Biblioteczka
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Biblioteczka
Biblioteczka odchodzi bezpośrednio od holu, z oknami od południa jest najjaśniejszym pomieszczeniem w domu umieszczonym w ten sposób tak, by za dnia możliwie jak najmocniej chronić oczy domowników. Choć nieduża mieści wysokie regały wypełnione tomiszczami w taki sposób, że półki uginają się pod ich ciężarem w co najmniej kilku miejscach, niektóre księgi leżą również na parapetach i na stosach ułożonych na podłodze, pod meblami. Niewiele da się tu znaleźć dzieł typowo fabularnych - poza biografiami wielkich i dziennikami mniejszych - większość traktuje o sztukach magicznych, to bardzo zaawansowane traktaty numerologiczne oraz mało zrozumiałe woluminy opisujące różnego rodzaju teorie magiczne, atlasy anatomiczne i monografie dotyczące trudnych chorób, zaawansowane zielniki, mapy nieba, księgi alchemiczne, wszystkie tomy Demaskowania Przyszłości - podpisane przez autorkę z dedykacją dla Ramseya - również cenne białe kruki skupiających się na tematach wróżbiarskich oraz księgi rodzinne Mulciberów odnalezione przez Ignotusa i Ramseya w Związku Radzieckim. Dużo pozycji poświęconych jest czarnej magii, również w bardzo zaawansowanej odsłonie - te ukryto na najwyższych półkach regałów, gdzie nie sięgnie dziecko. Można znaleźć wśród nich klasyczne Sonety Czarnoksiężnika, Najczarniejsze zakamarki magii czy Diabły XV wieku. W biblioteczce znają się także Baśnie barda Beedle'a i kilkanaście innych dziecięcych książeczek. Niektóre ze zgromadzonych w biblioteczce pozycji zostało spisanych w języku rosyjskim. Stary, ale wciąż wygodny fotel pod oknem służy potencjalnemu czytelnikowi, podobnie jak wiklinowe bujane krzesło znajdujące się tuż obok, przez oparcie którego wisi przewieszony ciemnozielony wełniany koc. W powietrzu unosi się silny zapach szałwii bijący od kadzidła tlącego się na jednej z półek.
|6.07.1958 (?)
Solovey sidel na vetke - Соловей сидел на ветке
Książeczka spoczywała na kolana, a palec dziewczynki wodził po kolejnych zdaniach. Obrazek przedstawiał słowika na gałęzi. Każdy element rysunku był opisany i składał się na zdanie. Lysandra zmarszczyła nieznacznie brwi starając się odcyfrować dziwne litery i je zapamiętać. Matula mówiła, że to jej dziedzictwo, jej przeszłość chociaż nie wiedziała o tym, aż do ich wyprawy. Słuchając słów Cassandry była spokojna, ale tylko na zewnątrz, wewnątrz małego ciała toczyła się istna bitwa, trwał sztorm emocji i myśli poplątanych. Miała ledwie siedem lat i choć Matula dbała Lysandrę, to ta nadal pozostawała dzieckiem, które błądziło w świecie snów.
Biblioteczka zaś wydawała się idealnym miejscem ucieczki, gdzie mogła zmierzyć się z bestia w postaci przedziwnego języka, którego sylaby tak przedziwnie brzmiały w jej własnych ustach. A jednocześnie były bardzo śpiewne i melodyjne.
-Sol… Solvey… So - lo - vey… Solo - vey… Solovey - Powtarzała tworząc rytm wypowiadanego słowa, nucąc cichą melodię, starając się przypisać ją dźwiękom głosek. -Solo… Solovey. Solovey sidel… sidel? Sidel. Tak, sidel. - Te słowa nie brzmiały znajomo, nie mogła z niczym ich skojarzyć, a tak bardzo obce, miały być jej bliskie przez krew ojca jaka w jej żyłach płynęła. Czy to znaczyło, że miała większe szanse, że się ich nauczy? Od zawsze była córką swojej matki, przyszłą Prządką. Tą, która mogła zajrzeć w przyszłość, tą, która dostrzegała niewidzialne nitki losów, splątane niczym pajęcze sieci na wietrze. Westchnęła cicho, zagubiona w świecie dorosłych podążała za matczynym światłem, za tym co znała i nie było jej obce. Świat ojca, był dziki, był nieokiełznany, a mimo to czuła, że jest jej znany. Niedźwiedź obecny w snach, teraz stał się bliższy, a jednak nadal nieosiągalny. Nadal zostawiał jedynie ślady na śniegu, ale już nie bała się ich tropem podążać. -Solovey sidel… na… ve… na vet-ke. Vetke. Solovey sidel na vetke. - Tylko jej znana melodia zabarwiła całe zdanie, które wypowiedziała płynnie. Tak było łatwiej i prościej. Zamachała nogami, którymi nie sięgała do ziemi i powtórzyła ponownie zdanie. -Solovey sidel na vetke. Słowik siedzi na gałęzi! - Ucieszyła się, że powtórzyła całość bezbłędnie, a potem niemo zapamiętywała pojedyncze, aby móc ich używać później. Nie dostrzegła jak nieopodal pojawiła się dorosła osoba. Tak zajęta swoim zadaniem, że dopiero po paru sekundach zorientowała się, że nie jest sama. Uniosła głowę i szmaragdowym spojrzeniem zwróciła się do Varyi.
-Za litery się wzięłam. - Powiedziała nieznacznie i wskazała na to czego właśnie się uczyła. -Krzesło to stul czy stol? - Zapytała nagle, ponieważ ta kwestia dręczyła ją od jakiegoś czasu. A słyszała jak dorośli, którzy stali się ich rodziną jakiś czas temu.
Solovey sidel na vetke - Соловей сидел на ветке
Książeczka spoczywała na kolana, a palec dziewczynki wodził po kolejnych zdaniach. Obrazek przedstawiał słowika na gałęzi. Każdy element rysunku był opisany i składał się na zdanie. Lysandra zmarszczyła nieznacznie brwi starając się odcyfrować dziwne litery i je zapamiętać. Matula mówiła, że to jej dziedzictwo, jej przeszłość chociaż nie wiedziała o tym, aż do ich wyprawy. Słuchając słów Cassandry była spokojna, ale tylko na zewnątrz, wewnątrz małego ciała toczyła się istna bitwa, trwał sztorm emocji i myśli poplątanych. Miała ledwie siedem lat i choć Matula dbała Lysandrę, to ta nadal pozostawała dzieckiem, które błądziło w świecie snów.
Biblioteczka zaś wydawała się idealnym miejscem ucieczki, gdzie mogła zmierzyć się z bestia w postaci przedziwnego języka, którego sylaby tak przedziwnie brzmiały w jej własnych ustach. A jednocześnie były bardzo śpiewne i melodyjne.
-Sol… Solvey… So - lo - vey… Solo - vey… Solovey - Powtarzała tworząc rytm wypowiadanego słowa, nucąc cichą melodię, starając się przypisać ją dźwiękom głosek. -Solo… Solovey. Solovey sidel… sidel? Sidel. Tak, sidel. - Te słowa nie brzmiały znajomo, nie mogła z niczym ich skojarzyć, a tak bardzo obce, miały być jej bliskie przez krew ojca jaka w jej żyłach płynęła. Czy to znaczyło, że miała większe szanse, że się ich nauczy? Od zawsze była córką swojej matki, przyszłą Prządką. Tą, która mogła zajrzeć w przyszłość, tą, która dostrzegała niewidzialne nitki losów, splątane niczym pajęcze sieci na wietrze. Westchnęła cicho, zagubiona w świecie dorosłych podążała za matczynym światłem, za tym co znała i nie było jej obce. Świat ojca, był dziki, był nieokiełznany, a mimo to czuła, że jest jej znany. Niedźwiedź obecny w snach, teraz stał się bliższy, a jednak nadal nieosiągalny. Nadal zostawiał jedynie ślady na śniegu, ale już nie bała się ich tropem podążać. -Solovey sidel… na… ve… na vet-ke. Vetke. Solovey sidel na vetke. - Tylko jej znana melodia zabarwiła całe zdanie, które wypowiedziała płynnie. Tak było łatwiej i prościej. Zamachała nogami, którymi nie sięgała do ziemi i powtórzyła ponownie zdanie. -Solovey sidel na vetke. Słowik siedzi na gałęzi! - Ucieszyła się, że powtórzyła całość bezbłędnie, a potem niemo zapamiętywała pojedyncze, aby móc ich używać później. Nie dostrzegła jak nieopodal pojawiła się dorosła osoba. Tak zajęta swoim zadaniem, że dopiero po paru sekundach zorientowała się, że nie jest sama. Uniosła głowę i szmaragdowym spojrzeniem zwróciła się do Varyi.
-Za litery się wzięłam. - Powiedziała nieznacznie i wskazała na to czego właśnie się uczyła. -Krzesło to stul czy stol? - Zapytała nagle, ponieważ ta kwestia dręczyła ją od jakiegoś czasu. A słyszała jak dorośli, którzy stali się ich rodziną jakiś czas temu.
The girl...
... who lost things
Miałam do przebycia drogę o wiele bardziej zawiłą od korytarzy Niedźwiedziej Jamy, od wielu zdobionych rzymskimi znakami i tajemniczymi wizerunkami drzwi, od wciąż nieodkrytych okolic Warwick. Przed oczami co rusz upominająco objawiała mi się lista powinności, które sama rygorystycznie sobie narzuciłam, obiecując bezgłośnie, że pewnego dnia będę mogła je wykreślić i uznać, że spełniłam wymogi niezbędne, by zjednoczyć się z angielską ziemią i jej mieszkańcami. By poucinać ciasne wschodnie gałęzie kurczowo owijające się wokół moich kończyn. Byłam wolna, byłam tutaj, a jednak wciąż zdarzało mi się zerkać za siebie. Wciąż wszystkie myśli układałam w mowie ojców, w akcentach przeszłości. Tymczasem przyszłość miała kształt brytyjskiej wyspy. Nie inaczej. Chociaż trudno mnie było usadzić przed księgami na dłużej, bo lasy wabiły, nęcąco otwierając przede mną swe liściaste wrota, to jednak poczucie obowiązku i wewnętrzna dyscyplina finalnie i tak zaprowadzały mnie pod drzwi domowej biblioteki. Było co najmniej kilka dziedzin, o które musiałam zadbać, ale najważniejszą kwestią pozostawała wciąż nauka języka. Uginające się pod ciężarem starych woluminów regały zapraszały. Zapisane w dwóch językach tajemnice, wiedza zakwitająca na starych pergaminach wabiły, a mimo wszystko moja ambicja była głodna. Musiałam dążyć do równowagi. Chciałam tych słów, tej kultury, zrozumienia twarzy, połknięcia idei, odczarowania mroków niewybaczalnej magii. To wszystko zadawało się istnieć za drzwiami tego miejsca. I ja zaglądałam tam coraz częściej, wiedząc, że nie wszystko mogłam otrzymać z rozmów, z lekcji i wskazówek ofiarowanych przez sojusznicze twarze. Sama również musiałam podjąć walkę.
Tym razem nie było inaczej. Ledwie wczoraj na stole pozostawiłam stos notatek zapisanych w dwóch językach, tłumaczenia, zdania, koślawe, drobne rysunki, których zapewne nikt inny nie mógłby rozszyfrować. Wracałam do nich po powrocie z polowania, po kąpieli, kiedy odświeżone ciało, zmęczone po tropieniu mogło wreszcie na nowo poszukać skupienia w zacisznych labiryntach ksiąg. Nie słyszałam dziewczynki. Stare drzwi strzegły dobrze mądrości i szeptów czających się zaraz za ich progiem. Dopiero w środku zorientowałam się, że nie tylko mnie brakowało zdań, nie tylko ja pragnęłam nowej mowy, mojego prawdziwego dziedzictwa. Umiałam poruszać się cicho, choć urok domu nie lubił dotrzymywać sojuszu i tak niespodziewanie alarmował innych, ofiarowując ich uszom ostrzegawcze skrzypnięcia. Starałam się jednak nie przestraszyć małej czarownicy. Właściwie to stałam przez chwilę zaraz za regałem i słuchałam, jak powolutku, z zaangażowaniem powtarza rosyjskie głoski. Być może obydwie próbowałyśmy odczynić podobny urok. Ostrożnie wyszłam z ukrycia, ledwie chwilę przed tym, gdy płynnie udało jej się wypowiedzieć całe zdanie. Płynęła w niej syberyjska krew, poczułam dumę z sukcesu tej młodej istoty. Chciała więcej mowy mojej krainy. Mowy naszej krainy.
- Dobre twoje litery – obwieściłam i zadowolona kiwnęłam głową. – Stul – odpowiedziałam krótko i pchnęłam ciało do kroku. Ledwie chwilę później siedziałam naprzeciw niej. Popatrzyłam na książkę z obrazkami. – Podobają ci się słowa? – zapytałam, powoli składając zdanie po angielsku. Wyglądało na to, że mogłyśmy się od siebie uczyć. Wyciągnęłam rękę po moje własne porysowane notatki. – Słowik byłby dumny z małej wiedźmy – powiedziałam po rosyjsku, próbując na pergaminie wyrysować wizerunek ptaka. Otwarte okno biblioteki zaprosiło do środka wyraźne końskie parsknięcie. To był Car. – Wiesz, co to? – zapytałam, gubiąc po drodze czasownik. Wiesz, jak po rosyjsku powiedzieć koń?
Tym razem nie było inaczej. Ledwie wczoraj na stole pozostawiłam stos notatek zapisanych w dwóch językach, tłumaczenia, zdania, koślawe, drobne rysunki, których zapewne nikt inny nie mógłby rozszyfrować. Wracałam do nich po powrocie z polowania, po kąpieli, kiedy odświeżone ciało, zmęczone po tropieniu mogło wreszcie na nowo poszukać skupienia w zacisznych labiryntach ksiąg. Nie słyszałam dziewczynki. Stare drzwi strzegły dobrze mądrości i szeptów czających się zaraz za ich progiem. Dopiero w środku zorientowałam się, że nie tylko mnie brakowało zdań, nie tylko ja pragnęłam nowej mowy, mojego prawdziwego dziedzictwa. Umiałam poruszać się cicho, choć urok domu nie lubił dotrzymywać sojuszu i tak niespodziewanie alarmował innych, ofiarowując ich uszom ostrzegawcze skrzypnięcia. Starałam się jednak nie przestraszyć małej czarownicy. Właściwie to stałam przez chwilę zaraz za regałem i słuchałam, jak powolutku, z zaangażowaniem powtarza rosyjskie głoski. Być może obydwie próbowałyśmy odczynić podobny urok. Ostrożnie wyszłam z ukrycia, ledwie chwilę przed tym, gdy płynnie udało jej się wypowiedzieć całe zdanie. Płynęła w niej syberyjska krew, poczułam dumę z sukcesu tej młodej istoty. Chciała więcej mowy mojej krainy. Mowy naszej krainy.
- Dobre twoje litery – obwieściłam i zadowolona kiwnęłam głową. – Stul – odpowiedziałam krótko i pchnęłam ciało do kroku. Ledwie chwilę później siedziałam naprzeciw niej. Popatrzyłam na książkę z obrazkami. – Podobają ci się słowa? – zapytałam, powoli składając zdanie po angielsku. Wyglądało na to, że mogłyśmy się od siebie uczyć. Wyciągnęłam rękę po moje własne porysowane notatki. – Słowik byłby dumny z małej wiedźmy – powiedziałam po rosyjsku, próbując na pergaminie wyrysować wizerunek ptaka. Otwarte okno biblioteki zaprosiło do środka wyraźne końskie parsknięcie. To był Car. – Wiesz, co to? – zapytałam, gubiąc po drodze czasownik. Wiesz, jak po rosyjsku powiedzieć koń?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przez dłuższą chwilę przyglądała się Varayi, która również się uczyła, ale języka, który Lysandra dobrze znała. Czarownica mieszkała z nimi od niedawna, dziewczynka musiała przyzwyczaić się do obecności wielu nowych osób w domu.
Od zawsze była tylko z Matulą i bratem oraz Umhrą. Dom był cichy i spokojny, a ten nowy pełen dźwięków i głosów. Bywały dni kiedy zamykała się u siebie, czując, że wszystkiego jest za dużo. Przytłoczona znikała w świecie snów, malując zacięcie obrazy, które potrafiły przerażać, kiedy miało się świadomość, że stworzyło je dziecko. Ona nie widziała w nich nic strasznego. Jak jej własny świat miał przerażać?
Siedząc w biblioteczce mogła skupić się na swoim zajęciu i odciąć od świata dorosłych, od wszystkich głośnych wydarzeń. Obecność czarownicy zakłóciła spokój, ale nie oznaczało to, że Lysa miała zaraz uciec.
-Stul. - Powtórzyła za Varaya naśladując jej akcent, to jak kładła nacisk na konkretną sylabę. Powtarzanie słów, było jak powtarzanie usłyszanej melodii. Słysząc zaś pytanie spojrzała ponownie na wysłużoną książkę na swoich kolanach. -Są inne. -Powiedziała z lekkim ociąganiem w głosie. -Jakbyście śpiewali. - Dodała po chwili. Gdyby była dorosła, zapewne umiała by wspomnieć o melodyjności głosek, o tym, że lekkie zaciągnięcie przypomina szelest kartek, ale nie znała jeszcze takich porównań i metafor. Jako dziecko opisywała wszystko znacznie prościej choć i tak czasami dorośli nie potrafili jej zrozumieć. Starała się powtórzyć za Varayą całe zdanie, ale w połowie się zgubiła. -Małej wiedźmy? - Zapytała nie bardzo rozumiejąc co kobieta właśnie jej powiedziała. -Nie rozumiem. - Przyznała z markotną miną. Słysząc parskanie poderwała zaraz spojrzenie ku oknu. -Car! - Zawołała radośnie, ale zaraz się zreflektowała. -To znaczy loshad' - To słowo znała. Podobnie było z większością zwierząt. -Czyli koń. - Starała się każdego dnia nauczyć paru nowych słów, choć to na razie były nazwy własne, pierwsze zdanie przeczytała właśnie dzisiaj. -To trudny język. - Dodała po chwili patrząc na rysunki Varayi, wskazujące, że sama również starała się pojąć ich litery. -I tak dziwnie są pisane litery. - Wskazała ma cyrylicę, którą z każdym dniem coraz lepiej rozumiała. Potrafiła większość napisać prawie bezbłędnie. To było jak malowanie, należało zapamiętać sekwencję stawiania kresek i jakoś to szło. O wiele trudniejsze było mówienie i czytanie. -Jak mówicie na pióro? - Zapytała wskazując to, które tkwiło w kałamarzu, gotowe do rozpoczęcia swojej pracy jak tylko zajdzie taka potrzeba.
Od zawsze była tylko z Matulą i bratem oraz Umhrą. Dom był cichy i spokojny, a ten nowy pełen dźwięków i głosów. Bywały dni kiedy zamykała się u siebie, czując, że wszystkiego jest za dużo. Przytłoczona znikała w świecie snów, malując zacięcie obrazy, które potrafiły przerażać, kiedy miało się świadomość, że stworzyło je dziecko. Ona nie widziała w nich nic strasznego. Jak jej własny świat miał przerażać?
Siedząc w biblioteczce mogła skupić się na swoim zajęciu i odciąć od świata dorosłych, od wszystkich głośnych wydarzeń. Obecność czarownicy zakłóciła spokój, ale nie oznaczało to, że Lysa miała zaraz uciec.
-Stul. - Powtórzyła za Varaya naśladując jej akcent, to jak kładła nacisk na konkretną sylabę. Powtarzanie słów, było jak powtarzanie usłyszanej melodii. Słysząc zaś pytanie spojrzała ponownie na wysłużoną książkę na swoich kolanach. -Są inne. -Powiedziała z lekkim ociąganiem w głosie. -Jakbyście śpiewali. - Dodała po chwili. Gdyby była dorosła, zapewne umiała by wspomnieć o melodyjności głosek, o tym, że lekkie zaciągnięcie przypomina szelest kartek, ale nie znała jeszcze takich porównań i metafor. Jako dziecko opisywała wszystko znacznie prościej choć i tak czasami dorośli nie potrafili jej zrozumieć. Starała się powtórzyć za Varayą całe zdanie, ale w połowie się zgubiła. -Małej wiedźmy? - Zapytała nie bardzo rozumiejąc co kobieta właśnie jej powiedziała. -Nie rozumiem. - Przyznała z markotną miną. Słysząc parskanie poderwała zaraz spojrzenie ku oknu. -Car! - Zawołała radośnie, ale zaraz się zreflektowała. -To znaczy loshad' - To słowo znała. Podobnie było z większością zwierząt. -Czyli koń. - Starała się każdego dnia nauczyć paru nowych słów, choć to na razie były nazwy własne, pierwsze zdanie przeczytała właśnie dzisiaj. -To trudny język. - Dodała po chwili patrząc na rysunki Varayi, wskazujące, że sama również starała się pojąć ich litery. -I tak dziwnie są pisane litery. - Wskazała ma cyrylicę, którą z każdym dniem coraz lepiej rozumiała. Potrafiła większość napisać prawie bezbłędnie. To było jak malowanie, należało zapamiętać sekwencję stawiania kresek i jakoś to szło. O wiele trudniejsze było mówienie i czytanie. -Jak mówicie na pióro? - Zapytała wskazując to, które tkwiło w kałamarzu, gotowe do rozpoczęcia swojej pracy jak tylko zajdzie taka potrzeba.
The girl...
... who lost things
Czy młoda Lysandra mogła przypominać mnie przed laty? Raczej nie widziałam w niej własnego odbicia. Była niedźwiedziem, była przyszłością rodziny, nadzieją i postrachem. Zbyt mało czasu zdążyłyśmy spędzić ze sobą, bym mogła stwierdzić, kim się stawała. Gdy miałam siedem lat, ciągano mnie do lasu, usadzano przed zwierzęcym widmem, gubiono w gwiazdach, hartowano na szorstkiej ziemi. Ona tego nie musiała przeżywać. Mogła zyskać namiastkę delikatności, która ze mnie została wytarta. Powstała z krwi Mulcibera, ale nie na rodzinnej ziemi. Byłyśmy dziewczynkami o tym samym nazwisko, a jednak z dwóch różnych światów. Ani jej nie zazdrościłam, ani nie upatrywałam jako gorszej. Nieważnym się stało, że nie została wykąpana w tradycji najdalszych przodków. Dziś miałyśmy szansę, by nauczyć się mówić wspólnie – nawet jeżeli wciąż była dzieckiem. Kobieca mądrość już teraz mogła ujawniać się w głębi jej spojrzenia.
- My nie śpiewamy – sprostowałam z dość wyraźną powagą, ale sekundę później starałam się nieco zmiękczyć spojrzenie. Ludzie mówili mi, że nie spoglądałam jak przyjaciel. Nie było powodów, by Lysandra doświadczyła zimy czającej się wokół rzęs. – Poznaj je, a będą milsze – słowa, mowę, akcenty, tradycje i nas, twoich krewni z daleka. Wszyscy uczyliśmy się obcować ze sobą, przeskakiwać przepaść i wspinać się po nieoswojonym. – Mała wiedźma. Mała czarownica. Ty – przetłumaczyłam, bo była to konstrukcja na tyle prosta, bym mogła dla niej powtórzyć w jej rodzinnym języku. Konstruowanie po angielsku zdań złożonych i o bardziej wyrafinowanym słownictwie wciąż było przeszkodą, której belki upadały za każdym razem, gdy podejmowałam próbę. Z tygodnia na tydzień upadków było coraz mniej, a rozmowa z dzieckiem wydawała się prostsza od nadążeniem za wyrafinowanym językiem dorosłych.
Rzadko się uśmiechałam, ale spróbowałam pozwolić sobie na choćby promień, który Lysandra odczyta jako objaw własnej pomyślności. Znała już trochę słów, wypełnić mogła nazwami i prostymi zwrotami swój dziecięcy, fantazyjny świat. I chociaż zdawałoby się, że ten jest znacznie mniej skomplikowany od dorosłego, to jednak wyobraźnia dziecka zawsze prześcignie szorstkie myśli dojrzałych ludzi. Były zupełnie odmienne. – Twój język też trudny – odparłam w odpowiedzi i skrzyżowałam spojrzenie z dziewczynką. – Ale mamy dużo nauki – przyznałam, dalej sunąć kredką po pergaminie. Kształty rozrastały się, ptasie otoczenie zyskało kilka charakterystycznych elementów. – Jest ptak, więc jest i jego gniazdo na drzewie – a gdzieś w oddali czai się łowca gotowy złapać skrzydła w pułapkę. Tego jednak nie powiedziałam, powstrzymując w porę brutalną myśl. Wydawała się bardziej niewinna od małej mnie. Pod rysunkiem drzewa znalazły się właściwe rosyjskie litery. Podniosłam znad rysunku głowę, kiedy tylko zadała pytanie. – Pijero – wymówiłam powoli, aż za dobrze wiedząc, jak łatwo można było pogubić głoski, kiedy ktoś nie artykułował ich dokładnie. Jeżeli miała się nauczyć porządnej mowy, potrzebowała głosu. W tym domu mówiło się po rosyjsku, ale to nie był głos przewodzący. – Pomyśl, że to tajemnica. Masz inne litery i inne mówienie. Mamy naszą… jak mówić? Zagadka w mowie i pisaniu? Taka obca innym – zamyśliłam się na głos, nie potrafiąc przywołać odpowiedniego angielskiego zwrotu dla tego, co kręciło się wokół myśli. Miałam nadzieję, że mała Mulciberówna odgadnie, co takiego próbowałam jej przekazać. Że pojmie wartość czającą się we wspólnej rodzinnej mowie, której wielu w tej krainie nie potrafiło pojąć. Prawie jak szyfr.
- My nie śpiewamy – sprostowałam z dość wyraźną powagą, ale sekundę później starałam się nieco zmiękczyć spojrzenie. Ludzie mówili mi, że nie spoglądałam jak przyjaciel. Nie było powodów, by Lysandra doświadczyła zimy czającej się wokół rzęs. – Poznaj je, a będą milsze – słowa, mowę, akcenty, tradycje i nas, twoich krewni z daleka. Wszyscy uczyliśmy się obcować ze sobą, przeskakiwać przepaść i wspinać się po nieoswojonym. – Mała wiedźma. Mała czarownica. Ty – przetłumaczyłam, bo była to konstrukcja na tyle prosta, bym mogła dla niej powtórzyć w jej rodzinnym języku. Konstruowanie po angielsku zdań złożonych i o bardziej wyrafinowanym słownictwie wciąż było przeszkodą, której belki upadały za każdym razem, gdy podejmowałam próbę. Z tygodnia na tydzień upadków było coraz mniej, a rozmowa z dzieckiem wydawała się prostsza od nadążeniem za wyrafinowanym językiem dorosłych.
Rzadko się uśmiechałam, ale spróbowałam pozwolić sobie na choćby promień, który Lysandra odczyta jako objaw własnej pomyślności. Znała już trochę słów, wypełnić mogła nazwami i prostymi zwrotami swój dziecięcy, fantazyjny świat. I chociaż zdawałoby się, że ten jest znacznie mniej skomplikowany od dorosłego, to jednak wyobraźnia dziecka zawsze prześcignie szorstkie myśli dojrzałych ludzi. Były zupełnie odmienne. – Twój język też trudny – odparłam w odpowiedzi i skrzyżowałam spojrzenie z dziewczynką. – Ale mamy dużo nauki – przyznałam, dalej sunąć kredką po pergaminie. Kształty rozrastały się, ptasie otoczenie zyskało kilka charakterystycznych elementów. – Jest ptak, więc jest i jego gniazdo na drzewie – a gdzieś w oddali czai się łowca gotowy złapać skrzydła w pułapkę. Tego jednak nie powiedziałam, powstrzymując w porę brutalną myśl. Wydawała się bardziej niewinna od małej mnie. Pod rysunkiem drzewa znalazły się właściwe rosyjskie litery. Podniosłam znad rysunku głowę, kiedy tylko zadała pytanie. – Pijero – wymówiłam powoli, aż za dobrze wiedząc, jak łatwo można było pogubić głoski, kiedy ktoś nie artykułował ich dokładnie. Jeżeli miała się nauczyć porządnej mowy, potrzebowała głosu. W tym domu mówiło się po rosyjsku, ale to nie był głos przewodzący. – Pomyśl, że to tajemnica. Masz inne litery i inne mówienie. Mamy naszą… jak mówić? Zagadka w mowie i pisaniu? Taka obca innym – zamyśliłam się na głos, nie potrafiąc przywołać odpowiedniego angielskiego zwrotu dla tego, co kręciło się wokół myśli. Miałam nadzieję, że mała Mulciberówna odgadnie, co takiego próbowałam jej przekazać. Że pojmie wartość czającą się we wspólnej rodzinnej mowie, której wielu w tej krainie nie potrafiło pojąć. Prawie jak szyfr.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Matula zawsze mówiła o cierpliwości oraz zrozumieniu, wsłuchiwaniu się w drugą osobę i umiejętnym wyłapaniu tego co naprawdę mówi. Lysandra była jeszcze dzieckiem, ale już rozumiała, że dorośli choć mówili dużo, nie często mówili wprost o co im chodzi. Nie wyrażali klarownie swoich myśli, tych najbardziej skrywanych i cichych, kołaczących się ledwo w głowie. Potrafili głośno wyrażać radość; okrzykami i śmiechem oznajmiając całemu światu, że ciepło rozlewa im się po żołądku. Szeptali lęki i bolączki, bali się ich, a przecież nie powinni.
Nie rozumiała.
Chłód w głosie kobiety sprawił, że na chwilę zamarła. Złość też potrafili wyrażać i to bardzo często, wylewając wraz z nią żal, ból, strach i wiele innych emocji, których nie potrafiła jeszcze nazwać mądrymi słowami. Wiedziała jednak, że kiedyś je pozna z licznych książek jakie przyjdzie jej przeczytać.
Teraz uczyła się śpiewać.
Dla niej ten język był jak śpiew. Nie ważne co powie ciocia Vi, to mówiła bardzo melodyjnym językiem. Niezwykle barwnym i dźwięcznym. Skoro ona była sroką, to kim mogła być ciocia?
Nie czuła się jeszcze niedźwiedziem. Nie wiedziała, jak to jest nim być.
-Mała wiedźma. - powtórzyła płynnie za czarownicą chcąc łapać każde możliwe słowo i je zapamiętywać. Miała sprawić, że rodzina będzie z niej dumna. Rodzina od strony ojca. Tego, który był teraz mężem Matuli. Nadal jeszcze miała problem, aby wszystko ułożyć, puzzle nadal były lekko porozrzucane i nie potrafiła wszystkich złożyć w jeden, spójny obraz. Lekki grymas, który mogła nazwać uśmiechem pojawił się na twarzy czarownicy, więc odebrała go jako pozytywny sygnał.
-Twój język też jest trudny. - Poprawiła ją od razu, niemal bezwiednie słysząc jak brakuje jednego słowa, które sprawia, że zdanie brzmiało o wiele lepiej. Mniej ciężko i topornie. Nie przejęła się tym, że pozwoliła sobie na takie zachowanie, w końcu ciocia Vi jeszcze przed chwilą mówiła, że też się uczy. Patrzyła jak rysik sunie po kartce, jak kolejne kreski i kółka zamieniają się w całą scenę rodzajową. -[/i]Jest ptak, więc jest i jego gniazdo na drzewie.[/i] - Powtarzała całe frazy, najpierw cicho, a potem coraz głośniej i tak parę razy, wbijając w pamięć każde z nich. I kolejna kopia głosu, naśladowała ułożenie ust Varayi, to jak kładła nacisk na dane sylaby, jak przedłużała jedne, a drugie skracała. Wszystko miało znaczenie, doskonale wiedziała przecież, że jedno słowo miało wiele znaczeń, a dorośli świetnie operowali intonacją głosu. Było w tym coś niesamowitego jak jedno słowo, mogło wyrażać wiele, wystarczyło je odpowiednio wypowiedzieć. Litery nadal jednak stanowiły trudność, wciąż były znakami, którym nie zawsze potrafiła przypisać dźwięk. To stanowiło wyzwanie i na razie podchodziła do niego jak pies do przysłowiowego jeża.
Litery obce jako tajemnica? Przekrzywiła lekko głowę starając się zrozumieć o czym może kobieta mówić.
-Kod! - Zawołała nagle kiedy słowo samo wpadło do głowy jak jabłko do fartuszka. -Szyfr. - Dodała po chwili, kiedy kolejne zaczęły pojawiać się w pamięci. -Kiedyś bawiłam się w rozwiązywanie szyfrów. Jest ich bardzo dużo… tutaj nawet chyba widziałam jedną książkę o tym. - Wskazała na liczną bibliotekę.
|Rzucam k10 na magię dziecięcą
Nie rozumiała.
Chłód w głosie kobiety sprawił, że na chwilę zamarła. Złość też potrafili wyrażać i to bardzo często, wylewając wraz z nią żal, ból, strach i wiele innych emocji, których nie potrafiła jeszcze nazwać mądrymi słowami. Wiedziała jednak, że kiedyś je pozna z licznych książek jakie przyjdzie jej przeczytać.
Teraz uczyła się śpiewać.
Dla niej ten język był jak śpiew. Nie ważne co powie ciocia Vi, to mówiła bardzo melodyjnym językiem. Niezwykle barwnym i dźwięcznym. Skoro ona była sroką, to kim mogła być ciocia?
Nie czuła się jeszcze niedźwiedziem. Nie wiedziała, jak to jest nim być.
-Mała wiedźma. - powtórzyła płynnie za czarownicą chcąc łapać każde możliwe słowo i je zapamiętywać. Miała sprawić, że rodzina będzie z niej dumna. Rodzina od strony ojca. Tego, który był teraz mężem Matuli. Nadal jeszcze miała problem, aby wszystko ułożyć, puzzle nadal były lekko porozrzucane i nie potrafiła wszystkich złożyć w jeden, spójny obraz. Lekki grymas, który mogła nazwać uśmiechem pojawił się na twarzy czarownicy, więc odebrała go jako pozytywny sygnał.
-Twój język też jest trudny. - Poprawiła ją od razu, niemal bezwiednie słysząc jak brakuje jednego słowa, które sprawia, że zdanie brzmiało o wiele lepiej. Mniej ciężko i topornie. Nie przejęła się tym, że pozwoliła sobie na takie zachowanie, w końcu ciocia Vi jeszcze przed chwilą mówiła, że też się uczy. Patrzyła jak rysik sunie po kartce, jak kolejne kreski i kółka zamieniają się w całą scenę rodzajową. -[/i]Jest ptak, więc jest i jego gniazdo na drzewie.[/i] - Powtarzała całe frazy, najpierw cicho, a potem coraz głośniej i tak parę razy, wbijając w pamięć każde z nich. I kolejna kopia głosu, naśladowała ułożenie ust Varayi, to jak kładła nacisk na dane sylaby, jak przedłużała jedne, a drugie skracała. Wszystko miało znaczenie, doskonale wiedziała przecież, że jedno słowo miało wiele znaczeń, a dorośli świetnie operowali intonacją głosu. Było w tym coś niesamowitego jak jedno słowo, mogło wyrażać wiele, wystarczyło je odpowiednio wypowiedzieć. Litery nadal jednak stanowiły trudność, wciąż były znakami, którym nie zawsze potrafiła przypisać dźwięk. To stanowiło wyzwanie i na razie podchodziła do niego jak pies do przysłowiowego jeża.
Litery obce jako tajemnica? Przekrzywiła lekko głowę starając się zrozumieć o czym może kobieta mówić.
-Kod! - Zawołała nagle kiedy słowo samo wpadło do głowy jak jabłko do fartuszka. -Szyfr. - Dodała po chwili, kiedy kolejne zaczęły pojawiać się w pamięci. -Kiedyś bawiłam się w rozwiązywanie szyfrów. Jest ich bardzo dużo… tutaj nawet chyba widziałam jedną książkę o tym. - Wskazała na liczną bibliotekę.
|Rzucam k10 na magię dziecięcą
The girl...
... who lost things
Ostatnio zmieniony przez Lysandra Mulciber dnia 04.08.23 22:18, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Lysandra Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 8
'k10' : 8
Zdawało mi się, że mała wiedźma prędko chłonęła mowę swych przodków. Że łaknęła jej z naturalną, dziecięcą ciekawością, ale i czymś jeszcze. Czuła powinność? Czuła oczekiwania rodziców? Niewiele wiedziałam o dzieciach, zazwyczaj w ich obecności towarzyszył mi pewien dyskomfort – większość z nich przeżywała dzieciństwo zupełnie różne od mojego. Ta mała, choć nosiła to samo nazwisko, całkowicie odmiennie zdawała się spędzać dnie. Anglia wychowywała... angielsko, Anglia była deszczowa, mętna – nie ostrzyła ciała lodowatym ostrzem. Patrzyłam na nią czujnie, prowadząc może wręcz nadmierną obserwację – zupełnie jakbym od wielu dni nie rozmawiała z dzieckiem. Jej świat wydawał się tak prosty i jednocześnie zupełnie fantazyjny. Jak mój wiele lat temu, nim zadeptano jego pierwsze kolory.
- Twoja krew… jesteś niedźwiedziem – wymówiłam, mieszając dwie mowy i wciąż czując trudność w złożeniu bardziej wymagającego zdania, który faktycznie zaprezentuje dziecku to, to co pragnęłam głośno przedstawić. – Mój język jest też twoim. Znajdziesz go w sobie… pewnego dnia, Lysandro – ofiarowałam jej zupełnie mimowolnie pocieszenie. Czy dokładnie takich samych słów nie mogła ona skierować właśnie do mnie? - Coraz dobrzej, mała wiedźmo – podsumowałam, kiedy ponad szkicem oswajała kolejne zdanie w rosyjskiej melodii. Słychać było angielskie w nim nuty, lecz dokładnie to samo miało miejsce, gdy ja mówiłam w jej języku. Dziś, na tym etapie to nie wydawało się niczym złym. Zdawało się też przypominać o urodzeniu i ziemi matki. – Narysuj swoje – zasugerowałam, oddając jej narzędzie, pergamin i wybór. Mogła uzupełnić ten świat o dowolny element – o coś, czego w tej historii jej brakowało. Zanim ja dorysuję tam wychylającego się zza drzewa łowcę. Albo bestię, głodną i czyhającą tylko na okazję, by złapać lotne stworzenie. Świat małej Lysy różnił się od świata małej Varyi – a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie chciałam rysować jej makabry.
- Kod, szyfr – powtórzyłam teraz ja, naśladując poniekąd metodę jej wcześniejszych starań i ucząc się wymowy. Z każdym dniem skryty w myślach słownik uzupełniał się, czyniąc moją angielską mowę barwniejszą. Wiedziałam jednak, że nie dane mi będzie raczej nigdy układać myśli w londyńskich tonach. – Dom książek… ma wiele tajemnic – zasugerowałam w odpowiedzi i rozejrzałam się automatycznie wokół, po regałach, po ścianach papieru, historii i zanurzonych w atramencie przekleństw. Przeglądałam już wcześniej zgromadzone woluminy. Niektóre z nich nigdy nie powinny znaleźć się w rękach dziecka. – Masz tu swoją ulubioną? – mówiłam, wstając i podchodząc do jednej z przykurzonych kolumn.
– Lysandro? – obróciłam się w jej stronę, zawieszając ciche wezwanie w gęstwinie nieco pylistego powietrza. Gdzieś na dole znów parsknął Car. Nie to jednak zajęło największą uwagę mojego spojrzenia. Patrzyłam, jak mała wiedźma wznosi się ponad drewnianą podłogą. Czy może zapragnęła dosięgnąć do ulubionej księgi tak bardzo, iż magia okazała się jej usłużyć?
- Twoja krew… jesteś niedźwiedziem – wymówiłam, mieszając dwie mowy i wciąż czując trudność w złożeniu bardziej wymagającego zdania, który faktycznie zaprezentuje dziecku to, to co pragnęłam głośno przedstawić. – Mój język jest też twoim. Znajdziesz go w sobie… pewnego dnia, Lysandro – ofiarowałam jej zupełnie mimowolnie pocieszenie. Czy dokładnie takich samych słów nie mogła ona skierować właśnie do mnie? - Coraz dobrzej, mała wiedźmo – podsumowałam, kiedy ponad szkicem oswajała kolejne zdanie w rosyjskiej melodii. Słychać było angielskie w nim nuty, lecz dokładnie to samo miało miejsce, gdy ja mówiłam w jej języku. Dziś, na tym etapie to nie wydawało się niczym złym. Zdawało się też przypominać o urodzeniu i ziemi matki. – Narysuj swoje – zasugerowałam, oddając jej narzędzie, pergamin i wybór. Mogła uzupełnić ten świat o dowolny element – o coś, czego w tej historii jej brakowało. Zanim ja dorysuję tam wychylającego się zza drzewa łowcę. Albo bestię, głodną i czyhającą tylko na okazję, by złapać lotne stworzenie. Świat małej Lysy różnił się od świata małej Varyi – a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie chciałam rysować jej makabry.
- Kod, szyfr – powtórzyłam teraz ja, naśladując poniekąd metodę jej wcześniejszych starań i ucząc się wymowy. Z każdym dniem skryty w myślach słownik uzupełniał się, czyniąc moją angielską mowę barwniejszą. Wiedziałam jednak, że nie dane mi będzie raczej nigdy układać myśli w londyńskich tonach. – Dom książek… ma wiele tajemnic – zasugerowałam w odpowiedzi i rozejrzałam się automatycznie wokół, po regałach, po ścianach papieru, historii i zanurzonych w atramencie przekleństw. Przeglądałam już wcześniej zgromadzone woluminy. Niektóre z nich nigdy nie powinny znaleźć się w rękach dziecka. – Masz tu swoją ulubioną? – mówiłam, wstając i podchodząc do jednej z przykurzonych kolumn.
– Lysandro? – obróciłam się w jej stronę, zawieszając ciche wezwanie w gęstwinie nieco pylistego powietrza. Gdzieś na dole znów parsknął Car. Nie to jednak zajęło największą uwagę mojego spojrzenia. Patrzyłam, jak mała wiedźma wznosi się ponad drewnianą podłogą. Czy może zapragnęła dosięgnąć do ulubionej księgi tak bardzo, iż magia okazała się jej usłużyć?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To była jej rodzina. Matula mówiła, że będą mieszkać z innymi. Nie było to dla niej coś dziwnego, przyzwyczajona do obcych w lecznicy nie dziwiła się obecności innych. Szybko zorientowała się kto jeszcze przybył do nowego domu i obserwowała.
Lubiła patrzeć na innych, jak się zachowują, uczyć się ich w sposób inny niż zwyczajna rozmowa. Świat się zmieniał na jej oczach, choć był to tylko jej świat, ten mały, który obejmowała kruchymi ramionami.
Ciocia Varaya zamieszkała w nim, chociaż nadal trochę obca to zaczynała się z nią oswajać.
-Czy kiedyś będę mogła pojechać do twojego kraju? - Zapytała czarownicę. Nie wiedziała czy ta może wydać taką zgodę, ale na pewno Matula musiała to zrobić. Jak każde dziecko marzyła, aby zobaczyć jeszcze więcej, doświadczyć tego co poza horyzontem. Cały czas dorośli mówili, że żyje w niej cząstka rodziców, że jest niedźwiedziem tak jak ojciec. A on wywodził się z innej krainy, całkowicie jej obcej. By lepiej zrozumieć co to znaczy być krwią z jego krwi powinna zobaczyć jego świat. Tak, przynajmniej sądziła. Nie widział jeszcze wszystkich jej rysunków, nie pokazywała o czymś śniła, a być może to właśnie był sen o tym kim on jest. Pochwyciła rysik i zaczęłą rysować. Kreskę miała pewną, dość dobrze wyrobioną jak na tak małą dziewczynkę. W końcu świat rysunków nie był jej obcy. Najpierw pojawiły się gęstwiny, a zaraz za nimi skryty lis, który wpatrywał się w siedzącego na gałęzi ptaka. -Skrywający się lis. Zawsze mają takie piękne kity. - Wskazała na narysowane stworzenie, które zdawało się polować na niczego nie świadomego ptaka. -Ty ciociu, polujesz, prawda? - Zdawało się jej, że chyba widziała jak udaje się na polowanie. Dokończyła malowanie pyszczka i podała czarownicy kartkę. -Lis - wypowiedziała słowo, którego też się nauczyła ostatnio. W końcu to lis, wraz z wroną byli jej przewodnikami po świecie snów. -Dom książek? - Zapytała nie bardzo rozumiejąc, a potem potoczyła szmaragdowym spojrzeniem po pomieszczeniu i zaśmiała się cicho. -To biblioteka, ale dom książek brzmi jak z bajki.
Przymknęła lekko oczy przywołując w pamięci obrazki z jednej książki, którą bardzo lubiła. Była już wysłużona i wiele razy czytana, a i tak zawsze chętnie do niej wracała. Miała teraz przed oczami egzotyczny ogród pełen tajemnic, w rogu czaił się potężny wąż, a w tafli wody odbijał się pełen księżyc, zaś nad brzegiem pochylała się kobieca postać nabierająca księżycowej wody do kryształowej misy. W pierwszej chwili nie poczuła jak zaczyna się odrywać od siedziska, jak zaczyna unosić się w powietrze. Dopiero głos Varayi sprawił, że otworzyła oczy i dostrzegła jak unosi się parę centymetrów nad ziemią.
-O… - Powiedziała cicho, a potem wskazała regał. -Baśnie. - Książka zadrżała delikatnie jakby przywoływana głosem dziecka.
Lubiła patrzeć na innych, jak się zachowują, uczyć się ich w sposób inny niż zwyczajna rozmowa. Świat się zmieniał na jej oczach, choć był to tylko jej świat, ten mały, który obejmowała kruchymi ramionami.
Ciocia Varaya zamieszkała w nim, chociaż nadal trochę obca to zaczynała się z nią oswajać.
-Czy kiedyś będę mogła pojechać do twojego kraju? - Zapytała czarownicę. Nie wiedziała czy ta może wydać taką zgodę, ale na pewno Matula musiała to zrobić. Jak każde dziecko marzyła, aby zobaczyć jeszcze więcej, doświadczyć tego co poza horyzontem. Cały czas dorośli mówili, że żyje w niej cząstka rodziców, że jest niedźwiedziem tak jak ojciec. A on wywodził się z innej krainy, całkowicie jej obcej. By lepiej zrozumieć co to znaczy być krwią z jego krwi powinna zobaczyć jego świat. Tak, przynajmniej sądziła. Nie widział jeszcze wszystkich jej rysunków, nie pokazywała o czymś śniła, a być może to właśnie był sen o tym kim on jest. Pochwyciła rysik i zaczęłą rysować. Kreskę miała pewną, dość dobrze wyrobioną jak na tak małą dziewczynkę. W końcu świat rysunków nie był jej obcy. Najpierw pojawiły się gęstwiny, a zaraz za nimi skryty lis, który wpatrywał się w siedzącego na gałęzi ptaka. -Skrywający się lis. Zawsze mają takie piękne kity. - Wskazała na narysowane stworzenie, które zdawało się polować na niczego nie świadomego ptaka. -Ty ciociu, polujesz, prawda? - Zdawało się jej, że chyba widziała jak udaje się na polowanie. Dokończyła malowanie pyszczka i podała czarownicy kartkę. -Lis - wypowiedziała słowo, którego też się nauczyła ostatnio. W końcu to lis, wraz z wroną byli jej przewodnikami po świecie snów. -Dom książek? - Zapytała nie bardzo rozumiejąc, a potem potoczyła szmaragdowym spojrzeniem po pomieszczeniu i zaśmiała się cicho. -To biblioteka, ale dom książek brzmi jak z bajki.
Przymknęła lekko oczy przywołując w pamięci obrazki z jednej książki, którą bardzo lubiła. Była już wysłużona i wiele razy czytana, a i tak zawsze chętnie do niej wracała. Miała teraz przed oczami egzotyczny ogród pełen tajemnic, w rogu czaił się potężny wąż, a w tafli wody odbijał się pełen księżyc, zaś nad brzegiem pochylała się kobieca postać nabierająca księżycowej wody do kryształowej misy. W pierwszej chwili nie poczuła jak zaczyna się odrywać od siedziska, jak zaczyna unosić się w powietrze. Dopiero głos Varayi sprawił, że otworzyła oczy i dostrzegła jak unosi się parę centymetrów nad ziemią.
-O… - Powiedziała cicho, a potem wskazała regał. -Baśnie. - Książka zadrżała delikatnie jakby przywoływana głosem dziecka.
The girl...
... who lost things
- Pozwolona przez rodziców – odpowiedziałam Lysandrze, poniekąd wskazując jej, iż to nie ja byłam właściwą osobą, by ofiarować jej zgodę lub obietnicę takiej podróży. Kilkulatka potrzebowała jednak opiekuna. Rosja była trudna, zimna i zbyt rozległa, by będąc obcym, udać się w samotną wędrówkę – nawet gdyby Lysandra była już dorosłą panienką. – Ty masz krew niedźwiedzia. Na ziemi ojców będzie ci ochroną – wyjawiłam jej jednak na pocieszenie, w razie gdyby czuła obawy lub niepewność wobec takiej wyprawy. Zapewne potrafiła sobie ją już jakoś wyobrazić, być może malując ponure ścieżki i nieskończone śnieżne krainy – ciemne, nieznajome, wypełnione obcymi twarzami. Ja mojej ojczyzny nigdy tak nie widziałam, ale Anglia, choć intrygująca, czasami szorstkim okiem tarła moje myśli. – Gdy będzie zgoda, mogę być ci towarzyszem, mała niedźwiedzico – wymówiłam z powagą, dobitnie i szczerze. Zapewne minie wiele lat, nim wyprawa będzie mogła się urzeczywistnić, ale to nie zmieniało mojej oferty. Mogłam oprowadzić mała Lysandrę po tajemnicach syberyjskiej ziemi, mogłam dać jej klucz do pojęcia czegoś, co u progu wydawać jej się będzie zupełnie abstrakcyjne i nieoswojone. Jeżeli oczywiście taka będzie wola dziewczęcia. Choć spajała nas wspólna krew, czułam, że nie ja powinnam pokazać jej kraj dziadów. Dziedzictwo ojca.
- Doskonały lis – pochwaliłam po rosyjsku, choć moja ascetyczna mimika, nie objawiła dziewczynce żadnych oczywistych pogodnych wyrazów. Brak uśmiechu nie oznaczał jednak, że kłamałam, że wymuszałam słowa, za którymi nie kryło się szczere uznanie. Lysnadra była bystra i wcale nie spoglądała na mnie pierwszy raz. – Poluję – zgodziłam się. – Mam kuszę i szukam w lesie zwierzyny – opisałam prosto, zastanawiając się, na ile mała niedźwiedzica wiedziała, z czym wiązało się to zajęcie. Że mordowałam, kierując ostre narzędzie pod skórę stworzenia. Tego samego stworzenia, które potem pachniało na naszym stole. – Biblioteka – powtórzyłam machinalnie, poniekąd naśladując i jej sposoby. Słowa splatały się, dwie głowy połykały nowe dźwięki i nowe znaczenia. Rosłyśmy.
Dziecko się wznosiło, wieczne regały obruszyły się w pomieszczeniu nagle wytrącone ze stuletniego snu. Magia wypełniająca ciało młodej czarownicy dawała o sobie znać. Siła krwi przebudziła się. Spoglądałam na to bez strachu, przyjmując tę naturalną kolej rzeczy. Przestrzeń reagowała na jej obecność, nie czyniąc jednak szkód, a przede wszystkim nie grożąc jej samej. Gdyby jednak miało wydarzyć się coś niepokojącego, gotowa byłam sprowadzić ją na ziemię i ukrócić drogę chaosu. Również za jej głosem utkwiłam spojrzenie w poruszającym się na regale woluminie. Pozłacane litery na jasnym, bladozielonym grzbiecie zdawały się dyskretnie ruszać. Bystre oczy natychmiast dostrzegły nienaturalne zachowanie księgi. Podeszłam bliżej, by zdjąć z półki tom przywołanych przez dziewczynkę baśni. Na okładce widniał wizerunek czarodzieja, który zapisywał na papierze runiczne znaki. Nie wiedziałam, co dokładnie oznaczały. – Bard Beedle – wymówiłam wcale nie bez zająknięcia, po czym przeniosłam spojrzenie na Mulciberównę. – Nie znamy w Rosji – przyznałam cicho, bo i nigdy wcześniej nie słyszałam o takim tytule.
- Doskonały lis – pochwaliłam po rosyjsku, choć moja ascetyczna mimika, nie objawiła dziewczynce żadnych oczywistych pogodnych wyrazów. Brak uśmiechu nie oznaczał jednak, że kłamałam, że wymuszałam słowa, za którymi nie kryło się szczere uznanie. Lysnadra była bystra i wcale nie spoglądała na mnie pierwszy raz. – Poluję – zgodziłam się. – Mam kuszę i szukam w lesie zwierzyny – opisałam prosto, zastanawiając się, na ile mała niedźwiedzica wiedziała, z czym wiązało się to zajęcie. Że mordowałam, kierując ostre narzędzie pod skórę stworzenia. Tego samego stworzenia, które potem pachniało na naszym stole. – Biblioteka – powtórzyłam machinalnie, poniekąd naśladując i jej sposoby. Słowa splatały się, dwie głowy połykały nowe dźwięki i nowe znaczenia. Rosłyśmy.
Dziecko się wznosiło, wieczne regały obruszyły się w pomieszczeniu nagle wytrącone ze stuletniego snu. Magia wypełniająca ciało młodej czarownicy dawała o sobie znać. Siła krwi przebudziła się. Spoglądałam na to bez strachu, przyjmując tę naturalną kolej rzeczy. Przestrzeń reagowała na jej obecność, nie czyniąc jednak szkód, a przede wszystkim nie grożąc jej samej. Gdyby jednak miało wydarzyć się coś niepokojącego, gotowa byłam sprowadzić ją na ziemię i ukrócić drogę chaosu. Również za jej głosem utkwiłam spojrzenie w poruszającym się na regale woluminie. Pozłacane litery na jasnym, bladozielonym grzbiecie zdawały się dyskretnie ruszać. Bystre oczy natychmiast dostrzegły nienaturalne zachowanie księgi. Podeszłam bliżej, by zdjąć z półki tom przywołanych przez dziewczynkę baśni. Na okładce widniał wizerunek czarodzieja, który zapisywał na papierze runiczne znaki. Nie wiedziałam, co dokładnie oznaczały. – Bard Beedle – wymówiłam wcale nie bez zająknięcia, po czym przeniosłam spojrzenie na Mulciberównę. – Nie znamy w Rosji – przyznałam cicho, bo i nigdy wcześniej nie słyszałam o takim tytule.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Podróżowanie było abstrakcją, marzeniem niespełnionym, które nie wiedziała czy kiedyś się ziści, ale o czymś marzyć każdy mógł. Rosja była odległym krajem, gdzieś daleko nieznanym i dzikim, takim, o którym mogła śnić. Zdawało się jej czasami, że w swoich snach widziała jego małą część kiedy podążała za dziedźwiedziem, ale zawsze zatrzymywała się na granicy gęstego lasu. Nigdy nie postąpiła kroku dalej, a on czekał. Tkwił między drzewami i wpatrywał się ślepiami w dziewczynkę. Wtedy zwykle sny się kończyły.
-Kiedyś tam pojedziemy, ciociu. Jestem tego pewna. - Oznajmiła z dziecięcą determinacją w głosie. Skoro miała w sobie krew Mulciberów, to powinna odwiedzić kraj przodków. Tak wydawało się właściwe, bo bohaterowie opowieści, których tak chętnie słuchała zawsze podążali do takich właśnie miejsc. Do ojczyzny, jak to mówili. To oznaczało, że musiała przyłożyć się do nauki języka, bez tego nikt się nie zgodzi, aby mogła pojechać. Tego była bardzo pewna. -Jesteś bardzo odważna, ciociu. - Powiedziała kiedy ta przyznała, że poluje na zwierzynę. Nigdy nie była tego świadkiem, ale wiedziała z czym się wiąże. Nie była aż tak naiwna i głupiutka, chociaż nie była pewna czy potrafiłaby zabić inne stworzenie. Mimo wszystko, czym innym było zjedzenie królika, a czym innym odebranie mu wcześniej życia. Choć może się myliła? Ale nie chciała teraz o to pytać. -Wilki śpią pośród drzew. Wszystkie nietoperze kołyszą się na wietrze. I tylko ty nie śpisz Duszko ma. Boisz się ghuli, wiedźm i zjaw. Twą laleczkę zmorzył już ten sen. Nie pozwól jej drżeć samotnie. - Zanuciła cicho pod nosem kiedy unosiła się jeszcze nad krzesłem, ale powoli zaczęła opadać w dół. Patrzyła z zaciekawieniem jak czarownica sięga po baśnie, o które sama chciała sięgnąć, aby je pokazać.-To są ciekawe historie, ciociu. O Czarze Marze, bardzo ją lubię. - Wskazała na jedną z historii jakie zawierała w sobie książka. -Ja poczytam te rosyjskie, a ty ciociu te angielskie. - Uśmiechnęła się nieznacznie. -Poprawimy naukę języków. - Dodała jeszcze i całkowicie opadła na krzesło. Zegar wybił pełną godzinę, spojrzała na niego uważnie. -Czeka mnie herbatka z Umhrą. Muszę iść. - Mówiąc to zeskoczyła na ziemię i zamknęła wszystkie książki jakie miała otwarte. Dźwięk odkładanych woluminów informował, że pora nauki minęła, że czas na inne aktywności. Car za oknem zarżał głośno, jakby potwierdzał te niepisane ustalenia. -Do zobaczenia, ciociu! - Opuściła bibliotekę pozostawiając po sobie ostatnie iskierki dziecięcej magii oraz cichy szept własnego głosu.
|zt dla Lysy
-Kiedyś tam pojedziemy, ciociu. Jestem tego pewna. - Oznajmiła z dziecięcą determinacją w głosie. Skoro miała w sobie krew Mulciberów, to powinna odwiedzić kraj przodków. Tak wydawało się właściwe, bo bohaterowie opowieści, których tak chętnie słuchała zawsze podążali do takich właśnie miejsc. Do ojczyzny, jak to mówili. To oznaczało, że musiała przyłożyć się do nauki języka, bez tego nikt się nie zgodzi, aby mogła pojechać. Tego była bardzo pewna. -Jesteś bardzo odważna, ciociu. - Powiedziała kiedy ta przyznała, że poluje na zwierzynę. Nigdy nie była tego świadkiem, ale wiedziała z czym się wiąże. Nie była aż tak naiwna i głupiutka, chociaż nie była pewna czy potrafiłaby zabić inne stworzenie. Mimo wszystko, czym innym było zjedzenie królika, a czym innym odebranie mu wcześniej życia. Choć może się myliła? Ale nie chciała teraz o to pytać. -Wilki śpią pośród drzew. Wszystkie nietoperze kołyszą się na wietrze. I tylko ty nie śpisz Duszko ma. Boisz się ghuli, wiedźm i zjaw. Twą laleczkę zmorzył już ten sen. Nie pozwól jej drżeć samotnie. - Zanuciła cicho pod nosem kiedy unosiła się jeszcze nad krzesłem, ale powoli zaczęła opadać w dół. Patrzyła z zaciekawieniem jak czarownica sięga po baśnie, o które sama chciała sięgnąć, aby je pokazać.-To są ciekawe historie, ciociu. O Czarze Marze, bardzo ją lubię. - Wskazała na jedną z historii jakie zawierała w sobie książka. -Ja poczytam te rosyjskie, a ty ciociu te angielskie. - Uśmiechnęła się nieznacznie. -Poprawimy naukę języków. - Dodała jeszcze i całkowicie opadła na krzesło. Zegar wybił pełną godzinę, spojrzała na niego uważnie. -Czeka mnie herbatka z Umhrą. Muszę iść. - Mówiąc to zeskoczyła na ziemię i zamknęła wszystkie książki jakie miała otwarte. Dźwięk odkładanych woluminów informował, że pora nauki minęła, że czas na inne aktywności. Car za oknem zarżał głośno, jakby potwierdzał te niepisane ustalenia. -Do zobaczenia, ciociu! - Opuściła bibliotekę pozostawiając po sobie ostatnie iskierki dziecięcej magii oraz cichy szept własnego głosu.
|zt dla Lysy
The girl...
... who lost things
Pozbawiona śladu po wyrazistej emocji twarz skłoniła się symbolicznie dla małej wiedźmy, by potwierdzić jej wiarę w podróż do Rosji. Nie, córka Ramseya nie mogła dziś wiedzieć, że los otworzy dla niej syberyjskie bramy, że stanie się to prędzej niż później i że ja będę szlakami przodków podążała razem z nią. Pozbawione granic skrzydła dziecka wznosiły się jednak wysoko, a wtedy nawet oddalona o tysiące kilometrów ziemia wydawała się pewna i bliska, pozbawiona zagrożeń. Choć znałam zimowe bestie tamtych ziem, moje przekonanie w tym względzie było wciąż szczere. Życzyłam jej, by wypowiedziane słowa okazały się spełniającym się zaklęciem, życzyłam, by droga pod rozmarzonymi stopami rysowała jej się lekko, by mogła śmiało odkrywać i by kraj ojców dał odkryć się jej. Wiedziałam jednak, że istniało ryzyko, iż nigdy nie zdoła tam dotrzeć.
- My dwie, Lyssandro – odparłam krótko i być może zbyt oszczędnie. Podobnych słów od własnych rodziców nigdy nie usłyszałam, a mimo to wymagano ode mnie, bym szybko, nie bacząc na brutalność tego procesu, oswoiła się z chłodem nocnych jaskiń i rykiem wielkiego stworzenia. Ciepło pochwały obco, wręcz pod postacią półprzezroczystych, wyimaginowanych obrazów osadzało się gdzieś w bardzo dalekim wspomnieniu. Wiodłyśmy z Lysą dwa różne życia, czułam, że jest rezolutna i zdaje się pojmować więcej od swych rówieśników – choć i tu marne miałam podstawy, by stawiać takie tezy, albowiem nie znałam i nie miałam okazji obserwować wielu dzieci. Mimo to ufałam jej niedźwiedziej krwi, ona była nadzieją, ona była energią zmierzającą w słusznym kierunku. Sądziłam, że ona nie poznała udręki samotnej, śnieżnej wędrówki przez lasy, że nie musiała nigdy uciekać przed rozpędzoną bestią. Że nie zgubiła się sama pośrodku rozpalonego dręczącym słońcem pola. Oby nie. Kojący był jej beztroski śpiew, senna melodia kołysała ponuro osadzające się przed oczami wspomnienia. By łagodniały. By cichły. Nieproszone myśli ustępowały powoli, gorycz wydłubywała się mocą jej niewinnego głosu. W swojej ciszy, w swoim nieporuszeniu wszystko było upilnowane, nic nie mogło trafić do małej dziewczynki. Ani dla niej, ani dla nikogo w tym świecie.
Kiedy skończyła, głębiej wciągnęłam powietrze, patrząc jak powoli opada. Kątem oka spostrzegłam, jak jeden zawieszony portret z zachwytem przysłuchiwał się wokalnym popisom panny Mulciber. – W twoim głosie skryła się magia – podsumowałam życzliwie.
Rozwarta księga zawierała pojedyncze obrazki i drobne zdobienia. Pośród wymalowanych znaków odnalazłam dziwnie znajomy symbol. Trójkąt, wewnątrz którego umieszczono przecięte na pół koło. Na ścianach Durmstrangu, w tajemnych korytarzach i ciemnych piwnicach widywaliśmy te znaki. Konstrukcja figur widniała tuż nad początkiem Opowieści o trzech braciach. Przesunęłam palcami po rysunku, na moment gubiąc głos małej towarzyszki. Gdy uniosłam głowę znów, objęłam przyjazne oczy milczącą zgodą. Zaciekawiona zamierzałam rozpocząć od właśnie tej opowieści. Na powrót zajęłam miejsce przy stole i wygodnie ułożyłam księgę baśni przed sobą. Pogrążyłam się w lekturze, skupiona na przedarciu się przez więcej niż jedną tajemnicę. – Idź, mała wiedźmo. Nie pozwól czekać – odpowiedziałam, odrywając oczy od księgi. Odprowadziłam to stworzenie do drzwi, wyłapując kilka tańczących wokół niej magicznych iskier. Była dobrą gwiazdą.
zt
- My dwie, Lyssandro – odparłam krótko i być może zbyt oszczędnie. Podobnych słów od własnych rodziców nigdy nie usłyszałam, a mimo to wymagano ode mnie, bym szybko, nie bacząc na brutalność tego procesu, oswoiła się z chłodem nocnych jaskiń i rykiem wielkiego stworzenia. Ciepło pochwały obco, wręcz pod postacią półprzezroczystych, wyimaginowanych obrazów osadzało się gdzieś w bardzo dalekim wspomnieniu. Wiodłyśmy z Lysą dwa różne życia, czułam, że jest rezolutna i zdaje się pojmować więcej od swych rówieśników – choć i tu marne miałam podstawy, by stawiać takie tezy, albowiem nie znałam i nie miałam okazji obserwować wielu dzieci. Mimo to ufałam jej niedźwiedziej krwi, ona była nadzieją, ona była energią zmierzającą w słusznym kierunku. Sądziłam, że ona nie poznała udręki samotnej, śnieżnej wędrówki przez lasy, że nie musiała nigdy uciekać przed rozpędzoną bestią. Że nie zgubiła się sama pośrodku rozpalonego dręczącym słońcem pola. Oby nie. Kojący był jej beztroski śpiew, senna melodia kołysała ponuro osadzające się przed oczami wspomnienia. By łagodniały. By cichły. Nieproszone myśli ustępowały powoli, gorycz wydłubywała się mocą jej niewinnego głosu. W swojej ciszy, w swoim nieporuszeniu wszystko było upilnowane, nic nie mogło trafić do małej dziewczynki. Ani dla niej, ani dla nikogo w tym świecie.
Kiedy skończyła, głębiej wciągnęłam powietrze, patrząc jak powoli opada. Kątem oka spostrzegłam, jak jeden zawieszony portret z zachwytem przysłuchiwał się wokalnym popisom panny Mulciber. – W twoim głosie skryła się magia – podsumowałam życzliwie.
Rozwarta księga zawierała pojedyncze obrazki i drobne zdobienia. Pośród wymalowanych znaków odnalazłam dziwnie znajomy symbol. Trójkąt, wewnątrz którego umieszczono przecięte na pół koło. Na ścianach Durmstrangu, w tajemnych korytarzach i ciemnych piwnicach widywaliśmy te znaki. Konstrukcja figur widniała tuż nad początkiem Opowieści o trzech braciach. Przesunęłam palcami po rysunku, na moment gubiąc głos małej towarzyszki. Gdy uniosłam głowę znów, objęłam przyjazne oczy milczącą zgodą. Zaciekawiona zamierzałam rozpocząć od właśnie tej opowieści. Na powrót zajęłam miejsce przy stole i wygodnie ułożyłam księgę baśni przed sobą. Pogrążyłam się w lekturze, skupiona na przedarciu się przez więcej niż jedną tajemnicę. – Idź, mała wiedźmo. Nie pozwól czekać – odpowiedziałam, odrywając oczy od księgi. Odprowadziłam to stworzenie do drzwi, wyłapując kilka tańczących wokół niej magicznych iskier. Była dobrą gwiazdą.
zt
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
22.07
Podobała się jej ta posiadłość. Posępna, mroczna, nieprzytłaczająca luksusami, pozbawiona zbędnych, francuskich zdobień, od progu opowiadająca gościowi historię rodziny Mulciberów. Samą architekturą jasno informując o charakterze mieszkających za imponującymi, dwuskrzydłowymi wrotami czarodziejów. Surowych, wyniosłych, inteligentnych, oświeconych. Jej bliskich. Świadomość, że Ramsey i Cassandra otrzymali te ziemię, napełniała ją dumą i dziwnym rodzajem czułości; tak to powinno się skończyć, to powinni otrzymać i osiągnąć. Tak wiele zawdzięczała im obojgu, na różnych etapach swego życia; zasługiwali więc na to, co najlepsze. Wspaniali dla Warwickshire, hojni dla niej samej; pojawiającej się tutaj znów po to, by poszukać pomocy, choć innego już rodzaju.
Gdy znaleźli się we troje w bibliotece, do której zaprowadził ich odźwierny, Deirdre uklęknęła przed bliźniętami, poprawiając kołnierzyk czerwonej sukienki Myssleine. Spotkało się to z niezadowolonym piskiem, uciętym jednak w pół dźwięku, gdy tylko dotknęło ją lodowate i karcące spojrzenie matki.
- Macie być grzeczni. Spokojni. Żadnych krzyków, bieganiny i płaczu - zaczęła przemawiać cicho, bez gniewu czy irytacji, a jej czarne oczy znajdowały się niemal na tym samym poziomie, co oczy bliźniąt. Przywykła do przebywania z nimi na tym samym poziomie, zresztą, wydawało się jej, że wtedy słuchają ją uważniej, niż grzmiała gdzieś znad nich, z wysokości swej rodzicielskiej władzy. - I bez żadnego la-la-la- i ba - dodała nieco głośniej, musiała upewnić się, że dzieci zachowają się odpowiednio. Nie chciała zostawiać po sobie złego wrażenia, zwłaszcza po pierwszych odwiedzinach w hrabstwie należącym do Ramseya. Przypadkowe zamordowanie służki mogłoby być odrobinkę problematyczne, zaś samej Lysandry - rzucić poważny cień na relacje z drugim Śmierciożercą i samą Cassandrą. Deirdre doskonale rozumiała konsekwencje działań swych dzieci, już dwa zwykłe morderstwa, dokonane na terenie La Fantasmagorii, przysporzły wiele problemów; kontynuowanie krwawego rozwoju magii, choć intrygujące i napełniające ją szaleńczą dumą, nie mogło mieć miejsca w posiadłości przyjaciół. - Gdy się zezłościcie, wołacie mnie, waszą matkę. Nie-sięgacie-po-mrok- kontynuowała prosto, akcentując z niezwykłą drobiazgowością ostatnie kilka słów. Widziała w oczach bliźniąt blask zrozumienia, albo raczej wmawiała sobie, że taki ujrzała - musiały ją jednak usłuchać, po raz pierwszy od dawna zabierała je z Białej Willi, a jeśli ta wizyta zakończy się katastrofą, będą musiały powrócić do swego zamknięcia. W optymistycznej wersji epilogu radosnej wizytacji u bliskiego znajomego. W tej realistycznej...cóż, wolała się nad tym nie zastanawiać.
Ostatni raz spojrzała bliźniętom głęboko w oczy - czasem naprawdę była przekonana, że rozumieją się bez słów, że we troje, zamknięci na Wyspie Sheppey, przebywając ciągle w tym niewielkim, rodzinnym gnieździe, wytworzyli między sobą niezwykłą więź, pozwalającą im na telepatię. Przekonanie to mijało, gdy Myssleine okazywała się nieznośnie niegrzeczna, a Marcus zamiast zająć się lekturą grymuaru obśliniał krawędź skórzanej okładki, lecz ostatnie dokonania potomstwa pozwalały Deirdre na szybkie wybaczenie. I wiarę w to, że zdoła opanować wybuchy magii, zbierające tak krwawe żniwo. Także przy pomocy Ramseya; jeśli ktoś wiedział o mrocznych mocach coś, co dotąd pozostawało nieodkryte, to właśnie on.
Podniosła się z kolan zadziwiająco zgrabnie, przytrzymując materiał długiej, ciemnozielonej sukni, oblekającej ją - pomimo narastającego upału - od kostek aż do szyi, długie rozkloszowane rękawy skrywały nawet dłonie, lecz czarne włosy nie zwijały się w ciasny kok, a spływały na plecy jedwabistą, czarną falą. Jedyna oznaka tego, że znajdowała się tutaj prywatnie i mogła poczuć się swobodnie, choć nie na tyle, by nie zareagować nerwowym drgnięciem, gdy usłyszała za sobą kroki. Odwróciła się powoli, świadoma, że Mulciber mógł obserwować uroczy rodzinny obrazek już od jakiegoś czasu, co z jakiegoś powodu ją irytowało. Skryła jednak to uczucie pod lekkim, powitalnym uśmiechem, wkładając w niego dodatkową sympatię. Czułość. Niemal łagodność, wypadającą jednak groteskowo w kontraście z jej czarnymi oczami, martwymi i głębokimi, pozbawionymi żywszych odcieni.
- Niezwykle przytulne domostwo. Gratuluję, czuję, że sam zadbałeś o detale wystroju wnętrz - powiedziała miękko w ramach powitania; wcale nie czuła się tu jak w domu, ale bez wątpienia była to posiadłość wygodna i charakterna. Miejsce należne Śmierciożercy, dopasowane do władzy jaką posiadał i mocy, którą się tak biegle posługiwał. - Tu na pewno pomieszkiwałoby mi się wygodniej - dorzuciła swobodnie, pamiętała. Pamiętała, ile dla niej zrobił, jak hojnie ugościł, gdy Rosier wyrzucił ją z domu niczym bezpańską sukę. Wiele zmieniło się od tamtego czasu, stała już pewniej na własnych nogach, lecz nie zapominała oddanych jej przysług. Ran, które zadał jej wcześniej, zjawiając się w Wenus, również, ale o tym nie wspominała. Nie było takiej potrzeby. Zaczynali nowy etap, początek świetlanej przyszłości; władza, rodzina, społeczny awans - to w tej chwili było najważniejsze.
- Myssleine, Marcus. To Ramsey Mulciber, wasz wuj. Przywitajcie się - poleciła dzieciom, spoglądając na bliźnięta surowym wzrokiem; te, zaintrygowane nowym otoczeniem, rozpierzchły się już po bibliotece, lecz słysząc głos matki, odwróciły się w stronę dorosłych. Myssleine już wdrapywała się na fotel przy jednej z biblioteczek, Marcus zaś zaglądał ciekawsko pod drewnianą półkę przy drzwiach; przywołani przez Deirdre, odwrócili się jednak, z niezbyt rozgarniętymi minami. Dopiero dwukrotne pstryknięcie palcami przywołało je do porządku i sprawiło, że dygnęli - niezbyt równo, ale na pewno grzecznie, przez kilka niewygodnie długich chwil przyglądając się Ramseyowi z widocznym zaintrygowaniem. Później - szybko powracając do dość niegroźnej eksploracji biblioteki.
- Wybacz, rzadko bywają w gościach - westchnęła lekko, mocno naginając prawdę. Bliźnięta praktycznie nie opuszczały Białej Willi; może Tristan miał rację, może faktycznie potrzebowały innego towarzystwa. Problem w tym, że kontakt z kimś obcym niósł ze sobą śmiertelne, dosłownie, ryzyko. I to jego widmo sprawiło, że musiała odwiedzić Mulcibera.
- Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas - dodała po chwili, przenosząc spojrzenie z dzieci na Ramseya, pierwszy raz podczas tego spotkania patrząc mu prosto w oczy. Nie było to kurtuazyjne stwierdzenie, wiedziała, jaki był zajęty, znała przecież doskonale skalę obowiązków, ciążących na namiestnikach. Rodzicach. I Śmierciożercach.
Podobała się jej ta posiadłość. Posępna, mroczna, nieprzytłaczająca luksusami, pozbawiona zbędnych, francuskich zdobień, od progu opowiadająca gościowi historię rodziny Mulciberów. Samą architekturą jasno informując o charakterze mieszkających za imponującymi, dwuskrzydłowymi wrotami czarodziejów. Surowych, wyniosłych, inteligentnych, oświeconych. Jej bliskich. Świadomość, że Ramsey i Cassandra otrzymali te ziemię, napełniała ją dumą i dziwnym rodzajem czułości; tak to powinno się skończyć, to powinni otrzymać i osiągnąć. Tak wiele zawdzięczała im obojgu, na różnych etapach swego życia; zasługiwali więc na to, co najlepsze. Wspaniali dla Warwickshire, hojni dla niej samej; pojawiającej się tutaj znów po to, by poszukać pomocy, choć innego już rodzaju.
Gdy znaleźli się we troje w bibliotece, do której zaprowadził ich odźwierny, Deirdre uklęknęła przed bliźniętami, poprawiając kołnierzyk czerwonej sukienki Myssleine. Spotkało się to z niezadowolonym piskiem, uciętym jednak w pół dźwięku, gdy tylko dotknęło ją lodowate i karcące spojrzenie matki.
- Macie być grzeczni. Spokojni. Żadnych krzyków, bieganiny i płaczu - zaczęła przemawiać cicho, bez gniewu czy irytacji, a jej czarne oczy znajdowały się niemal na tym samym poziomie, co oczy bliźniąt. Przywykła do przebywania z nimi na tym samym poziomie, zresztą, wydawało się jej, że wtedy słuchają ją uważniej, niż grzmiała gdzieś znad nich, z wysokości swej rodzicielskiej władzy. - I bez żadnego la-la-la- i ba - dodała nieco głośniej, musiała upewnić się, że dzieci zachowają się odpowiednio. Nie chciała zostawiać po sobie złego wrażenia, zwłaszcza po pierwszych odwiedzinach w hrabstwie należącym do Ramseya. Przypadkowe zamordowanie służki mogłoby być odrobinkę problematyczne, zaś samej Lysandry - rzucić poważny cień na relacje z drugim Śmierciożercą i samą Cassandrą. Deirdre doskonale rozumiała konsekwencje działań swych dzieci, już dwa zwykłe morderstwa, dokonane na terenie La Fantasmagorii, przysporzły wiele problemów; kontynuowanie krwawego rozwoju magii, choć intrygujące i napełniające ją szaleńczą dumą, nie mogło mieć miejsca w posiadłości przyjaciół. - Gdy się zezłościcie, wołacie mnie, waszą matkę. Nie-sięgacie-po-mrok- kontynuowała prosto, akcentując z niezwykłą drobiazgowością ostatnie kilka słów. Widziała w oczach bliźniąt blask zrozumienia, albo raczej wmawiała sobie, że taki ujrzała - musiały ją jednak usłuchać, po raz pierwszy od dawna zabierała je z Białej Willi, a jeśli ta wizyta zakończy się katastrofą, będą musiały powrócić do swego zamknięcia. W optymistycznej wersji epilogu radosnej wizytacji u bliskiego znajomego. W tej realistycznej...cóż, wolała się nad tym nie zastanawiać.
Ostatni raz spojrzała bliźniętom głęboko w oczy - czasem naprawdę była przekonana, że rozumieją się bez słów, że we troje, zamknięci na Wyspie Sheppey, przebywając ciągle w tym niewielkim, rodzinnym gnieździe, wytworzyli między sobą niezwykłą więź, pozwalającą im na telepatię. Przekonanie to mijało, gdy Myssleine okazywała się nieznośnie niegrzeczna, a Marcus zamiast zająć się lekturą grymuaru obśliniał krawędź skórzanej okładki, lecz ostatnie dokonania potomstwa pozwalały Deirdre na szybkie wybaczenie. I wiarę w to, że zdoła opanować wybuchy magii, zbierające tak krwawe żniwo. Także przy pomocy Ramseya; jeśli ktoś wiedział o mrocznych mocach coś, co dotąd pozostawało nieodkryte, to właśnie on.
Podniosła się z kolan zadziwiająco zgrabnie, przytrzymując materiał długiej, ciemnozielonej sukni, oblekającej ją - pomimo narastającego upału - od kostek aż do szyi, długie rozkloszowane rękawy skrywały nawet dłonie, lecz czarne włosy nie zwijały się w ciasny kok, a spływały na plecy jedwabistą, czarną falą. Jedyna oznaka tego, że znajdowała się tutaj prywatnie i mogła poczuć się swobodnie, choć nie na tyle, by nie zareagować nerwowym drgnięciem, gdy usłyszała za sobą kroki. Odwróciła się powoli, świadoma, że Mulciber mógł obserwować uroczy rodzinny obrazek już od jakiegoś czasu, co z jakiegoś powodu ją irytowało. Skryła jednak to uczucie pod lekkim, powitalnym uśmiechem, wkładając w niego dodatkową sympatię. Czułość. Niemal łagodność, wypadającą jednak groteskowo w kontraście z jej czarnymi oczami, martwymi i głębokimi, pozbawionymi żywszych odcieni.
- Niezwykle przytulne domostwo. Gratuluję, czuję, że sam zadbałeś o detale wystroju wnętrz - powiedziała miękko w ramach powitania; wcale nie czuła się tu jak w domu, ale bez wątpienia była to posiadłość wygodna i charakterna. Miejsce należne Śmierciożercy, dopasowane do władzy jaką posiadał i mocy, którą się tak biegle posługiwał. - Tu na pewno pomieszkiwałoby mi się wygodniej - dorzuciła swobodnie, pamiętała. Pamiętała, ile dla niej zrobił, jak hojnie ugościł, gdy Rosier wyrzucił ją z domu niczym bezpańską sukę. Wiele zmieniło się od tamtego czasu, stała już pewniej na własnych nogach, lecz nie zapominała oddanych jej przysług. Ran, które zadał jej wcześniej, zjawiając się w Wenus, również, ale o tym nie wspominała. Nie było takiej potrzeby. Zaczynali nowy etap, początek świetlanej przyszłości; władza, rodzina, społeczny awans - to w tej chwili było najważniejsze.
- Myssleine, Marcus. To Ramsey Mulciber, wasz wuj. Przywitajcie się - poleciła dzieciom, spoglądając na bliźnięta surowym wzrokiem; te, zaintrygowane nowym otoczeniem, rozpierzchły się już po bibliotece, lecz słysząc głos matki, odwróciły się w stronę dorosłych. Myssleine już wdrapywała się na fotel przy jednej z biblioteczek, Marcus zaś zaglądał ciekawsko pod drewnianą półkę przy drzwiach; przywołani przez Deirdre, odwrócili się jednak, z niezbyt rozgarniętymi minami. Dopiero dwukrotne pstryknięcie palcami przywołało je do porządku i sprawiło, że dygnęli - niezbyt równo, ale na pewno grzecznie, przez kilka niewygodnie długich chwil przyglądając się Ramseyowi z widocznym zaintrygowaniem. Później - szybko powracając do dość niegroźnej eksploracji biblioteki.
- Wybacz, rzadko bywają w gościach - westchnęła lekko, mocno naginając prawdę. Bliźnięta praktycznie nie opuszczały Białej Willi; może Tristan miał rację, może faktycznie potrzebowały innego towarzystwa. Problem w tym, że kontakt z kimś obcym niósł ze sobą śmiertelne, dosłownie, ryzyko. I to jego widmo sprawiło, że musiała odwiedzić Mulcibera.
- Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas - dodała po chwili, przenosząc spojrzenie z dzieci na Ramseya, pierwszy raz podczas tego spotkania patrząc mu prosto w oczy. Nie było to kurtuazyjne stwierdzenie, wiedziała, jaki był zajęty, znała przecież doskonale skalę obowiązków, ciążących na namiestnikach. Rodzicach. I Śmierciożercach.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dom był duży, choć pozbawiony luksusów, w których wyrósł, i w których dziś obracała się sama Deirdre. I choć jego wybór zależał głównie od rozmiarów i możliwości, które mógł im zaoferować, jego wnętrze wyrażało zarówno jego jak i całą jego rodzinę bardziej niż mógłby przewidzieć. Drewniana podłoga skrzypiała cicho pod stopami, a dźwięki te tłumiły tylko dywany i skóry. Chłód wynikający z prostoty i zwierzęcych trofeów, rekompensowało ciepło wszechobecnego drewna i materiałów. Nie przykładał wielkiej wagi do wystroju, nie interesował się tym i nie chciał zaprzątać głowy, ale aura tego miejsca wprawiała go w dobry nastrój — być może dzięki symbolom na drzwiach i ziołom wieszanym nad drewnianymi framugami przez Cassandrę, a być może w całokształcie tworząc spójne otoczenie, pozwalające mu na zaznanie spokoju, owocną pracę, a nawet sen. Wciąż brakowało tu pomocy i odpowiedniej służby. Cassandra łączyła pracę w szpitalu z prowadzeniem domu, a niewidoczny przez większość czasu skrzat ułatwiał wszystkim domownikom życie na tak dużej przestrzeni.
Kiedy Deirdre pojawiła się w domu analizował dokumenty otrzymane przez pana Pettigrew na początku lipca — wiele z tych liczb nic mu nie mówiło, ale rozmowa na temat możliwości hrabstwa, jego taktycznych miejsc, które powinny funkcjonować i które powinny zostać zamknięte pomogła mu stworzyć wstępny plan działań na kolejne miesiące. Nie był przekonany, co do tego i potrzebował rozmowy na ten temat — z Arsentjim, Drew, a może Tristanem. Pozostawił jednak wszystko na biurku, nie chcąc kazać gościowi długo czekać. Z gabinetu udał się prosto do biblioteki, gdzie czekała na niego już Mericourt ze swoimi pociechami. Nie wszedł do środka od razu, zatrzymując się pól kroku przed progiem, który skrzypnięciem zdradzi jego obecność. Uważnie obserwował przez kilka chwil przemianę, jaka nastąpiła w czarownicy, sposób w jaki komunikowała się z własnymi dziećmi. Jak kobieta, jak matka. Słuchał jej rad, zastanawiając się czy w ogóle były w stanie przyswoić sobie jej polecenia, zrozumieć i zastosować. Nie rozumiał jeszcze intencji, choć w tych kilku słowach tkwił już zalążek sprawy, z którą do niego przybyła.
Gdy odwróciła się w jego stronę, ruszył, przechodząc do bibliotek i i uśmiechnął się szczerze.
— Deirdre — powitał ją miłym dla ucha tonem zarezerwowanym dla bliskich. Podszedł bliżej, nie przekraczając jednak granicy bezpiecznego dla nich obojga dystansu, który preferowali — Wspaniale wyglądasz.— Rzadko miał okazję widzieć ją w rozpuszczonych długich włosach. Dodawały jej kobiecości, uroku, ale i miękkości. Upięte w ciasny kok nadawały jej surowości, elegancji i wyrachowania. Ciemnozielona suknia jak zawsze zasłaniała ją całą, niezmiennie kontrastując z nagością, którą praktykowała przez lata.
— Oczywiście, dylemat dotyczący zasłon stanowi przyjemną odmianę dla codziennych dylematów. Polecam, to odprężające — odpowiedział jej z pobłażliwością wymalowaną na ustach. Rozumiał jednak do czego nawiązywała. Ten dom rzeczywiście dobrze go odzwierciedlał. — Wystrój to zasługa Cassandry. Zadbała o każdy szczegół i każdy kąt. Skóry i poroże zaś to trofea mojego kuzynostwa. Varji i Arsentijego. Są wybornymi łowcami — zapewnił ją z sugestywnym błyskiem w oku. Wierzył, ze ich talent do tropienia i zabijania przyda się w powracającej po święcie plonów konflikcie. Deirdre przywykła do życia w luksusach i nie sądził, by kiedykolwiek miała z tego zrezygnować z jakiegokolwiek powodu. Miejsce takie jak to nie ofiarowało podobnych wygód, dalekie było od blichtru Białej Willi. — Mamy do dyspozycji pokój gościnny. Gdybyś zechciała kiedyś sprawdzić tę teorię, będziesz tu mile widziana — odparł bez skrępowania. Nigdy nie stanąłby przeciwko Tristanowi, ale póki ich konflikt nie był jego interesem, mógł spokojnie oferować jej własną przyjaźń i gościnę. Przeniósł spojrzenie na jej latorośle, kiedy je przedstawiła. Gdy widział je ostatni raz nie przypominały jeszcze małych czarodziejów. Małe, różowe robaczki owinięte w kocyk wyciągające rączki do swojej matki z żądaniem karmienia lub bliskości. Tym były. Teraz wyglądały jak zwyczajne dzieci. Dobrze ubrane, zadbane o zdrowo wyglądających buziach. Mimowolnie doszukiwał się w ich twarzyczkach podobieństwa do rodziców. Uniósł brew, gdy poruszyły się w geście powitania na pstryknięcie palcami, niczym tresowane zwierzęta. Bezrozumne istoty wydawały jej się stosunkowo posłuszne. Spojrzał na czarownice uśmiechając się z wyraźnym zdumieniem. Ruszył w kierunku chłopca i sięgnął po wolumin kilka półek nad jego głową.
— Myślę, że to ci się spodoba — przekazał chłopcu jedną z dziecięcych książeczek niewielkiej wartości. — Mój syn ją lubił . — Calchas stracił nią już zainteresowanie, ale malunki w niej były wyraźne i przyciągające wzrok. Wyprostował się i przystanął obok, wskazując Deirdre miejsce do siedzenia. — Jak to dzieci. — Nie musiała go przepraszać, nie dziwiło go to, że nie zabierała ich ze sobą. W miejscach, które najczęściej wspólnie odwiedzali obecność dzieci byłaby drażniąca. Cassandra dużo czasu spędzała z dziećmi, Lysandra opiekowała się Calchasem, ale potrafił sobie wyobrazić, że teraz, towarzysząc mu, częściej będzie musiała zostawiać ich w domu. — Napewno w Białej Willi mają dobrą opiekę i wszystko czego im potrzeba — do odpowiedniego rozwoju.
W rogu pokoju pojawił się skrzat, który na stoliczku postawił tacę z czarną herbatą, dwie filiżanki i dzbanuszek koziego mleka.
— Smętku, sprowadź dzieci — zwrócił się do niego nim zniknął i podszedł do tacy. Nalał do obu filiżanek naparu. — Mleka? — spytał, nalewając do własnej, a później wedle jej preferencji, podał jej spodeczek. Złapał jej spojrzenie, intensywne, tajemnicze i zdradzające, że nie było to wyłącznie towarzyskie spotkanie. — W czym mógłbym ci pomóc, Deirdre?
Kiedy Deirdre pojawiła się w domu analizował dokumenty otrzymane przez pana Pettigrew na początku lipca — wiele z tych liczb nic mu nie mówiło, ale rozmowa na temat możliwości hrabstwa, jego taktycznych miejsc, które powinny funkcjonować i które powinny zostać zamknięte pomogła mu stworzyć wstępny plan działań na kolejne miesiące. Nie był przekonany, co do tego i potrzebował rozmowy na ten temat — z Arsentjim, Drew, a może Tristanem. Pozostawił jednak wszystko na biurku, nie chcąc kazać gościowi długo czekać. Z gabinetu udał się prosto do biblioteki, gdzie czekała na niego już Mericourt ze swoimi pociechami. Nie wszedł do środka od razu, zatrzymując się pól kroku przed progiem, który skrzypnięciem zdradzi jego obecność. Uważnie obserwował przez kilka chwil przemianę, jaka nastąpiła w czarownicy, sposób w jaki komunikowała się z własnymi dziećmi. Jak kobieta, jak matka. Słuchał jej rad, zastanawiając się czy w ogóle były w stanie przyswoić sobie jej polecenia, zrozumieć i zastosować. Nie rozumiał jeszcze intencji, choć w tych kilku słowach tkwił już zalążek sprawy, z którą do niego przybyła.
Gdy odwróciła się w jego stronę, ruszył, przechodząc do bibliotek i i uśmiechnął się szczerze.
— Deirdre — powitał ją miłym dla ucha tonem zarezerwowanym dla bliskich. Podszedł bliżej, nie przekraczając jednak granicy bezpiecznego dla nich obojga dystansu, który preferowali — Wspaniale wyglądasz.— Rzadko miał okazję widzieć ją w rozpuszczonych długich włosach. Dodawały jej kobiecości, uroku, ale i miękkości. Upięte w ciasny kok nadawały jej surowości, elegancji i wyrachowania. Ciemnozielona suknia jak zawsze zasłaniała ją całą, niezmiennie kontrastując z nagością, którą praktykowała przez lata.
— Oczywiście, dylemat dotyczący zasłon stanowi przyjemną odmianę dla codziennych dylematów. Polecam, to odprężające — odpowiedział jej z pobłażliwością wymalowaną na ustach. Rozumiał jednak do czego nawiązywała. Ten dom rzeczywiście dobrze go odzwierciedlał. — Wystrój to zasługa Cassandry. Zadbała o każdy szczegół i każdy kąt. Skóry i poroże zaś to trofea mojego kuzynostwa. Varji i Arsentijego. Są wybornymi łowcami — zapewnił ją z sugestywnym błyskiem w oku. Wierzył, ze ich talent do tropienia i zabijania przyda się w powracającej po święcie plonów konflikcie. Deirdre przywykła do życia w luksusach i nie sądził, by kiedykolwiek miała z tego zrezygnować z jakiegokolwiek powodu. Miejsce takie jak to nie ofiarowało podobnych wygód, dalekie było od blichtru Białej Willi. — Mamy do dyspozycji pokój gościnny. Gdybyś zechciała kiedyś sprawdzić tę teorię, będziesz tu mile widziana — odparł bez skrępowania. Nigdy nie stanąłby przeciwko Tristanowi, ale póki ich konflikt nie był jego interesem, mógł spokojnie oferować jej własną przyjaźń i gościnę. Przeniósł spojrzenie na jej latorośle, kiedy je przedstawiła. Gdy widział je ostatni raz nie przypominały jeszcze małych czarodziejów. Małe, różowe robaczki owinięte w kocyk wyciągające rączki do swojej matki z żądaniem karmienia lub bliskości. Tym były. Teraz wyglądały jak zwyczajne dzieci. Dobrze ubrane, zadbane o zdrowo wyglądających buziach. Mimowolnie doszukiwał się w ich twarzyczkach podobieństwa do rodziców. Uniósł brew, gdy poruszyły się w geście powitania na pstryknięcie palcami, niczym tresowane zwierzęta. Bezrozumne istoty wydawały jej się stosunkowo posłuszne. Spojrzał na czarownice uśmiechając się z wyraźnym zdumieniem. Ruszył w kierunku chłopca i sięgnął po wolumin kilka półek nad jego głową.
— Myślę, że to ci się spodoba — przekazał chłopcu jedną z dziecięcych książeczek niewielkiej wartości. — Mój syn ją lubił . — Calchas stracił nią już zainteresowanie, ale malunki w niej były wyraźne i przyciągające wzrok. Wyprostował się i przystanął obok, wskazując Deirdre miejsce do siedzenia. — Jak to dzieci. — Nie musiała go przepraszać, nie dziwiło go to, że nie zabierała ich ze sobą. W miejscach, które najczęściej wspólnie odwiedzali obecność dzieci byłaby drażniąca. Cassandra dużo czasu spędzała z dziećmi, Lysandra opiekowała się Calchasem, ale potrafił sobie wyobrazić, że teraz, towarzysząc mu, częściej będzie musiała zostawiać ich w domu. — Napewno w Białej Willi mają dobrą opiekę i wszystko czego im potrzeba — do odpowiedniego rozwoju.
W rogu pokoju pojawił się skrzat, który na stoliczku postawił tacę z czarną herbatą, dwie filiżanki i dzbanuszek koziego mleka.
— Smętku, sprowadź dzieci — zwrócił się do niego nim zniknął i podszedł do tacy. Nalał do obu filiżanek naparu. — Mleka? — spytał, nalewając do własnej, a później wedle jej preferencji, podał jej spodeczek. Złapał jej spojrzenie, intensywne, tajemnicze i zdradzające, że nie było to wyłącznie towarzyskie spotkanie. — W czym mógłbym ci pomóc, Deirdre?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Dziękuję. Ty również, namiestnictwo ci służy - odparła gładko na komplement, nie zbywając go ani nie dodając odpowiedzi ironii. Naprawdę wyglądał dobrze, może nawet lepiej niż w zamierzchłych czasach pracy w Ministerstwie; lepiej odżywiony, z mniejszymi cieniami wokół oczu - te jednak pozostały tak samo przenikliwe i chłodne, zyskując tylko na głębszej, niepokojącej iskrze. Niegdyś doszukiwała się w stalowoszarych tęczówkach pogardy lub złośliwej chęci prowokacji, zostawili jednak ten etap za sobą, a Deirdre wspaniałomyślnie - i naiwnie? - puszczała go w niepamięć. Tak samo jak obrazy nagiego, męskiego ciała, wspomnienia bólu i furii. Teraźniejszość była przyjemniejsza, lżejsza, skupiona na rozmowie o zasłonach w nowej posiadłości - jakże przedziwne ścieżki obierał los. - Cassandra zamieniła to miejsce we wspaniały dom, wasz w każdym calu. Musisz być przeszczęśliwy - zatrzymała spojrzenie na jego twarzy na kilka sekund dłużej, wiedziała o ich ślubie i wieloletnim małżeństwie, o roli, jaką przyszło jej odegrać w tym spektaklu. Ważnym i mającym przynieść Vablatsky szacunek, dostatek i bezpieczeństwo, na które tak zasłużyła. Czy uważała ich za dobraną parę? Sama nie wiedziała, co sądzi o ich skomplikowanej relacji, nie była to jednak jej sprawa. Cieszyło ją zadowolenie przyjaciół i fakt, że rośli razem w siłę - i tylko to było ważne. - Musisz mnie z nimi zapoznać. Słyszałam już nieco o ich zainteresowaniach i talentach, ale jeśli są równie intrygującymi ludźmi co ty, to nie przepuszczę okazji do zacieśnienia znajomości - uśmiechnęła się lekko, Mulciberowie przyciągali zainteresowanie opinii publicznej, ale nie wierzyła plotkom - ani się w nie nie zagłębiała, nie miała na to czasu. Tak samo jak na dalsze wymienianie uprzejmości, szczerych, oczywiście, że tak, ale nie przyszła tu bez powodu.- Doceniam to - skwitowała enigmatycznie ofertę gościny, nikt nie mógł przewidzieć, co przyniesie przyszłość, a życie nauczyło ją doceniać bezinteresowną przyjaźń. Przedziwne określenie, nie pasowało jej do opisania relacji z Mulciberem, ale nie znajdowała innego przymiotnika - ceniła go i szanowała, a teraz: potrzebowała jego wiedzy, ekspertyzy, porady i przekierowania. W dość czułym temacie potomstwa.
Beztrosko zwiedzającego biblioteczkę, przerywającego zabawę tylko po, by oddać Ramseyowi należne honory, a później - by zainteresować się podarowaną przez gospodarza książeczką. Bliźnięta zachowywały się grzecznie, Marcus zajął się wątpliwie ambitnym woluminem, a Deirdre mogła skupić się całkowicie na rozmowie dorosłych. Nawet jeśli wyjątkowo jej tematyka dotykała właśnie tych najmłodszych.
Słysząc dyspozycje wydane Smętkowi przez moment wyglądała tak, jakby chciała przerwać Ramseyowi i odwołać skrzata - czy ufała w posłuszeństwo bliźniąt na tyle, by ryzykować zdrowiem i życiem Calchasa i Lysandry? - ale w końcu tego nie zrobiła, w milczeniu przyglądając się napojowi oferowanemu przez Śmierciożercę. Uważnie, jakby zastanawiała się, do której z filiżanek nalał kilka kropel Wywaru Żywej Śmierci. Skinęła głową na propozycję dolania mleka, na razie nie sięgając po poczęstunek - z spojrzeniem ciągle skupionym na dzieciach.
- Bliźnięta zamordowały dwoje ludzi - zaczęła od konkretów, ze swobodą głosu, która pasowała raczej do informowania o pokazaniu się pierwszych mlecznych zębów lub wyjątkowym talencie do zapamiętywania prostych rymowanek. - Śmierci ich opiekunki nie widziałam na własne oczy, ale skręciły jej kark. Jedną ze śpiewaczek La Fantasmagorii wgniotły w ścianę, poddusiły, oplotły jakby...mackami? Wydawało się, że panują nad cieniami, nad mrokiem, który jakoś się z nimi połączył, pozwolił im fizycznie zranić tych ludzi - kontynuowała powoli, obserwując jak Marcus z zainteresowaniem przegląda książeczkę kontrastową, bardziej zainteresowany jej rozciąganiem do granic normy niż przyglądaniem się obrazkom. Myssleine już dostrzegła, że brat dostał coś, czego nie dostała ona - i z niezbyt zadowoloną miną domagała się podziału zabawki. Może powinna zareagować zawczasu, ale liczyła na szybkie pojawienie się Smętka i dzieci Mulciberów, które zdekoncentrują niezadowolenie córki. - Były zdenerwowane i zirytowane, może znudzone. Panowały nad tym, co robiły - nie bały się, wcale, ani przed ani po. Może stały się trochę zmęczone i senne, nic poza tym. Od tamtego czasu przywołują ten mrok sporadycznie, czasem się nim bawią, jak w teatrze cieni, niegroźnie. Nie zabiły też nikogo, nie licząc drobnych zwierząt - sięgnęła w końcu po spodek i filiżankę, a dłoń jej nie zadrżała. Upiła kilka łyków i dopiero wtedy ponownie zwróciła wzrok na Ramseya. Ciekawa jego reakcji - choć podejrzewała, że nie dostrzeże niczego poza martwym niemal spokojem. Nie potrafiła sobie przypomnieć chwili, w której ogień rozjaśniłby stalowe tęczówki - przy Czarnym Panu, tak, to oczywiste, lecz nawet wtedy, w Wenus, gdy odwiedził ją wiedziony spojrzenie Mulcibera było ostre i pozbawione jakichkolwiek cieplejszych, ludzkich uczuć. - Więc - zawiesiła głos, nie wiedząc właściwie, jak gładko przejść do swych potrzeb i próśb; nie lubiła stawiać się w takiej roli. - jestem dumna i zaniepokojona. Wspaniale, że objawiły magię tak wcześnie i tak silnie - lekki uśmiech zadrżał na jej ustach, szczery, czuły, najczulszy, jaki Mulciber mógł kiedykolwiek u niej dostrzec - ale wolałabym, by nie mordowały przypadkowych ludzi tylko dlatego, że będą się nudzić - albo że ktoś odmówi im zaśpiewania piosenki - podsumowała, orientując się, że taka mordercza kapryśność dość mocno kojarzy się jej z Tristanem. Szukającym rozrywki w zadawaniu krwawej śmierci, nieakceptującym sprzeciwu, przekonanym, że jest centrum wszechświata. Wrażenie rozczulające i słabo wróżące na przyszłość jednocześnie.- Czy znasz kogoś, kto mógłby się im przyjrzeć? Zbadać skąd bierze się ta moc? Może ty byłbyś w stanie sprawdzić, czy są...nie wiem, przeklęte, skażone? Przesycone czarną magią, która będzie w nich narastała z każdym kolejnym miesiącem, aż w końcu wybuchnie, rozrywając ich - i przy okazji otoczenie - na drobne kawałki? - nieco zniżyła głos, tak, jakby bliźnięta mogły zrozumieć, co mówi i na złość dokonać właśnie w ten sposób swego żywota. - Nadawałyby się do Gwiezdnego, prawda? - dodała lżej, miękko, unosząc lekko brwi w grymasie dość ponurego rozbawienia. Gdyby ich nie pokochała - nie przywiązała się do nich, nie widziała w nich swej przyszłości, odbicia jej i Tristana, jedynej wspólnoty, której nie mógł jej odebrać - wszystko byłoby łatwiejsze.
Beztrosko zwiedzającego biblioteczkę, przerywającego zabawę tylko po, by oddać Ramseyowi należne honory, a później - by zainteresować się podarowaną przez gospodarza książeczką. Bliźnięta zachowywały się grzecznie, Marcus zajął się wątpliwie ambitnym woluminem, a Deirdre mogła skupić się całkowicie na rozmowie dorosłych. Nawet jeśli wyjątkowo jej tematyka dotykała właśnie tych najmłodszych.
Słysząc dyspozycje wydane Smętkowi przez moment wyglądała tak, jakby chciała przerwać Ramseyowi i odwołać skrzata - czy ufała w posłuszeństwo bliźniąt na tyle, by ryzykować zdrowiem i życiem Calchasa i Lysandry? - ale w końcu tego nie zrobiła, w milczeniu przyglądając się napojowi oferowanemu przez Śmierciożercę. Uważnie, jakby zastanawiała się, do której z filiżanek nalał kilka kropel Wywaru Żywej Śmierci. Skinęła głową na propozycję dolania mleka, na razie nie sięgając po poczęstunek - z spojrzeniem ciągle skupionym na dzieciach.
- Bliźnięta zamordowały dwoje ludzi - zaczęła od konkretów, ze swobodą głosu, która pasowała raczej do informowania o pokazaniu się pierwszych mlecznych zębów lub wyjątkowym talencie do zapamiętywania prostych rymowanek. - Śmierci ich opiekunki nie widziałam na własne oczy, ale skręciły jej kark. Jedną ze śpiewaczek La Fantasmagorii wgniotły w ścianę, poddusiły, oplotły jakby...mackami? Wydawało się, że panują nad cieniami, nad mrokiem, który jakoś się z nimi połączył, pozwolił im fizycznie zranić tych ludzi - kontynuowała powoli, obserwując jak Marcus z zainteresowaniem przegląda książeczkę kontrastową, bardziej zainteresowany jej rozciąganiem do granic normy niż przyglądaniem się obrazkom. Myssleine już dostrzegła, że brat dostał coś, czego nie dostała ona - i z niezbyt zadowoloną miną domagała się podziału zabawki. Może powinna zareagować zawczasu, ale liczyła na szybkie pojawienie się Smętka i dzieci Mulciberów, które zdekoncentrują niezadowolenie córki. - Były zdenerwowane i zirytowane, może znudzone. Panowały nad tym, co robiły - nie bały się, wcale, ani przed ani po. Może stały się trochę zmęczone i senne, nic poza tym. Od tamtego czasu przywołują ten mrok sporadycznie, czasem się nim bawią, jak w teatrze cieni, niegroźnie. Nie zabiły też nikogo, nie licząc drobnych zwierząt - sięgnęła w końcu po spodek i filiżankę, a dłoń jej nie zadrżała. Upiła kilka łyków i dopiero wtedy ponownie zwróciła wzrok na Ramseya. Ciekawa jego reakcji - choć podejrzewała, że nie dostrzeże niczego poza martwym niemal spokojem. Nie potrafiła sobie przypomnieć chwili, w której ogień rozjaśniłby stalowe tęczówki - przy Czarnym Panu, tak, to oczywiste, lecz nawet wtedy, w Wenus, gdy odwiedził ją wiedziony spojrzenie Mulcibera było ostre i pozbawione jakichkolwiek cieplejszych, ludzkich uczuć. - Więc - zawiesiła głos, nie wiedząc właściwie, jak gładko przejść do swych potrzeb i próśb; nie lubiła stawiać się w takiej roli. - jestem dumna i zaniepokojona. Wspaniale, że objawiły magię tak wcześnie i tak silnie - lekki uśmiech zadrżał na jej ustach, szczery, czuły, najczulszy, jaki Mulciber mógł kiedykolwiek u niej dostrzec - ale wolałabym, by nie mordowały przypadkowych ludzi tylko dlatego, że będą się nudzić - albo że ktoś odmówi im zaśpiewania piosenki - podsumowała, orientując się, że taka mordercza kapryśność dość mocno kojarzy się jej z Tristanem. Szukającym rozrywki w zadawaniu krwawej śmierci, nieakceptującym sprzeciwu, przekonanym, że jest centrum wszechświata. Wrażenie rozczulające i słabo wróżące na przyszłość jednocześnie.- Czy znasz kogoś, kto mógłby się im przyjrzeć? Zbadać skąd bierze się ta moc? Może ty byłbyś w stanie sprawdzić, czy są...nie wiem, przeklęte, skażone? Przesycone czarną magią, która będzie w nich narastała z każdym kolejnym miesiącem, aż w końcu wybuchnie, rozrywając ich - i przy okazji otoczenie - na drobne kawałki? - nieco zniżyła głos, tak, jakby bliźnięta mogły zrozumieć, co mówi i na złość dokonać właśnie w ten sposób swego żywota. - Nadawałyby się do Gwiezdnego, prawda? - dodała lżej, miękko, unosząc lekko brwi w grymasie dość ponurego rozbawienia. Gdyby ich nie pokochała - nie przywiązała się do nich, nie widziała w nich swej przyszłości, odbicia jej i Tristana, jedynej wspólnoty, której nie mógł jej odebrać - wszystko byłoby łatwiejsze.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Biblioteczka
Szybka odpowiedź