Główna scena
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Główna scena baletowa
Główna scena baletowa wzniesiona została naprzeciw obszernej widowni, na której mieści się nie więcej, jak stu czarodziejów. Rzędy szkarłatnych foteli o skrupulatnie haftowanych w morskie motywy wzorach otacza dziesięć niedużych balkoników o delikatnych osłonkach kutych żelazem w fantazyjne wzory. W trakcie spektakli pomiędzy stanowiskami lewitują srebrne tace, na których można znaleźć szampana, przekąski - najczęściej ostrygi, ale też francuskie sery lub ślimaki - albo eleganckie omnikulary oprawione w złotą rączkę. Przedstawienie rozgrywa się na czarnym piedestale zakrytym podczas przerw ciężką szkarłatną kurtyną, na której czarna nić wymalowała syrenie sylwetki. Kiedy widowisko się rozpoczyna, kurtyna znika, rozmywa się w powietrzu, a skryte za nią iluzje przybierają na scenie kształty żywej, perfekcyjnie realistycznej scenerii - wijących się pnącz, dmących piasków pustyni lub szemrzących wód. Muzyka bogato wypełnia salę całą sobą i choć miejsca dla orkiestry znajduje się pod sceną, ponad tańcem przebijają się refleksy iluzji przedstawiające ich równoległą grę. To właśnie tutaj wystawiane są największe, najbardziej reprezentatywne spektakle. Jeśli pozostanie się na miejscu w trakcie przerwy lub wejdzie, kiedy akurat na scenie nie rozgrywa się żadne przedstawienie, da się usłyszeć śpiew syren. Trudno określić, z którego kierunku pochodzi, ale jest kojący, piękny i trudno jest ci przestać o nim myśleć. Tylko jeśli znasz język trytoński rozpoznasz słowa pieśni - jest żałobna, opowiada o dawnych dziejach syren.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:22, w całości zmieniany 1 raz
Miała rację, przypadkowe spotkania w zamierzchłej przeszłości nie niosły ze sobą zbyt wiele istotnych informacji, stanowiąc zaledwie nieistotny przebłysk, świadczący o problematyczności Elviry. Widocznie nie zmieniła się przez te lata, a Deirdre nie pamiętała już szczegółów tamtejszego urzędniczego nieporozumienia: było, minęło, lecz podstawowa, buntownicza cecha charakteru blondynki pozostała nienaruszona. Czy powinna cenić taką stałość? Bynajmniej, tylko głupiec nie dorastał, lecz Mericourt nie zamierzała besztać jasnowłosej publicznie. Prywatnie zresztą też nie, nie przyjmowała na wychowawstwo krnąbrnych arogantek, ale jeśli takowa stawiała swoją zapewne śliczną stópkę w jej miejscu pracy zamierzała dopilnować, by nie wszczęła awantur i nie powodowała dyskomfortu u współtowarzyszy artystycznego doznania.
- Madame Mericourt, miło mi - przedstawiła się gładko, nie wspominając imienia, nie przeszły równolegle na ty, a śmierciożerczyni nie zamierzała spoufalać się z sojuszniczką. Nie tutaj, nie teraz. Uprzejmość w głosie oraz podkreślenie radości z zapoznania było tylko fasadą, spojrzenie pozostawało chłodne i krytyczne. Kąciki ust zadrgały w paroksyzmie rozbawienia, gdy do całej tej pozy naburmuszonej, przekonanej o własnej niemylności dziewczyny dodano perfekcyjny gest. Ręce zaplecione na piersi, w ochronnym geście, który jednocześnie podkreślał ściśnięte krągłości. Wilgotny materiał szaty przywierał do biustu, czyniąc tę pozycję jeszcze mniej grzeczną. Przez sekundę zastanawiała się, czy nie skrócić dyskomfortu Elviry, krótkim zaklęciem użytkowym wysuszając tkaninę, ale na Merlina, nie była tu po to, by sprzątać bałagan po rozkapryszonej...podwładnej lady Wendeliny.
Znów skutecznie ukryła rozbawienie, początkowo tylko kiwając kilkukrotnie głową w milczeniu - czyniła to na tyle delikatnie, że żaden zbędny kosmyk nie opuścił wysoko upiętej fryzury. - Ach, co za wspaniała wiadomość. Damy - oraz, oczywiście, lordowie - z tej ognistej rodziny są mile widziani w la Fantasmagorii. Zawsze dzielą się cennymi wskazówkami dotyczącymi repertuaru oraz detali dotyczących prowadzenia magicznego baletu - zadeklamowała przychylnym tonem, strzepując z przedramienia sukni niewidzialny pyłek. Drobiazgowe drgnięcie ręki, mające podkreślić, jak wielce madame Mericourt dba o perfekcję w każdym, upierdliwym calu. - Lady Wendelina jest specyficzną arystokratką, pełną ognia i wigoru - powoli skręciła na bardziej prywatne tony, zastanawiając się, czy istnieje lepszy duet od tej nieco oszalałej rudowłosej czarownicy i naburmuszonej egoistki w postaci wyniosłej magomedyczki. - Śmiem twierdzić, że do siebie pasujecie, a los, który splótł wasze drogi, na pewno przynosi wiele korzyści dla obydwu stron - zakończyła dźwięcznie (i wdzięcznie), nieco mrużąc powieki. - Czy lady Wendelina się rozchorowała, nie daj Merlinie? I dlatego ofiarowała ci swój bilet? - zapytała z przesadną troską, zapisując w pamięci, by nieco ostrożniej podchodzić do rozdawania biletów akurat tej arystokratce. Jeśli tak hojnie obdarzała podobnymi prezentami swych służących, niedługo mogli się spodziewać w la Fantasmagorii napływu pozbawionych manier istot. - Praca w posiadłości arystokratycznego rodu to wielka nobilitacja, gratuluję - skomentowała jeszcze, zaczynając dostrzegać w Multon coś więcej: potencjał. Szansę na to, by posiadać w sercu rodziny o rosnących wpływach kogoś zaufanego; czy blondynka byłaby w stanie zachowywać się na tyle pokornie i cicho, by jej zaufano? Dopuszczano ją do schorowanych ciał, obnażano przed nią słabości, pokładano w tych zdolnych rękach przyszłość swego rodu - istniało więc duże prawdopodobieństwo, że przy odpowiednim wyszkoleniu Elvira stanowiłaby doskonałe źródło informacji. Kto wie, może jakiś zagubiony krewny Selwynów ciągle utrzymywał kontakt z obłąkanym Alexandrem albo tą przygłupią starą panną, która spoglądała smutno z listów gończych? Na razie jasnowłosa posiadała grację i wyczucie podobne rozszalałemu nundu w składzie chińskiej porcelany - lecz nie dało się odmówić potencjału takiej sytuacji. Na razie znajdowały się w ramach innej, trudniejszej, nieco wychowawczej. - Mam nadzieję, że jeśli otrzymasz kolejne zaproszenie - oby do czegoś takiego nie doszło, zdawało się niewerbalnie dodawać spojrzenie Deirdre - wykażesz się większym szacunkiem wobec artystów i osób towarzyszących ci na widowni - zakończyła prawie przyjemnym tonem, przypominając sobie niegrzecznie ułożone na podłokietnikach łokcie, niezadowoloną minę i wychylany na hejnał kielich. Mericourt zapisała w pamięci, by po całym spektaklu porozmawiać z siedzącymi w tym rzędzie osobami, nieco poprawiając im humor: ceniono pogawędki z opiekującą się baletem madame, może więc nie straci wsparcia finansowego akurat tych przedstawicieli czystokrwistych rodzin.
Zgodę na spacer przyjęła bez zdziwienia, ale i bez wdzięczności, skinieniem głowy. Podniosła się zgrabnie z fotela, po czym ruszyła przed siebie, zgrabnie wymijając podniesione fotele, a potem znikając za kolumnadą bocznego wyjścia z głównej sali. Nie odwróciła się ani razu: czuła, że Elvira podążą za nią. Może wypalając na smukłych plecach nienawistne wzory, może po prostu poważnie podchodząca do towarzystwa śmierciożerczyni. Dopiero gdy opuściły budynek, wychodząc na świeży, letni wieczór, Deirdre zwróciła się do Multon. - Pilnuj się. Jeśli pragniesz być jedną z nas, nie możesz pozwolić sobie na lekceważenie arystokracji - ale także na zwracanie na siebie przesadnej, negatywnej uwagi - pouczyła tonem nagle obcym, chłodnym, wyzbytym pozorów uprzejmości. Przestała się uśmiechać, tak, jakby na marmurowych tarasach na zewnątrz la Fantasmagorii porzuciła na moment uprzejmą maskę madame Mericourt. - To nie czas na upijanie się w miejscach przeznaczonych dla elity. Jeden fałszywy ruch, a zaniepokojeni krewni mogą przekreślić twoją karierę na dworze Selwynów - kontynuowała bez agresji, tonem pozbawionym jakichkolwiek emocji, przyglądając się jasnym kosmykom włosów Elviry, łagodnie szarpanych wieczornym wiatrem. - Jeśli chcesz zachowywać się jak niewychowany, przygłupi cwaniak z Nokturnu, naiwnie przekonany o własnej wspaniałości - tam właśnie zamieszkaj, na pewno odnajdziesz w zatęchłych spelunkach tańszy alkohol oraz bardziej dopasowane rozrywkowo towarzystwo - dorzuciła jeszcze, tym razem pozwalając sobie na łagodny uśmiech. Nie atakowała, nie pluła jadem, raczej rzeczowo tłumaczyła oczywistości. - Będę cię mieć na oku, Elviro - dodała, a choć w końcu na jej twarz powrócił uśmiech, to nie był uspokajający. Bynajmniej, coś w uroczych dołeczkach w policzkach nasycało aurę czarownicy nieprzyjemnym mrokiem.
- Madame Mericourt, miło mi - przedstawiła się gładko, nie wspominając imienia, nie przeszły równolegle na ty, a śmierciożerczyni nie zamierzała spoufalać się z sojuszniczką. Nie tutaj, nie teraz. Uprzejmość w głosie oraz podkreślenie radości z zapoznania było tylko fasadą, spojrzenie pozostawało chłodne i krytyczne. Kąciki ust zadrgały w paroksyzmie rozbawienia, gdy do całej tej pozy naburmuszonej, przekonanej o własnej niemylności dziewczyny dodano perfekcyjny gest. Ręce zaplecione na piersi, w ochronnym geście, który jednocześnie podkreślał ściśnięte krągłości. Wilgotny materiał szaty przywierał do biustu, czyniąc tę pozycję jeszcze mniej grzeczną. Przez sekundę zastanawiała się, czy nie skrócić dyskomfortu Elviry, krótkim zaklęciem użytkowym wysuszając tkaninę, ale na Merlina, nie była tu po to, by sprzątać bałagan po rozkapryszonej...podwładnej lady Wendeliny.
Znów skutecznie ukryła rozbawienie, początkowo tylko kiwając kilkukrotnie głową w milczeniu - czyniła to na tyle delikatnie, że żaden zbędny kosmyk nie opuścił wysoko upiętej fryzury. - Ach, co za wspaniała wiadomość. Damy - oraz, oczywiście, lordowie - z tej ognistej rodziny są mile widziani w la Fantasmagorii. Zawsze dzielą się cennymi wskazówkami dotyczącymi repertuaru oraz detali dotyczących prowadzenia magicznego baletu - zadeklamowała przychylnym tonem, strzepując z przedramienia sukni niewidzialny pyłek. Drobiazgowe drgnięcie ręki, mające podkreślić, jak wielce madame Mericourt dba o perfekcję w każdym, upierdliwym calu. - Lady Wendelina jest specyficzną arystokratką, pełną ognia i wigoru - powoli skręciła na bardziej prywatne tony, zastanawiając się, czy istnieje lepszy duet od tej nieco oszalałej rudowłosej czarownicy i naburmuszonej egoistki w postaci wyniosłej magomedyczki. - Śmiem twierdzić, że do siebie pasujecie, a los, który splótł wasze drogi, na pewno przynosi wiele korzyści dla obydwu stron - zakończyła dźwięcznie (i wdzięcznie), nieco mrużąc powieki. - Czy lady Wendelina się rozchorowała, nie daj Merlinie? I dlatego ofiarowała ci swój bilet? - zapytała z przesadną troską, zapisując w pamięci, by nieco ostrożniej podchodzić do rozdawania biletów akurat tej arystokratce. Jeśli tak hojnie obdarzała podobnymi prezentami swych służących, niedługo mogli się spodziewać w la Fantasmagorii napływu pozbawionych manier istot. - Praca w posiadłości arystokratycznego rodu to wielka nobilitacja, gratuluję - skomentowała jeszcze, zaczynając dostrzegać w Multon coś więcej: potencjał. Szansę na to, by posiadać w sercu rodziny o rosnących wpływach kogoś zaufanego; czy blondynka byłaby w stanie zachowywać się na tyle pokornie i cicho, by jej zaufano? Dopuszczano ją do schorowanych ciał, obnażano przed nią słabości, pokładano w tych zdolnych rękach przyszłość swego rodu - istniało więc duże prawdopodobieństwo, że przy odpowiednim wyszkoleniu Elvira stanowiłaby doskonałe źródło informacji. Kto wie, może jakiś zagubiony krewny Selwynów ciągle utrzymywał kontakt z obłąkanym Alexandrem albo tą przygłupią starą panną, która spoglądała smutno z listów gończych? Na razie jasnowłosa posiadała grację i wyczucie podobne rozszalałemu nundu w składzie chińskiej porcelany - lecz nie dało się odmówić potencjału takiej sytuacji. Na razie znajdowały się w ramach innej, trudniejszej, nieco wychowawczej. - Mam nadzieję, że jeśli otrzymasz kolejne zaproszenie - oby do czegoś takiego nie doszło, zdawało się niewerbalnie dodawać spojrzenie Deirdre - wykażesz się większym szacunkiem wobec artystów i osób towarzyszących ci na widowni - zakończyła prawie przyjemnym tonem, przypominając sobie niegrzecznie ułożone na podłokietnikach łokcie, niezadowoloną minę i wychylany na hejnał kielich. Mericourt zapisała w pamięci, by po całym spektaklu porozmawiać z siedzącymi w tym rzędzie osobami, nieco poprawiając im humor: ceniono pogawędki z opiekującą się baletem madame, może więc nie straci wsparcia finansowego akurat tych przedstawicieli czystokrwistych rodzin.
Zgodę na spacer przyjęła bez zdziwienia, ale i bez wdzięczności, skinieniem głowy. Podniosła się zgrabnie z fotela, po czym ruszyła przed siebie, zgrabnie wymijając podniesione fotele, a potem znikając za kolumnadą bocznego wyjścia z głównej sali. Nie odwróciła się ani razu: czuła, że Elvira podążą za nią. Może wypalając na smukłych plecach nienawistne wzory, może po prostu poważnie podchodząca do towarzystwa śmierciożerczyni. Dopiero gdy opuściły budynek, wychodząc na świeży, letni wieczór, Deirdre zwróciła się do Multon. - Pilnuj się. Jeśli pragniesz być jedną z nas, nie możesz pozwolić sobie na lekceważenie arystokracji - ale także na zwracanie na siebie przesadnej, negatywnej uwagi - pouczyła tonem nagle obcym, chłodnym, wyzbytym pozorów uprzejmości. Przestała się uśmiechać, tak, jakby na marmurowych tarasach na zewnątrz la Fantasmagorii porzuciła na moment uprzejmą maskę madame Mericourt. - To nie czas na upijanie się w miejscach przeznaczonych dla elity. Jeden fałszywy ruch, a zaniepokojeni krewni mogą przekreślić twoją karierę na dworze Selwynów - kontynuowała bez agresji, tonem pozbawionym jakichkolwiek emocji, przyglądając się jasnym kosmykom włosów Elviry, łagodnie szarpanych wieczornym wiatrem. - Jeśli chcesz zachowywać się jak niewychowany, przygłupi cwaniak z Nokturnu, naiwnie przekonany o własnej wspaniałości - tam właśnie zamieszkaj, na pewno odnajdziesz w zatęchłych spelunkach tańszy alkohol oraz bardziej dopasowane rozrywkowo towarzystwo - dorzuciła jeszcze, tym razem pozwalając sobie na łagodny uśmiech. Nie atakowała, nie pluła jadem, raczej rzeczowo tłumaczyła oczywistości. - Będę cię mieć na oku, Elviro - dodała, a choć w końcu na jej twarz powrócił uśmiech, to nie był uspokajający. Bynajmniej, coś w uroczych dołeczkach w policzkach nasycało aurę czarownicy nieprzyjemnym mrokiem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Mericourt, wdzięczne, melodyjne i zapadające w pamięci nazwisko, a jednak absolutnie obce, dla Elviry z niczym klarownie niepowiązane. Pewna była, że po dzisiejszym spotkaniu oraz idącymi za nim odkryciami nie pozwoli sobie na zatarcie tego słowa w pamięci - cóż za szkoda, że poza nazwą nakładającą się na obraz pięknej kobiety nie niosło za sobą przydatniejszych informacji. Wciąż musiała grać żywo, dostosowywać do zmieniającej zbyt szybko rzeczywistości, odpowiadać na niespodziewane gry słowne, którym nie potrafiła sprostać. I tyle z tego wyłącznie miała, że być może zdoła opuścić Fantasmagorię nieupokorzona, przynajmniej nie w pełni, bez ciągnącej się za imieniem etykiety prostaczki.
Uśmiechnęłaby się blado na przyuważone w zdaniu postawienie dam na pierwszym miejscu przed lordami, gdyby mięśnie twarzy nie pozostawały spięte, zastygłe w wyrazie ostrożnego oczekiwania. Bardziej na koniec rozmowy niż następne mądre monologi, choć komentarz o łączących ją z Wendeliną podobieństwach na moment przykuł uwagę i wytrącił z chwiejnie nabytego spokoju. Czy tak było w istocie? Pracując z tą ekscentryczną arystokratką zdążyła docenić jej nietypową odwagę i bezpośrednie podejście do spraw, międzyludzkich zwłaszcza, wciąż jednak dzieliła je znacząca przepaść. Przede wszystkich wychowania - dogadać się z kimś skrajnie przywiązanym do zasad, maleńkich protokołów, komicznie przekonanym o ich wielkiej wartości było Elvirze ciężko, nie sądziła zresztą, by miało się to zmienić. W porównaniu do nawet i tradycjonalistycznych czarodziejów, Multon była wybitnie uparta, arogancka i święcie przekonana do swojej racji - swoich własnych prawd, które wymyślała sobie w pomylonej głowie, a których nikt poza nią zapewne nie chciałby rozumieć.
- Lady Wendelina jest wyjątkową arystokratką i hojną pracodawczynią - ujęła wreszcie w skróconej formie wszystkie niejasne myśli, decydując się pójść po najmniejszej linii oporu i ostać na komplementach, bo o ludziach, u których przywykła mieszkać, nie wypadało wypowiadać się inaczej. - A ja, droga madame Mericourt, nie czuję upoważnienia do udzielania takich informacji. Jestem uzdrowicielem i obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. - wyrecytowała znaną przyśpiewkę, sprytnie i trochę złośliwie wykręcając się od pytania o bilet. To nie było ważne, nie było istotne. Nie miała też zresztą nadal pojęcia, jak daleko idąca powinna być jej lojalność śmierciożercom; czym się dzielić powinna, a czym nie. Posłuszeństwo zdawało się oczywiste, ale jeżeli jego częścią miało być obdzieranie się z prywatności, to z pewnością nie miała zamiaru robić tego na przeczucie i w publicznym miejscu. Nie dostrzegła w tym pytaniu żądania, jeszcze nie. - Dziękuję, to zaszczyt - mruknęła znacznie ciszej, ze wzrokiem wbitym we własne, równo obcięte paznokcie, przyjmując komplement już bezwiednie, bez większych emocji.
Złapała spojrzenie czarnych tęczówek na ułamek chwili, a potem udała, że wodzi wzrokiem po bogato zdobionym suficie, w rzeczywistości wzbraniając się przed chęcią nerwowego mrugania, czy - co gorsza - przewrócenia oczami. Nie cierpiała przyjmować krytyki, nawet jeżeli miała pokrycie, pierwszymi emocjami, które dominowały w niej w takich chwilach były rozżalenie i uraza. Potrzebowała odetchnąć kilka razy, aby słowa o tym, że najchętniej nie zaglądałaby do tej wylęgarni snobów już nigdy więcej wróciły do strefy pretensji niewypowiedzianych, czyli tam, gdzie w obecnej sytuacji zapewne winny pozostać.
Na spotkanie w intymniejszych warunkach - czy tam spacer - wyruszyła z cieniem nerwów ciążącym na barkach, jakby była uczennicą gotującą się do spotkania z dyrektorem po nielegalnej wycieczce do działu ksiąg zakazanych. Coś w tym może i było, nie powstrzymała się jednak ani przed zostawieniem kieliszka na pustym fotelu (lokajom za coś płacono) ani przed wysokim unoszeniem brody i prowokacyjnym podpieraniem dłoni na biodrze w odpowiedzi na wodzące za nią spojrzenia. Nie zawstydzi się, nie istniała taka szansa. Sama zresztą częściej niż po strojnych szatach księżniczek, wodziła wzrokiem wzdłuż linii smukłego ciała madame Mericourt, próbując wyobrazić ją sobie w okolicznościach przyjemniejszych niż ogrody przed budynkiem teatru. Nie mogła się okłamywać, była kobietą zafascynowana przez wzgląd na jej pozycję - była też wciąż obrażona, i pewnie minie parę dni zanim o tym upokorzeniu zapomni.
Dopiero w ciepłym powiewie wieczoru, kiedy pękły fasady uprzejmości, rozsypała się w pył także jej własna wola zachowania dobrej miny do złej gry. Zacisnęła ręce na połach szaty, rozdrażniona, że paczkę fajek zostawiła w płaszczu, akurat teraz, gdy z największą chęcią zamknęłaby się w relaksujących okowach dymu. Słowa wdzierające się w dumę były na tyle szczere, pozbawione skrupułów - a przy tym i możliwie prawdziwe - że poróżowiała widocznie i zacisnęła kościste palce w pięści, drżąc od mdlącego potoku sprzeczności. Nie mogła robić sobie wrogów, nie mogła krzyczeć, wszczynać awantur. Ale jej cierpliwość była mała, nieproporcjonalna do arogancji, nie potrafiłaby też zostawić tego bez słowa.
- Dobrze. Cudownie. Dziękuję za cenne rady - wyrzuciła głosem urywanym z napięcia, a sarkazm mieszał się na języku z obrzydliwym, wypalającym zmysły wstydem. - Nie będę wchodzić arystokratom w drogę, nie chcę tego robić. Możesz uznać, że jestem niewychowana, ale nie jestem głupia. Ostatnią rzeczą, jaka mi się marzy, jest włazić w swoich tanich kozaczkach do tych szlacheckich zabaw w fałsz, obłudę i to, komu urodzi się bardziej upośledzony dzieciak. - Chwyciła za barierkę, zacisnęła na niej palce do białości i odwróciła głowę, żeby ukryć grymas. Złość ją poniosła, nie mogła odmówić sobie dodania trzech knutów, lecz... - Miej mnie na oku, śmiało. Wszystko zrobię, żeby więcej ci go nie podrażniać. - Zagryzła wilgotną wargę i z trudem oderwała palce od chłodnego metalu. - Nie chcę być jedną z was po to, by siedzieć w drogich teatrach, w ogóle się tego tu nie spodziewałam... - Jeżeli brzmiała naiwnie, nie miała do siebie żalu; z arystokracją w Rycerzach miała do czynienia w nikłym stopniu. - Zależy mi na czymś znacznie więcej niż to. - W swoim mniemaniu potrafiła zbyt wiele, by zdyskredytować miało ją coś tak banalnego jak maniery z wyższych półek, idiotyczne nakazy przykładnych dam z przykładnych domów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Uśmiechnęłaby się blado na przyuważone w zdaniu postawienie dam na pierwszym miejscu przed lordami, gdyby mięśnie twarzy nie pozostawały spięte, zastygłe w wyrazie ostrożnego oczekiwania. Bardziej na koniec rozmowy niż następne mądre monologi, choć komentarz o łączących ją z Wendeliną podobieństwach na moment przykuł uwagę i wytrącił z chwiejnie nabytego spokoju. Czy tak było w istocie? Pracując z tą ekscentryczną arystokratką zdążyła docenić jej nietypową odwagę i bezpośrednie podejście do spraw, międzyludzkich zwłaszcza, wciąż jednak dzieliła je znacząca przepaść. Przede wszystkich wychowania - dogadać się z kimś skrajnie przywiązanym do zasad, maleńkich protokołów, komicznie przekonanym o ich wielkiej wartości było Elvirze ciężko, nie sądziła zresztą, by miało się to zmienić. W porównaniu do nawet i tradycjonalistycznych czarodziejów, Multon była wybitnie uparta, arogancka i święcie przekonana do swojej racji - swoich własnych prawd, które wymyślała sobie w pomylonej głowie, a których nikt poza nią zapewne nie chciałby rozumieć.
- Lady Wendelina jest wyjątkową arystokratką i hojną pracodawczynią - ujęła wreszcie w skróconej formie wszystkie niejasne myśli, decydując się pójść po najmniejszej linii oporu i ostać na komplementach, bo o ludziach, u których przywykła mieszkać, nie wypadało wypowiadać się inaczej. - A ja, droga madame Mericourt, nie czuję upoważnienia do udzielania takich informacji. Jestem uzdrowicielem i obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. - wyrecytowała znaną przyśpiewkę, sprytnie i trochę złośliwie wykręcając się od pytania o bilet. To nie było ważne, nie było istotne. Nie miała też zresztą nadal pojęcia, jak daleko idąca powinna być jej lojalność śmierciożercom; czym się dzielić powinna, a czym nie. Posłuszeństwo zdawało się oczywiste, ale jeżeli jego częścią miało być obdzieranie się z prywatności, to z pewnością nie miała zamiaru robić tego na przeczucie i w publicznym miejscu. Nie dostrzegła w tym pytaniu żądania, jeszcze nie. - Dziękuję, to zaszczyt - mruknęła znacznie ciszej, ze wzrokiem wbitym we własne, równo obcięte paznokcie, przyjmując komplement już bezwiednie, bez większych emocji.
Złapała spojrzenie czarnych tęczówek na ułamek chwili, a potem udała, że wodzi wzrokiem po bogato zdobionym suficie, w rzeczywistości wzbraniając się przed chęcią nerwowego mrugania, czy - co gorsza - przewrócenia oczami. Nie cierpiała przyjmować krytyki, nawet jeżeli miała pokrycie, pierwszymi emocjami, które dominowały w niej w takich chwilach były rozżalenie i uraza. Potrzebowała odetchnąć kilka razy, aby słowa o tym, że najchętniej nie zaglądałaby do tej wylęgarni snobów już nigdy więcej wróciły do strefy pretensji niewypowiedzianych, czyli tam, gdzie w obecnej sytuacji zapewne winny pozostać.
Na spotkanie w intymniejszych warunkach - czy tam spacer - wyruszyła z cieniem nerwów ciążącym na barkach, jakby była uczennicą gotującą się do spotkania z dyrektorem po nielegalnej wycieczce do działu ksiąg zakazanych. Coś w tym może i było, nie powstrzymała się jednak ani przed zostawieniem kieliszka na pustym fotelu (lokajom za coś płacono) ani przed wysokim unoszeniem brody i prowokacyjnym podpieraniem dłoni na biodrze w odpowiedzi na wodzące za nią spojrzenia. Nie zawstydzi się, nie istniała taka szansa. Sama zresztą częściej niż po strojnych szatach księżniczek, wodziła wzrokiem wzdłuż linii smukłego ciała madame Mericourt, próbując wyobrazić ją sobie w okolicznościach przyjemniejszych niż ogrody przed budynkiem teatru. Nie mogła się okłamywać, była kobietą zafascynowana przez wzgląd na jej pozycję - była też wciąż obrażona, i pewnie minie parę dni zanim o tym upokorzeniu zapomni.
Dopiero w ciepłym powiewie wieczoru, kiedy pękły fasady uprzejmości, rozsypała się w pył także jej własna wola zachowania dobrej miny do złej gry. Zacisnęła ręce na połach szaty, rozdrażniona, że paczkę fajek zostawiła w płaszczu, akurat teraz, gdy z największą chęcią zamknęłaby się w relaksujących okowach dymu. Słowa wdzierające się w dumę były na tyle szczere, pozbawione skrupułów - a przy tym i możliwie prawdziwe - że poróżowiała widocznie i zacisnęła kościste palce w pięści, drżąc od mdlącego potoku sprzeczności. Nie mogła robić sobie wrogów, nie mogła krzyczeć, wszczynać awantur. Ale jej cierpliwość była mała, nieproporcjonalna do arogancji, nie potrafiłaby też zostawić tego bez słowa.
- Dobrze. Cudownie. Dziękuję za cenne rady - wyrzuciła głosem urywanym z napięcia, a sarkazm mieszał się na języku z obrzydliwym, wypalającym zmysły wstydem. - Nie będę wchodzić arystokratom w drogę, nie chcę tego robić. Możesz uznać, że jestem niewychowana, ale nie jestem głupia. Ostatnią rzeczą, jaka mi się marzy, jest włazić w swoich tanich kozaczkach do tych szlacheckich zabaw w fałsz, obłudę i to, komu urodzi się bardziej upośledzony dzieciak. - Chwyciła za barierkę, zacisnęła na niej palce do białości i odwróciła głowę, żeby ukryć grymas. Złość ją poniosła, nie mogła odmówić sobie dodania trzech knutów, lecz... - Miej mnie na oku, śmiało. Wszystko zrobię, żeby więcej ci go nie podrażniać. - Zagryzła wilgotną wargę i z trudem oderwała palce od chłodnego metalu. - Nie chcę być jedną z was po to, by siedzieć w drogich teatrach, w ogóle się tego tu nie spodziewałam... - Jeżeli brzmiała naiwnie, nie miała do siebie żalu; z arystokracją w Rycerzach miała do czynienia w nikłym stopniu. - Zależy mi na czymś znacznie więcej niż to. - W swoim mniemaniu potrafiła zbyt wiele, by zdyskredytować miało ją coś tak banalnego jak maniery z wyższych półek, idiotyczne nakazy przykładnych dam z przykładnych domów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
O pracodawcach, zwłaszcza tych z wyższych sfer, mówiło się dobrze albo wcale, Deirdre nie zdziwiło więc pochlebstwo skierowane w stronę młodziutkiej lady Selwyn. Sama zapamiętała ją nieco inaczej, chociaż faktycznie zgodziłaby się co do wyjątkowości Wendeliny. Inna dama nie zapadłaby jej tak mocno w pamięć, demolując damską toaletę i wszczynając awanturę bez żadnego racjonalnego powodu, każdy miewał jednak gorsze dni, a histerie arystokratek należały przecież do codziennych atrakcji służb przebywających na dworach. Połączenie tych dwóch faktów – nieco obłąkanego zachowania Wendeliny oraz postaci Elviry jako prywatnej uzdrowicielki – rozbłysło w umyśle Mericourt nieco ostrzegawczo. Może to wyklęta magomedyczka podtruwała rudowłosą piękność dla własnych celów? - Hojność rodu ognia nie ma granic, z pewnością – zgodziła się lekko, uprzejmie, ciągle spoglądając jednak na blondynkę z nieprzyjemną, natarczywą wręcz uwagą. - Wierzę więc, że robisz wszystko, by na nią zasłużyć, chroniąc nie tylko zdrowie lady Wendeliny, ale także spokój jej myśli i ducha – dodała nieco dwuznacznie, ciekawa, czy Multon wyczuje aluzje. Jeśli nie, tym lepiej, większe prawodpodobieństwo, że nie maczała rąk w chwilowej emocjonalnej zapaści szlachcianki. - Tajemnica zawodowa uzdrowiciela nie sięga w rejony podarunków. A gdybyś nie otrzymała od niej biletu, po prostu byś o tym powiedziała – dorzuciła jeszcze bardziej beznamiętnym tonem, wcale nie zwycięsko: nie odczuwała żadnej satysfakcji z logicznego wyciągania wniosków, a dumna złośliwość Elviry niezbyt ją dotykała – ot, kolejny dowód na to, że ma do czynienia z mentalną dziewczynką, a nie dorosłą czarownicą.
Próbującą jednak okiełznać swój charakterek, co dawało Deirdre nie tyle nadzieję na to, że ta wysmukła postać zdoła stać się przydatną sojuszniczką Rycerzy Walpurgii. Krok po kroku; zaczynały od podstaw, czyli kulturalnego zachowania w przybytku sztuk wszelakich – oraz okazywania szacunku błękitnokrwistym czarodziejom. - Nie ma za co, Elviro, zawsze jestem gotowa pomóc, by każdy godny tego czarodziej czuł się w la Fantasmagorii jak najlepiej – zadeklamowała w odpowiedzi na zjadliwy komentarz, nie dając się wyprowadzić z równowagi. Nie wkładała też we własną wypowiedź zbędnego sarkazmu czy ironii: to śmiertelna powaga, z jaką artykułowała te okrągłe słowa, robiła największe wrażenie. O ile cokolwiek zdołałoby przebić się przed aurę naburmuszonej, niesprawiedliwie krytykowanej dziewczyny, całej stanowiącej obraz nie nędzy i rozpaczy, a frustracji, urazy oraz nadąsania. W innych warunkach Deirdre może odebrałaby to jako urocze lub w najgorszym przypadku zabawne – a może stanowiące nawet wstęp do krótkiej lekcji zupełnie innego kalibru, kończącej się niestety tragicznie dla tejże panienki – lecz gdy chodziło o sprawy la Fantasmagorii i Rycerzy Walpurgii reagowała zdecydowanie. - To ostatni raz, gdy obraziłaś czystokrwistych czarodziejów – wypowiedziała dosadnie, tuż po nafuczonej wypowiedzi uzdrowicielki; mówiła lodowatym tonem, mierząc Multon spojrzeniem jeszcze chłodniejszym od tego, jakim obdarzała ją do tej pory. Nie groziła, informowała, ale za tym stwierdzeniem kryło się coś bardziej przerażającego od złowrogich wizji lub zwerbalizowanych chęci ukarania Elviry. Ściany miały uszy, a jasnowłosa wydawała się nie mieć o tym pojęcia, uznając, że skoro opuściły korytarze baletu, może dać upust targającej nią wściekłości. - Możesz być niewychowana, dopóki nie wchodzisz o la Fantasmagorii – ale niestety, zachowujesz się jak głupie, krnąbrne dziecko, obrażające tych, dzięki którym czarodziejski świat rośnie w siłę – kontynuowała, naprawdę zadziwiona, że Multon na sam koniec konwersacji dała się ponieść tak niskim odruchom obronnym, chcąc podkreślić niesprawiedliwość świata. Czy to samo powiedziałaby w towarzystwie Rosierów, Burke’ów, Malfoyów? Ich upośledzonych dziedziców, którzy rządzili obecnie światem? Lub wobec Czarnego Pana, który pragnął potęgi stworzonej właśnie dzięki arystokracji, w której żyłach kumulowała się najdoskonalsza, magiczna moc? - Nie wygląda, by zależało ci na czymkolwiek oprócz kielicha pełnego alkoholu i własnym, prymitywnym zadowoleniu – znów weszła jej w słowo, cierpko, zaplatając ręce na piersi. Nie w obronnej pozie, bynajmniej: powstrzymywała się od sięgnięcia po różdżkę, by zakończyć tę farsę w miarę sensowny sposób. I nie chodziło tutaj o rzucenie zaklęcia ogrzewającego na ciągle wilgotny przód szaty kobiety, przylegający pod wpływem chłodnego wiatru jeszcze ściślej do krągłości Elviry. - Ciężko mnie rozdrażnić, ale nie traktuj tego jako wyzwanie. I skoro tak spodobały ci się moje rady – popracuj nad pokorą – dorzuciła jeszcze, mrużąc oczy, by lepiej dostrzec w półmroku profil jasnowłosej uzdrowicielki. Oby ta naprawdę posiadała nieziemski talent w zakresie magimedycyny, inaczej ich kolejne spotkanie mogłoby skończyć się niezbyt satysfakcjonującym finałem. Tak jak i tym razem, wszak żadna z nich nie była zadowolona z przebiegu wieczoru – cóż, do trzech razy sztuka? Mericourt spojrzała ponad ramieniem Multon na wychodzącego z kolejnego bocznego wejścia odźwiernego, trzymającego na przedramieniu płaszcz kobity. - Lokaj odprowadzi cię do bramy – powiadomiła, ciągle stojąc z rękami zaplecionymi na piersi, surowa i niewzruszona, zapamiętująca każdy detal zadziwiająco ładnej i zadbanej, choć zmęczonej twarzy czarownicy. I każde słowo, którym dziś jej podpadła. - Przekaż proszę wyrazy szacunku oraz najszczersze pozdrowienia lady Wendelinie. Mam nadzieję, że zobaczę ją w loży Selwynów podczas jesiennych premier – dodała jeszcze, do końca wypełniając obowiązki opiekunki la Fantasmagorii. Nawet wobec dość buntowniczej arystokratki oraz jej doskonale dopasowanej charakterem uzdrowicielki.
| ztx2
Próbującą jednak okiełznać swój charakterek, co dawało Deirdre nie tyle nadzieję na to, że ta wysmukła postać zdoła stać się przydatną sojuszniczką Rycerzy Walpurgii. Krok po kroku; zaczynały od podstaw, czyli kulturalnego zachowania w przybytku sztuk wszelakich – oraz okazywania szacunku błękitnokrwistym czarodziejom. - Nie ma za co, Elviro, zawsze jestem gotowa pomóc, by każdy godny tego czarodziej czuł się w la Fantasmagorii jak najlepiej – zadeklamowała w odpowiedzi na zjadliwy komentarz, nie dając się wyprowadzić z równowagi. Nie wkładała też we własną wypowiedź zbędnego sarkazmu czy ironii: to śmiertelna powaga, z jaką artykułowała te okrągłe słowa, robiła największe wrażenie. O ile cokolwiek zdołałoby przebić się przed aurę naburmuszonej, niesprawiedliwie krytykowanej dziewczyny, całej stanowiącej obraz nie nędzy i rozpaczy, a frustracji, urazy oraz nadąsania. W innych warunkach Deirdre może odebrałaby to jako urocze lub w najgorszym przypadku zabawne – a może stanowiące nawet wstęp do krótkiej lekcji zupełnie innego kalibru, kończącej się niestety tragicznie dla tejże panienki – lecz gdy chodziło o sprawy la Fantasmagorii i Rycerzy Walpurgii reagowała zdecydowanie. - To ostatni raz, gdy obraziłaś czystokrwistych czarodziejów – wypowiedziała dosadnie, tuż po nafuczonej wypowiedzi uzdrowicielki; mówiła lodowatym tonem, mierząc Multon spojrzeniem jeszcze chłodniejszym od tego, jakim obdarzała ją do tej pory. Nie groziła, informowała, ale za tym stwierdzeniem kryło się coś bardziej przerażającego od złowrogich wizji lub zwerbalizowanych chęci ukarania Elviry. Ściany miały uszy, a jasnowłosa wydawała się nie mieć o tym pojęcia, uznając, że skoro opuściły korytarze baletu, może dać upust targającej nią wściekłości. - Możesz być niewychowana, dopóki nie wchodzisz o la Fantasmagorii – ale niestety, zachowujesz się jak głupie, krnąbrne dziecko, obrażające tych, dzięki którym czarodziejski świat rośnie w siłę – kontynuowała, naprawdę zadziwiona, że Multon na sam koniec konwersacji dała się ponieść tak niskim odruchom obronnym, chcąc podkreślić niesprawiedliwość świata. Czy to samo powiedziałaby w towarzystwie Rosierów, Burke’ów, Malfoyów? Ich upośledzonych dziedziców, którzy rządzili obecnie światem? Lub wobec Czarnego Pana, który pragnął potęgi stworzonej właśnie dzięki arystokracji, w której żyłach kumulowała się najdoskonalsza, magiczna moc? - Nie wygląda, by zależało ci na czymkolwiek oprócz kielicha pełnego alkoholu i własnym, prymitywnym zadowoleniu – znów weszła jej w słowo, cierpko, zaplatając ręce na piersi. Nie w obronnej pozie, bynajmniej: powstrzymywała się od sięgnięcia po różdżkę, by zakończyć tę farsę w miarę sensowny sposób. I nie chodziło tutaj o rzucenie zaklęcia ogrzewającego na ciągle wilgotny przód szaty kobiety, przylegający pod wpływem chłodnego wiatru jeszcze ściślej do krągłości Elviry. - Ciężko mnie rozdrażnić, ale nie traktuj tego jako wyzwanie. I skoro tak spodobały ci się moje rady – popracuj nad pokorą – dorzuciła jeszcze, mrużąc oczy, by lepiej dostrzec w półmroku profil jasnowłosej uzdrowicielki. Oby ta naprawdę posiadała nieziemski talent w zakresie magimedycyny, inaczej ich kolejne spotkanie mogłoby skończyć się niezbyt satysfakcjonującym finałem. Tak jak i tym razem, wszak żadna z nich nie była zadowolona z przebiegu wieczoru – cóż, do trzech razy sztuka? Mericourt spojrzała ponad ramieniem Multon na wychodzącego z kolejnego bocznego wejścia odźwiernego, trzymającego na przedramieniu płaszcz kobity. - Lokaj odprowadzi cię do bramy – powiadomiła, ciągle stojąc z rękami zaplecionymi na piersi, surowa i niewzruszona, zapamiętująca każdy detal zadziwiająco ładnej i zadbanej, choć zmęczonej twarzy czarownicy. I każde słowo, którym dziś jej podpadła. - Przekaż proszę wyrazy szacunku oraz najszczersze pozdrowienia lady Wendelinie. Mam nadzieję, że zobaczę ją w loży Selwynów podczas jesiennych premier – dodała jeszcze, do końca wypełniając obowiązki opiekunki la Fantasmagorii. Nawet wobec dość buntowniczej arystokratki oraz jej doskonale dopasowanej charakterem uzdrowicielki.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 28 października
Denerwowała się. Czuła się tak, jakby napięte mięśnie całego ciała zamieniły się w klatkę, nie więżącą ją, a utrzymującą w pionie, gwarantującą pewność siebie i niewzruszony spokój. Podwójny szkielet, dbający o to, by ewentualne wybuchy agresji zdołała utrzymać w ryzach kości, nie dając przebić się im na zewnątrz. Dziś nie mogła sobie pozwolić na najmniejsze błędy, nie wspominając nawet o czymś tak koszmarnym jak wybuchy ekstremalnego gniewu, niszczące wszystko, co napotkałaby na swej wyłożonej marmurem drodze. Deirdre zamierzała powitać ten konkretny październikowy wieczór nie tylko z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku, ale i ze słodkim smakiem triumfu wypełniającego usta razem z wykwintnym szampanem. To właśnie tego poranka La Fantasmagorię miał odwiedzić niezwykle szanowany w artystycznym środowisku sir Wulfryk Badeaux, wiekowy czarodziej, szara eminencja wszelkich szkół baletowych oraz scen tego typu w całej Europie. Jego nazwisko nie było powszechnie znane, wolał pozostawać w cieniu, wypychając na przeróżne rozdania nagród, bankiety, rauty i jubileusze swojego najstarszego syna lub bliskich współpracowników. Rzadko widywano go publicznie, co wcale nie przekładało się na niższą popularność, wręcz przeciwnie, tajemnicza aura otaczająca Wulfryka sprawiała, że plotkowano o nim z wybujałą namiętnością, a waga publikowanych przez niego z niezwykle rzadka recenzji potrafiła zamienić nieznany nikomu przybytek w najwspanialszą scenę danego kraju – lub wychwalany obiekt w omijaną z daleka, wzgardzoną ruderę, niewartą postawienia tam nogi.
Madame Mericourt wystosowała do sir Badeauxa zaproszenie już w środku lata, gdy upewniła się, że la Fantasmagoria jest w stanie sprostać wysokim wymaganiom seniora, a sama Deirdre – że poradzi sobie z podobno kapryśnym człowiekiem-zagadką. Zasięgała języka w różnych miejscach, u wpływowych osób, ale także u służących czy lokajów, którzy mieli do czynienia z obsługą Francuza; pytała subtelnie, nienachlanie, zbierała informacje o jego pasjach, słabościach i awersjach, lecz nie było to łatwe. Nikt nie mógł podarować konkretnych wieści, a Wulfryk dbał o swą prywatność z chorobliwą drobiazgowością, sprawiając, że Dei odczuwała coraz większy niepokój. Zamierzała przygotować się perfekcyjnie, nie dopuścić do jakiegokolwiek uchybienia, przewidzieć ewentualne trudności, rozrysować plany awaryjne z martwych punktów rozmowy, ba, zamierzała nawet wyćwiczyć prowansalski akcent, by wydać się pochodzącemu stamtąd czarodziejowi bardziej swoja, lecz strzępy uzyskanych pogłosek nie pozwalały na zbudowanie nawet chwiejnego fundamentu pod gościnę mecenasa. Nie ustawała w próbach, wiedząc, że pochlebna recenzja napisana w paryskim periodyku przez samego Badeauxa rozsławi imię La Fantasmagorii na tyle, by skutecznie przykryć ostatnie niepowodzenie negocjacji z Bissettem. Ciągle pamiętała tamto upokorzenie, boleśnie przekłuty balonik nadziei na zwycięstwo; plany rozpadły się nie z jej winy, to sprawiało największe cierpienie. I budziło zasadny lęk, wszak do rozmów z rozwiązłym marszandem przygotowywała się pieczołowicie miesiącami, posiadając wszelkie niezbędne informacje – przy Wulfryku nie wiedziała nic, opierając się tylko na przypuszczeniach. Spotkanie z Badeauxem było jedną wielką niewiadomą.
Z początku wywołującą prawie dziką radość. Jego sekretarz nie tylko odpisał na listy, które wysyłała do paryskiego gabinetu mistrza, ale również przyjął w jego imieniu zaproszenie do la Fantasmagorii, zastrzegając, że nie chce oficjalnie uczestniczyć w żadnym przedstawieniu. Przesłał też wyczerpującą listę dotyczącą wymagań odnośnie do pobytu Wulfryka. Deirdre otwierała ją z lekkim niepokojem, pewna, że z koperty wysypią się wytyczne niemożliwe do spełnienia – wyczarowanie saharyjskiej pustyni, otwarcie dachu hotelu na nocne niebo, rozwianie mgieł znad Tamizy albo rozłożenie na łożu trzynastu niepełnoletnich półwil – lecz kolejne punkty budziły tylko zdziwienie. I coraz większą fascynację tajemniczym literatem. Nie zależało mu na luksusach, a wymagania dotyczące wynajęcia pokoju w Londynie – nie królewskiego apartamentu! – skupiały się na tym, by był on skromny, w nierzucającym się w oczy miejscu, z możliwością pieszego dotarcia do magicznego baletu. Stawiało to przed Mericourt nowe wyzwania, musiała odnaleźć lokum pasujące do wytycznych, lecz jedyne, na jakie natrafiała, to skromne portowe hoteliki, często kierowane przez mieszkającą w kamienicy obok rodzinę. Długo wahała się przed zapewnieniem tak niemajestatycznego noclegu dla gościa tego kalibru, lecz wypełniła wolę sekretarza Badeuaxa z duszą na ramieniu, podążając również za pozostałymi wskazówkami. Zgromadziła w prostym, przytulnym pokoju Francuza periodyki o balecie a także broszurę z repertuarem La Fantasmagorii, nałożyła też, zapobiegawczo, na piętro kamienicy kilka zaklęć ochronnych. A potem: mogła tylko czekać, pilnując, by budynek magicznego baletu przetrwał działania wojenne i w dniu wizytacji prezentował się więcej niż perfekcyjnie. Tak samo jak wszyscy pracownicy. Nie informowała jednak o tym, że odwiedzi ich sam Badeaux, nie chcąc, by zachowywali się nienaturalnie; postanowiła też trzymać jego wizytę w tajemnicy również przed artystami. Było to ryzyko, lecz opłacalne; znała już swój zespół, wiedziała, jak reagują na stres, w tygodniach poprzedzających wizytację wspierała ich więc korzystając ze swych manipulacyjnych zdolności. Komplementowała, wspierała, podnosiła na duchu, niekiedy też obdarowywała dodatkowymi lekcjami z trenerami tańca i postury. Była naprawdę dumna z załogi La Fantasmagorii – i ogólnie z baletu jako wyjątkowego miejsca, oazy, dającej wytchnienie w wojennej zawierusze i zaspokajającej rosnące pragnienia piękna w tak niepewnym otoczeniu.
Sir Wulfryk zjawił się w La Fantasmagorii punktualnie – Deirdre oczekiwała go w holu, wiedząc już, że przybył do Londynu. Miała na sobie suknię stylizowaną na quipao, we włosy wpięła kwiat orchidei – jedyne, czego dowiedziała się z całkowitą pewnością, to ulubione zapachy mężczyzny – a na twarzy przywołała spokojny uśmiech. Tłumiła zdenerwowanie, w przejęciu spoglądając na przekraczającego próg staruszka, gotowa powitać go po francusku. Niski, lecz żwawy, poruszał się o lasce, ale wydawało się, że był to tylko atrybut władzy. Bystre, niebieskie oczy jaśniały w potwornie pomarszczonej twarzy, a siwe włosy zaczesano na francuską modłę, zapewne subtelnie ukrywając łysinę. Czarownica spodziewała się kogoś bardziej flegmatycznego: staruszek zadziwił ją energicznością oraz nietypową dla wieku i pochodzenia serdecznością. Pochwalił wybór lokum, a gdy dopytała o spacer, przez dłuższą chwilę gawędzili o urokach londyńskiego, magicznego portu. Im dłużej rozmawiali, im dłużej przebywała w samym jego uroczym towarzystwie, tym swobodniej się czuła. Przewidywania, wysnute raczej na bazie własnych wniosków niż rzetelnych informacji, okazały się zgodne z prawdą: Wulfryk, choć absurdalnie bogaty i wpływowy, pozostał czarodziejem skromnym i zabawnym, a w świecie pełnym klakierów cenił prostolinijność oraz szczerość. Madame Mericourt oprowadzała go po La Fantasmagorii, tylko przez moment wahając się, czy wspominać także o aspektach, które dopiero czekały na wielkie rozwinięcie. Posłuchała swojego instynktu – i szczerze podzieliła się nie tylko historią tego miejsca, ale i przeszkodami, które pokonała, zdradzając przy tym plany na przyszłość. Barwnie opisywała wernisaże, prowadziła Wulfryka kulisami, omawiając pracę scenografów, charakteryzatorów, garderobianych i innych magicznych techników, dbających o zaplecze każdego z występów. Dzieliła się wymaganiami, które stawiają pracownikom, opisywała potknięcia, ale i sukcesy, umiejętnie manewrując w całej rozmowie tak, by nie zniechęcić wymagającego gościa. Kokietowała tak lekko i delikatnie, by odczuwał przyjemność z konwersacji i obserwacji magicznego baletu; brylowała w rozmowie, zaskakując go wiedzą o nowościach ze świata muzyki i kultury. Pozwoliła się nawet szczerze nie zgodzić z kilkoma jego krytycznymi recenzjami, jakie umieścił w ubiegłorocznym periodyku dotyczącym baletu Nowej Magicznej Rosji. Błysk w jasnym oku Badeauxa dawał nadzieję na to, że mu zaimponowała. Miał dość drżących przed jego majestatem potakiwaczy, lepkich komplementów i spolegliwości: z werwą wdał się w dyskusję, trwającą aż do obiadu. Deirdre dawno nie czuła się tak swobodnie; obawiała się reakcji na wieczorny występ – obserwowali go z prywatnej loży, gdzie rozmawiali o Dalekim Wschodzie oraz jego wpływie na światową muzykę – ale wydawało się, że znawcy naprawdę się on spodobał. Nie naciskała na natychmiastowy werdykt, nie sugerowała terminu, w jakim recenzja wizyty w La Fantasmagorii powinna ukazać się w paryskim wydaniu Baletu Magicznego, zadbała jednak o to, by wizyta Wulfryka była udana w naturalny, ale wyjątkowy sposób. Czuła, może naiwnie, że czarodziej szczerze ją polubił. Zasugerował kilka zmian w sposobie działania baletu, wskazał dziewczęta, na które powinna zwrócić baczniejszą uwagę oraz pochwalił pewne detale, o jakie dbała, ale które wykonywała już prawie podświadomie. Gdy się żegnali, czuła, że wypełnia ją nadzieja: na to, że La Fantasmagoria wypadła w surowej ocenie sir Wulfryka naprawdę dobrze – jeśli tak, wkrótce miał się o tym dowiedzieć cały artystyczny światek dwóch krajów.
| zt
Denerwowała się. Czuła się tak, jakby napięte mięśnie całego ciała zamieniły się w klatkę, nie więżącą ją, a utrzymującą w pionie, gwarantującą pewność siebie i niewzruszony spokój. Podwójny szkielet, dbający o to, by ewentualne wybuchy agresji zdołała utrzymać w ryzach kości, nie dając przebić się im na zewnątrz. Dziś nie mogła sobie pozwolić na najmniejsze błędy, nie wspominając nawet o czymś tak koszmarnym jak wybuchy ekstremalnego gniewu, niszczące wszystko, co napotkałaby na swej wyłożonej marmurem drodze. Deirdre zamierzała powitać ten konkretny październikowy wieczór nie tylko z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku, ale i ze słodkim smakiem triumfu wypełniającego usta razem z wykwintnym szampanem. To właśnie tego poranka La Fantasmagorię miał odwiedzić niezwykle szanowany w artystycznym środowisku sir Wulfryk Badeaux, wiekowy czarodziej, szara eminencja wszelkich szkół baletowych oraz scen tego typu w całej Europie. Jego nazwisko nie było powszechnie znane, wolał pozostawać w cieniu, wypychając na przeróżne rozdania nagród, bankiety, rauty i jubileusze swojego najstarszego syna lub bliskich współpracowników. Rzadko widywano go publicznie, co wcale nie przekładało się na niższą popularność, wręcz przeciwnie, tajemnicza aura otaczająca Wulfryka sprawiała, że plotkowano o nim z wybujałą namiętnością, a waga publikowanych przez niego z niezwykle rzadka recenzji potrafiła zamienić nieznany nikomu przybytek w najwspanialszą scenę danego kraju – lub wychwalany obiekt w omijaną z daleka, wzgardzoną ruderę, niewartą postawienia tam nogi.
Madame Mericourt wystosowała do sir Badeauxa zaproszenie już w środku lata, gdy upewniła się, że la Fantasmagoria jest w stanie sprostać wysokim wymaganiom seniora, a sama Deirdre – że poradzi sobie z podobno kapryśnym człowiekiem-zagadką. Zasięgała języka w różnych miejscach, u wpływowych osób, ale także u służących czy lokajów, którzy mieli do czynienia z obsługą Francuza; pytała subtelnie, nienachlanie, zbierała informacje o jego pasjach, słabościach i awersjach, lecz nie było to łatwe. Nikt nie mógł podarować konkretnych wieści, a Wulfryk dbał o swą prywatność z chorobliwą drobiazgowością, sprawiając, że Dei odczuwała coraz większy niepokój. Zamierzała przygotować się perfekcyjnie, nie dopuścić do jakiegokolwiek uchybienia, przewidzieć ewentualne trudności, rozrysować plany awaryjne z martwych punktów rozmowy, ba, zamierzała nawet wyćwiczyć prowansalski akcent, by wydać się pochodzącemu stamtąd czarodziejowi bardziej swoja, lecz strzępy uzyskanych pogłosek nie pozwalały na zbudowanie nawet chwiejnego fundamentu pod gościnę mecenasa. Nie ustawała w próbach, wiedząc, że pochlebna recenzja napisana w paryskim periodyku przez samego Badeauxa rozsławi imię La Fantasmagorii na tyle, by skutecznie przykryć ostatnie niepowodzenie negocjacji z Bissettem. Ciągle pamiętała tamto upokorzenie, boleśnie przekłuty balonik nadziei na zwycięstwo; plany rozpadły się nie z jej winy, to sprawiało największe cierpienie. I budziło zasadny lęk, wszak do rozmów z rozwiązłym marszandem przygotowywała się pieczołowicie miesiącami, posiadając wszelkie niezbędne informacje – przy Wulfryku nie wiedziała nic, opierając się tylko na przypuszczeniach. Spotkanie z Badeauxem było jedną wielką niewiadomą.
Z początku wywołującą prawie dziką radość. Jego sekretarz nie tylko odpisał na listy, które wysyłała do paryskiego gabinetu mistrza, ale również przyjął w jego imieniu zaproszenie do la Fantasmagorii, zastrzegając, że nie chce oficjalnie uczestniczyć w żadnym przedstawieniu. Przesłał też wyczerpującą listę dotyczącą wymagań odnośnie do pobytu Wulfryka. Deirdre otwierała ją z lekkim niepokojem, pewna, że z koperty wysypią się wytyczne niemożliwe do spełnienia – wyczarowanie saharyjskiej pustyni, otwarcie dachu hotelu na nocne niebo, rozwianie mgieł znad Tamizy albo rozłożenie na łożu trzynastu niepełnoletnich półwil – lecz kolejne punkty budziły tylko zdziwienie. I coraz większą fascynację tajemniczym literatem. Nie zależało mu na luksusach, a wymagania dotyczące wynajęcia pokoju w Londynie – nie królewskiego apartamentu! – skupiały się na tym, by był on skromny, w nierzucającym się w oczy miejscu, z możliwością pieszego dotarcia do magicznego baletu. Stawiało to przed Mericourt nowe wyzwania, musiała odnaleźć lokum pasujące do wytycznych, lecz jedyne, na jakie natrafiała, to skromne portowe hoteliki, często kierowane przez mieszkającą w kamienicy obok rodzinę. Długo wahała się przed zapewnieniem tak niemajestatycznego noclegu dla gościa tego kalibru, lecz wypełniła wolę sekretarza Badeuaxa z duszą na ramieniu, podążając również za pozostałymi wskazówkami. Zgromadziła w prostym, przytulnym pokoju Francuza periodyki o balecie a także broszurę z repertuarem La Fantasmagorii, nałożyła też, zapobiegawczo, na piętro kamienicy kilka zaklęć ochronnych. A potem: mogła tylko czekać, pilnując, by budynek magicznego baletu przetrwał działania wojenne i w dniu wizytacji prezentował się więcej niż perfekcyjnie. Tak samo jak wszyscy pracownicy. Nie informowała jednak o tym, że odwiedzi ich sam Badeaux, nie chcąc, by zachowywali się nienaturalnie; postanowiła też trzymać jego wizytę w tajemnicy również przed artystami. Było to ryzyko, lecz opłacalne; znała już swój zespół, wiedziała, jak reagują na stres, w tygodniach poprzedzających wizytację wspierała ich więc korzystając ze swych manipulacyjnych zdolności. Komplementowała, wspierała, podnosiła na duchu, niekiedy też obdarowywała dodatkowymi lekcjami z trenerami tańca i postury. Była naprawdę dumna z załogi La Fantasmagorii – i ogólnie z baletu jako wyjątkowego miejsca, oazy, dającej wytchnienie w wojennej zawierusze i zaspokajającej rosnące pragnienia piękna w tak niepewnym otoczeniu.
Sir Wulfryk zjawił się w La Fantasmagorii punktualnie – Deirdre oczekiwała go w holu, wiedząc już, że przybył do Londynu. Miała na sobie suknię stylizowaną na quipao, we włosy wpięła kwiat orchidei – jedyne, czego dowiedziała się z całkowitą pewnością, to ulubione zapachy mężczyzny – a na twarzy przywołała spokojny uśmiech. Tłumiła zdenerwowanie, w przejęciu spoglądając na przekraczającego próg staruszka, gotowa powitać go po francusku. Niski, lecz żwawy, poruszał się o lasce, ale wydawało się, że był to tylko atrybut władzy. Bystre, niebieskie oczy jaśniały w potwornie pomarszczonej twarzy, a siwe włosy zaczesano na francuską modłę, zapewne subtelnie ukrywając łysinę. Czarownica spodziewała się kogoś bardziej flegmatycznego: staruszek zadziwił ją energicznością oraz nietypową dla wieku i pochodzenia serdecznością. Pochwalił wybór lokum, a gdy dopytała o spacer, przez dłuższą chwilę gawędzili o urokach londyńskiego, magicznego portu. Im dłużej rozmawiali, im dłużej przebywała w samym jego uroczym towarzystwie, tym swobodniej się czuła. Przewidywania, wysnute raczej na bazie własnych wniosków niż rzetelnych informacji, okazały się zgodne z prawdą: Wulfryk, choć absurdalnie bogaty i wpływowy, pozostał czarodziejem skromnym i zabawnym, a w świecie pełnym klakierów cenił prostolinijność oraz szczerość. Madame Mericourt oprowadzała go po La Fantasmagorii, tylko przez moment wahając się, czy wspominać także o aspektach, które dopiero czekały na wielkie rozwinięcie. Posłuchała swojego instynktu – i szczerze podzieliła się nie tylko historią tego miejsca, ale i przeszkodami, które pokonała, zdradzając przy tym plany na przyszłość. Barwnie opisywała wernisaże, prowadziła Wulfryka kulisami, omawiając pracę scenografów, charakteryzatorów, garderobianych i innych magicznych techników, dbających o zaplecze każdego z występów. Dzieliła się wymaganiami, które stawiają pracownikom, opisywała potknięcia, ale i sukcesy, umiejętnie manewrując w całej rozmowie tak, by nie zniechęcić wymagającego gościa. Kokietowała tak lekko i delikatnie, by odczuwał przyjemność z konwersacji i obserwacji magicznego baletu; brylowała w rozmowie, zaskakując go wiedzą o nowościach ze świata muzyki i kultury. Pozwoliła się nawet szczerze nie zgodzić z kilkoma jego krytycznymi recenzjami, jakie umieścił w ubiegłorocznym periodyku dotyczącym baletu Nowej Magicznej Rosji. Błysk w jasnym oku Badeauxa dawał nadzieję na to, że mu zaimponowała. Miał dość drżących przed jego majestatem potakiwaczy, lepkich komplementów i spolegliwości: z werwą wdał się w dyskusję, trwającą aż do obiadu. Deirdre dawno nie czuła się tak swobodnie; obawiała się reakcji na wieczorny występ – obserwowali go z prywatnej loży, gdzie rozmawiali o Dalekim Wschodzie oraz jego wpływie na światową muzykę – ale wydawało się, że znawcy naprawdę się on spodobał. Nie naciskała na natychmiastowy werdykt, nie sugerowała terminu, w jakim recenzja wizyty w La Fantasmagorii powinna ukazać się w paryskim wydaniu Baletu Magicznego, zadbała jednak o to, by wizyta Wulfryka była udana w naturalny, ale wyjątkowy sposób. Czuła, może naiwnie, że czarodziej szczerze ją polubił. Zasugerował kilka zmian w sposobie działania baletu, wskazał dziewczęta, na które powinna zwrócić baczniejszą uwagę oraz pochwalił pewne detale, o jakie dbała, ale które wykonywała już prawie podświadomie. Gdy się żegnali, czuła, że wypełnia ją nadzieja: na to, że La Fantasmagoria wypadła w surowej ocenie sir Wulfryka naprawdę dobrze – jeśli tak, wkrótce miał się o tym dowiedzieć cały artystyczny światek dwóch krajów.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 13 listopada
Trzynaście sekund po zakończonym występie cała główna sala magicznego baletu wypełniła się rzęsistymi brawami, nietypowo intensywnymi, jak na ten przybytek - gromkie odgłosy miały jednak niezwykle ważny powód, mianowicie spektakl odgrywany na deskach baletu był naprawdę oszałamiający. Przyznawała to nawet Cordelia, która choć niezbyt biegła w artystycznych meandrach wiedzy, wykazywała surowość najbardziej ciętego krytyka, do twórczości wszelakiego rodzaju podchodząc z wiecznie niezadowoloną miną i niespełnionymi wymaganiami. Tym razem kryteria doskonałej rozrywki zostały spełnione: na scenie tańczyły śliczne (ale nieprzesadnie - żadna nie była ładniejsza od niej) tancerki w ślicznych strojach, towarzyszyli im śliczni mężczyźni, orkiestra grała śliczną melodię, libretto nie było zbyt skomplikowane (chodziło o miłość, tyle Cordelia zrozumiała, więcej - nie musiała, by pojąć sedno sztuki), a śpiewaczka, która uświetniała antrakty posiadała mocny, świetlisty wręcz głos. Młodziutka szlachcianka słuchała ją z prawdziwą przyjemnością, zresztą, cały ten dzisiejszy wieczór tym właśnie był: kulturalną frajdą, wyrafinowaną rozrywką, radosną chwilą dla panienki na wydaniu, stawiającej pierwsze kroki w codziennych obowiązkach arystokratki, do których należało bywanie. To czyniła coraz lepiej, uśmiechała się uprzejmie do każdego napotkanego arystokraty i damy, wdała się nawet podczas jednej z przerw w przemiłą pogawędkę z lady Nott, która pochwaliła oślepiającą urodę jej sukienki (bynajmniej skromnej, Cordie znów miała na sobie więcej warstw tiulu niż wszy na Zakonniku). Tak, to był udany wieczór. A wkrótce miał stać się jeszcze lepszy - tak przynajmniej sądziła lady Malfoy, gdy kątem oka spostrzegła zbliżającego się w jej stronę mężczyznę.
Siostry, z którymi przyszła, jeszcze nie wstały z miejsc, ale Cordelia już się poruszyła, chcąc jak najszybciej popędzić do łazienki, by przypudrować nosek, spocony z wrażenia. Zanim jednak opuściła przejście, zorientowała się, że w jej kierunku zmierza jakiś niezwykle przystojny czarodziej, prawie znikający za olbrzymim bukietem kwiatów. Samych róż, krwistoczerwonych, romantycznych, o wręcz nienaturalnie intensywnym kolorze, który buchał w półmroku widowni płomieniem niezwykłego uczucia. To nic, że jegomość najwyraźniej zmierzał w stronę bocznego przejścia za kulisy, nieistotne w ogóle - niósł ten zapewne ciężki jak diabli i drogi jak sam pomnik Cronusa Malfoya bukiet specjalnie dla niej. Dla lady Malfoy, która musiała zawrócić mu w głowie nie tylko tiulową oraz misternie upiętymi loczkami, ale także zadumą oraz inteligencją, z jaką oglądała cały spektakl, starając się robić wrażenie tajemniczej, przejętej i zarazem posiadającej niezwykle bogate, filozoficzne wręcz, życie wewnętrzne. Cordelia przywołała minę zaskoczenia, unosząc do ust dłoń odzianą w jedwabną rękawiczkę. - Och, czy to dla mnie? - zawołała, przejęta, na tyle głośno, by usłyszały ją siostry, oraz na tyle cicho, by mimo wszystko nie wzbudzać przesadnej sensacji. Ktoś, kto chciał podarować jej tak ogromny bukiet musiał być romantykiem, a ci mogli być czasem nieśmiali. - Są doprawdy przepiękne! Uwielbiam róże, ich delikatne płatki, zielone listki, nawet te śmieszne kolce - to metafora piękna, które czasem jest tak oszałamiające, że aż krzywdzi - zaświergotała melodyjnym i podniosłym zarazem tonem (pewna, że przekazuje właśnie tajemną prawdę o kwiatach), po czym niewiele myśląc odebrała od nieco zaskoczonego (nie, nie zaskoczonego! zachwyconego jej prezencją i onieśmielonego bliskością!) czarodzieja kwiaty, prawie uginając się pod ich ciężarem. Ewentualny sprzeciw uznała za nieporadną chęć ustrzeżenia jej przed dźwiganiem tak pokaźnego prezentu, ale przecież nie była byle wychudzoną szczapką: poradzi sobie z tymi cudownymi kwiatuszkami. - Zdradzisz swe imię, mój drogi? - zatrzepotała rzęsami, wyglądając zza róż: dopiero teraz bacznie przyjrzała się jegomościowi. Nie należał do szlachty, to było prawie pewne, chociaż...Nie, nie była w stanie go rozpoznać, to wina tych wszystkich emocji! Oraz odurzającego zapachu bukietu.
Trzynaście sekund po zakończonym występie cała główna sala magicznego baletu wypełniła się rzęsistymi brawami, nietypowo intensywnymi, jak na ten przybytek - gromkie odgłosy miały jednak niezwykle ważny powód, mianowicie spektakl odgrywany na deskach baletu był naprawdę oszałamiający. Przyznawała to nawet Cordelia, która choć niezbyt biegła w artystycznych meandrach wiedzy, wykazywała surowość najbardziej ciętego krytyka, do twórczości wszelakiego rodzaju podchodząc z wiecznie niezadowoloną miną i niespełnionymi wymaganiami. Tym razem kryteria doskonałej rozrywki zostały spełnione: na scenie tańczyły śliczne (ale nieprzesadnie - żadna nie była ładniejsza od niej) tancerki w ślicznych strojach, towarzyszyli im śliczni mężczyźni, orkiestra grała śliczną melodię, libretto nie było zbyt skomplikowane (chodziło o miłość, tyle Cordelia zrozumiała, więcej - nie musiała, by pojąć sedno sztuki), a śpiewaczka, która uświetniała antrakty posiadała mocny, świetlisty wręcz głos. Młodziutka szlachcianka słuchała ją z prawdziwą przyjemnością, zresztą, cały ten dzisiejszy wieczór tym właśnie był: kulturalną frajdą, wyrafinowaną rozrywką, radosną chwilą dla panienki na wydaniu, stawiającej pierwsze kroki w codziennych obowiązkach arystokratki, do których należało bywanie. To czyniła coraz lepiej, uśmiechała się uprzejmie do każdego napotkanego arystokraty i damy, wdała się nawet podczas jednej z przerw w przemiłą pogawędkę z lady Nott, która pochwaliła oślepiającą urodę jej sukienki (bynajmniej skromnej, Cordie znów miała na sobie więcej warstw tiulu niż wszy na Zakonniku). Tak, to był udany wieczór. A wkrótce miał stać się jeszcze lepszy - tak przynajmniej sądziła lady Malfoy, gdy kątem oka spostrzegła zbliżającego się w jej stronę mężczyznę.
Siostry, z którymi przyszła, jeszcze nie wstały z miejsc, ale Cordelia już się poruszyła, chcąc jak najszybciej popędzić do łazienki, by przypudrować nosek, spocony z wrażenia. Zanim jednak opuściła przejście, zorientowała się, że w jej kierunku zmierza jakiś niezwykle przystojny czarodziej, prawie znikający za olbrzymim bukietem kwiatów. Samych róż, krwistoczerwonych, romantycznych, o wręcz nienaturalnie intensywnym kolorze, który buchał w półmroku widowni płomieniem niezwykłego uczucia. To nic, że jegomość najwyraźniej zmierzał w stronę bocznego przejścia za kulisy, nieistotne w ogóle - niósł ten zapewne ciężki jak diabli i drogi jak sam pomnik Cronusa Malfoya bukiet specjalnie dla niej. Dla lady Malfoy, która musiała zawrócić mu w głowie nie tylko tiulową oraz misternie upiętymi loczkami, ale także zadumą oraz inteligencją, z jaką oglądała cały spektakl, starając się robić wrażenie tajemniczej, przejętej i zarazem posiadającej niezwykle bogate, filozoficzne wręcz, życie wewnętrzne. Cordelia przywołała minę zaskoczenia, unosząc do ust dłoń odzianą w jedwabną rękawiczkę. - Och, czy to dla mnie? - zawołała, przejęta, na tyle głośno, by usłyszały ją siostry, oraz na tyle cicho, by mimo wszystko nie wzbudzać przesadnej sensacji. Ktoś, kto chciał podarować jej tak ogromny bukiet musiał być romantykiem, a ci mogli być czasem nieśmiali. - Są doprawdy przepiękne! Uwielbiam róże, ich delikatne płatki, zielone listki, nawet te śmieszne kolce - to metafora piękna, które czasem jest tak oszałamiające, że aż krzywdzi - zaświergotała melodyjnym i podniosłym zarazem tonem (pewna, że przekazuje właśnie tajemną prawdę o kwiatach), po czym niewiele myśląc odebrała od nieco zaskoczonego (nie, nie zaskoczonego! zachwyconego jej prezencją i onieśmielonego bliskością!) czarodzieja kwiaty, prawie uginając się pod ich ciężarem. Ewentualny sprzeciw uznała za nieporadną chęć ustrzeżenia jej przed dźwiganiem tak pokaźnego prezentu, ale przecież nie była byle wychudzoną szczapką: poradzi sobie z tymi cudownymi kwiatuszkami. - Zdradzisz swe imię, mój drogi? - zatrzepotała rzęsami, wyglądając zza róż: dopiero teraz bacznie przyjrzała się jegomościowi. Nie należał do szlachty, to było prawie pewne, chociaż...Nie, nie była w stanie go rozpoznać, to wina tych wszystkich emocji! Oraz odurzającego zapachu bukietu.
Cisza na sali wybrzmiała głośniej niż krzyk.
Chyba właśnie ten moment uwielbiał najbardziej w tego rodzaju spektaklach; to pełne napięcia milczenie, które zalegało ledwie kilka sekund po tym, jak doskonały głos śpiewaczki wybrzmiał po raz ostatni. Chwila, w której każdy nabierał oddechu, nadal czując pełzające pod skórą emocje wywołane występem; spięcie mięśni, gotowych wznieść drżące dłonie do gromkich oklasków, które miały stanowić ukoronowanie występu. Atticus przymknął powieki, delektując się upływem niemych sekund - wyliczył dokładnie trzynaście, nim szum wszystkich rąk ułożył się w melodię współdzielonego zachwytu. Jubilerskie dłonie, wyuczone fachu, również przyłączyły się do aplausu, chociaż nieco mniej wylewnie i odrobinę mniej energicznie niż dłonie zebranych towarzyszy - ostatecznie wiedział przecież, że prawdziwy spektakl miał się dopiero rozpocząć.
Londyn ofiarowywał cały wachlarz możliwości dla tych, którzy wiedzieli jak je wykorzystać. Blythe nie przeprowadził się tutaj tylko po to, by dalej rozgłaszać jubilerską renomę swej rodziny, bo chociaż łabędzią szyję występującej artystki zdobił naszyjnik jego wykonania, nie stanowił on głównego powodu do dumy. Plan był prosty, a nieświadoma fortelu śpiewaczka miała być jedynie kolejnym elementem prowadzącym do celu.
Jeśli chciało się zaistnieć, wystarczyło się pokazać - a jak przykuć uwagę celniej, niż obejmując opiekuńczym ramieniem gwiazdę wieczoru?
Jeszcze przed rozpoczęciem występu czujny wzrok pozornie obojętnie przesuwał się po powoli zapełniającej się sali; nie było wątpliwości, że dzisiejszy wieczór zbierał niemalże całą śmietankę towarzyską Londynu. Widział lordów w towarzystwie żon, dzieci i być może nawet kochanek; dostrzegł wszystkich tych, których nazwisko znaczyło cokolwiek w pogrążonym w wojnie świecie. Szara rzeczywistość została za progiem La Fantasmagorii w towarzystwie przeciętności i małostkowości; dzisiejszego wieczoru nie było dla nich miejsca pośród znamienitości czarodziejskiego świata.
Ogromny bukiet czerwonych róż czekał cierpliwie na trafienie do drobnych dłoni gwiazdy wieczoru; gdy tylko występ dobiegł końca i ostatnie oklaski ucichły, Blythe chwycił kwiaty i ruszył - ostrożnie, bo widoczność miał znacznie ograniczoną - w kierunku bocznego przejścia na kulisy. Myśli krążyły niespokojnie wokół nadchodzącego spotkania, i były na tyle zajmujące, że nie zwrócił uwagi na nic innego.
A zdecydowanie powinien.
Nawet nie dostrzegł momentu, w którym tuż przed nim pojawiła się drobna blondynka, zupełnie jakby wyrosła spod ziemi; zatrzymał się gwałtownie, nieco odsuwając kwiaty z zasięgu wzroku, skupiwszy się na niespodziewanej rozmówczyni. Już otwierał usta, by zaprzeczyć, zaczerpnąwszy głęboko powietrza do płuc - lecz młoda lady miała zupełnie inne plany. Zorientował się, że chwyciła za bukiet - a jako, że Blythe był dżentelmenem(a przynajmniej za takiego się uważał), nie oponował w żaden sposób. Uśmiechnął się sztucznie, wymuszenie i niemalże kwaśno, zdając sobie sprawę, że miał przed oczyma córkę lorda Malfoya. Imię uleciało z pamięci, ale bliskie towarzystwo tej rodziny jedynie potwierdzało podejrzenia.
- Cóż, tak właściwie... - zaczął nieporadnie, ale szczery entuzjazm młodej kobietki(kokietki?) i wywód o cudowności róż skutecznie sprawił, że Blythe ugryzł się w język. Rozejrzał się po zebranych, szukając ewentualnej deski ratunku; żaden z gości nie wyglądał na chętnego do interwencji. Skłonił się sztywno, postanawiając - chociażby chwilowo - nie wprawiać dziewczęcia w zakłopotanie próbą wyjaśnienia nieporozumienia. - Atticus Blythe, skromny jubiler z Blythburghu. Lady Malfoy, jak mniemam?
Niewinne pytanie zawisło w powietrzu, gdy spojrzał w oczy młodej damy; porażający spokój lśniący na dnie brązowych tęczówek z pewnością mógł wprawić w zakłopotanie.
- Zdaje się, że lady bardzo wiele wie na temat kwiatów. Róże należą do ulubionych?
Cisza nie sprzyjała, nie w tym miejscu; nie musiał się rozglądać, by czuć na plecach ciekawskie spojrzenia zebranych. Jeśli chciał wybrnąć z pomyłki, należało uczynić to wyjątkowo subtelnie - na tyle, by nie wywołać skandalu, obraziwszy córkę lorda Malfoy.
Chyba właśnie ten moment uwielbiał najbardziej w tego rodzaju spektaklach; to pełne napięcia milczenie, które zalegało ledwie kilka sekund po tym, jak doskonały głos śpiewaczki wybrzmiał po raz ostatni. Chwila, w której każdy nabierał oddechu, nadal czując pełzające pod skórą emocje wywołane występem; spięcie mięśni, gotowych wznieść drżące dłonie do gromkich oklasków, które miały stanowić ukoronowanie występu. Atticus przymknął powieki, delektując się upływem niemych sekund - wyliczył dokładnie trzynaście, nim szum wszystkich rąk ułożył się w melodię współdzielonego zachwytu. Jubilerskie dłonie, wyuczone fachu, również przyłączyły się do aplausu, chociaż nieco mniej wylewnie i odrobinę mniej energicznie niż dłonie zebranych towarzyszy - ostatecznie wiedział przecież, że prawdziwy spektakl miał się dopiero rozpocząć.
Londyn ofiarowywał cały wachlarz możliwości dla tych, którzy wiedzieli jak je wykorzystać. Blythe nie przeprowadził się tutaj tylko po to, by dalej rozgłaszać jubilerską renomę swej rodziny, bo chociaż łabędzią szyję występującej artystki zdobił naszyjnik jego wykonania, nie stanowił on głównego powodu do dumy. Plan był prosty, a nieświadoma fortelu śpiewaczka miała być jedynie kolejnym elementem prowadzącym do celu.
Jeśli chciało się zaistnieć, wystarczyło się pokazać - a jak przykuć uwagę celniej, niż obejmując opiekuńczym ramieniem gwiazdę wieczoru?
Jeszcze przed rozpoczęciem występu czujny wzrok pozornie obojętnie przesuwał się po powoli zapełniającej się sali; nie było wątpliwości, że dzisiejszy wieczór zbierał niemalże całą śmietankę towarzyską Londynu. Widział lordów w towarzystwie żon, dzieci i być może nawet kochanek; dostrzegł wszystkich tych, których nazwisko znaczyło cokolwiek w pogrążonym w wojnie świecie. Szara rzeczywistość została za progiem La Fantasmagorii w towarzystwie przeciętności i małostkowości; dzisiejszego wieczoru nie było dla nich miejsca pośród znamienitości czarodziejskiego świata.
Ogromny bukiet czerwonych róż czekał cierpliwie na trafienie do drobnych dłoni gwiazdy wieczoru; gdy tylko występ dobiegł końca i ostatnie oklaski ucichły, Blythe chwycił kwiaty i ruszył - ostrożnie, bo widoczność miał znacznie ograniczoną - w kierunku bocznego przejścia na kulisy. Myśli krążyły niespokojnie wokół nadchodzącego spotkania, i były na tyle zajmujące, że nie zwrócił uwagi na nic innego.
A zdecydowanie powinien.
Nawet nie dostrzegł momentu, w którym tuż przed nim pojawiła się drobna blondynka, zupełnie jakby wyrosła spod ziemi; zatrzymał się gwałtownie, nieco odsuwając kwiaty z zasięgu wzroku, skupiwszy się na niespodziewanej rozmówczyni. Już otwierał usta, by zaprzeczyć, zaczerpnąwszy głęboko powietrza do płuc - lecz młoda lady miała zupełnie inne plany. Zorientował się, że chwyciła za bukiet - a jako, że Blythe był dżentelmenem(a przynajmniej za takiego się uważał), nie oponował w żaden sposób. Uśmiechnął się sztucznie, wymuszenie i niemalże kwaśno, zdając sobie sprawę, że miał przed oczyma córkę lorda Malfoya. Imię uleciało z pamięci, ale bliskie towarzystwo tej rodziny jedynie potwierdzało podejrzenia.
- Cóż, tak właściwie... - zaczął nieporadnie, ale szczery entuzjazm młodej kobietki(kokietki?) i wywód o cudowności róż skutecznie sprawił, że Blythe ugryzł się w język. Rozejrzał się po zebranych, szukając ewentualnej deski ratunku; żaden z gości nie wyglądał na chętnego do interwencji. Skłonił się sztywno, postanawiając - chociażby chwilowo - nie wprawiać dziewczęcia w zakłopotanie próbą wyjaśnienia nieporozumienia. - Atticus Blythe, skromny jubiler z Blythburghu. Lady Malfoy, jak mniemam?
Niewinne pytanie zawisło w powietrzu, gdy spojrzał w oczy młodej damy; porażający spokój lśniący na dnie brązowych tęczówek z pewnością mógł wprawić w zakłopotanie.
- Zdaje się, że lady bardzo wiele wie na temat kwiatów. Róże należą do ulubionych?
Cisza nie sprzyjała, nie w tym miejscu; nie musiał się rozglądać, by czuć na plecach ciekawskie spojrzenia zebranych. Jeśli chciał wybrnąć z pomyłki, należało uczynić to wyjątkowo subtelnie - na tyle, by nie wywołać skandalu, obraziwszy córkę lorda Malfoy.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ogromny bukiet sprawiał, że Cordelia - choć niemożebnie zachwycona - czuła się przytłoczona jego ciężarem, a filigranowa sylwetka zaczynała nieelegancko wychylać się do tyłu. Zauważała to, oczywiście, że tak, próbując się ładnie wyprostować, lecz z każdą sekundą rączki bolały ją coraz bardziej. Taka była cena piękna, musiała ją zapłacić, na razie dzielnie znosiła dyskomfort podarunku szczerze zaintrygowana dżentelmenem, który w tak trudnych czasach pozwolił sobie na zakup kilkudziesięciu sprowadzanych zza granic Wielkiej Brytanii kwiatów. Przyglądała mu się uważnie spomiędzy miękkości płatków, uprzejmie, bez nachalności, jaką łagodziło trzepotanie rzęsami. Miał bardzo śliczne brązowe oczy. Właściwie cały był uroczy, nawet z tym wyraźnym pieprzykiem na lewym policzku. Dodawało mu to zawadiackiego czaru. No i ten wzrost: musiała zadzierać głowę, by rozkoszować się widokiem przystojnej buzi. - Niezmiernie miło mi pana poznać, panie Blythe. Cóż za przepiękne imię! Pasuje panu - wypowiedziała łaskawie, zaczynając znajomość od komplementu: bo jakże inaczej mogła zareagować na taki prezent? Uwielbiała niespodzianki - tylko te miłe - dodawały jej egzystencji wyczekiwanego dramatyzmu, nie mogła się wręcz doczekać, aż opowie siostrom i przyjaciółkom o tym, że na horyzoncie pojawił się kolejny absztyfikant. - Czy to nie przesadna skromność? - zaśmiała się króciutko, słysząc określenie jubilera, perliście, radośnie, zakrywając usta wolną dłonią, przez co potężny bukiet przechylił się mocno w bok. Oczy jej zalśniły na wieść o tym, że stoi przed nią ktoś nie tylko ceniący artyzm wysokiej sztuki, wyrafinowane piękno (czyli ją samą), ale że zna się także na świecidełkach i kamieniach szlachetnych! - Lady Cordelia Armanda Malfoy we własnej skromnej osobie. Ale nie musi pan udawać zaskoczonego, ja...jestem wyrozumiała czarodziejów, którzy pałają do mnie skrytą sympatią - odpowiedziała z dumą i wspaniałomyślnością, pozwalając sobie nawet na kokieteryjne mrugnięcie okiem do Atticusa. Był taki słodki, udając, że nie wie, kim jest! I że ten prezent to tak przypadkiem! Rozumiała jednak męską dumę, znała się wszak na płci brzydkiej szalenie, czytała mnóstwo romansów oraz słuchała plotek, podejrzewała więc, że pan Blythe był po prostu nieco nieśmiały.
- Kocham piękno a więc kocham kwiaty! Ich nietrwałość, delikatność, zapach, magię zaklętą w tych płatkach, miękkich jak tchnienie wiosny - zadumała się, raz jeszcze wdychając aromat bukietu, teraz ściskanego oburącz. - Skąd pan wiedział, że róże są moimi ulubionymi? I że będę tu akurat o tej porze? - zagadnęła z uśmiechem, pozwalając sobie na kolejną porcję melodyjnego chichociku. - Czy pan mnie śledzi, panie Blythe? - mrugnęła do niego leciutko, z zaskakującą wprawą przemiłego podlotka wykorzystującego kokieterię na znacznie doroślejszym poziomie. Przez lata przyglądała się starszym siostrom i kuzynkom, później rówieśniczkom w Hogwarcie, swą wiedzę na temat ujmującego podejścia do absztyfikantów popierając także porządnymi badaniami naukowymi, czyli namiętnym czytaniem cnotliwych romansów. Jasno oddzielających miłość od flirtu: bez wątpienia pan Blythe był w Cordelii bezdennie zakochany, ale ona mogła co najwyżej obdarzyć go słowną gierką. Tak przynajmniej widziała to sama lady Malfoy, nieświadoma pomyłki, do jakiej doszło.
- Kocham piękno a więc kocham kwiaty! Ich nietrwałość, delikatność, zapach, magię zaklętą w tych płatkach, miękkich jak tchnienie wiosny - zadumała się, raz jeszcze wdychając aromat bukietu, teraz ściskanego oburącz. - Skąd pan wiedział, że róże są moimi ulubionymi? I że będę tu akurat o tej porze? - zagadnęła z uśmiechem, pozwalając sobie na kolejną porcję melodyjnego chichociku. - Czy pan mnie śledzi, panie Blythe? - mrugnęła do niego leciutko, z zaskakującą wprawą przemiłego podlotka wykorzystującego kokieterię na znacznie doroślejszym poziomie. Przez lata przyglądała się starszym siostrom i kuzynkom, później rówieśniczkom w Hogwarcie, swą wiedzę na temat ujmującego podejścia do absztyfikantów popierając także porządnymi badaniami naukowymi, czyli namiętnym czytaniem cnotliwych romansów. Jasno oddzielających miłość od flirtu: bez wątpienia pan Blythe był w Cordelii bezdennie zakochany, ale ona mogła co najwyżej obdarzyć go słowną gierką. Tak przynajmniej widziała to sama lady Malfoy, nieświadoma pomyłki, do jakiej doszło.
Soczysta czerwień różanych płatków niemalże zasłaniała bladą, ładną twarzyczkę córki lorda Malfoy; obserwował bez cienia emocji, jak dziewczyna zmaga się z ciężarem bukietu, który - o zgrozo! - wcale nie należał do niej. Afront był ostatnim, czego życzyłby sobie Blythe, zawsze przecież tak cholernie ostrożny i zapobiegawczy; teraz jednak pojął, że być może znalazł się w prawdziwej sytuacji bez wyjścia.
Najbardziej chyba jednak bolała kieszeń i wspomnienie tak wielu galeonów, które powędrowały z rąk do rąk, by zachwycić dzisiejszą gwiazdę wieczoru. Ją, a nie lady Cordelię Malfoy.
Wrodzona cierpliwość i coś, co możnaby nazwać szarmancją(a przynajmniej sam Atticus bardzo lubił to określenie) nie pozwoliły na natychmiastowe zrujnowanie wieczoru młodej panienki. Przez moment naszła go refleksja, czy w jej wieku zachowywał się podobnie na widok jakiegokolwiek gestu ze strony płci przeciwnej; jeśli jednak to wiek był wyznacznikiem życiowej mądrości, Blythe za cholerę nie potrafił przypomnieć sobie jak było w jego przypadku - albo pamiętać wcale nie chciał.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł grzecznie, nieco bezradnie splatając długie palce za wyprostowanymi plecami; dłonie aż same prosiły się o odebranie dziewczynie kwiatów. Lekkie skinienie głowy było jedyną podzięką za jakże hojny komplement z ust damy; słowa dołączyły do gestu ledwie chwilę później. - Jest lady nazbyt uprzejma. Imię zostało w rodzinie od pokoleń.
Nie musiał wyjaśniać lady Malfoy zawiłości rodzinnych historii oraz tłumaczyć się z faktu, iż sam niezbyt przepadał za imieniem, którego nie dało rady nawet sensownie zdrobnić; gdyby wdał się w podobną dyskusję, lady Cordelia mogłaby co najmniej zemdleć z nudów. Tylko tego brakowało; kąciki ust mężczyzny drgnęły w krótkim, mimowolnym grymasie rozbawienia.
- Wiele można o mnie rzec, lady Malfoy, lecz skromność nie jest moją zaletą - wyjawił spokojnie, cicho, niemal konspiracyjnie; sytuacja powoli z niepokojącej zamieniała się w taką, która mogła szczerze rozbawić.
Szybko pożałował jednak chwilowego rozluźnienia; szczere zaskoczenie błyszczące na dnie brązowych oczu nadały Blythe'owi niezbyt poważny, pełny niedowierzania wyraz.
"... którzy pałają do mnie skrytą sympatią.
Przez chwilę głos ugrzązł w gardle i zapadła ciężka cisza. Mężczyzna nie zwrócił już nawet uwagi na coraz to natrętniejsze spojrzenia gapiów; głęboki wdech uprzedził ciche słowa, które padły jakby z wahaniem.
- Proszę mi wybaczyć nieporozumienie, lady Malfoy. Nie chciałbym wprawić lady w zakłopotanie w związku z sytuacją... - zaczął zaskakująco łagodnie, chociaż wciąż niepewnie; umilkł jednak, gdy najwyraźniej zachwycona panna Cordelia dalej snuła kwieciste wywody, których sens nie bardzo docierał do oszołomionego nadal mężczyzny.
Sytuacja pogarszała się z każdą chwilą, bo dalsze słowa dziewczęcia nie pozostawiały złudzeń - ona naprawdę sądziła, że przyszedł dla niej!
Odkaszlnął cicho i rozluźnił spięte ramiona, powoli opuszczając ręce wzdłuż tułowia; chwilowe zmieszanie zamieniło się w ponurą determinację, by jak najszybciej wybrnąć z pomyłki, która w skutkach mogła okazać się co najmniej nieprzyjemna. Uśmiechnął się więc do Cordelii; miło i grzecznie, nieco się pochyliwszy; ogromny bukiet najwyraźniej utrudniał komunikację.
- Słyszałem, że to ulubione kwiaty dzisiejszej śpiewaczki - wymowne spojrzenie powędrowało w stronę drzwi prowadzących za kulisy; jego pierwotny cel podróży, który został tak gwałtownie i niespodziewanie przerwany. - Tak się składa, że droga Amelie nosiła dzisiejszego wieczoru kolię mojego projektu. Uznałem, że wypadałoby jej za to podziękować, oraz oczywiście za cudowny występ.
Nie mógł zasugerować tego dosadniej, chociaż żadna prawda nie padła; miał nadzieję, że lady Malfoy pojmie przekaz ukryty za woalem uprzejmych słówek i szybko naprostuje sytuację, której stała się prowodyrką - bardziej lub mniej świadomie.
Najbardziej chyba jednak bolała kieszeń i wspomnienie tak wielu galeonów, które powędrowały z rąk do rąk, by zachwycić dzisiejszą gwiazdę wieczoru. Ją, a nie lady Cordelię Malfoy.
Wrodzona cierpliwość i coś, co możnaby nazwać szarmancją(a przynajmniej sam Atticus bardzo lubił to określenie) nie pozwoliły na natychmiastowe zrujnowanie wieczoru młodej panienki. Przez moment naszła go refleksja, czy w jej wieku zachowywał się podobnie na widok jakiegokolwiek gestu ze strony płci przeciwnej; jeśli jednak to wiek był wyznacznikiem życiowej mądrości, Blythe za cholerę nie potrafił przypomnieć sobie jak było w jego przypadku - albo pamiętać wcale nie chciał.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł grzecznie, nieco bezradnie splatając długie palce za wyprostowanymi plecami; dłonie aż same prosiły się o odebranie dziewczynie kwiatów. Lekkie skinienie głowy było jedyną podzięką za jakże hojny komplement z ust damy; słowa dołączyły do gestu ledwie chwilę później. - Jest lady nazbyt uprzejma. Imię zostało w rodzinie od pokoleń.
Nie musiał wyjaśniać lady Malfoy zawiłości rodzinnych historii oraz tłumaczyć się z faktu, iż sam niezbyt przepadał za imieniem, którego nie dało rady nawet sensownie zdrobnić; gdyby wdał się w podobną dyskusję, lady Cordelia mogłaby co najmniej zemdleć z nudów. Tylko tego brakowało; kąciki ust mężczyzny drgnęły w krótkim, mimowolnym grymasie rozbawienia.
- Wiele można o mnie rzec, lady Malfoy, lecz skromność nie jest moją zaletą - wyjawił spokojnie, cicho, niemal konspiracyjnie; sytuacja powoli z niepokojącej zamieniała się w taką, która mogła szczerze rozbawić.
Szybko pożałował jednak chwilowego rozluźnienia; szczere zaskoczenie błyszczące na dnie brązowych oczu nadały Blythe'owi niezbyt poważny, pełny niedowierzania wyraz.
"... którzy pałają do mnie skrytą sympatią.
Przez chwilę głos ugrzązł w gardle i zapadła ciężka cisza. Mężczyzna nie zwrócił już nawet uwagi na coraz to natrętniejsze spojrzenia gapiów; głęboki wdech uprzedził ciche słowa, które padły jakby z wahaniem.
- Proszę mi wybaczyć nieporozumienie, lady Malfoy. Nie chciałbym wprawić lady w zakłopotanie w związku z sytuacją... - zaczął zaskakująco łagodnie, chociaż wciąż niepewnie; umilkł jednak, gdy najwyraźniej zachwycona panna Cordelia dalej snuła kwieciste wywody, których sens nie bardzo docierał do oszołomionego nadal mężczyzny.
Sytuacja pogarszała się z każdą chwilą, bo dalsze słowa dziewczęcia nie pozostawiały złudzeń - ona naprawdę sądziła, że przyszedł dla niej!
Odkaszlnął cicho i rozluźnił spięte ramiona, powoli opuszczając ręce wzdłuż tułowia; chwilowe zmieszanie zamieniło się w ponurą determinację, by jak najszybciej wybrnąć z pomyłki, która w skutkach mogła okazać się co najmniej nieprzyjemna. Uśmiechnął się więc do Cordelii; miło i grzecznie, nieco się pochyliwszy; ogromny bukiet najwyraźniej utrudniał komunikację.
- Słyszałem, że to ulubione kwiaty dzisiejszej śpiewaczki - wymowne spojrzenie powędrowało w stronę drzwi prowadzących za kulisy; jego pierwotny cel podróży, który został tak gwałtownie i niespodziewanie przerwany. - Tak się składa, że droga Amelie nosiła dzisiejszego wieczoru kolię mojego projektu. Uznałem, że wypadałoby jej za to podziękować, oraz oczywiście za cudowny występ.
Nie mógł zasugerować tego dosadniej, chociaż żadna prawda nie padła; miał nadzieję, że lady Malfoy pojmie przekaz ukryty za woalem uprzejmych słówek i szybko naprostuje sytuację, której stała się prowodyrką - bardziej lub mniej świadomie.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cordelia z podekscytowaniem kiwnęła kilka razy głową, rozpływając się wewnętrznie nad pięknym imieniem urodziwego nieznajomego, który właśnie rezygnował z tego miana, stając się bliskim adoratorem o konkretnych personaliach. Atticus Blythe, doprawdy, zapamięta ten zbiór głosek na długo, a przynajmniej do spotkania z kolejnym absztyfikantem, obsypującym ją jeszcze większymi kwiatami. Znów uśmiechnęła się do stojącego naprzeciwko niej czarodzieja, obrzucając go swym niewinnym urokiem, ciągle nieświadoma, w jak przykrej sytuacji się znalazła. - A więc cenisz historię i tradycję. To dobrze o panu świadczy, w dzisiejszych czasach coraz mniej czarodziejów odnosi się z odpowiednim szacunkiem do swych korzeni - zaćwierkotała, uprzejmie wypowiadając następne pochlebstwo. Przystojny i wysoki blondyn był tego bez wątpienia wart, zresztą, kimże by była, gdyby nie obdarowała go choć kilkoma minutami uwagi w podzięce za tak imponujący bukiet? Jakąś niewychowaną flądrą, ot co, albo, co gorsza, nadętą półwilą o zadartym nosie, mającą w poważaniu wzdychających do nich ludzi. O nie, ona, Cordelia Armanada Malfoy taka nie była, miała dobre serce i jeszcze lepsze maniery, pozwalające odnaleźć odpowiednią reakcję nawet na wypowiedziane szeptem zdanie o nieskromności. Mianowicie: chichot, trochę nerwowy, trochę dziecinny, który znów zakończyła chowając buzię w mocno pachnących kwiatach, by ukryć rumieniec, ciągle jednak pomiędzy łodyżkami zerkała na Blythe'a, widząc, że ten przymierza się do powiedzenia czegoś bardzo ważnego. Wyprostowała się więc, podejrzewając, co też przystojny czarodziej chce jej przekazać. - Ależ proszę przestać, taki bukiet to przemiła niespodzianka, to nic, że otrzymałam go w tak problematycznym momencie...Zaraz zawołam moje służki i się nim zajmą! - weszła Atticusowi w słowo, mrugając zawzięcie, tak, jakby do oka wpadło jej co najmniej pięć pyłków, których musiała natychmiast się pozbyć. Migotanie powiek, podkreślonych drogim, błyszczącym cieniem, przybrało tylko na sile, gdy nieskromny adorator kontynuował wypowiedź, zmierzającą na bardzo burzliwe wody. Śpiewaczki? O co chodziło, dlaczego wspominał o tej piszczącej ramorze? Malfoyówna zmarszczyła brwi, odruchowo zerkając przez ramię, jakby spodziewała się, że wokalistka stoi tuż za jej plecami, wykonując ku Atticusowi jakieś lubieżne gesty, dekoncentrujące go na tyle, by ten zaczął mówić bez ładu i składu. - To moje ulubione kwiaty - poprawiła go uparcie, powoli schodząc ze słodziutkiego tonu w ten zdenerwowany, wyniosły i paradoksalnie jeszcze bardziej dziecinny: podobnie brzmiały kilkulatki, gdy nakazywano im zakończenie zabawy i powrócenie do posiadłości. Aura zadurzonego w niej jubilera wydawała się zmieniać, gasnąć, tężeć, a Cordie wcale się to nie podobało. Tak samo jak logiczne argumenty, nie pozwalajace zignorować ostaniej wypowiedzi mężczyzny. Usta szlachcianki rozchyliły się w wyrazie zdziwienia, później zaś zadrżały gwałtownie, jakby w zapowiedzi płaczu.
- Jak to? - spytała żałośnie, naiwnie, jeszcze raz spoglądając to na Blythe'a, to na trzymany przy piersi bukiet kwiatów, jakby spodziewając się, że czarodziej zaraz wykrzyknie niespodzianka, wykazując się dość marnym poczuciem humoru. - Przecież to bukiet dla mnie. Nie ma tu nikogo ważniejszego ode mnie - dodała bezdennie zdziwionym, dotkniętym i poruszonym tonem, dalej ściskając w dłoniach kwiaty, teraz już tak drapieżnie, jakby Atticus zamierzał je jej wyrwać. Zupełnie nie wiedziała, jak zareagować, co gorsza, pechowe nieporozumienie nie do końca jeszcze docierało do rozkapryszonego umysłu młodziutkiej arystorkatki. Jedynie trzęsąca się dolna warga oraz wilgoć zbierająca się w wielkich oczach mogły ostrzec przed nadchodzącym wybuchem skrajnych emocji.
- Jak to? - spytała żałośnie, naiwnie, jeszcze raz spoglądając to na Blythe'a, to na trzymany przy piersi bukiet kwiatów, jakby spodziewając się, że czarodziej zaraz wykrzyknie niespodzianka, wykazując się dość marnym poczuciem humoru. - Przecież to bukiet dla mnie. Nie ma tu nikogo ważniejszego ode mnie - dodała bezdennie zdziwionym, dotkniętym i poruszonym tonem, dalej ściskając w dłoniach kwiaty, teraz już tak drapieżnie, jakby Atticus zamierzał je jej wyrwać. Zupełnie nie wiedziała, jak zareagować, co gorsza, pechowe nieporozumienie nie do końca jeszcze docierało do rozkapryszonego umysłu młodziutkiej arystorkatki. Jedynie trzęsąca się dolna warga oraz wilgoć zbierająca się w wielkich oczach mogły ostrzec przed nadchodzącym wybuchem skrajnych emocji.
Zabawne; im dłużej wpatrywał się w urodziwą twarz młodziutkiej rozmówczyni, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że wpakował się w niezłe gówno.
Słodki głos lady Malfoy wypełniał przestrzeń ze skutecznością woni róż; szybko, dominująco i zaskakująco bezsensownie. Atticus nie widział już przecież wcale czerwieni płatków i stabilności zielonych łodyżek, u których sprawne ręce zręcznie ucięły kolce; w jego oczach pozostały tylko galeony, które wyrzucił w błoto na tak bezsensowny prezent - i to w dodatku taki, którego najwyraźniej nie miał nawet dostarczyć.
- Rodzina jest najważniejsza - przyznał tonem miłym i absolutnie kłamliwym; ostatecznie rodzice nie żyli, a rodzeństwo pozostawało skłócone od dłuższego czasu, ale nie miał zamiaru się do niczego przyznawać. W rozmowie ze szlachtą nie liczyła się prawda, i tą lekcję pojął już dawno - wystarczyło bowiem mówić to, co chcieli usłyszeć. Zasada nie dotyczyła oczywiście wszystkich, ale w przypadku lady Cordelii Blythe nie miał złudzeń.
Naprawdę się starał, by sympatyczny uśmiech ani na moment nie opuszczał jego ust; nawet, jeśli zachowanie lady Malfoy nie sprzyjało w zachowaniu opanowania. Zastanawiał się o czym myślała, gdy chowała twarz w różanych płatkach; jaki scenariusz stworzyła, skoro na bladej twarzyczce zakwitły ogniste rumieńce? Nagły niepokój spłynął wzdłuż kręgosłupa uzasadnionym dreszczem; jeszcze tego brakowało, żeby lord Malfoy dobrał mu się do skóry za jakieś propozycje wysnute względem jego córki!
- Nie miałem zamiaru sprawiać jakiegokolwiek kłopotu, lady Malfoy - odparł niemal mechanicznie, ponad głową dziewczęcia szukając sposobności ucieczki. Ktoś wykorzystał okazję - jakiś dżentelmen dźwigający spory pakunek skierował kroki w stronę przebieralni gwiazdy wieczoru. Atticus zdusił przekleństwo, które niechybnie cisnęło się na usta; święta cierpliwość Blythe'a została dzisiaj wystawiona na wyjątkowo ciężką próbę.
A potem przyszedł czas na prawdę; tą grzeczną, uprzejmą, ukrytą sprytnie za woalem dobrego wychowania.
Lady Cordelia zaskoczyła go w sposób, którego nie potrafił nawet nazwać, więc przez dobrą chwilę po prostu milczał; oszołomiony upartością dziewczęcia i nieumiejętnością pogodzenia się z wyraźnie nakreśloną rzeczywistością. Widział wyraźnie, jak drobne dłonie zacisnęły się mocniej wokół kruchych, różanych łodyżek, niemal w obronnym geście; dostrzegł grymas niezadowolenia na miękkich ustach i łzy zbierające się w urzekających oczach.
Kurwa mać, pomyślał dziwnie speszony, jak zwykle przegrywając niemą bitwę między obowiązkiem a kobiecymi łzami.
Głęboki wdech miał dodać animuszu; umysł analizował każde możliwe wyjście, szukając tego najodpowiedniejszego.
- Proszę o wybaczenie, lady Cordelio - słowa uprzedziły ukłon, który nastąpił ledwie chwilę później. - Doszło do fatalnego nieporozumienia, za które winę biorę w pełni na siebie. Jeśli kwiaty sprawiły lady radość, z największą przyjemnością oddam je w ręce panienki. Niech przypominają jedynie o miłym wieczorze i nowo zawartej przyjaźni.
Przyjaźni - bo przecież był za stary, za nisko urodzony i za biedny, by móc zacząć adorować córkę lorda Malfoy; ale ona musiała o tym wiedzieć, prawda?
- Za pozwoleniem - dłoń odczekała niewielki moment, by zaraz sięgnąć po jedną różę; lekki gest wyciągnął kwiat z objęć bukietu. - Jako, iż muszę dbać o rodzinne interesy, jeden kwiat przeznaczę dla dzisiejszej wykonawczyni w ramach podzięki za współpracę. Jestem więcej niż pewien, lady Malfoy, że rozumiesz ciążącą na mnie odpowiedzialność zdobywania nowych znajomości i pielęgnowania ich.
Stosowny moment ciszy pozwolił na to, by słowa w pełni dotarły do młodej kobiety; brązowe tęczówki odnalazły spojrzenie jej oczu, a w tonie głosu wybrzmiało coś nowego.
- Śmiem twierdzić, że panienka od samego początku domyśliła się, iż o dobre nazwisko i dawne tradycje należy dbać z należytym szacunkiem. Bardzo mnie cieszy, że potrafisz to uszanować, lady Malfoy.
Jedynie podziw i łagodność, jedynie cierpliwość i spokój; tego lady Cordelia niekoniecznie mogła się spodziewać, ale to otrzymała. Pochlebstwo ubrane w grzeczny, lecz nienahalny komplement działało zawsze; miał cichą nadzieję, że i lady Malfoy zachowa się tak, jak na damę przystało i szybko zapomni o sytuacji, której prowodyrką się stała.
Słodki głos lady Malfoy wypełniał przestrzeń ze skutecznością woni róż; szybko, dominująco i zaskakująco bezsensownie. Atticus nie widział już przecież wcale czerwieni płatków i stabilności zielonych łodyżek, u których sprawne ręce zręcznie ucięły kolce; w jego oczach pozostały tylko galeony, które wyrzucił w błoto na tak bezsensowny prezent - i to w dodatku taki, którego najwyraźniej nie miał nawet dostarczyć.
- Rodzina jest najważniejsza - przyznał tonem miłym i absolutnie kłamliwym; ostatecznie rodzice nie żyli, a rodzeństwo pozostawało skłócone od dłuższego czasu, ale nie miał zamiaru się do niczego przyznawać. W rozmowie ze szlachtą nie liczyła się prawda, i tą lekcję pojął już dawno - wystarczyło bowiem mówić to, co chcieli usłyszeć. Zasada nie dotyczyła oczywiście wszystkich, ale w przypadku lady Cordelii Blythe nie miał złudzeń.
Naprawdę się starał, by sympatyczny uśmiech ani na moment nie opuszczał jego ust; nawet, jeśli zachowanie lady Malfoy nie sprzyjało w zachowaniu opanowania. Zastanawiał się o czym myślała, gdy chowała twarz w różanych płatkach; jaki scenariusz stworzyła, skoro na bladej twarzyczce zakwitły ogniste rumieńce? Nagły niepokój spłynął wzdłuż kręgosłupa uzasadnionym dreszczem; jeszcze tego brakowało, żeby lord Malfoy dobrał mu się do skóry za jakieś propozycje wysnute względem jego córki!
- Nie miałem zamiaru sprawiać jakiegokolwiek kłopotu, lady Malfoy - odparł niemal mechanicznie, ponad głową dziewczęcia szukając sposobności ucieczki. Ktoś wykorzystał okazję - jakiś dżentelmen dźwigający spory pakunek skierował kroki w stronę przebieralni gwiazdy wieczoru. Atticus zdusił przekleństwo, które niechybnie cisnęło się na usta; święta cierpliwość Blythe'a została dzisiaj wystawiona na wyjątkowo ciężką próbę.
A potem przyszedł czas na prawdę; tą grzeczną, uprzejmą, ukrytą sprytnie za woalem dobrego wychowania.
Lady Cordelia zaskoczyła go w sposób, którego nie potrafił nawet nazwać, więc przez dobrą chwilę po prostu milczał; oszołomiony upartością dziewczęcia i nieumiejętnością pogodzenia się z wyraźnie nakreśloną rzeczywistością. Widział wyraźnie, jak drobne dłonie zacisnęły się mocniej wokół kruchych, różanych łodyżek, niemal w obronnym geście; dostrzegł grymas niezadowolenia na miękkich ustach i łzy zbierające się w urzekających oczach.
Kurwa mać, pomyślał dziwnie speszony, jak zwykle przegrywając niemą bitwę między obowiązkiem a kobiecymi łzami.
Głęboki wdech miał dodać animuszu; umysł analizował każde możliwe wyjście, szukając tego najodpowiedniejszego.
- Proszę o wybaczenie, lady Cordelio - słowa uprzedziły ukłon, który nastąpił ledwie chwilę później. - Doszło do fatalnego nieporozumienia, za które winę biorę w pełni na siebie. Jeśli kwiaty sprawiły lady radość, z największą przyjemnością oddam je w ręce panienki. Niech przypominają jedynie o miłym wieczorze i nowo zawartej przyjaźni.
Przyjaźni - bo przecież był za stary, za nisko urodzony i za biedny, by móc zacząć adorować córkę lorda Malfoy; ale ona musiała o tym wiedzieć, prawda?
- Za pozwoleniem - dłoń odczekała niewielki moment, by zaraz sięgnąć po jedną różę; lekki gest wyciągnął kwiat z objęć bukietu. - Jako, iż muszę dbać o rodzinne interesy, jeden kwiat przeznaczę dla dzisiejszej wykonawczyni w ramach podzięki za współpracę. Jestem więcej niż pewien, lady Malfoy, że rozumiesz ciążącą na mnie odpowiedzialność zdobywania nowych znajomości i pielęgnowania ich.
Stosowny moment ciszy pozwolił na to, by słowa w pełni dotarły do młodej kobiety; brązowe tęczówki odnalazły spojrzenie jej oczu, a w tonie głosu wybrzmiało coś nowego.
- Śmiem twierdzić, że panienka od samego początku domyśliła się, iż o dobre nazwisko i dawne tradycje należy dbać z należytym szacunkiem. Bardzo mnie cieszy, że potrafisz to uszanować, lady Malfoy.
Jedynie podziw i łagodność, jedynie cierpliwość i spokój; tego lady Cordelia niekoniecznie mogła się spodziewać, ale to otrzymała. Pochlebstwo ubrane w grzeczny, lecz nienahalny komplement działało zawsze; miał cichą nadzieję, że i lady Malfoy zachowa się tak, jak na damę przystało i szybko zapomni o sytuacji, której prowodyrką się stała.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znów zachichotała, perliście, kokieteryjnie, mimowolnie naśladując zachowanie starszych sióstr, które podglądała od najmłodszych lat, wzorując swoje zachowania na tych mistrzyniach salonowych sztuczek, dodawała jednakże od siebie dużą dozę szczerości. Cordelia naprawdę była przejęta otrzymaniem tak hojnego prezentu od już-nie-tak-tajemniczego-adoratora, zaczynała wszak swoją karierę na salonach. Minęło kilka tygodni od zakończenia szkoły, a już życie sprawiło taką przyjemną niespodziankę, zsyłając przystojnego jubilera rzucającego jej pod nogi bukiety róż. Tak to przecież opisze przyjaciółkom, doda trochę dramaturgii, przemilczy pewne niedogodności, podkreśli zadurzenie, lśniące w tych ładnych oczach czarodzieja...Tak, lady Malfoy już czuła zazdrość koleżanek szlachcianek, nerwowo poprawiających brzegi sukienek i wypijających zdecydowanie za szybko kieliszki szampana, byleby tylko ukryć zawiść. Nie mogła się doczekać.
Nie mogła się też doczekać dalszych komplementów Atticusa. To nic, że zdekoncentrowana tym przemiłym wydarzeniem niezbyt słuchała jego słów, chichocząc tylko potakująco. Słowa nie liczyły się przecież aż tak, jak czyny, a tych Blythe dokonywał najwspanialej. Znów zaciągnęła się zapachem róż i westchnęła romantycznie, jak na bohaterkę magicznych harlequinów przystało. Powinna jeszcze dramatycznie odgarnąć kosmyk jasnych włosów opadający na czoło oraz przegiąć się nieco w tył, by podkreślić talię, ale ciężar bukietu na to nie pozwalał. W miejscu przytrzymały ją także dalsze, boleśnie otrzeźwiające słowa bruneta. Nie pojmowała ich, nie chciała ich pojmować. Pokręciła głową raz jeszcze, w pełnym żalu rozczarowaniu. Przyjaźni? Jak śmiał mówić o przyjaźni? Przecież się w niej zakochał, nie było co do tego żadnej wątpliwości. Kąciki ust arystokratki zadrżały jeszcze mocniej w zapowiedzi płaczu, przed którym już nic nie było w stanie uchronić.
- Co za potwarz, jak pan śmiał mnie tak ośmieszyć... - wyszeptała, zdruzgotana, a z błękitnych oczu popłynęły w końcu wstydliwe łzy, spływając po zaróżowionych policzkach. Barwnych nie tylko od emocji, ale i alchemicznych specyfików: krople wyżłobiły w rumieńcach płytkie kaniony, dzieląc nagle pobladłą buzię Cordelii na nierówne plamki czerwieni, właściwie całkiem uroczo zgrywające się z intensywnym kolorem trzymanych w objęciach kwiatów. Atticus mógłby błagać ją na kolanach, nie obchodziło ją to wcale: dławił ją niezwykły wstyd, lecz gorszy był zawód, zniszczona nadzieja, pęknięcie pewności siebie, którym tak się szczyciła. Zagryzła dolną wargę, chcąc powstrzymać dalszy napływ łez, ale te, nieposłuszne i gorące, płynęły dalej. Drgnęła gwałtownie, gdy Blythe sięgnął po jeden z kwiatów - nie patrzyła mu w twarz, pogrążona w potwornym zawstydzeniu oraz poczuciu niesprawiedliwości. Czym zasłużyła na ten afront? Dlaczego świat był taki złośliwy? Zamrugała gwałtownie, chcąc strząsnąć z długich, jasnych rzęs krople łez. Na litość Merlina, była lady Malfoy, nie mogła stać tu jak słup soli i beczeć; musiała wziąć się w garść, przypomnieć sobie o wrodzonej dumie, poskromić emocje. Było to jednak niezwykle trudne, dlatego Cordelia po prostu milczała, zbierając siły, pewna, że gdyby odezwała się wcześniej, jej głos załamałby się w żenującym falsecie. - Proszę je zabrać, wszystkie. I tak są brzydkie, widać, że w płatki wdała się już choroba i zgnilizna - wycedziła w końcu z wyższością i władczością - a przynajmniej tak chciała zabrzmieć, bo tak naprawdę melodyjny głos brzmiał smutno, z dziecinnym wręcz żalem, budzącym rozczulenie. Wcisnęła bukiet róż w ramiona Atticusa, wysoko zadzierając brodę, mając nadzieję, że półmrok po koncercie skryje zapłakaną twarz i lśniące od łez oczy. - Powodzenia w pielęgnowaniu znajomości z kimś tak wpływowym, jak ta podrzędna śpiewaczka, panie Blythe - dodała, zaciskając mocno usta, licząc, że choć trochę przypomina majestatyczną Medeę, podkreślającą samym słowem, jak wielki błąd popełnił Atticus. Uganiał się za tą...lafiryndą, występującą na scenie, nieistotną i żałosną, podczas gdy tuż przed sobą miał prawdziwy klejnot, córkę Ministra Magii! Czarodzieja o najpiękniejszym pomniku na świecie. Cordelia, dalej przeraźliwie zasmucona, objęła się ramionami, by dodać sobie otuchy i przełknęła cicho ślinę oraz dziwną mokrą gulę, która zebrała się w gardle, domagając się ujścia w szlochu. Do tego dopuścić nie zamierzała, zebrała więc całą moc, by w końcu podnieść spojrzenie na twarz Atticusa, rzucając mu ostre, wyniosłe spojrzenie. Czy udało się osiągnąć miażdżący cel malfoyowego wzroku - nie wiedziała. - Wzywają mnie obowiązki - dodała jeszcze, a głos mocno zadrżał jej na końcu tego absurdalnego zdania. Nie wzywały ją obowiązki - no chyba, że należało do nich rzucenie się na łóżko i płakanie w atłasową podusię - chciała po prostu jak najszybciej ulotnić się z tego piekła.
Nie mogła się też doczekać dalszych komplementów Atticusa. To nic, że zdekoncentrowana tym przemiłym wydarzeniem niezbyt słuchała jego słów, chichocząc tylko potakująco. Słowa nie liczyły się przecież aż tak, jak czyny, a tych Blythe dokonywał najwspanialej. Znów zaciągnęła się zapachem róż i westchnęła romantycznie, jak na bohaterkę magicznych harlequinów przystało. Powinna jeszcze dramatycznie odgarnąć kosmyk jasnych włosów opadający na czoło oraz przegiąć się nieco w tył, by podkreślić talię, ale ciężar bukietu na to nie pozwalał. W miejscu przytrzymały ją także dalsze, boleśnie otrzeźwiające słowa bruneta. Nie pojmowała ich, nie chciała ich pojmować. Pokręciła głową raz jeszcze, w pełnym żalu rozczarowaniu. Przyjaźni? Jak śmiał mówić o przyjaźni? Przecież się w niej zakochał, nie było co do tego żadnej wątpliwości. Kąciki ust arystokratki zadrżały jeszcze mocniej w zapowiedzi płaczu, przed którym już nic nie było w stanie uchronić.
- Co za potwarz, jak pan śmiał mnie tak ośmieszyć... - wyszeptała, zdruzgotana, a z błękitnych oczu popłynęły w końcu wstydliwe łzy, spływając po zaróżowionych policzkach. Barwnych nie tylko od emocji, ale i alchemicznych specyfików: krople wyżłobiły w rumieńcach płytkie kaniony, dzieląc nagle pobladłą buzię Cordelii na nierówne plamki czerwieni, właściwie całkiem uroczo zgrywające się z intensywnym kolorem trzymanych w objęciach kwiatów. Atticus mógłby błagać ją na kolanach, nie obchodziło ją to wcale: dławił ją niezwykły wstyd, lecz gorszy był zawód, zniszczona nadzieja, pęknięcie pewności siebie, którym tak się szczyciła. Zagryzła dolną wargę, chcąc powstrzymać dalszy napływ łez, ale te, nieposłuszne i gorące, płynęły dalej. Drgnęła gwałtownie, gdy Blythe sięgnął po jeden z kwiatów - nie patrzyła mu w twarz, pogrążona w potwornym zawstydzeniu oraz poczuciu niesprawiedliwości. Czym zasłużyła na ten afront? Dlaczego świat był taki złośliwy? Zamrugała gwałtownie, chcąc strząsnąć z długich, jasnych rzęs krople łez. Na litość Merlina, była lady Malfoy, nie mogła stać tu jak słup soli i beczeć; musiała wziąć się w garść, przypomnieć sobie o wrodzonej dumie, poskromić emocje. Było to jednak niezwykle trudne, dlatego Cordelia po prostu milczała, zbierając siły, pewna, że gdyby odezwała się wcześniej, jej głos załamałby się w żenującym falsecie. - Proszę je zabrać, wszystkie. I tak są brzydkie, widać, że w płatki wdała się już choroba i zgnilizna - wycedziła w końcu z wyższością i władczością - a przynajmniej tak chciała zabrzmieć, bo tak naprawdę melodyjny głos brzmiał smutno, z dziecinnym wręcz żalem, budzącym rozczulenie. Wcisnęła bukiet róż w ramiona Atticusa, wysoko zadzierając brodę, mając nadzieję, że półmrok po koncercie skryje zapłakaną twarz i lśniące od łez oczy. - Powodzenia w pielęgnowaniu znajomości z kimś tak wpływowym, jak ta podrzędna śpiewaczka, panie Blythe - dodała, zaciskając mocno usta, licząc, że choć trochę przypomina majestatyczną Medeę, podkreślającą samym słowem, jak wielki błąd popełnił Atticus. Uganiał się za tą...lafiryndą, występującą na scenie, nieistotną i żałosną, podczas gdy tuż przed sobą miał prawdziwy klejnot, córkę Ministra Magii! Czarodzieja o najpiękniejszym pomniku na świecie. Cordelia, dalej przeraźliwie zasmucona, objęła się ramionami, by dodać sobie otuchy i przełknęła cicho ślinę oraz dziwną mokrą gulę, która zebrała się w gardle, domagając się ujścia w szlochu. Do tego dopuścić nie zamierzała, zebrała więc całą moc, by w końcu podnieść spojrzenie na twarz Atticusa, rzucając mu ostre, wyniosłe spojrzenie. Czy udało się osiągnąć miażdżący cel malfoyowego wzroku - nie wiedziała. - Wzywają mnie obowiązki - dodała jeszcze, a głos mocno zadrżał jej na końcu tego absurdalnego zdania. Nie wzywały ją obowiązki - no chyba, że należało do nich rzucenie się na łóżko i płakanie w atłasową podusię - chciała po prostu jak najszybciej ulotnić się z tego piekła.
Niepokój - początkowo przecież słusznie zignorowany, słusznie stłamszony - zaczął niechybnie narastać. Wystarczyło, by Atticus obserwował pospieszną, niezbyt subtelną zmianę następującą na twarzy panienki Malfoy; zupełnie, jakby ktoś stanął z tyłu i rzucił na dziewczę zaklęcie, zmieniając ją w kogoś zupełnie innego.
Błysk ekscytacji zniknął z ładnych oczu, teraz szeroko otwartych na znak czystego zszokowania; czerwone plamy na bladej twarzy zdradzały niechybny początek dramatu, który dopiero miał się rozegrać. Blythe zamarł w miejscu, rozważając chaotycznie wszystkie opcje; wystarczył moment by zorientował się, że takowych miał naprawdę niewiele.
Pierwsze słowa Cordelii przecięły gęste od napięcia powietrze. Atticus wziął głęboki wdech, pragnąc gorąco zaprzeczyć zarzutom o rzekomej potwarzy, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Jaki był sens tłumaczenia czegoś, czego lady Malfoy nie rozumiała od samego początku? Czegoś, co próbował wyjaśnić jak najdelikatniej - i odniósł przy tym druzgocącą porażkę?
Próbówał odgadnąć cóż za myśli nawiedziły jasnowłosą głowę, lecz bezskutecznie; mgliste domysły nie znalazły jawnego potwierdzenia, więc postanowił nie sugerować się nimi zupełnie. Nadal nieco oszołomiony rozwojem sytuacji - i faktem, że poprzednie jakże zmyślne pochlebstwo nie zadziałało - przyjął z powrotem ciężki bukiet, nieco unosząc brwi na kolejny komentarz dziewczęcia.
Byłby gotów czuć wyrzuty sumienia na widok jej łez, gdyby tylko posiadał jeszcze serce; na nieszczęście Cordelii, odczuł jedynie ukłucie irytacji.
Zignorowanie własnego rozdrażnienia przyszło mu z łatwością, ale tego należącego do lady Malfoy zwyczajnie puścić w niepamięć nie mógł; zmobilizował więc wszelkie pokłady cierpliwości, jakie mu jeszcze pozostały, i w końcu postanowił zabrać głos.
- To jakieś okropne nieporozumienie - zaczął cicho, lecz z zupełną pewnością wyczuwalną w głosie; widok łez spływających po policzkach blondynki zdecydowanie nie ułatwiał zadania. Przemowa, którą wymyślił, brzmiała dobrze i rozsądnie w jego własnych myślach, ale wówczas gdzieś za plecami rózmówczyni zobaczył dzisiejszą śpiewaczkę, uwieszoną ramienia jakiegoś czarodzieja - i ze znacznie mniejszym bukietem kwiatów w rękach. Zaklął szpetnie w myślach i doszedł do wniosku, że dalsze tłumaczenia straciły już na znaczeniu.
Szansa na wywarcie dobrego wrażenia - i pielęgnowaniu znajomości z podrzędną śpiewaczką, jak to określiła Cordelia - właśnie przeszła mu koło nosa.
- Cóż, w takim razie też już ich nie chcę - stwierdził dobitnie i bez zawahania odłożył kwiaty na wolne siedzenie obok. - Dobrze, że panienka dostrzegła na nich skazę już teraz, a nie we własnym pokoju. Wtedy byłby prawdziwy problem.
Bo innego z pewnością mieć nie mogła; nie z tym nazwiskiem i nie z tą rodziną. Nie oceniał jej jednak; kobieca gorycz przybierała różne formy, ale Blythe od dawien dawna nie oglądał tak dramatycznej, jak teraz. Spojrzenie, które mu rzuciła, zdecydowanie nie należało do miłych; nie miał jednak zamiaru ugiąć się pod gestem silnej woli dziewczyny.
- Nie będę zatrzymywał, lady Malfoy - skłonił się nisko przed Cordelią w nadziei, iż prosty gest pokory - bo już nawet nie grzeczności - ukoi nieco skołatane nerwy dziewczyny. - Proszę raz jeszcze o wybaczenie za ową sytuację. Moje działania nie miały na zamiarze wywołania chociażby krzty urazy.
Wyprostował się powoli, podchwytując spojrzenie załzawionych oczu; westchnął ciężko, postanawiając raz jeszcze wspiąć się na wyżyny dobrego wychowania - bo cóż innego mu pozostało?
- Czy mogę zrobić coś, by panienka mi wybaczyła? Proszę tylko powiedzieć, a nie zawaham się tegóż uczynić.
Obraza majestatu była ostatnim, czego Atticus sobie życzył; być może faktycznie było coś, co mogło poprawić Cordelii humor i sprawić, by szybko zapomniała o gniewie i żalu. Sam Blythe uznał, że nie miał już nic do stracenia; wieczór i tak spisał pod straty, ale może chociaż nieco podniesie na duchu młodą arystokratkę.
Błysk ekscytacji zniknął z ładnych oczu, teraz szeroko otwartych na znak czystego zszokowania; czerwone plamy na bladej twarzy zdradzały niechybny początek dramatu, który dopiero miał się rozegrać. Blythe zamarł w miejscu, rozważając chaotycznie wszystkie opcje; wystarczył moment by zorientował się, że takowych miał naprawdę niewiele.
Pierwsze słowa Cordelii przecięły gęste od napięcia powietrze. Atticus wziął głęboki wdech, pragnąc gorąco zaprzeczyć zarzutom o rzekomej potwarzy, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Jaki był sens tłumaczenia czegoś, czego lady Malfoy nie rozumiała od samego początku? Czegoś, co próbował wyjaśnić jak najdelikatniej - i odniósł przy tym druzgocącą porażkę?
Próbówał odgadnąć cóż za myśli nawiedziły jasnowłosą głowę, lecz bezskutecznie; mgliste domysły nie znalazły jawnego potwierdzenia, więc postanowił nie sugerować się nimi zupełnie. Nadal nieco oszołomiony rozwojem sytuacji - i faktem, że poprzednie jakże zmyślne pochlebstwo nie zadziałało - przyjął z powrotem ciężki bukiet, nieco unosząc brwi na kolejny komentarz dziewczęcia.
Byłby gotów czuć wyrzuty sumienia na widok jej łez, gdyby tylko posiadał jeszcze serce; na nieszczęście Cordelii, odczuł jedynie ukłucie irytacji.
Zignorowanie własnego rozdrażnienia przyszło mu z łatwością, ale tego należącego do lady Malfoy zwyczajnie puścić w niepamięć nie mógł; zmobilizował więc wszelkie pokłady cierpliwości, jakie mu jeszcze pozostały, i w końcu postanowił zabrać głos.
- To jakieś okropne nieporozumienie - zaczął cicho, lecz z zupełną pewnością wyczuwalną w głosie; widok łez spływających po policzkach blondynki zdecydowanie nie ułatwiał zadania. Przemowa, którą wymyślił, brzmiała dobrze i rozsądnie w jego własnych myślach, ale wówczas gdzieś za plecami rózmówczyni zobaczył dzisiejszą śpiewaczkę, uwieszoną ramienia jakiegoś czarodzieja - i ze znacznie mniejszym bukietem kwiatów w rękach. Zaklął szpetnie w myślach i doszedł do wniosku, że dalsze tłumaczenia straciły już na znaczeniu.
Szansa na wywarcie dobrego wrażenia - i pielęgnowaniu znajomości z podrzędną śpiewaczką, jak to określiła Cordelia - właśnie przeszła mu koło nosa.
- Cóż, w takim razie też już ich nie chcę - stwierdził dobitnie i bez zawahania odłożył kwiaty na wolne siedzenie obok. - Dobrze, że panienka dostrzegła na nich skazę już teraz, a nie we własnym pokoju. Wtedy byłby prawdziwy problem.
Bo innego z pewnością mieć nie mogła; nie z tym nazwiskiem i nie z tą rodziną. Nie oceniał jej jednak; kobieca gorycz przybierała różne formy, ale Blythe od dawien dawna nie oglądał tak dramatycznej, jak teraz. Spojrzenie, które mu rzuciła, zdecydowanie nie należało do miłych; nie miał jednak zamiaru ugiąć się pod gestem silnej woli dziewczyny.
- Nie będę zatrzymywał, lady Malfoy - skłonił się nisko przed Cordelią w nadziei, iż prosty gest pokory - bo już nawet nie grzeczności - ukoi nieco skołatane nerwy dziewczyny. - Proszę raz jeszcze o wybaczenie za ową sytuację. Moje działania nie miały na zamiarze wywołania chociażby krzty urazy.
Wyprostował się powoli, podchwytując spojrzenie załzawionych oczu; westchnął ciężko, postanawiając raz jeszcze wspiąć się na wyżyny dobrego wychowania - bo cóż innego mu pozostało?
- Czy mogę zrobić coś, by panienka mi wybaczyła? Proszę tylko powiedzieć, a nie zawaham się tegóż uczynić.
Obraza majestatu była ostatnim, czego Atticus sobie życzył; być może faktycznie było coś, co mogło poprawić Cordelii humor i sprawić, by szybko zapomniała o gniewie i żalu. Sam Blythe uznał, że nie miał już nic do stracenia; wieczór i tak spisał pod straty, ale może chociaż nieco podniesie na duchu młodą arystokratkę.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nieporozumienie - czy naprawdę tak to odbierał? Jako nieporozumienie? O nie, to była zniewaga sięgająca najwyższych sfer, potworna potwarz, siarczysty policzek wymierzony niewinnej niewiaście, do tego w miejscu publicznym. I co z tego, że na widowni panował półmrok, a po zakończonym koncercie na sali pozostało niewiele gości: Cordelia i tak czuła się stale postawiona na świeczniku, w blasku magicznych reflektorów, czujnie obserwowana przez niechętne spojrzenia, sycące się obrazem jej zawstydzenia. Nie mogła na to pozwolić, dzielnie przełykała więc łzy, tłumiąc dziwne, upokarzające odgłosy, które wydawałoby jej ściśnięte gardło. Wiedziała, że płacz przynosi rezultaty, wykorzystywała go często do swoich celów, lecz tym razem szloch nie był sprytnie użytą bronią, a zwykłym wybuchem emocji. Żalu, wstydu, irytacji, złości i bezradności, bo cóż mogła w tej sytuacji zrobić? Tupnąć nogą? Pewnie nawet by tego nie usłyszał. Zawołać siostrę? Medea tylko by ją wyśmiała, mącąc Atticusowi w głowie swoją kokieteryjną aurą. Pogrozić ojcem? Na Merlina, nie chciała, by ktokolwiek był świadkiem tego pechowego zdarzenia, pozostawało więc cierpieć z godnością w milczeniu, z wysoko uniesioną głową.
- Proszę sobie darować - wycedziła tylko, już bardziej opanowana, bez piskliwych zaśpiewów na końcu słów. Hartowała się w ogniu wstydu, ale wcale się jej to nie podobało; chciałaby zniknąć z powierzchni ziemi, rozmyć się w mgle, rozprysnąć niczym magiczna bańka mydlana. Trochę szkoda było jej pięknego bukietu kwiatów, odłożonego na fotel - ładnie wyglądałyby w sypialni, może mogłaby udawać przed służkami i koleżankami, że to naprawdę prezent od adoratora... - lecz duma wygrywała z dziecinnymi kaprysami. Chyba po raz pierwszy w życiu. Tylko dłonie zaciśnięte w piąstki i niezdrowy rumieniec występujący na pobladłej (i wilgotnej od powoli spływających samotnych łez, dodających dramaturgii całej sytuacji) buzi arystokratki świadczyły o głębokim poruszeniu. Już była gotowa odwrócić się na pięcie, zamaszystym gestem poprawiając strojny dół sukni, gdy dotarła do niej propozycja przebłagania za swe grzechy, padająca z ust pana Blythe'a. Cordelia na moment zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy może okazać chciwość - och, może mogłaby mu rozkazać, by nazwał swoją najnowszą kolekcję biżuterii jej imieniem? Albo podsyłał prototypy świecidełek do Wilton, gdzie oceniałaby je krytycznie, a potem wrzucała ze złością do stawu na tyłach posiadłości? Kusiło ją, by wykorzystać tę szansę dla własnych korzyści - lub po prostu dla własnych, złośliwych kaprysów - ale przypomniała sobie nauki ojca i brata: była już dorosła, nie mogła ciągle kierować się niskimi pobudkami, otaczały ją nie mury szkoły a oceniający wzrok ludzi, którzy mogli poważnie zagrozić rodzinie Malfoyów. Wzniosła się więc na wyżyny dumy, zaplotła ręce na piersiach w władczy i obronnym zarazem geście. - Nie może pan nic zrobić, nic, dosłownie nic. Ta obraza zostanie zapamiętana na wieki! - przemówiła, mimowolnie naśladując wyniosły, groźny ton Abraxasa, lecz w wydaniu jeszcze odrobinę zapłakanej dziewczynki brzmiało to raczej śmiesznie i żałośnie. - Żegnam ozięble, panie Blythe - dodała jeszcze, mimo że nie stała w pozycji kogoś, kto w La Fantasmagorii mógłby oficjalnie kogokolwiek żegnać. To nieistotne, musiała jak najszybciej wrócić do domu, wziąc gorącą kąpiel i płakać, płakać całą noc! Jedynym plusem tej sytuacji była nadzieja, że dogłębna rozpacz pozwoli rozkwitnąć wenie, a Cordelia napisze najbardziej poruszający poemat, przyćmiewający ewentualne plotki o jej niedorzecznym, wstydliwym zachowaniu. Rzuciła Atticusowi jeszcze jedno, groźne - czyli smutne i zagubione, z dużą dozą irytacji - spojrzenie, po czym odwróciła się i ruszyła w kierunku siostry, mając nadzieję, że ta nie dopyta, dlaczego nie wraca od absztyfikanta z bukietem kwiatów.
| Cordelia zt ( <3 )
- Proszę sobie darować - wycedziła tylko, już bardziej opanowana, bez piskliwych zaśpiewów na końcu słów. Hartowała się w ogniu wstydu, ale wcale się jej to nie podobało; chciałaby zniknąć z powierzchni ziemi, rozmyć się w mgle, rozprysnąć niczym magiczna bańka mydlana. Trochę szkoda było jej pięknego bukietu kwiatów, odłożonego na fotel - ładnie wyglądałyby w sypialni, może mogłaby udawać przed służkami i koleżankami, że to naprawdę prezent od adoratora... - lecz duma wygrywała z dziecinnymi kaprysami. Chyba po raz pierwszy w życiu. Tylko dłonie zaciśnięte w piąstki i niezdrowy rumieniec występujący na pobladłej (i wilgotnej od powoli spływających samotnych łez, dodających dramaturgii całej sytuacji) buzi arystokratki świadczyły o głębokim poruszeniu. Już była gotowa odwrócić się na pięcie, zamaszystym gestem poprawiając strojny dół sukni, gdy dotarła do niej propozycja przebłagania za swe grzechy, padająca z ust pana Blythe'a. Cordelia na moment zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy może okazać chciwość - och, może mogłaby mu rozkazać, by nazwał swoją najnowszą kolekcję biżuterii jej imieniem? Albo podsyłał prototypy świecidełek do Wilton, gdzie oceniałaby je krytycznie, a potem wrzucała ze złością do stawu na tyłach posiadłości? Kusiło ją, by wykorzystać tę szansę dla własnych korzyści - lub po prostu dla własnych, złośliwych kaprysów - ale przypomniała sobie nauki ojca i brata: była już dorosła, nie mogła ciągle kierować się niskimi pobudkami, otaczały ją nie mury szkoły a oceniający wzrok ludzi, którzy mogli poważnie zagrozić rodzinie Malfoyów. Wzniosła się więc na wyżyny dumy, zaplotła ręce na piersiach w władczy i obronnym zarazem geście. - Nie może pan nic zrobić, nic, dosłownie nic. Ta obraza zostanie zapamiętana na wieki! - przemówiła, mimowolnie naśladując wyniosły, groźny ton Abraxasa, lecz w wydaniu jeszcze odrobinę zapłakanej dziewczynki brzmiało to raczej śmiesznie i żałośnie. - Żegnam ozięble, panie Blythe - dodała jeszcze, mimo że nie stała w pozycji kogoś, kto w La Fantasmagorii mógłby oficjalnie kogokolwiek żegnać. To nieistotne, musiała jak najszybciej wrócić do domu, wziąc gorącą kąpiel i płakać, płakać całą noc! Jedynym plusem tej sytuacji była nadzieja, że dogłębna rozpacz pozwoli rozkwitnąć wenie, a Cordelia napisze najbardziej poruszający poemat, przyćmiewający ewentualne plotki o jej niedorzecznym, wstydliwym zachowaniu. Rzuciła Atticusowi jeszcze jedno, groźne - czyli smutne i zagubione, z dużą dozą irytacji - spojrzenie, po czym odwróciła się i ruszyła w kierunku siostry, mając nadzieję, że ta nie dopyta, dlaczego nie wraca od absztyfikanta z bukietem kwiatów.
| Cordelia zt ( <3 )
| 10.05
Wiedziała, że ten dzień nie będzie łatwy, rozmowy z podwładnymi nigdy do takowych nie należały, a tym razem miała poruszyć wiele skomplikowanych kwestii dotyczących zarządzania i pracy w La Fantasmagorie. Dawno już nie organizowała spotkania wszystkich pracowników, uznała więc, że nadszedł ten dobry moment, by zgromadzić większość osób dzielnie utrzymujących magiczny balet w doskonałym stanie w jednym miejscu, informując o pewnych zmianach oraz podkreślając wagę ich roli w rozsławianiu artystycznego ducha Londynu w coraz szerszych kręgach. Wyczuwała, że pracownicy tego potrzebują: zapewnienia, planu, wyjaśnienia pewnych nieścisłości. Docierały do niej plotki, szepty przekazywane w półmroku kuluarów, czuła na sobie pytające spojrzenia; część z pracowników mogła martwić się, że otrzymane przez madame Mericourt odznaczenia związane są bezpośrednio z jej opuszczeniem murów La Fantasmagorii lub chociaż mniejszym przykładanem wagi do rozwoju tego miejsca. Nie zamierzała uczynić żadnej z tych rzeczy, teraz nawet bardziej niż przedtem zależało jej na rozwoju magicznego baletu, był wszak jej wizytówką, oczkiem w głowie - i przestrzenią, dzięki której rozpoczęła zupełnie nowe życie. Zaprzepaszczenie sukcesu nie wchodziło w grę, tak samo jak zepchnięcie problemów i potrzeb Fantasmagorii na dalszy plan. Musiała tylko mądrzej rozplanować swe działania, dopieścić harmonogram zadań, a także zadbać o morale pracowników. Przy okazji, bez wielkich słów czy podkreślania nadchodzących zmian; powinna się jednak do nich odnieść, by magiczny balet pracował tak doskonale, jak do tej pory, jak doskonale naoliwiona, magiczna maszyna, przynosząca nie tylko finansowe zyski, ale także te niepoliczalne, dotyczące renomy, reputacji i ogólnego miejsca przybytku sztuki na artystycznej mapie Londynu.
Tego deszczowego, mglistego i parnego dnia Deirdre pojawiła się w La Fantasmagorii skoro świt, wcześniej niż zwykle, chcąc doskonale przygotować się do spotkania z pracownikami. Najpierw przejrzała zaległą korespondencję, sortując ją według priorytetu; na najważniejsze dwa listy odpisała, korzystając z papeterii baletu, zastanawiając się przy tym, czy nie powinna zainwestować we własną, sygnowaną emblematem madame Mericourt? Nie, nie powinna teraz myśleć o prywatnych sprawach; nakreśliła długie odpowiedzi, w jednym z listów zgadzając się na współpracę z prywatną galerią sztuki, powiązaną z Fawleyami, w drugim zaś odmawiając spotkania z jakimś niszowym marszandem, próbującym wepchnąć swą podopieczną na londyńskie sceny baletowe. Irytujące; może nie powinna nawet marnować czasu, skupiając się na tworzeniu eleganckiej i uprzejmej odmowy, lecz wierzyła, że indywidualne podejście nawet do tak beznadziejnych przypadków może się opłacić w najmniej spodziewanym momencie. Kto wie, czy ta niewydarzona pożal się Merlinie baletnica za rok nie okaże się feniksem powstającym z tanecznych popiołów? Albo czy jej przystojny opiekun nie wżeni się w prawdziwie istotną familię, pamiętając zadry z niejaką skośnooką czarownicą? Wolała być ostrożna, zwłaszcza, że właściwie miała czas na przeczytanie tej korespondencji; nie wątpiła, że gdy wieść o jej nobilitacji rozniesie się dalej, straci ten przywilej, musząc wyrzucać część listów do kosza lub odpowiadać na nie nudną, wystudiowaną formułką, lecz na razie... chciała zrobić to dobrze. Bynajmniej z powodu współczucia dla piszących do niej listy; po prostu wolała być przezorna, palenie mostów już raz zakońćzyło się tragicznie i nauczona doświadczeniem działała ostrożnie.
Także w kwestii motywacji pracowników. Już dnia poprzedniego rozesłała krótkie wiadomości do techników, scenarzystów, muzyków i opiekunów twórców najczęściej współpracujących z La Fantasmagorią, zapraszając ich na krótkie spotkanie, mające wytyczyć ścieżki rozwoju na nadchodzący sezon. Okres letni nie należał do tych nerwowych, jesienne premiery przygotowywano ze sporym zapasem czasu, lecz balet nieco pustoszał - przynajmniej z gości - pozwalając twórcom dopieścić szykowane na nowy sezon dzieła. Był to więc idealny czas, by zebrać wszystkich istotnych czarodziejów, dbających o poziom La Fantasmagorii, by powiadomić ich o tym, co czekało magiczny balet w nadchodzących miesiącach oraz wysłuchać ich ewentualnych skarg lub sugestii. Na tę okazję Deirdre wybrała główną scenę, nie przypadkowo; co prawda oświetlono jedynie dwa pierwsze rzędy, spokojnie mieszczące w sobie kilkunastu najbardziej istotnych pracowników, lecz madame Mericourt miała pojawić się na scenie, subtelnie zaznaczając swoją pozycję. Jako tej, do której należały niemalże ostateczne decyzje. Kiedy skończyła biurowe obowiązki, przeszła przez kulisy i punktualnie wyszła na deski sceny, uśmiechając się lekko do już zgromadzonego zespołu. Na scenie stało krzesło, proste, prawie niewygodne, nie chciała przecież przytłoczyć swym złudnym majestatem pracowników. To ona patrzyła na nich z góry, ale to oni zasiadali w wygodnych fotelach pierwszego rzędu. Mogąc ją ocenić? Wybuczeć? Powitać oklaskami? Nie, nie bała się reakcji, to czarodzieje zgromadzeni poniżej wydawali się nieco zestresowani.
- Dziękuję, że znaleźliście chwilę, by się ze mną spotkać. Doskonale wiem, jak wiele macie pracy podczas przygotowań do ostatnich czerwcowych spektakli - i do przygotowań na jesienny sezon - rozpoczęła, zasiadając na krześle. Poprawiła wybrane specjalnie na tą okazję proste, ciemnozielone quipao, spowite na szwach czerwonymi i złotymi nitkami. Założyła nogę na nogę, dbając o to, by rozcięcie ubrania nie ukazało nic kontrowersyjnego. - Nie zajmę wam wiele czasu. Od razu chcę zaznaczyć, że nie mam wam do przekazania żadnych złych wieści. Wbrew plotkom i szkodliwym pogłoskom nie zamierzam opuścić La Fantasmagorii. To miejsce ma dla mnie wielkie znaczenie, zależy mi na nim i opuszczenie go nie leży w moich planach. Szczęśliwie nestorstwo Rosierów ma podobny pogląd na moją pracę i są z niej zadowoleni - zawiesiła na moment głos, na sekundę powracając myślami do ust Evandry i dłoni Tristana; cóż, gdyby słuchający ją pracownicy tylko wiedzieli - Chciałabym więc uciąć wszelkie domysły i spekulacje. Zostaję tutaj i będę wspierać nasze wspaniałe miejsce jak tylko będę w stanie. Oczywiście ostatnie wydarzenia doprowadzą do kilku zmian, być może będa momenty, w których moja obecność w progach baletu będzie tymczasowo ograniczona, lecz wierzę, że będą to tylko sporadyczne sytuacje - zakończyła z mocą, bacznie obserwując reakcje widowni. Niektórzy poruszyli się nerwowo, zapewne ci, którzy niemile przyczyniali się do rozsiewania plotek albo snucia tragicznych planów na przyszłość baletu. - Nie jest to jednak główny powód tego spotkania. Chciałam poznać wasze opinie, plany i potrzeby. Wiem, że ostatnie tygodnie były niezwykle pracowite, niektóre ważne kwestie mogły umknąć w natłoku zadań oraz premier. Wojna nas także nie oszczędza - wielu z was jest zaangażowanych w działania mające na celu utrzymanie pokoju, co nie pozostaje niezauważone - urwała na moment, więcej niż sugestywnie. Wiedziała, czyja rodzina angażuje się w działania charytatywne lub jest powiązana z Rycerzami Walpurgii; na szczęście większość pracowników pochodziła z odpowiednich sfer, nie musiała więc martwić się o zdrajców, a jedynie - o niewystarczające zaangażowanie. - Nie obawiajcie się wypowiadać swych potrzeb czy uwag. Wszystkim nam tutaj zgromadzonym zależy na tym, by La Fantasmagoria się rozwijała - i stała się miejscem jeszcze bardziej wyjątkowym, elitarnym oraz magicznym - dorzuciła jeszcze nieco łagodniej, otwierając ramę swej sylwetki tak, by podświadomie zasygnalizować pracownikom otwarcie na ich sugestie. Te nie padły od razu, minęło kilkanaście sekund, lecz gdy pierwsze nieśmiałe uwagi padły ze strony opiekuna restauracji i szefa kuchni, później - było już łatwiej. Deirdre słuchała uważnie każdego pracownika, uzupełniając notatki w eleganckim kalendarzu obitym krokodylą skórą. Niedobory owoców morza martwiły, tak samo jak problemy z ostatnio zatrudnionym tłumaczem języka trytońskiego. Zaklęcia ochronne wymagały ponowienia, a marszand Frederic sprawiał kłopoty, zachowując się nieobyczajnie podczas ostatniego wernisażu. Kilkoro członków magicznej orkiestry ruszyło na front, walcząc z mugolskimi bojówkami - należało nawiązać współpracę z dodatkowymi akademiami muzycznymi, być może sprowadzając muzyków z kontynentu. Do tego problemy z suszą, dostarczeniem najnowszych skrzypiec z Francji i nieśmiałe pytania o ewentualne bony żywnościowe dla rodzin. Madame Mericourt krótko komentowała każdy element spotkania, wspinając się na wyżyny dyplomacji, kokieterii i kłamstwa; w odpowiednich momentach rozładowywała atmosferę delikatnym żartem, w innych wzmacniała morale powagą oraz obietnicami - może nie bez pokrycia, ale takimi, które łatwo w przypadku niepowodzenia obróci w łagodne nieporozumienie. Spotkanie z podwładnymi trwało dłużej niż sądziła, rozochoceni otwartością madame czarodzieje otworzyli się w pełni: sama nie wiedziała, co o tym sądziła, starała się jednak wierzyć, że uspokojenie plotek oraz zapoznanie się z trudnościami zza kulis La Fantasmagorii przyczyni się do jej rozwoju. Oraz pozwoli szybko zażegnać potencjalne kryzysy, nie tylko te związane z brakami w zaopatrzeniu.
| zt
Wiedziała, że ten dzień nie będzie łatwy, rozmowy z podwładnymi nigdy do takowych nie należały, a tym razem miała poruszyć wiele skomplikowanych kwestii dotyczących zarządzania i pracy w La Fantasmagorie. Dawno już nie organizowała spotkania wszystkich pracowników, uznała więc, że nadszedł ten dobry moment, by zgromadzić większość osób dzielnie utrzymujących magiczny balet w doskonałym stanie w jednym miejscu, informując o pewnych zmianach oraz podkreślając wagę ich roli w rozsławianiu artystycznego ducha Londynu w coraz szerszych kręgach. Wyczuwała, że pracownicy tego potrzebują: zapewnienia, planu, wyjaśnienia pewnych nieścisłości. Docierały do niej plotki, szepty przekazywane w półmroku kuluarów, czuła na sobie pytające spojrzenia; część z pracowników mogła martwić się, że otrzymane przez madame Mericourt odznaczenia związane są bezpośrednio z jej opuszczeniem murów La Fantasmagorii lub chociaż mniejszym przykładanem wagi do rozwoju tego miejsca. Nie zamierzała uczynić żadnej z tych rzeczy, teraz nawet bardziej niż przedtem zależało jej na rozwoju magicznego baletu, był wszak jej wizytówką, oczkiem w głowie - i przestrzenią, dzięki której rozpoczęła zupełnie nowe życie. Zaprzepaszczenie sukcesu nie wchodziło w grę, tak samo jak zepchnięcie problemów i potrzeb Fantasmagorii na dalszy plan. Musiała tylko mądrzej rozplanować swe działania, dopieścić harmonogram zadań, a także zadbać o morale pracowników. Przy okazji, bez wielkich słów czy podkreślania nadchodzących zmian; powinna się jednak do nich odnieść, by magiczny balet pracował tak doskonale, jak do tej pory, jak doskonale naoliwiona, magiczna maszyna, przynosząca nie tylko finansowe zyski, ale także te niepoliczalne, dotyczące renomy, reputacji i ogólnego miejsca przybytku sztuki na artystycznej mapie Londynu.
Tego deszczowego, mglistego i parnego dnia Deirdre pojawiła się w La Fantasmagorii skoro świt, wcześniej niż zwykle, chcąc doskonale przygotować się do spotkania z pracownikami. Najpierw przejrzała zaległą korespondencję, sortując ją według priorytetu; na najważniejsze dwa listy odpisała, korzystając z papeterii baletu, zastanawiając się przy tym, czy nie powinna zainwestować we własną, sygnowaną emblematem madame Mericourt? Nie, nie powinna teraz myśleć o prywatnych sprawach; nakreśliła długie odpowiedzi, w jednym z listów zgadzając się na współpracę z prywatną galerią sztuki, powiązaną z Fawleyami, w drugim zaś odmawiając spotkania z jakimś niszowym marszandem, próbującym wepchnąć swą podopieczną na londyńskie sceny baletowe. Irytujące; może nie powinna nawet marnować czasu, skupiając się na tworzeniu eleganckiej i uprzejmej odmowy, lecz wierzyła, że indywidualne podejście nawet do tak beznadziejnych przypadków może się opłacić w najmniej spodziewanym momencie. Kto wie, czy ta niewydarzona pożal się Merlinie baletnica za rok nie okaże się feniksem powstającym z tanecznych popiołów? Albo czy jej przystojny opiekun nie wżeni się w prawdziwie istotną familię, pamiętając zadry z niejaką skośnooką czarownicą? Wolała być ostrożna, zwłaszcza, że właściwie miała czas na przeczytanie tej korespondencji; nie wątpiła, że gdy wieść o jej nobilitacji rozniesie się dalej, straci ten przywilej, musząc wyrzucać część listów do kosza lub odpowiadać na nie nudną, wystudiowaną formułką, lecz na razie... chciała zrobić to dobrze. Bynajmniej z powodu współczucia dla piszących do niej listy; po prostu wolała być przezorna, palenie mostów już raz zakońćzyło się tragicznie i nauczona doświadczeniem działała ostrożnie.
Także w kwestii motywacji pracowników. Już dnia poprzedniego rozesłała krótkie wiadomości do techników, scenarzystów, muzyków i opiekunów twórców najczęściej współpracujących z La Fantasmagorią, zapraszając ich na krótkie spotkanie, mające wytyczyć ścieżki rozwoju na nadchodzący sezon. Okres letni nie należał do tych nerwowych, jesienne premiery przygotowywano ze sporym zapasem czasu, lecz balet nieco pustoszał - przynajmniej z gości - pozwalając twórcom dopieścić szykowane na nowy sezon dzieła. Był to więc idealny czas, by zebrać wszystkich istotnych czarodziejów, dbających o poziom La Fantasmagorii, by powiadomić ich o tym, co czekało magiczny balet w nadchodzących miesiącach oraz wysłuchać ich ewentualnych skarg lub sugestii. Na tę okazję Deirdre wybrała główną scenę, nie przypadkowo; co prawda oświetlono jedynie dwa pierwsze rzędy, spokojnie mieszczące w sobie kilkunastu najbardziej istotnych pracowników, lecz madame Mericourt miała pojawić się na scenie, subtelnie zaznaczając swoją pozycję. Jako tej, do której należały niemalże ostateczne decyzje. Kiedy skończyła biurowe obowiązki, przeszła przez kulisy i punktualnie wyszła na deski sceny, uśmiechając się lekko do już zgromadzonego zespołu. Na scenie stało krzesło, proste, prawie niewygodne, nie chciała przecież przytłoczyć swym złudnym majestatem pracowników. To ona patrzyła na nich z góry, ale to oni zasiadali w wygodnych fotelach pierwszego rzędu. Mogąc ją ocenić? Wybuczeć? Powitać oklaskami? Nie, nie bała się reakcji, to czarodzieje zgromadzeni poniżej wydawali się nieco zestresowani.
- Dziękuję, że znaleźliście chwilę, by się ze mną spotkać. Doskonale wiem, jak wiele macie pracy podczas przygotowań do ostatnich czerwcowych spektakli - i do przygotowań na jesienny sezon - rozpoczęła, zasiadając na krześle. Poprawiła wybrane specjalnie na tą okazję proste, ciemnozielone quipao, spowite na szwach czerwonymi i złotymi nitkami. Założyła nogę na nogę, dbając o to, by rozcięcie ubrania nie ukazało nic kontrowersyjnego. - Nie zajmę wam wiele czasu. Od razu chcę zaznaczyć, że nie mam wam do przekazania żadnych złych wieści. Wbrew plotkom i szkodliwym pogłoskom nie zamierzam opuścić La Fantasmagorii. To miejsce ma dla mnie wielkie znaczenie, zależy mi na nim i opuszczenie go nie leży w moich planach. Szczęśliwie nestorstwo Rosierów ma podobny pogląd na moją pracę i są z niej zadowoleni - zawiesiła na moment głos, na sekundę powracając myślami do ust Evandry i dłoni Tristana; cóż, gdyby słuchający ją pracownicy tylko wiedzieli - Chciałabym więc uciąć wszelkie domysły i spekulacje. Zostaję tutaj i będę wspierać nasze wspaniałe miejsce jak tylko będę w stanie. Oczywiście ostatnie wydarzenia doprowadzą do kilku zmian, być może będa momenty, w których moja obecność w progach baletu będzie tymczasowo ograniczona, lecz wierzę, że będą to tylko sporadyczne sytuacje - zakończyła z mocą, bacznie obserwując reakcje widowni. Niektórzy poruszyli się nerwowo, zapewne ci, którzy niemile przyczyniali się do rozsiewania plotek albo snucia tragicznych planów na przyszłość baletu. - Nie jest to jednak główny powód tego spotkania. Chciałam poznać wasze opinie, plany i potrzeby. Wiem, że ostatnie tygodnie były niezwykle pracowite, niektóre ważne kwestie mogły umknąć w natłoku zadań oraz premier. Wojna nas także nie oszczędza - wielu z was jest zaangażowanych w działania mające na celu utrzymanie pokoju, co nie pozostaje niezauważone - urwała na moment, więcej niż sugestywnie. Wiedziała, czyja rodzina angażuje się w działania charytatywne lub jest powiązana z Rycerzami Walpurgii; na szczęście większość pracowników pochodziła z odpowiednich sfer, nie musiała więc martwić się o zdrajców, a jedynie - o niewystarczające zaangażowanie. - Nie obawiajcie się wypowiadać swych potrzeb czy uwag. Wszystkim nam tutaj zgromadzonym zależy na tym, by La Fantasmagoria się rozwijała - i stała się miejscem jeszcze bardziej wyjątkowym, elitarnym oraz magicznym - dorzuciła jeszcze nieco łagodniej, otwierając ramę swej sylwetki tak, by podświadomie zasygnalizować pracownikom otwarcie na ich sugestie. Te nie padły od razu, minęło kilkanaście sekund, lecz gdy pierwsze nieśmiałe uwagi padły ze strony opiekuna restauracji i szefa kuchni, później - było już łatwiej. Deirdre słuchała uważnie każdego pracownika, uzupełniając notatki w eleganckim kalendarzu obitym krokodylą skórą. Niedobory owoców morza martwiły, tak samo jak problemy z ostatnio zatrudnionym tłumaczem języka trytońskiego. Zaklęcia ochronne wymagały ponowienia, a marszand Frederic sprawiał kłopoty, zachowując się nieobyczajnie podczas ostatniego wernisażu. Kilkoro członków magicznej orkiestry ruszyło na front, walcząc z mugolskimi bojówkami - należało nawiązać współpracę z dodatkowymi akademiami muzycznymi, być może sprowadzając muzyków z kontynentu. Do tego problemy z suszą, dostarczeniem najnowszych skrzypiec z Francji i nieśmiałe pytania o ewentualne bony żywnościowe dla rodzin. Madame Mericourt krótko komentowała każdy element spotkania, wspinając się na wyżyny dyplomacji, kokieterii i kłamstwa; w odpowiednich momentach rozładowywała atmosferę delikatnym żartem, w innych wzmacniała morale powagą oraz obietnicami - może nie bez pokrycia, ale takimi, które łatwo w przypadku niepowodzenia obróci w łagodne nieporozumienie. Spotkanie z podwładnymi trwało dłużej niż sądziła, rozochoceni otwartością madame czarodzieje otworzyli się w pełni: sama nie wiedziała, co o tym sądziła, starała się jednak wierzyć, że uspokojenie plotek oraz zapoznanie się z trudnościami zza kulis La Fantasmagorii przyczyni się do jej rozwoju. Oraz pozwoli szybko zażegnać potencjalne kryzysy, nie tylko te związane z brakami w zaopatrzeniu.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| koniec czerwca
Zastąpienie Elaine Day nie było tak łatwe, jak Deirdre przypuszczała.
Magiczny wybuch bliźniąt, tak niespodziewanie krwawy w konsekwencjach, zupełnie zepsuł kwartalne przewidywania madame Mericourt dotyczące stanu zarządzanej przez nią kadry baletu. Śliczna blondynka, stosunkowo nowy nabytek magicznego baletu, miała stać się z biegiem czasu jedną z głównych gwiazd artystycznego przybytku. Była utalentowana, urodziwa, ambitna, ale przede wszystkim - posłuszna swojemu marszandowi. Takie pokorne dziewczęta ze świecą było szukać wśród tancerek; kiedy te stały się już świadome swego piękna zmieniały się nie do poznania, często wpadając w megalomanię, a nawet jeśli nie - to ich kaprysy przyprawiały o ból głowy. Elaine miała w sobie niezwykły potencjał, a równowaga pomiędzy estetyką, pracowitością i łagodnym charakterem sprawiała, że Deirdre była szczególnie zadowolona z podpisanego przed kilkoma miesiącami kontraktu. Współpraca układała się więcej niż sprawnie, a Elaine przygotowywała się do debiutu jako solistka podczas jednego z letnich występów. Wszystko szło zgodnie z planem, każda strona równania wydawała się zadowolona z pracy baletnicy, lecz los bywał przewrotny. I w pokrętny sposób sprawiedliwy, Mericourt otrzymała wieści wspaniałe - jej dzieci wykazały się niebywałą magiczną siłą - i wieści nieco gorsze, zbrukane krwią niewinnej dziewczyny, która nie zdążyła jeszcze spłacić swoich niespisanych długów.
Posprzątanie po całym incydencie Deirdre pozostawiła profesjonalistom, głównie technikom baletowym, sama zaś załagodziła całą sytuację umiejętnie przedstawiając ją magicznym policjantom. Renoma, jaką cieszyła się namiestniczka Londynu, pozwalała czuć się nietykalną; śmiało skorzystała z szacunku, jakim się cieszyła, co podejrzliwszych mundurowych przekonując albo słodkim uśmiechem (częściej) albo cieniem Mrocznego Znaku, niby przypadkiem wysuwającego się spod obcisłego rękawa sukni. Wystarczyło, by uznano śmierć dwóch czarownic za nieszczęśliwy wypadek. Szczegóły nie zostały jeszcze dograne, śmierciożerczyni zamierzała skontaktować się jeszcze z Corneliusem, on wszak znał się lepiej na tym, co wypadało, a co nie - i co można było propagandowo wykorzystać w celu zwiększenia korzyści z pechowej sytuacji. Opanowanej, schludnie zamiecionej pod dywan; tylko to się w pierwszej chwili liczyło. To, i solidne wysprzątanie korytarza kulis z krwi. Czerwone plamy na dębowej posadzce karmazynowego gabinetu mogły pozostać, Deirdre nie przeszkadzał metaliczny aromat, wręcz przeciwnie, miło było mieć jakąkolwiek pamiątkę po dzielnej Agacie, tak wiernie służącej bliźniętom aż do końca.
Gdy tylko służbiści opuścili La Fantasmagorię, a rodzina Agathy została powiadomiona, przyszedł czas na trudniejsze działania, wymagające od Deirdre wykorzystania pełni swych perswazyjnych i kokieteryjnych umiejętności. Musiała spotkać się z marszandem, który do tej pory roztaczał opiekę nad solistką; tragiczne wieści przekazała mu listownie, nie chcąc stać się bezpośrednim świadkiem ataku histerii lub wściekłości rozemocjonowanego Francuza. Wolała, by ten wyciszył się w swym hotelowym pokoju, by później mogli porozmawiać na spokojnie. A mieli o czym, La Fantasmagoria sporo w Elaine zainwestowała. Łaskawie i w dobrej wierze, lecz były to pieniądze zainwestowane - w chwili, w której balenica straciła cały swój potencjał, równie dobrze złoto to można było wyrzucić przez okno, by utonęło w Tamizie. Mericourt nie znała się na galeonach, potrafiła jednak pojąć najprostsze zależności: panienka Day wiele zawdzięczała londyńskiemu baletowi, tak samo jak marszand, wąsaty i wypomadowany Felix.
Spotkali się po kilku dniach, on ciągle z podkrążonymi od płaczu (lub raczej picia) oczami i drżącymi dłońmi, ona: opanowana, odrobinę smutna, lecz w głównej mierze zdecydowana. Złożyła marszandowi kondolencje, wspomniała też talent oraz piękno osoby Elaine w samych superlatywach, lecz dość szybko skończyła ten uprzejmy etap konwersacji, gładko przechodząc do konkretów. Równie przygnębiających. Panienka Day wiele kosztowała La Fantasmagorię; nie tylko opłacono jej mieszkanie, ale także poświęcano wiele cennego czasu niezwykłych specjalistów, sprowadzanych często specjalnie dla młodej tancerki. Inwestowano w Elaine, dbano o nią, ba, wręcz chuchano, a teraz...cóż, dziewczyna zawiodła. I choć tak naprawdę nie była niczemu winna, a odpowiedzialność za ten pechowy incydent ponosiły bliźnięta, to Deirdre nie zamierzała przecież mówić marszandowi nawet ułamka prawdy. Dyskutowała z nim zawzięcie, choć umiejętnie, nie chcąc przesadzić w manipulowaniu całą tą smutną sprawą. Felix wydawał się zdruzgotany, na szczęście nie tyle tragiczną i podejrzaną śmiercią baletnicy, co swoją sytuacją. Finansową i zawodową, on również nagle został pozostawiony bez głównego źródła zarobku. Jego rozgoryczenie, gniew i zagubienie nieco przypominało Deirdre zachowania alfonsów; marszandzi mieli z nimi wiele wspólnego, też żerowali na cudzej ciężkiej pracy, też bogacili się na głównie kobiecych ciałach i talentach, też bez tej podstawy ich pracy pozostawali nagle sami, zdziwieni, w panice próbując znaleźć zastępstwo dla ukochanej, przynoszącej złote jaja kury. Mimo prywatnej odrazy, jaką mogła do Felixa czuć, rozumiała go - i wiedziała, że mogą sobie nawzajem pomóc. Subtelnie dała mężczyźnie do zrozumienia, że wszelkie zaległości i długi mogą pójść w niepamięć, jeśli tylko znawca baletu będzie w stanie szybko zorganizować zastępstwo dla Elaine. Zastępstwo najwyższej jakości, nie tylko piękne i diabelsko utalentowane, ale też poparte odpowiednią historią. Czarującą opowieścią, która nie tylko porwie wąskie grono śmietanki towarzyskiej podczas wystawnej kolacji, ale przede wszystkim przyćmi tragiczne losy panienki Day, skazując ją na wieczne zapomnienie. Porozumienie ponad różnicami wydawało się możliwe, Felix zobligował się więc do sprawdzenia szeregu kandydatur na baletnice i wyłuskania z tego soczystego grona trzech najlepszych solistek, by w ten sposób odciążyć napięty harmonogram madame Mericourt i głównego choreografa oraz dyrygenta. Wspomniana czwórka miała spotkać się dopiero na ostatecznym przesłuchaniu.
Ostatni etap wyboru zastępczyni - albo i następczyni - Elaine Day wbrew pozorom był najłatwiejszym na całej tej skomplikowanej drodze. Po kilkunastu dniach od nagłego wakatu na deskach Głównej Sceny Mericourt mogła ujrzeć trzy kandydatki. Rosalie, Felicię i Clarę. Wzięte pod skrzydła Felixa, podkradzione, podkupione lub uwiedzione od innych opiekunów, nieistotne, liczył się tylko efekt końcowy. Satysfakcjonujący, marszand naprawdę się postarał, przyprowadzając do La Fantasmagorii dziewczęta młode, owszem, lecz już wyćwiczone, zdeterminowane i piękne. Decyzja, którą z dziewcząt przyjąć w poczet baletnic należących do składu nie należała wyłąćznie do Mericourt, ta uważnie słuchała opinii choreografa, dyrektora artystycznego i dyrygenta, wiedząc, że to oni posiadają największą wiedzę. Sama miała jednak ostatnie słowo, musiała zadbać nie tylko o to, co istotne z punktu widzenia artyzmu, ale i propagandy oraz wizerunku magicznego baletu jako miejsca nieskazitelnego, wyjątkowego, oszałamiającego. Tak zachwycającego, jak zachwycająca była nawet najmniej widoczna podczas spektaklu baletnica. Wybór jednej z trzech piękności nie był łatwy, rywalizacja była zacięta, a tancerki pokazywały się z jak najlepszych stron. Jako pierwszą skreślono Rosalię, idealną, gdyby nie intensywnie rude włosy oraz dziwny tembr głosu. Nie pasowała do nienagannego wizerunku baletu, zresztą, Felix lojalnie poinformował, że rodzina uroczej Rose może mieć kontakty z nieodpowiednimi ludźmi. Cóż, jedna dziewczyna mniej; pozostała Clara i Felicia, ujmujące, niewinne, z pierwszymi sukcesami na baletniczym koncie. Przesłuchanie powtórzono po kilku dniach, by upewnić się w determinacji dziewcząt. Specjaliści nie byli zgodni, część z nich wychwalała nieco starszą z czarownic, wskazując na jej dojrzałość i taneczne doświadczenie, inni woleli łatwiejszą do ukształtowania młódkę; to nic, że dzieliły je niespełna dwa lata, w tej karierze równie dobrze mogły być to całe dekady. W końcu Deirdre przychyliła się do sugestii choreografa i opiekunki baletnic; młodsza, Clara, miała zastąpić Elaine i otrzymać wakat solistki. Zielone oczy, włosy o barwie miodu, cera nieskazitelna niczym mleko, ruchy syrenie, kuszące, płynne. Idealna kandydatka o dobrym rodowodzie, może mniej doświadczona, ale Deirdre wiedziała, że wśród takich mentorów z pewnością uda się jej osiągnąć perfekcję. Mericourt pozostawiła przekazanie dobrej wiadomości dyrektorowi artystycznemu, sama zaś z ulgą opuściła scenę przez boczne wyjście. Wiedziała, że to dopiero początek, że Clara może okazać się zawodem, lecz nie mogła przewidzieć przyszłości - do tej pory zrobiła wszystko, co mogła, by jak najszybciej wybrać jak najlepsze zastępstwo panienki Day. Przesunięta premiera spektaklu budziła emocje, wszystkie oczy będą uważnie śledzić ewentualne potknięcia solistki, ale Mericourt wierzyła, że do takowych nie dojdzie. Kto wie, może nagła śmierć Elaine wyjdzie La Fantasmagorii na dobre, a Clara za kilkanaście lat stanie się gwiazdą światowego formatu?
| zt
Zastąpienie Elaine Day nie było tak łatwe, jak Deirdre przypuszczała.
Magiczny wybuch bliźniąt, tak niespodziewanie krwawy w konsekwencjach, zupełnie zepsuł kwartalne przewidywania madame Mericourt dotyczące stanu zarządzanej przez nią kadry baletu. Śliczna blondynka, stosunkowo nowy nabytek magicznego baletu, miała stać się z biegiem czasu jedną z głównych gwiazd artystycznego przybytku. Była utalentowana, urodziwa, ambitna, ale przede wszystkim - posłuszna swojemu marszandowi. Takie pokorne dziewczęta ze świecą było szukać wśród tancerek; kiedy te stały się już świadome swego piękna zmieniały się nie do poznania, często wpadając w megalomanię, a nawet jeśli nie - to ich kaprysy przyprawiały o ból głowy. Elaine miała w sobie niezwykły potencjał, a równowaga pomiędzy estetyką, pracowitością i łagodnym charakterem sprawiała, że Deirdre była szczególnie zadowolona z podpisanego przed kilkoma miesiącami kontraktu. Współpraca układała się więcej niż sprawnie, a Elaine przygotowywała się do debiutu jako solistka podczas jednego z letnich występów. Wszystko szło zgodnie z planem, każda strona równania wydawała się zadowolona z pracy baletnicy, lecz los bywał przewrotny. I w pokrętny sposób sprawiedliwy, Mericourt otrzymała wieści wspaniałe - jej dzieci wykazały się niebywałą magiczną siłą - i wieści nieco gorsze, zbrukane krwią niewinnej dziewczyny, która nie zdążyła jeszcze spłacić swoich niespisanych długów.
Posprzątanie po całym incydencie Deirdre pozostawiła profesjonalistom, głównie technikom baletowym, sama zaś załagodziła całą sytuację umiejętnie przedstawiając ją magicznym policjantom. Renoma, jaką cieszyła się namiestniczka Londynu, pozwalała czuć się nietykalną; śmiało skorzystała z szacunku, jakim się cieszyła, co podejrzliwszych mundurowych przekonując albo słodkim uśmiechem (częściej) albo cieniem Mrocznego Znaku, niby przypadkiem wysuwającego się spod obcisłego rękawa sukni. Wystarczyło, by uznano śmierć dwóch czarownic za nieszczęśliwy wypadek. Szczegóły nie zostały jeszcze dograne, śmierciożerczyni zamierzała skontaktować się jeszcze z Corneliusem, on wszak znał się lepiej na tym, co wypadało, a co nie - i co można było propagandowo wykorzystać w celu zwiększenia korzyści z pechowej sytuacji. Opanowanej, schludnie zamiecionej pod dywan; tylko to się w pierwszej chwili liczyło. To, i solidne wysprzątanie korytarza kulis z krwi. Czerwone plamy na dębowej posadzce karmazynowego gabinetu mogły pozostać, Deirdre nie przeszkadzał metaliczny aromat, wręcz przeciwnie, miło było mieć jakąkolwiek pamiątkę po dzielnej Agacie, tak wiernie służącej bliźniętom aż do końca.
Gdy tylko służbiści opuścili La Fantasmagorię, a rodzina Agathy została powiadomiona, przyszedł czas na trudniejsze działania, wymagające od Deirdre wykorzystania pełni swych perswazyjnych i kokieteryjnych umiejętności. Musiała spotkać się z marszandem, który do tej pory roztaczał opiekę nad solistką; tragiczne wieści przekazała mu listownie, nie chcąc stać się bezpośrednim świadkiem ataku histerii lub wściekłości rozemocjonowanego Francuza. Wolała, by ten wyciszył się w swym hotelowym pokoju, by później mogli porozmawiać na spokojnie. A mieli o czym, La Fantasmagoria sporo w Elaine zainwestowała. Łaskawie i w dobrej wierze, lecz były to pieniądze zainwestowane - w chwili, w której balenica straciła cały swój potencjał, równie dobrze złoto to można było wyrzucić przez okno, by utonęło w Tamizie. Mericourt nie znała się na galeonach, potrafiła jednak pojąć najprostsze zależności: panienka Day wiele zawdzięczała londyńskiemu baletowi, tak samo jak marszand, wąsaty i wypomadowany Felix.
Spotkali się po kilku dniach, on ciągle z podkrążonymi od płaczu (lub raczej picia) oczami i drżącymi dłońmi, ona: opanowana, odrobinę smutna, lecz w głównej mierze zdecydowana. Złożyła marszandowi kondolencje, wspomniała też talent oraz piękno osoby Elaine w samych superlatywach, lecz dość szybko skończyła ten uprzejmy etap konwersacji, gładko przechodząc do konkretów. Równie przygnębiających. Panienka Day wiele kosztowała La Fantasmagorię; nie tylko opłacono jej mieszkanie, ale także poświęcano wiele cennego czasu niezwykłych specjalistów, sprowadzanych często specjalnie dla młodej tancerki. Inwestowano w Elaine, dbano o nią, ba, wręcz chuchano, a teraz...cóż, dziewczyna zawiodła. I choć tak naprawdę nie była niczemu winna, a odpowiedzialność za ten pechowy incydent ponosiły bliźnięta, to Deirdre nie zamierzała przecież mówić marszandowi nawet ułamka prawdy. Dyskutowała z nim zawzięcie, choć umiejętnie, nie chcąc przesadzić w manipulowaniu całą tą smutną sprawą. Felix wydawał się zdruzgotany, na szczęście nie tyle tragiczną i podejrzaną śmiercią baletnicy, co swoją sytuacją. Finansową i zawodową, on również nagle został pozostawiony bez głównego źródła zarobku. Jego rozgoryczenie, gniew i zagubienie nieco przypominało Deirdre zachowania alfonsów; marszandzi mieli z nimi wiele wspólnego, też żerowali na cudzej ciężkiej pracy, też bogacili się na głównie kobiecych ciałach i talentach, też bez tej podstawy ich pracy pozostawali nagle sami, zdziwieni, w panice próbując znaleźć zastępstwo dla ukochanej, przynoszącej złote jaja kury. Mimo prywatnej odrazy, jaką mogła do Felixa czuć, rozumiała go - i wiedziała, że mogą sobie nawzajem pomóc. Subtelnie dała mężczyźnie do zrozumienia, że wszelkie zaległości i długi mogą pójść w niepamięć, jeśli tylko znawca baletu będzie w stanie szybko zorganizować zastępstwo dla Elaine. Zastępstwo najwyższej jakości, nie tylko piękne i diabelsko utalentowane, ale też poparte odpowiednią historią. Czarującą opowieścią, która nie tylko porwie wąskie grono śmietanki towarzyskiej podczas wystawnej kolacji, ale przede wszystkim przyćmi tragiczne losy panienki Day, skazując ją na wieczne zapomnienie. Porozumienie ponad różnicami wydawało się możliwe, Felix zobligował się więc do sprawdzenia szeregu kandydatur na baletnice i wyłuskania z tego soczystego grona trzech najlepszych solistek, by w ten sposób odciążyć napięty harmonogram madame Mericourt i głównego choreografa oraz dyrygenta. Wspomniana czwórka miała spotkać się dopiero na ostatecznym przesłuchaniu.
Ostatni etap wyboru zastępczyni - albo i następczyni - Elaine Day wbrew pozorom był najłatwiejszym na całej tej skomplikowanej drodze. Po kilkunastu dniach od nagłego wakatu na deskach Głównej Sceny Mericourt mogła ujrzeć trzy kandydatki. Rosalie, Felicię i Clarę. Wzięte pod skrzydła Felixa, podkradzione, podkupione lub uwiedzione od innych opiekunów, nieistotne, liczył się tylko efekt końcowy. Satysfakcjonujący, marszand naprawdę się postarał, przyprowadzając do La Fantasmagorii dziewczęta młode, owszem, lecz już wyćwiczone, zdeterminowane i piękne. Decyzja, którą z dziewcząt przyjąć w poczet baletnic należących do składu nie należała wyłąćznie do Mericourt, ta uważnie słuchała opinii choreografa, dyrektora artystycznego i dyrygenta, wiedząc, że to oni posiadają największą wiedzę. Sama miała jednak ostatnie słowo, musiała zadbać nie tylko o to, co istotne z punktu widzenia artyzmu, ale i propagandy oraz wizerunku magicznego baletu jako miejsca nieskazitelnego, wyjątkowego, oszałamiającego. Tak zachwycającego, jak zachwycająca była nawet najmniej widoczna podczas spektaklu baletnica. Wybór jednej z trzech piękności nie był łatwy, rywalizacja była zacięta, a tancerki pokazywały się z jak najlepszych stron. Jako pierwszą skreślono Rosalię, idealną, gdyby nie intensywnie rude włosy oraz dziwny tembr głosu. Nie pasowała do nienagannego wizerunku baletu, zresztą, Felix lojalnie poinformował, że rodzina uroczej Rose może mieć kontakty z nieodpowiednimi ludźmi. Cóż, jedna dziewczyna mniej; pozostała Clara i Felicia, ujmujące, niewinne, z pierwszymi sukcesami na baletniczym koncie. Przesłuchanie powtórzono po kilku dniach, by upewnić się w determinacji dziewcząt. Specjaliści nie byli zgodni, część z nich wychwalała nieco starszą z czarownic, wskazując na jej dojrzałość i taneczne doświadczenie, inni woleli łatwiejszą do ukształtowania młódkę; to nic, że dzieliły je niespełna dwa lata, w tej karierze równie dobrze mogły być to całe dekady. W końcu Deirdre przychyliła się do sugestii choreografa i opiekunki baletnic; młodsza, Clara, miała zastąpić Elaine i otrzymać wakat solistki. Zielone oczy, włosy o barwie miodu, cera nieskazitelna niczym mleko, ruchy syrenie, kuszące, płynne. Idealna kandydatka o dobrym rodowodzie, może mniej doświadczona, ale Deirdre wiedziała, że wśród takich mentorów z pewnością uda się jej osiągnąć perfekcję. Mericourt pozostawiła przekazanie dobrej wiadomości dyrektorowi artystycznemu, sama zaś z ulgą opuściła scenę przez boczne wyjście. Wiedziała, że to dopiero początek, że Clara może okazać się zawodem, lecz nie mogła przewidzieć przyszłości - do tej pory zrobiła wszystko, co mogła, by jak najszybciej wybrać jak najlepsze zastępstwo panienki Day. Przesunięta premiera spektaklu budziła emocje, wszystkie oczy będą uważnie śledzić ewentualne potknięcia solistki, ale Mericourt wierzyła, że do takowych nie dojdzie. Kto wie, może nagła śmierć Elaine wyjdzie La Fantasmagorii na dobre, a Clara za kilkanaście lat stanie się gwiazdą światowego formatu?
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Główna scena
Szybka odpowiedź