Wydarzenia


Ekipa forum
Łąki pod Elkstone
AutorWiadomość
Łąki pod Elkstone [odnośnik]15.08.21 19:19
First topic message reminder :

Łąki pod Elkstone

Odkąd z wioski w Gloucestershire odeszli przerażeni anomaliami mugole, tereny otaczające miejscowość powróciły w pełni pod władanie natury. Niekoszone trawy porosły chwastami, wydeptane niegdyś ścieżki zanikły pod pierzyną budzącej się do kwitnięcia roślinności, a zbudowane siłą rąk społeczności malutkie place zabaw pokryły się rdzą, drewniane konstrukcje ubogich altan podgniły i opadły bezwładnie na ziemię. Na próżno szukać tutaj ludzkiego kompana. Majaczący nieopodal las rozrósł się natomiast swobodnie: drzewa wciąż noszące ślady wspomnień anomalii hulających nad Brytanią wyglądają na powyginane w przeróżnych, wręcz nienaturalnych kierunkach, spoglądając na przylegające do ich ścian otwarte tereny w dość posępny sposób. Podobno nic tu nie jest już takie, jak być powinno.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Łąki pod Elkstone - Page 4 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]25.11.23 10:50
Brak wiedzy o czymś był dla Marii zaskakująco naturalny. Przede wszystkim dlatego, że nigdy nie uważała się za osobę mądrą. Dzięki temu z kolei do każdej możliwości dowiedzenia się czegoś nowego podchodziła z tym samym dziecinnym entuzjazmem, z którym próbowała poznawać arkana magii w trakcie szkolnej nauki. Oczywiście, nie wszystko chwytała od razu, nie wszystko rozumiała, ale całe życie mówiono jej, że ciężka praca prędzej czy później przyniesie swoje efekty. Czyżby to miał być ten dzień? Rzadko kiedy występowała w postaci autorytetu, ale wydawało jej się, że w wielkim schemacie świata pszczoły i trzminorki mogły być na tyle nieistotne, że los mógł powierzyć jej ekspertyzę w ich temacie.
Z pewnością więcej w tym było racji niż w pozwoleniu Marii kierowania jej relacją z Gudrun. Napięcie ramion nie uciekło jej uwadze, znała podobne gesty z autopsji, wszak częściej niż rzadziej sama do nich uciekała; w chwilach dyskomfortu, w momentach przekroczenia jakiejś granicy wcześniej, niż była na nią gotowa. Dlatego też bez słowa opuściła dłoń i powróciła do możliwie najbardziej neutralnej mimiki. W takich sytuacjach nie lubiła dodatkowych słów, nie lubiła przekonywania do dobroci intencji drugiej osoby. Dobrze było przejść do zwykłego toku rzeczy, udawać, że nic nie miało miejsca. Emocje regulowały się same — czasem prędzej, czasem wolniej, ale zawsze.
— Gudrun — powtórzyła po niej, próbując nadać jej imieniu tego samego, odrobinę twardego brzmienia, wyzbywając się miękkich naleciałości pozostałych po codziennym użytku języka francuskiego. Opuściła powoli wzrok na wysuniętą w jej kierunku dłonią, spojrzeniem wracając zaraz do góry, aby zadać nieme pytanie. Czy na pewno? Młoda kobieta jeszcze przed chwilą wydawała sie być spięta z samego powodu przebywania w jej towarzystwie, a teraz chciała witać się przy pomocy gestu, dotyku. Maria nie chciała jej do niczego zmuszać, znała ludzi, dla których dotykanie nieznajomych, nawet tak przelotne jak w uścisku dłoni, było bardzo niekomfortowe. Jednakże nie widząc sprzeciwu w oczach kobiety, wreszcie wysunęła swoją dłoń, ściskając ją delikatnie, bez przesadnej siły. — Maria. Panno Multon mówią na mnie tylko, gdy wpadam w kłopoty — zaśmiała się krótko, podświadomie chyba pragnąc delikatnie oczyszczać atmosferę. Nie zauważyła nawet sposobu, w jaki Gudrun na nią patrzyła, gdy obie pochyliły się nad rojnicą. Ale miała rację, ekscytacja była podobna do tej, którą czuła, gdy po raz pierwszy wsiadała na nowego Zmiatacza 5 kilka miesięcy temu.
I ona przytaknęła panu Pichardowi. Plan był prosty, a razem z Gudrun powinny poradzić sobie ze złapaniem dwóch szarawych bąków. Ustawiła się w przygotowaniu, w lekkim rozkroku i na ugiętych kolanach. Delikatnie pochyliła się w kierunku ula, rojnica została przygotowana do działania. Pozostało tylko poczekać na znak.
— Gotowa — oznajmiła z ekscytacją, zaraz nabierając większy oddech, gdy pierwszy z trzminorków wyleciał w kierunku pokrzyw, wypłoszony dymem z okadzacza pana Picharda. Znajdując się przy jednej z pokrzyw łagodnie chwytała owady, przenosząc je do rojnicy. Te odwdzięczały się za uczucie, z jakim do nich podchodziła, nie wierzgając się zanadto. Co jakiś czas zerkała tylko w kierunku Gudrun, ciekawa jak sobie radzi i czy nie potrzebowała jej pomocy. Choć kilka trzminorkow poderwało się do lotu, spłoszone bliskością dłoni blondynki, wykonywały kilka okrążeń wokół pokrzywy, aby znów spocząć na jej liściach, tym razem z drugiej strony.
Ich praca była powolna, lecz efekty były widoczne gołym okiem. Niskie bzyczenie dochodzące z rojnicy stanowiło najlepszy dowód ich skuteczności. Wydawało się, że kolejne owady dodawane do tymczasowego schronienia witały swoich pobratymców jeszcze bardziej podekscytowanym bzyczeniem. I po dłuższym czasie — może kwadransie, może połowie godziny, pan Pichard wreszcie odłożył okadzacz na bok z charakterystycznym szczęknięciem, a Maria nareszcie pozwoliła sobie na wyprostowanie pleców.
— Wygląda na to, że to już ostatni — uśmiechnęła się, zbierając ostatniego trzminorka ze szczytu pokrzywy chwilowo należącej do Gudrun. Obdarzyła ją przy tym uśmiechem, żywym obrazem zadowolenia z efektów ich wspólnej pracy. Niedługo mogły się jednak cieszyć ciszą, gdyż gdy tylko ostatni z owadów zajął swoje miejsce w rojnicy, ta została przejęta ponownie przez pana Picharda, który wyglądał na swoje pomocniczki znad trzymanego urządzenia.
— Moje drogie panie, jestem paniom niezwykle wdzięczny. Bez pań, panien znaczy się, nie wiem, czy bym sobie poradził. Nie mam wiele, ale pani, pani Borgin, zapłacę jak za normalną usługę, jestem uczciwym człowiekiem. A co do panny, panno Multon... Niech przyjmie panna chociaż jeden słoik miodu. Proszę przejść do naszego biura, zostawi tam panna swój adres. Gdy sprawdzimy wszystkie miody pod kątem zanieczyszczenia, wyślę pannie nasz najlepszy wyrób — głos mężczyzny brzmiał pewnie, tak, że nie dało się pominąć tego, iż nie przewidywał żadnego sprzeciwu. Maria ściągnęła powoli rękawiczki, zerkając jeszcze raz, ostatni, w kierunku Gudrun.
— Bardzo miło było cię poznać, Gudrun — zniżyła głos do szeptu, nim ukłoniła się grzecznie przed nią, a później przed panem Pichardem. — Uważaj na siebie, gdy będziesz wracać do domu — dodała na odchodne, nim zniknęła w drzwiach budynku biurowego Pasieki Pichardów.

| z/t


Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11098-maria-multon#342086 https://www.morsmordre.net/t11145-gwiazdka#342865 https://www.morsmordre.net/t12111-maria-multon https://www.morsmordre.net/f417-gloucestershire-tewkesbury-okruszek https://www.morsmordre.net/t11142-skrytka-bankowa-nr-2427#342857 https://www.morsmordre.net/t11143-maria-multon#360683
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]07.12.23 20:30
Powędrowała za spojrzeniem Marii, ku rękawiczce, starej, dawniej jednolicie czarnej, lśniącej, jak przystało na wyrób ze skóry widłowęża, dziś przetartej, matowej i pozbawionej już jakiejkolwiek magicznej mocy. Podniosła ją nieznacznie, zachęcająco. Skrzyżowała chłodne spojrzenie z tym Marysim, łagodnym. Nie uśmiechnęła się na dźwięk swojego imienia, przyzwyczajona do kontrolowania każdego ruchu i mało ekspresyjna z natury, rzadko dawała upust uczuciom tak wyraźnie. Zmrużyła, jednak delikatnie oczy, na kamiennej twarzy odcisnęły się malutkie kurze łapki.
Sposób, w jaki nieznajoma się wypowiadała - dokładny, ostrożny zdradzający przyzwyczajenie do wypowiadania miększych zgłosek, ale też przywiązanie do szczegółów - był najzwyczajniej w świecie przyjemny. Drobne, nieintruzywne ruchy, lekkie żarty miłe i empatyczne. Gudrun zamrugała. Na Nokturnie ceniono umiejętność czytania ludzi, lecz równocześnie tych, którzy opanowali ją do perfekcji, wystrzegano się jak ognia. Ktokolwiek się przy nich nie pilnował był głupcem. Do Marii, jednak nie chciała potrafiła żywić równie głębokiej nieufności, co do zbyt spostrzegawczych współpracowników. Było to niepokojące i dziwnie uwalniające zarazem. Mogło ją zwieść na manowce, ale też stanowić dobry początek do niezwykłej, na warunki borginowskiego życia, znajomości.
W ślad za Marią rozstawiła trochę szerzej nogi, miękko ugięła kolana, zupełnie jakby przygotowywała się do pochwycenia nie owadów a delikatnej fiolki. Delikatnie wyprostowała się, wyciszyła i przybrała wyraz (trochę przesadzony i niepasujący do okoliczności) skupienia. Poruszała się w ciszy, trochę sztywno, po tym gdy opracowała metodę zbierania trzminorków, również mechanicznie, ale czuła się, dzięki temu pewniej we własnej skórze. Wtłoczenie się w odpowiednie ramy, pozwalało jej odetchnąć.
Niemniej pełną piersią odetchnęła, dopiero gdy Maria sięgnęła po ostatniego trzminorka. Skinęła ku niej w niemym podziękowaniu za wspólną pracę. Rozchyliła delikatnie usta, w nagłej dziwnej potrzebie dodania czegoś od siebie może pochwały, może wyraźniejszego wyrażenia podziękowań albo po prostu miłego słowa. Zaskoczona, jednak własną inicjatywą, na powrót je przymknęła.
Brzęczenie, przynajmniej najintensywniejsze, najbliższe ucichło. Okolice - pozbawione zarekwirowanej przez Pana Picharda szarej zgrai oraz tabunów obecnie uśpionych pszczół - zdały się nagle Gudrun nienaturalnie spokojne. Nie dalej niż kwadrans temu, sprzedałaby własny worek kawy, za zniknięcie tego nawału wiejskiego robactwa, lecz teraz… Bzyczenie było nieznośne, chaotyczne i nierównomierne, ale równocześnie było pierwszym charakterystycznym punktem, który Gudrun przypisała tej okolicy, pierwszą znalezioną przez nią tutaj stałą. Pogładziła skrytą w kieszeni spódnicy różdżkę. Za niedługo wróci do domu i nie będzie musiała już nad tym rozmyślać. W cieniu kamienic odetchnie od skwaru, przejdzie pod ruchomymi Ramorami i usiądzie na swoim znajomym, skrzypiącym krześle, przed znajomym widokiem i rutynowym zleceniem. Już za chwilę.
Ty też, Mario — pożegnała się cicho i w odpowiedzi na Marysi ukłon, niezręcznie skinęła głową. — Proszę — przez monotonny głos przebiła się nutka łagodności.

/zt
Gudrun Borgin
Gudrun Borgin
Zawód : łamaczka klątw
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Umysł będzie swoją ostatnią przeszkodą
OPCM : 24 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 3 +3
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11766-gudrun-laerke-borgin#364882 https://www.morsmordre.net/t11825-huginn#365040 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t11870-skrytka-bankowa-nr-2550#366769 https://www.morsmordre.net/t11826-gudrun-l-borgin
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]16.02.24 18:14
14 VIII 1958
wczesny wieczór


Godziny spędzone w "Pod ziemią" wydawały się być w tym samym stopniu przepełnione strachem, co nadzieją. Niepewnością kolejnych minut, próbami unikania spoglądania w górę, na klatki, na nietoperze, na spadające fragmenty nieba; luksusem spokoju pełnego żołądka, sytości gulaszu i tej dziwnej goryczki z piwa, najlepszego opatrzenia ran, na jakie mogła sobie pozwolić przez wzgląd na okoliczności i dostępne materiały. Nie wiedziała, kiedy oparła brodę na swoim ramieniu, gdy zmęczenie wreszcie wzięło górę, wspomagane ciepłotą psidwaka odpoczywającego na jej nogach. Nie wiedziała nawet, kto ją obudził, chyba Jim, ale na pewno słyszała, że mają iść po Marcela. I to jedno stwierdzenie rozbudziło ją w sekundę, serce zabiło prędzej — z troską, przejęciem, strachem — nawet jeżeli wciąż nie wiedziała, ile właściwie czasu spała, a czuła przede wszystkim ból szyi z powodu niewygodnej pozycji.
Gdy znaleźli się na powierzchni, już świtało. Maria zacisnęła mocno szczękę, zbierając całą pozostałą w sercu odwagę i siłę, aby nie rozpłakać się na widok tego, co pozostało z miasta. Posłusznie podążała za Jimem — nie znała miasta, a zniszczenie potencjalnych punktów orientacyjnych nie poprawiało sytuacji — aż wreszcie znaleźli się na słynnej Arenie Carringtonów, później odnaleźli Marcela i wreszcie, po długich godzinach ucieczek, wstrząsów, brudu, przedzierania się przez gruzy, pożary większe lub mniejsze, pożegnania...
Zostali w trójkę.
Marcel mieszkał w Londynie, Jim mówił, że dla niej mógłby być londyńczykiem. Ale jej miejsce, jej rodzice, serce — niezmiennie pozostawały w Gloucestershire. Z początku chciała wrócić sama, lecz gdy chłopcy zaproponowali jej, że odprowadzą ją do domu, nie oponowała. Pamiętała, jak potrafią kończyć się samotne powroty, w kwietniu zdążyła już pożałować takiej decyzji. Ale jeżeli chłopcy polecą z nią na miotłach do domu, przecież nie wrócą z pustymi żołądkami. Mama ucieszy się z jej bezpiecznego powrotu, ojciec może przymknie oko na nietypowe towarzystwo najmłodszej córki. Zaproponuje im zostanie na kolację, może uda jej się nawet wyprosić u rodziców zgodę na nocowanie chłopców, nocne powroty były przecież niebezpieczne, a gościom nie powinna dziać się krzywda. W głowie Marii rysował się już bardzo konkretny plan, jeszcze bardziej podnosząc ją na duchu w tym trudnym, bądź co bądź, czasie.
Im dalej jednak oddalali się od Londynu, tym bardziej docierało do niej, że wieczorna i nocna tragedia nie ograniczała się wyłącznie do granic stolicy. W powietrzu wciąż unosił się duszący smród — zapach, którego zapewne nie czuli nigdy, mieszanka pyłu, spalenizny i duszącego dymu. Im wyżej się wznosili, tym zapach wydawał się mniej intensywny, choć podmuchy wiatru co jakiś czas przypominały całej grupie o tym, jak niewiele wiedzieli o prawdziwym obrazie katastrofy.
— Jim, jak ręka? — zapytała, zwracając swoją uwagę i spojrzenie na ciemnowłosego chłopaka. Z plamami po piwie i nie tylko na porwanej koszuli wyglądał jak siedem nieszczęść; nawet, jeżeli tata ma się na nią gniewać, postanowiła potajemnie wydać Jimowi koszulę, tacie uszyje zupełnie nową w ramach przeprosin. Obróciła się też przez ramię, kontrolnie pragnąc spojrzeć też na Marcela — on chyba wyglądał z ich trójki najgorzej, przede wszystkim przez złamany nos. W głowie pojawił się jej pomysł nadłożenia drogi, zrobienia drobnego przystanku u jednej ze znanych jej uzdrowicielek. Elvira odpadała — na pewno nie było jej w domu, nie wiedziała, czy w ogóle przeżyła. Nie miała pojęcia, gdzie rezyduje pani Belvina, czy w ogóle żyje. Została więc pani Cassandra, która musiała mieć pełne ręce roboty w Szpitalu, który przede wszystkim służyć miał wojennym bohaterom i ludności Warwick. Czekanie na ich kolejkę trwałoby zdecydowanie zbyt długo, nie mogli zabierać miejsca bardziej potrzebującym.
— Nie było czasu, żeby powiedzieć to wcześniej, ale... — zniżyła się na trzonku miotły, przyspieszając tym samym lot, aby zaraz zatrzymać się w powietrzu, przodem do chłopców. — Bardzo wam dziękuję. Za... Za to wszystko. Nie wiem, co bym bez was zrobiła — w jednej sekundzie dotychczas blade policzki pokryły się drobnymi pąsami. Mocno zaczerwieniły się za to czubki uszu, gdy Maria jeszcze raz spróbowała spojrzeć na Marcela, ale przejmująca nieśmiałość dziewczęcia sprawiła, że nie mogła utrzymać zbyt długo wzroku na jego twarzy — nie bez prób powstrzymywania uśmiechu. Zdecydowanie łatwiej było jej patrzeć na Jima, a w szarozielonym spojrzeniu wyraźnie odbijała się nie pogarda, nie strach, nie niepewność, do których obecności w spojrzeniu gadziów mógł przywyknąć — a zaufanie i wdzięczność. Oba, zdawały się nie mieć granic. — Zostaniecie na kolację? Czy musicie wracać? — spytała wreszcie, nim ruszyli ponownie. Palce zacisnęły się mocniej na trzonku miotły, w niemym wyczekiwaniu. Zostańcie, chociaż na chwilę. Należy się wam odpoczynek. Tylko tyle mogę wam teraz dać, to mało, ale...


Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11098-maria-multon#342086 https://www.morsmordre.net/t11145-gwiazdka#342865 https://www.morsmordre.net/t12111-maria-multon https://www.morsmordre.net/f417-gloucestershire-tewkesbury-okruszek https://www.morsmordre.net/t11142-skrytka-bankowa-nr-2427#342857 https://www.morsmordre.net/t11143-maria-multon#360683
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]18.02.24 11:11
Przerażało go miasto, unoszący się kurz, przerażało go przełamane niebo, przerażały go gruzy w Londynie, przerażał też stan Areny; żadne uderzenie nie trafiło bezpośrednio w teren cyrku, ale siła uderzeniowa, zniszczenia, eksplozje, przyniosły swoje owoce. Po tym, jak z samego rana wymknął się od pozostałych - nie chciał proponować dziewczynom wizyty na Arenie - i mijał kolejne ulice miasta, nie dowierzał własnym oczom. Szedł przed siebie, w szoku, nawet nie próbując się rozglądać, niby zła mara sunąca nocnym koszmarem. Chciałby tego, przebudzić się z rana i zrozumieć, że miniona noc nie zdarzyła się nigdy, że to był tylko sen, naprawdę zły sen. Ukryte puby, potańcówki, nawet parki, wszystkie miejsca, w których spędzał czas, czy cokolwiek po nich jeszcze zostało? Pragnął dawnego świata, przepełnionego wolnością, dobrego i sprawiedliwego, ale teraz powrotu już nie było. Wszystko zostało zniszczone. Idąc, mijał zwłoki. Ludzkie zwłoki, których nikt nie zdążył uprzątnąć. Nie patrzył na twarze, szedł przez siebie.
Wszyscy pracowali. Wszyscy, którzy byli na miejscu. Ledwie się zjawił, pobiegł do Danny'ego uginającego się pod ciężarem zebranych gruzów, które wynosił poza teren. Kilka wagonów zostało doszczętnie zniszczonych, ale nie jego. Odłamek meteorytu utknął w jego ścianie, kiedy indziej się nim zajmie. Wagon pana Carringtona leżał przewrócony. Zrujnowane były stajnie, kilka aetonanów - spłoszonych hałasem - uciekło, czy żyły? Z Olliem stało się coś złego. Był przerażony. Nie poznawał swojego opiekuna, nikomu nie pozwalał do siebie podejść. Widok słonia w tak potwornym stanie ściskał jego serce. Zginęły wszystkie chowane na Arenie magiczne ptaki, przerażone hałasami. Nie pojawili się dotąd wszyscy cyrkowcy. Para akrobatów była w tym czasie - podobno - w Waltham, nie widział ich. Maddy z kuchni odwiedzała siostrę na przedmieściach. Zoe i Jack byli na mieście. Jeszcze wrócą, mówili. Na pewno są w bezpiecznym miejscu, mówili. Nawet nie będziemy mieć jak ich pochować, usłyszał też w tłumie. Został na miejscu dłużej, niż się spodziewał, pomógł przy naprawie zagrody aetonanów, a gdy kończyli, na miejscu zjawił się Jim z Marią. Nie zdążył pożegnać się z resztą, ale wcale o tym nie myślał. Otaczała go beznadzieja. Wróciła Zoe, sama, Jack nie żył. Maddy i Barrowowie pozostali zaginieni, a on wciąż czuł się jak w złym śnie. Czuł się tak od rozmowy z Celine. A może od kłótni z Jimem. A może odkąd zobaczył Celine i tego giganta, razem. Świat zaczął walić się już wtedy, czy to też przez kometę? Wszystko, co wydarzyło się później, wydawało się coraz bardziej abstrakcyjne, a największą abstrakcją w tym wszystkim wydawała mu się Maria, która czystym przypadkiem - nie dostrzegł w tym roli Jima - pojawiła się na jego drodze. Nie mógł oprzeć się poczuciu, że niebawem i z nią stanie się coś złego. Od razu zaproponował, że ją odprowadzą. Zabrali miotły z Areny, musieli je wydobyć spod ciężkich płacht przewróconego namiotu i poprzewracanych kufrów składziku. Własną miał w swoim wagonie, ale potrzebowali jeszcze dwóch, dla Jima i Marii. Zbywał te problemy, nie chciał nimi obciążać dziewczyny. Jak na to, co wydarzyło się w nocy, los i tak potraktował Arenę łaskawie, wiedział o tym.
W drodze powrotnej był milczący. Co jakiś czas unosił wzrok ku niebu, jakby obawiał się, że to znów runie. Był zmęczony po minionej nocy. Musiał odwiedzić uzdrowiciela, momentami nachodziły go kolejne spazmy bólu niezaleczonego złamanego nosa, już słabsze niż wczoraj. Myślał o patronusie od Tonksa, czy będzie miał kłopoty, jeśli go zignoruje? Nie powiedział o nim Jimowi. Powie, kiedy zostaną sami. Może dołączą tam, jak Maria będzie już bezpieczna, nie mógł jej tam zabrać. Może jeszcze będą w stanie pomóc. Gdy pytała o rękę Jima, uciekł wzrokiem ku profilowi przyjaciela, kontrolnie, podobnie jak ona ciekaw odpowiedzi. Nie mogło być bardzo źle, skoro leciał. Zwolnił, dostrzegając, że Maria odwraca się w ich stronie, zatrzymał się z pewnym opóźnieniem, reagując bez refleksu. Uśmiechnął się, słysząc jej słowa, wzrok błądził po jej twarzy, odnajdując rumieńce. Jej spojrzenie uciekało, ale zawstydzony uśmiech podsuwał przyczynę. Sam spuścił wzrok na kilka chwil, z mimowolnym uśmiechem chochlika, nie potrafił go powstrzymać. Miał w głowie pustkę, głośną i przytłaczającą, ale ten uśmiech uważał za śliczny. Był jak promień słońca w trakcie burzy, ten jeden jedyny pochwycony akurat wtedy, gdy mroczne chmury przerzedziły się na kilka chwil.
- To nic takiego - odparł, powoli poruszając się na miotle - bokiem - bliżej Jima, by mimo wszystko pochwycić jej spojrzenie, chciał zapamiętać te oczy. Miał dużo pytań. O to, kim była kobieta, która jej towarzyszyła, a z którą pokłóciła się na jego oczach, która źle ją traktowała, a o którą nie chciał pytać przy Yanie. Myślał, że spyta, gdy zostaną sami. Ale to chyba nie był jeszcze czas. Zostawili ja za sobą. Daleko. Możliwe, że nie żyła. Zupełnie tak, jak jego ojciec. - Cieszę się, że... że jesteś cała - odparł zamiast tego, z niepewnością w głosie, nie odnośnie sensu słów, a tego, czy powinien je wypowiadać. Uśmiech zdradzał, że chciał.
Spojrzał na Jima, gdy spytała, czy zostaną na kolację, porozumiewawczo, chciał z nim porozmawiać, o ojcu, o tym, co wydarzyło się na szlaku, o wiadomości niesionej patronusem Tonksa, wreszcie o tym, jak daleko mogły sięgać te zniszczenia. Ze zdumieniem spostrzegał, że ślady po spadających gwiazdach nie kończyły się wcale, a znajdowali się już - z pewnością - głęboko w Gloucestershire. Przecież to było kawał drogi od Londynu. Może to dobrze, że dalej mieli towarzystwo, może dzięki temu nie musieli się mierzyć z żadnym z tych strachów. Chciał od tego uciec, ale chyba nie było już dokąd.
- Ktoś na nas czeka, ale... - odparł, bez entuzjazmu, spoglądając na Jima, myślał o Tonksie, ale nie było okazji, żeby mu o nim powiedzieć. Może nie musieli ruszać od razu? - Nie sprawimy kłopotu? Twoi rodzice pewnie się o ciebie martwią - spytał, wciąż bez przekonania. Nie chciał przeszkadzać, ale też nie chciał jej jeszcze zostawiać. Nie był też pewien potencjalnej reakcji jej rodziców na nich, widział przecież, w jakim towarzystwie się obracała. I słyszał, słyszał jeszcze więcej. - To chyba już niedaleko, prawda? - zastanowił się, marszcząc brew. Okolica nie wyglądała najlepiej. Niezależnie od wszystkiego, nie chciał, żeby to spotkanie było ich ostatnim. Festiwal dobiegł końca, zabawa też, ich kontakt nie musiał. Zbierał myśli dłuższą chwilę, zastanawiając się, jak ubrać je w słowa. - Moja sowa cię tu znajdzie? - spytał w końcu. - Będę mógł... do ciebie napisać?


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]26.02.24 20:56
Świat musiał być prawdziwie okrutny, jeżeli miał złączyć ich losy ledwie na chwilę. Pozwolił im przecież na chwile ulotnej beztroski i — z krótkiej perspektywy czasu Marii wydawało się to coraz bardziej oczywiste — nawet szczęścia, tylko po to, aby za chwilę zetrzeć znany im świat w proch. Jak mieli się w nim odnaleźć, gdy wokół piętrzyły się tragedie, gdy cierpienie dotknęło ludzi, którzy byli dla nich bliscy, zabierając ich bezpardonowo z teraźniejszości, zmuszając do wiecznej rozłąki? Elvira została tam, w jednej z dziur, a Maria nawet nie wiedziała, kiedy to się stało, nie zrobiła nic, aby pomóc kuzynce. Wyrzuty sumienia nie odstępowały jej nawet na krok, chociaż chciała wierzyć w swoje myśli i nawet słowa Yany, że Elvira przeżyła, że była na tyle zdolną czarownicą, że tragedia jej nie sięgnęła i znalazła bezpieczne schronienie.
Przed wędrówką między gruzami stolicy nigdy wcześniej nie miała okazji odwiedzić Areny. Ale widziała pozostałości po tym, jaką radość musiało dawać ludziom to miejsce i paradoksalnie to właśnie ten widok miał pozostać z nią na dłużej. Na usta — jak chyba każdemu, prędzej czy później — cisnęło się pytanie co dalej? Ale wystarczyło przecież rozejrzeć się wokół, żeby domyślić się, że nikt chyba nie znał odpowiedzi. A wypowiedzenie tego pytania, zadanie go wyraźnie przejętemu, jak mógłby taki nie być, Marcelowi mogło tylko pogorszyć sytuację.
Czasami wystarczyło po prostu milczeć. I być obok.
Dlatego też przez zdecydowaną większość drogi pozostawała milcząca, raz na jakiś czas dyskretnie przyglądając się obu chłopcom. I tak dostrzegła nawet skrzywienie w bólu blondyna, przez głowę w jednym momencie przeleciało kilka myśli, przede wszystkim tych, że mógł zostać w Londynie i dać się opatrzyć, a jednak leciał z nią, pomimo bólu, który musiał czuć. Robił to dla niej i jakkolwiek irracjonalna wydawało jej się w tamtej chwili owe przekonanie, przecież niewielu ludzi było dla niej miłych sami z siebie, co dopiero porywało się na podobne gesty, sprawiło, że przyjemne ciepło rozlało się po jej klatce piersiowej, a na wargach zbłądził na krótko rozkojarzony uśmiech. Była mu — im, nie zapominała przecież o Jimie — wdzięczna bardziej, niż mogły to wyrazić słowa, nieśmiały uśmiech i nawet propozycja obiadu. Ale gdy tylko uniosła na moment — może pchnięta ciekawością, może niezrozumiale dla siebie stęskniona jego widoku — spojrzenie na Marcela, gdy dostrzegła i jego uśmiech — wiedziała, że zrozumiał jej intencje.
Samo to sprawiło przecież, że nagle zrobiło jej się zabawnie lekko, ale przyjemnie zarazem. Do tego stopnia, że musiała poprawić uchwyt dłoni na drążku miotły i zacisnąć mocniej nogi, aby przypadkiem się z niej nie zsunąć. To nie ze zmęczenia, tego była pewna. Jednakże cokolwiek właśnie się z nią działo, nie zostało jeszcze nazwane, zostając dla samej blondynki niezbadaną tajemnicą, skupioną chwilowo w ciepłych łaskotkach w brzuchu, podobnych do delikatnych muśnięć motylich skrzydeł.
— Obiecasz mi, że obejrzy cię uzdrowiciel? — pytanie było miękkie, pozbawione żądania. Cokolwiek zrobi ze sobą Marcel, będzie jego decyzją, ale Maria pragnęła dla niego wszystkiego, co najlepsze. On z kolei nie był jej nic winien, po odstawieniu pod dom i może zjedzeniu kolacji był wolny jak ptak — mógł lecieć, dokąd chciał, w jakimkolwiek celu, a ich ścieżki mogły się już nigdy więcej nie przeciąć. A jednak w jej spojrzeniu, które nareszcie uniosła na dłużej, próbując zapamiętać wszelkie szczegóły twarzy tego, kto nawet w tak beznadziejnej sytuacji końca świata potrafił wywołać jej uśmiech i zapewnić skromne poczucie bezpieczeństwa, zdołała skryć się prośba. Nie był jej nic winien, zatem czy była samolubna, marząc o tym, że spotkają się raz jeszcze?
Kąciki ust wygięły się w szerokim, promiennym uśmiechu, gdy spytał, czy nie sprawią kłopotu. Maria natychmiast wyprostowała się w miejscu, gotowa do dalszego lotu, na co zresztą przyszedł czas. Ba, przyspieszyła nawet nieco, dając tym samym sygnał chłopcom do pójścia w jej ślady.
— Będą szczęśliwi, że dotarłam bezpiecznie — odpowiedziała ponad szumem powietrza, który targnął jej włosami i ubraniem. Na moment obejrzała się przez ramię, na obu swoich towarzyszy. — I że mi pomogliście. Nie mamy wiele, ale nie dajcie się prosić — była szczerze przekonana, że mama, nawet jeżeli chłopcy ostatecznie wymówią się od posiłku, nie wypuści ich z pustymi rękami. Może wciśnie w kieszenie słoiczki z dżemem albo spakuje kolacje do koszyka, bliźniaczego do tego, który zwykła używać Maria. Wtedy na pewno spotkają się raz jeszcze, chociażby po jego odbiór. Czy to nie cudowny zbieg okoliczności? — Tak, już jesteśmy niedaleko — odpowiedziała po chwili, wreszcie zrównując się w locie z Marcelem. Wtedy jeszcze, tonąc w zaskoczeniu pytaniem o sowę i listy, nie widziała jeszcze, że na horyzoncie rysowała się niewielka jeszcze, z powodu dzielącej ich odległości, smuga czarnego dymu. Serce zabiło szybciej, jasna skóra przegrała walkę z krwią kolorującą policzki na intensywną już czerwień, a dłoń — którą zazwyczaj przykryłaby usta, wargi lekko rozwarte w zaskoczeniu — sięgnęła tym razem do pukla jasnych włosów, zagarniając je za ucho. — Ja... O—oczywiście, że tak — czy nie brzmiała zbyt desperacko, zgadzając się równie szybko? Och, a co jeżeli tak? Z drugiej zaś strony, jak mogła nawet przez moment zastanawiać się nad inną odpowiedzią, gdy wizja listu otrzymanego od Marcela była spełnieniem ledwo kiełkującego w jej sercu marzenia? — Kiedy tylko będziesz chciał... — dodała, nim pochyliła głowę w dół, ledwie powstrzymując się przed będącym uosobieniem całej jej nerwowości i nagłego szczęścia chichotem. Nie dała rady jednak zapanować nad swoimi stopami, które w typowo dziewczęcej manierze złączone ze sobą w kostkach, poruszyły się kilkukrotnie w górę i w dół, będąc — jak dotąd — jedyną formą, w której wydostała się z niej szczęśliwa, przepełniona radością energia.
Energia, która nie mogła żyć długo. Jej przeznaczeniem było skruszeć w chwili, w której do płuc Marii dotarł wreszcie nieprzyjemnie żrący, kąsający niemalże dym.
— Coś... Coś się pali — wypowiedziała bez zastanowienia, natychmiast odwracając twarz w stronę, z której napływał do nich dym. Nie ruszyła w dalszy lot, przynajmniej nie od razu. Przez kilka sekund trwała tylko w miejscu, a z jej twarzy uchodził cały kolor, oczy straciły swój blask, matowiejąc w próbie realizacji tego, co oczywiste. Byli zbyt blisko domu, aby mogła to zignorować. Bo choć dym przyszedł pierwszy, w zasięgu ich wzroku już mogli dostrzec preludium do nadciągającej tragedii. Leśna gęstwina przestawała trzymać kształt, który nadał jej upływ czasu. Coś wielkiego, ścięło czubki drzew najbliżej nich, a im dalej na południe, tym zabierało ze sobą coraz to więcej drewna. Maria nigdy nie widziała podobnego zjawiska, ale była pewna, że nie była to robota ani czarodzieja, ani żadnego stworzenia — magicznego, czy nie. Cokolwiek miało miejsce, musiało stać się nagle, a w połączeniu z dymem i nieuchronną bliskością rodzinnego domu, przynosiło najgorsze ze skojarzeń.
— Nie, nie, nie... — szeptała już do siebie, czując, jak zaciśnięte na drążku miotły palce zaczynają pulsować pod wpływem siły uchwytu. Nie odwróciła się już do swoich kompanów, nie było na to czasu. Ruszyła przed siebie, prędko, zaraz brawurowo nurkując w dół lasu, kilka stóp pod ich pierwotnym poziomem lotu. Zabieg ten udał się prawdopodobnie tylko dlatego, że miała już jakieś doświadczenie w lataniu i w nagłym przepływie adrenaliny zupełnie nie myślała o konsekwencjach. Szarpnęła miotłą w górę, nim na dobre zderzyła się z ziemią, ale już po kilku minutach lotu wiedziała, że musiała zejść z miotły. Nie utrzyma się na niej w takim stanie. Zeskoczyła więc z niej, niewiele myśląc, pozostawiła miotłę przy jednym z drzew, nim biegiem ruszyła przed siebie, ścieżką wydeptaną także przez jej własne nogi i szereg bucików. Drogą, którą znała tak dobrze, jak wnętrze swojej dłoni, bo do dzisiaj zawsze prowadziła do jej domu. Im dalej biegła, tym dym stawał się coraz gęstszy, a powietrze gorętsze. Przerzedzające się połacie lasu wreszcie pozwoliły na dojrzenie dogasającej już łuny pożaru.
— MAMO!!! — wrzasnęła z całych sił, zatrzymując się w miejscu. Musiała gdzieś tu być. Musieli. Oboje z jej rodziców. — TATO!!! TATO, GDZIE JESTEŚCIE?! — na pewno byli gdzieś w pobliżu. Musieli uciec. Nie chciała się zbliżać do domu, chmury dymu i łuna doskonale podsuwały jej odpowiedź, co musiało się wydarzyć. Ale jej rodzice... Przecież nie zostaliby w domu. Na pewno pobiegli po pomoc, na pewno już wracają, są gdzieś, tutaj, w okolicy. Ona musiała ich tylko znaleźć, musiała sprawdzić, czy nic im się nie stało. — MAMO!!! TO JA, MARIA!!! ZARAZ DO WAS PRZYJDĘ, TYLKO DAJCIE JAKIŚ ZNAK!!! — na pewno ją słyszeli. W samym centru chaosu, wśród rozdzierających serce krzyków odnaleźli wczorajszej nocy Jima, Gię i małego Vito. Jules i Phoebe Multon też muszą gdzieś tu być. Może byli za słabi, żeby odkrzyknąć, ale zaraz niebo rozerwie siateczka czerwonych iskier Periculum?
Mamo, jeszcze chwila... Wytrzymajcie...


Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11098-maria-multon#342086 https://www.morsmordre.net/t11145-gwiazdka#342865 https://www.morsmordre.net/t12111-maria-multon https://www.morsmordre.net/f417-gloucestershire-tewkesbury-okruszek https://www.morsmordre.net/t11142-skrytka-bankowa-nr-2427#342857 https://www.morsmordre.net/t11143-maria-multon#360683
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]10.03.24 18:26
Gdy spytała o uzdrowiciela, uśmiechnął się kącikami ust, coś zaiskrzyło w jego oku, pogodnie, spojrzeniem na chwilę uciekł gdzieś na teren ciągnący się pod nimi, by chwilę później odnaleźć znów jej twarz, wychwycił znamiona, były trzy, charakternie zdobiły linię szczęki, patrzył, bo chciał zapamiętać więcej. Była śliczna, chciał poznać myśli kryjące się za tymi szarozielonymi smutnymi oczami, zobaczyć ją jeszcze, może inaczej, w spokojniejszy dzień, jeśli jakiś dzień miał być jeszcze spokojny. Dłonie mocniej zacisnęły się na miotle, dzisiejszego ranka mieli wznowić działania wojenne. Chciał wierzyć, że dadzą ludziom czas, ale zbyt dobrze wiedział, że to niemożliwe.
- Pewnie – odpowiedział z ociąganiem, czy potrafiłby teraz odmówić, niezależnie od tego, o co zamierzała poprosić? – Słowo Gryfona – zarzekł się, chyba faktycznie powinien, zresztą, pan Carrington nie pozwoli mu występować z przetrąconym nosem. Ale Maria prosiła go o to tak po prostu, bo chciała, dla wszystkich chciała dobrze, obrany przez nią miękki ton głosu otulił ranę jak miękki aksamit. Nie przyznałby się do tego, ale tęsknił za czułą troską, jaką w życiu okazywała mu tylko matka. – To nic – zapewnił ją od razu, gdy wspomniała, że pomogli, nie zrobili wcale wiele, gdyby nie oni, z pewnością bezpieczną drogę wskazałby jej ktoś inny. Na ustach znów zatańczyło pytanie o jej rodzinę, o tamtą kobietę, ale nie potrafił go teraz wypowiedzieć. Wzruszył ramionami, z uśmiechem, porzucając opór, Jim nie oponował, chyba mogli zostać z nią jeszcze chwilę. Nie zaszkodzi też coś zjeść, nie wiedział, co będzie na nich czekało po powrocie na Arenę, czy w ogóle cokolwiek. Uśmiechnął się szerzej, gdy tylko otrzymał zgodę na napisanie do niej listu, obserwował jej zawstydzone gesty, które dodawały jej niewinnego dziewczęcego uroku. Czy powinien zapewnić ją, że to zrobi? Zbierał słowa, nie chciał zabrzmieć nachalnie. Słyszał, co o niej mówiono w Waltham, widział ją w towarzystwie własnego ojca, nie byli z jednego świata. Nim jednak powiedział cokolwiek, dotarł do nich dławiący zapach dymu. Spostrzegł bladość, nagle wstępująca na jej buzię, sam poczuł słabość. Czy to nie mógł być już kres tragedii? Czy słońce naprawdę miało już nigdy nie wzejść? Zaklął, dostrzegając ścięte drzewa, gwałtownie – bez namysłu – ruszając za dziewczyną, nie mogła wbiegnąć tam tak po prostu, bezmyślnie, to niebezpieczne.
- Mario! – krzyknął za nią, dostrzegając, jak pikuje prosto w ziemię, nie mógł jej dogonić, była szybka – serce zamarło w piersi, ale dziewczyna poradziła sobie mimo emocji – a może właśnie dzięki nim. – Czekaj! – krzyczał za nią dalej, gdy gubiła miotłę, zeskoczył z własnej jej śladem, oglądając się przez ramię na Jima. Wiedział, że jego przyjaciel zbierze miotły, musiał dogonić dziewczynę nim wbiegnie pod walące się drzewa. Odrzucał te najtragiczniejsze myśli. Była przecież szansa, że przetrwali mimo wszystko. Runął za nią leśną ścieżką, nie zastanawiając się dokąd biegną, ale tragiczny krajobraz - i nie mniej tragiczny krzyk Marii - miały wkrótce rozwiać ostatnie wątpliwości. Poczuł ból ściskający serce, reminiscencję własnej historii, podłogi mieszkania zalanej krwią. Tak bardzo nie chciał jej dotykać, tak bardzo chciał szanować jej szczątki po tym, jak zmarła, ale brodząc w tej krwi walczył o własne życie. Popioły unosiły się w powietrzu, tańczyły drobne ćmy, opadające płatki śniegu. Zatrzymał się kilka kroków od niej, pozwalając jej głosowi wybrzmieć pośród leśnej gęstwiny, lecz na żadne z tych wołań nikt nie odpowiadał.
- Jest tu ktoś?! – ryknął, w kierunku przeciwnym, niż ona, chcąc pomóc, chociaż spróbować, chciałby móc zrobić teraz więcej, ale prócz trzasku palonego drewna nie słyszał nic. - Chcemy pomóc! - Nie wróciło nawet złudne echo, ni szept, ni krzyk, żaden dźwięk ludzkiego głosu. Leśna gęstwina powitała ich ciszą i spaloną ziemią, łuna ciągnęła się nieopodal, wstrząs poruszył ziemią. Drzewa mogły runąć w każdej chwili – również na nich - ogień rozprzestrzeni się dalej, duszny gęsty dym rozprzestrzeniał się na dalszej drodze. Czy istniała jakakolwiek szansa, że wciąż tu byli, że mogli im jeszcze pomóc? Chmury dymu wydawały się zbyt gęste nawet dla nich, całych i zdrowych. Ale czasem nadzieja była ostatnim, co mieli i nigdy nie powinni jej porzucać.
Mario – odezwał się pierwszy, odwracając się w kierunku dziewczyny, ślina ciężko przedostała się przez gardło, nie pozwalając wydobyć się z ust trudnym słowom. Może to jeszcze nie tutaj, może dom był dalej, chciał myśleć, ale rozpaczliwy ton głosu Marii podpowiadał mu, że było inaczej. Czy gdyby wyruszyli tu od razu, czy gdyby nie musiała na niego czekać, czy byłaby jeszcze szansa odnaleźć kogoś żywego? Meteoryt uderzył niedaleko, po uderzeniu nie mogło ostać się nic – widział przecież Londyn, widział, ile z niego zostało, ale w chwilach takich jak ta zostawała nadzieja - i nic poza nią. Wyciągnął dłoń, żeby ścisnąć jej nadgarstek, zatrzymać ją w miejscu, jeśli zechce dalej biegnąć; chciał ochronić ją w trakcie ucieczki w Waltham, musiał i teraz. - Mario, nie możemy tutaj zostać. - Pociągnął ją w tył, chcąc ją zawrócić; gdzieś opodal runęło stare drzewo, zatrzymując się na koronach otaczających go dębów; uderzenie wywołało wstrząs, nie pomyślał o tym, że w lesie będzie równie niebezpiecznie, co w mieście, pod naruszonymi wysokimi budynkami. Nie pomyślał o tym, że ten przeciwny kataklizm, gniew mściwych duchów za zalanie krwią stolicy, mógł sięgnąć aż tak daleko. Nie mógł pozwolić, żeby sięgnął też jej samej. Spalona - spopielona - ziemia powinna być już bezpieczna, pożar gasł, ale czy Maria na pewno chciała na nią patrzeć? Przeklął w myślach, czując coraz mocniejszy ciężar bezlitosnej bezradności. Wobec żywiołu, zwłaszcza jeśli piątym była magia, nawet najpotężniejszy czarodziej pozostawał bezsilny. - Uciekli - Musieli, nad Londynem gwiazdy sypały się z nieba całą noc. Krajobraz, który mijali, pokazywał, że nie tylko nad Londynem. - Jesteś pewna, że tu byli? Chcesz... chcesz podejść bliżej - pytanie urwało się w połowie, bliżej domu, chciał spytać, ale żaden dom już tutaj nie stał, nazwanie go ruiną byłoby ciosem w jej serce, na dodatek wbitym przez plecy. - Wiesz dokąd mogli uciec? - szukał jakiegokolwiek tropu, czegoś, czego mogliby się chwycić; miejsca, w którym mogliby odnaleźć ich żywych. Była taka szczęśliwa, kiedy mówiła o domu, o rodzicach, czy naprawdę los zechciał odebrać jej to wszystko akurat teraz, gdy sama ledwie ocalała z życiem? Zza strasznych chmur miało wreszcie wyjść słońce, dlaczego świat nigdy nie wyglądał tak, jak powinien?


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]11.03.24 15:46
Przyjemne mrowienie objęło jej twarz; młoda, pobudzona nienazwanymi jeszcze emocjami (za wcześnie, za wcześnie, co, jeżeli tylko to sobie wyobrażała?) krew mknęła przez ciało bez zawahania się. Zdawało jej się, że im dłużej czuje na sobie jego spojrzenie, tym krew mocniej rwała się do biegu, wszystkie komórki ciała pragnęły wydostać się ze spokojnego odrętwienia. Próbowała sięgnąć pamięcią wstecz, odnaleźć przynajmniej jedno wspomnienie, które malowane było tymi samymi barwami, co chwila, w której niespodziewanie się zatrzymała. Odnalazła wyblakłe obrazy siebie samej siedzącej na miotle, odliczającej w głowie sekundy przed pierwszym gwizdkiem swego pierwszego meczu Quidditcha. Przelotnie dotknęła kart książki, które przewracała z niecierpliwością, chłonąc zapisane nań słowa, kulminację porywającej historii. Czuła, jak serce wyrywa jej się z piersi tak samo intensywnie jak wtedy, gdy pierwszy raz udało jej się utrzymać w siodle bez niczyjej pomocy, a policzki poczynały boleć ją od uśmiechu prawie tak jak kilka lat wcześniej, gdy wreszcie odważyła się odezwać w trakcie wieczornych pogaduszek w żeńskiej części dormitorium. Wszystkie te wspomnienia, intensywność odczuwanych emocji wydawały się jednakże tylko przedsmakiem. Bledły w intensywności mieszanki, która teraz owładnęła triarchią bytu: ciałem, umysłem i sercem.
— Pasujesz na Gryfona — wypowiedziała słowa z taką pewnością, jakby przynależność domowa blondyna była rzeczą równie oczywistą jak to, że słońce pojawia się na wschodzie i znika na zachodzie. Mówiąc to, spojrzała zresztą przez ramię, na krajobraz, który zostawiali za swoimi plecami. Kiedyś... Kiedyś wszystko tutaj tętniło życiem i kolorem, teraz — zdawało się, że nawet powietrze stawia przed nimi opór, pragnąc pozostać w nienaruszonym, zatrzymanym w czasie tragedii stanie. Ciche westchnienie wydostało się spomiędzy lekko rozchylonych warg, nim wzrokiem wróciła do jasnych kosmyków, które okalały jego twarz. Pęd wiatru pozostawił je nieuporządkowane, gdzieś pod sercem Marii rozpalając również gorące pragnienie ułożenia ich na powrót, przeczesania, jeżeli nie grzebieniem, to własną dłonią nawet, z wrodzoną cierpliwością i swoistym namaszczeniem, w sposób, jaki kiedyś z jej własnymi włosami postępowała jej mama. Nie dlatego, że z włosami noszącymi ślady ich ciężkiej przeprawy wyglądał jakkolwiek mniej czarująco. Zdążyła umyślić sobie przecież, że lubiła ten jego zawadiacki urok, tak inny od wypracowanych latami manier, krawatu wymuszonej elegancją przewidywalności, który bywał domeną chłopców i młodych mężczyzn, w których towarzystwie obracała się — z rzadka, bo z rzadka — do tej pory. A jednak rozwiana fryzura stała się przypadkiem symbolem kiełkującego pragnienia, aby podarować mu trochę ciepła, wskazać, że choć przeżyła wczorajszą noc bardzo emocjonalnie, to w jego towarzystwie mogła zapomnieć o wciąż czających się w ciemności horrorach, odnaleźć przynajmniej fatamorganę domowego ciepła, które najlepiej przekazywało się w gestach i niewypowiedzianej intencji. Dwa dni znajomości to tyle, co nic. Ale jeżeli miało być to ich wszystkim... Pragnęła, aby nie pamiętał jej przestraszonej i rozpłakanej. Żeby gdzieś z tyłu głowy zawsze towarzyszyła mu myśl, że gdzieś na świecie była osoba, która... Pragnęła, by był zdrowy i szczęśliwy, i nie cierpiał już nigdy więcej. Która była wdzięczna wszechświatowi, że złączył ze sobą ich ścieżki, choćby na tak krótko. Słabo usprawiedliwiony sentymentalizm szarpnął delikatnymi strunami duszy Marii, która po dłuższej chwili ciszy, dzielnie powstrzymywała się od kolejnego przeszklenia oczu łzami. Może to jeszcze nie pożegnanie. Przynajmniej nie ostateczne. — Ja jestem Smokiem, wiesz? — nie było chyba na świecie osoby, która wobec tej informacji przechodziła obojętnie. Spodziewała się dostrzec na jego twarzy pierwsze oznaki zaskoczenia, może nawet niedowierzania. Ale zamiast tego to jej twarz poczęła tracić koloryt, czerń myśli osiadła na całym jej jestestwie, a później... Później decyzję podejmowały tylko impulsy. Nierozsądne i nieprzemyślane, tłumione jedynie docierającym do jej uszu krzykiem, krzykiem z góry i krzykiem zza pleców. Krzykiem, który przecież powinien od razu ją zatrzymać, w tej jednej chwili, bo należał do niego i on nie chciał zrobić jej krzywdy, na pewno chciał ją ochronić, po raz kolejny, a ona powinna mu przecież zaufać.
Zrobiłaby to w mgnieniu oka, gdyby stawka dotyczyła tylko jej życia.
Przez moment, gdy tylko jego głos niósł się po okolicy, obracała się wokół własnej osi, próbując odnaleźć pomiędzy drzewami, ułamanymi gałęziami, zielenią wciąż jeszcze nienaruszonych krzaków. Choćby jedno lśnienie jasnych, kręconych włosów, tak podobnych do własnych. Odblask od okularów ojca, tych o grubych szkłach, które nosił od dwóch lat, bo liche zdrowie poczynało jeszcze zachłanniej odbierać mu ulubiony zmysł. Głosów. Choć szepnięcia, tutaj, Marysiu, już do ciebie idziemy. Nic z tego. Jedynie trzask palonego drewna, pękających gałęzi, łomoty tych, które uderzały o ziemię — jeszcze przez kilka sekund nie w ich najbliższym otoczeniu.
Nie wiedziała, jak długo mogła utrzymywać się w ryzach. Było jej słabo i niedobrze, w najgorszym znaczeniu obu słów. Nogi miała obolałe, jeszcze niezregenerowane po długiej i wykańczającej momentami tempem ucieczce. Teraz wydawały się być jednocześnie stworzone z ciężkiego ołowiu, którego nie potrafiła unieść, ale i z miękkiego pierza, które rozsypać się mogło przy najdrobniejszym nacisku. Żołądek raz za razem wywracał się na kolejne strony, gdy próbowała przełykać ślinę, aby zatrzymać pozostałości resztki tłustego gulaszu w sobie. Gdy podniosła rękę do twarzy, chcąc odgarnąć mokre od potu kosmyki włosów z czoła, poczuła na skórze policzków jeszcze inną wilgoć. Nie wiedziała, od kiedy płacze. Ile to w ogóle trwało. Sekundy wydawały się ciągnąć w wieczność, ale na plecy wciąż naciskała świadomość, że liczyła się każda, że nie mogła tylko stać i krzyczeć, musiała biec, ratować rodziców i gdy będą chcieli cokolwiek, co jeszcze zostało z ich domu. Jej domu.
Drgnęła, zmuszając się do pierwszego od postoju ruchu. Chciała się szarpnąć, z całych sił, całym ciałem, wyrwać z łańcuchów niemocy. Przecież potrafiła. Miała wystarczająco siły, nie tylko, żeby do nich dotrzeć, ale także żeby pomóc. Na przekór wszystkiemu, na przekór zdrowemu rozsądkowi, trosce o siebie samą, na przekór całemu światu. A jednak Marcel zareagował prędzej, trzeźwiej, palce na nadgarstku sprawiły, że natychmiast zatrzymała się w swych trudach. Wzniosła na niego spojrzenie, zupełnie tak, jakby jego obecność obok była dla niej czymś zupełnie niespodziewanym, choć towarzyszył jej już niemalże całą dobę. Kilkukrotnie próbowała otworzyć usta, zadać mu jakieś pytanie, lecz każda próba kończyła się niepowodzeniem. Połać lasu, którą znała na pamięć traciła swe jaskrawe barwy. Powoli pokrywała się warstwą ciężkiego, szarego pyłu, odbierając obrazowi ostatnie wrażenie znajomości.
— Oni tam są... — jęknęła bezsilnie, wolną dłonią wskazując kierunek. Kierunek, który wydawał się relatywnie bezpieczną ścieżką, przede wszystkim dlatego, że prowadził przez te przestrzenie, które już poddały się żywiołom. Ale w tym samym momencie coś huknęło, ziemia zatrzęsła się ponownie, a ona, znów przerażona, sięgnęła do jedynego symbolu bezpieczeństwa i przetrwania.
Pisnęła dopiero wtedy, gdy z własnej woli znów przywarła do jego tułowia, gdy głowa opuściła się w dół, a twarz wcisnęła w ubrudzoną pyłem koszulę. Był tak różny od przedstawień bóstwa zwycięstwa w wielu kulturach. Nie był skrzydlatą kobietą z gałązką oliwną w dłoni, nie był też celtycką Andraste z włócznią w ręce i zającem wyglądającym zza jej tuniki. Był po prostu młodym chłopcem z rozbitym nosem, nie wiedziała nawet, że równie bezsilnym wobec wszystkiego, co ona sama, też czującym strach, też przeżywającym żałobę po świecie, który znał. Ale dla niej był jedynym ratunkiem. Raz, drugi, trzeci wyciągał ją bezpośrednio z objęć śmiertelnego niebezpieczeństwa, może jednak miał w sobie ten boski pierwiastek szczęścia i z nieznanych Marii powodów postanawiał się nim z nią podzielić? Może w jego żyłach płynęła krew świetlistego Lugh, który chronił swych potomków przed najgorszym z najgorszych?
— Ślady — pozycja, w której pozostawała, wyciszała jej słowa, dlatego z trudem odsunęła się choć trochę od blondyna; nie mogła patrzeć mu w oczy, nie miała już ani siły, ani odwagi, zresztą, przez łzy wciąż wypuszczane spod długich, jasnych rzęs niewiele mogłaby dojrzeć. — Znajdziemy ślady — powtórzyła, każde słowo wypuszczając z siebie z widocznym trudem. Ciężar sytuacji wbijał ją w ziemię, od zmiany pozycji znów zrobiło jej się niedobrze. — Muszę... Muszę podejść, jak najbliżej się da... — dodała w gorączce, wreszcie samej sięgając dłoni Marcela, zamykając ją w obydwu swoich, zimnych ze stresu i nerwów, trzęsących się tak bardzo, że nawet największe chęci nie wystarczyły, aby tego nie dostrzec. — Ja... Ja ich znajdę, wytropię, nie mogli odejść daleko... — w tej samej chwili trudno było ocenić, czy słowa zwracała ku Marcelowi, czy może mówiła je dla siebie, w rodzaju desperackiej próby wymanifestowania samospełniającej się przepowiedni. — Tata... Tata jest chory, mama go nie zostawiła... — wypalona, jeszcze momentami pokryta cienkimi smugami dogasającej materii ścieżka nie nosiła na sobie żadnych śladów, nawet tych zwierzęcych. — Jeżeli nie ma ich tutaj, to pobiegli za dom... Do strumyka... — i może dlatego nie odpowiadali na wołania. Nim jednak zdołała wyrzucić z siebie tę myśl, czuła, jak jej ciało, na przekór wszystkiemu, rusza powoli w kierunku, który wcześniej wskazywała. Wypuściła dłoń chłopca ze swoich, lecz ten dalej trzymał ją za nadgarstek. W odległości dwóch kroków ich ręce pozostawały wyciągnięte, ale przecież to było jasne, że nie mogła po prostu zawrócić.
— Ja... Ja nie chcę zostać sama... — szaleńcze bicie serca połączone z szumem krwi w uszach nie pozwoliło jej usłyszeć tego, jak żałośnie złamał się jej głos, gdy tylko wypowiedziała swoją nadzieję. Ostatnie pragnienie. Nie chcę zostać sama odbijało się od ścian jej czaszki, gdy umysł podsuwał jej kojące obrazki rodziców oczekujących jej przy strumyku, ojca siedzącego na pniu ściętego drzewa i mamy stojącej tuż za nim. Nie chcę zostać sama, z tym wszystkim, co zaraz się wydarzy.
Nie mogę cię o to poprosić i nie będę mieć żalu. Ale jeżeli chcesz iść moimi śladami po spopielonej ścieżce... Zapamiętam twoje poświęcenie i oddanie do końca życia. Obiecuję ci, Marcel...


Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11098-maria-multon#342086 https://www.morsmordre.net/t11145-gwiazdka#342865 https://www.morsmordre.net/t12111-maria-multon https://www.morsmordre.net/f417-gloucestershire-tewkesbury-okruszek https://www.morsmordre.net/t11142-skrytka-bankowa-nr-2427#342857 https://www.morsmordre.net/t11143-maria-multon#360683
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]17.03.24 21:13
Uśmiechnął się szerzej, gdy spostrzegła jego gryfońskie serce, dopasowanie do domu Godryka było jedną z nielicznych chwil jego życia, z których był naprawdę dumny; chciał utożsamiać się z pięknymi cechami wielkiego czarodzieja, z jego odwagą, z brawurą, chciał stać się mężnym i nieustraszonym, jak mężni i nieustraszeni byli wielcy, najwięksi, których podziwiał. Pewien był, że takimi cechami można tylko zaimponować, za imponujące wziąłby je przecież każdy, toteż w tej samej chwili poczuł się pewniej; bezwiednie wyprostował się na miotle i uniósł głowę, mimo że posturą zaimponować nie mógł przecież nikomu. Przewidziała jego reakcję, twarz naznaczyła się zaskoczeniem, skonfundowaniem i już otwierał usta, by spytać, w Hogwarcie nie mieli przecież smoków, lecz nie zdążył, zbyt wiele rzeczy wydarzyło się zbyt prędko. Jej bladość, nagły pośpiech, strach, który padł dalekim cieniem i cisza, która w jednej chwili otoczyła ich bezlitosną okrutnością. Wreszcie przeraźliwa bezradność, wszak cały horror, który przeszli minionej nocy, miał się przecież właśnie skończyć w spokojnym zaciszu jej przytulnego domu, o którym opowiadała z taką niecierpliwą radością - lecz nie dziś, lecz nie teraz. Grunt - przynajmniej na razie tylko metaforycznie - osunął jej się spod nóg, gdy ze złudną nadzieją wypatrywała bliskich, tak bardzo chciałby ją przed tym uchronić, przepędzić te myśli złe, to niemożliwe, przecież wiedział. Spojrzała na niego, jej oczy lśniły, mokre od łez. Spojrzał we wskazanym przez nią kierunku, tak, nadzieja była ostatnim, co pozostało i nie powinni jej tracić. Jeśli istniała jakakolwiek szansa na to, że w tej tragedii ktokolwiek przeżył, musieli to sprawdzić. Może jeszcze nie było za późno. Uderzenie nie musiało objąć jej domu, może trzęsienie ziemi, dym, może walące się drzewa, wszystko właściwie mogło tutaj po prostu uwięzić jej rodziców. Może leżeli gdzieś nieprzytomni i zdążą ich jeszcze ocalić. Minęła cała noc, szeptał rozsądek, nie chciał go słuchać, nie potrafił odebrać jej nadziei. Oni tam są, mówiła, a rozpacz jej głosu łamała jego serce. Cała ta tragedia je łamała, lecz ta jedna nieprzypadkowa ofiara z wolna stawała się symbolem jej bezmiaru.
Huk oderwał jego myśli, ramię instynktownie powiodło ku niej, gotowe ją osłonić; poczuł na ciele ciepło jej oddechu, gdy wtuliła weń twarz, mogła poczuć zbyt szybko bijące serce, niespodziewanie poruszone dziewczęcą bliskością. Nie potrafił powiedzieć ni słowa w reakcji na jej pisk, pochylił głowę jak i ona, przywierając do niej własną; ręce, po chwili zawahania, objęły ją powoli, jakby lękały się, że gwałtowniejszy gest spłoszy ją jak zagubioną w lesie łanię, niepewny, czy mógł to zrobić, dopiero gdy palce opadły na jej plecy dotyk stał się silniejszy i pewniejszy, przekonany, że winien uchronić ją przed otaczającymi ich skutkami gniewu natury. Powieki na kilka krótkich chwil zakryły postapokaliptyczny krajobraz, czy to mógł być tylko sen? Prosił o to całą noc, zbyt długo, by wciąż w to wierzyć. Ślady, wymamrotała, niewyraźnie, tłumione słowa ciepłem tonęły w jego koszuli, ale pozostał zbyt mocno skupiony na niej, żeby ich nie usłyszeć, chciała szukać śladów. Dogasający pożar strawił większość z nich, wiedział, widział, kamienicę, w której ukrywała się jego matka, też podpalono krótko po jej zamordowaniu. Nie znalazł wiele, wiatr rozrzucił popioły, a on nie mógł spędzić tam dużo czasu, nie budząc podejrzeń.
Odsunął głowę dopiero, gdy pochwyciła jego dłoń, oburącz, spróbował odnaleźć jej spojrzenie własnym. Tata jest chory, mówiła, a on miał wrażenie, że te słowa przypieczętowały los obojga jej rodziców. Jeśli istniała jakakolwiek szansa, że zdążą stąd zbiec cali i zdrowi, to zatrzyma ich słabość starszego ciała. Tak bardzo chciał wypowiedzieć teraz słowa pociechy, które podniosłyby ją na duchu, ale nie potrafił ich odnaleźć. Dlaczego, dlaczego był tak gorzki, dlaczego nie potrafił wykrzesać iskry wiary? Czy widział przez ostatnie miesiące już zbyt wiele? Mijał już rok, odkąd dołączył do Zakonu Feniksa. Mogli być nad strumieniem, mówiła, nie znał tego miejsca, tych lasów, wód, zawsze przecież istniała szansa. Zawsze mógł zdarzyć się cud - czy nie spotkał jego? Powinien być już martwy, więcej niż raz. Oczywiście, że istniała. Oczywiście, że musieli to sprawdzić, bezwiednie postąpił za nią, szybciej, niż zrozumiał własną decyzję.
- Nie zostawię cię - odparł od razu, z przekonaniem i bez zawahania, bo i nie wahał się ni chwili, nie mógłby, nie byłby w stanie porzucić jej ani w takim stanie, ani w takim miejscu, nie dopuścił do siebie ni jednej myśli, że mógłby postąpić inaczej. Tylko dupek by ją tutaj zostawił - tu i teraz. Nic o niej nie wiedział, nie wiedział, kim była, ani skąd pochodziła, ale nie interesowało go to wcale, cierpiała i potrzebowała pomocy, a on nigdy nikomu jej nie odmówił. Jeśli nie mógł jej odwieść od brnięcia w gęste dymiące popioły, mógł w nie najwyżej wbiec razem z nią; zrównał się z nią dwoma susami, oswabadzając z uścisku, lecz zaraz biorąc ją pod ramię - ręka zawisła instynktownie ponad jej ramieniem, na wysokości głowy, osłaniając ją przed tym, co mogło opaść z wysokich koron drzew, choć przecież to za mało, żeby osłonić ją przed ułamaną gałęzią. - Prowadź. Biegnij, ile sił - rzucił, zamierzając dostosować się tempem do niej; musieli być szybcy, przedostać się ścieżką, nim polecą kolejne gałęzie, przedostać się prosto do jej rodziców, póki nie wydadzą ostatniego tchnienia, mogło nim być każde. - Szybko, jestem przy tobie - obiecał, wiedząc, że nie zdarzy się inaczej, cokolwiek miało ich czekać na miejscu. - Którędy do strumienia? - Dla niego wszystkie kierunki wyglądały tak samo. Przeszło mu przez myśl, że musiało być tutaj pięknie przed tą katastrofą, choć sam nie mógłby mieszkać na takim odludziu. - Twój tata może chodzić? - Jego myśli płynęły, jedna za drugą, szukając planu działania, samo dotarcie do rannych nie wystarczy, byli daleko od cywilizacji, będą musieli zaprowadzić ich gdzieś, gdzie otrzymają pomoc, gdzie? Nigdy nie był w okolicy, nie znał tego regionu, nie do końca wiedział, gdzie w ogóle byli. - Gdzie jest najbliższa wioska? - pytał, gdzie będą ludzie, tam przynajmniej eliksiry, czarodzieje, może ktoś pomoże, będzie potrafił przenieść ich do szpitala, musieli przynajmniej spróbować. Bo zawsze warto było mieć nadzieję. Bo łzy w jej oczach, lśniące niby perły zaklęte na jasnych rzęsach, wypełnione były jej bólem, który zdawał się rozlewać na cały ten niegdyś piękny pewnie las, na niego, wdzierać w jego serce, zatruwać tym samym bólem, tak bardzo nie chciał, żeby cierpiała.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]19.03.24 18:45
Nie miała odwagi wrócić myślami do życzeń, które towarzyszyły jej przez całą noc. Gdy tylko wbiegli do pubu, pragnęła przecież tylko jednego — odnaleźć ciepłe ramiona mamy, bezpieczne schronienie, które oferowały zawsze, niezależnie od okoliczności i zjeść z nią oraz tatą kolację. Desperacko chwyciła się myśli, że to jeszcze nie przesądzone. Że jeszcze czekała ich ta chwila, pewnie w innym domu, bo z tego, w którym spędziła całe życie, nie mogło pozostać wiele. Ale tak bardzo, jak bolesna była to strata, dotyczyła tylko strefy materialnej. Życie ludzkie, życie jej rodziców znaczyło przecież zdecydowanie więcej, niż nawet najpiękniejsza posiadłość. Tak długo, jak im nic nie będzie, jak dotrze do nich na czas, tak długo historia, której najczarniejszy rozdział właśnie przeżywała, mogła zakończyć się dobrze. Musiała tylko wierzyć, nie mogła pozwolić sobie nawet na odrobinę wątpliwości.
Nie potrafiła, nawet w myślach, mówić o rodzicach w czasie przeszłym.
W pierwszej chwili nie mogła nawet objąć rozumem tego, jak wielką pomocą było bliskie towarzystwo Marcela. Czy bez jego obecności mogłaby uchronić się przed upadającą gałęzią? Czy jej myśli, rozbiegane we wszystkich kierunkach, odnalazłyby chociaż jeden, ten najpewniejszy trop, czy przyszłoby jej kręcić się w kółko, napędzając dalej wielką machinerię strachu?
Czuła, jak mocno biło jego serce, jej chyba wygrywało dokładnie taki sam rytm, a jednak Marcel był w tym wszystkim taki dzielny. I ciepły, ciepłem drugiego stworzenia, prymitywnego odruchu bezpieczeństwa, karmionego raz za razem jego oddaniem. Nie znali się nawet tygodnia, a on, chłopiec o najpiękniejszych niebieskich oczach i uśmiechu chochlika zrobił dla niej tyle dobrego, był tak blisko w sposób tak nienachalny, że Marii zdawało się, że musiała znać go dłużej. Tak, jakby przekorny los połączył ich już dawno temu, teraz po prostu wystawiając ich na próbę za próbą. Mięśnie drgnęły w odpowiedzi na objęcie; ludzie dotykali ją rzadko, jeszcze rzadziej robili to chłopcy, ale dotyk Marcela nie palił wstydem, nie kojarzył się z niczym złym. Przynosił na myśl jedynie promesę bezpieczeństwa, niepewną jeszcze, tak samo jak niepewni obrotu zdarzeń musieli być oboje. Wystarczającą, aby utrzymać drobną iskierkę nadziei przy życiu.
Gdy odsunęli się od siebie, wciąż jednak połączeni dotykiem dłoni, udało jej się skupić na tyle, aby złapać jego spojrzenie, utrzymać uwagę. Oddychać, oddech był przecież bardzo ważny. Proszę, Marcel, pomóż mi..., nagliła go własnym spojrzeniem, zupełnie egoistycznie, rozum podpowiadał jej, że nie powinna, szepcząc jednocześnie, że sama zapewne nie da sobie rady. Iskra nadziei buchnęła żywym, pełnym płomieniem, gdy powiedział, że jej nie zostawi. W ułamku sekundy przeskoczył dzielący ich dystans. Skorzystała z okazji, objęła go ramionami i przytuliła, mocno i pewnie, na przekór słabości, która z każdą chwilą sięgała po nią coraz to zachłanniej.
— Dziękuję — szepnęła jeszcze, nim — znajdując się znów w bezpiecznym zasięgu jego ramienia — pędem ruszyła przed siebie. Nie myślała teraz o łamiących się gałęziach lecących z nieba, liczyła się tylko droga. A ta, im bardziej oddalali się od mioteł, była pokryta coraz to grubszą warstwą pyłu i popiołu. Szarawy, czasem biały, innym razem bardziej czarny, wzbijał się w powietrze od ich kroków, mieszał się z wirującym od ich pędu powietrzem, zdradziecko wpychał w usta, nos i oczy, oblepiając wilgotne błony. Zakaszlała, czując, że oczy znów zachodzą jej łzami, raz jeden nie z bezsilności, a po prostu — z trudów oddychania.
— Khe... Tędy... — trzaski towarzyszyły im przy każdym kroku, czasem pękała gałąź pod ich nogami, czasami chrzęszczało coś innego, czego nie mogli dostrzec pod warstwą dojmującej szarości. Z każdym kolejnym krokiem powietrze zdawało się gęstnieć, przypominało powietrze z biedniejszych dzielnic Londynu listopadowego wieczoru — gdy w pogoni za ciepłem ludzie palili w piecach wszystko, co tylko się dało, a mgła mieszała się ze spalonymi odpadkami w niemalże lepką, wywołującą ostry kaszel maź. To, w które wbiegali nie było jednak powietrzem zimnym. Było gorące, tym bardziej, im bliżej było im do strumyka, do ostatniego punktu nadziei.
— Moż... AAA! — nim zdążyła odpowiedzieć, gdzieś w kącie oka zauważyła, że coś przesuwa się w ich kierunku, niebezpiecznie ciemne i wielkie. Jedno z okolicznych drzew, czarne od zasmolenia, nie wytrzymało zadanych mu przez żywioł obrażeń. Uderzyło w ziemię tuż przed nimi, wzbijając tumany kurzu, które niemalże uniemożliwiły rozpoznanie drogi przed nimi. Marii z kolei nie pozostało wystarczająco dużo czasu na podjęcie decyzji o zatrzymaniu się w miejscu. Jedynym wyjściem była próba przeskoczenia nad obalonym pniem — nie wydawał się przesadnie duży, w normalnych warunkach powinna sobie dać radę. Tego wieczora zmęczenie i nerwy wdały się we znaki zdecydowanie zbyt mocno; nie zdążyła unieść nogi wystarczająco wysoko, aby nie zahaczyć bucikiem o szorstki fragment kory. Tyle wystarczyło, aby wybić ją z równowagi i ściągnąć na ziemię. Lewe kolano otarło się boleśnie o pień, zapiekło charakterystycznym bólem zdartej skóry przy akompaniamencie rozdarcia materiału sukienki. Podobnie wnętrze dłoni, na które upadła, próbując zamortyzować upadek. Prawe kolano zderzyło się z ziemią, przyjmując część impetu. Pisk Marii jeszcze raz rozdarł powietrze, przerwany kolejnym atakiem kaszlu — pył i popiół przylgnął do niej całej.
— N—nic się nie stało... — wysapała, próbując powstać na równe nogi. Nie otrzepywała się nawet, mając nadzieję, że pył sam z niej opadnie, gdy pędzie wystarczająco szybko biec. Pozostało przecież jeszcze odpowiedzieć na pytanie, gdzie znajdowała się najbliższa wioska, musieli ustalić plan, chyba dadzą radę przenieść rodziców na miotłach... A przynajmniej musieli spróbować. — Tewkesbury. Jest na zachód — dodała, próbując obrócić się wokół własnej osi. Dym, popiół i pył, które trawiły powietrze, nie pomagały w odnalezieniu kierunku zdezorientowanej upadkiem dziewczynie. Choć chciała biec dalej, nie mogła przecież pozwolić, aby przypadkiem zboczyli z dobrze obranego kursu. Gdy obracała się, w poszukiwaniu ścieżki, która poprowadzi ich na strumyk, nie wiedziała jeszcze, że spomiędzy szarości chaosu wyłoni się obrazek, którego nigdy się nie spodziewała. Widok, który na zawsze wyryje się w jej pamięci, razem z bólem zdartej skóry, pulsowaniem kolana, podrażnionych błon śluzowych, tą okropną niemocą wobec tego, co już miało mieć miejsce. — Ma... Marcel... — zająknęła się, zupełnie tak, jakby to, co zobaczyła po wykonaniu pełnego obrotu, kompletnie odebrało jej mowę. Ciemny dym unosił się gęstą smugą nad czymś, co teraz mogło przypominać stary, zniszczony tartak, którego dach zawalić się musiał pewnej zimy od ciężaru śniegu, a szyby wybite zostały przez okolicznych młodzieniaszków. Już kilka kroków od nich leżały odłamki szkła, wypchnięte z szyb z niewyobrażalną siłą. Pośrodku ruiny leżał wielki kamień. Połyskujący w niemalże hipnotyzujący, acz niepokojący sposób. Nie przypominał niczego, co Maria widziała w całym swoim życiu, we wszystkich książkach, które przeczytała w szkole i poza nią. Wyglądał podobnie do odłamków, które widzieli w Londynie, gdy przemykali do metra i gdy Jim prowadził ją do Areny. Powietrze nad nim wciąż falowało, było zbyt gorące, aby podejść bliżej i dotknąć go, a wszelkie deski, które go otaczały, zczerniały zupełnie. Podobnie jak te, które siła uderzenia wypchnęła dalej, podobnie jak odłamki szkła. Niektóre deski były małe, inne znacznie większe, grubsze. Nie miały regularnych kształtów, ale dopiero podejście bliżej mogło w zupełności potwierdzić, czy były to deski nośne, czy belki sklepienia, czy może zczerniałe obiekty były czymś zupełnie innym.
— T—T—To... To jest mój dom... — szepnęła wreszcie, głosem tak drżącym i niepewnym, jakby sama w to nie wierzyła. To był mój dom nie chciało nawet przejść przez jej usta, zaciśnięte w wąską kreskę niedowierzania. W jednej chwili zrobiło jej się niedobrze, pobladła ponownie, musiała złożyć dłonie na kolanach, pochylić się, spróbować złapać oddech.
To... To nie mogło się dziać naprawdę.


| nieudany rzut na przeskok...


Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11098-maria-multon#342086 https://www.morsmordre.net/t11145-gwiazdka#342865 https://www.morsmordre.net/t12111-maria-multon https://www.morsmordre.net/f417-gloucestershire-tewkesbury-okruszek https://www.morsmordre.net/t11142-skrytka-bankowa-nr-2427#342857 https://www.morsmordre.net/t11143-maria-multon#360683
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]21.03.24 1:45
Poczuł jej ufny dotyk, czuł, że powinien przy niej być, że tego chciała, że tak było właściwie, że go potrzebowała, chciał tego, pomóc, czuć się potrzebnym, chciał spełnić oczekiwania, które w nim pokładała. Gęstniejąca warstwa popiołów budziła trwogę, nawarstwiała niewyartykułowane obawy, nasuwała na myśl najczarniejsze i najpodlejsze scenariusze, którym bardzo chciałby zaprzeczyć; z każdym kolejnym stawianym krokiem jego serce biło coraz mocniej, nie od wysiłku, dystans był za krótki, żeby go zmęczyć, biło napięciem budowanym grozą tej scenerii i niepewnością co do losu jej rodziny. Mimo wszystkiego, co przeszedł, wciąż chciał wierzyć w szczęśliwe zakończenia, a może po prostu chciał takiego zakończenia dla niej.
Kiwnął głową, nie miała mu za co dziękować, nic przecież nie zrobił, ale nie chciał marnować jej sił na rozmowę. Pędziła drogą w pośpiechu, on pędził tuż obok, nieprzerwanie osłaniając ją ramieniem przed gałęziami i tabunami dymu, przed wszystkim tym, co mogło im zagrozić, nie do końca widział, dokąd biegli - droga wydawała się prowadzić gęstym lasem, w pustkę, przysłoniętą kurtyną szarego gęstego dymu. Do jego nozdrzy też się wdzierał, dusił, ale od gryzącego powietrza nigdzie nie było ucieczki. Musieli pędzić, w końcu dotrą na otwartą przestrzeń, gdzie przewiew powietrza będzie wygodniejszy, gdzie będzie można wziąć głębszy oddech, odpocząć, odpoczną już na miotłach. Powietrze wciąż było ciepłe, ogień nie zgasł całkiem - a może to uderzenie meteorytu cieplejsze było od ognia. Tak bardzo przerażał go zasięg katastrofy. Tak bardzo przerażała go niewiedza, jak daleko to wszystko mogło sięgnąć, jak wiele zrujnować. Instynktownie zatrzymał się, gdy na drodze przed nimi opadła gałąź, chciał zatrzymać Marię, pociągnąć ku sobie wyciągniętym ramieniem, lecz nie zdążył, nie zdążył jej też złapać i ochronić przed upadkiem, dziewczyna potknęła się o przeszkodę; szlag, zaklął w myślach sam do siebie, cóż z niego za obrońca?
- Jesteś... pewna, że nic ci nie jest? - dopytał, wyciągając do niej dłoń, aby pomóc jej wstać; kontrolnie zerknął na jej dłoń, kolano, od potłuczenia nikt jeszcze nie umarł, ale osmolony pniak musiał być też bardzo gorący - w emocjach nie odczuwało się bólu tak mocno, jak wtedy, gdy wreszcie opadały, wiedział o tym aż zbyt dobrze. Tewkesbury, kiwnął głową, nigdy tam nie był, ale znała drogę. Brzmiało dobrze, po prostu ich tam zabiorą, znajdą pomoc, wszystko się ułoży tak jak powinno. Musieli się tylko pośpieszyć.
Bo nie wiedział jeszcze, że pośpiech nie mógł już zmienić niczego. Zmarszczył brew, nie rozumiejąc, dlaczego nagle zaczęła się jąkać - po chwili dopiero powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem, na zniszczony krajobraz. Myśl, że zrujnowane domostwo mogło należeć do jej rodziny, wydawała mu się zbyt straszna, by przyjął ją instynktownie - dopiero, kiedy jej słowa, a właściwie jej milczenie, zaczynało się przeciągać, zrozumiał, zrozumiał chwilę przed tym, jak padły słowa pieczętujące straszliwy los jej rodziny, dotarli do miejsca, którego szukali.
- Nie - zaprzeczył rzeczywistości, choć przecież nie mógł, słyszał szum własnej krwi w uszach, a szok wprawił go w odrętwienie; przez chwilę stał tak po prostu i patrzył na to, co barwami rozpaczy malowało się tuż przed nimi. Maria była pewna, że jej rodzice byli nocą w domu, tym domu. W tym domu nie przeżył nikt.
Kiedy on stał w tym miejscu, w którym stała ona teraz, był sam. Czy gdyby towarzyszyłby mu ktokolwiek, czy byłby w stanie pocieszyć go jakimkolwiek słowem? Czy mógłby powiedzieć cokolwiek, co by go nie rozdrażniło? Nie istniały słowa, które byłyby w stanie wyrazić tak wielki ból, nie istniały słowa odpowiednie na opisanie tak potwornego żalu. Nie dało się wyrazić słowem bezmiaru tragedii, jaka ją spotkała. Świat czarodziejów płonął, trawiony kolejnymi tragediami, a on był pewien, że zna, że potrafi wskazać winnych. Pamiętał krwawe łzy na twarz, łzy tamtej kobiety. Nawet, jeśli spadająca gwiazda nie była konsekwencją ich rytuału, a jedynie słusznym gniewem natury, to oni, właśni oni, ten gniew na nich sprowadzili. Za całe zło, którego się dopuścili, za każdą jedną zranioną istotę, za każde jedno bezsensownie odebrane życie. Miał wrażenie, że potrafił poczuć ten gniew, gniew gwiazd, gniew nocnego nieba, płynął jego żyłami, palił jak ogień płonącego serca. Dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści, bezradnie - przecząco - pokręcił głową. Można było nie wierzyć własnym oczom. Być głuchym na to, co słyszały uszy. Ale to nie mogło zmienić rzeczywistości. Wzrok błądził po zgliszczach, po tym, co zostało z jej domu, z jej rodziny, bezradnie usiłując uchwycić spojrzeniem cokolwiek, co dałoby jeszcze nadzieję, element, od którego można byłoby rozpocząć odbudowę czegoś, co nie musiało zostać całkiem stracone. Bezmyślnie postąpił parę kroków w przód, nim uzmysłowił sobie, że przecież nie był w stanie zrobić nic. Ani słowem ani gestem ani czynem nie zmieni tego, co już się wydarzyło. Ktokolwiek był w środku w trakcie uderzenia, nie przeżył.
- Przykro mi - odparł w końcu, cicho, bo czuł, że i tak tymi słowy przerywa okrutne sacrum żałoby. Żałoby nagłej, żałoby przedwczesnej. Tak bardzo chciałby ulżyć jej w bólu, a zarazem tak dobrze wiedział, że temu bólowi nie ulży już nigdy nic. Po śmierci matki nosił blizny na ciele, lecz żadna z nich nie była tak głęboka jak ta, którą nosił w sercu. Podszedł bliżej niej, powoli, nie znał jej przecież, nie wiedział, nie mógł wiedzieć, czy pragnęła teraz przestrzeni, czy wsparcia, mimo to kucnął naprzeciw niej, by móc na nią spojrzeć mimo jej zgięcia, dłonie ostrożnie wysunęły się do przegubów jej dłoni, delikatnie szukając granic, na które zechce mu pozwolić. - Za tobą  - podpowiedział, wciąż cicho, na granicy szeptu, dostatecznie głośnego, by przedostać się przez trzask gałęzi, dostatecznie cichego, by nie przedrzeć się przez zbyt głośne myśli. - Za tobą jest duży kamień. Nie stój, usiądź, proszę - mówił dalej, zdawało mu się, że mogła stracić przytomność w każdej chwili. Nie wydawała się krucha, ale jej serce było delikatne i pełne miłości. I właśnie pękło na pół. - Trzymam cię - zapewnił, zaplatając palce mocniej, chciał dać jej oparcie, którego szukała we własnych kolanach, nie przyjęła wygodnej pozycji. Nie chciał zadawać pytań. O to, co będzie teraz, czy miała rodzinę, czy wiedziała, dokąd pójdzie. Kim byli, jak bardzo będzie za nimi tęskniła, jacy byli, jakie miała z nimi wspomnienia. Na to wszystko przyjdzie jeszcze czas, teraz musiała przez to po prostu przejść. I naprawdę chciał jej w tym pomóc.
Chyba właśnie tego potrzebował najmocniej, kiedy czołgał się przez krew własnej matki. Czasu, żeby się z nią pożegnać. Odsunął się po chwili, żeby ostrożnym krokiem wejść w gruzy i odnaleźć jeden z porozrzucanych garnuszków, był wygięty i osmolony, ale otarł go pobieżnie białym rękawem koszuli. Gdy jego wzrok odnalazł ruinę pobliskiej studni - mechanizm został zniszczony - związał linę i zrzucił wiadro do środka, wyciągając je pełne. Ignorując dryfujący na wodzie osad przelał wodę do garnuszka, wracając z nim do Marii. Wydawała się bardzo blada, wcześniej kasłała, a bliżej pogorzeliska dymu było tylko więcej.
- Napij się - poprosił cicho, kucając obok niej ponownie - i niepewnie oburącz wyciągając ku niej naczynie.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]21.03.24 20:58
Chciała kiedyś mu to powiedzieć. Wyłożyć, nawet w najprostszych słowach, jak bardzo jest mu wdzięczna. Za to, że był przy niej, gdy bała się najbardziej w całym swoim życiu. Że był cierpliwy względem jej płochliwości i łez, nigdy nie podniósł na nią głosu. Że martwił się o nią i robił wszystko, co w jego mocy, aby uchronić ją przed złem, tym bliskim i tym dalekim, małym, czy dużym, nie miało to znaczenia. Że nawet w chwilach przerażenia, dzięki niemu właśnie, odnajdywała czas na uśmiech, i radość, i nieśmiałe marzenia o tym, że gdy wszystko to minie, gdy kurze opadną, a świat powróci do znanej im normy, to zatańczą ze sobą jeszcze raz, może znów przy ognisku, do skocznej muzyki i znowu przez chwilę będzie po prostu pięknie, i dobrze, i bezpiecznie. Nie chciała myśleć, że nie było już odwrotu. Że świat, który znali, zakończył swe istnienie tamtej przerażającej nocy, że śmierć zbierała żniwa chętniej jeszcze, od pracującego przez cały rok rolnika. Że krwawe łzy Deirdre Mericourt mogły mieć z tym coś wspólnego, że upadająca kometa mogła być karą za czarodziejską zuchwałość. Jeżeli miała nią być, dlaczego ginęli niewinni? Dlaczego śmierć i niedostatek zawsze sięgały w pierwszej kolejności po tych bezbronnych, najbiedniejszych, którzy i tak robili wszystko, co w swojej mocy, ale ich wysiłki zawsze okazywały się niewystarczające? Czemu to wszystko było takie niesprawiedliwe, zanurzone w niegodziwości, na którą — jak poczęła sobie uświadamiać Maria — zyskano publiczne przyzwolenie? Nie chciała żyć w takim świecie. Nie chciała dopuszczać do siebie możliwości, że tak właśnie miało to wyglądać, życie na kolanach, najlepiej ze zgiętym karkiem. W takim żywocie nie było miejsca na człowieczeństwo, na wzajemną troskę i harmonię, którą przysięgła sobie, bez zewnętrznego przymusu, chronić. W tej jednej, szczególnej chwil żal wydawał się być lepszy od strachu. Strach paraliżował, uniemożliwiał swobodne ruchy i opracowanie planu, bez którego przecież nie uratują jej rodziców. A żal za krzywdę jej rodziców, za konieczność ratowania życia w środku nocy i niewiadomego stanu ich domu... Nie był przecież najgorszym, co miało ją spotkać.
To chyba ten żal właśnie, podszyty złością na niesprawiedliwość, dodawał jej sił w tak patowej sytuacji. Dzięki niemu wykrzesała z siebie energię, by biec dalej, by nie dać się zadusić dymem, musiała przecież wyprowadzić z niego również Marcela, jej dom stał na polanie, strumyk znajdował się niedaleko od niego, desperacko chwytała się myśli, że wszystko będzie dobrze. Nawet wtedy, gdy upadła, gdy kolana zapiekły, ale adrenalina nie pozwalała jej poczuć całego przekroju obrażeń. Ta sama adrenalina kazała jej chwycić dłoń blondyna, podciągnąć się przy jego pomocy do góry, na powrót na równe nogi. W niemalże dziecięcym zaparciu nie chciała, żeby myślał o niej jak o kimś słabym. Gdyby nie okoliczności, nie powiedziałaby mu pewnie, że wszystko w porządku, tylko poświęciła więcej czasu na upewnienie się, że mogła bezpiecznie dotrzeć do domu. Teraz jednak nie mieli na to czasu, każda sekunda zwłoki mogła wpłynąć na to, kogo i czy uda im się odnaleźć i uratować. Nie chodziło przecież tylko o nią...
Do czasu, aż stało się jasne, że w istocie, została tylko ona.
Nie mogła oderwać wzroku od pogorzeliska, bo tym właśnie stał się jej dom, nawet jeżeli umysł krzyczał, aby zamknęła oczy, wyrzuciła ten obraz z pamięci. Było w nim coś przerażająco groteskowego, coś, co wołało ją, aby podeszła bliżej, osobiście poczuła bezmiar... Pustki, którą od tej chwili przyjmie do swojego życia. Ciśnienie sprawiło, że zatkały jej się uszy; przedziwna cisza oplotła ją mocno, niemalże czule, pozwalając przez jakiś czas na słuchanie wyłącznie szumu własnej, popędzanej niedowierzaniem i szokiem krwi. Do czasu, aż dosłyszała znajomy głos, wydawało jej się, że dochodzący do niej z innego świata. Głos zaprzeczenia, który podsunął jej myśl, że może jej się tylko wydawało. Że może nagle pojawił się w tym miejscu drugi, identyczny dom, a ten zniszczony wcale nie należał do jej rodziny. Że gdzieś tam jeszcze byli, oni, że mogli dalej biec, lecieć na skrzydłach nadziei na uratowanie dwójki starszych czarodziejów. Ale im dłużej pozostawała z tą myślą, tym głośniej dobijał się rozsądek, krzycząc, że ten cudownie niewyobrażalny scenariusz nie mógł być prawdziwy. Że był tylko ostatnią próbą zaprzeczenia rzeczywistości taką, jaką była.
Nie spojrzała na niego, gdy jako pierwszy, w zupełnie szczerej niezręczności złożył jej kondolencje. Na swój sposób, najlepszy z możliwych, bo przecież nigdy nikt nie przygotowywał ich, młodych, na taką okazję. Słowa mogły być ledwie plasterkiem próbujących złączyć pokruszone części rozbitego w żałobie serca, ale i tak, gdzieś głęboko w środku, pod grubymi warstwami niedowierzania i bólu, była mu wdzięczna. Przede wszystkim za to, że przebił balonik jej nadziei. Że swoimi słowami przypieczętował to, co wreszcie musiało do niej dotrzeć.
To koniec. Zostały już tylko słowa.
Znów nie wiedziała, kiedy z jej oczu poczęły kapać łzy, wielkie jak groch. Nie wiedziała nawet, kiedy zjawił się tak blisko, gdy kucnął przed nią, jak przed wystraszonym stworzeniem. Nie chciała, żeby na nią patrzył, nie teraz, gdy wyglądała jak ostatnie siedem nieszczęść, gdy ból straty znaczył jej twarz swymi najjaskrawszymi barwami. Nie chciała, żeby zapamiętał ją taką, słabą, rozbitą, brudną i poobijaną. Dlatego zacisnęła mocno powieki, w naiwnym przekonaniu, że może i on uczyni to samo, że gdy świat zniknie za zasłoną powiek, tak i ona zniknie dla świata. Ale czuła jego dłonie, ciepłe i dziwnie znajome, na własnych przegubach. Nie odsuwała się, nie drgnęła nawet, przyjmując dotyk takim, jaki był. Bo Marcel kojarzył się z bezpieczeństwem i szczęściem, i opieką, i skoro tu był, to nie był sen. Nie zrobi jej krzywdy, nie wierzyła, że byłby w stanie.
Prosił ją, żeby usiadła, a ona nie mogła dla niego zrobić nic poza żałośnie bezwładnym spełnieniem tej prośby. Postarała się wyprostować, ale od razu zachwiała się na nogach, na szczęście on znowu był obok, silny i wierny w cierpieniu przypadkowo spotkanej dwa dni wcześniej dziewczynie. Przy jego pomocy usiadła na kamieniu, raz za razem ocierając oczy i twarz z płynących łez. Emocje próbowały wyjść z niej w każdy możliwy sposób i nim się spostrzegła, poczęła uderzać piętą o kamień. Rytmicznie i mocno, żeby poczuć coś jeszcze, żeby chociaż na moment przekierować myśli gdzieś dalej. W podobnej manierze poczęła drapać się po lewym przedramieniu, pozostawiając na skórze wyraźnie czerwone, równoległe ślady po własnych paznokciach. To nie był sen, tylko sama prawda. Inaczej obudziłaby się z niego, w tej dokładnie momencie. Zawsze tak się działo, gdy w koszmarach próbowano zrobić jej krzywdę.
Głos Marcela proszący ją, aby się napiła, wydawał się jednak pochodzić wprost ze snów. Na tyle nie pasował do wszystkiego, co właśnie przeżywała, że aż westchnęła zaskoczona i zmusiła się do otworzenia zaczerwienionych od płaczu i pocierania oczu. Spojrzała w te jego, pięknie niebieskie, takie dobre i bezinteresowne w oferowanej pomocy, a potem na znajomy, zdeformowany garnuszek. Bez namysłu przejęła go od niego, chwyciła w obie, drżące dłonie. Chyba tylko cudem nie wylała jego zawartości, gdy zbliżała go do swych ust, aby napić się wody. Łyk za łykiem, nie była świadoma tego, jak bardzo chciało jej się pić.
— Twoja koszula... — szepnęła słabo, dostrzegając czarną plamę w miejscu, które użył do wytarcia garnuszka. — Musimy ją wyprać... — dodała miękko, osadzona w bezpiecznej krainie niedowierzania. Świat momentalnie skurczył się do kamienia, garnuszka z wodą, i ich samych, choć wciąż czuła na swym karku gorąco, to przeklęte, naglące poczucie, że nie mogła trwać w tym odrętwieniu na stałe. Że zaraz będzie musiała dokonać czegoś, co przerażało ją bardziej od jej własnej śmierci, od wyrzucenia z rezerwatu, co przedstawiało jej dotychczasowe lęki jako skrajnie trywialne i dziecięce. Garnuszek odnalazł miejsce na jej udach, woda w nim poruszała się pod wpływem kolejnych uderzeń w kamień, ale — przynajmniej na razie — nie chciała opuścić krawędzi naczynia.
— Pomożesz mi wstać? — zapytała, w nieświadomym odruchu zaciskając szczęki. — Chciałabym... Się pożegnać...


Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11098-maria-multon#342086 https://www.morsmordre.net/t11145-gwiazdka#342865 https://www.morsmordre.net/t12111-maria-multon https://www.morsmordre.net/f417-gloucestershire-tewkesbury-okruszek https://www.morsmordre.net/t11142-skrytka-bankowa-nr-2427#342857 https://www.morsmordre.net/t11143-maria-multon#360683
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]29.03.24 15:35
Wpatrywał się w jej opuszczone powieki, zawstydzony, że nie potrafił zrobić, powiedzieć więcej. Dobrze znał miejsce, w którym stała teraz Maria, pamiętał własny ból, a teraz przeszło mu nawet przez myśl, że może przez to, że stracił przytomność, było mu łatwiej. Nie miał na to czasu, żeby zatrzymać się, zebrać własny żal, oddać żałobę, powiedzieć ostatnie słowo. To bolesne, widział po niej. Obserwował łzy wymykające się spod gęstych wachlarzy rzęs, nie płacz, chciał powiedzieć, ale kiedy był czas na łzy, jeśli nie teraz? Chciałby posiadać moc, która pozwoliłaby zatrzymać je inaczej, cofnąć czas, ochronić choćby tę jedną rodzinę, ale nie był przecież cudotwórcą. Może gdyby zebrali się od razu, gdyby nie przytrzymał ich na Arenie, może wtedy wyglądałoby to inaczej, tam przecież też niewiele dało się zrobić. Chyba wszędzie niewiele dało się zrobić. Niebo miało podtrzymywać gwiazdy nad ich głowami, dawać bezpiecznie schronienie. Teraz gdy opadło, nie zostało już nic. Skupienie się na jej tragedii odciągało jego myśli od tego, że świat skończył się tej nocy dla wszystkich.
- Hej... hej - próbował zwrócić na siebie jej uwagę, chwytając dłoń, która zaczynała rozdrapywać własną skórę, nie rozumiał jej zachowania, nie wiedział, co za tym stało, ale widział, że była zmęczona, że brakowało jej sił, nie chciał jej na to pozwolić. Rany nie pomogą zapomnieć. Ból nie ugasi bólu. Wiedział. - Robisz sobie krzywdę - zauważył cicho, powoli zginając jej palce, zamierzając odciągnąć je od ciała. Jego dotyk był powolny, delikatny, jakby bał się, że szybszym lub silniejszym gestem spłoszy ją, wystraszy, wywoła silniejszy potok łez, zrani w inny sposób, wydawała się teraz tak krucha. Nie wstał, kucał naprzeciw niej, czując, że powinien powiedzieć coś więcej, coś mądrzejszego, coś, co pozwoli jej zebrać teraz myśli, ale nie był ani mądry ani doświadczony, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Nie wiedział jak stanąć na nogi po tym, kiedy runął świat - czy ktokolwiek wiedział? Chciał dać jej przestrzeń, która pozwoli jej przeżyć to wszystko po swojemu. Pozostawał w całonocnym otępieniu na grozę katastrofy, ale kiedy patrzył na jej smutek, serce miał rozdarte. Nie zasługiwała na to, miała w sobie tyle ciepła i dobra, a jeszcze przed chwilą, szczerej radości na myśl, że zobaczy rodzinę. Kochała rodziców. Nie wszyscy mieli w życiu szczęście mieć pełen kochający dom, jak można było tak bezdusznie odebrać jej coś tak ważnego, tak unikalnego, wyjątkowego? Szczerze wierzył, że w życiu nie istniało nic ważniejszego od bliskości ludzi, którzy darzyli się miłością. Ale przyszło im żyć w czasach, w których drugiego człowieka bardzo łatwo było stracić. Nigdy nikt nie odbierze ci pamięci, Mario.
Kiwnął głową, kiedy wspomniała o jego koszuli, właściwie nie wiedział, czemu o tym wspominała. Nie zwrócił uwagi na osmoloną plamę, nie była teraz ważna, przetrwał w niej ceremonię, zapaść ziemi, pożar, koniec świata, a potem jeszcze pracę na Arenie, na pewno była brudna. Ale to nie miało znaczenia, podejrzewał, że próbuje tylko przekierować swoje myśli i nie zamierzał jej tego utrudniać - więc kiwał głową tak, jakby rozumiał.
- Wypierzemy - przytaknął jej krótko, pewniejszym głosem niż ona, choćby w ten sposób chcąc dać jej oparcie. Przytaknąłby jej teraz tak samo, gdyby stwierdziła, że musi posprzątać pokój, wyczyścić miotłę lub znaleźć grzebień. Czasem ucieczka była jedynym sposobem, żeby nie myśleć. Ale czy to możliwe, uciec, gdy pogorzelisko wciąż tliło się na jej oczach? Cały ten smród, gryzący oczy dym, był jej spopielonym dzieciństwem.
- Jesteś pewna? - dopytał, kiedy poprosiła go o pomoc, oczywiście, że chciał pomóc, zrobił to zresztą od razu, choć z ociąganiem, wpierw rozplatając nogi, potem, nieśpiesznie, dźwigając się na kolana, trochę jakby poruszał się przy łatwej do spłoszenia sarnie, a trochę jakby chciał odciągnąć w czasie tę chwilę. - Chodzi mi o to, że... - zaczął niezręcznie, wyciągając ku niej wpierw lewą dłoń, po garnuszek, potem prawą, chwytając ja nie za dłoń, a za przegub, dla lepszego chwytu, z zamiarem podciągnięcia jej w górę w pełni o własnych siłach, powoli, nienachalnie. Obserwował ją, gotów ją wesprzeć, jeśli nie będzie miała sil, by iść sama. - Nie musisz tam wchodzić. Nie musisz tam podchodzić. Nie musisz... na nich patrzeć. - Patrzył jak jego matka umierała na jego oczach, zamordowana w bestialski sposób przez żądnego krwi szmalcownika. Nie była w stanie mu nic powiedzieć, ale widział to, widział w poruszeniu jej ust, grymasie bladej twarzy, w spojrzeniu, że jego obecność w niczym jej nie pomagała. Że jeśli miała umrzeć w ten sposób, wolałaby umrzeć bez niego. Gdzieś w pogorzelisku musiały być ciała albo to, co z nich zostało, byłoby chyba szczęściem, gdyby nie zostało z nich nic prócz gwiezdnego pyłu. Taki widok bolałby najmniej, szybka śmierć też boli najmniej. - Nie znałem ich, ale widziałem, jak o nich mówisz. Im twój ból już nie pomoże. Na pewno... nie chcieli twoich łez. - Chyba chciał tylko to powiedzieć. Nie chciał jej namawiać ani przekonywać, po prostu nie chciał, żeby robiła to tylko dlatego, że tak należy. Tylko ona wiedziała, jak naprawdę chciała ich pożegnać. Jak poczuje się z tym dobrze. Był obok, gotów ją wesprzeć niezależnie od decyzji. - Możemy też... poszukać dla nich kwiatów - rzucił, bez przekonania, czy w okolicy przetrwało jakiekolwiek życie? Wychowała się tu, będzie wiedzieć.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]10.04.24 20:20
Czas wydawał się zwalniać. Wraz z każdym oddechem, każdą łzą, która wreszcie spadła z krawędzi rzęs. Bolała ją głowa, skronie pulsowały i miała wrażenie, że nie ważne, jak głęboki oddech nabierze — powietrza wciąż było za mało, za to zbliżała się niebezpiecznie do granicy kaszlu. Czy to wszystko działo się tak naprawdę? Rozmyty widok na buty stojącego niedaleko Marcela nie przekonywał jej w żadnym stopniu. Smugi mogłyby równie dobrze powstać pod wpływem pociągnięcia pędzlem przez mistrza malarstwa. Może i ona była częścią jakiegoś obrazu? Obrazu katastrofy, w którym musiała odegrać swoją rolę, cierpiącej w żałobie córki nie tylko swoich rodziców, ale wszystkich rodziców świata, którzy polegli tej nocy. I cierpiała nie tylko swój żal, ale żal wszystkich dzieci, wszystkich, którzy stracili swoich bliski. Może dlatego właśnie ból był tak ogromny? Bo nie mógł być czymś, do czego przyjęcia gotowa była jedna osoba?
Nie była w tym obrazie sama — chyba na szczęście. Ciepła dłoń Marcela skutecznie skupiła jej uwagę, głowa uniosła się szybko, zbyt szybko, nagłość mogła zaniepokoić chłopca chyba bardziej, niż to, czego nie wiedział — że przed oczami Marii zaroiło się od jaśniejących, to ciemniejących punkcików, wciąż wirujących w polu widzenia. Dopiero to, że się odezwał, ugruntowało ją w rzeczywistości wystarczająco, aby przyjąć — z trudem i rosnącą co rusz goryczą — że wszystko to nie było historią na płótnie, a okrutną rzeczywistością.
Słucham?spytała, a może tylko jej się wydawało? Pozwoliła zgiąć swoje palce, opuściła znów wzrok właśnie na nie, chcąc skupić się na tym jednym wrażeniu. Jedna emocja na raz, ale czy tak się dało? Nie chciała robić sobie krzywdy. Nie chciała cierpieć, nie bardziej, niż musiała. Dlaczego to właściwie robiła? Absolutnie nie miała pojęcia. Przy tym, gdy Marcel dalej zajmował się jej dłonią, ona sama próbowała opanować swoje nogi. Udało jej się zaprzestać stukania w kamień, ale drżenie nóg wciąż pozostawało na tyle wyraźne, że zdawało się, iż całe jej ciało pozostawało w stałym ruchu. Wolną dłoń uniosła do swego policzka, chcąc zetrzeć wilgoć łez z policzków. To tylko mocniej uwydatniło pył i brud zebrany na jej twarzy, w niektórych miejscach rozcierając go jeszcze mocniej. Ale nie miała sił przejmować się tym. Serce pozostawało rozdarte — a może rozdzierało się dalej? Z każdą chwilą czuła, jak kolejny szew, z którego było uszyte, rozciągał się, aby wreszcie pęknąć. Nie była na to gotowa. Wciąż nie chciała przyjąć tego wszystkiego do wiadomości, ale czy zaprzeczanie mogło coś zmienić?
Uśmiechnęła się. Słabo i mało energicznie, ale jednak kąciki ust drgnęły na przytaknięcie odnośnie konieczności wyprania koszuli.
— Znajdę... Taką mieszankę. Plamy łatwiej zejdą — przez krótką chwilę, gdy pomyślała o praniu — nim myśli zsunęły się na sznur, który przewiązany był pomiędzy dwoma pniami drzew, zaraz za domem, na którym w letnie miesiące suszyło się pranie całej rodziny — czuła się prawie tak, jakby udało jej się wyciszyć większość bodźców zewnętrznych, a największym problemem była właśnie ta osmolona plama na bieli koszuli. Tym problemem mogła i miała siłę się zająć. Ale nie mogła uciekać w swoje myśli i marzenia w nieskończoność. Musiała... Musiała być silna. Dla rodziców. Dla sióstr. Jak ja im to powiem?
— Jestem — powiedziała zaskakująco stanowczo, raz jeszcze podnosząc wzrok, aby zajrzeć w jego błękitne oczy, gdy wstawał z kucek. Jeszcze nie była świadoma, jak wiele pomogło jej to spowolnienie ruchów. Potrzebowała zdecydowanie więcej czasu na przyswojenie sobie tego, co działo się wokół niej. Nie wiedziała, czy naturalna prędkość nie przestraszyłaby jej zbyt mocno, a przynajmniej nie spłoszyła. Przechyliła głowę w bok, wciąż powoli i pozostała w tej pozie, nim nie poczuła podciągnięcia. Wszystkie siły włożyła w ustanie na nogach, pomoc Marcela była w tym momencie nieoceniona. Co by bez niego zrobiła? Czy byłaby w stanie powstać z popiołów, gdy nogi odmówiłyby jej posłuszeństwa? — Ale Marcel... — głos ponownie zadrżał, wybrzmiał niebezpiecznie słabo, łzy spływające do gardła skutecznie przeszkadzały w swobodnej mowie. — To są moi rodzice... — czas przeszły nie przechodził jej przez gardło. Cokolwiek się nie stało, to dalej jej rodzice. Myśl o tym, że nie żyją, że niewiele — jeżeli cokolwiek — mogło z nich pozostać, poza jej wspomnieniami, była przytłaczająca, trudno było jej nabrać oddech. — Ja... Ja muszę się nimi zaopiekować, nie mogę ich zostawić... — wydusiła z siebie, równo z początkiem kolejnego szlochu. Nie chciała, by widział ją w takiej chwili. Niepewną i słabą i zupełnie wystraszoną. Wczoraj dali sobie radę. Nawet w centrum pożaru, nawet wśród zmarłych, nawet w ciemnym tunelu i ze szczurami. Dali sobie radę, bo żadne z nich nie było samotne. I może z nim pożegnanie będzie przynajmniej minimalnie bardziej znośne...? Twarz pobledła, gdy znów zaczął mówić. Wewnętrzny głos sprzeciwiał się temu, co mówił. Im twój ból już nie pomoże brzmiało dobitnie i pieczętowało prawdziwość zdarzeń. Nie, nie, Marcel, nie mów tak, im się jeszcze da pomóc, na pewno stał się jakiś wyjątek, bo śmierć nie zabrałaby mi ich tak nagle, mieliśmy tyle do zrobienia, tyle planów, jeszcze tyle chciałam im powiedzieć i pokazać... — Nie chcę, żeby... Żeby pokąsały ich zwierzęta... — szepnęła przez łzy, zaraz później pociągając nosem. Jeżeli jeszcze jakieś zwierzęta przetrwały, musiały być głodne. Tak okrutnie, jak tylko okrutnie mogło to brzmieć, dla drapieżników mięso było mięsem, nie rodzicami Marii. — Muszę ich... Chociaż przykryć... Kwiaty. Tak, najpierw... Powinniśmy zebrać kwiaty — prąd myśli swobodnie spływał jej na język, będąc zdecydowanie mniej swobodnie wypuszczane w powietrze. Pierwszy krok przyszedł ciężko, wiązał się też z drobnym zachybotaniem na nogach, ale nie potrzebowała dużej asysty. Kolejny zrobiła już pewniej — nie łapała przy tym za przegub Marcela, zakładając, że to on nie puści jej. Że pójdzie za nią, krok za krokiem. — Wiosną Solsbury Hill jest całe w żółtych i pomarańczowych kwiatach. Ale mamy lato. I to kawałek drogi stąd — zaczęła swą opowieść, mając nadzieję, że w jej trakcie uspokoi się wystarczająco, aby nie robić sobie przerw na smarkanie. Przynajmniej tyle. — A niedaleko miasta rosną nawet orchidee, których kwiaty przypominają muchy — wreszcie schyliła się nieco, na tyle, aby palce mogły urwać fragment łodygi z niewielkim kwiatkiem o popielatych płatkach i bladożółtym środku. Ostrożnie, choć drżącymi dłońmi otarła kwiat, uwalniając spod warstwy pyłu jego prawdziwy kolor. Białe płatki i żółty środek. — Mama lubi rumianek — zdradziła; to przez mamę Maria kochała białe kwiaty. Im dalej odchodzili od drzew, przechodząc w otwartą przestrzeń, tym więcej napotykali kwitnących roślin. Wszystkie jednak straciły swą jaskrawą barwę, skrywając ją pod warstwą pyłu, kurzu i popiołów.


Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11098-maria-multon#342086 https://www.morsmordre.net/t11145-gwiazdka#342865 https://www.morsmordre.net/t12111-maria-multon https://www.morsmordre.net/f417-gloucestershire-tewkesbury-okruszek https://www.morsmordre.net/t11142-skrytka-bankowa-nr-2427#342857 https://www.morsmordre.net/t11143-maria-multon#360683
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]15.04.24 2:31
Patrzył na nią, zmartwionym spojrzeniem, obserwował ją z uwagą, szukając sposobów, by ulżyć jej w cierpieniu. Gdy dostrzegał w niej własne lustro sprzed kilkunastu miesięcy łatwiej było mu zrozumieć, co czuła.
- Nie, nic - odpowiedział cicho, nie wypuszczając jej palców z uścisku, chciał jej pomóc, jak mógł to zrobić? Obserwował reakcje jej ciała, zatrzymany ruch stopy, czy było lepiej? Trochę było, przestała się krzywdzić. Widział, wiedział, w jakim znajdowała się stanie, rozmowa nie mogła niczego zmienić, słowa nie mogły już niczego zmienić. Musiała odnaleźć spokój, zrozumieć. Że to działo się naprawdę. Pamiętał sam siebie, pamiętał pustkę, uczuć i myśli, pamiętał zbierającą się falę paniki i pamiętał zaprzeczenie. Miał mniej czasu niż Maria. Teraz, kiedy na nią patrzył, wydawało mu się, że tak było łatwiej. Odpłynąć - nie czuć - pozwolić porwać się nurtowi zdarzeń. Pozostając tutaj, trwając w tej samej rzeczywistości, nie mogła od niej uciec. - Jasne, że zejdą - To dlatego zgadzał się ze wszystkim, co mówiła, to dlatego nie próbował negować, choć plamy na jego koszuli nie obchodziły go teraz wcale i daleki był od zmartwień, jak je przeprać. Choć przecież nie poprosiłby jej o to, to chyba zbyt dużo. Nie wiedziała, co mówi, zdawał sobie z tego sprawę. Próbowała uciec, choć nie było dokąd. I z tego samego powodu nie dyskutował z jej stanowczym tonem, kim był, by mówić jej, co powinna teraz zrobić? Chciał dla niej dobrze, troszczyła się o zmarłych, on pragnął zatroszczyć się o żywych, o nią, ocalałą. Kiwnął głową, nim wezbrał się w niej szloch, naprawdę chciałby. Chciałby posiadać moc, która pozwoliłaby teraz zmienić cokolwiek.
Przecież sam żałował, że nie miał jak pochować własnej matki.
Kiedy zaczęła stawiać chwiejne kroki, delikatnie otoczył ją ramieniem, pięść zacisnęła się w powietrzu, nie dotknął jej, dostrzegając, że miała siły iść - nie zamierzał przecież wykorzystywać sytuacji - ale pozostawał w gotowości, aby pochwycić ją w razie upadku.
Nie znał się na kwiatach, ani na żółtych, ani na pomarańczowych, nie wiedział, jak wyglądają orchidee i nie wiedział nawet, jak rozpoznać na łące rumianek, ale miał nadzieję, że te poszukiwania pozwolą jej wyciszyć myśli. Może niepotrzebnie, należało to wszystko doprowadzić do końca, skończyć raz na zawsze. Tym chyba był pogrzeb: ostatecznym pożegnaniem. Odcięciem się. On nigdy do końca nie odciął się od matki. Czy chciał? Sam nie wiedział. Nie zamierzał jej do niczego przekonywać, słyszał przecież - tak w tonie głosu, jak w sensie wypowiadanych słów - jak bardzo pochówek był dla niej ważny. Może miała rację. Może tak należało.
- Wykopię dół - zapowiedział, nie patrząc na nią, bo podjął decyzję, przecież nie była w stanie zrobić tego sama. Jeśli chciała ich pochować należycie, powinna mieć do tego prawo. Powinien, musiał jej w tym pomóc. Wzrok umknął na gruzowisko, poszukując łopaty. W ostateczności proste transmutacyjne zaklęcie powinno dostosować odpowiednio rozwidlony patyk do tego celu. - Złożymy tam... ich - Szczątki, chciał dopowiedzieć, ale nie potrafił, urwał, to będzie najtrudniejsze, Mario. Zebrać to, co z nich zostało. To nie będzie przyjemny widok, ale jeśli i tak nie chciała ich po prostu zostawić, nie robiło to już żadnej różnicy. I tak będzie musiała ich zobaczyć. - Wybierzesz odpowiednie miejsce, dobrze? Pod Solsburry Hill albo przy orichideach, a może na polach rumianku. - Tak byłoby najlepiej. Przy kwiatach. Żeby mogła je zbierać, zamiast na to patrzeć. Nie wiedział, jak trafić w którekolwiek z tych miejsc, ale wiedział, że Maria pokieruje ich odpowiednio. Nigdy nie kopał dla nikogo grobu, ale podobna wizja go przerażała. Ją przerazi jeszcze bardziej. To musiało być okropne, patrzeć, jak kopią dół na szczątki przedwcześnie zmarłych bliskich. Znów to sobie przypomniał, dłoń, którą podpierał się na starym parkiecie jej mieszkania. Dłoń okrwawioną, krwią jej i krwią jego. - Wiesz najlepiej, gdzie będą się czuli najlepiej. Pomogę ci, w porządku? - Obejrzał się bez przekonania przez ramię, na gęstwinę ciemnego zadymionego lasu. Jim pewnie już tutaj szedł, lada moment się zjawi. Pomoże mu. Dadzą radę. Ścisnął przegub jej dłoni mocniej. - Poczekaj chwilę - poprosił, jeszcze nim oddalili się od jej domu, gdy dostrzegł wreszcie wśród gruzów łopatę. Cicho wyszeptane reparo pomogło naprawić złamanie, przewrócił je sobie przez ramię nim zrównał krok z dziewczyną.
- Wiem, że... chyba to nie jest to, o czym chcesz teraz myśleć, ale... dzień ucieka, Mario, kiedy skończymy, będziemy musieli stąd odejść. - Nie było bezpiecznie już wcześniej, co działo się teraz, po tym, jak spadło niebo? Ilu szmalcowników wykorzystywało okazję do grabienia domów takich jak ten? Powinna się zastanowić, co chce ze sobą zabrać z tych gruzów, ale na to też przyjdzie czas. Będą musieli się po nich uważnie rozejrzeć, żeby odnaleźć ciała... lub ich fragmenty. Wszystkie. - Czy... masz jakieś inne miejsce, w którym możesz przenocować? Zamieszkać? Dalszą rodzinę? Pomożemy ci się dostać, gdzie trzeba - zaoferował od razu, nadłożą dużo czasu. Czasu, którego nadkładać nie powinni, musieli dostać się do Weymouth i sprawdzić, w jakim stanie byli ich przyjaciele. - Jeśli nie, znajdziemy rozwiązania, ale musimy wiedzieć - uprzedził jej słowa, cierpliwie, nie chcąc na nią naciskać. Miał nadzieję, że odpowiedź będzie pozytywna, ale w głowie układał już inne scenariusze. Nie zabrałby jej do domu Bathildy, już nie, ale może pan Carrington przez jakiś czas tolerowałby jej obecność, w ostateczności istniała też Oaza. Mógł ją tam zabrać, oczywiście, że tak.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Łąki pod Elkstone [odnośnik]24.04.24 19:50
Nie chciała rozumieć. Nie chciała uświadamiać sobie, że to wszystko stało się naprawdę. Bo jeżeli tak, to zawiodła jako córka. Nie udało jej się ochronić własnych rodziców, tych, którzy poświęcili dla niej tak wiele. Których wyrzeczenia, połączone z tymi jej, pozwoliły Marii zostać osobą, którą była dzisiaj. Której okruchy próbowała żałośnie zebrać, aby przynajmniej w tych ostatnich chwilach zachować się porządnie. Bo z jakiegoś powodu czuła się tak, jakby oni jeszcze tu byli. Jeżeli nie ciałem związanym ze świadomością, to może duszą chociażby. Chciałaby się z nimi pożegnać, jak należy. Ale czy istniał taki sposób? Jak się to robiło? Nie miała wielu koleżanek, o przyjaciółkach nie wspominając nawet, kiedy ostatnim razem spotkała kogoś, kto stracił rodziców? Jak powinno się z nimi żegnać, jak odprawić ich w ostatnią drogę? Tego nie uczono w szkole. Lekcję odbierało się znienacka, za każdym razem będąc nań nieprzygotowanym.
Czasem tylko można było liczyć na czyjąś obecność obok. Otoczenie ramieniem — choćby dzieliła ich jakaś odległość — nie dodawało otuchy, ale pomagało zebrać się w sobie. Odnaleźć siłę, choćby tylko pozorną. Jeżeli jej nie miała, musiała udawać, że ma. Człowiek był przecież znacznie mocniejszy, niż mu się to wydawało, wytrzyma, była im to winna. Jeżeli nie dała rady ich ocalić, musiała spełnić inne zobowiązania. Nikt tego za nią nie zrobi.
— Ale Marcel... — napowietrzone od słabości słowa wymsknęły się z jej ust prędzej, niż była w stanie się powstrzymać. Zatrzymała się w miejscu, wpatrując się w niego swymi szarozielonymi oczami, skrytymi za szklaną taflą łez, które były dzielnie powstrzymywane przed spłynięciem w dół policzków. Nie wiedziała, jak powinna zareagować na taką propozycję. Marcel nie był jej niczego winien. To, że w ogóle został tutaj, że widział ją w takim okropnym stanie, to już i tak bardzo dużo. Nie chciała, żeby taką ją zapamiętał. Słabą, rozpłakaną, drżącą od kłębiących się w niej emocji, tak żałosną w swoim bólu. Nie chciała być dla niego ciężarem, zmuszać go do wykonywania czynności, na które zupełnie nie miał ochoty, ale był zbyt grzeczny, aby postąpić inaczej czy odmówić. Był... Taki dobry. Zasługiwał na ciepłe promienie zachodzącego słońca, łapane w trakcie lotu przy boku Jima, czekano na nich przecież, a on spóźnić się musiał, bo był tak porządny. Bo nie chciał zostawić jej samej, choć wielu innych właśnie tak by zrobiło lub wcześniej zrezygnowali z jej towarzystwa. Nie była warta takiego wysiłku. Ale może robił to nie przez wzgląd na nią samą, ale jej rodziców? Z szacunku do zmarłych, to też dobra motywacja. Jak ona będzie mogła kiedykolwiek odwdzięczyć się mu za okazane serce? Ostatecznie odstąpiła od pomysłu zaprzeczania. Chciała myśleć, że podjął tę decyzję świadomie, bez przymusu. — Ja... Tak bardzo dziękuję... — pochyliła głowę, starając się nabrać większy haust powietrza, ale oddech wciąż miała przerywany a przy tym bardzo płytki. Dopiero na jego kolejne słowa raz jeszcze wzniosła głowę w górę, choć nie patrzyła już na niego, na jasne włosy pokryte warstwą kurzu i nadającą się do poważnego prania koszulę, tylko na horyzont, rozmywający się w różu, fiolecie i granacie. — Wrócę do Bursy. To nie tak daleko. Poradzę sobie sama, naprawdę — ileż to wysiłku włożyła w to, aby brzmieć jak najbardziej pewnie i silnie. — Wracaj z Jimem. Tylko uważajcie na siebie, proszę... — Ona sobie poradzi. Musi, bo to dopiero pierwsza z wielu nocy przed nią, gdy będzie odpowiedzialna wyłącznie za siebie. Za swoje życie, zdrowie, także ich brak lub uszczerbki na nich. Musiała być dzielna, tak bardzo, jak tylko się dało, nie tylko na tyle, ile mogła. Bo musiała przecież wrócić do domu, odnaleźć jedno, cudem uratowane przed ogniem prześcieradło. Musiała złożyć na nim spalone szczątki jej rodziców, choć ledwo je widziała, bo rozpaczliwy szloch nie wróci im życia ani nie poprawi czystości spojrzenia. Musiała robić tak nawet, gdy nie wiedziała, czyje szczątki właśnie ma w dłoniach, choć wszystkie chciałaby obdarzyć jeszcze ostatnim pocałunkiem, to nie była na tyle dzielna, żołądek skręcił się na samą myśl, było w tym coś obrazoburczego. Przecież przez cały ten czas pragnęła właśnie tego — przytulenia się do nich, ucałowania w czoło, poczucia, że wreszcie są razem, bezpieczni. Nigdy już nie będą. Do czasu aż ktoś nie zbierze jej własnych szczątek, może w podobne prześcieradło, aby złożyć je w tym samym grobie, który wykopany został późnym wieczorem następnego dnia po końcu świata. Grobie, na którym na znak pożegnania złożony został pokaźny bukiet z polnych kwiatów, grobie, który stanie się celem codziennych pielgrzymek Marii, który zostanie wreszcie udekorowany dziewczęcą ręką, aby powstrzymać to miejsce od zapomnienia i zhańbienia tak długo, jak tylko się dało.

| z/tx2


Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11098-maria-multon#342086 https://www.morsmordre.net/t11145-gwiazdka#342865 https://www.morsmordre.net/t12111-maria-multon https://www.morsmordre.net/f417-gloucestershire-tewkesbury-okruszek https://www.morsmordre.net/t11142-skrytka-bankowa-nr-2427#342857 https://www.morsmordre.net/t11143-maria-multon#360683

Strona 4 z 4 Previous  1, 2, 3, 4

Łąki pod Elkstone
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach