Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia
Stadion Jastrzębi z Falmouth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stadion Jastrzębi z Falmouth
Stadion Jastrzębi znajduje się na północ od kornwalijskiego miasteczka Falmouth, a przed wzrokiem mugoli chronią go zarówno otaczające okolicę wzniesienia, jak i zestaw zaklęć ochronnych, skutecznie zniechęcających niemagicznych do zapędzania się na tutejsze wrzosowiska. W czasie, w którym w powietrzu nie trenują akurat Jastrzębie, jest obiektem ogólnodostępnym: wstęp na trybuny oraz murawę jest możliwy dla każdego czarodzieja, który wylegitymuje się przy wejściu i uiści symboliczną opłatę. Poza zasięgiem pozostaje jedynie szatnia drużyny, strzeżona przez wymalowanego na oficjalnym herbie jastrzębia, przepuszczającego jedynie tych, którzy znają aktualne hasło. Sam stadion utrzymany jest w bieli i szarości, a na trybunach powiewają trójkątne proporce.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:35, w całości zmieniany 1 raz
24.08
Musiałem przyznać, że list, który otrzymałem od Gwendolyn naprawdę mnie zaintrygował, a jego tajemnicza aura sprawiła, że właściwie nie mogłem doczekać się naszego spotkania; skłamałbym również mówiąc, że chodziło tylko o szczegóły owej enigmatycznej akcji, po prostu chciałem ją zobaczyć. Ja wiem, że ostatnio nie układało się między nami zbyt dobrze, było jakoś sztywno i wręcz chłodno, ale może wspólne knucie sprawi, że puścimy w niepamięć wszystko co gryzło nas do tej pory? Cóż, czas pokaże. W każdym razie aportowałem się niedaleko stadionu PRAWIE NAJLEPSZEJ drużyny Quidditcha (Sroki na zawsze w moim sercu), resztę drogi pokonując na piechotę. Miałem chwilę żeby zapalić papierosa i ściągnąć kilka łyków z piersiówki, zanim dotrę na miejsce. Nie czekałem przed, wszedłem na murawę, która i tak pozostawała całkowicie pusta, nie będzie więc problemu z wypatrzeniem mnie w nieistniejącym tłumie. Było cicho, a to wprowadzało jakiś dziwnie melancholijny nastrój, co wprawdzie wcale mnie nie dziwiło - to był ciężki okres dla drużyny, szczególnie po paskudnych zdarzeniach, które dosłownie przed chwilą miały miejsce na jednym z londyńskich placów. Czy tak wyglądała sprawiedliwość pod rządami aktualnego Ministra? Publiczna śmierć za zbyt pochopny atak na policjanta? Dlaczego po prostu nie połamali mu rąk?... Nie popierałem brutalnych działań buntowników, ale bolał mnie fakt, że żyliśmy w czasach, w których ludzkie życie nie miało żadnego znaczenia. Biedny Roderick, oby tam gdzie przebywał teraz było mu lepiej niż na tym podłym, ziemskim padole. Ile jeszcze osób musiało zginąć by ludzie wreszcie zrozumieli, że wojna prowadzi donikąd? Agresja od zawsze rodziła agresją, a nienawiść - nienawiść, czy to nie oczywiste?... Przechadzam się po murawie, w końcu wspinając na trybuny i zasiadam w jednym ze środkowych rzędów, wzrok przerzucając z jednego wejścia na drugie, szukając znajomej, dziewczęcej sylwetki, która wkrótce pojawia się na horyzoncie - Gwen! Tutaj! - wstaję na moment, machając do niej jedną ręką, coby zaznaczyć swoją obecność i stoję dopóki nie podejdzie bliżej. Uśmiecham się na powitanie - Więc? Co planujesz? - od razu przechodzę do rzeczy, z wolna opadając na poprzednie miejsce. Wbijam w nią zaciekawione spojrzenie.
Musiałem przyznać, że list, który otrzymałem od Gwendolyn naprawdę mnie zaintrygował, a jego tajemnicza aura sprawiła, że właściwie nie mogłem doczekać się naszego spotkania; skłamałbym również mówiąc, że chodziło tylko o szczegóły owej enigmatycznej akcji, po prostu chciałem ją zobaczyć. Ja wiem, że ostatnio nie układało się między nami zbyt dobrze, było jakoś sztywno i wręcz chłodno, ale może wspólne knucie sprawi, że puścimy w niepamięć wszystko co gryzło nas do tej pory? Cóż, czas pokaże. W każdym razie aportowałem się niedaleko stadionu PRAWIE NAJLEPSZEJ drużyny Quidditcha (Sroki na zawsze w moim sercu), resztę drogi pokonując na piechotę. Miałem chwilę żeby zapalić papierosa i ściągnąć kilka łyków z piersiówki, zanim dotrę na miejsce. Nie czekałem przed, wszedłem na murawę, która i tak pozostawała całkowicie pusta, nie będzie więc problemu z wypatrzeniem mnie w nieistniejącym tłumie. Było cicho, a to wprowadzało jakiś dziwnie melancholijny nastrój, co wprawdzie wcale mnie nie dziwiło - to był ciężki okres dla drużyny, szczególnie po paskudnych zdarzeniach, które dosłownie przed chwilą miały miejsce na jednym z londyńskich placów. Czy tak wyglądała sprawiedliwość pod rządami aktualnego Ministra? Publiczna śmierć za zbyt pochopny atak na policjanta? Dlaczego po prostu nie połamali mu rąk?... Nie popierałem brutalnych działań buntowników, ale bolał mnie fakt, że żyliśmy w czasach, w których ludzkie życie nie miało żadnego znaczenia. Biedny Roderick, oby tam gdzie przebywał teraz było mu lepiej niż na tym podłym, ziemskim padole. Ile jeszcze osób musiało zginąć by ludzie wreszcie zrozumieli, że wojna prowadzi donikąd? Agresja od zawsze rodziła agresją, a nienawiść - nienawiść, czy to nie oczywiste?... Przechadzam się po murawie, w końcu wspinając na trybuny i zasiadam w jednym ze środkowych rzędów, wzrok przerzucając z jednego wejścia na drugie, szukając znajomej, dziewczęcej sylwetki, która wkrótce pojawia się na horyzoncie - Gwen! Tutaj! - wstaję na moment, machając do niej jedną ręką, coby zaznaczyć swoją obecność i stoję dopóki nie podejdzie bliżej. Uśmiecham się na powitanie - Więc? Co planujesz? - od razu przechodzę do rzeczy, z wolna opadając na poprzednie miejsce. Wbijam w nią zaciekawione spojrzenie.
Nie musiała się aportować. Dwór Macmillanów był stosunkowo blisko, a na stadionie była już wielokrotnie. Heath uwielbiał to miejsce, dlatego Gwen często proponowała, aby pracowali na dworze, w okolicy. Zawsze brali wtedy niewielką miotłę i chłopiec mógł spędzić chwilę na zabawie w prawdziwego sportowca. Malarka miała wtedy chwilę dla siebie. Mały lord sam znajdował sobie zadania do wykonania na boisku i jej rolą było jedynie dopilnowanie, aby Heath przypadkiem nie spadł z miotły, lub nie oddalał się za bardzo.
Dziś jednak Heatha przy niej nie było, bo zajęcia z nim już się odbyły. Na stadionie była, najzwyczajniej w świecie, umówiona z Johnatanem. Nie powinno to stanowić problemu. Zwykle na trybuny można było po prostu wejść, a z powodu wojny treningi odbywały się niezbyt często. Dziś też stadion powinien być pusty – przynajmniej takie informacje zdobyła jeszcze w dworze.
Co prawda wygodniej byłoby spotkać się w samym dworze, ale Gwen nie chciała, aby ktokolwiek ich podsłuchał. Tutaj, na stosunkowo otwartej przestrzeni, było mniejsze prawdopodobieństwo, że czujne uszy służby albo skrzata poinformują kogokolwiek innego o ich planach. Ponieważ zaś sprawa była dość delikatna, panna Grey bardzo chciała zachować ich mały projekt w tajemnicy.
Gdy dojrzała Johnatana natychmiast ruszyła w jego stronę. Włosy miała jedynie lekko spięte na czubku głowy, a ubrudzony farbą strój zdradzał, że wcześniej robiła z młodym Heathem coś… cóż, coś zdecydowanie artystycznego.
– Johny, cześć – powiedziała, wspinając się na trybuny do niego, w pierwszej chwili wahając się. Czy powinna go przytulić na powitanie? Czy to było jakkolwiek odpowiednie, biorąc pod uwagę, że ostatnio… A mniejsza. Ostatnio to po prostu działo się za dużo złych rzeczy. Nie przedłużała jednak uścisku.
Usiadła. Johntan mógł zobaczyć, że część zaczerwienień zniknęła ze skóry dziewczyny, a blizny powoli zaczynały blednąć, chociaż jeszcze nie tak zupełnie. Raczej nie znikną do końca, ale to nie było w tej chwili ważne, prawda? Poza tym Gwen wcale nie wyglądała na mniej zmęczoną niż wcześniej. Przeciwnie, w spojrzeniu malarki błądził niepokój.
– Więc… Johny, ja nie wiem, od czego zacząć – przyznała, przełykając z trudem ślinę. – Czytasz prasę, prawda? Wiesz, co się wydarzyło? Ta złapana… Justine. Justine to siostra Kerstin. I Michel, i Gabriela, mówiłam ci o tym, prawda? – Zamilkła, czekając, aż potwierdzi. Wolała być pewna, że Johny wie, o czym mówi, nim przejdzie do samych planów: – Kerstin bardzo to przeżywa, z resztą, nie tylko ona. To… to wszystko, co się tam stało, och. Sam wiesz. – Machnęła ręką. Oczy dziewczyny zaczęły się szklić. Wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić.
Dziś jednak Heatha przy niej nie było, bo zajęcia z nim już się odbyły. Na stadionie była, najzwyczajniej w świecie, umówiona z Johnatanem. Nie powinno to stanowić problemu. Zwykle na trybuny można było po prostu wejść, a z powodu wojny treningi odbywały się niezbyt często. Dziś też stadion powinien być pusty – przynajmniej takie informacje zdobyła jeszcze w dworze.
Co prawda wygodniej byłoby spotkać się w samym dworze, ale Gwen nie chciała, aby ktokolwiek ich podsłuchał. Tutaj, na stosunkowo otwartej przestrzeni, było mniejsze prawdopodobieństwo, że czujne uszy służby albo skrzata poinformują kogokolwiek innego o ich planach. Ponieważ zaś sprawa była dość delikatna, panna Grey bardzo chciała zachować ich mały projekt w tajemnicy.
Gdy dojrzała Johnatana natychmiast ruszyła w jego stronę. Włosy miała jedynie lekko spięte na czubku głowy, a ubrudzony farbą strój zdradzał, że wcześniej robiła z młodym Heathem coś… cóż, coś zdecydowanie artystycznego.
– Johny, cześć – powiedziała, wspinając się na trybuny do niego, w pierwszej chwili wahając się. Czy powinna go przytulić na powitanie? Czy to było jakkolwiek odpowiednie, biorąc pod uwagę, że ostatnio… A mniejsza. Ostatnio to po prostu działo się za dużo złych rzeczy. Nie przedłużała jednak uścisku.
Usiadła. Johntan mógł zobaczyć, że część zaczerwienień zniknęła ze skóry dziewczyny, a blizny powoli zaczynały blednąć, chociaż jeszcze nie tak zupełnie. Raczej nie znikną do końca, ale to nie było w tej chwili ważne, prawda? Poza tym Gwen wcale nie wyglądała na mniej zmęczoną niż wcześniej. Przeciwnie, w spojrzeniu malarki błądził niepokój.
– Więc… Johny, ja nie wiem, od czego zacząć – przyznała, przełykając z trudem ślinę. – Czytasz prasę, prawda? Wiesz, co się wydarzyło? Ta złapana… Justine. Justine to siostra Kerstin. I Michel, i Gabriela, mówiłam ci o tym, prawda? – Zamilkła, czekając, aż potwierdzi. Wolała być pewna, że Johny wie, o czym mówi, nim przejdzie do samych planów: – Kerstin bardzo to przeżywa, z resztą, nie tylko ona. To… to wszystko, co się tam stało, och. Sam wiesz. – Machnęła ręką. Oczy dziewczyny zaczęły się szklić. Wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Daję się krótko uściskać i muszę przyznać, że przyjemnie czuć ciepło jej ciała tak blisko swojego, znajomy zapach skóry oraz włosów, przypominający woń domu mojej matki. Przesuwam spojrzeniem po blednących bliznach, ale nie wracam do tego tematu, wlepiając ślepia w twarz Gwen - chmurną i zaniepokojoną; co zresztą znajduje odbicie w mojej własnej z każdym jej kolejnym słowem - Tak, mówiłaś mi o - Michaelu - o nich - kiwam głową na potwierdzenie. Zarzucam nogę na nogę, wspierając łokieć na uniesionym kolanie, brodę zaś układam na dłoni - Czytałem Walczącego Maga - przyznaję, chociaż nie sądzę by było to dobre źródło informacji, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że ta gazeta karmi nas propagandą, mówi tylko o tym, co chce nam wmówić Ministerstwo, niekoniecznie pokrywając się z prawdą - Słyszałem różne plotki - bo cały Londyn wciąż żył tamtym dniem, a głosy były różne; niektórzy chwalili sprawne działania służb prawa, uważając Goyla za bohatera, inni, choć mniej jawnie, wyrażali swoje niezadowolenie z przebiegu wydarzenia, mając pojmaną członkinię Zakonu Feniksa za autorytet - Ale nie wiem co dokładnie się tam wydarzyło, jak to właściwie wyglądało i... dlaczego w ogóle musiało do tego dojść? - wbijam w dziewczynę badawcze spojrzenie. Miała jakieś informacje na ten temat? Mogła powiedzieć coś więcej? Wyjaśnić jakie pobudki kierowały buntowniczką kiedy decydowała się podnieść swą różdżkę by zaatakować? Boże, przecież tam aż się roiło od cywili, od kobiet i dzieci; dzieci, które nie rozumiały tego co ma miejsce, które były tam ze względu na swoich nieodpowiedzialnych rodziców. Robiono im pranie mózgu, ale wciąż pozostawały niewinne i nie przeżarte żadną ideologią. W całym tym zamieszaniu obie strony zachowały się po prostu okrutnie, bestialsko... nieludzko. Ilu było gapiów, którzy po prostu zawędrowali za daleko, ruszając razem z tłumem, tych, którzy odwracali wzrok, którzy nie obierali stron, którzy chcieli tylko współczuć. To nie było zgromadzenie fanatyków, a zbieranina niezdecydowanych, tych, których poglądy wciąż się kształtowały, którzy szukali swoich dróg oraz tych, którzy być może po takim widowisku utwierdziliby się w przekonaniu, że sprawiedliwość nie istnieje, a kroki podejmowane przez rząd są zwyczajnie brutalne, zaś wszyscy je popierający stracili właśnie ostatnie resztki człowieczeństwa. Czy Zakon też już je stracił, skoro tak samo jak druga strona chciał przelewać krew?... Wojna syciła się nienawiścią, a tam, na placu, doświadczyliśmy idealnego przykładu tego, że obie strony barykady są nią tak samo przeżarte, gotowe poświęcić setki istnień w walce o ideały, która i tak nie prowadziła do niczego innego, jak kolejnych aktów przemocy oraz terroryzmu - tak zamyka się błędne koło, wszyscy macie krew na rękach.
Wiedziała, że Johny niekoniecznie chciałby słuchać akurat o tej rodzinie, ale cóż mogła poradzić na to, że obecnie to właśnie z nimi spędzała sporą część czasu? No właściwie to głównie z Kerstin, ale jednak. Myśli Gwen oscylowały ostatnio raczej częściej wokół Tonksów niż Bojczuka, co właściwie tylko wzbudzało w niej wyrzuty sumienia, ale jakoś łatwiej było skupić się na tych, których faktycznie miała przy sobie. Johnatan wycofywał się z wojny, nie chciał w tym brać szczególnie udziału, a co za tym idzie, trochę nieświadomie odcinał się od rudowłosej. Być może jednak teraz uda się to zmienić. Przynajmniej trochę.
– Co mówią na mieście? – spytała, marszcząc brwi. Tęskniła za spokojnym, tętniącym życiem Londynem. Do miasta duchów, którym się stał, wracała jednak z rosnącym smutkiem. Johny jakimś cudem jednak dawał sobie na razie w nim radę i właściwie był jedną z niewielu znanych jej osób, które w tej chwili mogła spytać o to, co tam się w ogóle dzieje. – Byłeś ostatnio w okolicy Aldermanbury? Ja… nie wiem, co powinnam teraz zrobić z mieszkaniem – przyznała. Z nikim o tym nie rozmawiała, bo nie było na to z resztą czasu. Ale nie miała pojęcia, czy nie lepiej było pozbyć się tego miejsca, choćby po to, aby szlaki z Londynu nie prowadziły do niej. Sentyment jednak wciąż dość mocno ja trzymał.
To jednak nie było przecież tak istotne. Nie po to poprosiła go o spotkanie, choć jej odpowiedź na kolejne pytania raczej nieszczególnie go usatysfakcjonuje:
– Nie wiem, Johny. Nie było mnie tam. Och. Justine była taka głupia! – Miała ochotę tupnąć nogą i zalać się łzami jednocześnie: – Ja… Nie znam jej jakoś szczególnie dobrze, Johny, nie wiem, co do końca nią kierowało, ale… pewnie po prostu emocje, niełatwo się patrzy na coś takiego. Ale… tak, to było głupie. I niebezpieczne. Chyba. Z tego co wiem. – Westchnęła, na chwilę wbijając spojrzenie we własne stopy.
Gdy podniosła wzrok, starała się mówić nieco spokojniejszym i bardziej opanowanym tonem:
– Rozmawiałam z Kerry, Johny i… pewnie możesz sobie wyobrazić, to nie jest dla niej łatwe. Na Boga, to jej siostra. Ale… choćbyśmy chciały… nie mamy mocy, aby nie wiem, uwolnić Justine? Zmienić rząd? Artystka i mugolska pielęgniarka, prędzej nas zabiją, nim razem cokolwiek zmienimy siłą i przecież nie o siłę tu chodzi, do diaska. To ludzie muszą powiedzieć stop temu co się dzieje i… i tyle. Ale rozmawiałyśmy i wpadł nam do głowy pomysł. Johny, posłuchaj: chcemy zebrać sowy. Tyle, ile tylko damy radę. Chcemy je w jednym momencie wypuścić na Londyn z listami, w których będą imiona ofiar. Tych, którzy zmarli; z sensem, bez sensu, niezależnie od strony. Ja… nie wiem, czy to coś faktycznie da, ale niech to chociaż będzie trybut dla zmarłych. A jeśli komuś, chociaż jednej osobie otworzy oczy, to będziemy o krok bliżej do zakończenia tego całego szaleństwa. Nie wiem, może, tak mi się wydaje. Nie prosiłabym cię o coś bardziej… angażującego. Ale Johny, potrzebujemy pomocy. Same nie napiszemy tylu listów. – Miała nadzieję, że wyraziła się wystarczająco jasno. I że to, o co go prosi jest wystarczająco pacyfistyczne, aby zgodził się im pomóc. Spoglądała więc na niego szeroko otwartymi, pełnymi wyczekiwania oczami.
– Co mówią na mieście? – spytała, marszcząc brwi. Tęskniła za spokojnym, tętniącym życiem Londynem. Do miasta duchów, którym się stał, wracała jednak z rosnącym smutkiem. Johny jakimś cudem jednak dawał sobie na razie w nim radę i właściwie był jedną z niewielu znanych jej osób, które w tej chwili mogła spytać o to, co tam się w ogóle dzieje. – Byłeś ostatnio w okolicy Aldermanbury? Ja… nie wiem, co powinnam teraz zrobić z mieszkaniem – przyznała. Z nikim o tym nie rozmawiała, bo nie było na to z resztą czasu. Ale nie miała pojęcia, czy nie lepiej było pozbyć się tego miejsca, choćby po to, aby szlaki z Londynu nie prowadziły do niej. Sentyment jednak wciąż dość mocno ja trzymał.
To jednak nie było przecież tak istotne. Nie po to poprosiła go o spotkanie, choć jej odpowiedź na kolejne pytania raczej nieszczególnie go usatysfakcjonuje:
– Nie wiem, Johny. Nie było mnie tam. Och. Justine była taka głupia! – Miała ochotę tupnąć nogą i zalać się łzami jednocześnie: – Ja… Nie znam jej jakoś szczególnie dobrze, Johny, nie wiem, co do końca nią kierowało, ale… pewnie po prostu emocje, niełatwo się patrzy na coś takiego. Ale… tak, to było głupie. I niebezpieczne. Chyba. Z tego co wiem. – Westchnęła, na chwilę wbijając spojrzenie we własne stopy.
Gdy podniosła wzrok, starała się mówić nieco spokojniejszym i bardziej opanowanym tonem:
– Rozmawiałam z Kerry, Johny i… pewnie możesz sobie wyobrazić, to nie jest dla niej łatwe. Na Boga, to jej siostra. Ale… choćbyśmy chciały… nie mamy mocy, aby nie wiem, uwolnić Justine? Zmienić rząd? Artystka i mugolska pielęgniarka, prędzej nas zabiją, nim razem cokolwiek zmienimy siłą i przecież nie o siłę tu chodzi, do diaska. To ludzie muszą powiedzieć stop temu co się dzieje i… i tyle. Ale rozmawiałyśmy i wpadł nam do głowy pomysł. Johny, posłuchaj: chcemy zebrać sowy. Tyle, ile tylko damy radę. Chcemy je w jednym momencie wypuścić na Londyn z listami, w których będą imiona ofiar. Tych, którzy zmarli; z sensem, bez sensu, niezależnie od strony. Ja… nie wiem, czy to coś faktycznie da, ale niech to chociaż będzie trybut dla zmarłych. A jeśli komuś, chociaż jednej osobie otworzy oczy, to będziemy o krok bliżej do zakończenia tego całego szaleństwa. Nie wiem, może, tak mi się wydaje. Nie prosiłabym cię o coś bardziej… angażującego. Ale Johny, potrzebujemy pomocy. Same nie napiszemy tylu listów. – Miała nadzieję, że wyraziła się wystarczająco jasno. I że to, o co go prosi jest wystarczająco pacyfistyczne, aby zgodził się im pomóc. Spoglądała więc na niego szeroko otwartymi, pełnymi wyczekiwania oczami.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Zależy kto - wzruszam ramionami; w teorii w Londynie pozostali tylko ci godni, czystokrwiści czarodzieje, w praktyce wyglądało to trochę inaczej i wielu takich jak ja włóczyło się po ulicach, lwia część zajmowała port, bo on przecież zawsze żył własnym życiem. Ten kto umiał kombinować mógł zostać w stolicy, pytanie tylko czy chciał? - Niektórzy nie mogą doczekać się kolejnych takich widowisk, inni współczują, a jeszcze inni uważają, że to co zrobiła ta dziewczyna to było samobójstwo, ale i przejaw ogromnej odwagi - tłumaczę pokrótce. Co człowiek to opinia, a ja o dziwo obracałem się w naprawdę różnym towarzystwie; słyszałem co mówią w balecie, w Ognisku i w dokach, a to były naprawdę trzy różne światy, choć być może podobne w pewnych względach - Nie - kręcę głową - Szczerze? Sprzedaj je póki możesz, później i tak nie będzie do czego wracać, o ile jeszcze jest. Jeśli zbyt długo będzie stało puste to możesz być pewna, że ktoś je sobie przywłaszczy, masz tam swoje rzeczy? Coś, czego potrzebujesz? - pytam, mogę się po nie wybrać, o ile już nie zostało całkowicie rozszabrowane ze wszystkich, nawet najdrobniejszych kosztowności, ostatecznie od bezksiężycowej nocy minęło już sporo czasu. Wbijam w Gwen spojrzenie - miała rację, to było głupie i niebezpieczne, a co więcej nie przysporzy Zakonowi fanów, może nawet wręcz przeciwnie? Milczę, bo i tak nie dowiem się niczego nowego, a sam chyba nie chcę dzielić się swoją opinią. Więc czekam aż zdradzi mi prawdziwe motywy tego spotkania. Nie spuszczam z niej wzroku, wsłuchując się dokładnie w każde kolejne słowo, a kiedy kończy, jeszcze przez chwilę milczę, myśląc nad tym co właśnie usłyszałem - Niezależnie od strony, tak? - muszę się upewnić, jeśli to miała być akcja przeciwko okrucieństwu wojny, nie antyrządowa, ani antyrebeliancka, hołd dla zmarłych, nieważne dla których idei walczyli, przejaw sztuki pacyfistycznej, nawołującej do zaprzestania działań zbrojnych, do miłości, nie nienawiści, do pokoju, a nie agresji to... chyba mogłem w to wejść. Zresztą nie sądziłem, żeby wymagała ode mnie bym się pod tym podpisał, o ile w ogóle ktokolwiek to zrobi; mimo wszystko miałem gdzieś z tyłu głowy słowa, które tamtej lipcowej nocy padły w pracowniach Fantasmagorii i naprawdę nie chciałem podpaść swojej przełożonej - Co dokładnie chcecie napisać w tych listach? I skąd weźmiecie tyle sów? - pytam, póki co nie godzę się na pomoc. Ale i nie odmawiam.
Pokiwała głową, wzdychając.
– To… to jest chyba wszystkim po trochu. – Nerwowo przeczesała dłonią włosy. Ręka trzęsła się jej delikatnie. – Ona nie chciała źle, Johny. Co jak co, ale… ona nie jest złym człowiekiem. Po prostu… emocje. To na pewno były emocje. Źle rozdysponowana energia. – Przygryzła wargi. Nie chciała, aby Justine spotkał taki los; nikt nie powinien znaleźć się w takiej sytuacji. Ale trudno było czasem uniknąć myśli, że sama się prosiła.
Johny chyba miał rację. Powinna sprzedać mieszkanie. Na razie miała gdzie mieszkać, a jeśli odzyska trochę pieniędzy… wtedy będzie mogła może kupić dom na wsi. Poza tym na razie miała gdzie mieszkać i czuła się bezpieczniej u Macmillanów. Ich dwór był mocno zabezpieczony, nic nie powinno jej tam grozić. Choć źle się czuła, korzystając z ich gościnności, starała się pomagać ze wszystkich sił w gospodarstwie domowym, a po prostu chwilowo bała się zamieszkać sama. Oaza zaś była zbyt przepełniona, aby wybrać to miejsce jako tymczasowe miejsce pobytu. Zwłaszcza, że będąc tam chyba nie mogłaby za bardzo pracować.
– Tak, to… chyba jedyna dobra opcja. Johny, wiesz… właściwie niewiele, większość rzeczy nie jest mi potrzebna. Ale może… w sypialni zostały moje listy i… i zapomniałam moich dyniowych kapci. – Zarumieniła się. To było trochę głupie, ale… – Jeśli to nie byłoby dla ciebie niebezpieczne… Nie potrzebuje tego, ale chyba wolałabym mieć przynajmniej te stare listy przy sobie – wyjaśniła, nie chcąc jednak, aby Johnatan w jakikolwiek sposób się przez nią narażał.
Pokiwała głową.
– Niezależnie. Na ile się oczywiście da, Johny. Wiesz… chyba trudno porównywać morderstwo z zimną krwią na osobie pozbawionej możliwości obrony, a weźmy na to, zginięcie w walce, gdy morderca powstrzymał kogoś przed kolejnym mordem. – Zmarszczyła zmartwiona brwi. Miały pisać o wszystkich, ale na pewno należało zaakcentować kto i w jaki sposób zginął. Z jakiego powodu. Nawet jeśli mieli wyrażać się z szacunkiem o każdej ze stron. – Szczegóły treści listów jeszcze dokładnie ustalimy. A sowy… możemy poprosić znajomych, w tajemnicy. Mi na pewno kilka osób pożyczy. Ale nie chciałabym zdradzać, co to. Taki manifest nie może być rozdmuchany przed faktem, bo wiesz… straci swoją moc. Tak mi się wydaje. Możemy też pożyczyć trochę sów z sowiarni. Mam trochę oszczędności. Macmillanowie też mają dość dużą sowiarnie… – wyliczała.
– To… to jest chyba wszystkim po trochu. – Nerwowo przeczesała dłonią włosy. Ręka trzęsła się jej delikatnie. – Ona nie chciała źle, Johny. Co jak co, ale… ona nie jest złym człowiekiem. Po prostu… emocje. To na pewno były emocje. Źle rozdysponowana energia. – Przygryzła wargi. Nie chciała, aby Justine spotkał taki los; nikt nie powinien znaleźć się w takiej sytuacji. Ale trudno było czasem uniknąć myśli, że sama się prosiła.
Johny chyba miał rację. Powinna sprzedać mieszkanie. Na razie miała gdzie mieszkać, a jeśli odzyska trochę pieniędzy… wtedy będzie mogła może kupić dom na wsi. Poza tym na razie miała gdzie mieszkać i czuła się bezpieczniej u Macmillanów. Ich dwór był mocno zabezpieczony, nic nie powinno jej tam grozić. Choć źle się czuła, korzystając z ich gościnności, starała się pomagać ze wszystkich sił w gospodarstwie domowym, a po prostu chwilowo bała się zamieszkać sama. Oaza zaś była zbyt przepełniona, aby wybrać to miejsce jako tymczasowe miejsce pobytu. Zwłaszcza, że będąc tam chyba nie mogłaby za bardzo pracować.
– Tak, to… chyba jedyna dobra opcja. Johny, wiesz… właściwie niewiele, większość rzeczy nie jest mi potrzebna. Ale może… w sypialni zostały moje listy i… i zapomniałam moich dyniowych kapci. – Zarumieniła się. To było trochę głupie, ale… – Jeśli to nie byłoby dla ciebie niebezpieczne… Nie potrzebuje tego, ale chyba wolałabym mieć przynajmniej te stare listy przy sobie – wyjaśniła, nie chcąc jednak, aby Johnatan w jakikolwiek sposób się przez nią narażał.
Pokiwała głową.
– Niezależnie. Na ile się oczywiście da, Johny. Wiesz… chyba trudno porównywać morderstwo z zimną krwią na osobie pozbawionej możliwości obrony, a weźmy na to, zginięcie w walce, gdy morderca powstrzymał kogoś przed kolejnym mordem. – Zmarszczyła zmartwiona brwi. Miały pisać o wszystkich, ale na pewno należało zaakcentować kto i w jaki sposób zginął. Z jakiego powodu. Nawet jeśli mieli wyrażać się z szacunkiem o każdej ze stron. – Szczegóły treści listów jeszcze dokładnie ustalimy. A sowy… możemy poprosić znajomych, w tajemnicy. Mi na pewno kilka osób pożyczy. Ale nie chciałabym zdradzać, co to. Taki manifest nie może być rozdmuchany przed faktem, bo wiesz… straci swoją moc. Tak mi się wydaje. Możemy też pożyczyć trochę sów z sowiarni. Mam trochę oszczędności. Macmillanowie też mają dość dużą sowiarnie… – wyliczała.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Wiem, Gwen - kiwam delikatnie głową i wzdycham cicho, na moment uciekając wzrokiem gdzieś na drugą stronę trybunów. Nie ciągnę tematu, przez chwilę wsłuchując się w okoliczną ciszę, a potem wracam spojrzeniem do dziewczyny, uśmiechając się lekko na jej słowa. Pamiętam te dyniowe kapcie - Okej, pokręcę się po okolicy, spróbuję wynieść stamtąd co się uda - kiwam łbem; nie proszę o klucz, poradzę sobie bez niego, chociaż nie chciało mi się wierzyć, że drzwi tak długo pozostaną zamknięte, skoro w stolicy panował taki chaos. Spomiędzy moich warg wydobywa się kolejne westchnięcie, opuszczam wzrok na swoje dłonie, splecione na kolanach - Masz rację - dodaję cicho. Nigdy nie zrozumiem jak można czerpać przyjemność z przelewania niewinnej krwi, na samą myśl robi mi się niedobrze, zaś policzki przybierają kredową, bladą barwę; Londyn karmił nas potwornymi widokami i paskudnymi zapachami rozkładających się ciał - zbezczeszczonych i porzuconych na pastwę losu, na pastwę miejskich szczurów. Teraz, upalnym latem śmierdziało tam bardziej niż zwykle. Mrugam kilka razy by odegnać od siebie te nieprzyjemne widoki, które widzę pod powiekami gdy tylko zamykam ślepia; powracam więc do obserwowania Gwen i marszczę nieznacznie obie brwi - Hm, to dużo sów, dużo listów do napisania, dużo informacji do zebrania - chyba najciężej będzie z nazwiskami, gazety pisały tylko o tych, o których powinni napisać, a przecież mnóstwo anonimowych ciał walało się po rynsztokach - ciał bez nazwisk i twarzy - Chcesz w to zaangażować kogoś jeszcze? - pytam, przydałoby się kilka pomocnych dłoni, ale im mniej osób wiedziało tym lepiej, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że wieści trafią do niepowołanych uszu. Potrzebowaliśmy zaufanych ludzi i wierzyłem, że Gwen zbierze tylko takich, a skoro zwracała się z tym do mnie, to chyba znaczyło, że pomimo niedawnych spięć, wciąż mi ufała. Nie chciałem żeby nasze stosunki uległy jeszcze większemu ochłodzeniu; może nie powinienem myśleć o tym w tej chwili, to takie egoistyczne, ale naprawdę miałem nadzieję, że wspólny projekt (i to takich rozmiarów) trochę nas do siebie zbliży. Nigdy nie będzie jak dawniej, za dużo się wydarzyło, popełniłem zbyt wiele błędów, jednak po cichu liczyłem na to, że będzie chociaż trochę lepiej - między nami i w ogóle, jeśli listowny przekaz trafi chociaż w jedno serce, to już sukces. Nadzieja na lepsze jutro umierała ostatnia, więc nie pozwólmy jej na to.
Wzięła głęboki oddech, próbując uspokoić emocje. Temat Justine był bardzo wrażliwy. Już samo to, co się z nią mogło teraz dziać, było straszne. A przecież to nie był jedyny aspekt. Wciąż smutna Kerry, Michael wyprowadzony z i tak chwiejnej już równowagi, Zakon w dużym niebezpieczeństwie… Jakby nie mieli dość zmartwień z tym wszystkim.
Być może jednak ta mała akcja coś zmieni? Może dzięki temu uda się im coś rozwiążą, coś poprawią, chociaż troszeczkę? Jedno uratowane życie to już było dużo, choć panna Grey liczyła, że tymi planami zdziałają coś jeszcze. Jeśli dzięki nim choć jeden z arystokratów zauważy, że czynią źle. Jeśli przekaże Zakonowi cenne informacje to… to może… Nie sądziła, aby za pomocą takiej ulotki mogła zmienić czyjeś nastawienie w pełni, ale czasem wiele małych elementów sprawia, że człowiek po długim czasie zmienia zdanie. Takie listy mogły być ostatnim szczebelkiem w takiej drabinie. Mogły, prawda? Nie znała się na propagandzie, ale liczyła, że nie myliła się co do tych spraw.
– Tylko nie ryzykuj bez potrzeby, dobrze? – spytała. Nie chciała, aby z powodu jej głupiego widzimisię się narażał. To nie był czas na to. Nie mogła stracić kolejnej osoby. A szczególnie nie jego.
Przygryzła wargi i pokiwała głową. Wiedziała. Nie musiał jej o tym mówić. Ale przecież bez pracy nie ma kołaczy, czy jakoś tak, czyż nie? Jeśli chcieli coś zdziałać, musieli po prostu zakasać rękawy i działać. Nie było innej drogi, choć dobrze wiedziała, że Johnatan lubi próbować chodzić czasem na skróty. Cóż, miał własne ścieżki. Trochę jak kot, choć szczerze mówiąc, było w nim więcej z jakiegoś ulicznego psiaka.
– Myślę o… kilku osobach. Kerstin też obiecała, że pomyśli, kogo możemy zaangażować. Ale jesteś pierwszy spośród tych, których się pytam. – Uśmiechnęła się smutno. – Mieliśmy być deformistami rzeczywistości, pamiętasz? Teraz… może nam się uda. Chociaż tak trochę? Ale… w sumie… myślałam, że będziemy to robić na wernisażach, a nie… w ten sposób.
Mieli przecież stworzyć piękną i zachwycającą wystawę, na którą zaprosiliby wszystkich przyjaciół, rodzinę i dalszych znajomych. Mieli tworzyć nadzwyczajną sztukę wzbudzającą zachwyt. A nie planować antywojenną propagandę. Sztuka jednak czasem też musiała walczyć i to chyba był właśnie taki moment.
Być może jednak ta mała akcja coś zmieni? Może dzięki temu uda się im coś rozwiążą, coś poprawią, chociaż troszeczkę? Jedno uratowane życie to już było dużo, choć panna Grey liczyła, że tymi planami zdziałają coś jeszcze. Jeśli dzięki nim choć jeden z arystokratów zauważy, że czynią źle. Jeśli przekaże Zakonowi cenne informacje to… to może… Nie sądziła, aby za pomocą takiej ulotki mogła zmienić czyjeś nastawienie w pełni, ale czasem wiele małych elementów sprawia, że człowiek po długim czasie zmienia zdanie. Takie listy mogły być ostatnim szczebelkiem w takiej drabinie. Mogły, prawda? Nie znała się na propagandzie, ale liczyła, że nie myliła się co do tych spraw.
– Tylko nie ryzykuj bez potrzeby, dobrze? – spytała. Nie chciała, aby z powodu jej głupiego widzimisię się narażał. To nie był czas na to. Nie mogła stracić kolejnej osoby. A szczególnie nie jego.
Przygryzła wargi i pokiwała głową. Wiedziała. Nie musiał jej o tym mówić. Ale przecież bez pracy nie ma kołaczy, czy jakoś tak, czyż nie? Jeśli chcieli coś zdziałać, musieli po prostu zakasać rękawy i działać. Nie było innej drogi, choć dobrze wiedziała, że Johnatan lubi próbować chodzić czasem na skróty. Cóż, miał własne ścieżki. Trochę jak kot, choć szczerze mówiąc, było w nim więcej z jakiegoś ulicznego psiaka.
– Myślę o… kilku osobach. Kerstin też obiecała, że pomyśli, kogo możemy zaangażować. Ale jesteś pierwszy spośród tych, których się pytam. – Uśmiechnęła się smutno. – Mieliśmy być deformistami rzeczywistości, pamiętasz? Teraz… może nam się uda. Chociaż tak trochę? Ale… w sumie… myślałam, że będziemy to robić na wernisażach, a nie… w ten sposób.
Mieli przecież stworzyć piękną i zachwycającą wystawę, na którą zaprosiliby wszystkich przyjaciół, rodzinę i dalszych znajomych. Mieli tworzyć nadzwyczajną sztukę wzbudzającą zachwyt. A nie planować antywojenną propagandę. Sztuka jednak czasem też musiała walczyć i to chyba był właśnie taki moment.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Kiwam głową, tym samym obiecując, że będę na siebie uważał. Na co dzień byłem głośny i często najpierw robiłem, później myślałem, ale mimo tego umiałem także być prawie niewidocznym; miesiące spędzone na działaniu w przestępczym podziemiu nauczyły mnie kilku ciekawych sztuczek - nie musiała się martwić, choć fakt, że właściwie to robiła nie umknął mojej uwadze i miło połechtał ego - Pierwszy? - powtarzam, a moje oczy rozszerzają się nieznacznie. Znowu to czuję, jak serce lekko przyspiesza, mocniej pompując krew - Tak, pamiętam - odwzajemniam jej słaby uśmiech, równie bladym grymasem - Uda się, teraz ludzie potrzebują drobnostek by nie oszaleć, by nie przestać wierzyć, że kiedyś może być lepiej. Zalejmy Londyn falą listów, niech sowy niosą ze sobą iskry nadziei, może uda nam się wzniecić ogień - kiwam głową, ton mojego głosu nabiera pewności, a jedna z dłoni sięga ręki przyjaciółki, zamykając ją w uścisku pełnym wsparcia - Kiedyś będziemy to robić na wernisażach, wiesz? Kiedyś zrobimy naszą wystawę na łodzi, która opłynie całe wyspy i ludzie będą się zachwycać, wiem, że tak będzie - dodaję, chociaż wcale nie jestem tego taki pewny, nie daję jednak po sobie poznać, że zmagam się z wątpliwościami. Chciałem wierzyć, że przeżyjemy tę wojnę, że wszystko będzie dobrze, ale... być może wszyscy musieliśmy spłonąć by świat mógł narodzić się na nowo, by zapanowały w nim inne prawa i przywileje. Nie wiem, czas pokaże na czyją stronę przechyli się szala zwycięstwa, o ile w ogóle ktokolwiek będzie wygranym. Z oddali dociera do nas przeciągły grzmot, więc wodzę spojrzeniem naokoło, nieco dłużej zawieszając wzrok na czarnych, burzowych chmurach, kłębiących się gdzieś na horyzoncie - Idzie deszcz - mówię cicho; chłodne krople letniego deszczu zmyją żar nagrzanej ziemi i niech deszcz listów już niedługo zalewających stolicę będzie równie oczyszczający - Zbierajmy się stąd zanim zacznie padać - dodaję, powoli wstając ze swojego miejsca, dopiero teraz wypuszczając z uścisku jej dłoń. Jeśli potrzebowała mogła do mnie pisać, zawsze, o każdej porze dnia i nocy, wiedziała gdzie mnie szukać.
Połechtał! Na Merlina, cóż w tym dziwnego, że bała się o czarodzieja mugolskiego pochodzenia w tych realiach? Drżała na myśl o osobach, które znała znacznie gorzej, a miałaby nie przejmować się Johnatanem? Chyba sobie śnił. Właściwie, gdyby nie świadomość, że w ten sposób obraziłby się na nią po wsze czasy, najchętniej zamknęłaby go w Oazie albo u Macmillanów. Obawiała się jedynie, że mogłoby być trudno utrzymać go w miejscu. Bojczuk, gdy chciał, potrafił być całkiem pomysłowy i pewnie prędzej czy później jakoś by im umknął, a to już mogłoby być niebezpieczne, jeśli poznałby zbyt wiele tajemnic Zakonu.
Nie powinno go też dziwić, że był pierwszy. Od dawna współpracowali razem w kwestiach artystycznych, więc czemu tym razem miałoby być inaczej? Ostatnio co prawda nie było ku temu wielu okazji… Czasy, gdy spędzali całe godziny u niej w mieszkaniu, często skupieni na pracy, minęły już dawno. A przynajmniej z perspektywy Gwen, dla której ostatnio każdy miesiąc wydawał się ciągnąć nieubłaganie, przynosząc każdego dnia okropne wieści o tym, co dzieje się w stolicy.
– Ogień… Może. Choć jednak zamiast ognia, Johny, chyba wolałabym wywołać falę, która oczyści to miasto, zamiast je pochłaniać. – Westchnęła, kręcąc głową. Feniks może i powstawał z ognistych popiołów, ale to woda była matką wszelakiego życia. Spokojna i stateczna, kojarzyła się pannie Grey z odbudową bardziej, niż szalejące płomienie. – Ja… nie wiem, czy chciałabym do tego wrócić, wiesz? Jak to wszystko się skończy… wolałabym chyba… po prostu gdzieś osiąść. Najlepiej z dala od wszystkiego. Mogłabym uczyć, wiesz? Ostatnio zaczęłam też pracować z Gin… To znaczy, Virginią Macmillan, może kojarzysz ją ze szkoły? To… miłe. Pokazywać komuś, co umiesz i patrzyć na efekty – wyjaśniła. Czuła się czasem, jakby miała już kilkadziesiąt lat, a nie ledwo rok temu przekroczyła dwadzieścia.
Faktycznie zaczynało padać. Nie mając nic więcej go przekazania Johnatanowi wstała z miejsca, kiwając głową.
– Dobrze, chodźmy. Tu w okolicy jest niewielki lokal, możemy tam wejść. Mają dobrą gorącą czekoladę – powiedziała. Wojna mogła trwać, ale chwila w ciepłym i przytulnym miejscu nie powinna im zaszkodzić.
| zt x2
Nie powinno go też dziwić, że był pierwszy. Od dawna współpracowali razem w kwestiach artystycznych, więc czemu tym razem miałoby być inaczej? Ostatnio co prawda nie było ku temu wielu okazji… Czasy, gdy spędzali całe godziny u niej w mieszkaniu, często skupieni na pracy, minęły już dawno. A przynajmniej z perspektywy Gwen, dla której ostatnio każdy miesiąc wydawał się ciągnąć nieubłaganie, przynosząc każdego dnia okropne wieści o tym, co dzieje się w stolicy.
– Ogień… Może. Choć jednak zamiast ognia, Johny, chyba wolałabym wywołać falę, która oczyści to miasto, zamiast je pochłaniać. – Westchnęła, kręcąc głową. Feniks może i powstawał z ognistych popiołów, ale to woda była matką wszelakiego życia. Spokojna i stateczna, kojarzyła się pannie Grey z odbudową bardziej, niż szalejące płomienie. – Ja… nie wiem, czy chciałabym do tego wrócić, wiesz? Jak to wszystko się skończy… wolałabym chyba… po prostu gdzieś osiąść. Najlepiej z dala od wszystkiego. Mogłabym uczyć, wiesz? Ostatnio zaczęłam też pracować z Gin… To znaczy, Virginią Macmillan, może kojarzysz ją ze szkoły? To… miłe. Pokazywać komuś, co umiesz i patrzyć na efekty – wyjaśniła. Czuła się czasem, jakby miała już kilkadziesiąt lat, a nie ledwo rok temu przekroczyła dwadzieścia.
Faktycznie zaczynało padać. Nie mając nic więcej go przekazania Johnatanowi wstała z miejsca, kiwając głową.
– Dobrze, chodźmy. Tu w okolicy jest niewielki lokal, możemy tam wejść. Mają dobrą gorącą czekoladę – powiedziała. Wojna mogła trwać, ale chwila w ciepłym i przytulnym miejscu nie powinna im zaszkodzić.
| zt x2
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
| po południu, 7 października '57 |
Wydawało się, że rozumiał ten zbitek słów, który zwykle dobrze odnosił się do szwagra, gościa, który odebrał jego siostrę w trakcie nieobecności w Brytanii. Szczerze powiedziawszy, nie wiedział, czy miał żal bardziej do siebie, czy do losu, który płatał zdecydowanie mocno niezabawne figle, a on? Jedyne co pozostawało to dostosowywać się do sytuacji nawet wtedy, kiedy nie miał ochoty na żadne szczególne ekscesy, przy pierwszym spotkaniu zwyczajnie go poniosło. Ręka być może świerzbiłaby do powtórki dotychczas, gdyby nie siostra będąca naczelnym i najważniejszym elementem całej układanki, a także jej szczęście, to ono liczyło się najbardziej. Nie potrafił zrozumieć jak, kiedy i dlaczego nestor rodu Macmillan zainteresował się jego siostrą, a tym bardziej skąd pojawiło się to uczucie, kiedy żyli obok siebie niemalże przez całe życie. Być może doprawiało jeszcze to dodatkowe wrażenie bycia gdzieś oszukanym, bo jak to tak dokładnie w tym czasie, kiedy wyjechał? Wszystko wydawało się dość podejrzane, ale zamiast kontynuować rozckliwianie się nad sobą, postanowił skupić się na działaniu.
Pojawił się w Falmouth blisko w południe. Załatwianie spraw przechodziło mu w dzienny nawyk, dlatego nic dziwnego, że ponownie skupił się na kolejnej transakcji związanej z informacjami pozyskanymi pod postacią swojej jednej z rzadziej używanych twarzy, a mowa oczywiście o Josephie. Starając się pełnić funkcję profesjonalnego 'detektywa', raczej spełniał się jako informator, który nie łączy kropek, a jedynie je odnajduje i pociąga za odpowiednie kropki. Nigdy nie spełniał się w roli wielkiego mówcy i myśliciela, nic więc dziwnego, że wolał działać. Ubrany w może trochę zbyt mugolski, średniej jakości strój, z którego najbardziej wyróżniała się jesienna, przydługawa (niemal płaszcz!) kurtka i materiałowe, długie spodnie, trzymał w ręku miotłę i czekał w umówionym miejscu na Prudence. W chwili nieuwagi przechodniów przemienił się w swoją ognistowłosą postać. Dziewczyna potrzebowała trochę rozrywki i nie mówił tego z perspektywy wielkiego obserwatora, którym nie był, a tego, który rozumiał, że siedzenie na miejscu może być przytłaczające. Odczuwał to tysiąckrotnie w Oslo, choć tam przez jakiś czas nie był nawet w stanie się porządnie wysłowić, do dziś nie zawsze potrafi!
- ... więc zawsze pamiętaj, żeby nie bać się prędkości, chociaż nie możesz też zbyt mocno z nią przesadzać, to jak z... falami! - zaproponował żywo, rozszerzając oczy i machając dłonią entuzjastycznie, bo przecież był tam cały dla zadania, które oznaczało poczucie wiatru we włosach. W Londynie nie miał możliwości na takie przyjemności, nic więc dziwnego, że ucieszył się na jej zgodę co do pomysłu. Od Falmouth maszerowali prosto na nieużywany stadion. Miał głęboką nadzieję, że nie zastaną tam nikogo chętnego poprzeszkadzać im w rozrywce. - Są odpływy i te... no... przypływy! - przypomniał sobie nagle, porównując dwa totalnie inne światy, bo wiedział, że była to jej dziedzina, więc może zrozumie jakoś bardziej?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Cieszyła się ogromnie z zaproszenia, które dostała od Reggiego. Brakowało jej ostatnio rozrywek, także rada była z tego, że pomyślał o niej. Zastanawiało ją jedynie, czy faktycznie tak było widać, że nieco przygasła. Nie chciała nikomu zawracać głowy swoimi zupełnie nieistotnymi problemami. W końcu trwała wojna, inni mięli większe problemy niż ona. Powinna się cieszyć, że ma co zjeść i jest w miarę bezpieczna. Nie do końca jednak to ją satysfakcjonowało. Chciała od życia trochę więcej, może powinna mocniej się zaangażować i i pomóc jedynej słusznej stronie? Takie myśli pojawiały się, co chwilę. Może czas zacząć działać, bo dobrymi myślami zbyt wiele nie osiągnie. Liczą się czyny.
Sama nie do końca wiedziała, jak to właściwie się stało, że jej kuzyn poślubił pannę Weasley. Zawsze była gdzieś obok i nie interesowała się tym, kto z kim zamierza się wiązać. Były to dla niej błahe problemy, które zupełnie nie leżały w obszarze jej zainteresowań. Na miejscu Weasleya pewnie również by się zirytowała, że tak akurat, jak nagle zniknął jego siostra została oddana w ręce jej kuzyna. Nie powinno się tak robić, ale ona miała już wyrobione zdanie na ten temat. Może był to zbieg okoliczności? Nie do końca w to wierzyła.
Dzisiejszy poranek spędziła w rezerwacie, gdzie podziwiała majestatyczne stworzenia, jakimi był smoki. Dowiedziała się nawet, co nieco o ich godach, miała zamiar nadrobić ten temat, bo była w nim raczej laikiem, a wydawało jej się to całkiem interesujące po tym, co dzisiaj zaobserwowała. Humor jej więc dopisywał, bo ten dzień miał być jeszcze bardziej rozrywkowy. Szczególnie, że wiedziała, że w towarzystwie Reggiego na pewno nie będzie się nudzić. Nie zdążyła się przebrać. Nie do końca była zadowolona z tego powodu, miała wrażenie, że długa, czarna spódnica, którą miała na sobie, może utrudniać jej manewry na miotle, no ale niech już będzie, najwyżej wybije sobie zęby, czy coś innego. Weszła do domu na chwilę, by wziąć miotłę, która była już nieco zakurzona. Czas najwyższy sprawdzić, czy umie jeszcze się posługiwać tym patykiem. Oby tak było - nie chciała sobie bowiem narobić wstydu, spłonęłaby, gdyby coś poszło nie po jej myśli, jakby co będzie mogła zwalić wszystko na tą nieszczęsną spódnicę.
Pojawiła się więc w miejscu spotkania z miotłą w ręce i uśmiechem na twarzy. Macmillan starała się zazwyczaj sprawiać wrażenie pozytywnej, nie chciała nikogo niepokoić swoim zachowaniem, a jakoś łatwiej przychodziło obcowanie z innymi, gdy wszyscy wokół myśleli, że jesteś wiecznie w dobrym humorze. Może ostatnio nie latałam, ale prędkość nie robi na mnie wrażenia, najwyżej zaliczę bliskie spotkanie z podłożem. - Nie mogła się doczekać, kiedy wskoczy na miotłę, no może trochę panikowała, czy jeszcze to potrafi, z drugiej strony takich rzeczy nie powinno się chyba zapominać. Przymknęła oczy i uśmiechnęła się na samą myśl o uczuciu wiatru we włosach. Zdecydowanie takiego oderwania od codzienności jej brakowało. - Widzę, że rośnie mi konkurencja! - rzekła słysząc kolejne porównanie. Było to całkiem miłe, że próbował mówić do niej w jej języku, chociaż nie miał o nim zielonego pojęcia.
Sama nie do końca wiedziała, jak to właściwie się stało, że jej kuzyn poślubił pannę Weasley. Zawsze była gdzieś obok i nie interesowała się tym, kto z kim zamierza się wiązać. Były to dla niej błahe problemy, które zupełnie nie leżały w obszarze jej zainteresowań. Na miejscu Weasleya pewnie również by się zirytowała, że tak akurat, jak nagle zniknął jego siostra została oddana w ręce jej kuzyna. Nie powinno się tak robić, ale ona miała już wyrobione zdanie na ten temat. Może był to zbieg okoliczności? Nie do końca w to wierzyła.
Dzisiejszy poranek spędziła w rezerwacie, gdzie podziwiała majestatyczne stworzenia, jakimi był smoki. Dowiedziała się nawet, co nieco o ich godach, miała zamiar nadrobić ten temat, bo była w nim raczej laikiem, a wydawało jej się to całkiem interesujące po tym, co dzisiaj zaobserwowała. Humor jej więc dopisywał, bo ten dzień miał być jeszcze bardziej rozrywkowy. Szczególnie, że wiedziała, że w towarzystwie Reggiego na pewno nie będzie się nudzić. Nie zdążyła się przebrać. Nie do końca była zadowolona z tego powodu, miała wrażenie, że długa, czarna spódnica, którą miała na sobie, może utrudniać jej manewry na miotle, no ale niech już będzie, najwyżej wybije sobie zęby, czy coś innego. Weszła do domu na chwilę, by wziąć miotłę, która była już nieco zakurzona. Czas najwyższy sprawdzić, czy umie jeszcze się posługiwać tym patykiem. Oby tak było - nie chciała sobie bowiem narobić wstydu, spłonęłaby, gdyby coś poszło nie po jej myśli, jakby co będzie mogła zwalić wszystko na tą nieszczęsną spódnicę.
Pojawiła się więc w miejscu spotkania z miotłą w ręce i uśmiechem na twarzy. Macmillan starała się zazwyczaj sprawiać wrażenie pozytywnej, nie chciała nikogo niepokoić swoim zachowaniem, a jakoś łatwiej przychodziło obcowanie z innymi, gdy wszyscy wokół myśleli, że jesteś wiecznie w dobrym humorze. Może ostatnio nie latałam, ale prędkość nie robi na mnie wrażenia, najwyżej zaliczę bliskie spotkanie z podłożem. - Nie mogła się doczekać, kiedy wskoczy na miotłę, no może trochę panikowała, czy jeszcze to potrafi, z drugiej strony takich rzeczy nie powinno się chyba zapominać. Przymknęła oczy i uśmiechnęła się na samą myśl o uczuciu wiatru we włosach. Zdecydowanie takiego oderwania od codzienności jej brakowało. - Widzę, że rośnie mi konkurencja! - rzekła słysząc kolejne porównanie. Było to całkiem miłe, że próbował mówić do niej w jej języku, chociaż nie miał o nim zielonego pojęcia.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niezależnie od tego, czy byli daleką lub bliską rodziną, Prudence jawiła się jako jedna z osób, które przecież znał od szmatu czasu i jeszcze dłużej! Wspólny dom w Hogwarcie i różnica dwóch lat oznaczała, że z widywali się niejednokrotnie i z pewnością nieprzypadkowo, już nie wspominając o dobrych relacjach pomiędzy rodami, które znały się od dawien dawna. Może nie powinien czuć tak głębokiego zdenerwowania na ten ślub? Pewnie był piękny. Prudence z pewnością też będzie miała porządną suknię, choć pamiętał jeszcze z młodzieńczych lat, że niekoniecznie zawsze oddawała się każdemu przykazowi bez pewnych krnąbrności, chyba był to jeden z powodów, przez które złapali dosyć dobry kontakt i wiedział, że wymagała jakiegoś większego lub mniejszego wybawienia od stagnacji. Nie były to żadne przytyki do któregokolwiek z domowników, zwyczajne zmartwienie o jedną spośród innych postaci, które odnajdywały się gdzieś tam we własnych zainteresowaniach, czy jej były przystopowane? Napięta sytuacja, o której słyszał od rodziców, ostrzyły zęby pomiędzy hrabstwami, co z pewnością robiło swoje w zawodzie wymagającym przemieszczania się pomiędzy rodzajami horyzontów.
Maszerowali już tak pewien czas, więc swobodnie nawiązywał do lekkich tematów, które pozwalały na chwilę się oderwać. - Hej, tylko bez takich! Nie jestem taki biegły w składaniu ludzi! W ogóle tego nie potrafię! - zaśmiał się nerwowo, bo ostatnim czego sobie życzył to doprowadzić dziewczynę do stanu co najmniej tragicznego! Tradycyjnie już przejmował się każdym z możliwych aspektów, nawet rzuconych gdzieś na wiatr. - Nie wiem, czy pamiętasz jak wtedy na finale z Krukonami w 44 chyba Billy albo Kai dostali tłuczkiem tak, że chyba wszystkie gnaty im wyrwało z barku i... - zamilkł na chwilę, patrząc z lekkim zmartwieniem na Pru, bo przecież nie wiedział, jak bardzo była delikatna, może nie potrafiła wytrzymywać na wieści o kontuzjach i szczegółach, które mógł przekazać w detalach. Dosyć dobrze pamiętał większość przeróżnych sytuacji, kiedy drużyna musiała się spiąć i docisnąć grę do końca. Quidditch był świetny, szczególnie z ekipą, która gdzieś tam przewijała się jako całkiem zgrana, nawet jeśli po szkole stracili w większym lub mniejszym stopniu kontakt. Miał trochę inne priorytety, a wspomnienia pozostawały na zawsze, więc co by nie było zawsze jakiś pozytyw! - Hej, no to nie tak! Przecież wiesz, jaka ze mnie noga w tej dziedzinie. - pospieszył z tłumaczeniem, jakby faktycznie mówiła na serio. Czasem zwyczajnie nie wyłapywał i poddawał się całej tej ironii i sarkazmowi dość łatwo, szczególnie kiedy nie podejrzewał uderzenia z drugiej strony. Zaczerwienił się nieco zdenerwowany, że mógł ją obrazić. - Ale z przyjemnością bym się nauczył! - zawyrokował z szerokim uśmiechem posłanym w jej kierunku.
| W oddali na stadione można zauważyć testrala (jeśli postać widziała kogoś śmierć).
| Na drodze pojawia się szczuroszczet, test na nadepnięcie - Spostrzegawczość, ST 60
| Trzy dziki żerujące przy trybunach stadionu.
Maszerowali już tak pewien czas, więc swobodnie nawiązywał do lekkich tematów, które pozwalały na chwilę się oderwać. - Hej, tylko bez takich! Nie jestem taki biegły w składaniu ludzi! W ogóle tego nie potrafię! - zaśmiał się nerwowo, bo ostatnim czego sobie życzył to doprowadzić dziewczynę do stanu co najmniej tragicznego! Tradycyjnie już przejmował się każdym z możliwych aspektów, nawet rzuconych gdzieś na wiatr. - Nie wiem, czy pamiętasz jak wtedy na finale z Krukonami w 44 chyba Billy albo Kai dostali tłuczkiem tak, że chyba wszystkie gnaty im wyrwało z barku i... - zamilkł na chwilę, patrząc z lekkim zmartwieniem na Pru, bo przecież nie wiedział, jak bardzo była delikatna, może nie potrafiła wytrzymywać na wieści o kontuzjach i szczegółach, które mógł przekazać w detalach. Dosyć dobrze pamiętał większość przeróżnych sytuacji, kiedy drużyna musiała się spiąć i docisnąć grę do końca. Quidditch był świetny, szczególnie z ekipą, która gdzieś tam przewijała się jako całkiem zgrana, nawet jeśli po szkole stracili w większym lub mniejszym stopniu kontakt. Miał trochę inne priorytety, a wspomnienia pozostawały na zawsze, więc co by nie było zawsze jakiś pozytyw! - Hej, no to nie tak! Przecież wiesz, jaka ze mnie noga w tej dziedzinie. - pospieszył z tłumaczeniem, jakby faktycznie mówiła na serio. Czasem zwyczajnie nie wyłapywał i poddawał się całej tej ironii i sarkazmowi dość łatwo, szczególnie kiedy nie podejrzewał uderzenia z drugiej strony. Zaczerwienił się nieco zdenerwowany, że mógł ją obrazić. - Ale z przyjemnością bym się nauczył! - zawyrokował z szerokim uśmiechem posłanym w jej kierunku.
| W oddali na stadione można zauważyć testrala (jeśli postać widziała kogoś śmierć).
| Na drodze pojawia się szczuroszczet, test na nadepnięcie - Spostrzegawczość, ST 60
| Trzy dziki żerujące przy trybunach stadionu.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Czuła właściwie, jakby znała Reggiego od zawsze. Zwykle był gdzieś obok, po latach znajomości ich rodziny zostały połączone węzłem małżeńskim. Nie do końca tego się spodziewała, nie podejrzewała, że jej kuzyn ożeni się z siostrą Weasleya. No, ale ona była nieco upośledzona w tej dziedzinie, nie widziała wszystkiego, nie obchodziło ją to i właściwie ignorowała wszystkie sygnały między ludzkie. Zapewne przez tą ignorancję nie dostrzegła uczucia, jakie rodziło się między tą dwójką. Z drugiej strony może nie było tam uczucia? Wiedziała jakie Anthony ma podejście, budował sojusze małżeństwami, a nie martwił się o uczucia. Być może i jego własne małżeństwo było transakcją handlową, która była mu w tym momencie potrzebna. Zresztą to nie jej sprawa, grunt, że ona jeszcze uchowała się przed tym wszystkim.
-Może czas się nauczyć, wiesz, że pod presją jakoś wszystko przychodzi łatwiej? - Sama pewnie nie chciałaby, aby jej życie zależało od niego, gdyby mogła wybrałaby na pewno kogoś innego. Jednak wersja z Reggim zapewne była zabawniejsza. Uśmiech pojawił się na jej twarzy na samą myśl o ewentualnej próbie pomocy. - Wszystkie gnaty? - Zmrużyła oczy w poszukiwaniu we wspomnieniach roku 44. Szło jej ciężko, była tak roztrzepana, że nie wiedziała, co wczoraj jadła na obiad, a co dopiero kto dostał tłuczkiem w szkolnych czasach. Nie mogła odnaleźć tego wspomnienia w odmętach. - Nie pamiętam, ale to musiało boleć. Kto go składał? Czy ręka działa jak wcześniej? Ciekawe. - Nasuwało jej się wiele pytań. Lubiła zaspakajać ciekawość. Często te pytania były nie do końca na miejscu, jednak chciała po prostu wiedzieć. Niczym dziecko, które pytało o wszystko. W ogóle nie ruszał ją widok wyrwanych gnatów, czy innych kontuzji. Bardziej interesował, mogła się dowiedzieć tylu nowych rzeczy! Nie sądziła jednak, że Reggie będzie w stanie jej odpowiedzieć na te wszystkie pytania. Nie to, że mu umniejszała - wiedziała jednak, że nie jest to jego dziedzina, chociaż może wypytywał innych co i jak.
- Niby noga, kilka prywatnych lekcji i będziesz błyszczeć!- Zaśmiała się, kiedy zobaczyła, że szuka wytłumaczenia, może po prostu nie umiała w ironię? W końcu wziął ją na poważnie. Powinna jeszcze poćwiczyć na Anthonym, zobaczymy, czy ten ją wyczuwa, wtedy będzie mogła stwierdzić, z kimś jest coś nie tak, czy z jej żartami, czy z Reggim.
Wtedy coś zwróciło jej uwagę w oddali. Zmrużyła oczy, aby zobaczyć, co to może być. Dziki. - Spójrz tam! - Jak na damę z dobrego domu przystało pokazała palcem wskazującym na stworzenia, które znajdowały się po drugiej stronie stadionu. - Dziki! Więcej niż jeden. Chyba jest warchlak. Z daleka ciężko mi coś zobaczyć, podlecimy do nich? - Spaść z miotły prosto na trzy dzikie świnie to może być doprawdy ciekawe wydarzenia. Warto spróbować.
-Może czas się nauczyć, wiesz, że pod presją jakoś wszystko przychodzi łatwiej? - Sama pewnie nie chciałaby, aby jej życie zależało od niego, gdyby mogła wybrałaby na pewno kogoś innego. Jednak wersja z Reggim zapewne była zabawniejsza. Uśmiech pojawił się na jej twarzy na samą myśl o ewentualnej próbie pomocy. - Wszystkie gnaty? - Zmrużyła oczy w poszukiwaniu we wspomnieniach roku 44. Szło jej ciężko, była tak roztrzepana, że nie wiedziała, co wczoraj jadła na obiad, a co dopiero kto dostał tłuczkiem w szkolnych czasach. Nie mogła odnaleźć tego wspomnienia w odmętach. - Nie pamiętam, ale to musiało boleć. Kto go składał? Czy ręka działa jak wcześniej? Ciekawe. - Nasuwało jej się wiele pytań. Lubiła zaspakajać ciekawość. Często te pytania były nie do końca na miejscu, jednak chciała po prostu wiedzieć. Niczym dziecko, które pytało o wszystko. W ogóle nie ruszał ją widok wyrwanych gnatów, czy innych kontuzji. Bardziej interesował, mogła się dowiedzieć tylu nowych rzeczy! Nie sądziła jednak, że Reggie będzie w stanie jej odpowiedzieć na te wszystkie pytania. Nie to, że mu umniejszała - wiedziała jednak, że nie jest to jego dziedzina, chociaż może wypytywał innych co i jak.
- Niby noga, kilka prywatnych lekcji i będziesz błyszczeć!- Zaśmiała się, kiedy zobaczyła, że szuka wytłumaczenia, może po prostu nie umiała w ironię? W końcu wziął ją na poważnie. Powinna jeszcze poćwiczyć na Anthonym, zobaczymy, czy ten ją wyczuwa, wtedy będzie mogła stwierdzić, z kimś jest coś nie tak, czy z jej żartami, czy z Reggim.
Wtedy coś zwróciło jej uwagę w oddali. Zmrużyła oczy, aby zobaczyć, co to może być. Dziki. - Spójrz tam! - Jak na damę z dobrego domu przystało pokazała palcem wskazującym na stworzenia, które znajdowały się po drugiej stronie stadionu. - Dziki! Więcej niż jeden. Chyba jest warchlak. Z daleka ciężko mi coś zobaczyć, podlecimy do nich? - Spaść z miotły prosto na trzy dzikie świnie to może być doprawdy ciekawe wydarzenia. Warto spróbować.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stadion Jastrzębi z Falmouth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia