Korytarz
AutorWiadomość

Korytarz
Drzwi wejściowe znajdujące się na końcu korytarza, posiadają duże, witrażowe szyby, które przepuszczają do pomieszczenia kolorowe refleksy światła. Zielone ściany są ciemne i głębokie, a ich gładka powierzchnia jest lekko połyskująca w świetle żyrandola. Belki stropowe, wykonane z ciemnego drewna mają ozdobne i skomplikowane żłobienia. Podłoga wykonana jest z surowego, ciemnego kamienia, który jest szorstki i chropowaty pod stopami. W korytarzu znajdują się również długie, drewniane ławki. Na ścianach znajdują się obrazy przedstawiające krajobrazy hrabstwa. Kwiaty w ciemnych, metalowych wazonach, są rozmieszczone w różnych miejscach, dodając pomieszczeniu koloru.
Hep! Niewidzialne półksiężyce szponów wczepiły się w żołądek i szarpnęły jego formą, posyłając półwilę w mozaikę rozbarwionych, zbyt prędko zmieniających się widoków. Teleportacja zawsze kojarzyła się jej z wyrwaniem duszy z ciała, gwałtowna jak wicher, dzika. A teleportacja, na jaką nie miało się wpływu? To doszczętnie wytrącało ją z równowagi, kłując serce rozżarzonym prętem strachu i niepewności gorejącej z utraconej kontroli. Ledwie moment temu, sekundę, może mniej, znajdowała się na omszałym dziedzińcu przed zamczyskiem w Durham, po którego korytarzach przechadzały się już tylko szepty przeszłości; ledwie moment temu rozmawiała z Victorem, gotowa wreszcie rozwiązać język i podarować mu przekleństwo, na które tak czekał...
Gdzie los posłał ją teraz?
Zniknął mężczyzna i jego czworonożny przyjaciel o świeżo otrzymanym imieniu, zniknął pejzaż porzuconej budowli, a miejsce, które przed sobą ujrzała, przez chwilę wzięła za wyjątkowo wysmakowaną pieczarę. Archaiczną, podziemną kaplicę opierającą się światłu dnia, które nie miało tu wstępu, nieproszone i niepotrzebne, zbyt mocno zaburzające przygotowaną atmosferę. Czy może był to kolejny porzucony zamek? Wnętrze fortecy, sprzed której wyrwało ją teleportacyjne czknięcie? Ściany w posępnym kolorze butelkowej zieleni, ciemne drewno, nieprzystępny, surowy kamień pełniący rolę posadzki, na której stopy ułożyły się tak, jakby nie do niej zostały stworzone. Gdzieś zza pleców ciemność rozganiały ciepłe języki rozpalonych świec. Stała teraz naprzeciw własnego odbicia ukazanego przez lustro zawieszone nad szeroką umywalką i patrzyła na głupiutką minę zdziwionej dziewczyny, która może przez oświetlenie, a może przez gwałtowną magiczną wyprawę wydawała się niepokojąco zielonkawa - jakby farba ścian wypełzła z ich ram i liznęła jej własne policzki.
Wydawało się jej, że minęła wieczność, zanim odzyskała fragment opanowania i powoli obróciła głowę, powłócząc spojrzeniem przez mętne, skąpane w parze pomieszczenie. Blask płomyków z trudem przedzierał się przez opary, tę kotarę zastygłego mleka, której źródła należało upatrywać w wodzie wypełniającej wannę po brzegi. W wodzie, w której ktoś przesiadywał, zażywając relaksu. Oczy półwili otwarły się szeroko w niemym horrorze, a wargi rozwarły z piśnięciem zamrożonym na języku, które nie zdążyło wybrzmieć; przez chwilę, zbita z tropu, wpatrywała się w twarz dojrzałej kobiety, marmurową na podobę rzeźb z antycznych ogrodów, w jej zamglone szarością oczy. Była niesamowita, piękna, niestosowna w abstrakcji położenia, a przy tym tak boleśnie pasująca do ponurej, otaczającej ją scenerii... Serce półwili, które zdusiło swój tętent przez doznany szok, poderwało się teraz do cwału. Do ogłuszającego huraganu. Och Merlinie, przecież to nijak miało się do odwiedzin w salonie pianisty, który ugościł ją melodią idealną do tańca!
- Dzień dobry - wydusiła z siebie i zamrugała, momentalnie karcąc się za głupotę, która ześlizgnęła się ze strun głosowych i wydreptała na powierzchnię, w całej swej bezczelnej okazałości witając gospodynię doznającą przerwanego przez intruza odpoczynku. Celine panicznie rozejrzała się na boki, z zakłopotaniem, nie mogąc jednak utkwić spojrzenia w punkcie, który przykułby je na dłużej. - Przepraszam - dodała, wciąż usiłując zebrać myśli, chociaż nie pomagała temu nagła, drapiąca suchość w gardle. Irina Macnair była pierwszą kobietą, na którą półwila trafiła w swojej dzisiejszej przygodzie, i pierwszą kobietą, którą naszła w prywatności czterech ścian, do jakich jej nie zaproszono. Dłonie zacisnęły się na materiale letniej sukienki, zatopiwszy palce pod falbaną - i pożałowała, że cała nie mogłaby zniknąć w ten sposób. Po prostu skryć się w tkaninie, zapaść się pod ziemię i nigdy więcej nie spojrzeć nieznajomej w oczy. - Ja...

paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Kuracja miała być głęboka, długa, totalna. Nie interesowały mnie półśrodki. Tylko silne, sprawdzone metody. Nie znajdowałam na to nigdy czasu, a jednak w zwierciadle widzieć chciałam za każdym razem kobietę pewna swego, spełnioną, mocną i niemożliwą do złamania. Te wszystkie lata pozwoliły mi wreszcie wkroczyć na ścieżkę, która interesowała mnie najbardziej. Bez zbędnych balastów w postaci bułgarskiego dziedzictwa, które było mi zbędne, oraz męża, przy którym - niby wolna - wciąż czułam na szyi zaciskającą się obrożę. Swoboda nadeszła rok temu. Całkowite uczestnictwo w nowym wyzwaniu pozwoliło zebrać odpowiednie owoce, nasycić się śmiercią. Nasycić samą śmierć. Wszyscy byliśmy jej sługami. I każdego z nas miała wreszcie zabrać ze sobą.
Pod opuszczonymi powiekami ciemność nachodziła mnie w atmosferze totalnej ciszy. Zanurzone w wodzie ciało marszczyło się, chłonąć zapach intensywnych olejków. Piany nigdy nie lubiłam. Wolałam garść ziół, które rozpuszczone w ciepłej wodzie nadać miały skórze nieco więcej młodzieńczego czaru. Musiałam wyglądać doskonale, bez skazy, bez słabości, bez tak widocznego widma upływających lat. Wygody naszego nowego domu były wciąż nowością, do której przyzwyczajałam się jednak szybko. Jako włodarze tych ziem, nie mogliśmy być zdziwieni sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy. Powinniśmy być pewni, dobrze się tu odnajdywać. Dbać o pozory, pozyskać faktyczne wpływy. Nie zatrzymywałam się. Nawet teraz myśli pośpiesznie porządkowały się, materializowały we wnioski i konieczne do wykonania zadania. Nie odpoczywałam. Codziennie poruszałam się między Suffolk a Londynem i też codziennie proste sprawy przeradzały się w problematyczne. Dorosłość, rodzicielstwo, własność, władza, wojna. Wiedziałam, że tkwimy w środku bardzo ważnej lekcji. Lubiłam, gdy wszystko działało dobrze, płynnie, gdy przynosiło sukcesy, które wymyśliłam sobie dawno temu. I nawet teraz, zanurzona w wannie, nie dopuszczałam do siebie zmęczenia, choć od razu rozpoznałam jego oznaki. W tej łazience czas tylko z pozoru stanął w miejscu, dając mi fantastyczne ukojenie. Oparta o szczyt barierki głowa mogłaby tak łatwo opuścić się w dół i zanurzyć w pachnącej głębinie. A jednak tak się nie stało.
Trzask. Otworzyłam czujnie oczy. Spojrzenie z sufitów skierowało się natychmiast na źródło podejrzanych dźwięków. To niemożliwe. A jednak prędko zakpiłam z własnych myśli. Dziecko stało w mojej łazience. Ledwie dorosłe, a może jeszcze nie? Wąskie, jasnowłose, kruche. Do połamania w jednym mocnym uścisku. Patrzyłam na tę postać najpierw w całkowitej ciszy, choć nie bez zdziwienia wymalowanego na pozbawionych koloru ustach. Woda nie poruszyła się w wannie, choć ostygła nieco. Ciało skryte za półprzezroczystą tonią nie wyskoczyło w popłochu. Byłam spokojna. Dopuszczałam do głowy kilka teorii. Mniej lub bardziej kuriozalnych. Ułożona wzdłuż białego brzegu dłoń stała się podporą. Wygięte lekko w bok ciało popatrzyło na to małe kaczątko z politowaniem. Była Igora czy była Drew?
Obserwowałam jak zakłopotana walczy ze strachem i wstydem. Przejechałam paznokciem po powierzchni balii, czekając aż skończy pokraczne wstępy. Aż wytłumaczy kobiecie, że przyszła cieszyć mężczyzn tego domu. Tylko coś jej nie wyszło. - Jesteście coraz młodsze - mruknęłam, wzdychając lekko z nutą dezaprobaty. Jednocześnie też nie mogłam się dziwić. Im bardziej niewinna, tym bardziej kusząca. Czyż nie? Mężczyźni wciąż nabierali się na te sztuczki. W dodatku moi. Ile mogła mieć lat? Z pewnością mniej niż mój syn. Była w ogóle pełnoletnia? - Pomyliłaś wanny - powiedziałam to wreszcie głośno, bo ona albo dobrze grała głupią trzpiotkę, albo faktycznie głupia była i nijak się nie zorientowała. Za mądrość jej przecież nie płacili. Z wanny się ruszać nie zamierzałam. Różdżka też tkwiła pozostawiona gdzieś w szatach na drugim końcu łazienki. Jak sobie teraz poradzisz, kochanie? Miała pecha.
Ale mogła mieć znacznie gorszego.
Pod opuszczonymi powiekami ciemność nachodziła mnie w atmosferze totalnej ciszy. Zanurzone w wodzie ciało marszczyło się, chłonąć zapach intensywnych olejków. Piany nigdy nie lubiłam. Wolałam garść ziół, które rozpuszczone w ciepłej wodzie nadać miały skórze nieco więcej młodzieńczego czaru. Musiałam wyglądać doskonale, bez skazy, bez słabości, bez tak widocznego widma upływających lat. Wygody naszego nowego domu były wciąż nowością, do której przyzwyczajałam się jednak szybko. Jako włodarze tych ziem, nie mogliśmy być zdziwieni sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy. Powinniśmy być pewni, dobrze się tu odnajdywać. Dbać o pozory, pozyskać faktyczne wpływy. Nie zatrzymywałam się. Nawet teraz myśli pośpiesznie porządkowały się, materializowały we wnioski i konieczne do wykonania zadania. Nie odpoczywałam. Codziennie poruszałam się między Suffolk a Londynem i też codziennie proste sprawy przeradzały się w problematyczne. Dorosłość, rodzicielstwo, własność, władza, wojna. Wiedziałam, że tkwimy w środku bardzo ważnej lekcji. Lubiłam, gdy wszystko działało dobrze, płynnie, gdy przynosiło sukcesy, które wymyśliłam sobie dawno temu. I nawet teraz, zanurzona w wannie, nie dopuszczałam do siebie zmęczenia, choć od razu rozpoznałam jego oznaki. W tej łazience czas tylko z pozoru stanął w miejscu, dając mi fantastyczne ukojenie. Oparta o szczyt barierki głowa mogłaby tak łatwo opuścić się w dół i zanurzyć w pachnącej głębinie. A jednak tak się nie stało.
Trzask. Otworzyłam czujnie oczy. Spojrzenie z sufitów skierowało się natychmiast na źródło podejrzanych dźwięków. To niemożliwe. A jednak prędko zakpiłam z własnych myśli. Dziecko stało w mojej łazience. Ledwie dorosłe, a może jeszcze nie? Wąskie, jasnowłose, kruche. Do połamania w jednym mocnym uścisku. Patrzyłam na tę postać najpierw w całkowitej ciszy, choć nie bez zdziwienia wymalowanego na pozbawionych koloru ustach. Woda nie poruszyła się w wannie, choć ostygła nieco. Ciało skryte za półprzezroczystą tonią nie wyskoczyło w popłochu. Byłam spokojna. Dopuszczałam do głowy kilka teorii. Mniej lub bardziej kuriozalnych. Ułożona wzdłuż białego brzegu dłoń stała się podporą. Wygięte lekko w bok ciało popatrzyło na to małe kaczątko z politowaniem. Była Igora czy była Drew?
Obserwowałam jak zakłopotana walczy ze strachem i wstydem. Przejechałam paznokciem po powierzchni balii, czekając aż skończy pokraczne wstępy. Aż wytłumaczy kobiecie, że przyszła cieszyć mężczyzn tego domu. Tylko coś jej nie wyszło. - Jesteście coraz młodsze - mruknęłam, wzdychając lekko z nutą dezaprobaty. Jednocześnie też nie mogłam się dziwić. Im bardziej niewinna, tym bardziej kusząca. Czyż nie? Mężczyźni wciąż nabierali się na te sztuczki. W dodatku moi. Ile mogła mieć lat? Z pewnością mniej niż mój syn. Była w ogóle pełnoletnia? - Pomyliłaś wanny - powiedziałam to wreszcie głośno, bo ona albo dobrze grała głupią trzpiotkę, albo faktycznie głupia była i nijak się nie zorientowała. Za mądrość jej przecież nie płacili. Z wanny się ruszać nie zamierzałam. Różdżka też tkwiła pozostawiona gdzieś w szatach na drugim końcu łazienki. Jak sobie teraz poradzisz, kochanie? Miała pecha.
Ale mogła mieć znacznie gorszego.
Irina Macnair

Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 20 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Rycerze Walpurgii


W surowej wannie przesiadywała postać żywcem wyjęta z mitologii. Nimfa kąpiąca się w sadzawce w onyksowym pałacu Okeanosa, muza prażąca się w wodzie gorącego źródełka u podnóży góry zamieszkiwanej przez centaury. Twarz miała ostrą i piękną, usta pełne, skrojone do pocałunków, o jakich marzyli młodzieńcy, a które zapewne wygrywali dojrzali, mocarni mężczyźni. W szarości jej oczu zagubił się blask gwiazd ze skradzionych konstelacji. Celine wpatrywała się w nią z sercem ujętym podziwem i rumieńcem znaczącym policzki, zanim zmusiła się do odwrócenia wzroku i powędrowania nim wszędzie, tylko nie do kobiety zastanej w intymności komnat przesyconych silną wonią ziół oraz olejków, których bukietów nie potrafiła nawet nazwać.
Jej pomruk współgrał z wyobrażeniem melodii, powstałym na widok leniwej, zażywającej relaksu boginki, aczkolwiek półwila spodziewała się usłyszeć w nim oburzenie, zaskoczenie, sądziła, że natychmiast każe się jej wynosić tam, skąd przyszła i nigdy więcej nie nachodzić niewinnych kobiet pod baldachimem ich samotności... Ale to nie nadeszło. Nasączona dezaprobatą akceptacja innej obecności zaskoczyła za to samą Celine. Czyżby to nie pierwszy raz? Czy było to możliwe, że czkawka teleportacyjna posłyłała zagubionych podróżników w te same przystanki i łazienka należąca do nieznajomej piękności okazała się właśnie jednym z nich? Coś jednak szeptało do jej ucha, że pomyliła się w odbiorze pierwszego komunikatu; że kryło się za nim coś innego, mniej przypadkowego. Tylko co?
Jeszcze przez chwilę wodziła wzrokiem, absorbując ciemność wnętrza, w którym się znalazła, zanim odważyła się powrócić do twarzy kobiety, zmieszana i skołowana. Głos uwiązł w jej gardle, odchrząknęła więc cicho, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę, jakby ta, na której dotychczas się opierała, zdążyła zdrętwieć w karcącym obliczu dojrzalszej kobiety. Poły lawendowej sukienki wprawiły się w łagodny, niespieszny ruch, połaskotały rąbkami kolana.
- Jesteśmy? - powtórzyła po niej niezbyt elokwentnie. Pustka w jej głowie pożarła większość myśli i zastąpiła je głuszą, która nie powtarzała nawet echa. Te wędrowczynie, tak? Ale jeśli na mapach Wielkiej Brytanii faktycznie rozciągały się wstęgi odkrytych punktów pełniących rolę pauz w czkawce teleportacyjnej, czy nie powinna była o tym kiedyś usłyszeć? Nie żeby przykładała wagę do takich informacji, pewnie wpadły jednym uchem, a wypadły drugim, nie mogłaby ufać pamięci. Co innego, gdyby powiedziała o tym baletmistrzyni albo koleżanka z zespołu, albo fakt miałby odnosić się do primabaleriny zapisanej w historii. Jakie były na to szanse? - Chyba nie rozumiem - przyznała cicho, zawstydzona, i lekko przygryzła dolną wargę.
Nieznajoma miała rację. Nie tyle pomyliła wanny, co nigdy nie powinna była żadnej obcej odwiedzić, chcąc czy nie chcąc; przewrotna nieprzewidywalność magicznej czkawki zaczynała doskwierać jej tym bardziej, im więcej kontroli wyszarpywała z jej rąk. Odruchowo postąpiła pół kroku do przodu, ale gdy zdała sobie sprawę, że bliżej kołyski, w której przebywała Irina, mogłaby dostrzec więcej jej ciała, od razu cofnęła się o całe dwa kroki. Stąd widziała jedynie jej twarz, nagą szyję, linię ramion wystającą ponad parującą taflę wody, tak było bezpieczniej.
- Przepraszam, naprawdę bardzo przepraszam. Nie chciałam... Nie planowałam się tutaj pojawić. Teleportacja spycha mnie w różne miejsca i nie słucha odmów - wyjaśniła, splatając dłonie za plecami. Coś w osobie Iriny Macnair sprawiało, że czuła się przed nią jak wywołana do odpowiedzi uczennica, licząca na to, że nadrobi rażące braki w wiedzy prostolinijną szczerością i niewinnym urokiem osobistym. W przypadku żeńskiej części kadry Beauxbatons to rzadko kiedy miało miejsce. Wadliwy sposób. Czuła wręcz, że pastwienie się nad nią przynosiło paniom profesor niezdrową satysfakcję. Czy z nią miało być podobnie? - Zaraz sobie pójdę, jeśli powie mi pani jak trafić do wyjścia... - obiecała, chcąc czym prędzej czmychnąć z prywatnej przestrzeni, w której nieznajoma czarownica zażywała kąpieli. Wątpiła w to, czy kobieta pozwoli jej samodzielnie przedrzeć się przez meandry mieszkania, w którym mogła posiadać wartościowe rzeczy, którym w wojennej dobie było przede wszystkim jedzenie przyrównane do złota, ale im dłużej pozostawała w obecności Iriny, mając świadomość, że jej przeszkodziła, tym bardziej paliły ją podeszwy stóp, gotowe do ucieczki. - A mogę jeszcze spytać gdzie jesteśmy? - ostatnia wyprawa cisnęła półwilę aż do obcego Durham, może tym razem znajdowała się bliżej domu?
Jej pomruk współgrał z wyobrażeniem melodii, powstałym na widok leniwej, zażywającej relaksu boginki, aczkolwiek półwila spodziewała się usłyszeć w nim oburzenie, zaskoczenie, sądziła, że natychmiast każe się jej wynosić tam, skąd przyszła i nigdy więcej nie nachodzić niewinnych kobiet pod baldachimem ich samotności... Ale to nie nadeszło. Nasączona dezaprobatą akceptacja innej obecności zaskoczyła za to samą Celine. Czyżby to nie pierwszy raz? Czy było to możliwe, że czkawka teleportacyjna posłyłała zagubionych podróżników w te same przystanki i łazienka należąca do nieznajomej piękności okazała się właśnie jednym z nich? Coś jednak szeptało do jej ucha, że pomyliła się w odbiorze pierwszego komunikatu; że kryło się za nim coś innego, mniej przypadkowego. Tylko co?
Jeszcze przez chwilę wodziła wzrokiem, absorbując ciemność wnętrza, w którym się znalazła, zanim odważyła się powrócić do twarzy kobiety, zmieszana i skołowana. Głos uwiązł w jej gardle, odchrząknęła więc cicho, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę, jakby ta, na której dotychczas się opierała, zdążyła zdrętwieć w karcącym obliczu dojrzalszej kobiety. Poły lawendowej sukienki wprawiły się w łagodny, niespieszny ruch, połaskotały rąbkami kolana.
- Jesteśmy? - powtórzyła po niej niezbyt elokwentnie. Pustka w jej głowie pożarła większość myśli i zastąpiła je głuszą, która nie powtarzała nawet echa. Te wędrowczynie, tak? Ale jeśli na mapach Wielkiej Brytanii faktycznie rozciągały się wstęgi odkrytych punktów pełniących rolę pauz w czkawce teleportacyjnej, czy nie powinna była o tym kiedyś usłyszeć? Nie żeby przykładała wagę do takich informacji, pewnie wpadły jednym uchem, a wypadły drugim, nie mogłaby ufać pamięci. Co innego, gdyby powiedziała o tym baletmistrzyni albo koleżanka z zespołu, albo fakt miałby odnosić się do primabaleriny zapisanej w historii. Jakie były na to szanse? - Chyba nie rozumiem - przyznała cicho, zawstydzona, i lekko przygryzła dolną wargę.
Nieznajoma miała rację. Nie tyle pomyliła wanny, co nigdy nie powinna była żadnej obcej odwiedzić, chcąc czy nie chcąc; przewrotna nieprzewidywalność magicznej czkawki zaczynała doskwierać jej tym bardziej, im więcej kontroli wyszarpywała z jej rąk. Odruchowo postąpiła pół kroku do przodu, ale gdy zdała sobie sprawę, że bliżej kołyski, w której przebywała Irina, mogłaby dostrzec więcej jej ciała, od razu cofnęła się o całe dwa kroki. Stąd widziała jedynie jej twarz, nagą szyję, linię ramion wystającą ponad parującą taflę wody, tak było bezpieczniej.
- Przepraszam, naprawdę bardzo przepraszam. Nie chciałam... Nie planowałam się tutaj pojawić. Teleportacja spycha mnie w różne miejsca i nie słucha odmów - wyjaśniła, splatając dłonie za plecami. Coś w osobie Iriny Macnair sprawiało, że czuła się przed nią jak wywołana do odpowiedzi uczennica, licząca na to, że nadrobi rażące braki w wiedzy prostolinijną szczerością i niewinnym urokiem osobistym. W przypadku żeńskiej części kadry Beauxbatons to rzadko kiedy miało miejsce. Wadliwy sposób. Czuła wręcz, że pastwienie się nad nią przynosiło paniom profesor niezdrową satysfakcję. Czy z nią miało być podobnie? - Zaraz sobie pójdę, jeśli powie mi pani jak trafić do wyjścia... - obiecała, chcąc czym prędzej czmychnąć z prywatnej przestrzeni, w której nieznajoma czarownica zażywała kąpieli. Wątpiła w to, czy kobieta pozwoli jej samodzielnie przedrzeć się przez meandry mieszkania, w którym mogła posiadać wartościowe rzeczy, którym w wojennej dobie było przede wszystkim jedzenie przyrównane do złota, ale im dłużej pozostawała w obecności Iriny, mając świadomość, że jej przeszkodziła, tym bardziej paliły ją podeszwy stóp, gotowe do ucieczki. - A mogę jeszcze spytać gdzie jesteśmy? - ostatnia wyprawa cisnęła półwilę aż do obcego Durham, może tym razem znajdowała się bliżej domu?

paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Niezbyt inteligentna odpowiedź dziewczyny odbiła na moich wilgotnych ustach kształt rozczarowania. Perfekcyjnie wytresowana do swojej poważnej roli albo naprawdę już tak tępa, że należało tłumaczyć jej nawet te najprostsze obyczaje tego świata. Nie oczekiwałam wiele po przybłędzie. Jaśniejące włosy, pomalowane wstydem policzki i pokraczna poza, która czyniła z niej jeszcze większą ofiarę w tej baśni. Obserwowałam ją nieskrępowanie, rozprostowałam plecy, pozwalając sznurom wody spłynąć wzdłuż ciała, po bliźnie – istotnej pieczęci mrocznego zaklęcia – po ciele igrającym uparcie z duchem upływających lat. Osobliwe to było zjawisko, widziałam, jak stres ściska ją w piersi, jak ciało pokrywa się niewidzialną mgłą udręki. Być może mogłam sprawić, że śmierć zaśmieje jej się w twarz, że pociągnie ją za te kudły prosto w mroczną przepaść. Nie miałam zbyt dobrej opinii o złotowłosych. Promieniały pogodą słonecznego dnia, oswajały nocne groźby, płynęły po tafli bezmyślności i nieopłacalnej naiwności. Przerwała mój relaksujący rytuał. Powinnam ją stąd wyrzucić, ale zamiast tego wciąż przyglądałam się tej wiotkiej kupie nieszczęścia, czerpiąc satysfakcję z przedłużającej się udręki. Obrzydliwy kolor sukienki. Wystarczyło dodać nieco bladości, by stał się zupełnie siny. Zupełnie martwy. Z tym wychudzonym ciałem mogłaby zatańczyć na którymś pogrzebie. Płakałaby, wyginając pokryte cienką skórą kości. Nawet tuzin falban nie przysłoni tej tajemnicy. Nie wydawało mi się, by taka mdła laleczka mogłaby zaspokoić żądzę moich mężczyzn. Sądziłam, że wymagali więcej. Chyba że nie do tego była im potrzebna marionetka kolorowej niewinności. Być może sprowadzono ją tutaj siłą, w kaprysie mrocznej magii i potężnego żądania, a wtedy nieświadomość i nijakie spojrzenie lepiej by się broniło. Nie powinnam tego aż tak roztrząsać, choć lubiłam mieć kontrolę nad sytuacją w ścianach własnego domu. I we własnej wannie.
- Oczywiście, że nie rozumiesz – odparłam z nutą gorzkiej kpiny i tym samym wyprostowałam nogę, unosząc ją ponad wonną taflą. Moje oczy opuściły dziewczynę, nakazałam ciału nieco się rozwinąć, by dobrze mogło się rozciągnąć. Głowę odchyliłam do tyłu i na moment przymknęłam oczy. Co mogłam z nią zrobić? – Ale nie jesteś tu od myślenia – przyznałam z nieco większą… pociechą w głosie. Byłam perfidna, byłam wiedźmą, która zwabić mogła anioła w odmęty mroku. Nie byłoby to aż tak trudne. Nie chciałam jednak jeszcze przerywać kąpieli. Do góry wzniosłam mokre dłonie i poprowadziłam je wyprostowane gdzieś za swoją głowę. Uśmiechnęłam się do sufitu, knując misterny plan, układając scenariusz słodkiej tortury. Gdy to robiłam, mój nieoczekiwany gość przełykał strach i walczył z rosnącym poczuciem niepewności. To ja byłam panią tego domu i to ja mogłam zrobić z nią, co chciałam.
Zaśmiałam się krótko, kiedy tylko zaczęła się tłumaczyć. Co za nieszczęście. Co za straszny los, co za okrutna magia. Kto śmiałby ją skazać na tę przykrą wyprawę prosto przed wannę nieznajomej wiedźmy? Wiedziałam już, że – o ile nie łgała – naprawdę nie przyszła zadowalać domowników tego domu. To być może zmieniało postać rzeczy, dając mi jeszcze większe pole do popisu. – Wtargnęłaś do mojego domu. Czy wiesz, że twój los jest w moich rękach? – zapytałam, wybierając dość podniosłą melodię głosu, z odrobiną grozy i ponurej obietnicy. – Ja również nie słucham odmów. Jeżeli magia zepchnęła cię w te komaty, to i magia cię z nich wyrwie. Błagaj ją, by zrobiła to, zanim wyjdę z tej wanny – by trzask teleportacji nadszedł prędzej niż duszące ramiona śmierci. Pokręciłam głową, kiedy poprosiła o wskazanie kierunku wyjścia. – Jesteś naprawdę niemądra, jeżeli sądzisz, że pozwolę ci paradować po korytarzach mojego domu samej – zakpiłam, chwilę później męcząc ją dźwiękiem pazurów przesuwających się po porcelanowej wannie. Usiadłam , by sięgnąć do kurków i wypełnić wannę dodatkową porcją cieplejszej wody. Gdy to uczyniłam, lustrzany płaszcz przestał kryć przed nią moją klatkę piersiową. Szelest strumienia wypełnił pomieszczenie, zagłuszając rytm jej dudniącego serca. – W Suffolk, w łazience pana tych ziem – odpowiedziałam lekko, zupełnie jakbym mówiła o pogodnej chacie na skraju, przy plaży pełnej kolorowych muszli i uśmiechniętych turystów.
– Masz jeszcze jakieś pytania? – Ponownie utkwiłam w niej spojrzenie, czując, jak strumień począł parzyć moje palce od nóg. Byłam ciekawa, co powie i raczej niechętna, by na cokolwiek jej odpowiadać.
- Oczywiście, że nie rozumiesz – odparłam z nutą gorzkiej kpiny i tym samym wyprostowałam nogę, unosząc ją ponad wonną taflą. Moje oczy opuściły dziewczynę, nakazałam ciału nieco się rozwinąć, by dobrze mogło się rozciągnąć. Głowę odchyliłam do tyłu i na moment przymknęłam oczy. Co mogłam z nią zrobić? – Ale nie jesteś tu od myślenia – przyznałam z nieco większą… pociechą w głosie. Byłam perfidna, byłam wiedźmą, która zwabić mogła anioła w odmęty mroku. Nie byłoby to aż tak trudne. Nie chciałam jednak jeszcze przerywać kąpieli. Do góry wzniosłam mokre dłonie i poprowadziłam je wyprostowane gdzieś za swoją głowę. Uśmiechnęłam się do sufitu, knując misterny plan, układając scenariusz słodkiej tortury. Gdy to robiłam, mój nieoczekiwany gość przełykał strach i walczył z rosnącym poczuciem niepewności. To ja byłam panią tego domu i to ja mogłam zrobić z nią, co chciałam.
Zaśmiałam się krótko, kiedy tylko zaczęła się tłumaczyć. Co za nieszczęście. Co za straszny los, co za okrutna magia. Kto śmiałby ją skazać na tę przykrą wyprawę prosto przed wannę nieznajomej wiedźmy? Wiedziałam już, że – o ile nie łgała – naprawdę nie przyszła zadowalać domowników tego domu. To być może zmieniało postać rzeczy, dając mi jeszcze większe pole do popisu. – Wtargnęłaś do mojego domu. Czy wiesz, że twój los jest w moich rękach? – zapytałam, wybierając dość podniosłą melodię głosu, z odrobiną grozy i ponurej obietnicy. – Ja również nie słucham odmów. Jeżeli magia zepchnęła cię w te komaty, to i magia cię z nich wyrwie. Błagaj ją, by zrobiła to, zanim wyjdę z tej wanny – by trzask teleportacji nadszedł prędzej niż duszące ramiona śmierci. Pokręciłam głową, kiedy poprosiła o wskazanie kierunku wyjścia. – Jesteś naprawdę niemądra, jeżeli sądzisz, że pozwolę ci paradować po korytarzach mojego domu samej – zakpiłam, chwilę później męcząc ją dźwiękiem pazurów przesuwających się po porcelanowej wannie. Usiadłam , by sięgnąć do kurków i wypełnić wannę dodatkową porcją cieplejszej wody. Gdy to uczyniłam, lustrzany płaszcz przestał kryć przed nią moją klatkę piersiową. Szelest strumienia wypełnił pomieszczenie, zagłuszając rytm jej dudniącego serca. – W Suffolk, w łazience pana tych ziem – odpowiedziałam lekko, zupełnie jakbym mówiła o pogodnej chacie na skraju, przy plaży pełnej kolorowych muszli i uśmiechniętych turystów.
– Masz jeszcze jakieś pytania? – Ponownie utkwiłam w niej spojrzenie, czując, jak strumień począł parzyć moje palce od nóg. Byłam ciekawa, co powie i raczej niechętna, by na cokolwiek jej odpowiadać.
Irina Macnair

Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 20 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Rycerze Walpurgii


Spęczniałe od wyniosłego zimna słowa zaczynały tańczyć po lianach kręgosłupa niepokojącą improwizację, głuchą, nieprzychylną, zaplatającą z jej żył skostniałe węzły trwogi. Ten cichy rodzaj odpowiedzi był nieprzewidywalny, miał w sobie coś z pozornej ułudy bezpieczeństwa, która wprawiała Celine w stan wysokiej lękliwej gotowości. Wolałaby chyba, żeby piękna nieznajoma od razu sięgnęła po różdżkę i smagnęła intruza zaklęciem, zamiast odwlekać moment konfrontacji, rozciągając go nieprzyjemnie po osi ich wspólnego czasu jak truciznę o opóźnionym działaniu. Prawie wrząca woda, znad której unosiły się lepkie oddechy pary, najwyraźniej nie zdołała roztopić usposobienia kobiety; dlaczego, tak naprawdę, nie była zdziwiona? Czego dopatrywała się w niezapowiedzianym zjawieniu się w jej łazience młodego, nierozgarniętego dziewczątka? Jeśli Celine nie była tu od myślenia, to od czego? Nie była pewna, czy chciałaby poznać odpowiedź na ostatnie z pytań, coś podpowiadało jej, jakiś cichy, wątły szept, że byłoby lepiej, gdyby nie dociekała oświecenia na głos. Bezwiednie cofnęła się za to o kolejne pół kroku, napotykając surową krawędź umywalki wpijającą się w plecy, boleśnie przypominającą o tym, że gdyby chciała spróbować, nie mogłaby zatopić się w meblu, rozpuścić na jego rąbkach, zrezygnować z układu atomów tworzących ciało - na rzecz zniknięcia czarownicy sprzed oczu. To nigdy nie działało. Ucieczka była ledwie walką z wiatrakami, wciśnięciem czoła do zimnego kąta więziennej celi, tylko po to, żeby ręce zaciągnęły ją z powrotem do stęchlizny brudnego materaca.
Krew odpływała z jej twarz, policzki przypominały już alabastrową kartkę papieru, a krew zawrzała, pulsując w skroniach niemalże ogłuszającą, niezdrową kanonadą przypominającą szum wodospadu. Ręce przyciśnięte do odnalezionej za sobą balustrady umywalki drżały, wciskając paznokcie w niewrażliwy blat. Połamałaby, gdyby to mogło odjąć jej strachu.
- Naprawdę tego nie chciałam - usprawiedliwiała się pokracznie. Podobno nawet nieumyślna zbrodnia zasługiwała jednak na karę, a tę bezlitośnie wyegzekwowałby każdy sąd, szczególnie ten skorumpowany i wyzuty z łaski. Ponury, elegijny ton głosu nieznajomej wwiercał się w miękką tkankę umysłu i zalewał ją przerażeniem, nie była już w stanie powstrzymać dreszczy bębniących o kości kręgosłupa, ani galopu, do którego poderwało się serce. Powiodła spojrzeniem do ścian, zastanawiając się, na którym piętrze mogłyby się znajdować. Czy gdyby spróbowała uciec przez okno, wyskoczyć, znalazłaby pod sobą wypielęgnowane kwiatowe klomby mogące zamortyzować upadek? - Przeszkodziłam pani. Przepraszam. Ale nie miałam wpływu... To, gdzie się pojawię, było poza moją decyzją. Proszę się na mnie nie gniewać - pozbawione godności błaganie przybrało wyższą, przesączoną paniką nutę. Irina Macnair nie potrzebowała różdżki, żeby przerazić ją do cna, mogła po prostu wylegiwać się w ramionach wanny, z odchyloną do tyłu głową i łokciami miękko opartymi o poręcze, albo sięgająca po kurki z gorącą wodą, bo to roztaczana przez nią aura - władcza, gorzka, cierpka - pełniła rolę groźby. - Może w-więc podam pani ręcznik? Szlafrok? Natychmiast stąd wyjdę, jeśli pokaże mi pani drogę do drzwi. Zniknę i więcej nie wrócę. Obiecuję - mówiła szybko, w niespójności oddechu.
Suffolk, znów tak daleko. Rzeczywistość zdawała się rozmywać na krańcach mgławej winiety histerii, a rozbiegany wzrok sięgnął drzwi łazienki, na dłuższy moment zawieszając się na klamce, jakby w tym czasie rozważała wszystkie niemądre za i przeciw. Co by się stało, gdyby rzuciła się ku nim w brawurowej próbie ucieczki? Skończyłoby się na kilku siniakach (ilu?), czy może czymś gorszym, skrytym w półcieniu słodko-gorzkiej wyobraźni Iriny?
- Czyli jest p-pani panią domu? - zagadnęła, licząc, że kupi sobie więcej czasu, jednocześnie postępując łagodny krok w kierunku wyjścia, pierwszy z cyklu zakamuflowanego nieudolną próbą odwrócenia kobiecej uwagi. - Panią Suffolk? - brnęła. Kolejny krok, następny nieco mniejszy, bardziej dyskretny, sunący stopami po kamiennej posadzce bez ich odrywania od powierzchni. Kto tak właściwie rządził teraz w hrabstwie? Nie miała pojęcia, ceremonia rozdania orderów pierwszego kwietnia nigdy jej nie zainteresowała i z perspektywy czasu mogła jedynie pluć sobie w brodę. - Nigdy wcześniej tu nie byłam... - pojęła, podobnie było z Durham, w którym wylądowała chwilę wcześniej. Ale w Durham nie czekała na nią piękna, paląca lękiem krzywda.
Krew odpływała z jej twarz, policzki przypominały już alabastrową kartkę papieru, a krew zawrzała, pulsując w skroniach niemalże ogłuszającą, niezdrową kanonadą przypominającą szum wodospadu. Ręce przyciśnięte do odnalezionej za sobą balustrady umywalki drżały, wciskając paznokcie w niewrażliwy blat. Połamałaby, gdyby to mogło odjąć jej strachu.
- Naprawdę tego nie chciałam - usprawiedliwiała się pokracznie. Podobno nawet nieumyślna zbrodnia zasługiwała jednak na karę, a tę bezlitośnie wyegzekwowałby każdy sąd, szczególnie ten skorumpowany i wyzuty z łaski. Ponury, elegijny ton głosu nieznajomej wwiercał się w miękką tkankę umysłu i zalewał ją przerażeniem, nie była już w stanie powstrzymać dreszczy bębniących o kości kręgosłupa, ani galopu, do którego poderwało się serce. Powiodła spojrzeniem do ścian, zastanawiając się, na którym piętrze mogłyby się znajdować. Czy gdyby spróbowała uciec przez okno, wyskoczyć, znalazłaby pod sobą wypielęgnowane kwiatowe klomby mogące zamortyzować upadek? - Przeszkodziłam pani. Przepraszam. Ale nie miałam wpływu... To, gdzie się pojawię, było poza moją decyzją. Proszę się na mnie nie gniewać - pozbawione godności błaganie przybrało wyższą, przesączoną paniką nutę. Irina Macnair nie potrzebowała różdżki, żeby przerazić ją do cna, mogła po prostu wylegiwać się w ramionach wanny, z odchyloną do tyłu głową i łokciami miękko opartymi o poręcze, albo sięgająca po kurki z gorącą wodą, bo to roztaczana przez nią aura - władcza, gorzka, cierpka - pełniła rolę groźby. - Może w-więc podam pani ręcznik? Szlafrok? Natychmiast stąd wyjdę, jeśli pokaże mi pani drogę do drzwi. Zniknę i więcej nie wrócę. Obiecuję - mówiła szybko, w niespójności oddechu.
Suffolk, znów tak daleko. Rzeczywistość zdawała się rozmywać na krańcach mgławej winiety histerii, a rozbiegany wzrok sięgnął drzwi łazienki, na dłuższy moment zawieszając się na klamce, jakby w tym czasie rozważała wszystkie niemądre za i przeciw. Co by się stało, gdyby rzuciła się ku nim w brawurowej próbie ucieczki? Skończyłoby się na kilku siniakach (ilu?), czy może czymś gorszym, skrytym w półcieniu słodko-gorzkiej wyobraźni Iriny?
- Czyli jest p-pani panią domu? - zagadnęła, licząc, że kupi sobie więcej czasu, jednocześnie postępując łagodny krok w kierunku wyjścia, pierwszy z cyklu zakamuflowanego nieudolną próbą odwrócenia kobiecej uwagi. - Panią Suffolk? - brnęła. Kolejny krok, następny nieco mniejszy, bardziej dyskretny, sunący stopami po kamiennej posadzce bez ich odrywania od powierzchni. Kto tak właściwie rządził teraz w hrabstwie? Nie miała pojęcia, ceremonia rozdania orderów pierwszego kwietnia nigdy jej nie zainteresowała i z perspektywy czasu mogła jedynie pluć sobie w brodę. - Nigdy wcześniej tu nie byłam... - pojęła, podobnie było z Durham, w którym wylądowała chwilę wcześniej. Ale w Durham nie czekała na nią piękna, paląca lękiem krzywda.

paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Wzburzona poruszeniem w ciasnej wannie woda plusnęła, liżąc zachłannie białe brzegi, by po chwili spłynąć i znów monotonnie złączyć się z resztą. Przemieściłam się nieznacznie, czując, że zmuszony do nowej pozycji kręgosłup nie był do końca zachwycony tym ułożeniem. Być może w przyszłości powinnam poszukać większej przestrzeni do kąpieli. I zadbać o odpowiednie zaklęcia, które nie przepuszczą zuchwałych intruzów. Ani do łazienki, ani do domu. Nie patrzyłam na dziewczynę, kiedy ta sama spychała własne ciało w pułapkę. Niech próbuje – i tak stąd nie ucieknie, dopóki ja nie wyrażę podobnej woli. Tymczasem wolałam przed jakąkolwiek decyzją rozpoznać, z czym tak naprawdę miałam do czynienia. Wizerunek spłoszonej lalki mógł być perfekcyjną, mylącą grą. Nie budziła we mnie litości, nie było mi jej żal. Miała pecha, wybierając akurat to miejsce i być może wkrótce przyjdzie jej się przekonać jak bardzo.
- Chciałaś, nie chciałaś… - powtórzyłam jak upiorne echo, które natarczywie kpiło z jej własnych słów. – To nie ma żadnego znaczenia. Jesteś tu – podkreśliłam jasno i głośno. O ile nie była zjawą igrającą z moją świadomością – odejdzie stąd na moich warunkach. Albo pozostanie uwięziona w tych murach na wieki. Niemniej niepotrzebna mi była do kolekcji rzeźba złotowłosej księżniczki, dziewczyna nie miała dobrego zastosowania, choć może nawet z tej buzi byłaby dobra płaczka, piękna, niewinna, niegroźna. Porzuciłam jednak wybujałe myśli, by ostatecznie skupić się na tym, co było tu i teraz. Na kąpieli. Jej obecność nie mogła przerwać tych pielęgnacji. Przekręciłam dość machinalnym ruchem głowę, kiedy tylko zaczęła w moją stronę kierować te naiwne błagania. Pozwoliłam jej skończyć, niech się wypłacze, niech wytrąci łzy, które rozbiją się o kafle i przeminą, nim zdąży jeszcze raz pociągnąć nosem. Na pachnącej, ciepłej tafli narysowałam palcem nieregularny kształt – nieco znudzona jej dramatyczną balladą próśb i przeprosin. Powtarzała się, a jej słowa wcale nie zmieniały sytuacji, w której się znalazła.
– Powiedziałam raz, nie będę powtarzać – podsumowałam, nie poruszając się ani o centymetr. Były tylko usta układające się w groźbie. Nie powinna mnie prowokować, jeżeli naprawdę chciała wydostać się stąd w jednym kawałku. – Zostajesz tu, dopóki nie zmienię zdania. Niczego nie chcę. Nie skończyłam kąpieli. Za to skończę zaraz z tobą, jeżeli dalej będziesz tyle gadać – wyraziłam dogłębnie, mając nadzieje, że wyobraźnię miała na tyle bujną, by ujrzeć przed oczami coś iście potwornego. W krótkim czasie mogłam stać się jej największym koszmarem. Zaczynała mnie irytować. Nie rozumiała za pierwszym razem. Czy teraz wreszcie będzie posłusznie czekać na swoją kolej? Nawet w cieniu opuszczonych powiek docierała do mnie jej świszcząca udręka. Oddech kotłował się pod żebrami, pewnie drżały jej usta, pewnie trzęsły się jej dłonie. Przez chwilę byłam jej przekleństwem. Jeżeli miała choć trochę rozumu, zamknie się wreszcie i przestanie próbować. Nie było mowy, bym zmieniła zdanie i skróciła czas kąpieli.
Panią Suffolk. Nie, nie byłam, choć jako jedyna kobieta w tym domu mogłabym w ten sposób się tytułować. Nie zależało mi na tym, ale jeżeli zaprowadzenie porządku tego właśnie wymagało, chętnie stawałam w podobnej roli, wspierając bratanka w ważnym zadaniu. – Owszem – zaspokoiłam ją krótka odpowiedzią, choć na usta cisnęło się dużo więcej słów. Wciąż jednak próbowałam faktycznie relaksować się w kąpieli, a nie oddawać tej dziewusze więcej cennej energii, niż na to zasługiwała. – Postaraj się zatem, byś miała stąd dobre wspomnienia – odezwałam się po dłużej chwili, na wszelki wypadek jeszcze raz przywołując ją do porządku. Jej zachowanie miało bezsprzeczny wpływ na przyszłość. – Jak się właściwie nazywasz, dziewczyno? Gdzie mieszkasz? – zapytałam nagle, wciąż nie otwierając oczu. Nie wyobrażałam sobie, by próbowała w tych okolicznościach jakichś żałosnych sztuczek z prześlizgiwaniem się do wyjścia. Nie patrzyłam, ale to nie oznaczało, że nie miałam kontroli. Te korytarze, te mury – wszystkie nadejść mogły w groźbie na wezwanie panów tego domu.
Gdy ciało topiło się w kojącym cieple, ja postanowiłam ją przepytać, skoro i tak już byłyśmy na siebie skazane. Nie sądziłam, by te informacje cokolwiek zmieniły, ale wolałam wiedzieć, z kim mam do czynienia.
- Chciałaś, nie chciałaś… - powtórzyłam jak upiorne echo, które natarczywie kpiło z jej własnych słów. – To nie ma żadnego znaczenia. Jesteś tu – podkreśliłam jasno i głośno. O ile nie była zjawą igrającą z moją świadomością – odejdzie stąd na moich warunkach. Albo pozostanie uwięziona w tych murach na wieki. Niemniej niepotrzebna mi była do kolekcji rzeźba złotowłosej księżniczki, dziewczyna nie miała dobrego zastosowania, choć może nawet z tej buzi byłaby dobra płaczka, piękna, niewinna, niegroźna. Porzuciłam jednak wybujałe myśli, by ostatecznie skupić się na tym, co było tu i teraz. Na kąpieli. Jej obecność nie mogła przerwać tych pielęgnacji. Przekręciłam dość machinalnym ruchem głowę, kiedy tylko zaczęła w moją stronę kierować te naiwne błagania. Pozwoliłam jej skończyć, niech się wypłacze, niech wytrąci łzy, które rozbiją się o kafle i przeminą, nim zdąży jeszcze raz pociągnąć nosem. Na pachnącej, ciepłej tafli narysowałam palcem nieregularny kształt – nieco znudzona jej dramatyczną balladą próśb i przeprosin. Powtarzała się, a jej słowa wcale nie zmieniały sytuacji, w której się znalazła.
– Powiedziałam raz, nie będę powtarzać – podsumowałam, nie poruszając się ani o centymetr. Były tylko usta układające się w groźbie. Nie powinna mnie prowokować, jeżeli naprawdę chciała wydostać się stąd w jednym kawałku. – Zostajesz tu, dopóki nie zmienię zdania. Niczego nie chcę. Nie skończyłam kąpieli. Za to skończę zaraz z tobą, jeżeli dalej będziesz tyle gadać – wyraziłam dogłębnie, mając nadzieje, że wyobraźnię miała na tyle bujną, by ujrzeć przed oczami coś iście potwornego. W krótkim czasie mogłam stać się jej największym koszmarem. Zaczynała mnie irytować. Nie rozumiała za pierwszym razem. Czy teraz wreszcie będzie posłusznie czekać na swoją kolej? Nawet w cieniu opuszczonych powiek docierała do mnie jej świszcząca udręka. Oddech kotłował się pod żebrami, pewnie drżały jej usta, pewnie trzęsły się jej dłonie. Przez chwilę byłam jej przekleństwem. Jeżeli miała choć trochę rozumu, zamknie się wreszcie i przestanie próbować. Nie było mowy, bym zmieniła zdanie i skróciła czas kąpieli.
Panią Suffolk. Nie, nie byłam, choć jako jedyna kobieta w tym domu mogłabym w ten sposób się tytułować. Nie zależało mi na tym, ale jeżeli zaprowadzenie porządku tego właśnie wymagało, chętnie stawałam w podobnej roli, wspierając bratanka w ważnym zadaniu. – Owszem – zaspokoiłam ją krótka odpowiedzią, choć na usta cisnęło się dużo więcej słów. Wciąż jednak próbowałam faktycznie relaksować się w kąpieli, a nie oddawać tej dziewusze więcej cennej energii, niż na to zasługiwała. – Postaraj się zatem, byś miała stąd dobre wspomnienia – odezwałam się po dłużej chwili, na wszelki wypadek jeszcze raz przywołując ją do porządku. Jej zachowanie miało bezsprzeczny wpływ na przyszłość. – Jak się właściwie nazywasz, dziewczyno? Gdzie mieszkasz? – zapytałam nagle, wciąż nie otwierając oczu. Nie wyobrażałam sobie, by próbowała w tych okolicznościach jakichś żałosnych sztuczek z prześlizgiwaniem się do wyjścia. Nie patrzyłam, ale to nie oznaczało, że nie miałam kontroli. Te korytarze, te mury – wszystkie nadejść mogły w groźbie na wezwanie panów tego domu.
Gdy ciało topiło się w kojącym cieple, ja postanowiłam ją przepytać, skoro i tak już byłyśmy na siebie skazane. Nie sądziłam, by te informacje cokolwiek zmieniły, ale wolałam wiedzieć, z kim mam do czynienia.
Irina Macnair

Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 20 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Rycerze Walpurgii


W jej ciało wpijało się odrętwienie. Każda sekunda spędzona w towarzystwie tej czarownicy wprawiała jej mięśnie w niewygodne mrowienie, szykując ją na potencjalną ucieczkę, kiedy tylko nadarzy się okazja - bo czy los mógł być na tyle brutalny, żeby postawić ją przed obliczem tak surowej, bezlitosnej kobiety, chcącej wyrządzić krzywdę, odzianej w piękne lico i posągowe ciało, i nie pozwolić jej czmychnąć? Być może przeznaczenie postanowiło zagrać na nosie półwili, zdmuchnąć z ramion całun mylnego przekonania, że dziś była już bezpieczna, wyratowana z nadgniłych rąk ludzi o brudnych sercach. Zbyt mocno rozpłynęła się w fakturze chwilowej beztroski i teraz przyszło jej zapłacić za to cenę. Przez moment w uszach słyszała tylko szum własnej krwi; widziała poruszające się wargi Iriny, ale wypowiedziane miękkim głosem słowa nie przebrnęły przez ciernisko lęków, zatrzymane poza jej zasięgiem, rozbite o mur paniki, która wygrywała w jej ciele dźwięki tak donośne jak uderzenia dzwonu. Istniały i nie istniały jednocześnie.
Nie będę powtarzać, ostrość tego postanowienia skutecznie zasznurowała jej usta, sprawiwszy, że przelękniony wzrok łani wwiercający się w nieporuszone oblicze Iriny wreszcie zalśnił pierwszą emalią łez. Czuła ich napływający do oczu gorąc, błagający o wypuszczenie poza koryto powiek. Kolana półwili drżały w tym czasie jak drzewka targane na jesiennym wietrze niosącym za sobą gniewny omen wichury. Zastanawiała się, czy powinna paść teraz na klęczki i po prostu błagać. Czy to przekonałoby tak stanowcze podejście, skruszyło stal charakteru? Obecność Iriny przypominała jej pułapkę, linę zaciskającą się na szyi. Różdżka spoczywająca w kieszeni szeptała w desperacji, by Celine sięgnęła po nią i spróbowała zrobić cokolwiek, żeby ratować skórę, ale obarczone ciężarem strachu emocje były tak dojmujące, że nie zdobyła się na stanięcie w swojej obronie. Nie miałaby szans, tak czy inaczej. Jej magiczne umiejętności nie wychodziły poza absolutne podstawy, nie znała zaklęć, którymi mogłaby otulić swoje ciało płaszczem niewidzialności, ani czarów zdolnych zjednywać wrogie nastawienia. Co mogłaby zrobić? Wyczarować kwiaty dla nieznajomej i jeszcze raz przeprosić? Wypuścić ze szpicu gromadę ptaków?
- Cecily - odpowiedziała, pomimo płytkości oddechu, podając imię na tyle bliskie prawdziwego, by głos nie zadrżał zbyt mocno, zdradziwszy małe kłamstwo. - Cecily Delacour - sięgnęła też po matczyne panieńskie nazwisko, równie gładko przechodzące przez zaciśnięte ze strachu gardło. Miała skończyć trajkotać, błagać, przepraszać, przekonywać, więc co mogła zrobić? Wciąż cichutko sunąc stopami po podłodze, nasyciła płuca zapachem unoszącym się w łazience, odnajdując w nim skąpe, ale wciąż istniejące pocieszenie. - Piękne olejki - szepnęła drżąco, a choć kusiło ją przymknięcie powiek, nie zrobiła tego. Nie zamknęłaby oczu w otoczeniu drapieżnika, nawet tak zrelaksowanego i beztroskiego, rozpływającego się w gorącu zażywanej kąpieli. Patrzyła na Irinę usadawiającą się wygodniej, bez zawahania otaczającą się ciemnością - jej niezachwiana pewność własnego bezpieczeństwa i dominacji wprawiały Celine w prawdziwe, głębokie osłupienie. Przecież mogłaby mieć okrutne intencje. Mogłaby wyciągnąć różdżkę i skrzywdzić tę czarownicę, pokazując kły spod maski spłoszonej sarny. - To... drzewo różane? Jaśmin? I... cynamon? - sugerowała powoli, pomimo paniki infekującej umysł próbując poskładać aromaty w logiczną całość, w bukiet złożony z różnych woni. Nauczyła się je identyfikować i nazywać podczas obecności na Grimmauld Place i szczerze liczyła, że ta nauka akurat dziś miała nie pójść w las. Że miała wreszcie na coś się przydać. - Wydaje mi się, że wyczuwam t-też czarną herbatę - zaryzykowała, próbując głębokim oddechem ukoić wewnętrzne rozgorączkowanie. Tak trudno było jej zachować zimną krew. Tak trudno było powstrzymać łzy. - Olejek pomarańczowy mógłby je wszystkie dopełnić. Podobno doskonale wspomaga naturalną urodę... - czy tego właśnie oczekiwała od niej Irina Macnair? Celine błądziła po omacku, jednocześnie zbliżając się w kierunku drzwi, z dłonią świerzbiącą, by sięgnęła wreszcie po klamkę i spróbowała wydostać się z domu włodarzy Suffolku, a potem raz na zawsze zapomniała o tym okropnym spotkaniu. Wyparła je. Znajdowała się dopiero jednak w połowie drogi do celu, poruszając się powoli, tak, by nie wzbudzić podejrzeń. - Ach, a mieszkam w Leicestershire. Daleko stąd - wydukała jeszcze, nie chcąc rozzłościć wiedźmy niedopełnieniem odpowiedzi. Bywała kiedyś w tamtym hrabstwie, pamiętała to i owo, wydawało się więc bezpiecznym wyborem - bezpieczniejszym na pewno niż Somerset. - Jak to jest? - półwila spytała nagle, znów poszukująca drogi do przekierowania kobiecej uwagi na inne tory, jak najdalej od niej samej. Serce w jej piersi wygrywało obezwładniające werble. - M-mieć wokół siebie tak wielu ludzi polegających na decyzjach, które podejmuje się ze wzrokiem utkwionym w przyszłości... - jej głos wciąż drżał, martwiał, pękał na granicach melodii jak kruszejące szkło, pełen trwogi i niepewności.
Nie będę powtarzać, ostrość tego postanowienia skutecznie zasznurowała jej usta, sprawiwszy, że przelękniony wzrok łani wwiercający się w nieporuszone oblicze Iriny wreszcie zalśnił pierwszą emalią łez. Czuła ich napływający do oczu gorąc, błagający o wypuszczenie poza koryto powiek. Kolana półwili drżały w tym czasie jak drzewka targane na jesiennym wietrze niosącym za sobą gniewny omen wichury. Zastanawiała się, czy powinna paść teraz na klęczki i po prostu błagać. Czy to przekonałoby tak stanowcze podejście, skruszyło stal charakteru? Obecność Iriny przypominała jej pułapkę, linę zaciskającą się na szyi. Różdżka spoczywająca w kieszeni szeptała w desperacji, by Celine sięgnęła po nią i spróbowała zrobić cokolwiek, żeby ratować skórę, ale obarczone ciężarem strachu emocje były tak dojmujące, że nie zdobyła się na stanięcie w swojej obronie. Nie miałaby szans, tak czy inaczej. Jej magiczne umiejętności nie wychodziły poza absolutne podstawy, nie znała zaklęć, którymi mogłaby otulić swoje ciało płaszczem niewidzialności, ani czarów zdolnych zjednywać wrogie nastawienia. Co mogłaby zrobić? Wyczarować kwiaty dla nieznajomej i jeszcze raz przeprosić? Wypuścić ze szpicu gromadę ptaków?
- Cecily - odpowiedziała, pomimo płytkości oddechu, podając imię na tyle bliskie prawdziwego, by głos nie zadrżał zbyt mocno, zdradziwszy małe kłamstwo. - Cecily Delacour - sięgnęła też po matczyne panieńskie nazwisko, równie gładko przechodzące przez zaciśnięte ze strachu gardło. Miała skończyć trajkotać, błagać, przepraszać, przekonywać, więc co mogła zrobić? Wciąż cichutko sunąc stopami po podłodze, nasyciła płuca zapachem unoszącym się w łazience, odnajdując w nim skąpe, ale wciąż istniejące pocieszenie. - Piękne olejki - szepnęła drżąco, a choć kusiło ją przymknięcie powiek, nie zrobiła tego. Nie zamknęłaby oczu w otoczeniu drapieżnika, nawet tak zrelaksowanego i beztroskiego, rozpływającego się w gorącu zażywanej kąpieli. Patrzyła na Irinę usadawiającą się wygodniej, bez zawahania otaczającą się ciemnością - jej niezachwiana pewność własnego bezpieczeństwa i dominacji wprawiały Celine w prawdziwe, głębokie osłupienie. Przecież mogłaby mieć okrutne intencje. Mogłaby wyciągnąć różdżkę i skrzywdzić tę czarownicę, pokazując kły spod maski spłoszonej sarny. - To... drzewo różane? Jaśmin? I... cynamon? - sugerowała powoli, pomimo paniki infekującej umysł próbując poskładać aromaty w logiczną całość, w bukiet złożony z różnych woni. Nauczyła się je identyfikować i nazywać podczas obecności na Grimmauld Place i szczerze liczyła, że ta nauka akurat dziś miała nie pójść w las. Że miała wreszcie na coś się przydać. - Wydaje mi się, że wyczuwam t-też czarną herbatę - zaryzykowała, próbując głębokim oddechem ukoić wewnętrzne rozgorączkowanie. Tak trudno było jej zachować zimną krew. Tak trudno było powstrzymać łzy. - Olejek pomarańczowy mógłby je wszystkie dopełnić. Podobno doskonale wspomaga naturalną urodę... - czy tego właśnie oczekiwała od niej Irina Macnair? Celine błądziła po omacku, jednocześnie zbliżając się w kierunku drzwi, z dłonią świerzbiącą, by sięgnęła wreszcie po klamkę i spróbowała wydostać się z domu włodarzy Suffolku, a potem raz na zawsze zapomniała o tym okropnym spotkaniu. Wyparła je. Znajdowała się dopiero jednak w połowie drogi do celu, poruszając się powoli, tak, by nie wzbudzić podejrzeń. - Ach, a mieszkam w Leicestershire. Daleko stąd - wydukała jeszcze, nie chcąc rozzłościć wiedźmy niedopełnieniem odpowiedzi. Bywała kiedyś w tamtym hrabstwie, pamiętała to i owo, wydawało się więc bezpiecznym wyborem - bezpieczniejszym na pewno niż Somerset. - Jak to jest? - półwila spytała nagle, znów poszukująca drogi do przekierowania kobiecej uwagi na inne tory, jak najdalej od niej samej. Serce w jej piersi wygrywało obezwładniające werble. - M-mieć wokół siebie tak wielu ludzi polegających na decyzjach, które podejmuje się ze wzrokiem utkwionym w przyszłości... - jej głos wciąż drżał, martwiał, pękał na granicach melodii jak kruszejące szkło, pełen trwogi i niepewności.

paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Wiedziałam doskonale, że dziewczyna nie potrafiła wysunąć groźby, mimo tego iż to dziewczęce, gładkie, zakwitające oblicze kryć mogło wewnątrz cuchnącą, zdradliwą zgniliznę. Nie obawiałam się jej. Oczekiwałam posłuszeństwa, wydawałam polecenia i nie wyobrażałam sobie żadnego sprzeciwu. Była byle muchą niezdolną nawet zatańczyć na lepkiej pajęczynie tego domu. Napawałam się jej udręką, a przy tym nie musiałam specjalnie się wysilać. Wciąż topiłam ciało w wonnym zbiorniku, nie czyniąc przy tym żadnych spektakularnych gestów. Wystarczyło tylko parę surowych słów, choć w jej przypadku musiały one być niestety wypowiedziane więcej niż raz, aby porządnie wbiły jej się do głowy. Co kryła pod jasną czupryną? Nie interesowało mnie to aż tak. Jeżeli mówiła prawdę, zaraz stąd zniknie i nigdy więcej się nie spotkamy. Może to i dobrze. Miałam na dzisiaj inne plany. Nie zamierzałam ciągnąć za sobą spłoszonego cielaka.
Nie miałam wobec niej wielkich oczekiwań, dostała precyzyjne zadanie. Gdy ja pielęgnowałam nieco odrętwiałe, przemęczone ciało, ona miała siedzieć w kącie i nie przerywać. Mogła patrzeć, choć sprawiała wrażenie takiej, która rumieniec zasłoni kurtyną włosów i umknie spojrzeniem niezdolna zbudować z marnej ilości odwagi żadnego patrzenia. Jej agonię mogłam przedłużać w nieskończoność. Wybawienie nadejdzie wraz z nadejściem iskry losu, która ją tu przywiodła? Czy może to ja będę musiała wypchnąć ją poza mury tego domu, kiedy kłamstwo wyjdzie na jaw? Rozważałam szorstkie drogi cierpienia. Od ciemnych piwnic tego domu po wysokie dachy z obietnicą lotu prosto w bramy śmierci. Tak właściwie – czułam ubaw, być może nawet zainspirowała mnie, ale wciąż nie na tyle, bym wystawiła choćby stopę poza ściany tej wanny. – Pasuje do ciebie – przyznałam, poniekąd właśnie tak wyobrażając sobie jej personalia. Nuta Francji, nieco syczące imię, za którym musiała kryć się blondynka. Pewnie łgała, ale i tak nieźle to wymyśliła. Byłam skłonna uwierzyć, niemal nabrać się na wibrującą, lękliwą melodię jej głosu.
Bała się odzywać – i bardzo dobrze – ale mimo to wciąż to robiła. Bez słowa podniosłam plecy, by sięgnąć leniwie po flakon ze zmysłową plątaniną zapachów. Myjący płyn szczelnie wypełniał już wszystkie kąty tej łazienki, najpewniej natarczywie przedostając się i poza to pomieszczenie. Milczałam, patrząc, jak półprzezroczysta maź spływa do wnętrza mojej dłoni. Nie zaprzątałam sobie nigdy głowy przyporządkowaniem nazw do zapachów. Tym razem towarzyszył mi ktoś, kto musiał podjąć próbę rozwiązania tej zagadki. Rozmazałam między palcami płyn, patrząc jak ścieka aż do przedramienia wąską, gęstą nitką. Dziewczyna snuła swoją teorię dalej, igrając perfidnie z moimi nakazami. Po co jej to było? Pozwalałam jej mówić, a w tym czasie dłonie rozpoczęły wędrówkę po ciele, znacząc kolejny już raz pieniącą się nieznacznie substancją moją skórę. Wygięłam szyję, by palcami sięgnąć do jej zakamarów. Przymknęłam też oczy, przez chwilę czując zapach pomarańczy, które miałyby rzekomo wspomóc moją urodę. Jej, tej porcelanowej panience, wcale nie były potrzebne, czyż nie? Zbyt duża na dziecko, zbyt mała na kobietę. W potrzasku tych dwóch światów stanowiła kąsek, przed którym wielu nie potrafiłoby się powstrzymać. Wreszcie popatrzyłam jej w oczy, oparłam brodę na wyprężonym przedramieniu. Łokieć wbił się mocno w ścianę wanny, ciało poprowadzone ciężkim ruchem musiało się nieco wyprężyć. Woda w środku zafalowała, ale ani jedna kropla dramatycznie nie wylała się poza wielkie naczynie. – Coś jeszcze, kochanie? – zapytałam, zdobiąc pytanie perfidnym określeniem. – Czegoś jeszcze mogę potrzebować? – powieliłam, męcząc ją dość natarczywym spojrzeniem. – Widzę, że świetnie się na tym znasz. Jesteś zielarką? A może twórczynią perfum? – zasugerowałam, ale bez faktycznej ciekawości. – Nie umiesz siedzieć cicho, prawda? – Westchnęłam z rozczarowaniem i pokręciłam głową. Nie mogła już więcej wyśpiewywać błagań, więc próbowała inaczej. Miała jakiś cel, czy po prostu próbowała jakoś zaspokoić potrzebę gadania? To miało mnie zmiękczyć? Skomplementować? Zabić czas?
Daleko stąd. Moja noga na tamtejszych ziemiach nie zamierzała stawać. Chyba że wojna poprowadzi nas w tamte lasy. Rozkazy należało wypełnieć. W przeciwieństwie do taj całej Cecily dobrze o tym wiedziałam. – Bardzo więc zabłądziłaś. Myślisz, że znajdziesz drogę do domu? – Że cię stąd wypuszczę, jeżeli twoje łzawe wyjaśnienia okażą się żałosnym kłamstwem?
Zauważyłam, że się przemieściła, że z zacięciem walczyła o okazję, by stąd uciec i uwolnić się od klątwy mojego spojrzenia. Miała jednak pecha, bo cały ten dom pozostawał przesiąknięty mroczną obietnicą. Z jednej pułapki wpadnie w drugą. Mogłam ją puścić. Wiedziałam przecież, że nie zajdzie zbyt daleko, choć w tej desperacji zapewne ośmieli się spróbować. W życiu jednak potrzebne było coś więcej niż odwaga napędzana przez lęk. Poczułam, że woda znów nieznośnie się ochłodziła. Jeszcze chwila, a ciało głębiej odczuje jej chłód. Nie uczyniłam jednak niczego, co mogło zmienić ten stan rzeczy. Natomiast dziewczyna ośmieliła się zadawać pytania, których powagi zapewne sama nie rozumiała. – Przyjdź po odpowiedź, kiedy strach przestanie zaciskać pętle wokół twojej szyi. Żyj bez tej wiedzy, a być może zaśniesz spokojniej… i będzie ci dane się obudzić – wyjawiłam, uznając, że nie dorosła do rozmawianiu o tym. Władza oznaczała taniec ze śmiercią, a ona dziś nie umiała tej śmierci chociażby spojrzeć prosto w oczy bez pokusy oderwania spojrzenia. Była dzieckiem, dzieckiem wytrąconym do ponurego świata. Mój syn był tresowany w tym mroku i w przeciwieństwie do niej potrafił się po nim poruszać. Ona nie.
Poderwałam ciało, zmuszając uspokojoną wodę do gwałtownego wzburzenia. Usta wygięły się w uśmiechu, a dłoń sięgnęła po mgliste, czarne ukrycie. To już koniec.
Nie miałam wobec niej wielkich oczekiwań, dostała precyzyjne zadanie. Gdy ja pielęgnowałam nieco odrętwiałe, przemęczone ciało, ona miała siedzieć w kącie i nie przerywać. Mogła patrzeć, choć sprawiała wrażenie takiej, która rumieniec zasłoni kurtyną włosów i umknie spojrzeniem niezdolna zbudować z marnej ilości odwagi żadnego patrzenia. Jej agonię mogłam przedłużać w nieskończoność. Wybawienie nadejdzie wraz z nadejściem iskry losu, która ją tu przywiodła? Czy może to ja będę musiała wypchnąć ją poza mury tego domu, kiedy kłamstwo wyjdzie na jaw? Rozważałam szorstkie drogi cierpienia. Od ciemnych piwnic tego domu po wysokie dachy z obietnicą lotu prosto w bramy śmierci. Tak właściwie – czułam ubaw, być może nawet zainspirowała mnie, ale wciąż nie na tyle, bym wystawiła choćby stopę poza ściany tej wanny. – Pasuje do ciebie – przyznałam, poniekąd właśnie tak wyobrażając sobie jej personalia. Nuta Francji, nieco syczące imię, za którym musiała kryć się blondynka. Pewnie łgała, ale i tak nieźle to wymyśliła. Byłam skłonna uwierzyć, niemal nabrać się na wibrującą, lękliwą melodię jej głosu.
Bała się odzywać – i bardzo dobrze – ale mimo to wciąż to robiła. Bez słowa podniosłam plecy, by sięgnąć leniwie po flakon ze zmysłową plątaniną zapachów. Myjący płyn szczelnie wypełniał już wszystkie kąty tej łazienki, najpewniej natarczywie przedostając się i poza to pomieszczenie. Milczałam, patrząc, jak półprzezroczysta maź spływa do wnętrza mojej dłoni. Nie zaprzątałam sobie nigdy głowy przyporządkowaniem nazw do zapachów. Tym razem towarzyszył mi ktoś, kto musiał podjąć próbę rozwiązania tej zagadki. Rozmazałam między palcami płyn, patrząc jak ścieka aż do przedramienia wąską, gęstą nitką. Dziewczyna snuła swoją teorię dalej, igrając perfidnie z moimi nakazami. Po co jej to było? Pozwalałam jej mówić, a w tym czasie dłonie rozpoczęły wędrówkę po ciele, znacząc kolejny już raz pieniącą się nieznacznie substancją moją skórę. Wygięłam szyję, by palcami sięgnąć do jej zakamarów. Przymknęłam też oczy, przez chwilę czując zapach pomarańczy, które miałyby rzekomo wspomóc moją urodę. Jej, tej porcelanowej panience, wcale nie były potrzebne, czyż nie? Zbyt duża na dziecko, zbyt mała na kobietę. W potrzasku tych dwóch światów stanowiła kąsek, przed którym wielu nie potrafiłoby się powstrzymać. Wreszcie popatrzyłam jej w oczy, oparłam brodę na wyprężonym przedramieniu. Łokieć wbił się mocno w ścianę wanny, ciało poprowadzone ciężkim ruchem musiało się nieco wyprężyć. Woda w środku zafalowała, ale ani jedna kropla dramatycznie nie wylała się poza wielkie naczynie. – Coś jeszcze, kochanie? – zapytałam, zdobiąc pytanie perfidnym określeniem. – Czegoś jeszcze mogę potrzebować? – powieliłam, męcząc ją dość natarczywym spojrzeniem. – Widzę, że świetnie się na tym znasz. Jesteś zielarką? A może twórczynią perfum? – zasugerowałam, ale bez faktycznej ciekawości. – Nie umiesz siedzieć cicho, prawda? – Westchnęłam z rozczarowaniem i pokręciłam głową. Nie mogła już więcej wyśpiewywać błagań, więc próbowała inaczej. Miała jakiś cel, czy po prostu próbowała jakoś zaspokoić potrzebę gadania? To miało mnie zmiękczyć? Skomplementować? Zabić czas?
Daleko stąd. Moja noga na tamtejszych ziemiach nie zamierzała stawać. Chyba że wojna poprowadzi nas w tamte lasy. Rozkazy należało wypełnieć. W przeciwieństwie do taj całej Cecily dobrze o tym wiedziałam. – Bardzo więc zabłądziłaś. Myślisz, że znajdziesz drogę do domu? – Że cię stąd wypuszczę, jeżeli twoje łzawe wyjaśnienia okażą się żałosnym kłamstwem?
Zauważyłam, że się przemieściła, że z zacięciem walczyła o okazję, by stąd uciec i uwolnić się od klątwy mojego spojrzenia. Miała jednak pecha, bo cały ten dom pozostawał przesiąknięty mroczną obietnicą. Z jednej pułapki wpadnie w drugą. Mogłam ją puścić. Wiedziałam przecież, że nie zajdzie zbyt daleko, choć w tej desperacji zapewne ośmieli się spróbować. W życiu jednak potrzebne było coś więcej niż odwaga napędzana przez lęk. Poczułam, że woda znów nieznośnie się ochłodziła. Jeszcze chwila, a ciało głębiej odczuje jej chłód. Nie uczyniłam jednak niczego, co mogło zmienić ten stan rzeczy. Natomiast dziewczyna ośmieliła się zadawać pytania, których powagi zapewne sama nie rozumiała. – Przyjdź po odpowiedź, kiedy strach przestanie zaciskać pętle wokół twojej szyi. Żyj bez tej wiedzy, a być może zaśniesz spokojniej… i będzie ci dane się obudzić – wyjawiłam, uznając, że nie dorosła do rozmawianiu o tym. Władza oznaczała taniec ze śmiercią, a ona dziś nie umiała tej śmierci chociażby spojrzeć prosto w oczy bez pokusy oderwania spojrzenia. Była dzieckiem, dzieckiem wytrąconym do ponurego świata. Mój syn był tresowany w tym mroku i w przeciwieństwie do niej potrafił się po nim poruszać. Ona nie.
Poderwałam ciało, zmuszając uspokojoną wodę do gwałtownego wzburzenia. Usta wygięły się w uśmiechu, a dłoń sięgnęła po mgliste, czarne ukrycie. To już koniec.
Irina Macnair

Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 20 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Rycerze Walpurgii


Przez chwilę rozważała, czy zapytać kobietę o jej tożsamość - o panią domu na włościach włodarzy Suffolku, zastygła jednak w niepewności, bo czy nieznajomość imienia i nazwiska dopasowanych do tak ważnego tytułu nie dolałaby jedynie oliwy do błękitnych, lodowatych płomieni? Celine miała wrażenie, że z każdym uderzeniem serca stąpa po coraz kruchszym lodzie, obserwując pod stopami pajęczynę pękającej kry, obiecującej śmierć w zmrożonych głębinach, tak bliskich zimnym dreszczom przelewającym się przez szczeble kręgosłupa. Prowadziły na szachownicy jednostronną grę, Irina Macnair manewrowała w swobodnym natarciu, co rusz szachując króla, podczas gdy ten, osamotniony na czarno-białej planszy, nieudolnie próbował wycofać się za bezpieczne mury. Porażka była kwestią czasu. Przeciągająca się tortura, tak pozornie niepozorna, przypominała pierwszy raz, kiedy zdała sobie sprawę z zagrożenia czyhającego pod dachem londyńskiej kamienicy - w ogniu wymierzonego policzka za przelękłą śmiałość, z którą wypowiedziała się o mugolach jako prawdziwych, pełnoprawnych ludziach. Cisza natomiast rzadko kiedy obfitowała w kary, w ciszy wyczytać można było wszystko: pasywną zgodę, szacunek, strach, jeśli to w nim upatrywało się wartości. Celine przypomniała sobie o tym, stojąc przed muzą zażywającą kąpieli, i zdławiła, koniec końców, cisnące się na usta pytanie, ledwie szeptem, krótkim, ulotnym i tak delikatnym, że niemal nieprawdziwym, oferując kobiecie ciche podziękowanie.
Kruszyła się w tym czasie pod ostrością spojrzenia szarości tęczówek, ich jadowitym, rozbawionym migotem rzucanym spod wiązek długich rzęs, ciemnych jak węgielki. Nie potrafiła oderwać od niej wzroku, choć tak chyba byłoby najlepiej - po prostu uchylić się przed wypranymi z koloru, jastrzębimi oczyma, skryć się w mglistych obłoczkach pary wodnej, udawać, że kiedy ona nie widziała Iriny, Irina nie widziała jej. To jednak byłoby zbyt nierozsądne, tutaj, teraz. Z rozpalonymi do czerwoności płucami i sercem obijającym się o klatkę żeber zamilkła na chwilę, niepewna, czy zdoła jeszcze wykrzesać z siebie odpowiedź, czy po prostu rozpłacze się przed perfidią ułożoną na kobiecej twarzy. Czy z tym właśnie spotykali się ludzie Suffolku? Czy mieszkańcy hrabstwa mogli być szczęśliwi, spętani pod obcasem zaostrzonej szpilki? Jaka to ulga, że nad Somerset rozciągały się skrzydła sprawiedliwego i życzliwego patronatu.
- T-to zależy od pożądanych plonów - zdobyła się, mimo wszystko, na ostatni relikt odwagi, usiłując wytrzymać spojrzenie niezakłopotanej swoją nagością wiedźmy. - Pracowałam w Zapachu Amortencji przy ulicy Pokątnej, proszę pani - odparła, koloryzując życiorys Cecily Delacour, nieistniejącej persony utkanej z tej samej ułudnej nici jak pustynna fatamorgana. Co innego mogłaby powiedzieć? Że wyniosła tę wiedzę z kamienicy należącej do arystokratycznego rodu, zgodnie z życzeniem kobiety, która przygarnęła ją wtedy pod swoją protekcję? Że nauczyła się rozpoznawać zapachy na flakonach wypełnionych najpiękniejszymi olejami, bo lady Black nie korzystała z innych, gorszych, tańszych, o słabszym działaniu? Odsłoniłaby wtedy swoje prawdy, nieistotne, czy Irina Macnair zamierzała ich dochodzić. Tylko zaufanie rodziło szczerość. Nawet nie strach.
- Mam taką nadzieję... - szepnęła, przełykając słoną gulę łez. Dopiero tutaj, w domu obarczonym mianem Przeklętej Warowni, poznała prawdziwą gorycz czkawki teleportacyjnej, bo gdyby ktoś wcześniej zadał jej to samo pytanie, Argus lub Victor, z całą pewnością odpowiedziałaby inaczej - twierdząco, z zaufaniem do epilogu rozpoczętego dnia. Ale teraz? W otoczeniu tej czarownicy nic nie było tak stoicko wykute w marmurze, stabilne, przewidywalne; wzdłuż kręgosłupa przebiegały potoki ciarek przypominających rozpuszczone w gonitwie mrówki, gdy patrzyła w bezbarwne oczy kobiety ubierającej radę w surowe szaty. Czy Irina naprawdę sądziła, że po tak przerażającym spotkaniu przyjdzie jej odnaleźć spokojniejszy sen? Morfeusz nie odwiedzi jej tej nocy, tego była niemalże pewna, czując wślizgujące się pod skórę robactwo strachu, o którym będzie musiała porozmawiać z mądrzejszymi od siebie. Elrikiem? Hectorem? Rozchyliła wargi, niepewna jeszcze, co na to odpowiedzieć, jednak ten jeden jedyny raz magia przygarnęła ją pod swoje rozkapryszone skrzydło i utuliła do piersi nadchodzącym wielkimi krokami wytchnieniem. Znów zaczęło się od żołądka, w jej wnętrzu mrugnęła blada iskierka, błaha, zbyt prosta do przeoczenia dla kogoś, kto nie przebył już przez kilka przystanków w teleportacyjnej wędrówce... A kiedy dotarło do niej, co się dzieje, na ułamek sekundy oczy zdążyły błysnąć ulgą. Szczęściem. Promienną wdzięcznością - słaną Merlinowi i samemu przeznaczeniu. Magia zepchnęła cię w te komnaty i magia cię z nich wyrwie, powiedziała wcześniej Irina. I tak też się stało. Hep!
zt
Kruszyła się w tym czasie pod ostrością spojrzenia szarości tęczówek, ich jadowitym, rozbawionym migotem rzucanym spod wiązek długich rzęs, ciemnych jak węgielki. Nie potrafiła oderwać od niej wzroku, choć tak chyba byłoby najlepiej - po prostu uchylić się przed wypranymi z koloru, jastrzębimi oczyma, skryć się w mglistych obłoczkach pary wodnej, udawać, że kiedy ona nie widziała Iriny, Irina nie widziała jej. To jednak byłoby zbyt nierozsądne, tutaj, teraz. Z rozpalonymi do czerwoności płucami i sercem obijającym się o klatkę żeber zamilkła na chwilę, niepewna, czy zdoła jeszcze wykrzesać z siebie odpowiedź, czy po prostu rozpłacze się przed perfidią ułożoną na kobiecej twarzy. Czy z tym właśnie spotykali się ludzie Suffolku? Czy mieszkańcy hrabstwa mogli być szczęśliwi, spętani pod obcasem zaostrzonej szpilki? Jaka to ulga, że nad Somerset rozciągały się skrzydła sprawiedliwego i życzliwego patronatu.
- T-to zależy od pożądanych plonów - zdobyła się, mimo wszystko, na ostatni relikt odwagi, usiłując wytrzymać spojrzenie niezakłopotanej swoją nagością wiedźmy. - Pracowałam w Zapachu Amortencji przy ulicy Pokątnej, proszę pani - odparła, koloryzując życiorys Cecily Delacour, nieistniejącej persony utkanej z tej samej ułudnej nici jak pustynna fatamorgana. Co innego mogłaby powiedzieć? Że wyniosła tę wiedzę z kamienicy należącej do arystokratycznego rodu, zgodnie z życzeniem kobiety, która przygarnęła ją wtedy pod swoją protekcję? Że nauczyła się rozpoznawać zapachy na flakonach wypełnionych najpiękniejszymi olejami, bo lady Black nie korzystała z innych, gorszych, tańszych, o słabszym działaniu? Odsłoniłaby wtedy swoje prawdy, nieistotne, czy Irina Macnair zamierzała ich dochodzić. Tylko zaufanie rodziło szczerość. Nawet nie strach.
- Mam taką nadzieję... - szepnęła, przełykając słoną gulę łez. Dopiero tutaj, w domu obarczonym mianem Przeklętej Warowni, poznała prawdziwą gorycz czkawki teleportacyjnej, bo gdyby ktoś wcześniej zadał jej to samo pytanie, Argus lub Victor, z całą pewnością odpowiedziałaby inaczej - twierdząco, z zaufaniem do epilogu rozpoczętego dnia. Ale teraz? W otoczeniu tej czarownicy nic nie było tak stoicko wykute w marmurze, stabilne, przewidywalne; wzdłuż kręgosłupa przebiegały potoki ciarek przypominających rozpuszczone w gonitwie mrówki, gdy patrzyła w bezbarwne oczy kobiety ubierającej radę w surowe szaty. Czy Irina naprawdę sądziła, że po tak przerażającym spotkaniu przyjdzie jej odnaleźć spokojniejszy sen? Morfeusz nie odwiedzi jej tej nocy, tego była niemalże pewna, czując wślizgujące się pod skórę robactwo strachu, o którym będzie musiała porozmawiać z mądrzejszymi od siebie. Elrikiem? Hectorem? Rozchyliła wargi, niepewna jeszcze, co na to odpowiedzieć, jednak ten jeden jedyny raz magia przygarnęła ją pod swoje rozkapryszone skrzydło i utuliła do piersi nadchodzącym wielkimi krokami wytchnieniem. Znów zaczęło się od żołądka, w jej wnętrzu mrugnęła blada iskierka, błaha, zbyt prosta do przeoczenia dla kogoś, kto nie przebył już przez kilka przystanków w teleportacyjnej wędrówce... A kiedy dotarło do niej, co się dzieje, na ułamek sekundy oczy zdążyły błysnąć ulgą. Szczęściem. Promienną wdzięcznością - słaną Merlinowi i samemu przeznaczeniu. Magia zepchnęła cię w te komnaty i magia cię z nich wyrwie, powiedziała wcześniej Irina. I tak też się stało. Hep!
zt


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Ociekała słabością, niemal rozpływała się na prostokątnych, ciemnych kaflach gotowa lada chwila rozpuścić się w jeziorze własnych łez. Cały czas prezentowała się nijako, wątle, łamliwie i tylko co rusz targał ją śmiejący się szyderczo strach. Wydawało mi się, że można było ją zniszczyć pierwszym mocnym szarpnięciem. Nie miałam powodów, by to czynić, nawet jeżeli naruszyła mury tego domu i zjawiła się w prywatnej łaźni z bezczelną, nieproszoną wizytą. Może uwierzyłam w historię, z której budowała swoją bezcenną tarczę. Nie napierałam, nie musiałam jej roztrzaskiwać na kawałki. Słowa potrafiły dręczyć bardziej niż bolesne chwyty. Mogłam poprowadzić ją na skraj szaleńczej przepaści. Obiecywać, motać, odbierać, dawać, odurzać chaosem, przez który na zawsze zapomni, kim jest i jak się nazwa. Zamiast tego po wydaniu jasnych dyspozycji kontynuowałam, jednym, choć czujnym, okiem podglądając tylko, czy nie pozwalała sobie na za dużo. Zamierzałam ją wygnać za te ściany, za te płoty – jak najdalej od naszych tajemnic. Jeżeli była szpiegiem, jeżeli była kukłą wepchniętą tu jak marna przynęta, miała prędko wrócić z niczym i głęboko pożałować tego wtargnięcia. Jednak wciąż rozważałam inne opcje. Zależna od mojej woli pójdzie dokładnie tam, gdzie ją zaciągnę i zrobi dokładnie to, do czego ją zmuszę. A może należało ją przesłuchać i patrzeć, jak śpiewa wreszcie prawdę w pułapce własnych drgawek?
Odpowiedziała na zadanie pytanie. To dobra oznaka, zaczynała się dostosowywać do mojej woli. Ja mogłam pytać i dawać odpowiedzi, na które miałam ochotę. Ona była zmuszona dotarczyć każdą informacje, po którą sięgałam. Szkoda tylko, że większość z nich mogła być wyssana z palca. Choć ludzie ogarnięci przerażeniem, słabi psychicznie i podatni bronili się szlachetną, czystą prawdą, jakby fakt szczerego odtajnienia własnych myśli miał ich odgrodzić od złego losu. Do tego jednak dochodziło zazwyczaj wtedy, kiedy prawda raczej nie mogła pogorszyć ich położenia. Jak było w jej przypadku? – Ach, tak – zareagowałam nieprzesadnie, krótko. Nie zrobiła na mnie wrażenia ta informacja, choć zdawała się dość wiarygodnie tłumaczyć jej zacięcie do wydobywania zapachów z mojej wanny.
- Nadzieja bywa najgorszą torturą – pociągnęłam jej lamenty, uśmiechając się pokrzepiająco w stronę dramatycznego dziewczęcia. Nadzieja częściej bywała kulą u nogi, która ciągnęła nieszczęśnika bezdusznie na dno, niż faktycznym ratunkowym kołem. Nadzieja bywała objawem głupiej naiwności. Byłam pewna, że akurat jej dziewczyna gromadziła wokół siebie w nadmiarze. Niemniej gdyby faktycznie teleportacja wyrwała ją z tej łazienki, odetchnęłabym z ulgą. Za drzwiami tej komnaty czekała praca, zadania o wiele ważniejsze od niańczenia tej kruchej blondynki. Skłonna byłam pomachać jej na pożegnanie, może bez wzruszeń, ale z zadowoleniem. Nie sądziłam jednak, że przyjdzie tak szybko ujrzeć, jak życzenie przeobraża się w rzeczywistość. Być może obydwie wolałyśmy, aby dziewczyna wreszcie zniknęła. Bezpowrotnie. W jednej chwili widziałam, jak te ruchliwe, blednące ustka otwierają się, a w drugiej już jej nie było. Charakterystyczny trzask rozbił się echem po czterech ścianach łazienki, a potem znów byłam w niej zupełnie sama. W lustrach pozostało już tylko moje własne odbicie. Uwieczniały stateczne, wyważone spojrzenie. Zmarszczki łagodziły się powoli, a wreszcie mokre stopy wsunęły się na dywan znajdujący się tuż przy wannie. Czarny pas owinął się wokół talii, a iluzyjny zapach pomarańczy zniknął już całkiem. Mogłam tylko wyrzucić z głowy to kuriozalne spotkanie. Sądziłam jednak, że ona nie zapomni o mnie aż tak szybko jak ja o niej. Lęki mogły dręczyć ją jeszcze przez kolejne noce.
Jeszcze się spotkamy, Cecily Delacour.
zt
Odpowiedziała na zadanie pytanie. To dobra oznaka, zaczynała się dostosowywać do mojej woli. Ja mogłam pytać i dawać odpowiedzi, na które miałam ochotę. Ona była zmuszona dotarczyć każdą informacje, po którą sięgałam. Szkoda tylko, że większość z nich mogła być wyssana z palca. Choć ludzie ogarnięci przerażeniem, słabi psychicznie i podatni bronili się szlachetną, czystą prawdą, jakby fakt szczerego odtajnienia własnych myśli miał ich odgrodzić od złego losu. Do tego jednak dochodziło zazwyczaj wtedy, kiedy prawda raczej nie mogła pogorszyć ich położenia. Jak było w jej przypadku? – Ach, tak – zareagowałam nieprzesadnie, krótko. Nie zrobiła na mnie wrażenia ta informacja, choć zdawała się dość wiarygodnie tłumaczyć jej zacięcie do wydobywania zapachów z mojej wanny.
- Nadzieja bywa najgorszą torturą – pociągnęłam jej lamenty, uśmiechając się pokrzepiająco w stronę dramatycznego dziewczęcia. Nadzieja częściej bywała kulą u nogi, która ciągnęła nieszczęśnika bezdusznie na dno, niż faktycznym ratunkowym kołem. Nadzieja bywała objawem głupiej naiwności. Byłam pewna, że akurat jej dziewczyna gromadziła wokół siebie w nadmiarze. Niemniej gdyby faktycznie teleportacja wyrwała ją z tej łazienki, odetchnęłabym z ulgą. Za drzwiami tej komnaty czekała praca, zadania o wiele ważniejsze od niańczenia tej kruchej blondynki. Skłonna byłam pomachać jej na pożegnanie, może bez wzruszeń, ale z zadowoleniem. Nie sądziłam jednak, że przyjdzie tak szybko ujrzeć, jak życzenie przeobraża się w rzeczywistość. Być może obydwie wolałyśmy, aby dziewczyna wreszcie zniknęła. Bezpowrotnie. W jednej chwili widziałam, jak te ruchliwe, blednące ustka otwierają się, a w drugiej już jej nie było. Charakterystyczny trzask rozbił się echem po czterech ścianach łazienki, a potem znów byłam w niej zupełnie sama. W lustrach pozostało już tylko moje własne odbicie. Uwieczniały stateczne, wyważone spojrzenie. Zmarszczki łagodziły się powoli, a wreszcie mokre stopy wsunęły się na dywan znajdujący się tuż przy wannie. Czarny pas owinął się wokół talii, a iluzyjny zapach pomarańczy zniknął już całkiem. Mogłam tylko wyrzucić z głowy to kuriozalne spotkanie. Sądziłam jednak, że ona nie zapomni o mnie aż tak szybko jak ja o niej. Lęki mogły dręczyć ją jeszcze przez kolejne noce.
Jeszcze się spotkamy, Cecily Delacour.
zt
Irina Macnair

Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 20 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Rycerze Walpurgii


Korytarz
Szybka odpowiedź