają się za rządami aktualnego Ministra Magii. Przeciwników pokoju, równości i dobrobytu. Nie dajcie się oszukać, nie dajcie się zwieść głoszonym przez nich kłamstwom. Nie pozwólcie sobie wmówić, że to mugole stoją za działaniami, które pokryły popiołem niedalekie wioski, wysadziły w powietrze tory czy znajdujące się nieopodal budynki należące do niemagicznych. Oni niczemu nie zawinili. - Powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych wokół siebie osób, chcąc wyczytać z nich jakąś reakcję czy przejaw emocji. Nieufność malowała się na twarzach wielu z nich. - Nie zamierzam oczarowywać was dzisiaj pustosłowiem, obiecywać złote góry i wmawiać wam, że zanim się obejrzymy wszystko wróci do normy. Znajdujemy się w stanie wojny, czekają nas ciężkie dni, a nawet i miesiące. Pragnę was jednak zapewnić, że ród Greengrass będzie zawsze, bez względu na okoliczności, do końca, stał po waszej stronie. Atak naszych wrogów był zaskoczeniem, niektórzy z was zapewne uważają, że odnieśliśmy klęskę. Pamiętajmy jednak, że już nie raz podnosiliśmy się z kolan, że wyciągaliśmy wnioski z poniesionych porażek i obracaliśmy je na własną korzyść. Tak będzie i tym razem. - Wskazał dłonią na stojącą nieopodal Kerstin. - Przynieśliśmy dzisiaj ze sobą zapas eliksirów, bandaży i innych niezbędnych środków do leczenia ran. Zarówno ja, jak i panna Tonks zajmiemy się jeszcze nieopatrzonymi ranami i wszystkimi osobami potrzebującymi jakiejkolwiek pomocy. Chciałbym również was wysłuchać, dowiedzieć się jakie są wasze potrzeby, zorientować się czego wam na ten moment najbardziej brakuje, aby jak najszybciej na to zaradzić.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Isaiah Greengrass dnia 03.11.21 12:15, w całości zmieniany 1 raz
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przed przybyciem do Staffordshire nie była zaznajomiona z personaliami wszystkich mających jej towarzyszyć czarodziejów; może były to względy bezpieczeństwa, a może zwyczajne niedopatrzenie, w końcu Kerstin nie była w tym planie na tak istotnej pozycji, aby ktokolwiek decydował się zaznajomić ją ze wszystkimi jego elementami. I nie narzekała na to! Szczerze to chyba nawet wolała nie wiedzieć, ile zła tak naprawdę wydarzyło się tym biednym ludziom, nie wnikać w to, jakie były szanse na to, że ktoś ich dziś znowu zaatakuje, że coś przebiegnie nie tak jak trzeba.
Zarówno pan Moore jak i pan lord Greengrass wyglądali jednak na prawych, mężnych czarodziejów i to dawało jej szczątkowe poczucie bezpieczeństwa - wiadomo, że najlepiej czułaby się za plecami Gabriela albo Michaela, ale wierzyła w to, że gdyby jej rodzina nie uznawała tych ludzi za dobrych ludzi, nie zostawiliby jej tutaj. Koniec końców mieli jeden i ten sam cel, wspólną misję niesienia pokoju i pomocy tym najbardziej doświadczonym przez wojnę. Jeśli przy tym spojrzeć na specyficzny system czarodziejskiej polityki, lord z pewnością miał w tym też motywy rodowe.
- Witam - przywitała się uprzejmie, gdy zgromadzili się już w umówioną trójkę. Delikatnie przetarła zaczerwieniony policzek i raz jeszcze odwróciła się w stronę jeziora oraz odbijających się na nim świateł licznych ognisk i pochodni z okolic szpitala polowego.
Spojrzała znów na Isaiaha dopiero, gdy ją do tego wywołał. Uśmiechnęła się przyjaźnie, choć nie wydusiła już z siebie ani słowa do czasu, gdy dotarli do palenisk rozpalonych między płóciennymi namiotami. Nie musiała do nich nawet zaglądać, aby wiedzieć, że to właśnie tam leżą ranni; słodkomdły zapach ropy, surowicy i krzepnącej krwi uderzał w nos, przywoływał różnorakie, mniej lub bardziej przyjemne wspomnienia. Po zapachu rozpoznała, że są tutaj ludzie poparzeni. Sama woń też wystarczyła, aby zrozumiała, że pacjentów trzymano w zdecydowanie zbyt wielkim ścisku.
Stanęła grzecznie za lordem Greengrassem, gdy ten rozpoczął przemowę, choć po prawdzie najchętniej zasłoniłaby uszy, żeby nie musieć słuchać jej ze wszystkimi szczegółami. W jej błękitnych oczach szybko zaiskrzyły łzy żalu i współczucia wobec tych wszystkich niewinnych, których dotykały spory ideologiczne na samym szczycie drabiny społecznej. Po cichu otarła powieki kraciastą chusteczką i po skończonej przez lorda przemowie podeszła dwa kroki do przodu, aby pokazać się ludziom, zasygnalizować, że to ona jest "panną Tonks". Z wysoko uniesioną brodą (była bowiem dość niska) zwróciła się do ludzi, którzy chcieli jej słuchać:
- Dużo pracowałam z ranami, nie potrzebuję wielu narzędzi, żeby pomóc. Chętnie przejdę się po wszystkich namiotach, zostanę na noc, wykonam tyle pracy, ile zdołam - Nie była wyjątkowym mówcą, więc powiedziała po prostu, co jej na sercu leżało, zastanawiając się, w którym momencie będzie mogła zacząć.
Po ujrzeniu tych wszystkich ciemnych, zszarzałych od smutku twarzy bardziej niż wcześniej rwała się do pracy.
Zarówno pan Moore jak i pan lord Greengrass wyglądali jednak na prawych, mężnych czarodziejów i to dawało jej szczątkowe poczucie bezpieczeństwa - wiadomo, że najlepiej czułaby się za plecami Gabriela albo Michaela, ale wierzyła w to, że gdyby jej rodzina nie uznawała tych ludzi za dobrych ludzi, nie zostawiliby jej tutaj. Koniec końców mieli jeden i ten sam cel, wspólną misję niesienia pokoju i pomocy tym najbardziej doświadczonym przez wojnę. Jeśli przy tym spojrzeć na specyficzny system czarodziejskiej polityki, lord z pewnością miał w tym też motywy rodowe.
- Witam - przywitała się uprzejmie, gdy zgromadzili się już w umówioną trójkę. Delikatnie przetarła zaczerwieniony policzek i raz jeszcze odwróciła się w stronę jeziora oraz odbijających się na nim świateł licznych ognisk i pochodni z okolic szpitala polowego.
Spojrzała znów na Isaiaha dopiero, gdy ją do tego wywołał. Uśmiechnęła się przyjaźnie, choć nie wydusiła już z siebie ani słowa do czasu, gdy dotarli do palenisk rozpalonych między płóciennymi namiotami. Nie musiała do nich nawet zaglądać, aby wiedzieć, że to właśnie tam leżą ranni; słodkomdły zapach ropy, surowicy i krzepnącej krwi uderzał w nos, przywoływał różnorakie, mniej lub bardziej przyjemne wspomnienia. Po zapachu rozpoznała, że są tutaj ludzie poparzeni. Sama woń też wystarczyła, aby zrozumiała, że pacjentów trzymano w zdecydowanie zbyt wielkim ścisku.
Stanęła grzecznie za lordem Greengrassem, gdy ten rozpoczął przemowę, choć po prawdzie najchętniej zasłoniłaby uszy, żeby nie musieć słuchać jej ze wszystkimi szczegółami. W jej błękitnych oczach szybko zaiskrzyły łzy żalu i współczucia wobec tych wszystkich niewinnych, których dotykały spory ideologiczne na samym szczycie drabiny społecznej. Po cichu otarła powieki kraciastą chusteczką i po skończonej przez lorda przemowie podeszła dwa kroki do przodu, aby pokazać się ludziom, zasygnalizować, że to ona jest "panną Tonks". Z wysoko uniesioną brodą (była bowiem dość niska) zwróciła się do ludzi, którzy chcieli jej słuchać:
- Dużo pracowałam z ranami, nie potrzebuję wielu narzędzi, żeby pomóc. Chętnie przejdę się po wszystkich namiotach, zostanę na noc, wykonam tyle pracy, ile zdołam - Nie była wyjątkowym mówcą, więc powiedziała po prostu, co jej na sercu leżało, zastanawiając się, w którym momencie będzie mogła zacząć.
Po ujrzeniu tych wszystkich ciemnych, zszarzałych od smutku twarzy bardziej niż wcześniej rwała się do pracy.
Podejrzewał, że przyjdzie mu się zmierzyć z nieufnością czarodziei, którzy jeszcze kilka dni wcześniej wiedli tu z pozoru spokojne życie. Wojna od tygodni wisiała jednak w powietrzu, ostatnie miesiące nikomu nie powinny pozostawić złudzeń, a świadomość, że ród Greengrassów otwarcie przeciwstawił się poplecznikom Lorda Voldemorta niewątpliwie w niektórych wzbudzała nie tylko niepokój, ale i złość. Czy i nie jemu towarzyszyły podobne rozterki? Doskonale wiedział, że wystarczyłoby tylko przyjąć propozycję pokoju i złożenia broni przedstawioną przez Abraxa Malfoy’a, podporządkować się wpływom Rycerzy Walpurgii, aby ich ziemię, a więc i magiczni mieszkańcy Stafford i Derby znaleźli się w bezpiecznej strefie. Co jednak czekałoby wszystkich egzystujących tutaj od pokoleń, w zgodzie, mugoli? I czy należało dobrowolnie poddawać się tyrani szaleńców? Oportunizm i konformizm skrywający się pod płaszczykiem chęci zapewnienia dobrobytu i spokoju ziem były przyjmowane przez Greengrassów z nieskrywanym cynizmem, w końcu od wieków nie uznawali i podważali wartość negatywnego stosunku do mugoli. Nie zamierzali więc pozwolić się sterroryzować, Isaiah, chociaż zupełnie nie wprawiony w tego rodzaju zadaniach, nie tylko musiał, ale i pragnął, podtrzymywać tę narrację, choć polityczne zagrywki i dyplomacja nigdy nie należała do jego kręgu zainteresowań.
- Nie chcemy wojny - usłyszał przytłumiony głos jednego ze stojących w tłumie mężczyzn, który spoglądał na niego buńczucznie, krzywiąc się wyraźnie. Ubrany w potarganą szatę, umorusany brudem ostatnich dni, z widocznym śladem oparzeń na twarzy, z lekką drwiną spoglądał na nienaganny strój szlachcica, który nawet w tych okolicznościach zachowywał elegancję. - Panie dobrodzieju, straciliśmy domy, nie mamy do czego wracać - powiedział ktoś inny, nieco piskliwym, łamiącym się głosem. - W wybuchu straciłam syna… - Oczy Isaiaha na chwilę zaszły mgłą, sam doświadczył w życiu wielkiej tragedii, potrafił więc zrozumieć jej ból. - Kobiety, które pojawiły się tutaj przed kilkoma dniami okazały nam wsparcie, wyleczyły rany, obiecały pomoc ze strony Ministra Malfoya, czy to nie jemu powinniśmy zaufać? Pośród nas żyli kłamcy, staliśmy się ofiarami… - kontynuował mężczyzna, który wcześniej spoglądał w stronę Isaiaha z nieskrywaną niechęcią.
- Bardzo was wszystkich proszę, nie dajcie się omamić i zmanipulować. Jestem świadomy waszego bólu i nieszczęścia. Sam straciłem żonę w pożarze ministerstwa, który półtora roku temu został podłożony przez tych samych ludzi, którzy kilka dni mordowali, siali zamęt na naszych ziemiach i przeprowadzili egzekucję uczciwego człowieka. Czy naprawdę uważacie, że ludzie, którzy z zimną krwią mordują i torturują niewinnych ludzi, karząc ich za niezgodne z ich przekonaniami poglądy, zasługują na wasze zaufanie, na wasz szacunek? Proszę, nie pozwólcie zaślepić się kłamcom, nie rezygnując jednak z przeżywania żałoby. Odczuwany ból czy strach jest czymś zupełnie naturalnym, mogę was jednak zapewnić, że już pracujemy nad tym, aby zapewnić Wam bezpieczeństwo - rzekł, wodząc wzrokiem po zgromadzonych.
Miał nadzieję, że dobroć bijąca z postawy Kerstin i szczerość jej słów podziała na czarodziejów podobnie jak na niego - poczuł ulgę świadomy, że ma u swojego boku kogoś, kto znalazł się tutaj z czystości serca i chęci niesienia pomocy. Czy kobieta nie ryzykowała życia pojawiając się tutaj w tak niepewnym momencie, gdy istniało niebezpieczeństwo, że oprawcy znowu w nich uderzą, tym razem ze zdwojoną siłą?
- Proszę pozwolić sobie pomóc - powiedział, sam sięgając do torby, wyciągając z nich środki niezbędne do leczenia, ale i kilka bochenków chleba.
- Nie chcemy wojny - usłyszał przytłumiony głos jednego ze stojących w tłumie mężczyzn, który spoglądał na niego buńczucznie, krzywiąc się wyraźnie. Ubrany w potarganą szatę, umorusany brudem ostatnich dni, z widocznym śladem oparzeń na twarzy, z lekką drwiną spoglądał na nienaganny strój szlachcica, który nawet w tych okolicznościach zachowywał elegancję. - Panie dobrodzieju, straciliśmy domy, nie mamy do czego wracać - powiedział ktoś inny, nieco piskliwym, łamiącym się głosem. - W wybuchu straciłam syna… - Oczy Isaiaha na chwilę zaszły mgłą, sam doświadczył w życiu wielkiej tragedii, potrafił więc zrozumieć jej ból. - Kobiety, które pojawiły się tutaj przed kilkoma dniami okazały nam wsparcie, wyleczyły rany, obiecały pomoc ze strony Ministra Malfoya, czy to nie jemu powinniśmy zaufać? Pośród nas żyli kłamcy, staliśmy się ofiarami… - kontynuował mężczyzna, który wcześniej spoglądał w stronę Isaiaha z nieskrywaną niechęcią.
- Bardzo was wszystkich proszę, nie dajcie się omamić i zmanipulować. Jestem świadomy waszego bólu i nieszczęścia. Sam straciłem żonę w pożarze ministerstwa, który półtora roku temu został podłożony przez tych samych ludzi, którzy kilka dni mordowali, siali zamęt na naszych ziemiach i przeprowadzili egzekucję uczciwego człowieka. Czy naprawdę uważacie, że ludzie, którzy z zimną krwią mordują i torturują niewinnych ludzi, karząc ich za niezgodne z ich przekonaniami poglądy, zasługują na wasze zaufanie, na wasz szacunek? Proszę, nie pozwólcie zaślepić się kłamcom, nie rezygnując jednak z przeżywania żałoby. Odczuwany ból czy strach jest czymś zupełnie naturalnym, mogę was jednak zapewnić, że już pracujemy nad tym, aby zapewnić Wam bezpieczeństwo - rzekł, wodząc wzrokiem po zgromadzonych.
Miał nadzieję, że dobroć bijąca z postawy Kerstin i szczerość jej słów podziała na czarodziejów podobnie jak na niego - poczuł ulgę świadomy, że ma u swojego boku kogoś, kto znalazł się tutaj z czystości serca i chęci niesienia pomocy. Czy kobieta nie ryzykowała życia pojawiając się tutaj w tak niepewnym momencie, gdy istniało niebezpieczeństwo, że oprawcy znowu w nich uderzą, tym razem ze zdwojoną siłą?
- Proszę pozwolić sobie pomóc - powiedział, sam sięgając do torby, wyciągając z nich środki niezbędne do leczenia, ale i kilka bochenków chleba.
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nawet jeśli w tyle głowy zakotwiczyła się Kerstin świadomość olbrzymiego niebezpieczeństwa, jakie ze sporym prawdopodobieństwom groziło jej poza Somerset - zwłaszcza w hrabstwach objętych regularnymi walkami, wojną, którą po raz pierwszy miała szansę ujrzeć na własne oczy - nie pozwoliła, aby strach, niepewność czy tchórzostwo przejęły nad nią kontrolę. Nie w ten sposób wychowali ją rodzice, nie takie wartości wpajano im w szkole pielęgniarek. Chociaż było ciężko, odurzająco wręcz, gdy w nosy drażnił zapach brudu, uryny i spalonej skóry, musiała się wyprostować, płytko odetchnąć i zebrać siły. Słuchała oskarżeń ludu bez wtrącania się, bo tłumaczenie przyczyn rzezi należało do lorda. Zemdliło ją natomiast, ścisnęło w żołądku, na wyobrażenie ludzi wystarczająco perfidnych, aby wyciągnąć łaskawą dłoń do tych, których wcześniej z zimną krwią mordowali i palili im domy. Jaki człowiek robił coś takiego? Czy dało się jeszcze takiego kogoś w ogóle nazywać człowiekiem?
Nachodziły ją obrzydliwe wspomnienia opowieści, szeptanych na oddziałach szpitalnych przez byłych żołnierzy wojsk alianckich. Pamiętała ich dobrze: kalekich młodzieńców, ślepych, ogłuszonych, przeraźliwie smutnych.
Teraz było inaczej - teraz to ona miała tworzyć historię sanitariuszek, a nie tylko z sercem w gardle wysłuchiwać peanów o bohaterstwie starszych stażem pielęgniarek. Teraz nadszedł jej czas.
Kaszlnęła pod nosem i uśmiechnęła się, otwierając torbę, aby przyjąć kolejną porcję środków przyniesionych przez lorda Greengrassa.
Potem postąpiła wprzód, w kotłującą się masę łez, krwi, bólu i bezradności. Kładła dłonie na wychudzonych ramionach, zaglądała w mętne oczy i szukała tych, którzy nie obawiali się poddać pod troskliwe dłonie pielęgniarki, nie posiadającej różdżki zatkniętej za pas ani emblematu z kostką.
- Potrzebuje pani zmiany opatrunku? Proszę pozwolić mi na to spojrzeć, wygląda na nieruszany od dawna. Może wdać się zakażenie.
Przyklęknęła przy jednym z ognisk, gdzie na stołku siedziała starsza kobieta z chustą owiniętą wokół włosów; posiwiałych od wieku lub wciąż osiadłego popiołu.
- Ty myślisz, że ja nie wiem? Nie mam z czego zrobić bandaża - ochrypły od krzyków głos próbował przypuścić atak na łagodność Kerstin, dziewczyna nie pozwoliła sobie jednak na okazanie wątpliwości.
- Dlatego właśnie przyszliśmy. Mam dla pani czyste bandaże, wodę utlenioną, wszystko co trzeba. Czy mogę...? - Szczupłe, czyste dłonie sięgnęły do przesiąkniętego szkarłatem i żółcią opatrunku; kobieta wpierw przewróciła oczami, potem jednak zacisnęła drżące wargi i kiwnęła głową. - Najpierw poleję po bandażu zwykłą wodą, dobrze?
Musiała zwilżyć opatrunki, ponieważ pozostawały niezmieniane wystarczająco długo, by zesztywnieć i przylgnąć do ran. Rozwijała brudny materiał pomału, odklejała skrzepliny i grudy ropy, czując coraz intensywniejszy swąd martwicy i bakteryjnego nadkażenia.
- Nie zdążyłam na przyjście tych pierońskich wiedźm. Uzdrowicieli mamy garstkę, tera zajmują się młodymi. Uch! Nie chciałam, żeby mnie dopatrywali, jak tyle mamy chorych. Sssss... Zima sroga - mamrotała kobieta, co jakiś czas wydając z siebie postękiwania bólu.
Trudno było jej się dziwić; pod kilkoma warstwami bandaża Kerstin znalazła pozbawione skóry stare rany pooparzeniowe z elementami rozpływającej się w ropie martwicy. Z początku coś zapiekło ją w głębi gardła, przez głowę przeleciała przerażająca myśl, że nie będzie wiedziała, co zrobić. Potem jednak zacisnęła zęby i przystąpiła do działania, wyciągając z torby czyściutko zapakowany sterylny skalpel, pęsetę i łyżkę chirurgiczną.
- Będę musiała ściąć martwicę. Zrobię to delikatnie i nie powinno boleć; martwa tkanka nie boli - powiedziała pomału, po części uspokajając kobietę, a po części samą siebie.
Jakież było jej zdziwienie, gdy staruszka wybuchnęła śmiechem!
- A tnij, dziewuszko, ja miałam mugoli w rodzinie, to mąż lubił mówić, że nie. Byle bym wyszła z tego, na tamten świat mi nie spieszno!
Kerstin uśmiechnęła się niepewnie i zabrała do pracy.
Nachodziły ją obrzydliwe wspomnienia opowieści, szeptanych na oddziałach szpitalnych przez byłych żołnierzy wojsk alianckich. Pamiętała ich dobrze: kalekich młodzieńców, ślepych, ogłuszonych, przeraźliwie smutnych.
Teraz było inaczej - teraz to ona miała tworzyć historię sanitariuszek, a nie tylko z sercem w gardle wysłuchiwać peanów o bohaterstwie starszych stażem pielęgniarek. Teraz nadszedł jej czas.
Kaszlnęła pod nosem i uśmiechnęła się, otwierając torbę, aby przyjąć kolejną porcję środków przyniesionych przez lorda Greengrassa.
Potem postąpiła wprzód, w kotłującą się masę łez, krwi, bólu i bezradności. Kładła dłonie na wychudzonych ramionach, zaglądała w mętne oczy i szukała tych, którzy nie obawiali się poddać pod troskliwe dłonie pielęgniarki, nie posiadającej różdżki zatkniętej za pas ani emblematu z kostką.
- Potrzebuje pani zmiany opatrunku? Proszę pozwolić mi na to spojrzeć, wygląda na nieruszany od dawna. Może wdać się zakażenie.
Przyklęknęła przy jednym z ognisk, gdzie na stołku siedziała starsza kobieta z chustą owiniętą wokół włosów; posiwiałych od wieku lub wciąż osiadłego popiołu.
- Ty myślisz, że ja nie wiem? Nie mam z czego zrobić bandaża - ochrypły od krzyków głos próbował przypuścić atak na łagodność Kerstin, dziewczyna nie pozwoliła sobie jednak na okazanie wątpliwości.
- Dlatego właśnie przyszliśmy. Mam dla pani czyste bandaże, wodę utlenioną, wszystko co trzeba. Czy mogę...? - Szczupłe, czyste dłonie sięgnęły do przesiąkniętego szkarłatem i żółcią opatrunku; kobieta wpierw przewróciła oczami, potem jednak zacisnęła drżące wargi i kiwnęła głową. - Najpierw poleję po bandażu zwykłą wodą, dobrze?
Musiała zwilżyć opatrunki, ponieważ pozostawały niezmieniane wystarczająco długo, by zesztywnieć i przylgnąć do ran. Rozwijała brudny materiał pomału, odklejała skrzepliny i grudy ropy, czując coraz intensywniejszy swąd martwicy i bakteryjnego nadkażenia.
- Nie zdążyłam na przyjście tych pierońskich wiedźm. Uzdrowicieli mamy garstkę, tera zajmują się młodymi. Uch! Nie chciałam, żeby mnie dopatrywali, jak tyle mamy chorych. Sssss... Zima sroga - mamrotała kobieta, co jakiś czas wydając z siebie postękiwania bólu.
Trudno było jej się dziwić; pod kilkoma warstwami bandaża Kerstin znalazła pozbawione skóry stare rany pooparzeniowe z elementami rozpływającej się w ropie martwicy. Z początku coś zapiekło ją w głębi gardła, przez głowę przeleciała przerażająca myśl, że nie będzie wiedziała, co zrobić. Potem jednak zacisnęła zęby i przystąpiła do działania, wyciągając z torby czyściutko zapakowany sterylny skalpel, pęsetę i łyżkę chirurgiczną.
- Będę musiała ściąć martwicę. Zrobię to delikatnie i nie powinno boleć; martwa tkanka nie boli - powiedziała pomału, po części uspokajając kobietę, a po części samą siebie.
Jakież było jej zdziwienie, gdy staruszka wybuchnęła śmiechem!
- A tnij, dziewuszko, ja miałam mugoli w rodzinie, to mąż lubił mówić, że nie. Byle bym wyszła z tego, na tamten świat mi nie spieszno!
Kerstin uśmiechnęła się niepewnie i zabrała do pracy.
Mimo wzburzenia, które wbrew sobie odczuwał, wysłuchując kolejnych nie bezpodstawnych zażaleń, starał się zachować czujność i co jakiś czas rozglądał się uważnie na boki, chcąc upewnić się, że nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Świadomość, że Cillian Moore znajdował się niedaleko i trzymał rękę na pulsie patrolując otaczające ich leśne tereny, zdecydowanie go uspokajała, dostrzegał jednak koktajl emocji i rozgoryczenia targający wieloma spośród zgromadzonych wokół nich osób. Wiedział, że podobne odczucia mogły w każdej chwili stać się punktem zapalnym i doprowadzić do buntu, a co za tym idzie do nieprzewidzianego obrotu wydarzeń. I chociaż miał świadomość, że sam raczej zdołałby się obronić, miał w końcu w pogotowiu różdżkę, to towarzyszącej mu Kerstin mogło grozić o wiele większe niebezpieczeństwo. Nie wybaczyłby sobie, gdyby coś jej się stało, tym bardziej, że doszło do jego uszu, że jej bracia zaangażowali się w obronę przynależnych do Greengrassów terenów. Nie znał kobiety na tyle, aby wiedzieć, czy na pewno udałoby się jej w razie czego uspokoić wzburzonych swą tragedią ludzi. Odetchnął jednak z ulga, gdy dostrzegł, że panna Tonks po prostu zabrała się do pracy, przemawiając do rannych łagodnym głosem i mimo początkowych sprzeciwów zdobywając ich zaufanie.
Część czarodziejów rozeszła się, może w pewnym stopniu uspokojona jego wcześniejszą przemową, nie miał jednak wątpliwości, że taki stan rzeczy nie potrwa długo. A na pewno jeszcze krócej, jeśli on sam nie zabierze się do pracy. Nie miał wielkiego doświadczenia w magii leczniczej, jednak w trakcie kilku lat, które spędził w szpitalu Św. Munga miał niejednokrotnie okazję obserwować przebieg podstawowych zabiegów leczniczych, Isolda nauczyła go przezornie również najprostszych zaklęć. Chciała, aby w razie czego był w stanie udzielić chociaż podstawowej pomocy czy to rannym, czy nawet najbliższym, gdyby stało się coś nieprzewidzianego.
Zaczął krążyć w tłumie, starając się ocenić rany. Dostrzegł, że ta część osób, która odniosła największe obrażenia skorzystała już z pomocy medyków. Skrzywił się lekko, gdy gorzko uświadomił sobie, że zawdzięczały to zapewne magomedyczkom, o których wcześniej usłyszał i którym tak umiejętnie udało się omamić zdezorientowaną gawiedź.
Zatrzymał się w końcu przy kobiecie, która wyraźnie potrzebowała zmiany opatrunku.
- Pozwoli pani. - Przykucnął przy niej, lekko zakasując rękawy i delikatnie ujmując jej rękę. Zaczął powoli odwijać bandaż, metodycznie zdejmując z rany jego kolejne warstwy. Zmarszczył lekko brwi, gdy dostrzegł ranę. Na ile był w stanie ocenić, wyglądała ona nie najgorzej. Na wszelki wypadek sięgnął jeszcze po różdżkę i wypowiedział wyraźnie zaklęcie: - Purus. - Chciał w ten sposób upewnić się, że rana została na pewno odpowiednio oczyszczona, Następnie przywołał z pamięci formułę kolejnego prostego zaklęcia - Ferula. Teraz rana powinna zagoić się jeszcze lepiej - powiedział, uśmiechając się do kobiety, która odpowiedziała mu jedynie nieśmiałym skinieniem głowy, jej usta ułożyły się po prostu w proste słowo Dziękuję.
Ruszył dalej, rozglądając się uważnie na boki. Na jednym z prowizorycznych posłań leżał wyraźnie zziębnięty mężczyzna.
- Dotarł do nas dopiero niedawno - zwróciła się do niego kobieta, która czuwała u jego boku. - Podobno stracił całą rodzinę, przez dwa dni ukrywał się w lesie. Bardzo zmarzł.
Isaiah zbliżył się do niego, starając się ocenić stopień odmrożenia. Podejrzewał, że specjalne maści na odmrażania powinny przynieść mężczyźnie ukojenie, wolał jednak podjąć wcześniejsze prowizoryczne działania. - Sango circum - zaczął od zaklęcia pobudzającego krążenie krwi. Zmarszczył jednak brwi, gdy dotarło do niego, że na razie nie przyniosło ono zamierzonego efektu.
Purus ST 35 (33+2 - udane)
Ferula ST 25 (23+2 - udane)
Sango circum ST 30 (17+2 - nieudane)
Część czarodziejów rozeszła się, może w pewnym stopniu uspokojona jego wcześniejszą przemową, nie miał jednak wątpliwości, że taki stan rzeczy nie potrwa długo. A na pewno jeszcze krócej, jeśli on sam nie zabierze się do pracy. Nie miał wielkiego doświadczenia w magii leczniczej, jednak w trakcie kilku lat, które spędził w szpitalu Św. Munga miał niejednokrotnie okazję obserwować przebieg podstawowych zabiegów leczniczych, Isolda nauczyła go przezornie również najprostszych zaklęć. Chciała, aby w razie czego był w stanie udzielić chociaż podstawowej pomocy czy to rannym, czy nawet najbliższym, gdyby stało się coś nieprzewidzianego.
Zaczął krążyć w tłumie, starając się ocenić rany. Dostrzegł, że ta część osób, która odniosła największe obrażenia skorzystała już z pomocy medyków. Skrzywił się lekko, gdy gorzko uświadomił sobie, że zawdzięczały to zapewne magomedyczkom, o których wcześniej usłyszał i którym tak umiejętnie udało się omamić zdezorientowaną gawiedź.
Zatrzymał się w końcu przy kobiecie, która wyraźnie potrzebowała zmiany opatrunku.
- Pozwoli pani. - Przykucnął przy niej, lekko zakasując rękawy i delikatnie ujmując jej rękę. Zaczął powoli odwijać bandaż, metodycznie zdejmując z rany jego kolejne warstwy. Zmarszczył lekko brwi, gdy dostrzegł ranę. Na ile był w stanie ocenić, wyglądała ona nie najgorzej. Na wszelki wypadek sięgnął jeszcze po różdżkę i wypowiedział wyraźnie zaklęcie: - Purus. - Chciał w ten sposób upewnić się, że rana została na pewno odpowiednio oczyszczona, Następnie przywołał z pamięci formułę kolejnego prostego zaklęcia - Ferula. Teraz rana powinna zagoić się jeszcze lepiej - powiedział, uśmiechając się do kobiety, która odpowiedziała mu jedynie nieśmiałym skinieniem głowy, jej usta ułożyły się po prostu w proste słowo Dziękuję.
Ruszył dalej, rozglądając się uważnie na boki. Na jednym z prowizorycznych posłań leżał wyraźnie zziębnięty mężczyzna.
- Dotarł do nas dopiero niedawno - zwróciła się do niego kobieta, która czuwała u jego boku. - Podobno stracił całą rodzinę, przez dwa dni ukrywał się w lesie. Bardzo zmarzł.
Isaiah zbliżył się do niego, starając się ocenić stopień odmrożenia. Podejrzewał, że specjalne maści na odmrażania powinny przynieść mężczyźnie ukojenie, wolał jednak podjąć wcześniejsze prowizoryczne działania. - Sango circum - zaczął od zaklęcia pobudzającego krążenie krwi. Zmarszczył jednak brwi, gdy dotarło do niego, że na razie nie przyniosło ono zamierzonego efektu.
Purus ST 35 (33+2 - udane)
Ferula ST 25 (23+2 - udane)
Sango circum ST 30 (17+2 - nieudane)
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie oglądała się na to, co czyni lord Greengrass; to były jego ziemie, jego ludzie, a Kerstin ufała mu dlatego, że ufali mu jej najbliżsi. Michael nie zostawiłby jej, gdyby nie był przekonany, że szansa na to, że stanie się coś gorszego od serca złamanego widokiem rannych jest większa od średniej. Niedługo po wkroczeniu w tłum popadła w bliski transowi stan zupełnego skupienia na pracy. Wiedziona instynktem wynajdywała tych, którzy potrzebowali pomocy najbardziej, najszybciej - którzy być może nie dożyliby ranka, gdyby nie ich obecność. Mieli swoich uzdrowicieli, młodych i niedoświadczonych, którzy zaraz dołączyli do Kerstin, ale brakowało im środków, sił. Źle odżywiony i śmiertelnie wyczerpany lekarz na nic się zdawał chorym, Kerry coś o tym wiedziała.
- Niech pani mówi do mnie. Jeśli coś zaboli, można krzyczeć, to dla mnie wskazówka - poprosiła łagodnie, a potem nasunęła na ręce cienkie, płócienne rękawiczki, które sama szyła na wzorze przygotowanym przez krawcową z Doliny. - Opowie mi coś pani, cokolwiek przyjdzie na myśl. Wtedy skupi się pani na czymś innym - Na granicy wzroku Kerstin błyskały zaklęcia, tu i tam ktoś pojękiwał, postękiwał, zanosił głośne modlitwy.
Pot zebrał się porządnie na plecach młodej pielęgniarki, przylepiając materiał do skóry, ale ręce jej nie drżały.
- Dobre, panienko, to posłuchaj staruchy. Miałam syna, jedynego, ale zdolnego jak pierun, prowadził tu w mieście sklep miotlarski... - Kerstin przygryzła wargę, słysząc czas przeszły, a potem pozwoliła, by słowa upłynniły się, uciekły do tła, w czasie gdy ona ze skupieniem zdrapywała z rany fragmenty czarnej, lepkiej martwicy. Stara rana pod spodem śmierdziała jeszcze gorzej, ropa była brudnozielona, starała się więc zbierać ją na chusty i usuwać wodą utlenioną. - ...mówiłam mu zawsze, że tak to się skończy, jeśli dalej będzie auu! Nie, nie, nie, dziewuszko nie przejmuj się, rób dalej.
Kerstin otarła czoło wierzchem dłoni. Nie chciała wzywać uzdrowiciela, skoro już zaczęła, zwłaszcza, że była przekonana, że prawdopodobnie nie będzie takiej potrzeby. Udało jej się pozbyć niemal całej martwicy, zostały ostatnie, najmniej przyjemne fragmenty, które musiała odciąć z marginesem zdrowej skóry, aby na nowo skrwawić oparzenie.
- Na pewno zostanie blizna. Mogą z nią pomóc maści przyrządzone przez zielarza - zasugerowała łagodnie, obmywając ranę wodą utlenioną i rozpoczynając świeży opatrunek, który na tle zabrudzonej skóry wydawał się oślepiająco biały.
Pacjentka machnęła dłonią, stwierdzając, że za stara jest na przejmowanie się bliznami. Wznowiła opowieść i zdążyła skończyć ją, zanim Kerstin, zadowolona, ale i smutna, ściągnęła zainfekowane rękawiczki, wyrzuciła je do woreczka na odpady przytroczonego do pasa i skierowała kroki dalej, do dziecka trawionego biegunką i gorączką.
- Niech pani mówi do mnie. Jeśli coś zaboli, można krzyczeć, to dla mnie wskazówka - poprosiła łagodnie, a potem nasunęła na ręce cienkie, płócienne rękawiczki, które sama szyła na wzorze przygotowanym przez krawcową z Doliny. - Opowie mi coś pani, cokolwiek przyjdzie na myśl. Wtedy skupi się pani na czymś innym - Na granicy wzroku Kerstin błyskały zaklęcia, tu i tam ktoś pojękiwał, postękiwał, zanosił głośne modlitwy.
Pot zebrał się porządnie na plecach młodej pielęgniarki, przylepiając materiał do skóry, ale ręce jej nie drżały.
- Dobre, panienko, to posłuchaj staruchy. Miałam syna, jedynego, ale zdolnego jak pierun, prowadził tu w mieście sklep miotlarski... - Kerstin przygryzła wargę, słysząc czas przeszły, a potem pozwoliła, by słowa upłynniły się, uciekły do tła, w czasie gdy ona ze skupieniem zdrapywała z rany fragmenty czarnej, lepkiej martwicy. Stara rana pod spodem śmierdziała jeszcze gorzej, ropa była brudnozielona, starała się więc zbierać ją na chusty i usuwać wodą utlenioną. - ...mówiłam mu zawsze, że tak to się skończy, jeśli dalej będzie auu! Nie, nie, nie, dziewuszko nie przejmuj się, rób dalej.
Kerstin otarła czoło wierzchem dłoni. Nie chciała wzywać uzdrowiciela, skoro już zaczęła, zwłaszcza, że była przekonana, że prawdopodobnie nie będzie takiej potrzeby. Udało jej się pozbyć niemal całej martwicy, zostały ostatnie, najmniej przyjemne fragmenty, które musiała odciąć z marginesem zdrowej skóry, aby na nowo skrwawić oparzenie.
- Na pewno zostanie blizna. Mogą z nią pomóc maści przyrządzone przez zielarza - zasugerowała łagodnie, obmywając ranę wodą utlenioną i rozpoczynając świeży opatrunek, który na tle zabrudzonej skóry wydawał się oślepiająco biały.
Pacjentka machnęła dłonią, stwierdzając, że za stara jest na przejmowanie się bliznami. Wznowiła opowieść i zdążyła skończyć ją, zanim Kerstin, zadowolona, ale i smutna, ściągnęła zainfekowane rękawiczki, wyrzuciła je do woreczka na odpady przytroczonego do pasa i skierowała kroki dalej, do dziecka trawionego biegunką i gorączką.
— Wszystko pod kontrolą? — niedaleko Kerstin wybrzmiał nieco ściszony głos młodej dziewczyny. Nosiła się skromnie, chociaż na klapie szaty wierzchniej z dumą nosiła przypinkę z czarno—niebieskim motylem Greengrassów. Dziewczyna była o kilka lat młodsza od mugolki, lecz spojrzenie miała mądre i uważne, niemal niezdradzające narastającego w niej niepokoju, gdyby nie to, że mrugała zdecydowanie szybciej niż spokojny człowiek. Do tej pory przede wszystkim asystowała w zabiegach lordowi Greengrass, lecz teraz, gdy Isaiah wypełnił swoją misję i rozprawiał o czymś z wcześniej zaopiekowanymi czarodziejami, dziewczyna postanowiła sprawdzić, jak z postawionym przed nią zadaniem radzi sobie mugolka.
— Dobrze zrobiłaś z tą rozmową — dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, z wyraźnym uznaniem, jednocześnie przy pomocy magii dezynfekując miejsce, w którym wcześniej przebywała kobieta z ropiejącą raną. — Nawet bez magii radzisz sobie jak profesjonalistka. Są mugolskie szkoły uzdrowicielskie? Czy sama się tego nauczyłaś? — spytała ze szczerym zaciekawieniem, gdy obie skierowały swoje kroki w kierunku dziecka, którego głównymi objawami była biegunka i gorączka. Maluch nie wyglądał na więcej niż pięć lat. Dziewczyna uklękła przy chłopcu, po czym ułożyła delikatnie wierzch dłoni na jego czole.
— Cześć, nazywam się Willa i razem z drugą ciocią będziemy cię dzisiaj leczyć — odezwała się cicho, lecz ciepło, po czym spojrzała w górę, na Kerstin. Jeżeli ta chciała się przedstawić, właśnie był na to odpowiedni moment.
— Ciociu, brzuszek mnie boli... — powiedział chłopiec, wodząc nieco zagubionym spojrzeniem między Kerstin a Willą. Jednocześnie przyłożył rączkę do brzucha, gdzieś mniej—więcej na wysokości wyrostka robaczkowego. Willa wzniosła się z klęczek, ściszonym głosem zwracając się bezpośrednio do Kerstin.
— Nie tylko to, chłopiec ma jeszcze gorączkę. Przed nami był u niego mój przyjaciel, Laurent, jesteśmy razem na kursie dzięki lady Greengrass. W każdym razie mówił, że nawet obniżanie temperatury przy pomocy zaklęć niewiele daje. Znasz... może jakieś inne sposoby, które byłyby skuteczne? Póki co dbaliśmy o to, by chłopiec dużo pił, jadł lekkostrawne rzeczy, ale to utrzymuje się od wczorajszego wieczora i nie do końca jestem pewna, co powinniśmy zrobić... — Willa wciąż była jedynie kursantką. Posiadała umysł jasny i zdolny do poszukiwania rozwiązań, lecz wraz ze wzrostem intensywności mrugnięć wydawało się, że potrzebowała także spojrzenia na problem z boku, bez wcześniejszego przywiązywania się do pacjenta. Nawet jeżeli przywiązanie to wynikało tylko z zasłyszanych przez przyjaciela relacji.
— Dobrze zrobiłaś z tą rozmową — dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, z wyraźnym uznaniem, jednocześnie przy pomocy magii dezynfekując miejsce, w którym wcześniej przebywała kobieta z ropiejącą raną. — Nawet bez magii radzisz sobie jak profesjonalistka. Są mugolskie szkoły uzdrowicielskie? Czy sama się tego nauczyłaś? — spytała ze szczerym zaciekawieniem, gdy obie skierowały swoje kroki w kierunku dziecka, którego głównymi objawami była biegunka i gorączka. Maluch nie wyglądał na więcej niż pięć lat. Dziewczyna uklękła przy chłopcu, po czym ułożyła delikatnie wierzch dłoni na jego czole.
— Cześć, nazywam się Willa i razem z drugą ciocią będziemy cię dzisiaj leczyć — odezwała się cicho, lecz ciepło, po czym spojrzała w górę, na Kerstin. Jeżeli ta chciała się przedstawić, właśnie był na to odpowiedni moment.
— Ciociu, brzuszek mnie boli... — powiedział chłopiec, wodząc nieco zagubionym spojrzeniem między Kerstin a Willą. Jednocześnie przyłożył rączkę do brzucha, gdzieś mniej—więcej na wysokości wyrostka robaczkowego. Willa wzniosła się z klęczek, ściszonym głosem zwracając się bezpośrednio do Kerstin.
— Nie tylko to, chłopiec ma jeszcze gorączkę. Przed nami był u niego mój przyjaciel, Laurent, jesteśmy razem na kursie dzięki lady Greengrass. W każdym razie mówił, że nawet obniżanie temperatury przy pomocy zaklęć niewiele daje. Znasz... może jakieś inne sposoby, które byłyby skuteczne? Póki co dbaliśmy o to, by chłopiec dużo pił, jadł lekkostrawne rzeczy, ale to utrzymuje się od wczorajszego wieczora i nie do końca jestem pewna, co powinniśmy zrobić... — Willa wciąż była jedynie kursantką. Posiadała umysł jasny i zdolny do poszukiwania rozwiązań, lecz wraz ze wzrostem intensywności mrugnięć wydawało się, że potrzebowała także spojrzenia na problem z boku, bez wcześniejszego przywiązywania się do pacjenta. Nawet jeżeli przywiązanie to wynikało tylko z zasłyszanych przez przyjaciela relacji.
I show not your face but your heart's desire
Mimowolnie wzdrygnęła się, kiedy za jej plecami rozległ się głos nieznanej dziewczyny. Wyglądała młodo, jej oczy były wielkie i błyszczące i nic poza szybkimi mrugnięciami nie wskazywało na to, że tragiczne warunki polowego szpitala wzbudzają jej poruszenie. Praca pielęgniarki utwardzała, znieczulała na pewne rodzaje trudności.
- Wszystko w porządku - potwierdziła Kerstin łagodnie, choć na czoło wstąpiły jej krople potu, przedramiona powyżej łokcia zabrudził pył i sadza. Tylko dłonie utrzymywała w pełni czyste, tylko to było ważne; dłońmi pracowała, były jej najistotniejszym narzędziem. - Dziękuję, bardzo miło mi to słyszeć. Uczyłam się w szkole dla pielęgniarek w Kings College w Londynie, zanim... zanim wydarzyło się to wszystko. - Uśmiechnęła się z trudem, pozwalając, by młoda dziewczyna towarzyszyła jej w dalszej pracy. - Skończyłam ją, a potem jakiś czas pracowałam na oddziale chirurgicznym. Po wojnie zaciągnęłam się do polowych lecznic. - Nie zdradzała szczegółów, nie oferując pełni zaufania nawet mimo sprzyjających warunków i widoku pomocnej ręki.
Kerstin kochała dzieci, dlatego też nie miała większej trudności z przykucnięciem przy maluchu i zaoferowaniu mu pełni życzliwości, jaką mogła z siebie wykrzesać.
- Ja jestem ciocia Kerry. Powiedz mi, czy poza bólem brzuszka coś ci doskwiera? - Przyglądała się uważnie miejscom, które wskazywał chłopiec, a potem odeszła na moment, by wysłuchać relacji Willy. - Mówisz, że gorączka nawraca mimo zbijania jej zaklęciami? - potwierdziła, zaciskając mocno wargi w zastanowieniu. - Chłopiec powinien nadal dużo pić, ale najlepiej byłoby, gdyby nie jadł... na razie nie. Zbadajmy go. - Znów przyklęknęła przy maluchu i łagodnym tonem poprosiła go o to, by położył się z główką na sienniku. Obmyła ręce raz jeszcze dla pewności, a potem podwinęła jego koszulkę i delikatnie nacisnęła palcami na brzuch, a potem szybko zwolniła ucisk. Rozpaczliwy krzyk był dla Kerstin wystarczającym dowodem, dla pewności jednak łagodnym wodzeniem dłońmi po brzuchu upewniła się jeszcze, czy dziecko nie odczuwa tkliwości w okolicach wątroby i trzustki. - To może być zapalenie wyrostka robaczkowego. Macie na to... macie na to jakieś czarodziejskie sposoby? Jest tutaj doświadczony uzdrowiciel? Ponieważ my... - Zgarnęła Willę pod ramię i nachyliła się do niej, by maluch nie mógł niczego usłyszeć. - Przeprowadzamy operację, otwieramy brzuch i wycinamy wyrostek, żeby nie mógł dłużej szkodzić. Da się bez niego żyć, nie ma żadnej funkcji. Ale w tych warunkach przeprowadzanie operacji byłoby bardzo niebezpieczne. - Zmarszczyła brwi ze zmartwieniem.
Obie zgodziły się, że w tej sytuacji trzeba było zabrać malucha na ręce i udać się z nim do najbardziej doświadczonego uzdrowiciela w szpitalu polowym. Tylko on mógł pomóc, ocalić młode życie i ofiarować mieszkańcom nadzieję.
/zt <3
Dla zainteresowanych; pogląd, że wyrostek robaczkowy jest narządem szczątkowym i nie ma żadnej istotnej funkcji jest poglądem starym, w dzisiejszych czasach już obalonym.
- Wszystko w porządku - potwierdziła Kerstin łagodnie, choć na czoło wstąpiły jej krople potu, przedramiona powyżej łokcia zabrudził pył i sadza. Tylko dłonie utrzymywała w pełni czyste, tylko to było ważne; dłońmi pracowała, były jej najistotniejszym narzędziem. - Dziękuję, bardzo miło mi to słyszeć. Uczyłam się w szkole dla pielęgniarek w Kings College w Londynie, zanim... zanim wydarzyło się to wszystko. - Uśmiechnęła się z trudem, pozwalając, by młoda dziewczyna towarzyszyła jej w dalszej pracy. - Skończyłam ją, a potem jakiś czas pracowałam na oddziale chirurgicznym. Po wojnie zaciągnęłam się do polowych lecznic. - Nie zdradzała szczegółów, nie oferując pełni zaufania nawet mimo sprzyjających warunków i widoku pomocnej ręki.
Kerstin kochała dzieci, dlatego też nie miała większej trudności z przykucnięciem przy maluchu i zaoferowaniu mu pełni życzliwości, jaką mogła z siebie wykrzesać.
- Ja jestem ciocia Kerry. Powiedz mi, czy poza bólem brzuszka coś ci doskwiera? - Przyglądała się uważnie miejscom, które wskazywał chłopiec, a potem odeszła na moment, by wysłuchać relacji Willy. - Mówisz, że gorączka nawraca mimo zbijania jej zaklęciami? - potwierdziła, zaciskając mocno wargi w zastanowieniu. - Chłopiec powinien nadal dużo pić, ale najlepiej byłoby, gdyby nie jadł... na razie nie. Zbadajmy go. - Znów przyklęknęła przy maluchu i łagodnym tonem poprosiła go o to, by położył się z główką na sienniku. Obmyła ręce raz jeszcze dla pewności, a potem podwinęła jego koszulkę i delikatnie nacisnęła palcami na brzuch, a potem szybko zwolniła ucisk. Rozpaczliwy krzyk był dla Kerstin wystarczającym dowodem, dla pewności jednak łagodnym wodzeniem dłońmi po brzuchu upewniła się jeszcze, czy dziecko nie odczuwa tkliwości w okolicach wątroby i trzustki. - To może być zapalenie wyrostka robaczkowego. Macie na to... macie na to jakieś czarodziejskie sposoby? Jest tutaj doświadczony uzdrowiciel? Ponieważ my... - Zgarnęła Willę pod ramię i nachyliła się do niej, by maluch nie mógł niczego usłyszeć. - Przeprowadzamy operację, otwieramy brzuch i wycinamy wyrostek, żeby nie mógł dłużej szkodzić. Da się bez niego żyć, nie ma żadnej funkcji. Ale w tych warunkach przeprowadzanie operacji byłoby bardzo niebezpieczne. - Zmarszczyła brwi ze zmartwieniem.
Obie zgodziły się, że w tej sytuacji trzeba było zabrać malucha na ręce i udać się z nim do najbardziej doświadczonego uzdrowiciela w szpitalu polowym. Tylko on mógł pomóc, ocalić młode życie i ofiarować mieszkańcom nadzieję.
/zt <3
Dla zainteresowanych; pogląd, że wyrostek robaczkowy jest narządem szczątkowym i nie ma żadnej istotnej funkcji jest poglądem starym, w dzisiejszych czasach już obalonym.
O programie stypendialnym lady Mare Greengrass wiedziało co prawda niewiele osób, lecz te, które zostały nim objęte, należały do ścisłej czołówki młodych uzdrowicielskich talentów wzrastających na ziemiach Greengrassów. To dzięki jednemu z nich Mare w pierwszej kolejności dowiedziała się o makabrycznych wydarzeniach w Staffordshire. Była im wdzięczna — wszystkim razem i każdemu z osobna — za miłość i poświęcenie, jakim kierowali się w swej ścieżce kariery i w życiu, które postanowili poświęcić dla ratowania innych. Skoro więc była wdzięczna, musiała tę wdzięczność okazać. Łatwo było mówić piękne, miękkie i gładkie słowa, gdy kierowano je z bezpiecznych przecież murów rezydencji na Grove Street 12. Zadanie było znacznie trudniejsze, gdy hrabstwo wciąż pogrążone było w chaosie. Działania rodu Greengrass oraz czarodziejów, którym na sercu leżał dobrobyt tak czarodziejów, jak i niemagicznych przynosiły powolne, lecz wymierne rezultaty. Wraz z coraz to większym spokojem, Mare mogła mieć pewność, że jej przybycie do Staffordshire — bez asysty męża, ale za to z dwójką czarodziejów pod auspicjami jej rodziny, którzy mieli pilnować jej bezpieczeństwa — nie narazi na szwank niczyjego zdrowia i/lub życia.
Dziś miała wybrać się bowiem w okolice zbiornika Blithfield, do przygotowanego w tamtym rejonie szpitala polowego. Isaiah opowiadał jej, jak w pierwszych dniach po ataku Rycerzy Walpurgii wybrał się tam z wizytą. Towarzyszyć mu miała dwójka innych osób, w tym niemagiczna panna Tonks, której wspomnienie wzniosło rude brwi Mare w zastanowieniu. Czy mogła to być jakaś krewna Justine i Michaela? Może kiedyś przyjdzie jej o to spytać, ale dziś wiedziała, że na miejscu zastać powinna dwójkę młodych adeptów sztuki uzdrawiania, którzy mieli wprowadzić ją w rzeczywistość funkcjonowania szpitala, pracy uzdrowiciela, szczególnie w tak ciężkich warunkach jak ogarnięte wojną hrabstwo.
Wysłała swym stypendystom oraz ordynatorowi polowego szpitala listy ponad tydzień wcześniej, zapowiadając swe przybycie na godzinę ósmą rano. Nie spóźniła się ani minuty — przecież byłoby to zupełnie niegrzeczne, a czas zawsze działał na niekorzyść medyków. Przed przygotowanym do pomieszczenia chorych namiotem wyczekiwali jej już adresaci listów. Wysoki i chudy pan Bones o siwych, niemalże białych włosach, ale wyjątkowo życzliwym spojrzeniu brązowych oczu schowanych za prostokątnymi szkłami okularów, Willa — średniego wzrostu blondynka, która cały czas wypinała dumnie pierś, na której nosiła przypinkę z czarno—niebieskim motylem Greengrassów oraz wyższy od niej o lewdwo o pół głowy Robert o wciąż pucułowatej twarzy i zaróżowionych z emocji policzkach. Gdy stopy lady Mare dotknęły bieli śniegu w momencie lądowania i schodzenia z miotły, cała trójka ukłoniła się przed nią najlepiej, jak umiała. Nie nawykli do częstego obcowania ze szlachtą, lecz Mare daleko było do osoby, która surowo spoglądała na tak szczere, wynikające przecież z głębi serca próby zachowania manier. Dlatego też drobna, ale przepełniona chęciami delegacja prędko została powitana szerokim, ciepłym uśmiechem oraz grzecznym skinieniem głowy, wraz z ułożeniem dłoni skrytej pod zdobną, zieloną rękawiczką na wysokości serca.
— Niezwykle się cieszę, że mogę dziś odwiedzić państwa szpital — zaczęła miękkim głosem, zwracając się początkowo do ordynatora, nim wzrok przeniosła na towarzyszących mu czarodziei. Willa rozpromieniła się niemal od razu, a policzki Roberta pokryły się jeszcze większą czerwienią. Och, kiedy ostatnio miała okazję gościć ich na Grove Street? Zdecydowanie zbyt dawno temu. Przed piątym stycznia. W innym życiu. Powstrzymała się od westchnienia, notując jednak w głowie, że po powrocie musi wystosować do wszystkich swych stypendystów oraz osób zaangażowanych w pomoc medyczną na terenie Staffordshire odpowiednie zaproszenie do rodowej siedziby Greengrassów. Takie zaproszenie było bowiem swego rodzaju nobilitacją — zauważeniem wysiłku jednostki wśród wysiłku wspólnego, było formą nagrody, a Mare od zawsze pragnęła być czarownicą i damą, która kieruje się w swych ocenach przede wszystkim sprawiedliwością. Okrutnie karać było zawsze prosto, mądre nagradzanie stanowiło umiejętność niezwykle ciężką do opanowania, lecz i tak lady Greengrass pragnęła spróbować w niej swoich sił. — Domyślam się, że ostatnie tygodnie nie były dla państwa łaskawe. Proszę wybaczyć mi, że nie mogłam być u państwa boku od pierwszych godzin. Wierzę, że lord Isaiah zapewnił już państwa o tym, że nigdy nie zostawimy tego miejsca, ani jednej duszy bez stosownej opieki, jednakże nie mogłabym spać spokojnie, ni nosić nazwisko dumnego rodu Greengrass, gdybym nie złożyła tu wizyty osobiście. Wróg chwilowo odszedł, strach przeminął i wszyscy, bez wyjątku musimy wznieść się ponad to, co kiedyś dyktowało nam poziom przeciętności. Ku lepszemu jutru, ku nadziei. Dla pomocy tym, którzy najbardziej nas potrzebują.
— To naprawdę wiele dla nas znaczy, milady. Obecność każdego szlachetnego Greengrassa jest dla nas najwyższym zaszczytem, nie mogliśmy przecież milady odmówić. Nie, gdy osobiście dba milady o wykształcenie tych oto młodych ludzi — Pan Bones wystąpił o kilka kroków do przodu, przed swych podwładnych, a gdy znalazł się odpowiednio blisko Mare — choć dalej w stosownym, profesjonalnym dystansie — ściszył głos do konspiracyjnego szeptu. — To bardzo zdolna dwójka, milady. Nie sądzę, by mieli możliwość aż takiego rozwoju bez wsparcia ze strony milady, zwłaszcza w tych czasach dlatego... Chciałbym bardzo podziękować. To przyszłość tych ziem, ci młodzi ludzie. Długa droga przed nimi, jak przed nami wszystkimi, ale... Jeszcze raz dziękuję — uśmiech zagościł na starej twarzy, nim odwrócił się energicznie w kierunku podopiecznych, których przywołał do siebie zdecydowanym ruchem dłoni. — Willa, Robert, oprowadźcie lady Greengrass po naszym szpitalu i odpowiedzcie na jej wszystkie pytania. Gdybym był potrzebny, będę w swoim gabinecie, zostało mi jeszcze trochę dokumentów do wypełnienia — mężczyzna ukłonił się w pas, po czym jak oznajmił, tak zrobił. Zniknął z pola widzenia za jedną z kotar, która oddzielała go od ogólnodostępnej sali z chorymi.
Mare dała się poprowadzić do wnętrza namiotu. Gdy przekroczyła próg, ściągnęła z głowy kaptur swej ozdobnej peleryny, oddychając głęboko. Zapach nie należał do przyjemnych, lecz nie równał się nawet z tym, który pomieszany z grozą niósł się po Lavedale nawet w dniu pogrzebu ofiar masakry wioski. Willa kroczyła o krok przed nią, Robert z kolei zamykał ich niewielki pochód. Dziewczę zerknęło na moment na damę znad swego ramienia, nieco niepewnie, po czym zbliżyła się do arystokratki.
— Jeżeli zapach byłby dla pani zbyt trudny, to proszę nam mówić. Widzi pani, nie mamy tutaj najlepiej, warunki są trudne, ale staramy się, jak możemy... — głos dziewczęcia wybrzmiał z wyraźną troską, lecz Mare w odpowiedzi wzniosła kąciki ust nieco wyżej, kiwając głową w zrozumieniu.
— Jeżeli chcę poznać, na czym polega praca uzdrowiciela, muszę też przyzwyczaić się do tego, jak pachnie — przyznała, a chwilę później za jej plecami rozległo się rozbawione parsknięcie. Willa spiorunowała wzrokiem śmiejącego się Roberta, lecz Mare zawtórowała mu niedługo później, skrywając jednakże usta za zasłoną palców, według obowiązujących ją manier.
— Milady spojrzy, tutaj przechowujemy eliksiry — odezwał się Robert, wskazując na kolejne wydzielone kotarami pomieszczenie. Każda z fiolek była odpowiednio opisana, wśród nich Mare rozpoznała część specyfików leczniczych i kilka eliksirów, które prawdopodobnie widziała na oczy po raz pierwszy. Półki były wypełnione dość porządnie, choć zdarzały się braki, których obecność również zanotowała w swej pamięci.
— A tam dalej — ciągnęła Willa, gdy przechodzili w kolejną część szpitala polowego — Mamy też pralnię. Teraz, sama lady widzi, nie mamy już wielu chorych, więc jest nam lżej. Ale jak stało się tamto, to było gorąco i nie mieliśmy za wiele czystych prześcieradeł, one się brudzą najczęściej. Więc jakby miała milady możliwość jakoś załatwić... Skądkolwiek, najlepiej białe, ale mogą być dowolne, naprawdę! — i jak odmówić takiej prośbie, zwłaszcza gdy składa ją młoda dziewczyna o skrzących, mądrych oczach? Mare potrafiła kalkulować i znała się na ekonomii. Pamiętała kobiety, które szukały płatnego zajęcia, gdy ich mężowie szli na wojnę. Może gdyby zatrudnić je do szycia — teraz pościeli do polowego szpitala, potem ubrań dla potrzebujących — może to rozwiązałoby ten problem?
— Oczywiście, Willo. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Macie dobrych dostawców eliksirów? Albo alchemika na miejscu? Widziałam, że nie wszystkie zapasy macie uzupełnione... — uważne spojrzenie przemknęło pomiędzy młodymi uzdrowicielami, a Robert pokiwał kilkukrotnie głową na "tak". Opowiedział nawet Mare o tym, jak ciężko było uzupełniać zapasy w trakcie największej wojennej zawieruchy, jaka nadciągnęła nad Staffordshire, ale wspomniał o tym, że odkąd patrole rodu Greengrass dbały o bezpieczeństwo szlaków, dostanie eliksirów znów stało się prostsze, choć nie tak, jak przed piątym stycznia.
Mare spędziła w polowym szpitalu cztery godziny. Towarzyszyła młodym medykom nie tylko przy inspekcji wydzielonych w namiocie pomieszczeń, ale także przy obchodzie chorych. Stypendyści tłumaczyli jej, na co cierpią przebywający w szpitalu czarodzieje. A cierpieli na wszystko — od odmrożeń, przez zatrucia pokarmowe, na urazach magicznych kończąc. Willa chętniej dopytywała się o zdanie Mare co do konieczności podjętych kroków, czasami łagodnie wskazując lepsze — bardziej praktyczne rozwiązania, na które lady Greengrass nie byłaby w stanie wpaść, kierując się tylko teoretycznym podejściem do uzdrawiania, które wyprowadziła z książek. Robert przez większą część czasu milczał, czasami tylko dopytując, czy Mare nie była już zmęczona, bowiem za punkt honoru przyjął sobie jak najlepsze przyjęcie kobiety, dzięki której miał pieniądze na kształcenie w tak wymagającym zawodzie. Gdy rozstawali się w okolicach południa, Mare pozostawiła w przyszpitalnej kuchni jedzenie, które miało wspomóc nie tylko chorych, ale i personel medyczny. Drobny upominek na pożegnanie i wyraz wdzięczności, za już okazane serce.
To długa droga ku wyleczeniu. Nie tylko chorych z przypadłości, które toczyły ich ciała, ale także Staffordshire z ran zadanych przez Rycerzy Walpurgii jak i całej Anglii z okrucieństwa wojny.
| 1567 słów;
przekazuję: baranina (2 kilogramy, świeża), kaszanka (1 kilogram), buraki (1 kilogram), cebula (1 kilogram), jabłka (2 kilogramy), kapusta (2 główki), kasza gryczana (2 kilogramy), kości wołowe (2 kilogramy), marchew (2 kilogramy), pietruszka (1 kilogram, korzeń), ziemniaki (4 kilogramy) z zaopatrzenia rodowego + kategorii I
z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Zbiornik Blithfield
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Staffordshire