Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia
Stadion Jastrzębi z Falmouth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stadion Jastrzębi z Falmouth
Stadion Jastrzębi znajduje się na północ od kornwalijskiego miasteczka Falmouth, a przed wzrokiem mugoli chronią go zarówno otaczające okolicę wzniesienia, jak i zestaw zaklęć ochronnych, skutecznie zniechęcających niemagicznych do zapędzania się na tutejsze wrzosowiska. W czasie, w którym w powietrzu nie trenują akurat Jastrzębie, jest obiektem ogólnodostępnym: wstęp na trybuny oraz murawę jest możliwy dla każdego czarodzieja, który wylegitymuje się przy wejściu i uiści symboliczną opłatę. Poza zasięgiem pozostaje jedynie szatnia drużyny, strzeżona przez wymalowanego na oficjalnym herbie jastrzębia, przepuszczającego jedynie tych, którzy znają aktualne hasło. Sam stadion utrzymany jest w bieli i szarości, a na trybunach powiewają trójkątne proporce.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:35, w całości zmieniany 1 raz
Niedługo przyszło jej oczekiwać na towarzystwo. Charakterystyczny świst miotły nad głową od razu zwrócił jej uwagę. Podniosła więc wzrok w powietrze, z zachwytem wypisanym wyraźnie na twarzy obserwując manewry wykonywane przez... No właśnie, kogo? Z dołu wydawało się, że na miotle siedział chłopiec, może jej rówieśnik. Rdzawe kosmyki zalśniły w powietrzu, Maria zmrużyła nieco oczy, pragnąc wyostrzyć swój wzrok. I tak dostrzegła spodnie, które jeszcze bardziej umocniły ją w przekonaniu, że ma do czynienia nie z przyjaciółką, ale raczej z jakimś młodzieńcem, może takim, który marzył o karierze w Jastrzębiach i próbował dostać się do drużyny, chociażby jako rezerwowy?
Im dłużej przyglądała się sylwetce, podążając za nią wzrokiem, tym więcej szczegółów dostrzegała. I każdy z tych detali rysował jej zupełnie inny obraz. Miotła, na której leciał tajemniczy ktoś wydawała się być dziwnie duża, jak na miotłę męską. Ostry zwrot, który wykonała ta osoba i odważne zejście z pułapem lotu w dół dodatkowo podsunął jej, że chyba poważnie pomyliła się w swojej pierwszej ocenie. Elementy układanki same układały się w głowie Marii, która zdążyła uśmiechnąć się szeroko, gdy niedaleko niej dochodziło do lądowania. Wiedziała już, musiała ją poznać. Krótkie włosy w nieładzie, drobna figura, zaraźliwy uśmiech. Nawet spodnie nie zatuszują faktu, że znajdowała się przed nią Liddy Moore, we własnej osobie. Żaden tam chłopaczek!
— Bonjour, mon amie — francuskie głoski spłynęły miękko z jej języka, spomiędzy ust. Mówiła ciszej od Liddy, ale wynikało to z niczego innego, jak jej naturalnej nieśmiałości. Ta opuszczała ją rzadko kiedy, nawet w towarzystwie osób, które były jej sercu tak drogie, jak stojąca przed nią lotniczka. Bo jak prawdziwa lotniczka wyglądała. Gogle zawieszone na szyi dodawały jej szczególnego rodzaju uroku, do tego stopnia, że wstrzemięźliwa raczej Maria podniosła się do pionu tylko po to, aby w kilku krokach pokonać dzielący je dystans i objąć ją mocno, nawet niekoniecznie rejestrując rozpostarte do przytulenia ręce.
Zaśmiała się — dziewczęco i lekko, zupełnie tak, jakby w tej jednej chwili, gdy mogła objąć chuderlawe ciało przyjaciółki (jej własne, pomimo problemów z zaopatrzeniem pozostawało klasycznie kobiece. Nie przypominała wychudzonych panien, miała zaokrągloną figurę, która już raz ściągnęła na nią niezapowiedzianą, niechcianą uwagę, ale Liddy nie musiała o tym wiedzieć, nie teraz), nie liczyło się nic innego, niż ten jeden moment. Ułożyła podbródek na jej ramieniu na kilka sekund, zaraz zmieniając jednak pozycję tak, aby oparte zostało czoło.
— Ostrożnie, Liddy. Jeszcze coś się popsuje — upomniała ją miękko, trochę matczynym tonem, jednak nie poruszyła się, by podnieść nakrycie głowy lub miotłę przyjaciółki. Potrzebowała jeszcze chwili tej bliskości, upewnienia się, że na pewno z nią wszystko w porządku. Wyglądała na zdrową. Zadowoloną z tego, w jakim miejscu się znalazła. I chociażby to spostrzeżenie sprawiło, że blondynce zrobiło się jakoś lżej na sercu. Wyrzuty sumienia, które powstały w związku z ich przedłużającą się rozłąką nie minęły, jeszcze nie, ale przynajmniej wiedziała, że od dziś będzie lepiej.
— Nigdy nie powiedziałabym tego nikomu, kto nie jest tobą, ale prześlicznie ci w tych spodniach, wiesz? — przechyliła głowę w bok, wreszcie wyplątując ją ze swoich objęć. Cofnęła się o pół kroku, kucając niedaleko, aby podnieść z ziemi kaszkiet Moore. Otrzepała go z drobinek brudu, które mogły się na nim osadzić, po czym z pewnym niespodziewanym rodzajem ceremonialności ponownie nałożyła go na głowę dziewczyny. — I wzajemnie. Tęskniłam — próbowała udawać, że nie słyszy, jak jej głos załamał się w połowie wypowiadania tych dwóch zdań; na moment skrzące radością oczy Marii stały się ponownie dziwnie smutne. Melancholijne. Nawet uśmiech, wciąż obecny na twarzy nie wydawał się zupełnie szczery. Raczej podobny był do maski, którą pragnęła nałożyć dziewczyna, aby nie niepokoić swojej towarzyszki. Przynajmniej nie tak bardzo.
— Ale już jesteśmy razem, pomyślałam więc, że może chciałabyś... Wybrać się ze mną na piknik? — zaproponowała, spoglądając wymownie na przygotowany przez siebie koszyk. Nie zamierzała jeszcze zdradzać jego zawartości, ale miała nadzieję, że nawet z taką tajemnicą Liddy nie odmówi jej przyjemności spędzenia ze sobą trochę więcej czasu. — Tutaj nie ma co rozkładać koców, to prawdziwe boisko, ale pomyślałam, że może Queerditch Marsh? Nie wiem, jak dobrze znasz Kornwalię, ale to pierwsze boisko do Quidditcha w kraju. Znaczy... "Boisko" to też dużo powiedziane. Ale zabytek. Historia. Zjemy coś i zobaczymy, czy dałybyśmy radę te siedem wieków temu? — zaproponowała, z wyraźnym entuzjazmem w głosie. W jedną rękę chwyciła koszyk, w drugą swoją miotłę. Oparła się o nią, spoglądając wyczekująco w niebieskie oczy przyjaciółki. — Kto ostatni ten podgrzewa zupę!
| lecimy tutaj!
Im dłużej przyglądała się sylwetce, podążając za nią wzrokiem, tym więcej szczegółów dostrzegała. I każdy z tych detali rysował jej zupełnie inny obraz. Miotła, na której leciał tajemniczy ktoś wydawała się być dziwnie duża, jak na miotłę męską. Ostry zwrot, który wykonała ta osoba i odważne zejście z pułapem lotu w dół dodatkowo podsunął jej, że chyba poważnie pomyliła się w swojej pierwszej ocenie. Elementy układanki same układały się w głowie Marii, która zdążyła uśmiechnąć się szeroko, gdy niedaleko niej dochodziło do lądowania. Wiedziała już, musiała ją poznać. Krótkie włosy w nieładzie, drobna figura, zaraźliwy uśmiech. Nawet spodnie nie zatuszują faktu, że znajdowała się przed nią Liddy Moore, we własnej osobie. Żaden tam chłopaczek!
— Bonjour, mon amie — francuskie głoski spłynęły miękko z jej języka, spomiędzy ust. Mówiła ciszej od Liddy, ale wynikało to z niczego innego, jak jej naturalnej nieśmiałości. Ta opuszczała ją rzadko kiedy, nawet w towarzystwie osób, które były jej sercu tak drogie, jak stojąca przed nią lotniczka. Bo jak prawdziwa lotniczka wyglądała. Gogle zawieszone na szyi dodawały jej szczególnego rodzaju uroku, do tego stopnia, że wstrzemięźliwa raczej Maria podniosła się do pionu tylko po to, aby w kilku krokach pokonać dzielący je dystans i objąć ją mocno, nawet niekoniecznie rejestrując rozpostarte do przytulenia ręce.
Zaśmiała się — dziewczęco i lekko, zupełnie tak, jakby w tej jednej chwili, gdy mogła objąć chuderlawe ciało przyjaciółki (jej własne, pomimo problemów z zaopatrzeniem pozostawało klasycznie kobiece. Nie przypominała wychudzonych panien, miała zaokrągloną figurę, która już raz ściągnęła na nią niezapowiedzianą, niechcianą uwagę, ale Liddy nie musiała o tym wiedzieć, nie teraz), nie liczyło się nic innego, niż ten jeden moment. Ułożyła podbródek na jej ramieniu na kilka sekund, zaraz zmieniając jednak pozycję tak, aby oparte zostało czoło.
— Ostrożnie, Liddy. Jeszcze coś się popsuje — upomniała ją miękko, trochę matczynym tonem, jednak nie poruszyła się, by podnieść nakrycie głowy lub miotłę przyjaciółki. Potrzebowała jeszcze chwili tej bliskości, upewnienia się, że na pewno z nią wszystko w porządku. Wyglądała na zdrową. Zadowoloną z tego, w jakim miejscu się znalazła. I chociażby to spostrzeżenie sprawiło, że blondynce zrobiło się jakoś lżej na sercu. Wyrzuty sumienia, które powstały w związku z ich przedłużającą się rozłąką nie minęły, jeszcze nie, ale przynajmniej wiedziała, że od dziś będzie lepiej.
— Nigdy nie powiedziałabym tego nikomu, kto nie jest tobą, ale prześlicznie ci w tych spodniach, wiesz? — przechyliła głowę w bok, wreszcie wyplątując ją ze swoich objęć. Cofnęła się o pół kroku, kucając niedaleko, aby podnieść z ziemi kaszkiet Moore. Otrzepała go z drobinek brudu, które mogły się na nim osadzić, po czym z pewnym niespodziewanym rodzajem ceremonialności ponownie nałożyła go na głowę dziewczyny. — I wzajemnie. Tęskniłam — próbowała udawać, że nie słyszy, jak jej głos załamał się w połowie wypowiadania tych dwóch zdań; na moment skrzące radością oczy Marii stały się ponownie dziwnie smutne. Melancholijne. Nawet uśmiech, wciąż obecny na twarzy nie wydawał się zupełnie szczery. Raczej podobny był do maski, którą pragnęła nałożyć dziewczyna, aby nie niepokoić swojej towarzyszki. Przynajmniej nie tak bardzo.
— Ale już jesteśmy razem, pomyślałam więc, że może chciałabyś... Wybrać się ze mną na piknik? — zaproponowała, spoglądając wymownie na przygotowany przez siebie koszyk. Nie zamierzała jeszcze zdradzać jego zawartości, ale miała nadzieję, że nawet z taką tajemnicą Liddy nie odmówi jej przyjemności spędzenia ze sobą trochę więcej czasu. — Tutaj nie ma co rozkładać koców, to prawdziwe boisko, ale pomyślałam, że może Queerditch Marsh? Nie wiem, jak dobrze znasz Kornwalię, ale to pierwsze boisko do Quidditcha w kraju. Znaczy... "Boisko" to też dużo powiedziane. Ale zabytek. Historia. Zjemy coś i zobaczymy, czy dałybyśmy radę te siedem wieków temu? — zaproponowała, z wyraźnym entuzjazmem w głosie. W jedną rękę chwyciła koszyk, w drugą swoją miotłę. Oparła się o nią, spoglądając wyczekująco w niebieskie oczy przyjaciółki. — Kto ostatni ten podgrzewa zupę!
| lecimy tutaj!
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : początkująca sanitariuszka, pomoc domowa
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
| 11 sierpnia
Miała wyrzuty sumienia, że porzuciła Michaela, opuszczając mieszkanie pod jego nieobecność i wymykając się, jakby była jakąś złodziejką. Prawda jednak była taka, że Scaletta znikał na długi czas, a Gwen im lepiej się czuła, tym trudniej było jej usiedzieć na miejscu. W Londynie bała się chodzić swobodnie po ulicach, a w niewielkiej kawalerce Michaela nie było zbyt wiele do roboty. Gdy posprzątała już wszystko, co się dało, mogła co najwyżej po prostu siedzieć i czytać te pojedyncze książki, które młody mężczyzna miał w swoich czterech ścianach. Mogła też zastanawiać się nad pochodzeniem biżuterii, które chłopak trzymał w szufladach, ale zważając na czasy, nie był to chyba najlepszy pomysł. Przecież mógł ściągnąć je z trupów, a za to nie miała zamiaru go winić.
Mogła oczywiście poczekać i wyruszyć razem z nim, ale po prawdzie, wystarczająco już nadstawiał dla niej karku i nie chciała, aby znów ryzykował. Poza tym przecież w Kornwalii nic jej nie groziło… prawda?
Gdy pojawiła się w okolicy stadionu, przestała czuć się tak pewnie co do swojej małej eskapady. Przecież oni wszyscy… wszyscy… mogli o niej zapomnieć. Mogli uznać ją za zdrajczynie, mogli nie żyć.
Stanęła w bezruchu, próbując oczyścić myśli. To nic ci nie da, Gwen. Musisz sprawdzić, co zostało z twojego życia, musisz znaleźć bezpieczne miejsce. Londyn taki dla ciebie nie był. Wzięła głęboki oddech i ruszyła, zbliżając się nieco bliżej stadionu.
Miała na sobie płaszcz z kapturem zaciągniętym na głowę. Ten jednak nie był w stanie zakryć wszystkich rudych włosów — pojedyncze sprężynki wystawały zza okrycia. Miała na sobie również spodnie, męskie, amatorsko skrócone i dopasowane jako tako za pomocą spinaczy. Gdyby potrafiła szyć, mogłaby je dopasować, jednak w takich warunkach… Buty też miała za duże, ale na szczęście tylko o dwa rozmiary i po odpowiednim zawiązaniu nie spadały jej aż tak ze stóp. Być może po bliższym przyjrzeniu się wyglądała wiec jak chodzące nieszczęście, ale z daleka nie powinna zwracać szczególnie niczyjej uwagi. No, być może nie powinna, gdyby wokół znajdowało się więcej osób. Na stadionie chyba nikt akurat nie grał, więc poza pojedynczymi przechodniami, okolica była właściwie pusta.
Czy spodziewała się, że trafi na mecz? Nie, kompletnie nie. Ale jakoś… nie czuła się na siłach, aby od razu pojawiać się pod bramami Macmillanów, tak bez zaproszenia, a sam stadion Jastrzębi był miłym wspomnieniem, miłym miejscem, sprawiającym, że malarka czuła przypływ ciepła na sercu. W końcu Heath uwielbiał tu przychodzić, a ona uwielbiała Heatha.
Rozglądała się wokół, jakby jednak trochę nieśmiało, idąc powoli i ostrożnie, tak, jakby mimo wszystko spodziewała się z każdej strony ataku. I nagle, niepostrzeżenie…
— Herbert? — mruknęła pod nosem, widząc znajomą sylwetkę. — Herbert? Herbert! — Ruszyła szybko w stronę prawdopodobnie niczego nie spodziewającego się kuzyna.
Miała wyrzuty sumienia, że porzuciła Michaela, opuszczając mieszkanie pod jego nieobecność i wymykając się, jakby była jakąś złodziejką. Prawda jednak była taka, że Scaletta znikał na długi czas, a Gwen im lepiej się czuła, tym trudniej było jej usiedzieć na miejscu. W Londynie bała się chodzić swobodnie po ulicach, a w niewielkiej kawalerce Michaela nie było zbyt wiele do roboty. Gdy posprzątała już wszystko, co się dało, mogła co najwyżej po prostu siedzieć i czytać te pojedyncze książki, które młody mężczyzna miał w swoich czterech ścianach. Mogła też zastanawiać się nad pochodzeniem biżuterii, które chłopak trzymał w szufladach, ale zważając na czasy, nie był to chyba najlepszy pomysł. Przecież mógł ściągnąć je z trupów, a za to nie miała zamiaru go winić.
Mogła oczywiście poczekać i wyruszyć razem z nim, ale po prawdzie, wystarczająco już nadstawiał dla niej karku i nie chciała, aby znów ryzykował. Poza tym przecież w Kornwalii nic jej nie groziło… prawda?
Gdy pojawiła się w okolicy stadionu, przestała czuć się tak pewnie co do swojej małej eskapady. Przecież oni wszyscy… wszyscy… mogli o niej zapomnieć. Mogli uznać ją za zdrajczynie, mogli nie żyć.
Stanęła w bezruchu, próbując oczyścić myśli. To nic ci nie da, Gwen. Musisz sprawdzić, co zostało z twojego życia, musisz znaleźć bezpieczne miejsce. Londyn taki dla ciebie nie był. Wzięła głęboki oddech i ruszyła, zbliżając się nieco bliżej stadionu.
Miała na sobie płaszcz z kapturem zaciągniętym na głowę. Ten jednak nie był w stanie zakryć wszystkich rudych włosów — pojedyncze sprężynki wystawały zza okrycia. Miała na sobie również spodnie, męskie, amatorsko skrócone i dopasowane jako tako za pomocą spinaczy. Gdyby potrafiła szyć, mogłaby je dopasować, jednak w takich warunkach… Buty też miała za duże, ale na szczęście tylko o dwa rozmiary i po odpowiednim zawiązaniu nie spadały jej aż tak ze stóp. Być może po bliższym przyjrzeniu się wyglądała wiec jak chodzące nieszczęście, ale z daleka nie powinna zwracać szczególnie niczyjej uwagi. No, być może nie powinna, gdyby wokół znajdowało się więcej osób. Na stadionie chyba nikt akurat nie grał, więc poza pojedynczymi przechodniami, okolica była właściwie pusta.
Czy spodziewała się, że trafi na mecz? Nie, kompletnie nie. Ale jakoś… nie czuła się na siłach, aby od razu pojawiać się pod bramami Macmillanów, tak bez zaproszenia, a sam stadion Jastrzębi był miłym wspomnieniem, miłym miejscem, sprawiającym, że malarka czuła przypływ ciepła na sercu. W końcu Heath uwielbiał tu przychodzić, a ona uwielbiała Heatha.
Rozglądała się wokół, jakby jednak trochę nieśmiało, idąc powoli i ostrożnie, tak, jakby mimo wszystko spodziewała się z każdej strony ataku. I nagle, niepostrzeżenie…
— Herbert? — mruknęła pod nosem, widząc znajomą sylwetkę. — Herbert? Herbert! — Ruszyła szybko w stronę prawdopodobnie niczego nie spodziewającego się kuzyna.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Starał się nie myśleć, nie rozważać, a działać. Zajmował każdy dzień zadaniami i ich realizacją. Wtedy ponure myśli odchodziły w niepamięć, a on radził sobie coraz lepiej ze stratą. Dziecięce meble znów zawitały na strychu, a pokój na powrót stał się gościnnym. Matka wprowadziła się do syna ponownie, chcąc nieść mu otuchę i być wsparciem, bo przecież tak działa rodzina. Nie miał jej za złe, że czasami odnosiła się do niego jakby na powrót był małym chłopcem. Było w tym geście wiele miłości jaką czarownica czuła do syna. Od czasu do czasu zjawiał się u Macmillanów, aby zająć się ich ogrodem, a tym samym zarobić pieniądze. Nie narzekał na biedę, ale nie wiodło im się najlepiej. Bywały dni, kiedy zastanawiał się jak zapewni byt rodzinie. Dobrze, że mieli ogródek i własne warzywa, ale brakowało mięsa. Zaczynał się poważnie zastanawiać czy nie zainwestować w owce i kozy, a może nawet króliki i stać się prawdziwym farmerem. Odwiesić na zawsze torbę podróżnika i stać się statecznym człowiekiem. Ostatnie miesiące wiele zweryfikowały. Po skończonej pracy udał się na spacer. Lubił długie wędrówki, w taki sposób żył w Amazonii, gdzie wyznaczał trasy od jednego plemienia do drugiego. Lubił quidditch, od małego zawsze cieszył się na mecz, a dni kiedy w szkole trwała rywalizacja były jednymi z najlepszych w jego wspomnieniach. Widząc z daleka wysokie wieże uśmiechnął się mimowolnie. Zadarł głowę wyżej, z myślą, czy kiedyś jeszcze będzie im dane siedzieć na trybunach i skandować nazwę drużyny w przypływie euforii. Nie był jedyny, parę osób również przemknęło, spoglądało w górę jakby spodziewali się zobaczyć graczy, to jak tłuczek odbity przez pałkarza wbija się w drewnianą konstrukcję. Złota smuga odbijająca promienie słoneczne mknąca pomiędzy grającymi, a za nią szukający, skupiony wyłącznie na swoim celu.
Z myśli wyrwał go głos, którego nie spodziewał się usłyszeć. Kuzynka z dnia na dzień zapadła się pod ziemię. Zniknęła bez śladu i nie wiedzieli nawet gdzie szukać. Choć starali się trafić na jej trop, to jak kamień w wodę. To bolało. Ludzie wokół niego znikali, nie wiedział czy kiedykolwiek powrócą.
Odwrócił się gwałtownie by spojrzeć na istotę w za dużych spodniach, butach tak mocno zasznurowanych, że miażdżyły wszystkie mięśnie czarownicy. Jednak tych rudych włosów nie pomyliłby z żadnymi innymi.
-Gwen? - Zapytał, chociaż nie musiał. Wiedział, że to ona. Przyspieszył kroku, aż w końcu zaczął biec w jej stronę, by za chwilę pochwycić kuzynkę w ramiona. Zamknął ją w mocnym uścisku. Żyła, była tutaj, prawdziwa i namacalna. Odnaleziona. -Co się z tob działo? - Wydusił z siebie.
Z myśli wyrwał go głos, którego nie spodziewał się usłyszeć. Kuzynka z dnia na dzień zapadła się pod ziemię. Zniknęła bez śladu i nie wiedzieli nawet gdzie szukać. Choć starali się trafić na jej trop, to jak kamień w wodę. To bolało. Ludzie wokół niego znikali, nie wiedział czy kiedykolwiek powrócą.
Odwrócił się gwałtownie by spojrzeć na istotę w za dużych spodniach, butach tak mocno zasznurowanych, że miażdżyły wszystkie mięśnie czarownicy. Jednak tych rudych włosów nie pomyliłby z żadnymi innymi.
-Gwen? - Zapytał, chociaż nie musiał. Wiedział, że to ona. Przyspieszył kroku, aż w końcu zaczął biec w jej stronę, by za chwilę pochwycić kuzynkę w ramiona. Zamknął ją w mocnym uścisku. Żyła, była tutaj, prawdziwa i namacalna. Odnaleziona. -Co się z tob działo? - Wydusił z siebie.
A bad idea?There is no such thing as a bad idea. Only poorly executed awesome ones
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Gwen chyba tego nie przemyślała. Spodziewała się oczywiście jakiejś reakcji, inaczej przecież nie wolałaby bez potrzeby, ale przecież nie byli ze sobą szczególnie blisko, zabrakło im czasu na zbudowanie prawdziwych więzi i panna Grey była absolutnie przekonana, że jeśli ktoś zauważy jej zniknięcie i jakkolwiek się nim zmartwi to będzie to raczej Kerstin, Johny, czy nawet rodzice Heatha, nie Herbert.
A jednak kuzyn ruszył w jej stronę biegiem, co sprawiło, że w oczach Gwen od razu pojawiły się łzy wzruszenia. Chwilę później poczuła obejmujące ją ramiona i ciepło ludzkiego ciała, i…
— Ał — jęknęła, sztywniejąc i mimowolnie cofając się, a gdy złapała na chwilę oddech, odezwała się ponownie: — Przepraszam, ale trochę… nabawiłam się paru siniaków.
Z bliska Herbert mógł zauważyć gojące się otarcia na dłoniach, które miały już przynajmniej kilka dni. Nie mógł jednak przecież zauważyć ukrytych pod ubraniami sińców po staniu w gradzie, czy poharatanych kolan. Na całe szczęście nie było to nic poważniejszego, choć kuzyn bez wątpienia mógł zauważyć, że od kiedy ostatnio ją widział, młoda malarka straciła na wadze.
— To trochę… trochę skomplikowane… — Gwen nieco się zmieszała.
Inaczej było jednak opowiadać historię znajomemu, który przecież nie czuł się za nią w żadnym stopniu odpowiedzialny, a inaczej tym, z którymi spędzała czas tuż przed swoim zniknięciem. Herbert na pewno ją oceni, okrzyczy, i potem jeszcze pewnie każe wracać do Londynu i… i w sumie co dalej?
— Ja… trochę utknęłam — powiedziała, ściągając kaptur i rozpoczynając niepewnie opowieść. — To chyba trochę dłuższa… dłuższa historia, ja… nie wiem, czy masz czas, po takim czasie…
Radość kuzyna mogła początkowo odegnać złe myśli, ale jednak lęk powrócił, nie pozwalając na jasne spojrzenie na sytuacje. Powinna się cieszyć z tego, że widzi Herberta, na oko całego i zdrowego, we wcale nie najgorszej formie, a jednak potrafiła skupić się tylko wokół irracjonalnych myśli, które sprawiały, że miała ochotę wziąć w tył zwrot, wrócić do Londynu i zakopać się w kawalerce Michaela, nie tylko siedząc mu na głowie, ale też sprawiając, że był w niebezpieczeństwie i…
Na Merlina, przecież nie mogła tam wrócić! Nie, jeśli to nie było absolutnie konieczne. Przecież dając jej dach nad głową, chłopak w każdym momencie mógł wylądować w Tower, a jakby tego było mało, miał naprawdę niewielkie mieszkanko, w którym nie było miejsca dla mężczyzny i kobiety bez pokrewieństwa i związku małżeńskiego.
A jednak kuzyn ruszył w jej stronę biegiem, co sprawiło, że w oczach Gwen od razu pojawiły się łzy wzruszenia. Chwilę później poczuła obejmujące ją ramiona i ciepło ludzkiego ciała, i…
— Ał — jęknęła, sztywniejąc i mimowolnie cofając się, a gdy złapała na chwilę oddech, odezwała się ponownie: — Przepraszam, ale trochę… nabawiłam się paru siniaków.
Z bliska Herbert mógł zauważyć gojące się otarcia na dłoniach, które miały już przynajmniej kilka dni. Nie mógł jednak przecież zauważyć ukrytych pod ubraniami sińców po staniu w gradzie, czy poharatanych kolan. Na całe szczęście nie było to nic poważniejszego, choć kuzyn bez wątpienia mógł zauważyć, że od kiedy ostatnio ją widział, młoda malarka straciła na wadze.
— To trochę… trochę skomplikowane… — Gwen nieco się zmieszała.
Inaczej było jednak opowiadać historię znajomemu, który przecież nie czuł się za nią w żadnym stopniu odpowiedzialny, a inaczej tym, z którymi spędzała czas tuż przed swoim zniknięciem. Herbert na pewno ją oceni, okrzyczy, i potem jeszcze pewnie każe wracać do Londynu i… i w sumie co dalej?
— Ja… trochę utknęłam — powiedziała, ściągając kaptur i rozpoczynając niepewnie opowieść. — To chyba trochę dłuższa… dłuższa historia, ja… nie wiem, czy masz czas, po takim czasie…
Radość kuzyna mogła początkowo odegnać złe myśli, ale jednak lęk powrócił, nie pozwalając na jasne spojrzenie na sytuacje. Powinna się cieszyć z tego, że widzi Herberta, na oko całego i zdrowego, we wcale nie najgorszej formie, a jednak potrafiła skupić się tylko wokół irracjonalnych myśli, które sprawiały, że miała ochotę wziąć w tył zwrot, wrócić do Londynu i zakopać się w kawalerce Michaela, nie tylko siedząc mu na głowie, ale też sprawiając, że był w niebezpieczeństwie i…
Na Merlina, przecież nie mogła tam wrócić! Nie, jeśli to nie było absolutnie konieczne. Przecież dając jej dach nad głową, chłopak w każdym momencie mógł wylądować w Tower, a jakby tego było mało, miał naprawdę niewielkie mieszkanko, w którym nie było miejsca dla mężczyzny i kobiety bez pokrewieństwa i związku małżeńskiego.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Czy zawsze była taka krucha? Czy może nie dostrzegł tego wcześniej? Kuzynka zamknięta w jego ramionach zaginęła w nich. Nie byli szczególnie blisko, on sam wyjeżdżając na wielomiesięczne podróże był jedynie listem, słowami na kartce papieru, które kreślił siedząc w dzikiej Amazonii. Słał zdjęcia, opowieści ale nie był fizycznie blisko. Gwen bywała u nich w domu, matka przygotowywała wtedy herbatę i ciasto ze śliwkami, a jednak wiedział, że należy się wspierać, być dla członków rodziny kiedy tego potrzebowali. Kuzynka zniknęła, nie wiedzieli co się dzieje, ale też nikt nic nie mówił. Musieli czekać, licząc, że pewnego dnia wszystko się wyjaśni.
Głos, którego nie spodziewał się usłyszeć, sprawił, że rzucił się w jej stronę biegiem. Wojna odebrała im wszystko co drogie. Nie widzieli czasami światła w tunelu, więc odnalezienie dziewczyny wzbudziło wielką radość. Nie każdy mógł liczyć na takie szczęście.
-Wszystko w porządku? - Zapytał odsuwając się od Gwen na długość ramion. Nie był uzdrowicielem, ale zadrapania na dłoniach nie uszły jego uwadze. Zmarszczył nieznacznie brwi w zmartwieniu wymalowanym na twarzy. Przyglądał się jej bacznie, temu jak się zmieszała, jak unikała spojrzenia, jak nabrała dystansu zbudowanego na pewnej obawie jakiej nie znał. Wyczuł jednak w głosie lęk i strach wynikający z tego, że zniknęła bez słowa. W normalnych warunkach zapewne wyraziłby swoje niezadowolenie, ale nie teraz. Nie wtedy gdy odnajdywanie przyjaciół i rodziny należało świętować. Zbyt boleśnie przeżył odejście Florki, aby unosić się gniewem na rudowłosą, niesforną czarownicę. -Pewien indianin mi powiedział, że jak człowiek jest jak kamień toczony przez nurt rzeki. - Zaczął powoli ujmując dłonie Gwen. -I kiedy utknie na dnie, należy wziąć kij i popchnąć go dalej. - Uśmiechnął się, a to sprawiło, że wokół oczu pojawiły się małe zmarszczki mimiczne; zapowiedź tego, że właśnie tam będą się pogłębiać z każdym rokiem. -Mam bardzo dużo czasu. - Co nie było kłamstwem, ponieważ ledwo co skończył pracę i zmierzał do domu. Jednak nie spieszyło mu się, ponieważ dom świecił pustkami. Nie był do tego przyzwyczajony, że nikogo w nim nie ma, że panuje w nim cisza. Teraz jednak mogli się tam udać z Gwen, mogli zasiąść na kanapie w salonie. Chciał jej wysłuchać widząc, że zmaga się z myślami, które potrzebowały wypowiedzenia na głos, ułożenia ich, zebrania w całość i zrozumienia. Doskonale znał ten stan, był w nim jakiś czas temu i gdyby nie Despenser, kto wie, może nadal by tkwił w tym uśpieniu i zawieszeniu. -Możemy udać się do Greengrove Farm, wydaje mi się, że przyda ci się ciepły posiłek.
Głos, którego nie spodziewał się usłyszeć, sprawił, że rzucił się w jej stronę biegiem. Wojna odebrała im wszystko co drogie. Nie widzieli czasami światła w tunelu, więc odnalezienie dziewczyny wzbudziło wielką radość. Nie każdy mógł liczyć na takie szczęście.
-Wszystko w porządku? - Zapytał odsuwając się od Gwen na długość ramion. Nie był uzdrowicielem, ale zadrapania na dłoniach nie uszły jego uwadze. Zmarszczył nieznacznie brwi w zmartwieniu wymalowanym na twarzy. Przyglądał się jej bacznie, temu jak się zmieszała, jak unikała spojrzenia, jak nabrała dystansu zbudowanego na pewnej obawie jakiej nie znał. Wyczuł jednak w głosie lęk i strach wynikający z tego, że zniknęła bez słowa. W normalnych warunkach zapewne wyraziłby swoje niezadowolenie, ale nie teraz. Nie wtedy gdy odnajdywanie przyjaciół i rodziny należało świętować. Zbyt boleśnie przeżył odejście Florki, aby unosić się gniewem na rudowłosą, niesforną czarownicę. -Pewien indianin mi powiedział, że jak człowiek jest jak kamień toczony przez nurt rzeki. - Zaczął powoli ujmując dłonie Gwen. -I kiedy utknie na dnie, należy wziąć kij i popchnąć go dalej. - Uśmiechnął się, a to sprawiło, że wokół oczu pojawiły się małe zmarszczki mimiczne; zapowiedź tego, że właśnie tam będą się pogłębiać z każdym rokiem. -Mam bardzo dużo czasu. - Co nie było kłamstwem, ponieważ ledwo co skończył pracę i zmierzał do domu. Jednak nie spieszyło mu się, ponieważ dom świecił pustkami. Nie był do tego przyzwyczajony, że nikogo w nim nie ma, że panuje w nim cisza. Teraz jednak mogli się tam udać z Gwen, mogli zasiąść na kanapie w salonie. Chciał jej wysłuchać widząc, że zmaga się z myślami, które potrzebowały wypowiedzenia na głos, ułożenia ich, zebrania w całość i zrozumienia. Doskonale znał ten stan, był w nim jakiś czas temu i gdyby nie Despenser, kto wie, może nadal by tkwił w tym uśpieniu i zawieszeniu. -Możemy udać się do Greengrove Farm, wydaje mi się, że przyda ci się ciepły posiłek.
A bad idea?There is no such thing as a bad idea. Only poorly executed awesome ones
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Odruchowo pokiwała głową. Od kiedy wróciła z Francji w 1956 roku, zdarzyło jej się nie jedno i kilka gojących się zadrapań i siniaków naprawdę się do tego klasyfikowało. W inne sfery niż fizyczne zdrowie wolała nie wnikać.
Uśmiechnęła się ostrożnie, gdy Herbert ujął jej dłonie, marszcząc brwi i spoglądając uważnie na twarz kuzyna. Co się wydarzyło przez ten czas, czy będzie w stanie to wywnioskować? Grey wydawał się poważniejszy, jakby dojrzalszy, niż wtedy, kiedy widziała go ostatnio, jednak to mogło być tylko złudzenie. Albo wojna, wojna zmieniała przecież wszystko bez wyjątków.
– To całkiem mądre – przyznała, nie potrafiąc znaleźć innych słów, a na filozoficzną dysputę nie miała w tym momencie głowy, wciąż próbując zwalczyć napływające do oczu łzy wzruszenia.
Ścisnęła mocniej dłonie Herberta, słysząc, że ten może poświęcić jej trochę czasu. Pewność brzmiąca w jego głosie miała w sobie coś rozgrzewającego. Była wdzięczna Michaelowi, który pomógł jej w Londynie i na pewno tego nigdy mu nie zapomni, ale Scaletta miał w sobie pewną surowość w stylu bycia; u kuzyna tego nie wyczuwała. Być może były to po prostu kwestie więzów krwi, ale Gwen szczerze wydawało się, że różnica leżała w charakterach.
– Właściwie… tak, możemy – stwierdziła, kiwając głową. – Jeśli to nie problem…
Poprawiła zbyt duży płaszcz, ściskając nieco pasek, aby lepiej leżał. Nie czuła się najlepiej w obcych ubraniach. Czasem wydawało jej się, że ledwo wczoraj chodziła po Londynie w czerwonych bucikach i nowych sukienkach; dziś nie była pewna, czy ma właściwie cokolwiek. W tamtą noc nie było czasu, by mogła całkowicie się spakować. Wzięła ze sobą tylko najbardziej potrzebne rzeczy, a jej garderoba, która – być może – czekała na nią u Macmillanów, była znacznie skromniejsza niż ta sprzed dwóch lat.
– Teleportacją? – spytała cicho. – Czy świstoklikiem? – W głosie malarki zabrzmiało wahanie, jakby jednak nie do końca ufała temu drugiemu środku magicznego transportu, choć przecież w jej stanie powinien być bezpieczniejszy. Była rozproszona i emocjonalna, o rozszczepienie w takim stanie nie było trudno, a nie była pewna, czy w ciągu najbliższych chwil uda jej się skupić odpowiednio uwagę. Z dwojga złego, biorąc pod uwagę ostatnie przeżycia, preferowała jednak tę potencjalnie bardziej ryzykowną opcję.
zt x2, -> idziemy tutaj
Uśmiechnęła się ostrożnie, gdy Herbert ujął jej dłonie, marszcząc brwi i spoglądając uważnie na twarz kuzyna. Co się wydarzyło przez ten czas, czy będzie w stanie to wywnioskować? Grey wydawał się poważniejszy, jakby dojrzalszy, niż wtedy, kiedy widziała go ostatnio, jednak to mogło być tylko złudzenie. Albo wojna, wojna zmieniała przecież wszystko bez wyjątków.
– To całkiem mądre – przyznała, nie potrafiąc znaleźć innych słów, a na filozoficzną dysputę nie miała w tym momencie głowy, wciąż próbując zwalczyć napływające do oczu łzy wzruszenia.
Ścisnęła mocniej dłonie Herberta, słysząc, że ten może poświęcić jej trochę czasu. Pewność brzmiąca w jego głosie miała w sobie coś rozgrzewającego. Była wdzięczna Michaelowi, który pomógł jej w Londynie i na pewno tego nigdy mu nie zapomni, ale Scaletta miał w sobie pewną surowość w stylu bycia; u kuzyna tego nie wyczuwała. Być może były to po prostu kwestie więzów krwi, ale Gwen szczerze wydawało się, że różnica leżała w charakterach.
– Właściwie… tak, możemy – stwierdziła, kiwając głową. – Jeśli to nie problem…
Poprawiła zbyt duży płaszcz, ściskając nieco pasek, aby lepiej leżał. Nie czuła się najlepiej w obcych ubraniach. Czasem wydawało jej się, że ledwo wczoraj chodziła po Londynie w czerwonych bucikach i nowych sukienkach; dziś nie była pewna, czy ma właściwie cokolwiek. W tamtą noc nie było czasu, by mogła całkowicie się spakować. Wzięła ze sobą tylko najbardziej potrzebne rzeczy, a jej garderoba, która – być może – czekała na nią u Macmillanów, była znacznie skromniejsza niż ta sprzed dwóch lat.
– Teleportacją? – spytała cicho. – Czy świstoklikiem? – W głosie malarki zabrzmiało wahanie, jakby jednak nie do końca ufała temu drugiemu środku magicznego transportu, choć przecież w jej stanie powinien być bezpieczniejszy. Była rozproszona i emocjonalna, o rozszczepienie w takim stanie nie było trudno, a nie była pewna, czy w ciągu najbliższych chwil uda jej się skupić odpowiednio uwagę. Z dwojga złego, biorąc pod uwagę ostatnie przeżycia, preferowała jednak tę potencjalnie bardziej ryzykowną opcję.
zt x2, -> idziemy tutaj
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
16 grudnia
Kiedy zbliżał się do stadionu to feralne wydarzenia ze spotkania z Williamem wydawały się drażniąco wyraźne. Nie wiedział, czy bardziej odczuwał mieszankę zażenowania, czy też pewnego rodzaju zdradę wobec siebie samego. Okoliczności spotkania nie były w końcu najlepsze, a Moore wydawał się posiadać umiejętność do tego by przejrzeć go na wskroś. Nie żeby w wówczas było to jakoś specjalnie trudne. Jego czyny bardzo wyraźnie obrazowały przepełniająca go rezygnację, której się w tamtym momencie poddał. Gdyby niespodziewana obecność lotnika dziś by tu nie stał. Czy był wdzięczny? Nie do końca.
Kliknął językiem o podniebienie w lekkim niezadowoleniu. Poprawił szalik i zza daszka kaszkietu spojrzał w stronę wejścia na stadion. Ręce włożył do płytkich kieszeni znoszonej szaty. Na plecach, na prawym ramieniu miał przewieszoną na sznurku miotłę skierowaną witkami ku dołowi. Przybierając zobojętniały wyraz twarzy kierował się za innymi czarodziejami. Nie przepełniała go ekscytacja, nie uskrzydlało go poczucie sprawiedliwości, ani nie ciążyła na nim odpowiedzialność za lepsze jutro. Wprawnym, oceniającym spojrzeniem mógł jednak to wszystko znaleźć na twarzach innych ochotników. Powiedziano mu, że nadałby się. Będąc jednak tu i patrząc po innych odnosił wrażenie, że może i pasował, lecz jak pięść do nosa. Uśmiechnął się pod nosem z kpiną. Znajome poczucie wyobcowania nieprzyjemnie smagnęło jego poczucie wartości. Nie mógł na to nic zaradzić - instynktownie ustawiał się w ogonie pochodu, gdzieś z boku lub z tyłu tak by nie zawadzać i nie wchodzić nikomu niepotrzebnie pod linię wzroku. Nie chciał być przeszkodą dla aspiracji czy działań tych, którzy faktycznie mogli się do czegoś nadać. Coś zmienić.
Stojąc pod gołym niebem stadionu z którego prószył śnieg poddawał jeszcze kilkukrotnie w wątpliwość swoją obecność, lecz nie ruszył się z miejsca. Zdradzając siebie cierpliwie czekał. Miał cichą nadzieje, że wycena Williama nie była pustym pocieszeniem lub dorzuconą do wygasającego ognia zapałką mającą podtrzymać na chwilę płomień. Nie wiedział co zrobi jeżeli podczas naboru mimo wszystko podziękują mu za chęci i odeślą do domu. To mogłoby być trochę za dużo.
Kiedy zbliżał się do stadionu to feralne wydarzenia ze spotkania z Williamem wydawały się drażniąco wyraźne. Nie wiedział, czy bardziej odczuwał mieszankę zażenowania, czy też pewnego rodzaju zdradę wobec siebie samego. Okoliczności spotkania nie były w końcu najlepsze, a Moore wydawał się posiadać umiejętność do tego by przejrzeć go na wskroś. Nie żeby w wówczas było to jakoś specjalnie trudne. Jego czyny bardzo wyraźnie obrazowały przepełniająca go rezygnację, której się w tamtym momencie poddał. Gdyby niespodziewana obecność lotnika dziś by tu nie stał. Czy był wdzięczny? Nie do końca.
Kliknął językiem o podniebienie w lekkim niezadowoleniu. Poprawił szalik i zza daszka kaszkietu spojrzał w stronę wejścia na stadion. Ręce włożył do płytkich kieszeni znoszonej szaty. Na plecach, na prawym ramieniu miał przewieszoną na sznurku miotłę skierowaną witkami ku dołowi. Przybierając zobojętniały wyraz twarzy kierował się za innymi czarodziejami. Nie przepełniała go ekscytacja, nie uskrzydlało go poczucie sprawiedliwości, ani nie ciążyła na nim odpowiedzialność za lepsze jutro. Wprawnym, oceniającym spojrzeniem mógł jednak to wszystko znaleźć na twarzach innych ochotników. Powiedziano mu, że nadałby się. Będąc jednak tu i patrząc po innych odnosił wrażenie, że może i pasował, lecz jak pięść do nosa. Uśmiechnął się pod nosem z kpiną. Znajome poczucie wyobcowania nieprzyjemnie smagnęło jego poczucie wartości. Nie mógł na to nic zaradzić - instynktownie ustawiał się w ogonie pochodu, gdzieś z boku lub z tyłu tak by nie zawadzać i nie wchodzić nikomu niepotrzebnie pod linię wzroku. Nie chciał być przeszkodą dla aspiracji czy działań tych, którzy faktycznie mogli się do czegoś nadać. Coś zmienić.
Stojąc pod gołym niebem stadionu z którego prószył śnieg poddawał jeszcze kilkukrotnie w wątpliwość swoją obecność, lecz nie ruszył się z miejsca. Zdradzając siebie cierpliwie czekał. Miał cichą nadzieje, że wycena Williama nie była pustym pocieszeniem lub dorzuconą do wygasającego ognia zapałką mającą podtrzymać na chwilę płomień. Nie wiedział co zrobi jeżeli podczas naboru mimo wszystko podziękują mu za chęci i odeślą do domu. To mogłoby być trochę za dużo.
Lenny Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
– Trzymaj ręce na miotle, Smith, robisz unik przed zaklęciem, a nie pozujesz do Czarownicy! – krzyknął, gdy jeden z ćwiczących w powietrzu lotników wykonał właśnie (skądinąd imponujący) zwis leniwca, w ostatniej chwili uskakując przed mknącym w jego stronę tłuczkiem, po czym pomachał triumfalnie ramionami, przez parę sekund zwisając z miotły głową w dół, utrzymując się na niej wyłącznie dzięki sile własnych nóg. – Szmalcownicy nie puszczą cię do domu tylko dlatego, że ładnie wyglądałeś spadając z miotły! – dodał, podlatując do chłopaka – na wszelki wypadek, gdyby potrzebował pomocy we wgramoleniu się z powrotem – ale zanim zdążyłby wyciągnąć w jego stronę rękę, ten zgrabnie podciągnął się w górę i skinął Williamowi przepraszająco; w jego spojrzeniu nie było ani grama skruchy, za to widać było, że był z siebie dumny. Billy pokręcił głową, próbując ukryć podrywający się w górę kącik ust, po czym odwrócił się w przeciwnym kierunku; uniósł dłoń do ust i gwizdnął głośno. – Kończymy na dziś, Jones, świetna robota. Vance, Boot, zgarnijcie tłuczki i je zabezpieczcie zanim rozwalą komuś czaszkę – krzyknął, rozglądając się dookoła. Kątem oka widział już, że na stadionie zaczynają pojawiać się kolejne sylwetki, których nie rozpoznawał – dzisiaj miał sprawdzić paru nowych ochotników – i dopiero wtedy zorientował się, ile czasu minęło. Zerknął na stary zegarek, który kiedyś należał do jego ojca. – Pamiętajcie, żeby być w domach przed godziną policyjną, żadnych imprez w szatni! – przypomniał jeszcze, nim pochylił się nad rączką miotły, żeby łagodnym łukiem sprowadzić ją do poziomu boiska.
Wylądował tuż przy wejściu pod trybuny, czując jak osiadający na trawie śnieg chrupie mu pod butami. Potarł o siebie zmarznięte palce; marzył o powrocie do domu i wypiciu czegoś gorącego, ale miało minąć jeszcze trochę czasu zanim będzie mógł to zrobić. Oparł miotłę o ścianę przy prowadzących do szatni drzwiach. – P-p-powiedz im, żeby chwilę poczekali – poprosił jednego ze starszych lotników, który właśnie go mijał – planował chociaż na parę minut zniknąć wewnątrz stadionowych zabudowań – ale nim czarodziej zdążyłby mu odpowiedzieć, ponad jego ramieniem dostrzegł coś – czy raczej kogoś – kto zwrócił jego uwagę. Zmarszczył brwi, przechylając lekko głowę; z tej odległości nie mógł mieć pewności, nad boiskiem zapadał już wczesny zmierzch, a chłopak trzymał się z tyłu gromadzącej się przy wejściu grupki. – Albo zwijaj się, sam im p-p-powiem – zmienił zdanie, po czym wyminął lotnika i ruszył w stronę rekrutów.
Przemknął wzrokiem przelotnie po zbiorowisku; widok jeszcze jednej znajomej twarzy wyrwał spomiędzy jego warg westchnięcie. – Odp-p-powiedź nadal brzmi nie, Josie – powiedział, podnosząc nieco głos, żeby jego słowa na pewno dotarły do drobnej, piegowatej dziewczyny z brązowymi włosami zebranymi w warkocze, która pojawiała się na próbach regularnie. – Zaczniemy za pięć minut – zwrócił się do pozostałych, kiwając im głową i przenosząc wzrok na młodzieńca, który wcześniej skupił jego uwagę. Teraz nie miał już wątpliwości co do tego, że to był ten sam chłopak, którego pamiętał ze spalonej akcji i późniejszego pościgu. Po tym, jak zaproponował mu przyjście na stadion, wypatrywał go przez parę tygodni – wreszcie godząc się z faktem, że nie miał się pojawić.
– Hej – odezwał się, gdy już znalazł się w zasięgu słuchu chłopaka; wyciągnął rękę, żeby lekko klepnąć go w ramię. – Dotarłeś. D-d-dobrze – skwitował, zupełnie jakby na to właśnie się umówili. – Jak twoja miotła? – zapytał, zerkając na tę przewieszoną przez plecy młodzieńca; pamiętał, że zderzenie z drzewem i upadek z wysoka mocno ją poturbował. – I właściwie to nigdy nie zap-p-pytałem – jak ci na imię – dodał, spoglądając na niego pytająco; uświadomił to sobie dopiero wtedy, gdy tamtego dnia opuścił już Menażerię – i kiedy zorientował się, że nawet gdyby chciał zapytać Maisie o jej kolegę, to nie wiedziałby, o którego.
Wylądował tuż przy wejściu pod trybuny, czując jak osiadający na trawie śnieg chrupie mu pod butami. Potarł o siebie zmarznięte palce; marzył o powrocie do domu i wypiciu czegoś gorącego, ale miało minąć jeszcze trochę czasu zanim będzie mógł to zrobić. Oparł miotłę o ścianę przy prowadzących do szatni drzwiach. – P-p-powiedz im, żeby chwilę poczekali – poprosił jednego ze starszych lotników, który właśnie go mijał – planował chociaż na parę minut zniknąć wewnątrz stadionowych zabudowań – ale nim czarodziej zdążyłby mu odpowiedzieć, ponad jego ramieniem dostrzegł coś – czy raczej kogoś – kto zwrócił jego uwagę. Zmarszczył brwi, przechylając lekko głowę; z tej odległości nie mógł mieć pewności, nad boiskiem zapadał już wczesny zmierzch, a chłopak trzymał się z tyłu gromadzącej się przy wejściu grupki. – Albo zwijaj się, sam im p-p-powiem – zmienił zdanie, po czym wyminął lotnika i ruszył w stronę rekrutów.
Przemknął wzrokiem przelotnie po zbiorowisku; widok jeszcze jednej znajomej twarzy wyrwał spomiędzy jego warg westchnięcie. – Odp-p-powiedź nadal brzmi nie, Josie – powiedział, podnosząc nieco głos, żeby jego słowa na pewno dotarły do drobnej, piegowatej dziewczyny z brązowymi włosami zebranymi w warkocze, która pojawiała się na próbach regularnie. – Zaczniemy za pięć minut – zwrócił się do pozostałych, kiwając im głową i przenosząc wzrok na młodzieńca, który wcześniej skupił jego uwagę. Teraz nie miał już wątpliwości co do tego, że to był ten sam chłopak, którego pamiętał ze spalonej akcji i późniejszego pościgu. Po tym, jak zaproponował mu przyjście na stadion, wypatrywał go przez parę tygodni – wreszcie godząc się z faktem, że nie miał się pojawić.
– Hej – odezwał się, gdy już znalazł się w zasięgu słuchu chłopaka; wyciągnął rękę, żeby lekko klepnąć go w ramię. – Dotarłeś. D-d-dobrze – skwitował, zupełnie jakby na to właśnie się umówili. – Jak twoja miotła? – zapytał, zerkając na tę przewieszoną przez plecy młodzieńca; pamiętał, że zderzenie z drzewem i upadek z wysoka mocno ją poturbował. – I właściwie to nigdy nie zap-p-pytałem – jak ci na imię – dodał, spoglądając na niego pytająco; uświadomił to sobie dopiero wtedy, gdy tamtego dnia opuścił już Menażerię – i kiedy zorientował się, że nawet gdyby chciał zapytać Maisie o jej kolegę, to nie wiedziałby, o którego.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 35 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 30
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dość instynktownie sam przesunął spojrzeniem na wspomnianą Josie. Wyraźnie chciała powiedzieć coś więcej, lecz powstrzymała się. Wzburzona, lecz z zawziętością wypisaną na twarzy niechętnie zaczęła się wycofywać. Zdecydowanie miała się pojawić ponownie.
Nie wiedział co go dokładnie czeka za pięć minut ale to nic. Postara się nadążać. Co więcej mógłby zrobić? Widząc zaciekłe, a czasem poważne miny domyślił się, że może to być wyzwanie. Ściągnął więc kaszkiet z głowy i wsunął go za pasek spodni nie chcąc ryzykować jego zgubienia w ferworze czyhających wyzwań. Nieco przydługie kosmyki zaciągnął za uszy. Widząc jak inni szykują swoje miotły sam wyposażył się w swoją. Zwisająca wzdłuż tułowia ręka trzymała ją poziomo. To by było chyba tyle z przygotowań, prawda?
Podniósł czujnie spojrzenie słysząc nawołanie. Po tym, jak zrozumiał, że dotyczyło jego samego poczuł się trochę zakłopotany. Czy inni oglądali się za siebie i zerkali na niego...? Zerwał kontakt wzrokowy. Przeniósł spojrzenie niżej, na pobliźnione lico Zakonnika co też nie było zbyt fortunnie. Westchną w duchu zerkając na czubki bytów.
- Mhm - mruknął czując ciężar na ramieniu. Wychodziło na to, że faktycznie został zapamiętany. Może nie do końca tak jak chciał, lecz nic na to nie dało się zaradzić. Ciekawiło go jednak skąd w drugim była taka pewność, że się pojawi. Zostawił swoje myśli dla siebie - Może ciągle mnie nieść. Nie jest źle - mimochodem spojrzał na rozpełzające się z pod wiązania witki. Siłą nagiął te nadmiernie odstające, a tych które się buntowały przyciął nożem. Szorstkie i nieumiejętne traktowanie jak najbardziej można było dostrzec gołym okiem. Być może niebyło to najmądrzejsze z jego strony, lecz przynajmniej nie znosiło go już przy dużych prędkościach. Przynajmniej nie tak bardzo, jak pierwotnie - Leonard ale mów mi Lenny - odpowiedział po chwili zamyślenia odnośnie tego, jak powinien się przedstawić. Ostatecznie nie miało to znaczenia biorąc pod uwagę, że wspomniał o Maisie. Teraz trochę tego żałował.
Nie wiedział co go dokładnie czeka za pięć minut ale to nic. Postara się nadążać. Co więcej mógłby zrobić? Widząc zaciekłe, a czasem poważne miny domyślił się, że może to być wyzwanie. Ściągnął więc kaszkiet z głowy i wsunął go za pasek spodni nie chcąc ryzykować jego zgubienia w ferworze czyhających wyzwań. Nieco przydługie kosmyki zaciągnął za uszy. Widząc jak inni szykują swoje miotły sam wyposażył się w swoją. Zwisająca wzdłuż tułowia ręka trzymała ją poziomo. To by było chyba tyle z przygotowań, prawda?
Podniósł czujnie spojrzenie słysząc nawołanie. Po tym, jak zrozumiał, że dotyczyło jego samego poczuł się trochę zakłopotany. Czy inni oglądali się za siebie i zerkali na niego...? Zerwał kontakt wzrokowy. Przeniósł spojrzenie niżej, na pobliźnione lico Zakonnika co też nie było zbyt fortunnie. Westchną w duchu zerkając na czubki bytów.
- Mhm - mruknął czując ciężar na ramieniu. Wychodziło na to, że faktycznie został zapamiętany. Może nie do końca tak jak chciał, lecz nic na to nie dało się zaradzić. Ciekawiło go jednak skąd w drugim była taka pewność, że się pojawi. Zostawił swoje myśli dla siebie - Może ciągle mnie nieść. Nie jest źle - mimochodem spojrzał na rozpełzające się z pod wiązania witki. Siłą nagiął te nadmiernie odstające, a tych które się buntowały przyciął nożem. Szorstkie i nieumiejętne traktowanie jak najbardziej można było dostrzec gołym okiem. Być może niebyło to najmądrzejsze z jego strony, lecz przynajmniej nie znosiło go już przy dużych prędkościach. Przynajmniej nie tak bardzo, jak pierwotnie - Leonard ale mów mi Lenny - odpowiedział po chwili zamyślenia odnośnie tego, jak powinien się przedstawić. Ostatecznie nie miało to znaczenia biorąc pod uwagę, że wspomniał o Maisie. Teraz trochę tego żałował.
Lenny Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przyglądał mu się badawczo, jeszcze nie do końca wiedząc, jak powinien do niego podejść. Pamiętał dokładnie brawurę, z jaką chłopak rzucił się na przewyższających go liczebnie przeciwników, oraz butne słowa, które w jego kierunku później wykrzyczał. Zdawał sobie sprawę z tego, że zapraszając go tutaj ryzykował – nieprzewidywalność, jaką się tamtego dnia wykazał, mogła okazać się problematyczna – ale było też w młodym lotniku coś, co nie dawało mu spokoju. Gniew, jakiego z całą pewnością nie ugasił nieudany atak na wrogów – i który prędzej czy później wykipi znowu, o ile nie zostanie skierowany w odpowiednim kierunku. Nawet jeżeli aktualnie nie było po nim śladu.
– To d-d-dobrze. Następnym razem poproszę Danbury’ego, żeby rzucił na nią okiem. Zajmuje się naszymi miotłami – powiedział, pozornie nic nie robiąc sobie ze zdawkowej odpowiedzi, choć nie umknął mu wyraźny dyskomfort jego rozmówcy. Miał ochotę porozmawiać z nim dłużej, wiedział jednak, że nie mogło się to udać, gdy zatrzymywały się na nich ciekawskie spojrzenia innych lotników. Liczył jednak na to, że skoro Lenny w końcu zdecydował się tu pojawić, to zrobi to ponownie. – Lenny. Jasne – powtórzył, kiwając mu krótko głową. – Tutaj wszyscy m-m-mówią mi Billy – dodał, choć zapewne niepotrzebnie. Był niemalże pewien, że chłopak rozpoznał go tamtego przeklętego wieczoru – a już z całą pewnością wiedział, że miał związek z rebelią – ale nie miało to większego znaczenia. – Słuchaj, właściwie to wiem już, że p-p-potrafisz latać – zaczął; miał w końcu okazję obserwować go podczas pościgu – to Lenny przeprowadził ich bez większego szwanku przez las, a chociaż ostatecznie pogoń skończyła się nieco spektakularnym upadkiem, to ucieczka przed świszczącymi im obok uszu zaklęciami, po zalesionym terenie i po zmroku, i tak była wystarczająco imponującym pokazem umiejętności. Test, któremu planował poddać dzisiaj młodych lotników, nie miał być trudniejszy – nie miał więc wątpliwości co do tego, że Lenny poradzi sobie z nim bez mrugnięcia okiem. O ile oczywiście nie przeszkodzi mu brak pewności siebie. – Może mógłbyś mi p-p-pomóc w przeprowadzeniu prób? – zaproponował. – Zrobimy parę rundek wokół boiska – doświadczenie nauczyło go, że nic nie było oczywiste – już parę razy zdarzyło mu się, że na stadionie pojawiły się dzieciaki, które ledwie były w stanie utrzymać się w powietrzu – a p-p-później zabiorę wszystkich na tamto wzgórze. – Wskazał dłonią na południe. – Mamy tam przygotowaną pętlę z torem przeszkód, łatwo go znaleźć, jest oznaczony małymi lamp-p-pionami uwiązanymi na drzewach. Przyda mi się ktoś, kto poleci na p-p-przodzie – żebym mógł lecieć na tyle i widzieć, jak wszyscy sobie radzą – wyjaśnił, przyglądając się Lenny’emu, jakby chciał z wyrazu twarzy wyczytać jego myśli. Zaraz potem przeniósł wzrok na grupę, na krótką chwilę pozostawiając propozycję zawieszoną pomiędzy nimi; kątem oka dostrzegł Josie chowającą się za plecami dwóch postawnych chłopaków i westchnął bezgłośnie.
– To d-d-dobrze. Następnym razem poproszę Danbury’ego, żeby rzucił na nią okiem. Zajmuje się naszymi miotłami – powiedział, pozornie nic nie robiąc sobie ze zdawkowej odpowiedzi, choć nie umknął mu wyraźny dyskomfort jego rozmówcy. Miał ochotę porozmawiać z nim dłużej, wiedział jednak, że nie mogło się to udać, gdy zatrzymywały się na nich ciekawskie spojrzenia innych lotników. Liczył jednak na to, że skoro Lenny w końcu zdecydował się tu pojawić, to zrobi to ponownie. – Lenny. Jasne – powtórzył, kiwając mu krótko głową. – Tutaj wszyscy m-m-mówią mi Billy – dodał, choć zapewne niepotrzebnie. Był niemalże pewien, że chłopak rozpoznał go tamtego przeklętego wieczoru – a już z całą pewnością wiedział, że miał związek z rebelią – ale nie miało to większego znaczenia. – Słuchaj, właściwie to wiem już, że p-p-potrafisz latać – zaczął; miał w końcu okazję obserwować go podczas pościgu – to Lenny przeprowadził ich bez większego szwanku przez las, a chociaż ostatecznie pogoń skończyła się nieco spektakularnym upadkiem, to ucieczka przed świszczącymi im obok uszu zaklęciami, po zalesionym terenie i po zmroku, i tak była wystarczająco imponującym pokazem umiejętności. Test, któremu planował poddać dzisiaj młodych lotników, nie miał być trudniejszy – nie miał więc wątpliwości co do tego, że Lenny poradzi sobie z nim bez mrugnięcia okiem. O ile oczywiście nie przeszkodzi mu brak pewności siebie. – Może mógłbyś mi p-p-pomóc w przeprowadzeniu prób? – zaproponował. – Zrobimy parę rundek wokół boiska – doświadczenie nauczyło go, że nic nie było oczywiste – już parę razy zdarzyło mu się, że na stadionie pojawiły się dzieciaki, które ledwie były w stanie utrzymać się w powietrzu – a p-p-później zabiorę wszystkich na tamto wzgórze. – Wskazał dłonią na południe. – Mamy tam przygotowaną pętlę z torem przeszkód, łatwo go znaleźć, jest oznaczony małymi lamp-p-pionami uwiązanymi na drzewach. Przyda mi się ktoś, kto poleci na p-p-przodzie – żebym mógł lecieć na tyle i widzieć, jak wszyscy sobie radzą – wyjaśnił, przyglądając się Lenny’emu, jakby chciał z wyrazu twarzy wyczytać jego myśli. Zaraz potem przeniósł wzrok na grupę, na krótką chwilę pozostawiając propozycję zawieszoną pomiędzy nimi; kątem oka dostrzegł Josie chowającą się za plecami dwóch postawnych chłopaków i westchnął bezgłośnie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 35 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 30
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
William nie miał umiejętności skrywania swojej uwagi więc pod bystrym spojrzeniem zakonnika Lenny czuł się dosłownie, jak pod lupą. Badany, wyceniany. Wiedział, że zasłużył sobie na takie traktowanie, lecz wciąż nie było to najprzyjemniejsze. Zupełnie, jakby ktoś mierzwił go pod włos. Mieszało to trochę w głowie zwłaszcza, że mężczyzna wyraźnie próbował zachowywać się po koleżeńsku. Swobodny ton rozmowy, poklepywanie po ramieniu, zachowywanie się jakby się znali co najmniej od tygodni, a dziś miało miejsce kolejne z umówionych spotkań. Być może taki był. Trudno powiedzieć. Nie znał go. Lenny widział to jednak trochę inaczej.
Na wspomnienie o tym, że wie o jego umiejętnościach zacisnął dłonie mocniej na trzonku trzymanej miotły. Pewnie. W końcu nie wielu umie pewnie rozbić się o drzewo przy takiej prędkości i wsiąść na miotłę, prawda? Wyraz twarzy młodzieńca nieznacznie się zmienił gdy padały kolejne słowa. Z tego co zrozumiał miał pomagać w teście. Milcząco przeniósł spojrzenie na grupę innych kandydatów. Łatwo było zobaczyć, że duża część była wpatrzona w Moore'a, a z oczu tych bił podziw lub oczarowanie. Nie dziwił się. Jeszcze przed tym całym bałaganem był on przecież zawodowym graczem quidditcha i nie zaskoczyłoby go, gdyby część z zebranych była fanami lub kojarzyła go jeszcze z boiska bądź rubryki sportowej. Tak jak zresztą jego brata. Tu też jako swego rodzaju rekruter zyskiwał uznanie. Zwłaszcza w oczach młodszych. Naturalnie więc było, że grupa śledziła jak swobodnie rozmawia z nim. Zastanawia się kim był. A może myślał zbyt wiele? Miał teraz pomóc w przeprowadzeniu prób? Gwałtownie wypuszczone powietrze na widok żałośnie markującej swoją obecność Josie nie wydało się przez to w uszach Lenniego takie bezgłośne.
- Przestań obchodzić się ze mną jak z jajkiem - po przedłużającej się ciszy w zasadzie nie odpowiedział na pytanie czarodzieja zamiast tego zrobił mu wyrzut. Bo miał wrażenie że niepotrzebnie traktowano go ulgowo. Kto wie, może Moore nawet go żałował? - Znamy się za krótko by się kumplować. Do tego, jesteś za stary byśmy byli kolegami - sucho wskazał fakt patrząc na Moora wilkiem. Nie wykonywał żadnych gestów mogących świadczyć o złości. Nie podnosił w zasadzie nawet głosu. Tylko w oczach połyskiwało zirytowanie, a w słowa wplątała się złośliwa uwaga - Zachowując się w ten sposób przed innymi, którzy tu przyszli tylko mi utrudniasz. Przyszedłem tutaj z nimi, podchodzisz i zaraz wyjdzie, że będę pomagał przy próbach, a nie w nich uczestniczył. Myślisz że robisz coś dobrego poświęcając mi uwagę, a tworzysz tylko przepaść między nimi, a mną. Nie dokładaj mi problemów, sir - podkreślił ostatnie słowo. Moore był też zawodnikiem quddicha. Powinien wiedzieć, jak działa zespół, a relacje po świeżym dołączeniu do niego bywały zagmatwane przed faktycznym dotarciem. Jeżeli część czarodziei z dziś dołączy do młodocianych bojówek będzie musiał z nimi współpracować - Nie pomogę ci. Będę uczestniczyć w próbie z innymi.
Na wspomnienie o tym, że wie o jego umiejętnościach zacisnął dłonie mocniej na trzonku trzymanej miotły. Pewnie. W końcu nie wielu umie pewnie rozbić się o drzewo przy takiej prędkości i wsiąść na miotłę, prawda? Wyraz twarzy młodzieńca nieznacznie się zmienił gdy padały kolejne słowa. Z tego co zrozumiał miał pomagać w teście. Milcząco przeniósł spojrzenie na grupę innych kandydatów. Łatwo było zobaczyć, że duża część była wpatrzona w Moore'a, a z oczu tych bił podziw lub oczarowanie. Nie dziwił się. Jeszcze przed tym całym bałaganem był on przecież zawodowym graczem quidditcha i nie zaskoczyłoby go, gdyby część z zebranych była fanami lub kojarzyła go jeszcze z boiska bądź rubryki sportowej. Tak jak zresztą jego brata. Tu też jako swego rodzaju rekruter zyskiwał uznanie. Zwłaszcza w oczach młodszych. Naturalnie więc było, że grupa śledziła jak swobodnie rozmawia z nim. Zastanawia się kim był. A może myślał zbyt wiele? Miał teraz pomóc w przeprowadzeniu prób? Gwałtownie wypuszczone powietrze na widok żałośnie markującej swoją obecność Josie nie wydało się przez to w uszach Lenniego takie bezgłośne.
- Przestań obchodzić się ze mną jak z jajkiem - po przedłużającej się ciszy w zasadzie nie odpowiedział na pytanie czarodzieja zamiast tego zrobił mu wyrzut. Bo miał wrażenie że niepotrzebnie traktowano go ulgowo. Kto wie, może Moore nawet go żałował? - Znamy się za krótko by się kumplować. Do tego, jesteś za stary byśmy byli kolegami - sucho wskazał fakt patrząc na Moora wilkiem. Nie wykonywał żadnych gestów mogących świadczyć o złości. Nie podnosił w zasadzie nawet głosu. Tylko w oczach połyskiwało zirytowanie, a w słowa wplątała się złośliwa uwaga - Zachowując się w ten sposób przed innymi, którzy tu przyszli tylko mi utrudniasz. Przyszedłem tutaj z nimi, podchodzisz i zaraz wyjdzie, że będę pomagał przy próbach, a nie w nich uczestniczył. Myślisz że robisz coś dobrego poświęcając mi uwagę, a tworzysz tylko przepaść między nimi, a mną. Nie dokładaj mi problemów, sir - podkreślił ostatnie słowo. Moore był też zawodnikiem quddicha. Powinien wiedzieć, jak działa zespół, a relacje po świeżym dołączeniu do niego bywały zagmatwane przed faktycznym dotarciem. Jeżeli część czarodziei z dziś dołączy do młodocianych bojówek będzie musiał z nimi współpracować - Nie pomogę ci. Będę uczestniczyć w próbie z innymi.
Lenny Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Stadion Jastrzębi z Falmouth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia