Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset :: Namioty
Namiot chłopców
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Namiot Jima, Marcela,
Finna, Steffa, Freda, Blue,
okazjonalnie Castora
Duży namiot o niepewnej konstrukcji, wokół którego panuje bałagan, w tym puste butelki po alkoholu. Zwykle w pobliżu jest głośno. Przed wejściem bawi sie psidwak, który wsuwa czyjeś buty. Trawa jest wydeptana, wewnątrz namiotu nie ma nic prócz koców służących za posłania.
I show not your face but your heart's desire
Po spotkaniu z Celine wrócił prosto do namiotu - w środku nie było nikogo. Steff już ich zostawił, a reszta... nie wiedział, gdzie była reszta. Kiedy ich ostatnio widział, byli na plaży, miał zabrać rzeczy i dołączyć do Jima przy pomoście, może tam został, może wrócił do pozostałych. Nie lubił być sam, ale teraz się cieszył - cieszył się, że nie było wokół nikogo. Nikogo, kto widział szklące się czerwone oczy, nikogo, do kogo musiałby się odezwać. Jego myśli stanęły w martwym punkcie - nie dowierzając i odrzucając wszystko, co przed momentem usłyszał. W jego życiu zakończył się pewien etap - ważny etap - kategorycznie, brutalnie, ostatecznie. Nie radził sobie z tym dobrze. Odwróciła się od niego tak po prostu, zabierając z widoku swoją twarz, a zostawiając plecy, bez słowa, bez szansy na obronę, bez szansy na przebaczenie. Bez szansy na poprawę. Rzuciła go w kąt - jak niechciane zwierzę - wiedział, że to nic. Że prędzej czy później tak stać się musiało, że nie był jej nigdy wart. Więc dlaczego to tak bardzo bolało, dlaczego ściśnięte serce zdawało się rozlewać po całym ciele krew jak palący kwas? Święto miłości, zawieszenie broni, wszystko miało wyglądać inaczej. Miał mnóstwo czasu - mnóstwo - i mógł go poświęcić jej, ale nawet nie pozwoliła mu spróbować. Opadł ciężko na swoje posłanie, zwinięty koc, Blue snuł się za nim jak cień, z ogonem opuszczonym w dół i klapniętymi uszami. Pocisnął nos w jego stronę, Marcel pogłaskał go po głowie - psidwak położył się obok niego, Marcel uśmiechnął się, blado, doceniając tę próbę wsparcia. Ściągnął kolana pod brodę, oplatając je ramionami, zastanawiając się, czy było coś jeszcze, co mógłby zrobić. Czym mógłby ją przekonać. Nie czekała na to wcale. Jasno mu pokazała - że tego nie chce.
Wtem psidwak zerwał się z miejsca, biegnąc pod wejście do namiotu, Marcel zmarszczył brew. Zwierzę zaczęło szczekać hałaśliwie, jakby chciało zwrócić na siebie uwagę - ale nie jego. W końcu wybiegło z namiotu, powinien chyba pójść za nim, sprawdzić, co się stało, ale nie miał ochoty wstawać ani zostawiać bezpiecznej samotnej przestrzeni za sobą. Patrzył na wejście, po chwili dopiero dostrzegając jak Blue zażarcie ciągnął do namiotu Jima - nie wypuszczając z pyska nogawki jego spodni, nie zważając na jego wolę. Kiedy znalazł się w namiocie - podbiegł do Marcela i zaszczekał na Jima, na tyle groźnie, na ile szczeniak potrafił groźnie szczekać. Marcel uśmiechnął się na ich widok, choć w tym uśmiechu na próżno można było szukać szczerej radości.
- Nie... mogłem was znaleźć - odezwał się do Jamesa, przecierając oczy w rękaw okrywający ramię, jakby chciał, musiał się tłumaczyć, dlaczego był tutaj sam.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie miał na to żadnego planu, pomysłu, co zrobić dalej. Bezsilność przerodziła się w uległość i gotowość do pójścia drogą, na której go widziała lub chociażby trzymania pozorów, gdyby nie dał temu rady. Był zmęczony rozmowami, które przeradzały się w kłótnie z powodu paru niefortunnych zdań; jego, jej, już niczego nie był pewien, kto i gdzie zawinił, tak jak nie był pewien, czy dobrze robił dzieląc się wszystkim z chłopakami. Byli kumplami, mogli na siebie liczyć i zawsze na sobie polegać — głęboko w to wierzył, bo to właśnie w nich odnajdywał oparcie; to dzięki nim nie tracił nadziei. Co jeśli miała rację, że obarczanie ich własnymi problemami było niepotrzebne? Wywoływało zmartwienia, o tym nie pomyślał, niechęć. Przedstawiał to wszystko ze swojej strony, nie umiał obiektywniej, bez emocji — gdyby potrafił, zapewne nie potrzebowałby się tym podzielić z nikim. Ona tego nie robiła. Skryta, sama dla siebie, nie dzieląca się bólem, strachem z dziewczynami. Mieli być tylko we dwoje? I tylko ze sobą dzielić się wszystkim? Bo nie byli przyjaciółmi? Przetarł twarz dłonią, intensywnie paląc skręconego papierosa z tytoniu, który mu wysłała. Przebierał nogami, noc była już chłodna, a jego stopy zmarznięte spacerem po brzegu morza. Miał się tam spotkać z Marcelem — dławiło go poczucie winy, że odszedł, wystawił go. Noc się dopiero zaczynała, a on miał ochotę zamknąć oczy i doczekać ranka.
Zgasił niedopałek o suchą korę drzewa i ruszył w stronę namiotów. Nim jednak dotarł do właściwego, gorączkowe szczekanie psiaka zwróciło jego uwagę.
— Hej, Blue, chodź tu — mruknął cicho, próbując go przywołać, żeby trochę go potarmosić, ale szczeniak nie chciał się bawić. To przez zapach? Papierosy? Złapał go za nogawkę i zaciągnął w stronę legowiska. — Spokojnie — poprosił go, próbując nie stracić przy tym równowagi. Odchylił poły namiotu i wpierw zobaczył Marcela leżącego na kocu, a potem znów spojrzał na ujadającego Blue. Wyglądał jakby się wciekł.
— Ja... Przepraszam, natknąłem się na Eve przy pomoście, zaczęliśmy... nieważne — wydukał w końcu z rezygnacją, czując się jeszcze gorzej z myślą, że Marcel musiał ich szukać po okolicy. Spojrzał na niego po chwili. Wyglądał jak zbity pies. To dlatego Blue był taki wściekły? — Przepraszam, stary, nie wiedziałem, że to tak zejdzie — burknął, podchodząc bliżej. Usiadł na kocu obok, ale w przeciwnym kierunku, mając przez to Marcela bardziej przed sobą. Patrzył na niego, wpierw oczekując jakiejś reakcji, machnięcia ręką w geście przecież nic się nie stało, ale widział w nim coś innego. Ból. Rozpacz. Prawdziwy smutek. Jak mógłby czuć się tak z tego powodu? — Co się stało? — spytał. Czy coś się stało, łagodniejsza i mniej dociekliwa forma nie zdawała egzaminu. Automatycznie, machinalnie odpowiadało się przecież, że nie. Widział. Widział, że coś się wydarzyło; było w trakcie, albo tuż przed — nie był do końca pewien. — Marcel?
Zgasił niedopałek o suchą korę drzewa i ruszył w stronę namiotów. Nim jednak dotarł do właściwego, gorączkowe szczekanie psiaka zwróciło jego uwagę.
— Hej, Blue, chodź tu — mruknął cicho, próbując go przywołać, żeby trochę go potarmosić, ale szczeniak nie chciał się bawić. To przez zapach? Papierosy? Złapał go za nogawkę i zaciągnął w stronę legowiska. — Spokojnie — poprosił go, próbując nie stracić przy tym równowagi. Odchylił poły namiotu i wpierw zobaczył Marcela leżącego na kocu, a potem znów spojrzał na ujadającego Blue. Wyglądał jakby się wciekł.
— Ja... Przepraszam, natknąłem się na Eve przy pomoście, zaczęliśmy... nieważne — wydukał w końcu z rezygnacją, czując się jeszcze gorzej z myślą, że Marcel musiał ich szukać po okolicy. Spojrzał na niego po chwili. Wyglądał jak zbity pies. To dlatego Blue był taki wściekły? — Przepraszam, stary, nie wiedziałem, że to tak zejdzie — burknął, podchodząc bliżej. Usiadł na kocu obok, ale w przeciwnym kierunku, mając przez to Marcela bardziej przed sobą. Patrzył na niego, wpierw oczekując jakiejś reakcji, machnięcia ręką w geście przecież nic się nie stało, ale widział w nim coś innego. Ból. Rozpacz. Prawdziwy smutek. Jak mógłby czuć się tak z tego powodu? — Co się stało? — spytał. Czy coś się stało, łagodniejsza i mniej dociekliwa forma nie zdawała egzaminu. Automatycznie, machinalnie odpowiadało się przecież, że nie. Widział. Widział, że coś się wydarzyło; było w trakcie, albo tuż przed — nie był do końca pewien. — Marcel?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pokręcił głową, kiedy zaczął go przepraszać, przecież nie miał mu tego za złe - myślami zdawał się być gdzie indziej, nie zwracał też uwagi na ujadającego Blue. W milczeniu patrzył na jego ruchy, kiedy zajmował miejsce na kocu, niechętny, żeby się odezwać, a może niechętny wszystkiemu, co go otaczało. Wciąż nie dowierzał temu, co się stało - chciał zniknąć, zapaść się pod ziemię. Cofnąć czas. O kilka godzin, parę dni, miesięcy, lat. Czy naprawdę nic nie potrafił zrobić dobrze? Szukał w myślach momentu, kiedy to wszystko prysnęło, zastanawiał się wciąż i wciąż - jak długo mogła znać tego faceta, od jak dawna się z nim prowadziła. Nie był jej tajemnicą, po prostu mu o nim nie mówiła. Czy wiedzieli wszyscy oprócz niego? Co takiego zrobił, że nagle stał się jej tak obojętny? Obcy? Jak mógł być tak naiwny, by choć przez chwilę uwierzyć, że był dla niej wart więcej?
- Co z nią? - spytał, gdy wspomniał o Eve. - Przeprosiła? - Za waszą ostatnią rozmowę. Powinien był spytać, czy zrozumiała, ale bał się, że znał odpowiedź. Nie układało się między nimi dobrze, martwiło go to, martwiło, bo Eve była też jego przyjaciółką - bo pamiętał te wszystkie chwile spędzone razem. Też nie rozumiał rysy, jaka powstała na ich relacji. Nie rozumiał jej. I chyba wdzięczny był za to, że mógł na chwilę choć odbiec myślami od tego, jak spędził dzień on sam. Ale tym razem ucieczka nie mogła nic zmienić. Ucieczka nie zmieni przebiegu ich rozmowy, a udawanie, że nigdy nie miała miejsca, nie przywróci normalności. Nigdy już nie będzie jak dawniej. Wziął głębszy oddech, nie wiedząc, jak mu odpowiedzieć. Czuł, że go zawiódł. Że nie powinien był robić tego, co zrobił. Nie po tym, co zrobił jemu. Nie po tym jak przez nią, dla niej, z powodu kilku błahych słów, prawie naprawdę go utopił. Spojrzał na niego wciąż szklistym wzrokiem, przepraszam, Jim.
- Rozmawiałem z nią - Jeśli miał odwagę zachować się jak idiota, winien mieć też odwagę stawić czoło prawdzie. Nie mówił z kim, przecież wiedział, kim była ona. Unikał jej ostatnie dni, unikał jej, odkąd uciekła, słysząc wyznanie jego miłości z ust jego najlepszego przyjaciela. - Żałuję - dodał cicho. Niechętnie i niepewnie. Trzeba było unikać jej dalej - to chyba bolałoby mniej, gdyby dalej mamił się złudzeniem tego, co tylko on pamiętał.
- Co z nią? - spytał, gdy wspomniał o Eve. - Przeprosiła? - Za waszą ostatnią rozmowę. Powinien był spytać, czy zrozumiała, ale bał się, że znał odpowiedź. Nie układało się między nimi dobrze, martwiło go to, martwiło, bo Eve była też jego przyjaciółką - bo pamiętał te wszystkie chwile spędzone razem. Też nie rozumiał rysy, jaka powstała na ich relacji. Nie rozumiał jej. I chyba wdzięczny był za to, że mógł na chwilę choć odbiec myślami od tego, jak spędził dzień on sam. Ale tym razem ucieczka nie mogła nic zmienić. Ucieczka nie zmieni przebiegu ich rozmowy, a udawanie, że nigdy nie miała miejsca, nie przywróci normalności. Nigdy już nie będzie jak dawniej. Wziął głębszy oddech, nie wiedząc, jak mu odpowiedzieć. Czuł, że go zawiódł. Że nie powinien był robić tego, co zrobił. Nie po tym, co zrobił jemu. Nie po tym jak przez nią, dla niej, z powodu kilku błahych słów, prawie naprawdę go utopił. Spojrzał na niego wciąż szklistym wzrokiem, przepraszam, Jim.
- Rozmawiałem z nią - Jeśli miał odwagę zachować się jak idiota, winien mieć też odwagę stawić czoło prawdzie. Nie mówił z kim, przecież wiedział, kim była ona. Unikał jej ostatnie dni, unikał jej, odkąd uciekła, słysząc wyznanie jego miłości z ust jego najlepszego przyjaciela. - Żałuję - dodał cicho. Niechętnie i niepewnie. Trzeba było unikać jej dalej - to chyba bolałoby mniej, gdyby dalej mamił się złudzeniem tego, co tylko on pamiętał.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Czy przeprosiła? Kiedy spytał otworzył usta wzruszył ramionami. Przeprosiła. W końcu. Ostatecznie. Tego chciał, tego potrzebował. A jednak bez zrozumienia nie smakowało to tak samo. Było tylko wyrazem smutku, może bezsilności. Też czasem przepraszał, też czasem nie rozumiał niczego. Jak miał wyjaśnić, że nie chodziło przecież o to? Marcel wiedział, rozumiał. Znał tę relację na przestrzał. Może wiedział i widział więcej — nie tylko jak tamto, że nie chciała do niego wcale wrócić — jako baczny obserwator, towarzysz. Westchnął i przetarł twarz dłonią w ciężkiej zadumie.
— Ta... tak — przyznał w końcu, najprościej jak się dało i westchnął. Spojrzał na niego, nie wiedząc, czy mówić więcej. Czy było trzeba, a ostatecznie zgodnie z tym, co mówiła sama Eve — czy powinien. — Nie rozumie o co mi chodzi, więc to już bez znaczenia. Nie ma co do tego wracać. Możemy tak w kółko o jednym i tym samym. Nie rozumie, dlaczego... — zawahał się na moment. Spuścił wzrok, robiąc krótką przerwę. — Nie rozumie, dlaczego... jest jak jest, ja jestem jaki jestem.— Jaki był? Złamany? Popsuty? Większość tego co robił to pozory, próba ukrycia się w dobrej zabawie. Na chwilę, na moment, zagłuszając to, czego nie chciał słuchać. — Powiedziałem, że mamy się tam spotkać, więc od razu chciała się wycofać. Spytała, czy ma sobie pójść. Ma pretensje o wianki, uważa, że ją upokorzyłem po tym jak dziewczyny jej nagadały, że będę biegł po jej wianek na złamanie karku. Że ją ignoruje, że mi nie mówi nic, bo jej nie słucham tylko dążę do swoich racji, że jest przy mnie kiedy jestem... zasmarkany, zapłakany, zakrwawiony i ja tego nie doceniam. Powiedziała, że odpłaciłaby mi się, gdyby nie była w ciąży — mruknął smętnie, bez emocji, bez żalu. Podniósł na niego wzrok i wzruszył znów ramionami. — A potem przeprosiła, kiedy powiedziałem, że będzie jak chce. I już nie chciała tego. — Trudno mu było pojąć te oczekiwania, dlatego przestał próbować i zaproponował jej to samo. To nie miało sensu. Chciała, by robił to z własnych chęci, ale jednocześnie nie potrafiła zrozumieć, czego naprawdę chciał. Po raz kolejny wzruszył ramionami, milknąć już na dłużej, by popatrzeć na przyjaciela; by wwiercić w niego nieustępliwe spojrzenie. Czekał, nie poganiał, ale czekał aż powie mu, co doprowadziło go do tego stanu. I z każdą chwilą wydawało mu się, ż wyglądał coraz słabiej. Poprawił się na kocu, opuścił nogi do siadu skrzyżnego i zgarbił się do przodu.
Rozmawiałem z nią.
Zacisnął zęby i zmarszczył brwi, starając się nie odwrócić od niego wzroku. Serce zabiło mu szybciej, zadarł brodę wyżej jakby przygotowywał się na wymierzenie policzka — podświadomie i egoistycznie bojąc się, że to ruszyło dalej, że chce mu wyznać, że się pogodzili. Ale nawet gdyby, wiedział, że przecież by go nie opuścił. I nie wypomniałby mu tego. I nie odwróciłby się, choć poczułby siarczysty strzał na policzku.
— I? — spytał, badając jego twarz. Niepokojąco smutną, rozgoryczoną. Niepasującą do kogo, kto tylko miał poczucie winy, mając w zasięgu ręki budowanie własnego szczęścia. Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę, że było odwrotnie; a szanse przyjaciela na szczęście i spełnienie umykały. Mimo wszystko tego dla niego chciał. Żeby znalazł swoje miejsce, zaznał miłości, na jakąś zasługiwał. I choć powoli, wewnętrznie się uspokajał, czuł jak strach zmienia się we frustrację, jakby przygotował się na to, co nadejdzie. — Dlaczego? — ciągnął dalej. — Co ci powiedziała? — Miał dla niego wiele słów na jej temat, ale Marcel nie chciał i pewnie nie powinien ich słuchać. Przechylił głowę na bok i w końcu spuścił wzrok. — Wyjaśniła ci, dlaczego się spotyka z tym wielkoludem? Wygląda jak bandyta. — Wielki, owłosiony goryl, nic więcej nie widział, ale to co mógł sobie dopowiedział.
— Ta... tak — przyznał w końcu, najprościej jak się dało i westchnął. Spojrzał na niego, nie wiedząc, czy mówić więcej. Czy było trzeba, a ostatecznie zgodnie z tym, co mówiła sama Eve — czy powinien. — Nie rozumie o co mi chodzi, więc to już bez znaczenia. Nie ma co do tego wracać. Możemy tak w kółko o jednym i tym samym. Nie rozumie, dlaczego... — zawahał się na moment. Spuścił wzrok, robiąc krótką przerwę. — Nie rozumie, dlaczego... jest jak jest, ja jestem jaki jestem.— Jaki był? Złamany? Popsuty? Większość tego co robił to pozory, próba ukrycia się w dobrej zabawie. Na chwilę, na moment, zagłuszając to, czego nie chciał słuchać. — Powiedziałem, że mamy się tam spotkać, więc od razu chciała się wycofać. Spytała, czy ma sobie pójść. Ma pretensje o wianki, uważa, że ją upokorzyłem po tym jak dziewczyny jej nagadały, że będę biegł po jej wianek na złamanie karku. Że ją ignoruje, że mi nie mówi nic, bo jej nie słucham tylko dążę do swoich racji, że jest przy mnie kiedy jestem... zasmarkany, zapłakany, zakrwawiony i ja tego nie doceniam. Powiedziała, że odpłaciłaby mi się, gdyby nie była w ciąży — mruknął smętnie, bez emocji, bez żalu. Podniósł na niego wzrok i wzruszył znów ramionami. — A potem przeprosiła, kiedy powiedziałem, że będzie jak chce. I już nie chciała tego. — Trudno mu było pojąć te oczekiwania, dlatego przestał próbować i zaproponował jej to samo. To nie miało sensu. Chciała, by robił to z własnych chęci, ale jednocześnie nie potrafiła zrozumieć, czego naprawdę chciał. Po raz kolejny wzruszył ramionami, milknąć już na dłużej, by popatrzeć na przyjaciela; by wwiercić w niego nieustępliwe spojrzenie. Czekał, nie poganiał, ale czekał aż powie mu, co doprowadziło go do tego stanu. I z każdą chwilą wydawało mu się, ż wyglądał coraz słabiej. Poprawił się na kocu, opuścił nogi do siadu skrzyżnego i zgarbił się do przodu.
Rozmawiałem z nią.
Zacisnął zęby i zmarszczył brwi, starając się nie odwrócić od niego wzroku. Serce zabiło mu szybciej, zadarł brodę wyżej jakby przygotowywał się na wymierzenie policzka — podświadomie i egoistycznie bojąc się, że to ruszyło dalej, że chce mu wyznać, że się pogodzili. Ale nawet gdyby, wiedział, że przecież by go nie opuścił. I nie wypomniałby mu tego. I nie odwróciłby się, choć poczułby siarczysty strzał na policzku.
— I? — spytał, badając jego twarz. Niepokojąco smutną, rozgoryczoną. Niepasującą do kogo, kto tylko miał poczucie winy, mając w zasięgu ręki budowanie własnego szczęścia. Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę, że było odwrotnie; a szanse przyjaciela na szczęście i spełnienie umykały. Mimo wszystko tego dla niego chciał. Żeby znalazł swoje miejsce, zaznał miłości, na jakąś zasługiwał. I choć powoli, wewnętrznie się uspokajał, czuł jak strach zmienia się we frustrację, jakby przygotował się na to, co nadejdzie. — Dlaczego? — ciągnął dalej. — Co ci powiedziała? — Miał dla niego wiele słów na jej temat, ale Marcel nie chciał i pewnie nie powinien ich słuchać. Przechylił głowę na bok i w końcu spuścił wzrok. — Wyjaśniła ci, dlaczego się spotyka z tym wielkoludem? Wygląda jak bandyta. — Wielki, owłosiony goryl, nic więcej nie widział, ale to co mógł sobie dopowiedział.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Początkowo mu nie odpowiedział, nie spojrzał też na niego, umykając wzrokiem gdzieś w bok. Chciał dla niego szczęścia, naprawdę chciał, dlaczego między nim a Eve - po przerwie - wszystko zaczęło być takie trudne? Inaczej to sobie wyobrażał, pamiętał przecież blask tęsknoty w jego oczach. Był pewien, że kiedy odnajdzie rodzinę, wszystko się zmieni. Zmieniało, ale nie tak, jak sądził. Zrobiło mu się głupio, kiedy James wspomniał, że Eve znowu miała pretensje o to, jak spędza czas i z kim. Z nim. Czy dał jej jakieś powody, by sądziła, że nie może spędzać czasu razem z nimi? Może po prostu go nie lubiła. Słowa, z którymi przyszła do niego ostatnio, całkiem temu przeczyły - ale zachowywala się jakby cała żyła w zaprzeczeniu.
- Dziewczyny jej tak nagadały? Po tym, co zrobiła? - Dopiero gdy wypowiedział te słowa, zrozumiał, jak bardzo mylił się, sądząc, że to nielogiczne. Czy Celine nie zachowywała się podobnie podczas ich rozmowy? Zraniła go, a potem nie rozumiała, czemu był zraniony. Zmarszczył brwi, podnosząc ku niemu wzrok, kiedy wymieniał kolejne epitety. Nie spojrzał na niego, tak jakby brak kontaktu wzrokowego miał szansę osłabić wydźwięk tych słów. Naprawdę oczekiwała od niego wdzięczności, że jest przy nim, kiedy jest mu trudniej? - W jaki sposób? - W jaki sposób chciała się za to odpłacić? Nie był pewien, czy powinien był pytać; brzmiało jak bolesne i złe wspomnienia. Eve chciała, żeby Jim był inny. Chciała go innego. Może pamiętała go innego, minęły lata, wszyscy się zmienili, on, ona, oni. Wspomnienia zacierały się przez lata, luki zapełniały wyobrażenia, czasem rozmijające się z prawdą. W jednym Eve miała rację, bez dziecka wszystko byłoby prostsze. Jak miał mu pomóc? Co mu miał doradzić? Nie wiedział nawet, co powiedzieć. - Jesteś najlepszy, Jim. Nie daj sobie wmówić niczego innego - stwierdził, ze szczerym przekonaniem. - Jesteś najlepszym przyjacielem. A ona ciągle zawodzi. Wymaga, nic w zamian nie daje. Robisz, co możesz, żeby to działało - Umilkł na chwilę. Może źle zrobił, że dopiero teraz powiedział mu prawdę o ich spotkaniu. Ale wierzyl - naprawdę wierzył - że tak będzie lepiej. Że Eve się zmieni. Może w ogóle niepotrzebnie zrobił, prowadząc ją wtedy do Jamesa. Może od początku miała rację - może powinni zostać już osobno. Pamiętał wtedy jej słowa. Miał postarać się bardziej. Po wszystkim, co dla niej przeszedł, po tych wszystkich okropnych, strasznych emocjach. Chciała od niego już wtedy, żeby postarał się bardziej. - Przykro mi. Naprawdę, tak bardzo mi przykro - Rozmawiali już o tym, impas się nie przełamał. Co więcej mógł mu powiedzieć?
On też go zawodził. Powinien był posłuchać go na tej plaży. Powinien ignorować ją dalej. Powinien nigdy jej niczego nie mówić. Potraktowała go jak obcego, jak kogoś, z kim nigdy nic ją nie łączyło. Sam już nie wiedział, czy to byl wymysł jego umyslu, czy prawda.
Pokręcił przecząco głową.
- Powiedziała, że nie był jej tajemnicą - odpowiedział, dziwnie pusto. Nie był pewien, jakiej odpowiedzi się spodziewał, ale nie takiej. - A przecież Neala też o niczym nie wiedziała - Pytał jej. Pytał zdecydowanie i wierzył, że go nie okłamała. Więc jak miał rozumieć jej słowa? Były murem. Wysokim grubym murem, nagle postawionym pomiędzy nimi. Nigdy nie rozmawiała z nim w taki sposób. Nigdy. Był pewien, że wzięła go na ten spacer, żeby mu wytłumaczyć. Kim był, czego chciał, co i jak długo ich łączyło. Ale Celine nie chciała mu o tym opowiedzieć. Chyba sądziła, że nie trzeba. - Nic więcej - dodał, głucho. Ze wstydem, bo gdyby go posłuchał, gdyby pamiętał o słowach, za które próbował go utopić, serce nie krwawiłoby teraz tak mocno. - Przestała mnie kochać po tym, jak ją uratowałem. - Jego głos drżał, łamał się, ale mimo to mówił - chcąc, by te słowa wybrzmiały głośno. Chcąc, by wreszcie do niego dotarły. Czy to wspomnienia nie pozwalały jej przy nim zostać? Czy kojarzył jej się źle - z przeszłością? Był rozdarty, część jego szukała odpowiedzi, druga część sądziła, że chciała go tymi słowami pocieszyć. Nie mogła go nigdy kochać. - Byłem głupi. Po tym wszystkim... Byłem zły, byłem... Nie rozumiałem jej. Poprosiłem ja o szansę, Jim. Żeby dała mi jeszcze jedną szansę. Chciałem się poprawić, dać jej to, czego nie dałem... Ale ona... Ona nawet się nie zawahała. Ja... Prosiłem, próbowałem jej przypomnieć... - Chyba to zabolało go najmocniej. Brak wahania. Ostateczność. Oschłość. Nie znał jej takiej. Nigdy taka nie była, nie dla niego. Może popełnił błąd, może więcej, czy były to błędy, po których chciała skreślić go w ten sposób? Jak mógł się zmienić, kiedy nie wiedział, że coś robił źle? Nigdy nie okazała mu nawet niezadowolenia. Pokręcił głową, paralelność ich sytuacji była dziś zaskakującą i niechcianą ironią losu. - Spytała, czy możemy... być przyjaciółmi. Przeprosiła mnie. Za to, że nie potrafi mnie kochać. - Jego oczy zaszkliły się mocniej, usta zadrżały, gdy żałośnie uniósł wzrok na Jima. Przepraszam, Jim. Przepraszam cię tak bardzo. Jemu jednemu zawsze na nim zależało. To dlatego próbował go chronić, wtedy, na plaży. Widział prawdę. Znał prawdę. Pewnie wszyscy widzieli, tylko on się łudził.
Żaden sekret w końcu.
- Dziewczyny jej tak nagadały? Po tym, co zrobiła? - Dopiero gdy wypowiedział te słowa, zrozumiał, jak bardzo mylił się, sądząc, że to nielogiczne. Czy Celine nie zachowywała się podobnie podczas ich rozmowy? Zraniła go, a potem nie rozumiała, czemu był zraniony. Zmarszczył brwi, podnosząc ku niemu wzrok, kiedy wymieniał kolejne epitety. Nie spojrzał na niego, tak jakby brak kontaktu wzrokowego miał szansę osłabić wydźwięk tych słów. Naprawdę oczekiwała od niego wdzięczności, że jest przy nim, kiedy jest mu trudniej? - W jaki sposób? - W jaki sposób chciała się za to odpłacić? Nie był pewien, czy powinien był pytać; brzmiało jak bolesne i złe wspomnienia. Eve chciała, żeby Jim był inny. Chciała go innego. Może pamiętała go innego, minęły lata, wszyscy się zmienili, on, ona, oni. Wspomnienia zacierały się przez lata, luki zapełniały wyobrażenia, czasem rozmijające się z prawdą. W jednym Eve miała rację, bez dziecka wszystko byłoby prostsze. Jak miał mu pomóc? Co mu miał doradzić? Nie wiedział nawet, co powiedzieć. - Jesteś najlepszy, Jim. Nie daj sobie wmówić niczego innego - stwierdził, ze szczerym przekonaniem. - Jesteś najlepszym przyjacielem. A ona ciągle zawodzi. Wymaga, nic w zamian nie daje. Robisz, co możesz, żeby to działało - Umilkł na chwilę. Może źle zrobił, że dopiero teraz powiedział mu prawdę o ich spotkaniu. Ale wierzyl - naprawdę wierzył - że tak będzie lepiej. Że Eve się zmieni. Może w ogóle niepotrzebnie zrobił, prowadząc ją wtedy do Jamesa. Może od początku miała rację - może powinni zostać już osobno. Pamiętał wtedy jej słowa. Miał postarać się bardziej. Po wszystkim, co dla niej przeszedł, po tych wszystkich okropnych, strasznych emocjach. Chciała od niego już wtedy, żeby postarał się bardziej. - Przykro mi. Naprawdę, tak bardzo mi przykro - Rozmawiali już o tym, impas się nie przełamał. Co więcej mógł mu powiedzieć?
On też go zawodził. Powinien był posłuchać go na tej plaży. Powinien ignorować ją dalej. Powinien nigdy jej niczego nie mówić. Potraktowała go jak obcego, jak kogoś, z kim nigdy nic ją nie łączyło. Sam już nie wiedział, czy to byl wymysł jego umyslu, czy prawda.
Pokręcił przecząco głową.
- Powiedziała, że nie był jej tajemnicą - odpowiedział, dziwnie pusto. Nie był pewien, jakiej odpowiedzi się spodziewał, ale nie takiej. - A przecież Neala też o niczym nie wiedziała - Pytał jej. Pytał zdecydowanie i wierzył, że go nie okłamała. Więc jak miał rozumieć jej słowa? Były murem. Wysokim grubym murem, nagle postawionym pomiędzy nimi. Nigdy nie rozmawiała z nim w taki sposób. Nigdy. Był pewien, że wzięła go na ten spacer, żeby mu wytłumaczyć. Kim był, czego chciał, co i jak długo ich łączyło. Ale Celine nie chciała mu o tym opowiedzieć. Chyba sądziła, że nie trzeba. - Nic więcej - dodał, głucho. Ze wstydem, bo gdyby go posłuchał, gdyby pamiętał o słowach, za które próbował go utopić, serce nie krwawiłoby teraz tak mocno. - Przestała mnie kochać po tym, jak ją uratowałem. - Jego głos drżał, łamał się, ale mimo to mówił - chcąc, by te słowa wybrzmiały głośno. Chcąc, by wreszcie do niego dotarły. Czy to wspomnienia nie pozwalały jej przy nim zostać? Czy kojarzył jej się źle - z przeszłością? Był rozdarty, część jego szukała odpowiedzi, druga część sądziła, że chciała go tymi słowami pocieszyć. Nie mogła go nigdy kochać. - Byłem głupi. Po tym wszystkim... Byłem zły, byłem... Nie rozumiałem jej. Poprosiłem ja o szansę, Jim. Żeby dała mi jeszcze jedną szansę. Chciałem się poprawić, dać jej to, czego nie dałem... Ale ona... Ona nawet się nie zawahała. Ja... Prosiłem, próbowałem jej przypomnieć... - Chyba to zabolało go najmocniej. Brak wahania. Ostateczność. Oschłość. Nie znał jej takiej. Nigdy taka nie była, nie dla niego. Może popełnił błąd, może więcej, czy były to błędy, po których chciała skreślić go w ten sposób? Jak mógł się zmienić, kiedy nie wiedział, że coś robił źle? Nigdy nie okazała mu nawet niezadowolenia. Pokręcił głową, paralelność ich sytuacji była dziś zaskakującą i niechcianą ironią losu. - Spytała, czy możemy... być przyjaciółmi. Przeprosiła mnie. Za to, że nie potrafi mnie kochać. - Jego oczy zaszkliły się mocniej, usta zadrżały, gdy żałośnie uniósł wzrok na Jima. Przepraszam, Jim. Przepraszam cię tak bardzo. Jemu jednemu zawsze na nim zależało. To dlatego próbował go chronić, wtedy, na plaży. Widział prawdę. Znał prawdę. Pewnie wszyscy widzieli, tylko on się łudził.
Żaden sekret w końcu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Pokręcił głową, powoli i bez energii.
— Nic nie wiedziały. Dalej nie wiedzą — oprócz Neali, bo była świadkiem części rozmowy, kiedy jeszcze krew się w nim kotłowała, kiedy wszystko było świeże. A teraz wszystko wyblakło, wszystko wydawało się blade i nierzeczywiste, jakby to był sen, albo wydarzenie sprzed paru miesięcy.— Co zrobiła, tak właściwie? — spytał bez pretensji a z powątpiewaniem. Uniósł na niego wzrok, ale nie oczekiwał odpowiedzi od przyjaciela. — Ma prawo wiedzieć o wszystkim. Ma prawo wymagać. Ma prawo oczekiwać. Ma prawo nie rozumieć. Ma prawo kazać mi wziąć się w garść i przestać mazgaić. — Miał być mężczyzną, miał być mężem. Jego obowiązkim było zająć się nią, zaopiekować, zapewnić jej godziwe warunki do życia. Po to się zostawało mężem. Po to kobiety wychodziły za mąż, żeby znaleźć kogoś, kto im to wszystko zapewni. Obiecał. Przysięgał. Patrzył na przyjaciela, który walczył z samym sobą zastanawiając się co zrobił źle, gdzie zawinił. Złamano mu serce, strzaskano, podeptano. A on? A on był gotów stanąć po drugiej stronie i złamać serce komuś innemu. Porzucić, kiedy już nie chciał, uznając to wszystko za pozbawione znaczenia, bez przyszłości, bez sensu; kiedy tego dłużej nie chciał. Liddy pytała go o to kilka dni wcześniej; wtedy nie był pewien. Wiele było emocji wokół. Ale ta pewność, którą dziś miał nie dawała niczego. Ani ulgi, ani spełnienia, ani recepty na szczęście. Patrzył przez chwilę Marcelowi w oczy, czując wstyd, że taki był. Skupiony na sobie, popsuty. Nie potrafił wstać i ruszyć dalej, zrobić coś dobrego dla kogoś innego. Było mu wstyd, że siedząc naprzeciw siebie są w dwóch przeciwnych sytuacjach. Jak miał mu powiedzieć o tym wszystkim teraz? O tym jak bardzo był zmęczony, jak bardzo nie miał motywacji i chęci w tym trwać, kiedy on mierzył się z największym zawodem jaki spotkał go do tej pory, nie licząc własnego ojca. — Nie wiem — odpowiedział, w końcu opuszczając wzrok. Nie był najlepszy. Był cholernie kiepski we wszystkim, co robił, nic nie potrafił dociągnąć, prędko się nudził, zniechęcał. Nie był nawet najlepszym przyjacielem, bo to co wydarzyło się na plaży powinno wyglądać zupełnie inaczej. Prowokował, wiedząc, że oberwie. Może gdyby dostał w nos, przestałby, ale on mówił i mówił, raniąc go. Nieważne, ile było w tym prawdy, to nie powinno rozbrzmieć tam, wśród wszystkich jakby to była sprawa ich wszystkich. Powinien był pomówić z nim tak jak teraz w namiocie, na spokojnie — i być może cała ta sprawa z Celine wyglądałaby teraz inaczej, a serce Marcela nie krwawiło tak mocno. Nie chciał być Celine, w tym wszystkim. Nie chciał być Celine wobec Eve. — Ale mógłbym więcej — skontrował, spoglądając na niego. Był mu wdzięczny za te słowa, bo choć trudno mu było w to uwierzyć, płynęły prosto z serca; były prawdą dla Marcela. I jego prawda była najważniejsza. On był dla niego najważniejszy od wielu lat i też zasługiwał na to, żeby starać się dla niego bardziej. — Nieważne, nie ma o czym gadać. — Pokręcił głową z rezygnacją. Tu nie było nic nowego do dodania, nic istotnego. Nic co wpływałoby na cokolwiek. Przetarł wpierw twarz, a potem obiema rękami zaczesał włosy do tyłu, nabierając powietrza w płuca, kiedy zaczął opowiadać.
— Po prostu nikt nie pytał, mhm? — dopowiedział do jego słów, patrząc przez chwilę tępo w koc przed sobą. Trudno mu było w to uwierzyć. W to, że nie wiedziała Neala, Eve, że nikt nigdy o nim nie wspominał. On też nie rozpowiadał, że ma żonę. Pamiętał rozmowę z Weasley; takie rzeczy wiedzieli bliscy, to roznosiło się samo. Rozmawiali, trzymali się ze sobą, prędzej czy później to wychodzi, ktoś wspomni, ktoś powie. Jak to możliwe, że jeśli nie był tajemnicą, nie wiedział nikt? Wstydziła się go? Był wielki jak dąb, dobrze zbudowany, silny i potężny. Napewno też groźny. Mógł ją obronić, ale żeby nie pochwaliła się koleżankom? Dotarłoby to do nich też, od Eve, Aishy, Liddy, jakoś by to wyszło. Nie potrafił tego zrozumieć. — Nie, to bez sensu — zaprotestował od razu. Nie wierzył, że mogła go przestać kochać po tamtym. — W to nigdy nie uwierzę, stary. Widziałem was. Na ostatnim ognisku. W boksie — mówił dalej; przecież to był jeden z najbardziej oczywistych dowodów na to, ze mieli się ku sobie. Dla innych — bo widzieli to wszyscy, dla nich samych też. — Neala miała problem was od siebie odkleić... Chociaż... przyznam, że... bardzo się starała — mruknął z lekkim uśmiechem; smutnym, pełnym nostalgii. Potem spoważniał i zmarszczył brwi na chwilę. — Kiedy mieszkała u nas myślała, że nie ma już dla niej nadziei. Nie wierzyła, że wzejdzie dla niej jeszcze słońce. Powiedziała mi, że chciałaby, żeby ktoś ją mocno kochał i porwał, zabrał daleko stamtąd.— Spojrzał na niego. — A ty to zrobiłeś — a przynajmniej dotąd tak sądził. Zabrał ją stamtąd z obawy o jej życie; wznosząc ponad przyjaciół, którzy go zawiedli. Jego też. Stanął przeciwko niemu tylko dlatego, że był bratem Thomasa. Stanął przeciwko Eve, dlatego, że nie chciała jej w tym domu, traktowała ją jak intruza. Zabrał ją z miejsca, które uznawał za spalone i znalazł jej dom. I nawet jemu nie powiedział gdzie. Czy to nie była miłość? Czy nie spełnił jej najskrytszych marzeń? — Kochała cię, Marcel. I na ognisku też cię kochała — powtórzył, bo to było widać, nie dało się tego ukryć. Nie wiedział, co stało się od tamtej pory, co się zmieniło. Kiedy i gdzie poznała olbrzyma i jak do tego doszło, ale nie mógł mu pozwolić na wiarę we własne urojenia. — Byłeś — przytaknął mu, garbiąc się. — Wszyscy czasem jesteśmy. Popatrz na Steffena. — Co robił. Nie dał sobie pomóc, powiedzieć, że to może być podstęp, że zasługuje na coś lepszego. A ty Marcel? — Przykro mi, że to już przepadło. Ale to koniec. A ona... przepraszam, wiem, że nie chcesz tego słuchać, ale ona nie zasługuje na ciebie. Tyle od ciebie dostała. To nie ten olbrzym wydostał ją z łap handlarzy ludźmi, tylko ty. Naraziłeś dla niej życie. Znalazłeś jej miejsce, a potem inne, byle była bezpieczna. Postawiłeś na nią wszystko i wszystkich. Byłeś na każde jej zawołanie, każdą prośbę, każde skinienie. Chciałeś ją szanować, chciałeś by czuła się bezpieczna. Chciałeś by była szczęśliwa, by znów mogła dostrzec słońce. Chciałeś być przy niej i dla niej, a ona cię opluła po tym wszystkim. — Dała mu nadzieję, dała mu wierzyć, że tego chce, kiedy on dawał z siebie to, co najlepsze. Był przeciwieństwem Jamesa i słono za to zapłacił. — Wykorzystała cię... — Wzięła od niego to, czego nie dał i nigdy nie da jej nikt inny, a potem... Co właściwie stało się potem? W jaki sposób się to rozmyło? — Była ci winna wyjaśnienia. Chociaż tyle.— Szczerą rozmowę zanim to wszystko się wyda, zanim dowie się, że poleciała na włochatego olbrzyma.
Serce rozdzierało mu się na pół, kiedy go słuchał. Kiedy oczy Marcela się zaszkliły i jego własne zapiekły. Przygryzł policzek od środka. Ktoś powinien go kochać tak naprawdę, tak szczerze. Miłością czystą i bezinteresowną. Zasługiwał na to najbardziej z nich wszystkich. Robił najwięcej, najwiecej ryzykował, najbardziej się zawsze starał. Nigdy nic nie przychodziło mu łatwo, nigdy nic nie było za darmo. O wszystko musiał walczyć, każdy okruch chleba ciężko wypracować lub ukraść. Na wszystko zasłużyć. A los cholernie złośliwie nie chciał się wciąż do niego uśmiechnąć. Było zbyt wcześnie, by mówić, że będzie dobrze — dziś dla niego nie było dobrze i nie miał nadziei; widział to w jego oczach. Spuścił wzrok, kiedy oczy pokryły się szklistą powłoką i sięgnął do kieszeni po paczkę tytoniu. — Skręcisz? — spytał, siąkając nosem i podrzucił mu paczuszkę między nogi. Zajmij się czymś, przestań tyle myśleć.
— Nic nie wiedziały. Dalej nie wiedzą — oprócz Neali, bo była świadkiem części rozmowy, kiedy jeszcze krew się w nim kotłowała, kiedy wszystko było świeże. A teraz wszystko wyblakło, wszystko wydawało się blade i nierzeczywiste, jakby to był sen, albo wydarzenie sprzed paru miesięcy.— Co zrobiła, tak właściwie? — spytał bez pretensji a z powątpiewaniem. Uniósł na niego wzrok, ale nie oczekiwał odpowiedzi od przyjaciela. — Ma prawo wiedzieć o wszystkim. Ma prawo wymagać. Ma prawo oczekiwać. Ma prawo nie rozumieć. Ma prawo kazać mi wziąć się w garść i przestać mazgaić. — Miał być mężczyzną, miał być mężem. Jego obowiązkim było zająć się nią, zaopiekować, zapewnić jej godziwe warunki do życia. Po to się zostawało mężem. Po to kobiety wychodziły za mąż, żeby znaleźć kogoś, kto im to wszystko zapewni. Obiecał. Przysięgał. Patrzył na przyjaciela, który walczył z samym sobą zastanawiając się co zrobił źle, gdzie zawinił. Złamano mu serce, strzaskano, podeptano. A on? A on był gotów stanąć po drugiej stronie i złamać serce komuś innemu. Porzucić, kiedy już nie chciał, uznając to wszystko za pozbawione znaczenia, bez przyszłości, bez sensu; kiedy tego dłużej nie chciał. Liddy pytała go o to kilka dni wcześniej; wtedy nie był pewien. Wiele było emocji wokół. Ale ta pewność, którą dziś miał nie dawała niczego. Ani ulgi, ani spełnienia, ani recepty na szczęście. Patrzył przez chwilę Marcelowi w oczy, czując wstyd, że taki był. Skupiony na sobie, popsuty. Nie potrafił wstać i ruszyć dalej, zrobić coś dobrego dla kogoś innego. Było mu wstyd, że siedząc naprzeciw siebie są w dwóch przeciwnych sytuacjach. Jak miał mu powiedzieć o tym wszystkim teraz? O tym jak bardzo był zmęczony, jak bardzo nie miał motywacji i chęci w tym trwać, kiedy on mierzył się z największym zawodem jaki spotkał go do tej pory, nie licząc własnego ojca. — Nie wiem — odpowiedział, w końcu opuszczając wzrok. Nie był najlepszy. Był cholernie kiepski we wszystkim, co robił, nic nie potrafił dociągnąć, prędko się nudził, zniechęcał. Nie był nawet najlepszym przyjacielem, bo to co wydarzyło się na plaży powinno wyglądać zupełnie inaczej. Prowokował, wiedząc, że oberwie. Może gdyby dostał w nos, przestałby, ale on mówił i mówił, raniąc go. Nieważne, ile było w tym prawdy, to nie powinno rozbrzmieć tam, wśród wszystkich jakby to była sprawa ich wszystkich. Powinien był pomówić z nim tak jak teraz w namiocie, na spokojnie — i być może cała ta sprawa z Celine wyglądałaby teraz inaczej, a serce Marcela nie krwawiło tak mocno. Nie chciał być Celine, w tym wszystkim. Nie chciał być Celine wobec Eve. — Ale mógłbym więcej — skontrował, spoglądając na niego. Był mu wdzięczny za te słowa, bo choć trudno mu było w to uwierzyć, płynęły prosto z serca; były prawdą dla Marcela. I jego prawda była najważniejsza. On był dla niego najważniejszy od wielu lat i też zasługiwał na to, żeby starać się dla niego bardziej. — Nieważne, nie ma o czym gadać. — Pokręcił głową z rezygnacją. Tu nie było nic nowego do dodania, nic istotnego. Nic co wpływałoby na cokolwiek. Przetarł wpierw twarz, a potem obiema rękami zaczesał włosy do tyłu, nabierając powietrza w płuca, kiedy zaczął opowiadać.
— Po prostu nikt nie pytał, mhm? — dopowiedział do jego słów, patrząc przez chwilę tępo w koc przed sobą. Trudno mu było w to uwierzyć. W to, że nie wiedziała Neala, Eve, że nikt nigdy o nim nie wspominał. On też nie rozpowiadał, że ma żonę. Pamiętał rozmowę z Weasley; takie rzeczy wiedzieli bliscy, to roznosiło się samo. Rozmawiali, trzymali się ze sobą, prędzej czy później to wychodzi, ktoś wspomni, ktoś powie. Jak to możliwe, że jeśli nie był tajemnicą, nie wiedział nikt? Wstydziła się go? Był wielki jak dąb, dobrze zbudowany, silny i potężny. Napewno też groźny. Mógł ją obronić, ale żeby nie pochwaliła się koleżankom? Dotarłoby to do nich też, od Eve, Aishy, Liddy, jakoś by to wyszło. Nie potrafił tego zrozumieć. — Nie, to bez sensu — zaprotestował od razu. Nie wierzył, że mogła go przestać kochać po tamtym. — W to nigdy nie uwierzę, stary. Widziałem was. Na ostatnim ognisku. W boksie — mówił dalej; przecież to był jeden z najbardziej oczywistych dowodów na to, ze mieli się ku sobie. Dla innych — bo widzieli to wszyscy, dla nich samych też. — Neala miała problem was od siebie odkleić... Chociaż... przyznam, że... bardzo się starała — mruknął z lekkim uśmiechem; smutnym, pełnym nostalgii. Potem spoważniał i zmarszczył brwi na chwilę. — Kiedy mieszkała u nas myślała, że nie ma już dla niej nadziei. Nie wierzyła, że wzejdzie dla niej jeszcze słońce. Powiedziała mi, że chciałaby, żeby ktoś ją mocno kochał i porwał, zabrał daleko stamtąd.— Spojrzał na niego. — A ty to zrobiłeś — a przynajmniej dotąd tak sądził. Zabrał ją stamtąd z obawy o jej życie; wznosząc ponad przyjaciół, którzy go zawiedli. Jego też. Stanął przeciwko niemu tylko dlatego, że był bratem Thomasa. Stanął przeciwko Eve, dlatego, że nie chciała jej w tym domu, traktowała ją jak intruza. Zabrał ją z miejsca, które uznawał za spalone i znalazł jej dom. I nawet jemu nie powiedział gdzie. Czy to nie była miłość? Czy nie spełnił jej najskrytszych marzeń? — Kochała cię, Marcel. I na ognisku też cię kochała — powtórzył, bo to było widać, nie dało się tego ukryć. Nie wiedział, co stało się od tamtej pory, co się zmieniło. Kiedy i gdzie poznała olbrzyma i jak do tego doszło, ale nie mógł mu pozwolić na wiarę we własne urojenia. — Byłeś — przytaknął mu, garbiąc się. — Wszyscy czasem jesteśmy. Popatrz na Steffena. — Co robił. Nie dał sobie pomóc, powiedzieć, że to może być podstęp, że zasługuje na coś lepszego. A ty Marcel? — Przykro mi, że to już przepadło. Ale to koniec. A ona... przepraszam, wiem, że nie chcesz tego słuchać, ale ona nie zasługuje na ciebie. Tyle od ciebie dostała. To nie ten olbrzym wydostał ją z łap handlarzy ludźmi, tylko ty. Naraziłeś dla niej życie. Znalazłeś jej miejsce, a potem inne, byle była bezpieczna. Postawiłeś na nią wszystko i wszystkich. Byłeś na każde jej zawołanie, każdą prośbę, każde skinienie. Chciałeś ją szanować, chciałeś by czuła się bezpieczna. Chciałeś by była szczęśliwa, by znów mogła dostrzec słońce. Chciałeś być przy niej i dla niej, a ona cię opluła po tym wszystkim. — Dała mu nadzieję, dała mu wierzyć, że tego chce, kiedy on dawał z siebie to, co najlepsze. Był przeciwieństwem Jamesa i słono za to zapłacił. — Wykorzystała cię... — Wzięła od niego to, czego nie dał i nigdy nie da jej nikt inny, a potem... Co właściwie stało się potem? W jaki sposób się to rozmyło? — Była ci winna wyjaśnienia. Chociaż tyle.— Szczerą rozmowę zanim to wszystko się wyda, zanim dowie się, że poleciała na włochatego olbrzyma.
Serce rozdzierało mu się na pół, kiedy go słuchał. Kiedy oczy Marcela się zaszkliły i jego własne zapiekły. Przygryzł policzek od środka. Ktoś powinien go kochać tak naprawdę, tak szczerze. Miłością czystą i bezinteresowną. Zasługiwał na to najbardziej z nich wszystkich. Robił najwięcej, najwiecej ryzykował, najbardziej się zawsze starał. Nigdy nic nie przychodziło mu łatwo, nigdy nic nie było za darmo. O wszystko musiał walczyć, każdy okruch chleba ciężko wypracować lub ukraść. Na wszystko zasłużyć. A los cholernie złośliwie nie chciał się wciąż do niego uśmiechnąć. Było zbyt wcześnie, by mówić, że będzie dobrze — dziś dla niego nie było dobrze i nie miał nadziei; widział to w jego oczach. Spuścił wzrok, kiedy oczy pokryły się szklistą powłoką i sięgnął do kieszeni po paczkę tytoniu. — Skręcisz? — spytał, siąkając nosem i podrzucił mu paczuszkę między nogi. Zajmij się czymś, przestań tyle myśleć.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pokręcił głową, niechętnie, oczywiście, że nic nie wiedziały. Nie musiała im mówić, ale wtedy nie powinna też rościć sobie pretensji.
- Tego chce? Pozorów? Pochwalić się koleżankom, że wszystko jest dobrze, kiedy nic nie jest dobrze? - spytał, choć nie oczekiwał odpowiedzi. Uciekł wzrokiem, kiedy kolejne słowa Jamesa ostro podkreślały jego obowiązki jako męża, brzmiało to niesprawiedliwie, brzmiało źle, niewłaściwie, ale czy miał powody, czy miał odwagę mu zaprzeczyć? Oczywiście, że żona miała prawo wymagać i oczekiwać, że miał być dla niej silny. Nie był? Nie dawał z siebie wszystkiego? Była w ciąży, czy nie potrzebowali teraz więcej? Znów wracała do Tower, Jim nie był żadnym mazgajem, mógł uciec. Uciekłby, gdyby chciał. Został, bo najważniejsza była dla niego rodzina, został, bo zabraliby Thomasa. A Marcel został dla nich, kiedy Aisha znikała w tłumie. Co zrobiliby z nią, gdyby była w tamtej celi zamiast nich? Ciężko pracował, robił, co mógł, znalazł jej dom, schronienie, szukał jej tyle czasu. Starał się, chciał. Eve nie była tylko jego żoną, była też przyjaciółką, znali się od lat. Co się stało, że teraz chciała tylko więcej i więcej, nie potrafiąc dłużej cieszyć się chwilą? - Co więcej mógłbyś zrobić? - spytał, z niedowierzaniem, czy miała prawo oczekiwać od niego cudów? Były trudne czasy. Niebezpieczne, straszne. Dbał o nią, dbał jak potrafił, przynajmniej próbował. Też było mu ciężko. Nie potrafił dyskutować z obowiązkami męża, mieli przecież być silniejsi, odważniejsi, bardziej zaradni, przecież wiedział. Myślał o tym, gdy stał naprzeciw Celine i myślał o tym teraz. Ale kochał Jima i nie mógł patrzeć na jego krzywdę. Widział jego wahanie i wiedział, że żadne jego słowa nie przekonają go, że było inaczej. Że musiał zrobić to ktoś inny. Ktoś, kto nie chciał. Nie rozmawiali o tym pierwszy raz, zdawał sobie sprawę z tego, że tkwią w impasie. Nie szukał dla niego nonsensownych rad, nie próbował go przekonywać do jej rozmowy, towarzystwa, bo widział, że to nic nie dawało. Że nie potrafili się już zrozumieć. On tez nie rozumiał Eve, a przecież chciał ją rozumieć. Nie pierwszy raz wydawało mu się, że między nimi była już tylko spalona ziemia.
Wzruszył ramionami, nikt nie spytał. Nie zainteresował się. Ale czy to było coś, co robiło się za plecami, kiedy... kiedy co? Sądził, wmawiał sobie, że w jakiś sposób jej na nim zależy, że nie potraktowałaby go w taki sposób. Ale to była prawda. Ale to zrobiła.
- Byłem pijany - mruknął niechętnie na wspomnienie ostatniego ogniska. - Powiedziała, że kiedy trzeźwiałem, że wtedy... - Wtedy jej nie chciał. Tylko po pijaku. Alkohol pozwalał przezwyciężyć strach, nabrać odwagi, usuwał hamulce, jakie trzymały go ze względu na wszystko to, co przez co Celine przeszła, traumę Tower. - Myślałem, że jest zła o to ognisko. O tamten boks, ja... ale powiedziała, że nie zrobiłem wtedy niczego złego. Że bała się, że na trzeźwo... nie będę jej chciał. Myślisz, że piję za dużo, Jim? - Spojrzał na niego, dalej żałośnie. Czy naprawdę był przy niej tylko pijany? Nie widział tego w ten sposób, myślał, że nie, nie mógł, szybko straciłby siłę - ale czy gdyby było inaczej, czy byłby w stanie to rozpoznać sam? Uśmiechnął się - smutno - gdy wspomniał o Neali, weszła między nich w chwili, w której miały spotkać się ich usta. Zaraz jednak jego oczy znów zrobiły się szkliste. Może po prostu wypełnił już swoją rolę w jej życiu. Pomógł jej, gdy tego potrzebowała, a teraz musiała ruszyć dalej. - Pomiędzy ogniskiem a tym gigantem nie wydarzyło się nic, co... co mogłoby... - Co mogłoby ich poróżnić. Naruszyć ich relację. Pozostawić na niej skazę. Porzuciła go tak po prostu.
Na jego twarz wstąpił niechętny grymas, to prawda, Bella potraktowała Steffena okropnie. Ale Eve nie zachowywała się lepiej. Może to jednak z nimi było coś nie tak? Pokręcił głową przecząco, gdy stwierdził, że na niego nie zasługiwała. - Ja na nią - poprawił go niechętnie. Wiedział, że to prawda, od początku wiedział, dziewczyny takie jak ona nie umawiały się z takimi jak on. Nie było sztuką narażać życie dla kogoś, kto wart był przecież znacznie więcej. Wtedy na plaży bronił ją przed słowami Jamesa, dziś już nie chciał. Tak się czuł. Czuł się opluty. Wykorzystany. Chciał wyjaśnień, których nie usłyszał. Nigdy nie usłyszy. Chciałby to zmienić, mieć czystszą duszę i odnaleźć w sobie większą wyrozumiałość. Chciał nie czuć tego, co czuł. - Nie robiłem tego po to, żeby musiała być mi do końca życia wdzięczna. O nic mnie nie prosiła, sam się jej z tym narzucałem. Może za bardzo. Chciałem, żeby... - żeby była bezpieczna, znalazła się w spokojnym, dobrym miejscu. Chciał ją chronić. - Nieważne - To już nie miało żadnego znaczenia - zupełnie jak on dla niej. Świat się nie zatrzyma, jego życie też nie, zegar nie stanie w miejscu, wszystko musiało toczyć się dalej. Tak jak dawniej - ale już bez niej. Była ważną częścią jego życia. Pozostanie po niej pustka, czarna jak bezbrzeżny mrok, snująca się za nim jak cień. Chwycił rzuconą mu paczkę, bezrefleksyjnie zabierając się za kręcenie tytoniu. Powoli, dokładnie, bo rzeczywiście próbował skupić się tylko na tym, aż jego oczy wyschną, a usta przestaną drżeć. To na nic. Tu ciągle będzie o tym myślał, tu wszystko wyglądało jak ona. To z nią miał spędzić to święto. Mieli tańczyć przy ogniskach i chłodzić się w wodzie, mieli cieszyć się z ostatnich dni pokoju wspólnie. Celine, Eve, Steff, po wspólnej radości nic już nie zostało.
- Ja... chyba nie chcę już tutaj być, Jim. Chcę wracać do domu. - Podał mu papierosa, drugiego zachowując w dłoni. Lidds kursowała z rodziną, Neala dalej była obok. - Tęsknię za Areną. - Dawno go tam nie było. Musiał zmienić otoczenie. Nie chciał obudzić się rano i dalej patrzeć na ten sam las, w którym został porzucony. Spoglądać na kwiaty i widzieć w nich te, które plotły wianek Celine. Nie wyłowił go, bo był zły. Był zły, bo został zraniony. Został zraniony, bo ją kochał, choć nie do końca chyba zdawał sobie z tego sprawę. Nie chciał patrzeć się w to samo morze, w którym Jim... Spojrzał na niego, starając się uśmiechnąć - nie chciał wywierać na nim presji. Nie chciał, żeby zostawiał Eve z jego powodu, nie życzyła sobie tego. Było prościej dawniej, kiedy wszyscy mieszkali w mieście.
- Tego chce? Pozorów? Pochwalić się koleżankom, że wszystko jest dobrze, kiedy nic nie jest dobrze? - spytał, choć nie oczekiwał odpowiedzi. Uciekł wzrokiem, kiedy kolejne słowa Jamesa ostro podkreślały jego obowiązki jako męża, brzmiało to niesprawiedliwie, brzmiało źle, niewłaściwie, ale czy miał powody, czy miał odwagę mu zaprzeczyć? Oczywiście, że żona miała prawo wymagać i oczekiwać, że miał być dla niej silny. Nie był? Nie dawał z siebie wszystkiego? Była w ciąży, czy nie potrzebowali teraz więcej? Znów wracała do Tower, Jim nie był żadnym mazgajem, mógł uciec. Uciekłby, gdyby chciał. Został, bo najważniejsza była dla niego rodzina, został, bo zabraliby Thomasa. A Marcel został dla nich, kiedy Aisha znikała w tłumie. Co zrobiliby z nią, gdyby była w tamtej celi zamiast nich? Ciężko pracował, robił, co mógł, znalazł jej dom, schronienie, szukał jej tyle czasu. Starał się, chciał. Eve nie była tylko jego żoną, była też przyjaciółką, znali się od lat. Co się stało, że teraz chciała tylko więcej i więcej, nie potrafiąc dłużej cieszyć się chwilą? - Co więcej mógłbyś zrobić? - spytał, z niedowierzaniem, czy miała prawo oczekiwać od niego cudów? Były trudne czasy. Niebezpieczne, straszne. Dbał o nią, dbał jak potrafił, przynajmniej próbował. Też było mu ciężko. Nie potrafił dyskutować z obowiązkami męża, mieli przecież być silniejsi, odważniejsi, bardziej zaradni, przecież wiedział. Myślał o tym, gdy stał naprzeciw Celine i myślał o tym teraz. Ale kochał Jima i nie mógł patrzeć na jego krzywdę. Widział jego wahanie i wiedział, że żadne jego słowa nie przekonają go, że było inaczej. Że musiał zrobić to ktoś inny. Ktoś, kto nie chciał. Nie rozmawiali o tym pierwszy raz, zdawał sobie sprawę z tego, że tkwią w impasie. Nie szukał dla niego nonsensownych rad, nie próbował go przekonywać do jej rozmowy, towarzystwa, bo widział, że to nic nie dawało. Że nie potrafili się już zrozumieć. On tez nie rozumiał Eve, a przecież chciał ją rozumieć. Nie pierwszy raz wydawało mu się, że między nimi była już tylko spalona ziemia.
Wzruszył ramionami, nikt nie spytał. Nie zainteresował się. Ale czy to było coś, co robiło się za plecami, kiedy... kiedy co? Sądził, wmawiał sobie, że w jakiś sposób jej na nim zależy, że nie potraktowałaby go w taki sposób. Ale to była prawda. Ale to zrobiła.
- Byłem pijany - mruknął niechętnie na wspomnienie ostatniego ogniska. - Powiedziała, że kiedy trzeźwiałem, że wtedy... - Wtedy jej nie chciał. Tylko po pijaku. Alkohol pozwalał przezwyciężyć strach, nabrać odwagi, usuwał hamulce, jakie trzymały go ze względu na wszystko to, co przez co Celine przeszła, traumę Tower. - Myślałem, że jest zła o to ognisko. O tamten boks, ja... ale powiedziała, że nie zrobiłem wtedy niczego złego. Że bała się, że na trzeźwo... nie będę jej chciał. Myślisz, że piję za dużo, Jim? - Spojrzał na niego, dalej żałośnie. Czy naprawdę był przy niej tylko pijany? Nie widział tego w ten sposób, myślał, że nie, nie mógł, szybko straciłby siłę - ale czy gdyby było inaczej, czy byłby w stanie to rozpoznać sam? Uśmiechnął się - smutno - gdy wspomniał o Neali, weszła między nich w chwili, w której miały spotkać się ich usta. Zaraz jednak jego oczy znów zrobiły się szkliste. Może po prostu wypełnił już swoją rolę w jej życiu. Pomógł jej, gdy tego potrzebowała, a teraz musiała ruszyć dalej. - Pomiędzy ogniskiem a tym gigantem nie wydarzyło się nic, co... co mogłoby... - Co mogłoby ich poróżnić. Naruszyć ich relację. Pozostawić na niej skazę. Porzuciła go tak po prostu.
Na jego twarz wstąpił niechętny grymas, to prawda, Bella potraktowała Steffena okropnie. Ale Eve nie zachowywała się lepiej. Może to jednak z nimi było coś nie tak? Pokręcił głową przecząco, gdy stwierdził, że na niego nie zasługiwała. - Ja na nią - poprawił go niechętnie. Wiedział, że to prawda, od początku wiedział, dziewczyny takie jak ona nie umawiały się z takimi jak on. Nie było sztuką narażać życie dla kogoś, kto wart był przecież znacznie więcej. Wtedy na plaży bronił ją przed słowami Jamesa, dziś już nie chciał. Tak się czuł. Czuł się opluty. Wykorzystany. Chciał wyjaśnień, których nie usłyszał. Nigdy nie usłyszy. Chciałby to zmienić, mieć czystszą duszę i odnaleźć w sobie większą wyrozumiałość. Chciał nie czuć tego, co czuł. - Nie robiłem tego po to, żeby musiała być mi do końca życia wdzięczna. O nic mnie nie prosiła, sam się jej z tym narzucałem. Może za bardzo. Chciałem, żeby... - żeby była bezpieczna, znalazła się w spokojnym, dobrym miejscu. Chciał ją chronić. - Nieważne - To już nie miało żadnego znaczenia - zupełnie jak on dla niej. Świat się nie zatrzyma, jego życie też nie, zegar nie stanie w miejscu, wszystko musiało toczyć się dalej. Tak jak dawniej - ale już bez niej. Była ważną częścią jego życia. Pozostanie po niej pustka, czarna jak bezbrzeżny mrok, snująca się za nim jak cień. Chwycił rzuconą mu paczkę, bezrefleksyjnie zabierając się za kręcenie tytoniu. Powoli, dokładnie, bo rzeczywiście próbował skupić się tylko na tym, aż jego oczy wyschną, a usta przestaną drżeć. To na nic. Tu ciągle będzie o tym myślał, tu wszystko wyglądało jak ona. To z nią miał spędzić to święto. Mieli tańczyć przy ogniskach i chłodzić się w wodzie, mieli cieszyć się z ostatnich dni pokoju wspólnie. Celine, Eve, Steff, po wspólnej radości nic już nie zostało.
- Ja... chyba nie chcę już tutaj być, Jim. Chcę wracać do domu. - Podał mu papierosa, drugiego zachowując w dłoni. Lidds kursowała z rodziną, Neala dalej była obok. - Tęsknię za Areną. - Dawno go tam nie było. Musiał zmienić otoczenie. Nie chciał obudzić się rano i dalej patrzeć na ten sam las, w którym został porzucony. Spoglądać na kwiaty i widzieć w nich te, które plotły wianek Celine. Nie wyłowił go, bo był zły. Był zły, bo został zraniony. Został zraniony, bo ją kochał, choć nie do końca chyba zdawał sobie z tego sprawę. Nie chciał patrzeć się w to samo morze, w którym Jim... Spojrzał na niego, starając się uśmiechnąć - nie chciał wywierać na nim presji. Nie chciał, żeby zostawiał Eve z jego powodu, nie życzyła sobie tego. Było prościej dawniej, kiedy wszyscy mieszkali w mieście.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
— Dostanie to, czego chce. Coś musi się zmienić w końcu — odpowiedział od razu, zdecydowanie. Chciała pozorów, je też dostanie. Jeśli tak wolała, jeśli właśnie tego pragnęła, jeśli właśnie to ją zadowoli. Uniósł brew, przenosząc wzrok na Blue. Potrafił kłamać, ukrywać się, chować. Psy nie potrafiły, były szczere, wierne, oddane. Przywiązane do właściciela czy był zły czy dobry — czasem nie wiedząc, że mogły trafić lepiej. Czasem zaskakująco wybaczając mu każdy zły dzień. Wyciągnął ręce do psiaka, a potem poklepał posłanie przed sobą, chcąc zachęcić go do zabawy. Nie wiedział, jakie relacje łączyły go z dziewczynami poza tym, że przyjaźniła się z Liddy, nie znosiła z Nealą. Równie tajemnicza wydawała mu się znajomość z Celinę, nigdy o tym nie rozmawiali, nie poruszał jej tematu odkąd Marcel zabrał ją z domu w Dolinie Godryka. Co mówiła i komu? Czy komukolwiek, cokolwiek? Czy tak było jej łatwiej? Był czas, że miał jej to za złe; nie dzieliła się z nim niczym. Kiedy się odnalazła znikała czasem nocami, czasem w ciągu dnia nie mówiąc dokąd wychodzi, a on nie pytał, bojąc się, że odczuje jego nacisk. Chciała być sama, potrzebowała być sama, rozumiał. Dziś wiedział, jak daleko był od prawdy. Być może już wtedy wcale nie o to chodziło. A potem role się odwróciły, zrobiło się źle. — Nie wiem — wyszeptał zgodnie z prawdą. Nie wiedział, a gdy pytał, nie odpowiadała. Chciała być wysłuchana — słuchał, choć twierdziła, że nie. Chciała jego zaangażowania, walki o nią, ale nie miał na to ochoty. Czy ona kiedykolwiek walczyła o niego? Pamiętał. Pamiętał kiedy spotkał ją w mieszkaniu po Tower. Nie chciał tego, zamierzał ją zostawić, ale mu nie pozwoliła. Został, odnajdując bezpieczeństwo w jej ramionach. Nie potrafił znaleźć dnia, w którym przestało mu zależeć. Nie potrafił zgadnąć, kiedy jej przestało. Czy zależało od powrotu w ogóle, czy to tylko strach zmusił go do zostania?
— I co? — że był pijany, nie on jeden, nie jedyny raz. — Że wtedy co? — Nie pojął, nie widział związku. — Co? — spytał z niedowierzaniem zaraz potem, kiedy spytał go o picie. Patrzył na niego skrzywiony, błądząc wzrokiem po jego twarzy; co on za głupstwa plótł. Ale on nie żartował, zastanawiał się nad tym poważnie. — Mój ojciec dużo pił — zaczął. — A kiedy pił, bił mamę, nas. To jest za dużo, Marcel. — Nigdy nie chciał o tym myśleć i nie dopuszczał do siebie takiej możliwości, nie chciał rozumieć, kiedy Thomas zarzucał mu, że jest jak ojciec. Pijany, agresywny, wściekły jak głodny wilk. Ale Marcel taki nie był. — Nie wydaje ci się, że to kiepska wymówka? — Spuścił wzrok na koc. — Ile razy byłeś przy niej taki? Dobrze się bawiłeś, to żadna zbrodnia. Ile razy jej pomogłeś? Ile razy ją uratowałeś? Byłeś wtedy pijany? Byłeś? — Uniósł na niego spojrzenie. Rozumiał go przecież, też czasem pił na umór. Też tracił świadomość, też płynął z prądem. Wtedy wszystko było łatwiejsze, granice nie były ważne. Można było wszystko, wszystko było na wyciągnięcie ręki. Wtedy realizacja marzeń była możliwa, szczególnie dla takich jak oni, dla których marzenia były wszystkim co kiedykolwiek mogli naprawdę mieć.
Dlaczego stało się to, co się stało — nie wiedział. Czy można było kochać i wykorzystywać — nie wiedział. Tyle widział, widział na własne oczy. Jeśli udawała, jeśli bawiła się nim od początku, dlaczego zrezygnowała? Znudziła się? Brała co potrzebowała póki była sama, a gdy ktoś otoczył ją opieką odeszła bez opamiętania, ślepo i głupio.
— Nie — zaprotestował, kręcąc głową. Poprawił go, nie wierzył w siebie. — Wmawiasz sobie, że nie jesteś jej wart, bo jest szczególna, ale ona nie jest wcale wyjątkowa, Marcel. Jasne, może niespotykanie piękna. I co poza tym? Wciąż jest tylko piękna. Nie jest mądra, bo gdyby była to wiedziałaby, że żadne pieniądze i żaden dobrobyt nie da jej tego, co bycie z tobą. Brzuch można napełnić, ale serce pozostanie głodne. Nie jest lojalna, bo gdyby była, nie zrobiłaby ci tego. Nie jest nawet szczera, bo gdyby była, przyszłaby do ciebie zanim odkryłeś prawdę sam. Jasne, my też nie, ale w tym rzecz, Marcel. Takich dziewczyn jak ona jest pełno, nie jest tą jedyną, tą wyjątkową. I nie potrafiąc docenić tego, co zrobiła, nie jest ciebie warta. I nie zasługuje na to, żebyś się przez nią zajeżdżał — westchnął z rezygnacją, ze smutkiem. — Wydaje się miła, ale pozory mylą .
Mil ludzie tak nie postępowali. Mili ludzie byli empatyczni, ciepli, wrażliwi. Celine może kiedyś była dziewczyną, o której mówił Marcel, ale odeszła dawno temu. Wychował ją na nowo port, do snu tuliły kurwy. Po delikatnym, niewinnym dziewczęciu — jeśli kiedykolwiek nim była — pozostała niewinna buzia, na którą każdy z nich dał się nabrać. Nie miał dla niego sposobu na zapomnienie. Nie miał nic, poza wróżkowym pyłem. Patrzył jak skręcał papierosa, jak w milczeniu próbował wykonać powierzone mu zadanie, a kiedy dostał to, czego chciał — nie odpalił. Wsunął sobie bibułę z tytoniem za ucho, w międzyczasie spod koca wygrzebując woreczek, który mu podał jako kolejny. Na chwilę zastygł w bezruchu, kiedy wspomniał o odejściu. Też tego chciał i wolał spędzić kolejne dni właśnie z nim, ale zostawiłby tu Eve, zostawiłby młodszą siostrę. Milczał przez chwilę. — Więc chodźmy — zaproponował, wstając w końcu z miejsca. Schylił się po koc i złapał papierosa, który wypadł mu zza ucha i wsunął go tam jeszcze raz po chwili. — Zbieraj cztery litery, idziemy.
— I co? — że był pijany, nie on jeden, nie jedyny raz. — Że wtedy co? — Nie pojął, nie widział związku. — Co? — spytał z niedowierzaniem zaraz potem, kiedy spytał go o picie. Patrzył na niego skrzywiony, błądząc wzrokiem po jego twarzy; co on za głupstwa plótł. Ale on nie żartował, zastanawiał się nad tym poważnie. — Mój ojciec dużo pił — zaczął. — A kiedy pił, bił mamę, nas. To jest za dużo, Marcel. — Nigdy nie chciał o tym myśleć i nie dopuszczał do siebie takiej możliwości, nie chciał rozumieć, kiedy Thomas zarzucał mu, że jest jak ojciec. Pijany, agresywny, wściekły jak głodny wilk. Ale Marcel taki nie był. — Nie wydaje ci się, że to kiepska wymówka? — Spuścił wzrok na koc. — Ile razy byłeś przy niej taki? Dobrze się bawiłeś, to żadna zbrodnia. Ile razy jej pomogłeś? Ile razy ją uratowałeś? Byłeś wtedy pijany? Byłeś? — Uniósł na niego spojrzenie. Rozumiał go przecież, też czasem pił na umór. Też tracił świadomość, też płynął z prądem. Wtedy wszystko było łatwiejsze, granice nie były ważne. Można było wszystko, wszystko było na wyciągnięcie ręki. Wtedy realizacja marzeń była możliwa, szczególnie dla takich jak oni, dla których marzenia były wszystkim co kiedykolwiek mogli naprawdę mieć.
Dlaczego stało się to, co się stało — nie wiedział. Czy można było kochać i wykorzystywać — nie wiedział. Tyle widział, widział na własne oczy. Jeśli udawała, jeśli bawiła się nim od początku, dlaczego zrezygnowała? Znudziła się? Brała co potrzebowała póki była sama, a gdy ktoś otoczył ją opieką odeszła bez opamiętania, ślepo i głupio.
— Nie — zaprotestował, kręcąc głową. Poprawił go, nie wierzył w siebie. — Wmawiasz sobie, że nie jesteś jej wart, bo jest szczególna, ale ona nie jest wcale wyjątkowa, Marcel. Jasne, może niespotykanie piękna. I co poza tym? Wciąż jest tylko piękna. Nie jest mądra, bo gdyby była to wiedziałaby, że żadne pieniądze i żaden dobrobyt nie da jej tego, co bycie z tobą. Brzuch można napełnić, ale serce pozostanie głodne. Nie jest lojalna, bo gdyby była, nie zrobiłaby ci tego. Nie jest nawet szczera, bo gdyby była, przyszłaby do ciebie zanim odkryłeś prawdę sam. Jasne, my też nie, ale w tym rzecz, Marcel. Takich dziewczyn jak ona jest pełno, nie jest tą jedyną, tą wyjątkową. I nie potrafiąc docenić tego, co zrobiła, nie jest ciebie warta. I nie zasługuje na to, żebyś się przez nią zajeżdżał — westchnął z rezygnacją, ze smutkiem. — Wydaje się miła, ale pozory mylą .
Mil ludzie tak nie postępowali. Mili ludzie byli empatyczni, ciepli, wrażliwi. Celine może kiedyś była dziewczyną, o której mówił Marcel, ale odeszła dawno temu. Wychował ją na nowo port, do snu tuliły kurwy. Po delikatnym, niewinnym dziewczęciu — jeśli kiedykolwiek nim była — pozostała niewinna buzia, na którą każdy z nich dał się nabrać. Nie miał dla niego sposobu na zapomnienie. Nie miał nic, poza wróżkowym pyłem. Patrzył jak skręcał papierosa, jak w milczeniu próbował wykonać powierzone mu zadanie, a kiedy dostał to, czego chciał — nie odpalił. Wsunął sobie bibułę z tytoniem za ucho, w międzyczasie spod koca wygrzebując woreczek, który mu podał jako kolejny. Na chwilę zastygł w bezruchu, kiedy wspomniał o odejściu. Też tego chciał i wolał spędzić kolejne dni właśnie z nim, ale zostawiłby tu Eve, zostawiłby młodszą siostrę. Milczał przez chwilę. — Więc chodźmy — zaproponował, wstając w końcu z miejsca. Schylił się po koc i złapał papierosa, który wypadł mu zza ucha i wsunął go tam jeszcze raz po chwili. — Zbieraj cztery litery, idziemy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spojrzał na Jima zmartwionym spojrzeniem, ale nie powiedział nic; współczuł mu patu, w którym się znalazł, nie potrafił pomóc mu odnaleźć rozwiązania. Czy udawaniem i spełnianiem tych głupich zachcianek dojdą do czegoś więcej? Pewnie mało prawdopodobne, ale co innego mógł mu zaproponować? Byli związani silną przysięgą, każdy ruch wydawał się zły i niewłaściwy. Ryzykowny i niepewny. Nie tak miało wyglądać jego życie po tym, jak odnalazł rodzinę - rodzinę, na którą stracił już nadzieję. Pamiętał jego determinację, on dawno stracił wiarę, Jim nie. Jim wierzył, pragnął, mamił się nadzieją. Jim czekał. To wszystko było tak potwornie niesprawiedliwe. Kiwnął głową, gdy mu odpowiedział, nie wiem, Marcel też nie wiedział. - Jeśli nikt nie wie, to może nie z tobą jest tu problem - zawyrokował w końcu, tylko trochę bardziej zdecydowanie. Chciałby. Chciałby, żeby to wszystko wyglądało inaczej. Martwił się. Że Eve go zamęczy.
Wzruszył ramieniem na kolejne co Jamesa, wstydził się tych słów, ale usłyszał je dzisiaj i nie dawały mu spokoju. Nie sądził, że tak go odbierała, że był dla niej cały czas pijany. Może rzeczywiście był. Pewnie nie powinien. Może gdyby nie pił wcale, zostałaby przy nim. Czy dlatego mu nie ufała wtedy, wiele miesięcy temu? Potrząsnął głową, odpędzając się od tych myśli. - Przepraszam - wymamrotał, bez przekonana, nie chciał, żeby wracał wspomnieniami do bolesnego dzieciństwa. Przecież wiedział, ile przeszedł. I jakim skurwysynem był jego ojciec. - Nie wiem - westchnął, gdy spytał o wymówkę. Może była. Może nie. Chciał w nią wierzyć, bo inna mogłaby być bardziej bolesna. Bo inna brzmiałaby - jesteś zbyt żałosny, Marcel. Nie chcę cię, Marcel. Nigdy nie chciałam. Nie spojrzał na niego, nie potrafił. Oczywiście, że nie był wtedy pijany. Ale czy to miało znaczenie, jeśli w jej oczach nic nie zmieniało?
Niespotykanie piękna - była - oczywiście, że była, ale była też po prostu dobra i wrażliwa. Nie był tak dobry jak ona, nie potrafił być. Zastanawiał się, czy James mógł mieć rację - pieniędzmi może nie nakarmi się duszy, ale ciało już tak. Czy jemu i Eve układałoby się lepiej, gdyby Jim zarabiał więcej i pracował mniej? Wiedział, że też nigdy nie będzie bogaty. Czy mógł winić Celine za to, że oczekiwała od życia czegoś więcej? Wszystkie dziewczęta oczekiwały. Nikt nie chciał spędzić życia z niedojdą takim jak on, przecież wiedział. Nie była mądra, kto z nich był? Nie była lojalna - bolało - bo to odczuł, brakowało mu lojalności, gdy pytał o giganta, brakowało mu jej, gdy z podkulonym ogonem uciekał z bola bitwy, nie potraktowała go lojalnie nawet jako tylko przyjaciela. Czy rzeczywiście taka nie była, czy po prostu... Po prostu - co? Nie wiedział. Spodziewał się, że mu wyjaśni, ale tego nie zrobiła. Szczera też z nim nie była. - Lubiłem słuchać, jak mówiła o świecie. Jakby był baśnią, snem, marzeniem. Lubiłem słuchać o jej marzeniach, myślałem... - Myślał, że kiedyś je spełni. Choć w części. Że da jej szczęście, którego pragnęła, to bez znaczenia, mówił przecież. Ciężko było mu to wszystko zrozumieć, poskładać pokruszone fragmenty krajobrazu. Nie miały żadnego sensu. Mówił, że pozory mylą, ale czy znał Celine tylko pozornie? Myślał, że nie. Był pewien, że nie. Ale Celine, którą znał, nigdy nie potraktowałaby go w ten sposób. Nie zwracałaby się do niego tak oschle i sucho. Jakby jednak byli sobie całkiem obcy. Nie miała w sobie ani delikatności, którą znał, ani wrażliwości, którą kochał. Wydawała mu się spięta i zdystansowana. Odległa. Inna. Odłożył na bok kolejnego papierosa, nie przestając kręcić kolejnych partii tytoniu, które wręczył mu Jim. Zaskoczył go, proponując, żeby poszli teraz, w tym momencie. Nie przestał pracować, przez chwilę milczał.
- Na pewno? - spytał po chwili tylko, nie wypowiadając na głos wątpliwości, które z pewnością podzielali. Wiedział, co trzymało tu Jima. Ale wiedział też, czego Jim teraz nie chciał. Porzucił tytoń, niechętnie, wygiął się w tył, wspierając na ręce i spojrzał na Blue. W końcu kiwnął głową, ciężim ruchem ręki zabrał swój koc i ciśniętą w kąt namiotu kurtkę, zabrał też woreczek z tytoniem. Nic więcej tu nie miał. - Może zabierze nas jakaś karawana - podsunął. - Niektórzy płacą za pomoc w załadunku. Może nas zgarną... gdzieś na północ - Wzruszył ramieniem, gwizdając za Blue.
Wzruszył ramieniem na kolejne co Jamesa, wstydził się tych słów, ale usłyszał je dzisiaj i nie dawały mu spokoju. Nie sądził, że tak go odbierała, że był dla niej cały czas pijany. Może rzeczywiście był. Pewnie nie powinien. Może gdyby nie pił wcale, zostałaby przy nim. Czy dlatego mu nie ufała wtedy, wiele miesięcy temu? Potrząsnął głową, odpędzając się od tych myśli. - Przepraszam - wymamrotał, bez przekonana, nie chciał, żeby wracał wspomnieniami do bolesnego dzieciństwa. Przecież wiedział, ile przeszedł. I jakim skurwysynem był jego ojciec. - Nie wiem - westchnął, gdy spytał o wymówkę. Może była. Może nie. Chciał w nią wierzyć, bo inna mogłaby być bardziej bolesna. Bo inna brzmiałaby - jesteś zbyt żałosny, Marcel. Nie chcę cię, Marcel. Nigdy nie chciałam. Nie spojrzał na niego, nie potrafił. Oczywiście, że nie był wtedy pijany. Ale czy to miało znaczenie, jeśli w jej oczach nic nie zmieniało?
Niespotykanie piękna - była - oczywiście, że była, ale była też po prostu dobra i wrażliwa. Nie był tak dobry jak ona, nie potrafił być. Zastanawiał się, czy James mógł mieć rację - pieniędzmi może nie nakarmi się duszy, ale ciało już tak. Czy jemu i Eve układałoby się lepiej, gdyby Jim zarabiał więcej i pracował mniej? Wiedział, że też nigdy nie będzie bogaty. Czy mógł winić Celine za to, że oczekiwała od życia czegoś więcej? Wszystkie dziewczęta oczekiwały. Nikt nie chciał spędzić życia z niedojdą takim jak on, przecież wiedział. Nie była mądra, kto z nich był? Nie była lojalna - bolało - bo to odczuł, brakowało mu lojalności, gdy pytał o giganta, brakowało mu jej, gdy z podkulonym ogonem uciekał z bola bitwy, nie potraktowała go lojalnie nawet jako tylko przyjaciela. Czy rzeczywiście taka nie była, czy po prostu... Po prostu - co? Nie wiedział. Spodziewał się, że mu wyjaśni, ale tego nie zrobiła. Szczera też z nim nie była. - Lubiłem słuchać, jak mówiła o świecie. Jakby był baśnią, snem, marzeniem. Lubiłem słuchać o jej marzeniach, myślałem... - Myślał, że kiedyś je spełni. Choć w części. Że da jej szczęście, którego pragnęła, to bez znaczenia, mówił przecież. Ciężko było mu to wszystko zrozumieć, poskładać pokruszone fragmenty krajobrazu. Nie miały żadnego sensu. Mówił, że pozory mylą, ale czy znał Celine tylko pozornie? Myślał, że nie. Był pewien, że nie. Ale Celine, którą znał, nigdy nie potraktowałaby go w ten sposób. Nie zwracałaby się do niego tak oschle i sucho. Jakby jednak byli sobie całkiem obcy. Nie miała w sobie ani delikatności, którą znał, ani wrażliwości, którą kochał. Wydawała mu się spięta i zdystansowana. Odległa. Inna. Odłożył na bok kolejnego papierosa, nie przestając kręcić kolejnych partii tytoniu, które wręczył mu Jim. Zaskoczył go, proponując, żeby poszli teraz, w tym momencie. Nie przestał pracować, przez chwilę milczał.
- Na pewno? - spytał po chwili tylko, nie wypowiadając na głos wątpliwości, które z pewnością podzielali. Wiedział, co trzymało tu Jima. Ale wiedział też, czego Jim teraz nie chciał. Porzucił tytoń, niechętnie, wygiął się w tył, wspierając na ręce i spojrzał na Blue. W końcu kiwnął głową, ciężim ruchem ręki zabrał swój koc i ciśniętą w kąt namiotu kurtkę, zabrał też woreczek z tytoniem. Nic więcej tu nie miał. - Może zabierze nas jakaś karawana - podsunął. - Niektórzy płacą za pomoc w załadunku. Może nas zgarną... gdzieś na północ - Wzruszył ramieniem, gwizdając za Blue.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Jak przez mgłę pamiętał jej beztroski śmiech, pewne siebie spojrzenie; w głowie słyszał żarty i zaczepki, przy których śmiali się wiedząc, że były tylko i wyłącznie żartami, bo ufali sobie wszyscy gotowi wskoczyć za sobą w ogień. Od dawna nie śmiała się ani głośno ani radośnie, smutnym wzrokiem błądząc za nim nadzieją na coś co nigdy nie nastąpi, z niepewnością stawiając każdy krok, jakby była gościem we własnym domu. Był jedyną przyczyną jej nieszczęść i zawodów, dobrze to wiedział. Prawie tak dobrze, jak to, że wcale już nie chciał się starać i próbować. Jej śmiech był miłym wspomnieniem, wspólna beztroska snem, o którym powoli zapominał. Długo tęsknił za tym wszystkim, spodziewał się poprawy, a dziś był już pewien, że wykreował ją wedle własnych pragnień przez ten cały czas, w którym jej nie było. Stworzył ją na nowo, dodając elementów, które do niej nie pasowały, przypisując cechy, w których nie mogła nigdy się odnaleźć. Kochał jej wyobrażenie utkane z gęstych nici tęsknoty i samotności, desperacji tak długo utrzymującej go przy życiu. Była żywą istotą, człowiekiem, postacią myślącą zupełnie inaczej, nie rozumiejącą go ani trochę. Za dużo chcieli, za wiele pragnęli. Oszukiwali się, dawno nie będąc już tymi, którzy przeżyli wielki pożar.
— A może jesteśmy po prostu głupi — odpowiedział mu już z lekkim uśmiechem pełnym smutku, ale też żałosnej akceptacji. Godził się z własnym losem, z tym, że był dorosły i musiał postępować tak jak trzeba, choć w głębi serca pragnął zupełnie inaczej. Nieszczęśliwy, wiedząc, że przykuty do budy pies najgłośniej szczeka. Nie chciał dłużej ujadać, gryźć wszystkich wokół siebie. Pragnął zerwania łańcucha i powrotu do domu, gdzie deszcz i śnieg nie będzie mu już straszny. Kiedyś melodia prowadziła go w tańcu każdego dnia. Dziś cisza ogłupiała, krew szumiała w uszach, echo serca dudniło pośród wielkich czterech ścian. Dlaczego ucichł śpiew ptaków, melodia wiatru? Dlaczego kurczyli się obaj, zamiast rwać polne kwiaty, kraść rzodkiew i sałatę z pola, uciekając przez czworonożnym pasterzem na jedno z najbliższych drzew? Gdzie stukot obcasów z co tygodniowych tańców, powiew długich spódnic, gryzący zapach tytoniu, który nie jak dziś kojarzył się z rozpaczą, a ekscytacją i młodzieńczym buntem, intrygującą dorosłością?
Tam, gdzie krew tętniła w bruku.
Pokręcił głową, nic nie szkodzi. Nie miał wielu wspomnień. Większość z tego co wiedział, słyszał od starszego brata. Urywki wspomnień nachodziły go w koszmarach, chwilach grozy. Teraz nie pamiętał, nawet nie potrafił przypomnieć sobie tonu jego głosu i paskudnego akcentu. Zawiesił się na ramionach, barki dźwigając wyżej. To nie ty, to ona. To nie ty nie wiesz — ty wiesz już wszystko, przyjacielu. To ona nie wie nic i nicością chciała cię nakarmić. Westchnął ciężko, milczeli chwilę obaj. Każda była wyjątkowa. Bo to miłość sprawiała, że zwykli ludzie stawali się niesamowici. To miłość mogła czynić najprawdziwsze cuda, a mimo tego, że była wśród nich, wokół, wewnątrz, wciąż nierozumiana.
— Może dla niej był. Bajką, w którą próbuje wciąż wierzyć. — Nie mogąc poradzić sobie z rzeczywistością, szarą i brudną, żyje we własnych historiach, marzeniach i snach. Zawsze była nieobecna, zawsze myślami była gdzieś dalej, nie rozumiejąc podstawowych zasad rządzących światem. Z beztroski w koszmar, z koszmaru w baśń, z baśni... gdzie dziś trafiła? I jakim kosztem? Szukając dla siebie szczęścia, nie licząc się z nikim wkoło. Odcięła go grubą kreską, jakby nigdy nie istniał, jakby był zamkniętym rozdziałem, o którym zapomniała mu wspomnieć. Dziś pisała już kolejny. Romans marzeń, historia dla kobiet złaknionych bliskości — miłość dziewczynki do wielkoluda, który zamknąłby ją małą i kruchą, jak sikorka, w jednej dłoni. Paskudna, obleśna bajka o dominacji i pogoni za dobrobytem. Nie wierzył, że mogła go kochać. Kochała Marcela, jeszcze niedawno, wczoraj, dopiero co. A potem potraktowała jak niedojedzony kawałek chleba, przez mieszczucha wciśnięty w kosz ochłap.— Dobrze było marzyć razem — powiedział, choć wiedział, że nie to miał na myśli. Podniósł na niego piwne oczy. — Powinieneś zacząć spełniać własne, Marcel. Masz takie? — Dopiero co sam się zastanawiał. Na plaży, z Eve. Nie był pewien, czy było coś o czym wciąż marzył, wszystkie piękne sny wydawały się odległe. — Chciałbym ci pomóc bardziej. Pomóc to zakończyć — wspomniał z pewnością w głosie. — Nie tylko tę wojnę, ale i tamtą, wielką wojnę. Nie byłem pewien, ale teraz jestem. — Wcześniej się bał, myślał, że to nie jego wojna, nie jego sprawa. Pragnął tylko przeżyć. Dziś przeżycie to za mało; dziś to była pusta i pozbawiona znaczenia egzystencja. — Gdybyś mnie potrzebował, będę gotów. Zawsze — zapewnił go. Jeśli było coś, co mógł zrobić — zrobi. Choćby i kosztem własnego życia. Tu i teraz coś musiało się zmienić. Musieli zacząć od zaraz, od teraz. Zacząć od samych siebie. Pokiwał głową, kiedy spytał go czy napewno.
— Napewno — potwierdził, sięgając po zmięty lekko kaszkiet, który utknął pod posłaniem Blue. — Mam ochotę na spacer — powiedział żwawiej, żywiej. Potrzebował spaceru, długiego — tyle ile będą mieć siły. Później znajdą podwózkę, aż trafią do Londynu. Do domu. Klepnął go w ramię i przypomniał sobie o czymś. Powinien zostawić kartkę. Powinien napisać, ale nie mieli ani pióra ani atramentu. Klepnął go w ramię i opuścił namiot, gwiżdżąc na gołębicę. Leonora sfrunęła z pobliskiego drzewa, przysiadając mu na ramieniu, nic sobie nie robiąc z obecności Blue. Patrzyła na niego czarnymi koralikami, gotowa, by za chwilę wyruszyć z dwoma listami, kiedy uda im się pożyczyć trochę pergaminu, naskrobać listy. — Weźmiemy trochę miodu na drogę, co ty na to? Dzban? Dwa może? — Spojrzał na niego, chcąc wiedzieć co myślał. Wystarczy? Na chwilę, na moment.
— A może jesteśmy po prostu głupi — odpowiedział mu już z lekkim uśmiechem pełnym smutku, ale też żałosnej akceptacji. Godził się z własnym losem, z tym, że był dorosły i musiał postępować tak jak trzeba, choć w głębi serca pragnął zupełnie inaczej. Nieszczęśliwy, wiedząc, że przykuty do budy pies najgłośniej szczeka. Nie chciał dłużej ujadać, gryźć wszystkich wokół siebie. Pragnął zerwania łańcucha i powrotu do domu, gdzie deszcz i śnieg nie będzie mu już straszny. Kiedyś melodia prowadziła go w tańcu każdego dnia. Dziś cisza ogłupiała, krew szumiała w uszach, echo serca dudniło pośród wielkich czterech ścian. Dlaczego ucichł śpiew ptaków, melodia wiatru? Dlaczego kurczyli się obaj, zamiast rwać polne kwiaty, kraść rzodkiew i sałatę z pola, uciekając przez czworonożnym pasterzem na jedno z najbliższych drzew? Gdzie stukot obcasów z co tygodniowych tańców, powiew długich spódnic, gryzący zapach tytoniu, który nie jak dziś kojarzył się z rozpaczą, a ekscytacją i młodzieńczym buntem, intrygującą dorosłością?
Tam, gdzie krew tętniła w bruku.
Pokręcił głową, nic nie szkodzi. Nie miał wielu wspomnień. Większość z tego co wiedział, słyszał od starszego brata. Urywki wspomnień nachodziły go w koszmarach, chwilach grozy. Teraz nie pamiętał, nawet nie potrafił przypomnieć sobie tonu jego głosu i paskudnego akcentu. Zawiesił się na ramionach, barki dźwigając wyżej. To nie ty, to ona. To nie ty nie wiesz — ty wiesz już wszystko, przyjacielu. To ona nie wie nic i nicością chciała cię nakarmić. Westchnął ciężko, milczeli chwilę obaj. Każda była wyjątkowa. Bo to miłość sprawiała, że zwykli ludzie stawali się niesamowici. To miłość mogła czynić najprawdziwsze cuda, a mimo tego, że była wśród nich, wokół, wewnątrz, wciąż nierozumiana.
— Może dla niej był. Bajką, w którą próbuje wciąż wierzyć. — Nie mogąc poradzić sobie z rzeczywistością, szarą i brudną, żyje we własnych historiach, marzeniach i snach. Zawsze była nieobecna, zawsze myślami była gdzieś dalej, nie rozumiejąc podstawowych zasad rządzących światem. Z beztroski w koszmar, z koszmaru w baśń, z baśni... gdzie dziś trafiła? I jakim kosztem? Szukając dla siebie szczęścia, nie licząc się z nikim wkoło. Odcięła go grubą kreską, jakby nigdy nie istniał, jakby był zamkniętym rozdziałem, o którym zapomniała mu wspomnieć. Dziś pisała już kolejny. Romans marzeń, historia dla kobiet złaknionych bliskości — miłość dziewczynki do wielkoluda, który zamknąłby ją małą i kruchą, jak sikorka, w jednej dłoni. Paskudna, obleśna bajka o dominacji i pogoni za dobrobytem. Nie wierzył, że mogła go kochać. Kochała Marcela, jeszcze niedawno, wczoraj, dopiero co. A potem potraktowała jak niedojedzony kawałek chleba, przez mieszczucha wciśnięty w kosz ochłap.— Dobrze było marzyć razem — powiedział, choć wiedział, że nie to miał na myśli. Podniósł na niego piwne oczy. — Powinieneś zacząć spełniać własne, Marcel. Masz takie? — Dopiero co sam się zastanawiał. Na plaży, z Eve. Nie był pewien, czy było coś o czym wciąż marzył, wszystkie piękne sny wydawały się odległe. — Chciałbym ci pomóc bardziej. Pomóc to zakończyć — wspomniał z pewnością w głosie. — Nie tylko tę wojnę, ale i tamtą, wielką wojnę. Nie byłem pewien, ale teraz jestem. — Wcześniej się bał, myślał, że to nie jego wojna, nie jego sprawa. Pragnął tylko przeżyć. Dziś przeżycie to za mało; dziś to była pusta i pozbawiona znaczenia egzystencja. — Gdybyś mnie potrzebował, będę gotów. Zawsze — zapewnił go. Jeśli było coś, co mógł zrobić — zrobi. Choćby i kosztem własnego życia. Tu i teraz coś musiało się zmienić. Musieli zacząć od zaraz, od teraz. Zacząć od samych siebie. Pokiwał głową, kiedy spytał go czy napewno.
— Napewno — potwierdził, sięgając po zmięty lekko kaszkiet, który utknął pod posłaniem Blue. — Mam ochotę na spacer — powiedział żwawiej, żywiej. Potrzebował spaceru, długiego — tyle ile będą mieć siły. Później znajdą podwózkę, aż trafią do Londynu. Do domu. Klepnął go w ramię i przypomniał sobie o czymś. Powinien zostawić kartkę. Powinien napisać, ale nie mieli ani pióra ani atramentu. Klepnął go w ramię i opuścił namiot, gwiżdżąc na gołębicę. Leonora sfrunęła z pobliskiego drzewa, przysiadając mu na ramieniu, nic sobie nie robiąc z obecności Blue. Patrzyła na niego czarnymi koralikami, gotowa, by za chwilę wyruszyć z dwoma listami, kiedy uda im się pożyczyć trochę pergaminu, naskrobać listy. — Weźmiemy trochę miodu na drogę, co ty na to? Dzban? Dwa może? — Spojrzał na niego, chcąc wiedzieć co myślał. Wystarczy? Na chwilę, na moment.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Może byli - głupi. Zawsze byli, gdy wszyscy wokół zastanawiali się, do jakich domów trafią, oni nie potrafili nawet wymienić ich nazw, nigdy tak bystrzy jak wybitni uczniowie, gdy diagramy na pergaminach zlewały się w fantazyjne obrazy, ale nigdy wyliczenia, gdy mimo najbardziej skrupulatnie przeprowadznych prób dżdżownica przeznaczona do ważonego eliksiru nigdy nie była posiatkowana dostatecznie równo ani dostatecznie drobno, gdy nie rozumieli literackich aluzji ani dysput kujonów wychodzących ze spotkania Klubu Ślimaka, gdy pijani kremowym piwem gubili drogę nawet do szkolnej kuchni, a potem okrutnie batożył ich woźny za błąkanie się po ciemnych korytarzach po tym, jak dawno zapadła cisza nocna. Gdy naiwnie wierzyli, że świat przetrwa, gdy naiwnie wierzyli, że funkcjonariusze prawa i porządku ochronią ich przed tym, co złe, gdy Jim był pewien, że ojciec ochroni syna, gdy nie sądzili, że za próbę kradzieży Aisha mogła wtedy zginąć - jeśli nie ciałem, to duchem. Gdy naiwnie wierzyli, że Eve uda się odnaleźć i wrócą do tego, co było dawniej, beztroski, która dawno odeszła przecież bezpowrotnie. Gdy on naiwnie uwierzył, że dziewczynie tak pięknej, tak doskonałej jak Celine, mogło na nim naprawdę zależeć. Całe życie byli głupi - cóż to za odkrycie? Patrzył na Jima, ale nie powiedział ani słowa. Były zbędne, przecież o tym wszystkim wiedział tak samo jak on. Jego usta powoli wygięły się w podobny uśmiech - uśmiech akceptacji, z którym przeszli przez to wszystko. Nic nie zatrzyma się tylko dlatego, że oni nie chcieli już iść dalej. Marcel chciałby zniknąć - tak po prostu - zapaść się pod ziemię, wcale nie istnieć. Nie musieć patrzeć w oczy tym, którzy, jak Celine, oswoili go, ale zaraz porzucą. Tylko Jim będzie zawsze. Pomimo tego, co mu zrobił. Co próbował zrobić. Pomimo wszystko. Chciałby móc mu teraz pomóc. Wesprzeć słowem lub czynem, pocieszyć, ale dobrze wiedział, że nie mógł zrobić nic. Że był tak samo żałosny i głupi.
- Wierzy - poprawił go, czy nie za to ją tak podziwiał? Za lekkość, z jaką przyjmowała świat, mimo jego zagrożeń, niebezpieczeństwa i co krok czającego się zła, zawsze szukała w nim dobra i piękna, śniła własny sen, czasem umykając z tego, co trwało tu i teraz, z tego, co było boleśnie prawdziwe. Czasem jakby żyła gdzieś indziej - a jednak tuż obok - rozmarzona, senna, odo dramatu Tower cicha i wystraszona - miał nadzieję, że pewnego dnia poczuje radość, ale nie widział jej u niej udusić, bo ta tęsknota nie mogła mu już dać nic dobrego. Bo ostateczność jej słów, jej obojętność i zdecydowanie, nie były tym, co znał ani jaką ją znał. W kilka nocy stali się sobie całkiem obcy.
- Przecież wiesz - odpowiedział, gdy spytał o jego marzenia. - Chcę pokazać tym wszystkim skurwysynom, gdzie ich miejsce. - To zawsze było, to nigdy nie przestanie być dla niego najważniejsze. - Odzyskać to, co nasze. Nasz świat, który ukradli. Naszą radość, którą zabrali. - Wspomnienia już nie wrócą, wojna zmieniała, żadne z nich nie było i nie będzie już nigdy takie samo. On, Jim, Eve, Aisha, nawet Thomas. - Może to ostatnie, co dla niej zrobię - dodał markotnie, nie walczył nigdy tylko dla niej, ale walczył też dla niej i za to, co jej zrobiono. Za każdą krzywdę, za każdy krzyk, za każdą pojedynczą łzę. To się już nigdy nie zmieni, zostawiła po sobie bliznę w jego sercu. Dziś nie wiedział, jak długo będzie ropieć. To ta walka zawsze była dla niego najważniejsza. Ważniejsza też od niej, choć nie potrafił, a może nie chciał, dopuścić do siebie myśli, że dostrzegłszy to zapragnęła czegoś więcej. Prosił ją o szansę, ale nie zamierzał się zmieniać. Nie mógł zapewnić jej ani bezpieczeństwa ani stabilności.
Deklaracja Jima sprawiła, że oczy Marcela znów się przeszkliły - usta uniosły się w uśmiech, wciąż naznaczony melancholią tej rozmowy, a jednak prawdziwszy. Bo przecież tego pragnął. Pragnął móc na niego liczyć zawsze i wszędzie. Nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy chodziło o coś więcej. Z przyjaciółmi wart był więcej. Mógł i potrafił więcej. Przekonał go wtedy - że to, co robił, było słuszne. Że tak należało, że to jedyne wyjście, ale widział, czuł, że Jim wcale tego nie chciał. Dziś rozwiał te wątpliwości. Nie był pewien, czy Jim szukał w tym sensu czy siły, czy jednego i drugiego, ale Marcel to znajdywał - i wierzył, że jego przyjaciel też mógł. W jego oczach zatliło się coś więcej, niż dotąd, iskra siły, tej, w której płonął przecież od długich miesięcy, determinacja żwawsza od ognia, którym płonął feniks. - To... dobra decyzja. Tylko tak może się coś zmienić. Strach, terror, cały ten nonsens, czy to nie śmieszne, że kulimy ogony na widok psów ministerstwa, które przypominają bardziej wykidajła z klubów morderców, niż gliny? Robią to tylko dlatego, że im na to pozwalamy, choć przecież możemy na nich napluć tak samo, jak oni plują na nas. Tak samo, jak dawniej pokazywaliśmy Ślizgonom, co o nich myślimy. Podniesiemy brodę - dumnie - i nikt nie będzie upokarzał nas za to tylko, kim jesteśmy. Jesteśmy w stanie to zrobić, musimy tylko nie tracić nadziei, niezależnie od wszystkiego. Nie tracić wiary. Tym starym pierdzielom wydaje się, że mogą układać nam życie, ale spójrz na mojego ojca - ich czas już się skończył, wybrzmiał, są tylko pyłem przeszłości, który... który trzeba zdmuchnąć, rozsypać w morzu. Niech zjedzą ich ryby. Dlaczego tacy jak on, te porąbane gnidy, mają dyktować nam, co mamy robić? Nie poddamy się, nigdy tego nie robimy. Nie pozwolimy im. Zawalczymy, o siebie, o rzeczywistość, o świat, o... o normalność, Jim. I nigdy więcej. Nigdy więcej nie będziemy się bać. - Bo nie było czego. Bo nie było kogo. Bo mimo wszystkiego i wszystkich wciąż żyli. Bo byli młodzi, gniewni i niezwyciężeni. Bo nic nie mogło stanąć im na drodze - bo mogli mieć, czego tylko chcą, jeśli tylko po to sięgną. W ostrym spojrzeniu tliła się szczera determinacja i prawdziwa oddana wiara, płonął bunt - ogniem, który jaśniał coraz mocniej z każdym wypowiedzianym słowem. - Zapłacą. Zapłacą za wszystko, co zrobili, a my im tę zapłatę wydrzemy, z rąk, z serc, wydrzemy i wsadzimy do gardeł. Ten gniew, Jim, nasz gniew, zaleje ich i zniszczy. Jak fala. Bo wciąż jest o co walczyć. Bo to nie my powinniśmy się bać. Bo wciąż możemy odzyskać to, co straciliśmy. - Może nie wszystko. Może nie Celine, nie Eve. Ale codzienność i pola, z których rwali polne kwiaty, dziś spalone, kradli rzodkiew, dziś zadeptaną, rwali sałatę, dziś pożartą przez cierpiących z głodu. Dawne barwy nie wrócą same. Ale mogli je wydrzeć z powrotem i od nowa poukładać w wycinance krajobrazu. W buncie, który od zawsze był najsilniejszym żywiołem młodości. Może głupim i naiwnym, może dumnym, ale słusznym i nieugiętym, niesionym falą, dającym siłę, dającym wiarę.
Dającym szansę.
- Marzenia to puste mrzonki, gdy nie da przekuć się ich w przyszłość, w czyny. Pomyśl o tym samym, Jim. O świecie, który pamiętamy. O świecie, który należy do nas. Niczyje pola, niczyje lasy, niczyje ulice, to było też nasze. Nigdy nie pozwoliliśmy sobie tego zabrać, nie wyraziliśmy na to zgody, a to i tak znika, kawałek po kawałku. Ale nie zniknie całkiem, bo na to nie pozwolimy. Wróci do nas, bo tego zażądamy. Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego, razem nikt nas nie powstrzyma. Ramię w ramię, różdżka w różdżkę i krew za krwią, tylko razem, bo tylko tak możemy wszystko. Potrzebuję cię, Jim, zawsze potrzebowałem. - Mało to razy dokonywali niemożliwego, umykając spod czujnego oka władzy? Zostało tylko kilka dni, kilka dni, nim walki rozpoczną się od nowa. Jeszcze kilka chwil temu, porzucony, samotny, rzucony w kąt jak kundel, bał się, teraz wierzył, bo byli tu we dwóch.
Kiwnął głową, instynktownie chwycił Blue oburącz, widząc Leonorę, szczeniak jeszcze się do niej przyzwyczajał - lubił gonić za ptakami - wziął go na ręce, nie bacząc na ekscytację wywołaną skrzydlatym gościem. Podobnym gestem zareagował na dzbany z miodem, mając w pamięci słowa Celine o alkoholu wolałby chyba dostać się do Londynu na trzeźwo - ale nie powiedział tego głośno. Pisz, co chcesz napisać, i spadamy, Jim.
/zt
- Wierzy - poprawił go, czy nie za to ją tak podziwiał? Za lekkość, z jaką przyjmowała świat, mimo jego zagrożeń, niebezpieczeństwa i co krok czającego się zła, zawsze szukała w nim dobra i piękna, śniła własny sen, czasem umykając z tego, co trwało tu i teraz, z tego, co było boleśnie prawdziwe. Czasem jakby żyła gdzieś indziej - a jednak tuż obok - rozmarzona, senna, odo dramatu Tower cicha i wystraszona - miał nadzieję, że pewnego dnia poczuje radość, ale nie widział jej u niej udusić, bo ta tęsknota nie mogła mu już dać nic dobrego. Bo ostateczność jej słów, jej obojętność i zdecydowanie, nie były tym, co znał ani jaką ją znał. W kilka nocy stali się sobie całkiem obcy.
- Przecież wiesz - odpowiedział, gdy spytał o jego marzenia. - Chcę pokazać tym wszystkim skurwysynom, gdzie ich miejsce. - To zawsze było, to nigdy nie przestanie być dla niego najważniejsze. - Odzyskać to, co nasze. Nasz świat, który ukradli. Naszą radość, którą zabrali. - Wspomnienia już nie wrócą, wojna zmieniała, żadne z nich nie było i nie będzie już nigdy takie samo. On, Jim, Eve, Aisha, nawet Thomas. - Może to ostatnie, co dla niej zrobię - dodał markotnie, nie walczył nigdy tylko dla niej, ale walczył też dla niej i za to, co jej zrobiono. Za każdą krzywdę, za każdy krzyk, za każdą pojedynczą łzę. To się już nigdy nie zmieni, zostawiła po sobie bliznę w jego sercu. Dziś nie wiedział, jak długo będzie ropieć. To ta walka zawsze była dla niego najważniejsza. Ważniejsza też od niej, choć nie potrafił, a może nie chciał, dopuścić do siebie myśli, że dostrzegłszy to zapragnęła czegoś więcej. Prosił ją o szansę, ale nie zamierzał się zmieniać. Nie mógł zapewnić jej ani bezpieczeństwa ani stabilności.
Deklaracja Jima sprawiła, że oczy Marcela znów się przeszkliły - usta uniosły się w uśmiech, wciąż naznaczony melancholią tej rozmowy, a jednak prawdziwszy. Bo przecież tego pragnął. Pragnął móc na niego liczyć zawsze i wszędzie. Nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy chodziło o coś więcej. Z przyjaciółmi wart był więcej. Mógł i potrafił więcej. Przekonał go wtedy - że to, co robił, było słuszne. Że tak należało, że to jedyne wyjście, ale widział, czuł, że Jim wcale tego nie chciał. Dziś rozwiał te wątpliwości. Nie był pewien, czy Jim szukał w tym sensu czy siły, czy jednego i drugiego, ale Marcel to znajdywał - i wierzył, że jego przyjaciel też mógł. W jego oczach zatliło się coś więcej, niż dotąd, iskra siły, tej, w której płonął przecież od długich miesięcy, determinacja żwawsza od ognia, którym płonął feniks. - To... dobra decyzja. Tylko tak może się coś zmienić. Strach, terror, cały ten nonsens, czy to nie śmieszne, że kulimy ogony na widok psów ministerstwa, które przypominają bardziej wykidajła z klubów morderców, niż gliny? Robią to tylko dlatego, że im na to pozwalamy, choć przecież możemy na nich napluć tak samo, jak oni plują na nas. Tak samo, jak dawniej pokazywaliśmy Ślizgonom, co o nich myślimy. Podniesiemy brodę - dumnie - i nikt nie będzie upokarzał nas za to tylko, kim jesteśmy. Jesteśmy w stanie to zrobić, musimy tylko nie tracić nadziei, niezależnie od wszystkiego. Nie tracić wiary. Tym starym pierdzielom wydaje się, że mogą układać nam życie, ale spójrz na mojego ojca - ich czas już się skończył, wybrzmiał, są tylko pyłem przeszłości, który... który trzeba zdmuchnąć, rozsypać w morzu. Niech zjedzą ich ryby. Dlaczego tacy jak on, te porąbane gnidy, mają dyktować nam, co mamy robić? Nie poddamy się, nigdy tego nie robimy. Nie pozwolimy im. Zawalczymy, o siebie, o rzeczywistość, o świat, o... o normalność, Jim. I nigdy więcej. Nigdy więcej nie będziemy się bać. - Bo nie było czego. Bo nie było kogo. Bo mimo wszystkiego i wszystkich wciąż żyli. Bo byli młodzi, gniewni i niezwyciężeni. Bo nic nie mogło stanąć im na drodze - bo mogli mieć, czego tylko chcą, jeśli tylko po to sięgną. W ostrym spojrzeniu tliła się szczera determinacja i prawdziwa oddana wiara, płonął bunt - ogniem, który jaśniał coraz mocniej z każdym wypowiedzianym słowem. - Zapłacą. Zapłacą za wszystko, co zrobili, a my im tę zapłatę wydrzemy, z rąk, z serc, wydrzemy i wsadzimy do gardeł. Ten gniew, Jim, nasz gniew, zaleje ich i zniszczy. Jak fala. Bo wciąż jest o co walczyć. Bo to nie my powinniśmy się bać. Bo wciąż możemy odzyskać to, co straciliśmy. - Może nie wszystko. Może nie Celine, nie Eve. Ale codzienność i pola, z których rwali polne kwiaty, dziś spalone, kradli rzodkiew, dziś zadeptaną, rwali sałatę, dziś pożartą przez cierpiących z głodu. Dawne barwy nie wrócą same. Ale mogli je wydrzeć z powrotem i od nowa poukładać w wycinance krajobrazu. W buncie, który od zawsze był najsilniejszym żywiołem młodości. Może głupim i naiwnym, może dumnym, ale słusznym i nieugiętym, niesionym falą, dającym siłę, dającym wiarę.
Dającym szansę.
- Marzenia to puste mrzonki, gdy nie da przekuć się ich w przyszłość, w czyny. Pomyśl o tym samym, Jim. O świecie, który pamiętamy. O świecie, który należy do nas. Niczyje pola, niczyje lasy, niczyje ulice, to było też nasze. Nigdy nie pozwoliliśmy sobie tego zabrać, nie wyraziliśmy na to zgody, a to i tak znika, kawałek po kawałku. Ale nie zniknie całkiem, bo na to nie pozwolimy. Wróci do nas, bo tego zażądamy. Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego, razem nikt nas nie powstrzyma. Ramię w ramię, różdżka w różdżkę i krew za krwią, tylko razem, bo tylko tak możemy wszystko. Potrzebuję cię, Jim, zawsze potrzebowałem. - Mało to razy dokonywali niemożliwego, umykając spod czujnego oka władzy? Zostało tylko kilka dni, kilka dni, nim walki rozpoczną się od nowa. Jeszcze kilka chwil temu, porzucony, samotny, rzucony w kąt jak kundel, bał się, teraz wierzył, bo byli tu we dwóch.
Kiwnął głową, instynktownie chwycił Blue oburącz, widząc Leonorę, szczeniak jeszcze się do niej przyzwyczajał - lubił gonić za ptakami - wziął go na ręce, nie bacząc na ekscytację wywołaną skrzydlatym gościem. Podobnym gestem zareagował na dzbany z miodem, mając w pamięci słowa Celine o alkoholu wolałby chyba dostać się do Londynu na trzeźwo - ale nie powiedział tego głośno. Pisz, co chcesz napisać, i spadamy, Jim.
/zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 11.08.24 15:42, w całości zmieniany 1 raz
Grimmauld Place tonął w setce innych wspomnień, mieszane, niestałe uczucia targały nim bardziej dziś niż wtedy, bo zdawała się być Aniołem, postacią z babcinych opowieści. Piękną i czystą istotą, dla której każdy mógł stracić głowę, i nie tylko ją. Wodził za nią spojrzeniem lepkim i pożądliwym tak, jak patrzy się na jubilerską wystawę zza szyby — była niczym nieosiągalny kamień, nieoszlifowany diament. A mimo to nigdy nie poznał i nie pragnął jej poznać tak, jak znał ją Marcel. Nigdy nie znał jej tak dobrze i tak blisko, nigdy nie wyciągał ku niej dłoni i nie próbował utrzymać spojrzenia na dłużej. Dziś łatwo było przekreślić to wszystko, chłopięce pragnienia, płytkie bolączki i senne marzenia. Łatwo było obarczać ją winą i wyzywać od najgorszych, bo nic o niej nie wiedział i tak naprawdę nigdy się z nią nie liczył. Nie tak, jak on. Przyglądał mu się, nie wiedząc, co powiedzieć, jakimi słowami go pocieszyć. Czy próbować przekonać, że to mogło istnieć choć przez chwilę, czy próbować wciąż, jak wcześniej, odjąć z jego barków ciężar i zrzucić go na jej wątłe plecy; plecy, które głaskać i całować przyjdzie parszywemu wielkoludowi. Dziś Grimmauld Place i portowe spotkania niknęły w cieniu przytłaczającej rzeczywistości, jakby nieważne, zapomniane. Jakby nigdy się nie przydarzyły, tylko zostały opowiedziane niczym anegdota przez pijanych bywalców Parszywego Pasażera. Złość zamiast na niego przelała się na nią, całą czara przechyliła się w jej kierunku zalewając ją pomyjami i żrącymi eliksirami, które trawiły jego żołądek. Był na nią wściekły za to, co zrobiła Marcelowi. Był na nią wściekły za to, co Marcel zrobił jemu, zupełnie jak własnego brata, jak Thomasa, odciążając z każdej winy. Bo przecież nigdy nie uczyniłby tego sam, z własnej woli. Zrobił to, bo rzuciła na niego urok, wykorzystała kobiece sztuczki, omamiła go sobą — a to było przecież proste; zupełnie się w tym zatracił. Nie cierp z jej powodu, przyjacielu. Nie jest i nigdy nie była warta twoich łez.
Czy spodziewał się takiej odpowiedzi? Trochę, choć w głębi serca liczył na coś bardziej przyziemnego, ludzkiego. Ale przecież wiedział, że w miał duszę bohatera. Nie takiego z opowieści, czy legend. Codziennego bohatera, dla którego ważni są ludzie, którzy go otaczają. Zawsze cenił bliskich, zawsze myślał o nich w pierwszej kolejności. Nie o sobie. James uśmiechnął się lekko, jakby spodziewał się takich słów, bo przecież to były prawdziwe marzenia, nie cele, nie plany. Marzenia.
— Nie dla niej — zaprzeczył niemalże natychmiast. — Dla niej już ktoś inny będzie walczył o jutro — przypomniał mu gorzko, po chwili opuszczając wzrok, z ponurym wstydem, że powiedział to głośno. — Przepraszam, nie powinienem. — Pokręcił zraz głową. Rana była świeża, zbyt świeża, by mogli o tym tak rozmawiać. By mógł sobie na to pozwolić. To nie on miał do tego prawo, nie on powinien pozwalać takim słowom wybrzmieć, nawet jeśli głęboko w to wierzył. Nawet jeśli były prawdą. Bo to nie Marcel miał obowiązek dla niej walczyć. — Chciałem powiedzieć, że dookoła jest wiele innych osób, dla których możesz to zrobić. Osób, które na to zasługują. Które są tego warte. Osób, które na ciebie liczą. Może nie wiesz tego dzisiaj, może dziś wszystko wydaje się bez sensu i wszystko sprowadza się tylko do niej, wiem, ale za jakiś czas przestanie być w centrum wszechświata. On się na niej nie kończy. Masz światu do zaoferowania znacznie więcej, nie musisz tego robić dla niej, Marcel — poprawił się, unosząc wzrok na przyjaciela. Choć zawodów miłosnych doświadczył jak mało kto, wciąż nie wiedział, jak należało pocieszać, co należało zrobić, by zapomnieć. Nie wiedział, czy się dało, bo każdy zawód bolał. Mniejszy, większy, krócej, dłużej.
Ich spojrzenie się spotkało, a on odwzajemnił uśmiech i w jego oczach tak samo pojawiła się niezidentyfikowana szklistość, ale też determinacja i pewność. Nie czuł dziś, że to nie była dobra droga i ułożona na bezradności i poczuciu bezsensu, bo to, o co dotąd walczył okazywało się tylko mrzonką. Może nie chodziło o to, że był zmęczony tą walką, może nie chodziło o to, że pragnął spokoju — chciał efektów, chciał by jego działania miały moc sprawczą, by przyczyniły się do jakiejkolwiek zmiany. To, co robił dotąd nie zmieniało niczego, a sytuacja pogarszała się z miesiąca na miesiąc. Przegrywał walkę z najbliższymi, przegrywał walkę o takiego siebie, jakiego potrzebowała rodzina. Na nic się to nie zdało, niczego nie przyniosło. Ale Sallow kiedy o tym mówił zmieniał się. Zmieniał nagle, jakby pstryknięciem palca mógł odsunąć od siebie własne troski i zmartwienia. Mówiąc o rewolucji rósł, mężniał. I w jego oczach, oczach Jamesa, najlepszego przyjaciela, zyskiwał podziw i uznanie, jakby nie był kompanem i wieloletnim druhem, a mężem stanu, bohaterem wojennym, który potrafił pociągnąć najbardziej opornych i niepewnych prosto na front. Jego słowa brzmiały inaczej; brzmiały dumnie, emanowały siłą, wiarą chociaż nie obiecywał w nich niczego. Wierzył mu, wierzył każdemu jego słowu, połykał je jedno po drugim być może dając się nabrać na misterną sztuczkę, ale Marcel wierzył. Naprawdę w to wszystko wierzył. A on wierzył jemu.
— O normalność — powtórzył po nim zgodnie, przytakując głową. Nadawał temu wszystkiemu sens, życiu i tej chwili, gdy jeszcze miny temu pogrążali się w bezdennym smutki, niczym nieszczęśliwy poeci największych miłosnych dramatów. Może powinni skończyć, świat nie był łaskawy dla artystów. Może to rzeczywiście była najlepsza pora na to, by zostać mężczyzną, żołnierzem, robić coś, co dla kogoś ma jakieś znaczenie. Czego efekty widać od razu.
— Świat, który pamiętamy już nigdy do nas nie wróci. Nigdy nie będzie taki sam — naznaczony wojną, czasem, bólem nie stanie się piękniejszy. — Ale mówiłeś mi wtedy, że możemy zapobiec jego zniszczeniu. To wystarczy. To mi wystarczy. — Nie chciał by było gorzej, by ich świat spowił mrok, ciemność. Nie chciał być bezradny i bezsilny, nie chciał być dłużej chłopcem, grajkiem, złodziejaszkiem. Nigdy nie miał ambicji większych niż to, by nie umrzeć z głodu, ale może najwyższa pora, by ją odnalazł. By przestał zadowalać się podtrzymywaniem przy życiu, kiedy chcieli żyć. Naprawdę żyć pełnią.
Po drodze złapał za pergamin, który ktoś zostawił pod namiotem. Wyłuskał ostatnie krople rozlanego atramentu, by napisać list do Weasley — wiele jej zawdzięczali w ostatnich dniach. opatrywała ich rany, służyła radą i obecnością, przemycała dla nich jedzenie. Nie mógłby jej zostawić bez słowa. Nie po tym co dla nich zrobiła. Nie po tym, kim się dla niego stała. Napisał też do Eve, bardziej z poczucia obowiązku niż potrzeby. Wiedział, że efekt będzie taki sam, jakby nie napisał nic, ale przyjaciel go potrzebował, przyjaciela w potrzebie zostawić nie mógł. A jego żona? Czy nie potrafiłaby go zostawić bez słowa?
Obaj ruszyli przed siebie, zabierając ze sobą pare rzeczy, które mieli, parę, które kupili opuszczając teren Festiwalu Lata, pośród bawiących się hucznie czarodziejów, wciąż dumnie i radośnie świętujących miłość. Odeszli, czując, że obaj chcieli zostawić ją za sobą i pogrzebać wraz z ostatnimi dniami obchodów.
| zt
Czy spodziewał się takiej odpowiedzi? Trochę, choć w głębi serca liczył na coś bardziej przyziemnego, ludzkiego. Ale przecież wiedział, że w miał duszę bohatera. Nie takiego z opowieści, czy legend. Codziennego bohatera, dla którego ważni są ludzie, którzy go otaczają. Zawsze cenił bliskich, zawsze myślał o nich w pierwszej kolejności. Nie o sobie. James uśmiechnął się lekko, jakby spodziewał się takich słów, bo przecież to były prawdziwe marzenia, nie cele, nie plany. Marzenia.
— Nie dla niej — zaprzeczył niemalże natychmiast. — Dla niej już ktoś inny będzie walczył o jutro — przypomniał mu gorzko, po chwili opuszczając wzrok, z ponurym wstydem, że powiedział to głośno. — Przepraszam, nie powinienem. — Pokręcił zraz głową. Rana była świeża, zbyt świeża, by mogli o tym tak rozmawiać. By mógł sobie na to pozwolić. To nie on miał do tego prawo, nie on powinien pozwalać takim słowom wybrzmieć, nawet jeśli głęboko w to wierzył. Nawet jeśli były prawdą. Bo to nie Marcel miał obowiązek dla niej walczyć. — Chciałem powiedzieć, że dookoła jest wiele innych osób, dla których możesz to zrobić. Osób, które na to zasługują. Które są tego warte. Osób, które na ciebie liczą. Może nie wiesz tego dzisiaj, może dziś wszystko wydaje się bez sensu i wszystko sprowadza się tylko do niej, wiem, ale za jakiś czas przestanie być w centrum wszechświata. On się na niej nie kończy. Masz światu do zaoferowania znacznie więcej, nie musisz tego robić dla niej, Marcel — poprawił się, unosząc wzrok na przyjaciela. Choć zawodów miłosnych doświadczył jak mało kto, wciąż nie wiedział, jak należało pocieszać, co należało zrobić, by zapomnieć. Nie wiedział, czy się dało, bo każdy zawód bolał. Mniejszy, większy, krócej, dłużej.
Ich spojrzenie się spotkało, a on odwzajemnił uśmiech i w jego oczach tak samo pojawiła się niezidentyfikowana szklistość, ale też determinacja i pewność. Nie czuł dziś, że to nie była dobra droga i ułożona na bezradności i poczuciu bezsensu, bo to, o co dotąd walczył okazywało się tylko mrzonką. Może nie chodziło o to, że był zmęczony tą walką, może nie chodziło o to, że pragnął spokoju — chciał efektów, chciał by jego działania miały moc sprawczą, by przyczyniły się do jakiejkolwiek zmiany. To, co robił dotąd nie zmieniało niczego, a sytuacja pogarszała się z miesiąca na miesiąc. Przegrywał walkę z najbliższymi, przegrywał walkę o takiego siebie, jakiego potrzebowała rodzina. Na nic się to nie zdało, niczego nie przyniosło. Ale Sallow kiedy o tym mówił zmieniał się. Zmieniał nagle, jakby pstryknięciem palca mógł odsunąć od siebie własne troski i zmartwienia. Mówiąc o rewolucji rósł, mężniał. I w jego oczach, oczach Jamesa, najlepszego przyjaciela, zyskiwał podziw i uznanie, jakby nie był kompanem i wieloletnim druhem, a mężem stanu, bohaterem wojennym, który potrafił pociągnąć najbardziej opornych i niepewnych prosto na front. Jego słowa brzmiały inaczej; brzmiały dumnie, emanowały siłą, wiarą chociaż nie obiecywał w nich niczego. Wierzył mu, wierzył każdemu jego słowu, połykał je jedno po drugim być może dając się nabrać na misterną sztuczkę, ale Marcel wierzył. Naprawdę w to wszystko wierzył. A on wierzył jemu.
— O normalność — powtórzył po nim zgodnie, przytakując głową. Nadawał temu wszystkiemu sens, życiu i tej chwili, gdy jeszcze miny temu pogrążali się w bezdennym smutki, niczym nieszczęśliwy poeci największych miłosnych dramatów. Może powinni skończyć, świat nie był łaskawy dla artystów. Może to rzeczywiście była najlepsza pora na to, by zostać mężczyzną, żołnierzem, robić coś, co dla kogoś ma jakieś znaczenie. Czego efekty widać od razu.
— Świat, który pamiętamy już nigdy do nas nie wróci. Nigdy nie będzie taki sam — naznaczony wojną, czasem, bólem nie stanie się piękniejszy. — Ale mówiłeś mi wtedy, że możemy zapobiec jego zniszczeniu. To wystarczy. To mi wystarczy. — Nie chciał by było gorzej, by ich świat spowił mrok, ciemność. Nie chciał być bezradny i bezsilny, nie chciał być dłużej chłopcem, grajkiem, złodziejaszkiem. Nigdy nie miał ambicji większych niż to, by nie umrzeć z głodu, ale może najwyższa pora, by ją odnalazł. By przestał zadowalać się podtrzymywaniem przy życiu, kiedy chcieli żyć. Naprawdę żyć pełnią.
Po drodze złapał za pergamin, który ktoś zostawił pod namiotem. Wyłuskał ostatnie krople rozlanego atramentu, by napisać list do Weasley — wiele jej zawdzięczali w ostatnich dniach. opatrywała ich rany, służyła radą i obecnością, przemycała dla nich jedzenie. Nie mógłby jej zostawić bez słowa. Nie po tym co dla nich zrobiła. Nie po tym, kim się dla niego stała. Napisał też do Eve, bardziej z poczucia obowiązku niż potrzeby. Wiedział, że efekt będzie taki sam, jakby nie napisał nic, ale przyjaciel go potrzebował, przyjaciela w potrzebie zostawić nie mógł. A jego żona? Czy nie potrafiłaby go zostawić bez słowa?
Obaj ruszyli przed siebie, zabierając ze sobą pare rzeczy, które mieli, parę, które kupili opuszczając teren Festiwalu Lata, pośród bawiących się hucznie czarodziejów, wciąż dumnie i radośnie świętujących miłość. Odeszli, czując, że obaj chcieli zostawić ją za sobą i pogrzebać wraz z ostatnimi dniami obchodów.
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wyłowił wianek Belli i życie powinno być jak z bajki i powinien wreszcie cieszyć się Festiwalem, ale nadal ciążyły mu smutne myśli i listy, na które nie zdążył odpisać. Jim i Marcel martwili się o niego i to nic dziwnego, biorąc pod uwagę w jakim zastali go stanie w czerwcu. Nie wiedział, jak im to wszystko wyjaśnić. Gdyby był w redakcji "Czarownicy", odpisałby jako Wilhelmina, że prawdziwa miłość zdarza się raz w życiu i należy zawsze na nią czekać. Słowa wyglądające pięknie w druku dla podstarzałych redaktor i zdesperowanych dziewcząt nie przekonałyby jednak chyba Jima i Marcela, oni martwili się o niego szczerze, nie kupi ich żaden frazes. Prościej będzie porozmawiać z przyjaciółmi.
Zaczekał na odpowiedni moment (choć perspektywa zostawienia żony samej nadal napawała go lękiem, że znowu zniknie) i jak najprędzej udał się do namiotu chłopaków. Zostawił ich tuż przed wywiadem w Warwickshire, wyrwać się do pracy i wrócić. Nie przewidział, że zajmie to… tyle i że zabraknie go na Festiwalu Lata.
-Hej, jestem! - zapowiedział, wchodząc do namiotu. Miał nadzieję, że ich tu znajdzie, ich wszystkich. Finna, który nazwał Bellę muchomorem, Marcela, który zwerbalizował na papierze jego własne obawy o kontaktach Belli z rodziną i Jima, który nie napisał zupełnie nic. Do którego też wróciła żona, nie po dwóch miesiącach, a po dwóch latach i który powinien… zrozumieć, prawda? Taką miał nadzieję, ale intuicja podpowiadała mu coś innego, więc to spojrzenia Jima teraz szukał, trochę lękliwie. Liczył na to, że pomimo nieco specyficznej sytuacji między Jimem i Eve (każdy związek jest inny i nie należy ich osądzać, dowiedział się w redakcji, więc nie osądzał i liczył, że są szczęśliwi) wszyscy się nawzajem zrozumieją, a koledzy jeszcze zdążą polubić szczerze Bellę. Marcel chyba naprawdę ją polubił, w Oazie. Jim nie zdążył jej poznać, choć szczerze liczył, że ich sobie przedstawi - ale po zniknięciu Alexandra Farleya jakoś nie było do tego okazji.
-Mamy coś do picia? - powinni wznieść toast za jego kolejną zmianę stanu cywilnego, powinien być radosny, ale tylko nerwowo przestąpił z nogi na nogę. -Wróciła, tak… po prostu. - zaczął cicho.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Płakał. Płakał ze śmiechu. Ciemne rzęsy lepiły sie do powiek, kiedy przecierał oczy po raz kolejny, ledwie łapiąc oddech po serii dobrych kawałów. Przesunął do połowy napełniony dzban z piwem na bok i wyprostował się, ruchem dłoni dając kumplom sygnał, że teraz jego kolej.
— Co mówi ślizgon na pożegnanie do kumpli? To ja już się bede zwijał — wystrzelił z wężową analogią, wieńcząc żart głośnym śmiechem, ale nagle, przytomnie dość przerwał kiedy do namiotu wkroczył Steffen. Z poważną miną i oczami pełnymi łez — wywołanymi dowcipami i śmiechem, co prawda — wyglądał dość żałośnie. Mimo to, spojrzenie mu pociemniało, a mina zrzedła. Nie odpisał mu na list. Nie zamierzał. Wściekłość mieszała sie z zawodem, a potem został juz tylko gniew, choć sam nie wiedział, czy na Steffena za to, że był tak ślepy, tak naiwny, głupio zakochany w arystokratce, która najpierw zdradziła swoich krewnych, a potem jego; że bez refleksji po prostu z nią został, czy jednak Bellę, której określeń nie był nawet w stanie nietrzeźwym wypluć - tak źle o niej myślał.— Nie, skończyło się — mruknął, odsuwając za siebie dzban z piwem, którym w ostentacyjny, arogancki wręcz sposób nie chciał się podzielić. Piwo w środku wciąż było, ugasiłoby pragnienie nie tylko Steffena, ale nie zamierzał dzielić z nim alkoholu póki nie spalą fajki pokoju, a na to się na razie się zanosiło. Zerknął na Marcela, a potem na Finna, licząc że któryś z nich to skomentuje pierwszy, ale nim tak się stało palnął, nie wytrzymując: — A ty tak po prostu pozwoliłeś jej zostać po tym jak spierdoliła z jakimś paskudnym typem do bezpiecznej Francji, porzucając cię na polu bitwy, bo - przypomnij mi - nie przyszedłeś na pieprzona kolacje… A dama się, kurwa, napracowała — odparł zajadle, spoglądając na przyjaciela karcąco. Co to w ogóle były za priorytety? Mogła nie wiedzieć, czym się zajmował, mogła nie znać prawdy o tym, co robił, ale powód był idiotyczny, prozaiczny i jedynie podkreślał, że nic o nim nie wiedziała.
— Co mówi ślizgon na pożegnanie do kumpli? To ja już się bede zwijał — wystrzelił z wężową analogią, wieńcząc żart głośnym śmiechem, ale nagle, przytomnie dość przerwał kiedy do namiotu wkroczył Steffen. Z poważną miną i oczami pełnymi łez — wywołanymi dowcipami i śmiechem, co prawda — wyglądał dość żałośnie. Mimo to, spojrzenie mu pociemniało, a mina zrzedła. Nie odpisał mu na list. Nie zamierzał. Wściekłość mieszała sie z zawodem, a potem został juz tylko gniew, choć sam nie wiedział, czy na Steffena za to, że był tak ślepy, tak naiwny, głupio zakochany w arystokratce, która najpierw zdradziła swoich krewnych, a potem jego; że bez refleksji po prostu z nią został, czy jednak Bellę, której określeń nie był nawet w stanie nietrzeźwym wypluć - tak źle o niej myślał.— Nie, skończyło się — mruknął, odsuwając za siebie dzban z piwem, którym w ostentacyjny, arogancki wręcz sposób nie chciał się podzielić. Piwo w środku wciąż było, ugasiłoby pragnienie nie tylko Steffena, ale nie zamierzał dzielić z nim alkoholu póki nie spalą fajki pokoju, a na to się na razie się zanosiło. Zerknął na Marcela, a potem na Finna, licząc że któryś z nich to skomentuje pierwszy, ale nim tak się stało palnął, nie wytrzymując: — A ty tak po prostu pozwoliłeś jej zostać po tym jak spierdoliła z jakimś paskudnym typem do bezpiecznej Francji, porzucając cię na polu bitwy, bo - przypomnij mi - nie przyszedłeś na pieprzona kolacje… A dama się, kurwa, napracowała — odparł zajadle, spoglądając na przyjaciela karcąco. Co to w ogóle były za priorytety? Mogła nie wiedzieć, czym się zajmował, mogła nie znać prawdy o tym, co robił, ale powód był idiotyczny, prozaiczny i jedynie podkreślał, że nic o nim nie wiedziała.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Namiot chłopców
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset :: Namioty