Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia
Stadion Jastrzębi z Falmouth
AutorWiadomość
Stadion Jastrzębi z Falmouth
Stadion Jastrzębi znajduje się na północ od kornwalijskiego miasteczka Falmouth, a przed wzrokiem mugoli chronią go zarówno otaczające okolicę wzniesienia, jak i zestaw zaklęć ochronnych, skutecznie zniechęcających niemagicznych do zapędzania się na tutejsze wrzosowiska. W czasie, w którym w powietrzu nie trenują akurat Jastrzębie, jest obiektem ogólnodostępnym: wstęp na trybuny oraz murawę jest możliwy dla każdego czarodzieja, który wylegitymuje się przy wejściu i uiści symboliczną opłatę. Poza zasięgiem pozostaje jedynie szatnia drużyny, strzeżona przez wymalowanego na oficjalnym herbie jastrzębia, przepuszczającego jedynie tych, którzy znają aktualne hasło. Sam stadion utrzymany jest w bieli i szarości, a na trybunach powiewają trójkątne proporce.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:35, w całości zmieniany 1 raz
| przybywamy stąd (w sieci fiuu były korki)
– Tędy – odezwał się krótko, wskazując dłonią na drewniane drzwi, znajdujące się dokładnie naprzeciwko prostego, ceglanego paleniska, z którego oboje się właśnie wygramolili, kaszląc popiołem i otrzepując z ramion warstwę szaro-białego proszku. Znajdowali się na zagraconym zapleczu Oka Jastrzębia – czarodziejskiej karczmy, przycupniętej tuż przy prowadzącej na stadion drodze, stanowiącej jeden z najszybszych sposobów na dostanie się na boisko. Billy osobiście korzystał z tutejszego kominka rzadko, zazwyczaj wybierając teleportację (ciasne i ciemne szyby wywoływały w nim uczucie klaustrofobii), ale dzisiaj nie był sam – a wolał nie ryzykować więc skazanych na porażkę prób teleportacji grupowej.
Przepuścił Justine przodem, podążając pół kroku za nią i po drodze zgarniając z jednej z szafek szeleszczącą torebkę kociołkowych piegusków, żeby następnie bezceremonialnie wepchnąć je do płóciennej torby, w której pobrzękiwał już cicho termos z gorącą herbatą. – Właściciel to mój dobry z-z-znajomy – wyjaśnił, uprzedzając ewentualne, zabarwione zgorszeniem pytanie Tonks; była to prawda, gospodarz Oka był jednym z byłych zawodników Jastrzębi, który w trakcie pamiętnego meczu z Pustułkami rzeczywiście stracił lewe oko; kontuzja wykluczyła go z dalszej gry, bo pałkarze przeciwnych drużyn bezlitośnie wykorzystywali sytuację, mierząc tłuczkami w jego ślepą stronę.
Krótki korytarz zaprowadził ich na główną salę, gdzie wpadli na samego zainteresowanego, z którym Billy przywitał się serdecznie, przedstawiając go również Just. Karczma, tak jak się spodziewał, była pusta – poza sezonem Quidditcha rzadko można było spotkać tutaj kogoś poza odpoczywającymi po treningu graczami. Dzisiaj jedynym gościem był stróż, popijający piwo przy ukrytym w cieniu stoliku. Rodzinny stadion Jastrzębi – jego drugi dom, jak czasami nazywał go w myślach – był już doskonale widoczny przez wszystkie wychodzące na wschód okna, i ten widok wystarczył, by Billy poczuł się pewniej. Dalej nie wiedział co prawda, czy Tonks przypadkiem nie wyśmieje zwyczajnie jego propozycji (która, notabene, nie uformowała się jeszcze na jego ustach, póki co wisząc niemo w wypełnionym wilgocią i zapachem mokrego drewna powietrzu), ale Quidditch był jedną z niewielu rzeczy, która ich łączyła – nawet jeżeli w czasach Hogwartu stanowił głównie kość trzaskającej między nimi niezgody. Nie pozbył się jeszcze wspomnienia przegranego żałośnie meczu, ale echo zawodu i rozczarowania, jakie wtedy poczuł, należały już do zamierzchłej przeszłości – spłukanej litrami wyciśniętego w kolejnych rozgrywkach potu, stłumionej tysiącem innych wydarzeń i w perspektywie walki, którą aktualnie toczyli, wyglądającej co najmniej błaho; obecnie, gdy o tym myślał, ogarniał go zupełnie inny rodzaj wstydu, wywołanego nie tyle samą przegraną, co faktem, że pozwolił owej przegranej zrobić z siebie skończonego dupka.
Tym razem nie chodziło jednak o jego własne samopoczucie czy odkupienie starych błędów; to również nie poczucie winy kazało mu przynajmniej spróbować pomóc Justine w przebrnięciu przez wszystkie pięć okropnych faz żałoby, choć nie potrafił wyjaśnić, co nim kierowało, gdy popychał do przodu drzwi wyjściowe, pozwalając, by uderzyło w nich chłodne powietrze. Być może wcale nie musiał szukać odpowiedzi, ponieważ Tonks wcale nie zadawała niewygodnych pytań, póki co przychylając się do jego prośby i po prostu ufając jego decyzjom. Gdyby miał być szczery, to to zaufanie odrobinę go przerażało. – Mam nadzieję, że nie boisz się z-zm-zmoknięcia – rzucił, zerkając w jej stronę; ulewa nie była tutaj aż tak uporczywa jak ta wisząca nad Londynem, ale niebo wciąż zasnute było grubą warstwą chmur, z których sączyła się gęsta mżawka. – Bo chciałbym w końcu d-doczekać się r-rewanżu – dodał, w sylaby wplatając ciche wyzwanie i unosząc wyżej brwi, ale nie naznaczając słów niepotrzebną presją – pozostawiał jej otwartą furtkę, jeżeli mimo wszystko zdecydowałaby się na odmowę.
– Tędy – odezwał się krótko, wskazując dłonią na drewniane drzwi, znajdujące się dokładnie naprzeciwko prostego, ceglanego paleniska, z którego oboje się właśnie wygramolili, kaszląc popiołem i otrzepując z ramion warstwę szaro-białego proszku. Znajdowali się na zagraconym zapleczu Oka Jastrzębia – czarodziejskiej karczmy, przycupniętej tuż przy prowadzącej na stadion drodze, stanowiącej jeden z najszybszych sposobów na dostanie się na boisko. Billy osobiście korzystał z tutejszego kominka rzadko, zazwyczaj wybierając teleportację (ciasne i ciemne szyby wywoływały w nim uczucie klaustrofobii), ale dzisiaj nie był sam – a wolał nie ryzykować więc skazanych na porażkę prób teleportacji grupowej.
Przepuścił Justine przodem, podążając pół kroku za nią i po drodze zgarniając z jednej z szafek szeleszczącą torebkę kociołkowych piegusków, żeby następnie bezceremonialnie wepchnąć je do płóciennej torby, w której pobrzękiwał już cicho termos z gorącą herbatą. – Właściciel to mój dobry z-z-znajomy – wyjaśnił, uprzedzając ewentualne, zabarwione zgorszeniem pytanie Tonks; była to prawda, gospodarz Oka był jednym z byłych zawodników Jastrzębi, który w trakcie pamiętnego meczu z Pustułkami rzeczywiście stracił lewe oko; kontuzja wykluczyła go z dalszej gry, bo pałkarze przeciwnych drużyn bezlitośnie wykorzystywali sytuację, mierząc tłuczkami w jego ślepą stronę.
Krótki korytarz zaprowadził ich na główną salę, gdzie wpadli na samego zainteresowanego, z którym Billy przywitał się serdecznie, przedstawiając go również Just. Karczma, tak jak się spodziewał, była pusta – poza sezonem Quidditcha rzadko można było spotkać tutaj kogoś poza odpoczywającymi po treningu graczami. Dzisiaj jedynym gościem był stróż, popijający piwo przy ukrytym w cieniu stoliku. Rodzinny stadion Jastrzębi – jego drugi dom, jak czasami nazywał go w myślach – był już doskonale widoczny przez wszystkie wychodzące na wschód okna, i ten widok wystarczył, by Billy poczuł się pewniej. Dalej nie wiedział co prawda, czy Tonks przypadkiem nie wyśmieje zwyczajnie jego propozycji (która, notabene, nie uformowała się jeszcze na jego ustach, póki co wisząc niemo w wypełnionym wilgocią i zapachem mokrego drewna powietrzu), ale Quidditch był jedną z niewielu rzeczy, która ich łączyła – nawet jeżeli w czasach Hogwartu stanowił głównie kość trzaskającej między nimi niezgody. Nie pozbył się jeszcze wspomnienia przegranego żałośnie meczu, ale echo zawodu i rozczarowania, jakie wtedy poczuł, należały już do zamierzchłej przeszłości – spłukanej litrami wyciśniętego w kolejnych rozgrywkach potu, stłumionej tysiącem innych wydarzeń i w perspektywie walki, którą aktualnie toczyli, wyglądającej co najmniej błaho; obecnie, gdy o tym myślał, ogarniał go zupełnie inny rodzaj wstydu, wywołanego nie tyle samą przegraną, co faktem, że pozwolił owej przegranej zrobić z siebie skończonego dupka.
Tym razem nie chodziło jednak o jego własne samopoczucie czy odkupienie starych błędów; to również nie poczucie winy kazało mu przynajmniej spróbować pomóc Justine w przebrnięciu przez wszystkie pięć okropnych faz żałoby, choć nie potrafił wyjaśnić, co nim kierowało, gdy popychał do przodu drzwi wyjściowe, pozwalając, by uderzyło w nich chłodne powietrze. Być może wcale nie musiał szukać odpowiedzi, ponieważ Tonks wcale nie zadawała niewygodnych pytań, póki co przychylając się do jego prośby i po prostu ufając jego decyzjom. Gdyby miał być szczery, to to zaufanie odrobinę go przerażało. – Mam nadzieję, że nie boisz się z-zm-zmoknięcia – rzucił, zerkając w jej stronę; ulewa nie była tutaj aż tak uporczywa jak ta wisząca nad Londynem, ale niebo wciąż zasnute było grubą warstwą chmur, z których sączyła się gęsta mżawka. – Bo chciałbym w końcu d-doczekać się r-rewanżu – dodał, w sylaby wplatając ciche wyzwanie i unosząc wyżej brwi, ale nie naznaczając słów niepotrzebną presją – pozostawiał jej otwartą furtkę, jeżeli mimo wszystko zdecydowałaby się na odmowę.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie oponowała. I właściwie sama nie wiedziała dlaczego. Zdawało jej się chyba, że zwyczajnie ma jakiś plan, może sposób, cokolwiek co pozwoliłoby jej opuścić drętwo i denerwująco milczące ściany mieszkania Skamandera. Zdawało jej się, że właściwie wszystko może zakwalifikować jako zwyczajnie nieodpowiednie - za ciche mieszkanie, za dużą ilość ludzi. Czy jeszcze gdzieś miała poczuć się zwyczajnie dobrze? Chyba tylko przyszłość znała na to odpowiedź.
Nie znała tego miejsca - a przynajmniej nie rozpoznała zagraconego zaplecza na którym wylądowali przez chwilę rozglądając się wokół z lekkim zdumieniem. Ruszyła jednak przodem jedynie zerkając na ginącą w jego torbie torebkę łakoci. Zmarszczyła lekko brwi. Nie odpowiedziała jednak nic. Wcześniej, przed tym wszystkim pewnie pokusiłaby się o jakiś żart, może teatralnie zmartwiłaby się jego zejściem na ciemną stronę mocy, albo zapytała czy zawodnicy naprawdę zarabiają tak mało, że muszą dokarmiać się podbierając ukradkiem zapasy lokali gastronomicznych. Dzisiaj jednak nie miała na to siły. Jeszcze nie, choć nie była pewna, czy kiedyś będzie w stanie żartować tak samo jak wcześniej. Lekko, bez ciężaru ugniatającego jej serce i ramiona.
Wędrowała krótkim korytarzem w ciszy wychodząc na główną salę. Tam przyszło im spotkać mężczyznę o którym wcześniej wspomniał - jak się okazało mówiąc prawdę. Choć znów nie wątpiła w jego słowa, wątpiła by wysilał się w tym momencie na kłamstwo. Wymieniła uścisk dłoni z właścicielem uśmiechając się do niego słabo, blado, trochę krzywo, dokładnie tak, jakby uczyła się tego gestu po raz pierwszy i nadal nie opanowała mechaniki, która za nim się kryła. Zauważyła też względne pustki w lokalu. I nad tym zwyczajnie przeszła nie zastanawiając się nad brakiem klientów w lokalu. Rozejrzała się jednak po pomieszczeniu zawieszając wzrok na widoku, który znajdował się za oknem.
Stadion. Nie rozumiała co tu robili, ale nie próbowała tego rozkładać na czynniki pierwsze. Poprosił by mu zaufała, a zgodziłam się oddając na ten moment - najbliższy czas - siebie w jego dłonie. Ruszyła za nim dalej, nadal milcząc. Nie wiedziała co mogłaby powiedzieć, każde ze słów zdawało jej się nijakie i i tak niewiele znaczące. Chłodne powietrze uderzyło w nich wraz z opuszczeniem lokalu, zadarła brodę by spojrzeć w niebo zasnute ciemnymi chmurami. Lekka mżawka spadała na ich ramiona, ale właściwie zdawała się jej nie zauważać - już dawno nawykła do kapryśnej, angielskiej pogody. Niebieskie tęczówki przesunęły się na niego gdy się odezwał. Ale nie od razu. Nie bała się zmoknięcia, jednak i tym razem każda z odpowiedzi zdawała się nieodpowiednia. Może nie nieodpowiednia, zwyczajnie niepasująca do niej - jej ponurej aury, przez którą nie potrafiła się przebić. Miała wrażenie, że otacza ją bańka szczelnie odgradzająca od tego, co mówiła kiedyś, zostawiając ją jedynie z pustką, przez którą nie potrafiła się przebić. Dopiero drugie ze zdań ściągnęło jej spojrzenie w dół unosząc brwi w początkowym lekkim niezrozumieniu. Jej myśli zaczęły analizować słowa nie potrafiąc początkowo odnaleźć powodu do rewanżu. Kilka dobrych chwil zajęło jej zrozumienie, że odwołuje się do meczu z przeszłości, które zdawało się dzisiaj bardziej odległe niż wcześniej. Ale w końcu zrozumiała. Zrozumiała i nie była pewna. Nie miała ochoty - ale przecież nie miała jej na nic. A znów zastój zdawał się jedynie przygnębiać ją bardziej. Znów podjęła decyzję, by mu zaufać. Właściwie się nie znali, właściwie przez ostatni lata nie łączyło ich nic poza celem. Ale zamiast zwyczajnie wyjść i wróć by zastać Samuela postanowił zostać, a ona zgodziła dać się poprowadzić.
- Zajęło ci to tylko dekadę. - dekadę, by dorównać moim umiejętnością, by zebrać się na dowagę. Nie wiedziała jak skończyć zdanie, więc powiedziała tylko jego połowę. Miało zabrzmieć jak żart, odrobinę nonszalancko okraszone dawnym uśmiechem. Ale wyszło zwyczajnie żałośnie.
Zamiast tego sięgnęła po miotłę - ile czasu minęło odkąd ostatnio latała? Jak w ogóle miał ten rewanż wyglądać? Czy powinna coś zrobić? Może powiedzieć? W jej głowie powstał chaos, ale zamiast go ogarniać postanowiła go zignorować, zwyczajnie odpychając się nogami od ziemi i wzbijając w powietrze.
- Zasady? - krzyknęła w jego stronę będąc już kilka metrów nad ziemią. Ostatnie resztki swojej energii postanowiła włożyć w to spotkanie. Stracić je wszystkie, a potem spać z wysokości w ciemny dół nicości. Może wtedy zwyczajnie w końcu nie będzie czuć już nic.
Nie znała tego miejsca - a przynajmniej nie rozpoznała zagraconego zaplecza na którym wylądowali przez chwilę rozglądając się wokół z lekkim zdumieniem. Ruszyła jednak przodem jedynie zerkając na ginącą w jego torbie torebkę łakoci. Zmarszczyła lekko brwi. Nie odpowiedziała jednak nic. Wcześniej, przed tym wszystkim pewnie pokusiłaby się o jakiś żart, może teatralnie zmartwiłaby się jego zejściem na ciemną stronę mocy, albo zapytała czy zawodnicy naprawdę zarabiają tak mało, że muszą dokarmiać się podbierając ukradkiem zapasy lokali gastronomicznych. Dzisiaj jednak nie miała na to siły. Jeszcze nie, choć nie była pewna, czy kiedyś będzie w stanie żartować tak samo jak wcześniej. Lekko, bez ciężaru ugniatającego jej serce i ramiona.
Wędrowała krótkim korytarzem w ciszy wychodząc na główną salę. Tam przyszło im spotkać mężczyznę o którym wcześniej wspomniał - jak się okazało mówiąc prawdę. Choć znów nie wątpiła w jego słowa, wątpiła by wysilał się w tym momencie na kłamstwo. Wymieniła uścisk dłoni z właścicielem uśmiechając się do niego słabo, blado, trochę krzywo, dokładnie tak, jakby uczyła się tego gestu po raz pierwszy i nadal nie opanowała mechaniki, która za nim się kryła. Zauważyła też względne pustki w lokalu. I nad tym zwyczajnie przeszła nie zastanawiając się nad brakiem klientów w lokalu. Rozejrzała się jednak po pomieszczeniu zawieszając wzrok na widoku, który znajdował się za oknem.
Stadion. Nie rozumiała co tu robili, ale nie próbowała tego rozkładać na czynniki pierwsze. Poprosił by mu zaufała, a zgodziłam się oddając na ten moment - najbliższy czas - siebie w jego dłonie. Ruszyła za nim dalej, nadal milcząc. Nie wiedziała co mogłaby powiedzieć, każde ze słów zdawało jej się nijakie i i tak niewiele znaczące. Chłodne powietrze uderzyło w nich wraz z opuszczeniem lokalu, zadarła brodę by spojrzeć w niebo zasnute ciemnymi chmurami. Lekka mżawka spadała na ich ramiona, ale właściwie zdawała się jej nie zauważać - już dawno nawykła do kapryśnej, angielskiej pogody. Niebieskie tęczówki przesunęły się na niego gdy się odezwał. Ale nie od razu. Nie bała się zmoknięcia, jednak i tym razem każda z odpowiedzi zdawała się nieodpowiednia. Może nie nieodpowiednia, zwyczajnie niepasująca do niej - jej ponurej aury, przez którą nie potrafiła się przebić. Miała wrażenie, że otacza ją bańka szczelnie odgradzająca od tego, co mówiła kiedyś, zostawiając ją jedynie z pustką, przez którą nie potrafiła się przebić. Dopiero drugie ze zdań ściągnęło jej spojrzenie w dół unosząc brwi w początkowym lekkim niezrozumieniu. Jej myśli zaczęły analizować słowa nie potrafiąc początkowo odnaleźć powodu do rewanżu. Kilka dobrych chwil zajęło jej zrozumienie, że odwołuje się do meczu z przeszłości, które zdawało się dzisiaj bardziej odległe niż wcześniej. Ale w końcu zrozumiała. Zrozumiała i nie była pewna. Nie miała ochoty - ale przecież nie miała jej na nic. A znów zastój zdawał się jedynie przygnębiać ją bardziej. Znów podjęła decyzję, by mu zaufać. Właściwie się nie znali, właściwie przez ostatni lata nie łączyło ich nic poza celem. Ale zamiast zwyczajnie wyjść i wróć by zastać Samuela postanowił zostać, a ona zgodziła dać się poprowadzić.
- Zajęło ci to tylko dekadę. - dekadę, by dorównać moim umiejętnością, by zebrać się na dowagę. Nie wiedziała jak skończyć zdanie, więc powiedziała tylko jego połowę. Miało zabrzmieć jak żart, odrobinę nonszalancko okraszone dawnym uśmiechem. Ale wyszło zwyczajnie żałośnie.
Zamiast tego sięgnęła po miotłę - ile czasu minęło odkąd ostatnio latała? Jak w ogóle miał ten rewanż wyglądać? Czy powinna coś zrobić? Może powiedzieć? W jej głowie powstał chaos, ale zamiast go ogarniać postanowiła go zignorować, zwyczajnie odpychając się nogami od ziemi i wzbijając w powietrze.
- Zasady? - krzyknęła w jego stronę będąc już kilka metrów nad ziemią. Ostatnie resztki swojej energii postanowiła włożyć w to spotkanie. Stracić je wszystkie, a potem spać z wysokości w ciemny dół nicości. Może wtedy zwyczajnie w końcu nie będzie czuć już nic.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Przypatrywał jej się w milczeniu, z lekkim uśmiechem, nienachalnie, dając jej nieskończoną ilość czasu na podjęcie decyzji we własnych myślach, niemal widząc, jak pod jasną skórą przeskakują kręcące się trybiki. Zdawał sobie sprawę, że najprawdopodobniej wszystko, do czego ją namawiał, wydawało jej się bez sensu – znał to uczucie, paskudne i obezwładniające, które każdą, nawet całkowicie niewinną myśl zapędzało w kozi róg wyrzutów sumienia i świeżych wspomnień, zmuszając do zadawania sobie irytującego: po co?; po co starać się dalej, skoro nie było już dla kogo? Po co wypełniać dni pozbawionymi znaczenia czynnościami, jeżeli nie można było o nich już opowiedzieć najbliższej osobie? Po co zbierać wspomnienia, skoro każde następne aż do samego końca będzie już zawsze skażone tym nowym, nieznośnym rodzajem pustki? Oparł się o framugę wyjściowych drzwi Oka Jastrzębia, nadal się nie odzywając, choć pewnie mógłby zarzucić ją tysiącem patetycznych zapewnień o tym, że wszystko będzie dobrze, albo chociaż, że z każdym dniem będzie lepiej. Miało być, owszem, tak już skonstruowany był świat, ale wiedział też doskonale, że słuchanie wywodów na ten temat, było ostatnim, czego Just potrzebowała; to nie było coś, w co można było po prostu uwierzyć i przyjąć do wiadomości. Nie było drogi na skróty; nie, kiedy sama droga stanowiła jeden z najistotniejszych elementów podróży.
Jego uśmiech poszerzył się nieco, kiedy finalnie ruszyła w deszcz, pomknął więc za nią, doskonale znajomą drogą w stronę stadionu. Nie próbował jej pocieszać, choć pewnie właśnie to wypadało zrobić; nie sądził jednak, by należała do osób, którym służyło, gdy inni traktowali ich jak kruchą porcelanę. Tonks nie była krucha, a przynajmniej nie tak naprawdę; kiedy na nią patrzył, nie widział szklanych powierzchni i gładkich, kryształowych wykończeń. Kojarzyła mu się ze stalą, hartowaną i nienaruszalną, być może trochę nierówną na krawędziach i nadgryzioną ostatnimi wydarzeniami, ale nie miał wątpliwości, że w pewnym sensie była wytrzymalsza od niego. Świadczył o tym sam fakt, że kroczyła tuż obok, próbując żartować i robić dobrą minę do złej gry, zamiast schować się przed całym światem w warsztacie i pozwolić, żeby świat ruszył do przodu bez niej. Podziwiał ją za to. – Co mogę p-po-powiedzieć? – rzucił, wzruszając zamaszyście ramionami, jakby pytał pochmurnego nieba o zdanie w tej kwestii. – Nie wszystko łapię tak szybko, jak z-z-znicza – dodał, zerkając na nią z ukosa; nie spodziewał się parsknięcia śmiechem, ślady błysku w oku w pełni wystarczyłyby mu do szczęścia.
Nie potrzebował dodatkowej zachęty do złapania miotły, chociaż zanim dołączył do niej w powietrzu, pochylił się jeszcze nad skórzanym, solidnym kufrem, w którym jego drużyna trzymała piłki do treningu. Tłuczki postanowił sobie odpuścić, Just zapewne bez problemu poradziłaby sobie z ewentualnymi złamaniami, wolał jednak nie ryzykować wywołaniem anomalii – ale wyciągnął ze środka czerwonego kafla i najcenniejszą złotą piłeczkę, którą chwilę później wypuścił, żeby zniknęła między trybunami. Dwóch szukających na pewno miało poradzić sobie ze znalezieniem jej i odłożeniem na miejsce – nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Wzbił się w powietrze z kaflem pod pachą, pozwalając sobie na zatoczenie dwóch szybkich pętli, zanim wrócił do Just; tutaj, ponad boiskiem, niezwykle łatwo było mu zapomnieć o całej reszcie rzeczywistości, ale to nie o niego tym razem chodziło. – Rzucamy karne na zmianę, dopóki nie pojawi się znicz – zaproponował, starając się przekrzyczeć szum deszczu i świst wiatru; lodowate krople już zdążyły wedrzeć się za kołnierz jego szaty, ale nie mógłby troszczyć się o to mniej. – Później – n-niech zwycięży najlepszy – dodał, wykonując zamach i rzucając czerwoną piłkę w stronę Just, po czym mknąc w kierunku trzech okrągłych obręczy, tym samym oddając jej pierwszy ruch.
Okej, moja propozycja jest taka:
- rzucamy i bronimy na zmianę, rzucając k100, strzelający dolicza sprawność, broniący zwinność?
- każdy rzuca też k10, jak wypadnie 10, to znaczy, że pojawił się znicz?
- jak pojawi się znicz, to ST złapania go to 200, rzucamy na zmianę k100, kto pierwszy uzbiera 200, złapał znicza?
#niewiemczytomasens
Jego uśmiech poszerzył się nieco, kiedy finalnie ruszyła w deszcz, pomknął więc za nią, doskonale znajomą drogą w stronę stadionu. Nie próbował jej pocieszać, choć pewnie właśnie to wypadało zrobić; nie sądził jednak, by należała do osób, którym służyło, gdy inni traktowali ich jak kruchą porcelanę. Tonks nie była krucha, a przynajmniej nie tak naprawdę; kiedy na nią patrzył, nie widział szklanych powierzchni i gładkich, kryształowych wykończeń. Kojarzyła mu się ze stalą, hartowaną i nienaruszalną, być może trochę nierówną na krawędziach i nadgryzioną ostatnimi wydarzeniami, ale nie miał wątpliwości, że w pewnym sensie była wytrzymalsza od niego. Świadczył o tym sam fakt, że kroczyła tuż obok, próbując żartować i robić dobrą minę do złej gry, zamiast schować się przed całym światem w warsztacie i pozwolić, żeby świat ruszył do przodu bez niej. Podziwiał ją za to. – Co mogę p-po-powiedzieć? – rzucił, wzruszając zamaszyście ramionami, jakby pytał pochmurnego nieba o zdanie w tej kwestii. – Nie wszystko łapię tak szybko, jak z-z-znicza – dodał, zerkając na nią z ukosa; nie spodziewał się parsknięcia śmiechem, ślady błysku w oku w pełni wystarczyłyby mu do szczęścia.
Nie potrzebował dodatkowej zachęty do złapania miotły, chociaż zanim dołączył do niej w powietrzu, pochylił się jeszcze nad skórzanym, solidnym kufrem, w którym jego drużyna trzymała piłki do treningu. Tłuczki postanowił sobie odpuścić, Just zapewne bez problemu poradziłaby sobie z ewentualnymi złamaniami, wolał jednak nie ryzykować wywołaniem anomalii – ale wyciągnął ze środka czerwonego kafla i najcenniejszą złotą piłeczkę, którą chwilę później wypuścił, żeby zniknęła między trybunami. Dwóch szukających na pewno miało poradzić sobie ze znalezieniem jej i odłożeniem na miejsce – nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Wzbił się w powietrze z kaflem pod pachą, pozwalając sobie na zatoczenie dwóch szybkich pętli, zanim wrócił do Just; tutaj, ponad boiskiem, niezwykle łatwo było mu zapomnieć o całej reszcie rzeczywistości, ale to nie o niego tym razem chodziło. – Rzucamy karne na zmianę, dopóki nie pojawi się znicz – zaproponował, starając się przekrzyczeć szum deszczu i świst wiatru; lodowate krople już zdążyły wedrzeć się za kołnierz jego szaty, ale nie mógłby troszczyć się o to mniej. – Później – n-niech zwycięży najlepszy – dodał, wykonując zamach i rzucając czerwoną piłkę w stronę Just, po czym mknąc w kierunku trzech okrągłych obręczy, tym samym oddając jej pierwszy ruch.
Okej, moja propozycja jest taka:
- rzucamy i bronimy na zmianę, rzucając k100, strzelający dolicza sprawność, broniący zwinność?
- każdy rzuca też k10, jak wypadnie 10, to znaczy, że pojawił się znicz?
- jak pojawi się znicz, to ST złapania go to 200, rzucamy na zmianę k100, kto pierwszy uzbiera 200, złapał znicza?
#niewiemczytomasens
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie skupiała się na nim, choć wiedziała, że ją obserwuje. Nie było to jednak spojrzenie nachalne, bardziej nieśmiało badające jej zachowania. Zajmowała się teraz tylko sobą, sprzeczynmi uczuciami, które atakowały ją gromadnie. Chciała się śmiać, głośno i tak długo, aż nie rozboli jej brzuch, jednak jednocześnie wydawało jej się, że nie powinna. Że śmiech w jakiś sposób był zabroniony, bowiem, dlaczego miałaby móc się śmiać, teraz, kiedy świat stracił jedną z tak ważnych osób.
Ceniła to, to, że nie zarzuca ją milion pytań, które zdążyła już usłyszeć co najmniej tuzin razy. Będzie dobrze. Wszystko się ułoży. Gdzieś podświadomie wiedziała, że tak. Ale teraz było to ostatnim co miała ochotę słyszeć. Bo w tej chwili nic nie było dobrze. W tej chwili nie zdawało się nawet wyglądać na to, że mogłoby być.
Nie mogła jednak zamknąć się w pokoju skulona na łóżku, świat nie chciał się zatrzymać i bez względu na wszystko gnał dalej. A ona nie mogła odpuścić. Miała zbyt wiele do zrobienia, choć robienie wielu rzeczy straciło na znaczeniu, nadal wiedziała że nie może tego tak zostawić. Poddać walkę, którą rozpoczęła. Nie potrafiła wybaczyć tego bestialskiego zachowania, któremu zostali poddani. Myślami nadal wracała do Lily i choć obiecywała sobie sprawdzić jej samopoczucie, Baron do tej pory nie wyleciał z listem do niej. Czuła się winna, a jednocześnie nie mogła się przemóc. Nie mogła jednak też pozwolić, by coś takiego spotykało ludzi słabszych dalej. Miała cel, musiała tylko ponownie podnieść się z kolan i dalej wytrwale do niego dążyć.
Podążyła spojrzeniem za wykonywanem gestem, unosząc lekko brew ku górze. Zasznurowała usta, zabraniając im unosić się w uśmiechu. Nie powinna się śmiać. Jednak niebieskie oczy na kilka krótkich chwil otoczyła pogodna aura, a uśpione ogniki zaskrzyły się radośnie. Nie odpowiedziała jednak nic, nie chcąc wchodzić w polemikę. Miała co najmniej pół tuzina opowiednio zaczepnych odpowiedzi. Jednak zabroniła którejkolwiek z nich wychodzić z ust.
W końcu znalazła się w powietrzu. Dawno już nie latała tylko dla przyjemności, tak po prostu, by zmęczyć się, nadwyrężyć całkowicie, odsunąć myśli, a właściwie nie myśleć całkowicie. Postawić sobie cel, bramki i znicz, nic poza tym. Sama też wykonała kilka kółek rozgrzewając się. Słuchała wypowiadanych słów mężczyzny.
- Jasne! - odkrzyknęła mu, łapiąc kafel, który rzucił w jej stronę. Nie zwracała uwagi na lodowate krople, które zlatywały na jej głowę i kark. Zasady zdawały się jasne, choć jasnym było że jej umiejętności nie dorównują tym, które posiadał Moore, przynajmniej tak sądziła. Na razie jednak odsunęła tą myśl od siebie, zamierzając dać z siebie wszystko. Poczekała, gdy ustawiał się na bramkach, by - gdy tylko kiwnął jej głową - ruszyć w kierunku bramek. Świst i rozmazany krajobraz przypominały czasy szkolne, pochyliła się mocniej na miotle, trzymając kafel pod pachą. W ostatniej chwili zbaczając z prostej drogi do środkowej bramki, ruszyła na ta, znajdując się po lewej stronie. Złapała dokładniej kafel zamierzając się, w ostatniej chwili postanawiając rzucić jednak w środkowe okienko.
Chciała wygrać, po raz pierwszy od wielu dni, rzeczywiście czegoś chciała i nie była świadoma jeszcze tego dlaczego. Ale wkładała wszystko co miała, całą ostatnia resztkę energii w grę, licząc na to, że choć ona będzie w stanie ściągnąć z jej braków choć część niesionego ciężaru.
Ceniła to, to, że nie zarzuca ją milion pytań, które zdążyła już usłyszeć co najmniej tuzin razy. Będzie dobrze. Wszystko się ułoży. Gdzieś podświadomie wiedziała, że tak. Ale teraz było to ostatnim co miała ochotę słyszeć. Bo w tej chwili nic nie było dobrze. W tej chwili nie zdawało się nawet wyglądać na to, że mogłoby być.
Nie mogła jednak zamknąć się w pokoju skulona na łóżku, świat nie chciał się zatrzymać i bez względu na wszystko gnał dalej. A ona nie mogła odpuścić. Miała zbyt wiele do zrobienia, choć robienie wielu rzeczy straciło na znaczeniu, nadal wiedziała że nie może tego tak zostawić. Poddać walkę, którą rozpoczęła. Nie potrafiła wybaczyć tego bestialskiego zachowania, któremu zostali poddani. Myślami nadal wracała do Lily i choć obiecywała sobie sprawdzić jej samopoczucie, Baron do tej pory nie wyleciał z listem do niej. Czuła się winna, a jednocześnie nie mogła się przemóc. Nie mogła jednak też pozwolić, by coś takiego spotykało ludzi słabszych dalej. Miała cel, musiała tylko ponownie podnieść się z kolan i dalej wytrwale do niego dążyć.
Podążyła spojrzeniem za wykonywanem gestem, unosząc lekko brew ku górze. Zasznurowała usta, zabraniając im unosić się w uśmiechu. Nie powinna się śmiać. Jednak niebieskie oczy na kilka krótkich chwil otoczyła pogodna aura, a uśpione ogniki zaskrzyły się radośnie. Nie odpowiedziała jednak nic, nie chcąc wchodzić w polemikę. Miała co najmniej pół tuzina opowiednio zaczepnych odpowiedzi. Jednak zabroniła którejkolwiek z nich wychodzić z ust.
W końcu znalazła się w powietrzu. Dawno już nie latała tylko dla przyjemności, tak po prostu, by zmęczyć się, nadwyrężyć całkowicie, odsunąć myśli, a właściwie nie myśleć całkowicie. Postawić sobie cel, bramki i znicz, nic poza tym. Sama też wykonała kilka kółek rozgrzewając się. Słuchała wypowiadanych słów mężczyzny.
- Jasne! - odkrzyknęła mu, łapiąc kafel, który rzucił w jej stronę. Nie zwracała uwagi na lodowate krople, które zlatywały na jej głowę i kark. Zasady zdawały się jasne, choć jasnym było że jej umiejętności nie dorównują tym, które posiadał Moore, przynajmniej tak sądziła. Na razie jednak odsunęła tą myśl od siebie, zamierzając dać z siebie wszystko. Poczekała, gdy ustawiał się na bramkach, by - gdy tylko kiwnął jej głową - ruszyć w kierunku bramek. Świst i rozmazany krajobraz przypominały czasy szkolne, pochyliła się mocniej na miotle, trzymając kafel pod pachą. W ostatniej chwili zbaczając z prostej drogi do środkowej bramki, ruszyła na ta, znajdując się po lewej stronie. Złapała dokładniej kafel zamierzając się, w ostatniej chwili postanawiając rzucić jednak w środkowe okienko.
Chciała wygrać, po raz pierwszy od wielu dni, rzeczywiście czegoś chciała i nie była świadoma jeszcze tego dlaczego. Ale wkładała wszystko co miała, całą ostatnia resztkę energii w grę, licząc na to, że choć ona będzie w stanie ściągnąć z jej braków choć część niesionego ciężaru.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'k10' : 9
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'k10' : 9
Nie pamiętał już, ile razy zastanawiał się nad tym, jak to było możliwe – że wystarczyło oderwać się od ziemi, wznieść wysoko ponad nią, by na cudownie długi moment wszystko stało się nieporównywalnie łatwiejsze i prostsze. To była ucieczka, zdawał sobie z tego sprawę, ale być może uciekanie nie zawsze było złe; nie, gdy robiło się to świadomie i tylko na chwilę, z zamiarem niezwłocznego powrócenia do obowiązków i odpowiedzialności zaraz pod wylądowaniu z powrotem na boisku. Dzisiaj on sam co prawda nie uciekał, ale chciał chociaż tych kilka chwil wolności podarować w prezencie Just – licząc na to, że magiczny efekt miał podziałać również i na nią, wyrywając jej myśli z ponurych odmętów i pomagając skupić na czymś innym – nawet jeżeli miało być to coś tak prowizorycznego jak trzy bramki, kafel i złoty znicz.
Uzyskawszy werbalne potwierdzenie co do jasności wymyślonych naprędce zasad, uśmiechnął się szeroko, unosząc wyciągnięty kciuk do góry i zatrzymując się przy obręczach, dokładnie na środku pola bramkowego. Wiatr świszczał mu przyjemnie w uszach, łopocząc szatą i targając za włosy, a deszcz posyłał lodowate dreszcze wzdłuż kręgosłupa, ale nie było to ważne – tak samo, jak nie liczyło się to, że nigdy tak naprawdę nie ćwiczył gry na pozycji obrońcy, ani że nie szło mu kompletnie strzelanie do bramek. Gdyby ktoś go zapytał, odpowiedziałby, że wcale nie grał dzisiaj, żeby wygrać – choć ciepła, przyjemna fala rywalizacji już stopniowo zaczynała krążyć w jego żyłach, po latach trenowania Quidditcha niemal tak naturalna, jak oddychanie. Wziął głęboki oddech, wciągając do płuc sporą porcję rześkiego, wilgotnego powietrza i mrużąc oczy, uważne spojrzenie skupiając na szarżującej na bramki sylwetce Tonks; zacisnął mocniej palce na rączce, musiał być pewien, że miotła w odpowiednim momencie go posłucha; obserwował jej ruchy, poderwał się lekko na bok, gdy zdawało mu się, że właśnie tam zamierza strzelić, ostatecznie oddając jednak rzut do środkowej obręczy. Sprytnie, przyznał w myślach, rzucając się z powrotem na poprzednie miejsce i wyciągając ręce, kafel mknął szybko – nie był pewien, czy uda mu się obronić.
| tymczasowo przenosimy się do szafki zniknięć!
Uzyskawszy werbalne potwierdzenie co do jasności wymyślonych naprędce zasad, uśmiechnął się szeroko, unosząc wyciągnięty kciuk do góry i zatrzymując się przy obręczach, dokładnie na środku pola bramkowego. Wiatr świszczał mu przyjemnie w uszach, łopocząc szatą i targając za włosy, a deszcz posyłał lodowate dreszcze wzdłuż kręgosłupa, ale nie było to ważne – tak samo, jak nie liczyło się to, że nigdy tak naprawdę nie ćwiczył gry na pozycji obrońcy, ani że nie szło mu kompletnie strzelanie do bramek. Gdyby ktoś go zapytał, odpowiedziałby, że wcale nie grał dzisiaj, żeby wygrać – choć ciepła, przyjemna fala rywalizacji już stopniowo zaczynała krążyć w jego żyłach, po latach trenowania Quidditcha niemal tak naturalna, jak oddychanie. Wziął głęboki oddech, wciągając do płuc sporą porcję rześkiego, wilgotnego powietrza i mrużąc oczy, uważne spojrzenie skupiając na szarżującej na bramki sylwetce Tonks; zacisnął mocniej palce na rączce, musiał być pewien, że miotła w odpowiednim momencie go posłucha; obserwował jej ruchy, poderwał się lekko na bok, gdy zdawało mu się, że właśnie tam zamierza strzelić, ostatecznie oddając jednak rzut do środkowej obręczy. Sprytnie, przyznał w myślach, rzucając się z powrotem na poprzednie miejsce i wyciągając ręce, kafel mknął szybko – nie był pewien, czy uda mu się obronić.
| tymczasowo przenosimy się do szafki zniknięć!
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k10' : 9
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k10' : 9
| z szafki, hah ogoliłam cię do zera :*
Wychyliła się, a może próbowała co chwilę coraz bardziej i coraz mocniej, jak najdalej rozciągnąć własne ciało do granic możliwości, bez pomocy swoich genetycznych zdolności. Czuła lekki trzepotanie skrzydeł na palcach, czuła też bliskość mężczyzny obok niej. Przylgnęła mocniej do miotły i właśnie wtedy to się stało, znicz poszybował w górę, podciągnęła miotłę jako pierwsza, zaciskając dłoń wokół złotej kulki, której skrzydła jeszcze przez chwilę lekko trzepotały. Krzyk radości, pomieszczany z uśmiechem wstąpił na jej usta zupełnie niekontrolowanie, gdy oblatywała zwycięską pętlą boisko unosząc dłoń ze zniczem ku górze. Nie miało znaczenia, że z ubrań jej kapało, że cała była przemoczona, a deszcz nie przestawał padać. Nie miało, bo właśnie sobie uświadomiła, właśnie dostała dowód na to, że istniała jeszcze nadzieja.
Ruszyła ku ziemi, już po chwili zgrabnie schodząc z miotły. Przerzuciła ją sobie przez ramię i ruszyła w stronę mężczyzny który wylądował przed nią. Jeszcze przez te kilka chwil, pozostają w amoku radości i satysfakcji, która ja ogarniała. Smutek jednak nadal widocznie, czaił się na dnie jej oczu. Jednak nim do niego doszła, potknęła się - najprawdopodobniej o własną dumę. Obraz zwycięskiego marszu został więc zniweczony, przez widowiskową walkę o utrzymanie pionu. Którą przegrała, lądując twarzą w mokrej trawie. I pewnie gdyby nie spoglądał w jej stron nawet nie dojrzałby całego zajścia, bo podniosła się w ciągu ułamków sekund, zaraz ruszając dalej.
- Dwa do zera, Moore. - powiedziała, kompletnie pomijając inne mecze w Hogwarcie w czasie których to on złapał znicz. Całkowicie, jakby w ogóle nie istniały. Zakołysała się na nogach dumna, oczy radośnie mierzyły go błękitnym spojrzeniem, usta unosiły się lekko - mniej niż wcześniej, ale nadal. - Rewanż za kolejną dekadę? - zapytała. Brew samoistnie powędrowała ku górze, zostając w tej pozycji na kilka chwil, nim ponownie opadła na swoje miejsce. To była dziwna wizja, dalece odrealniona. Ich czasy toczyła wojna - zdawali sobie sprawę z tego oboje. A ona posiadała dar, do znajdowania się w epicentrum problemu. Szczerze wątpiła, by ta ziemia miała jeszcze gościć ją na swojej powierzchni. Jednak istniała szansa. A sama wizja, odbywających się co dekadę meczy, była dość zabawna. Zwłaszcza, kiedy wyobraźnia podsuwała jej obraz, gdy oboje, starzy i pomarszczeni dobywają mioteł, by odegrać mecz, który tylko do nich miał znaczenie.
Wychyliła się, a może próbowała co chwilę coraz bardziej i coraz mocniej, jak najdalej rozciągnąć własne ciało do granic możliwości, bez pomocy swoich genetycznych zdolności. Czuła lekki trzepotanie skrzydeł na palcach, czuła też bliskość mężczyzny obok niej. Przylgnęła mocniej do miotły i właśnie wtedy to się stało, znicz poszybował w górę, podciągnęła miotłę jako pierwsza, zaciskając dłoń wokół złotej kulki, której skrzydła jeszcze przez chwilę lekko trzepotały. Krzyk radości, pomieszczany z uśmiechem wstąpił na jej usta zupełnie niekontrolowanie, gdy oblatywała zwycięską pętlą boisko unosząc dłoń ze zniczem ku górze. Nie miało znaczenia, że z ubrań jej kapało, że cała była przemoczona, a deszcz nie przestawał padać. Nie miało, bo właśnie sobie uświadomiła, właśnie dostała dowód na to, że istniała jeszcze nadzieja.
Ruszyła ku ziemi, już po chwili zgrabnie schodząc z miotły. Przerzuciła ją sobie przez ramię i ruszyła w stronę mężczyzny który wylądował przed nią. Jeszcze przez te kilka chwil, pozostają w amoku radości i satysfakcji, która ja ogarniała. Smutek jednak nadal widocznie, czaił się na dnie jej oczu. Jednak nim do niego doszła, potknęła się - najprawdopodobniej o własną dumę. Obraz zwycięskiego marszu został więc zniweczony, przez widowiskową walkę o utrzymanie pionu. Którą przegrała, lądując twarzą w mokrej trawie. I pewnie gdyby nie spoglądał w jej stron nawet nie dojrzałby całego zajścia, bo podniosła się w ciągu ułamków sekund, zaraz ruszając dalej.
- Dwa do zera, Moore. - powiedziała, kompletnie pomijając inne mecze w Hogwarcie w czasie których to on złapał znicz. Całkowicie, jakby w ogóle nie istniały. Zakołysała się na nogach dumna, oczy radośnie mierzyły go błękitnym spojrzeniem, usta unosiły się lekko - mniej niż wcześniej, ale nadal. - Rewanż za kolejną dekadę? - zapytała. Brew samoistnie powędrowała ku górze, zostając w tej pozycji na kilka chwil, nim ponownie opadła na swoje miejsce. To była dziwna wizja, dalece odrealniona. Ich czasy toczyła wojna - zdawali sobie sprawę z tego oboje. A ona posiadała dar, do znajdowania się w epicentrum problemu. Szczerze wątpiła, by ta ziemia miała jeszcze gościć ją na swojej powierzchni. Jednak istniała szansa. A sama wizja, odbywających się co dekadę meczy, była dość zabawna. Zwłaszcza, kiedy wyobraźnia podsuwała jej obraz, gdy oboje, starzy i pomarszczeni dobywają mioteł, by odegrać mecz, który tylko do nich miał znaczenie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Niewiele było rzeczy, które uważał za warte przegrania meczu – właściwie, gdyby jeszcze piętnaście minut temu ktoś kazał mu zrobić odpowiednią listę, to oddałby pergamin w stanie absolutnie nienaruszonym, nie odkręcając nawet buteleczki z atramentem – ale słysząc szczerą radość, dźwięczącą w triumfalnym okrzyku Just, musiał przyznać, że wygrana jednak nie zawsze stanowiła najlepszą możliwą opcję. Skłamałby co prawda, twierdząc, że ukłucie zawodu się nie pojawiło, gorzki smak porażki na kilka chwil zalał jego gardło i klatkę piersiową, nie znosił ponosić porażki – ale siąpiący z nieba deszcz bardzo szybko spłukał cierpką gorycz, gdy obserwował zwycięską pętlę wokół boiska w wykonaniu Tonks; tej samej Tonks, którą dopiero co witał w drzwiach mieszkania Samuela, mając wrażenie, że rozkruszy się na jego oczach.
Nie mając zamiaru odbierać jej tej chwili sukcesu, pomknął w kierunku ziemi, sekundę później lądując miękko na rozmokniętej trawie i czekając, aż Just do niego dołączy. Zrobiła to chwilę później, wciąż z uśmiechem na twarzy idąc w jego kierunku – na tyle entuzjastycznie, że w połowie drogi pośliznęła się widowiskowo, lądując w lepkim błocie. Był za daleko, żeby ją złapać, ale wystarczająco blisko, by dotarł do niej śmiech, którego nie był w stanie powstrzymać – nie tyle złośliwy, co pełen niedowierzania, radości i dziwnej lekkości, której nie czuł już od dłuższego czasu. – Postanowiłaś p-p-pocałować ziemię w podzięce? – rzucił, przewracając oczami na podany przez nią wynik, którego dokładność pozostawiała wiele do życzenia, ale nie mogłoby obchodzić go to mniej. Właściwie zastanawiał się, dlaczego ta jedna przegrana w Hogwarcie – lata temu, w trakcie meczu, za który nagrodą było jedynie kilka fantomowych punktów w szkolnym rankingu – bolała go tak mocno i długo; czy naprawdę chodziło o dobro drużyny, jego własne ego, czy może w charakterystycznym dla siebie uporze tkwił jedynie dla zasady? Pokręcił głową, uśmiech – uporczywie – nie chciał zniknąć z jego twarzy. – Mam nadzieję, że jednak p-p-pozwolisz mi odzyskać utracony honor trochę wcześniej – odpowiedział, unosząc jedną brew w bliźniaczym geście i przez moment mierząc ją spojrzeniem, zanim wreszcie wzruszył z kapitulacją ramionami.
Do rzeczywistości przywrócił go dopiero przeciągły odgłos nadciągającej z oddali burzy – jeszcze dalekiej, być może wcale im niezagrażającej. – Chodź, zanim utoniemy w tym b-b-błocie – powiedział, wskazując dłonią w bliżej nieokreślonym kierunku: w stronę zabudowań pod trybunami, czy może oddalonej o kilkadziesiąt metrów karczmy, z której jakiś czas temu wyszli. Zarzucił miotłę na jedno ramię, drugą rękę zarzucając po przyjacielsku na ramiona Just – jakby była jedną z zawodniczek jego drużyny. W pewnym sensie, była. – Ej, Tonks? – zagadnął po chwili, gdy ruszyli już w stronę krańca boiska. Zerknął na nią z góry. – Ten chwyt to było n-n-naprawdę coś – dodał szczerze, przez moment raz jeszcze przeżywając ostatnie chwile pościgu; w jego głosie dźwięczał podziw.
Być może prywatny mecz Qudditcha nie miał naprawić świata – ale miał nadzieję, że naprawił przynajmniej jedno popołudnie.
| zt x2
Nie mając zamiaru odbierać jej tej chwili sukcesu, pomknął w kierunku ziemi, sekundę później lądując miękko na rozmokniętej trawie i czekając, aż Just do niego dołączy. Zrobiła to chwilę później, wciąż z uśmiechem na twarzy idąc w jego kierunku – na tyle entuzjastycznie, że w połowie drogi pośliznęła się widowiskowo, lądując w lepkim błocie. Był za daleko, żeby ją złapać, ale wystarczająco blisko, by dotarł do niej śmiech, którego nie był w stanie powstrzymać – nie tyle złośliwy, co pełen niedowierzania, radości i dziwnej lekkości, której nie czuł już od dłuższego czasu. – Postanowiłaś p-p-pocałować ziemię w podzięce? – rzucił, przewracając oczami na podany przez nią wynik, którego dokładność pozostawiała wiele do życzenia, ale nie mogłoby obchodzić go to mniej. Właściwie zastanawiał się, dlaczego ta jedna przegrana w Hogwarcie – lata temu, w trakcie meczu, za który nagrodą było jedynie kilka fantomowych punktów w szkolnym rankingu – bolała go tak mocno i długo; czy naprawdę chodziło o dobro drużyny, jego własne ego, czy może w charakterystycznym dla siebie uporze tkwił jedynie dla zasady? Pokręcił głową, uśmiech – uporczywie – nie chciał zniknąć z jego twarzy. – Mam nadzieję, że jednak p-p-pozwolisz mi odzyskać utracony honor trochę wcześniej – odpowiedział, unosząc jedną brew w bliźniaczym geście i przez moment mierząc ją spojrzeniem, zanim wreszcie wzruszył z kapitulacją ramionami.
Do rzeczywistości przywrócił go dopiero przeciągły odgłos nadciągającej z oddali burzy – jeszcze dalekiej, być może wcale im niezagrażającej. – Chodź, zanim utoniemy w tym b-b-błocie – powiedział, wskazując dłonią w bliżej nieokreślonym kierunku: w stronę zabudowań pod trybunami, czy może oddalonej o kilkadziesiąt metrów karczmy, z której jakiś czas temu wyszli. Zarzucił miotłę na jedno ramię, drugą rękę zarzucając po przyjacielsku na ramiona Just – jakby była jedną z zawodniczek jego drużyny. W pewnym sensie, była. – Ej, Tonks? – zagadnął po chwili, gdy ruszyli już w stronę krańca boiska. Zerknął na nią z góry. – Ten chwyt to było n-n-naprawdę coś – dodał szczerze, przez moment raz jeszcze przeżywając ostatnie chwile pościgu; w jego głosie dźwięczał podziw.
Być może prywatny mecz Qudditcha nie miał naprawić świata – ale miał nadzieję, że naprawił przynajmniej jedno popołudnie.
| zt x2
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 30 sierpnia '56
Trudno było uwierzyć, jak zwyczajnie wyglądał stadion, zwłaszcza oglądany z dużej wysokości. Odbudowa zniszczonych przez majowy wybuch elementów ostatecznie dobiegła końca kilka dni temu, na miejsce połamanych obręczy postawiono nowe, a podarte proporce naprawiono, i aktualnie nic w promieniu kilkudziesięciu metrów nie przypominało już zawodnikom, że gdzieś tam poza oficjalnym treningiem świat, jaki znali, właśnie się kończył. Pozornie; subtelne zmiany dało się wychwycić w przygaszonych spojrzeniach i jakby mniej szczerych uśmiechach, a także w szatni, gdzie kilka szafek, do niedawna wypełnionych prywatnymi drobiazgami graczy, zupełnie opustoszało. O tych póki co nie mówiło się jednak głośno, zupełnie jakby słowa mogły przepłoszyć nadzieję, że ich właściciele jeszcze wrócą, bo kontuzje uda się wyleczyć, a wojna się skończy.
Jeżeli chodziło o Billy’ego – starał się nie myśleć o czającej się na horyzoncie walce, przynajmniej przez tych kilka godzin dziennie zapominając, że teraźniejszość była przerażająca, a przyszłość niepewna, ale chociaż kochał Quidditch całym sercem, to coraz częściej zdarzało mu się zastanawiać nad sensem prowadzenia dalszych rozgrywek; czy nie lepiej i właściwiej byłoby oddać cały swój wolny czas Zakonowi Feniksa, i na dobre skupić się już na przygotowaniach do nadchodzącej bitwy? Przeczuwał, że tak, ale nie potrafił jeszcze podjąć ostatecznej decyzji, w toczonych z samym sobą dysputach zawsze w końcu wyciągając argument konieczności zarabiania na życie – nie tylko swoje, ale również i Amelki, oraz wszystkich tych ludzi, którym od miesięcy pomagał, pilnując, by wstrząsające magicznym światem wydarzenia, nie odbiły się na ich życiu zbyt mocno. Prawda była nieco inna i bardziej egoistyczna, choć jednocześnie prosta: nie wyobrażał sobie rzeczywistości, której częścią nie była jego drużyna, boisko i miotła, czy takiej, w jakiej nie było miejsca na przejmowanie się wynikami w tabelach i próbami pobicia rekordu świata w najszybszym złapaniu znicza.
Szczególnie wyraźnie dostrzegał to w takich chwilach jak ta, gdy unosił się wysoko nad ukrytą we mgle murawą, pierwszy raz od kilku dni zdolny do swobodnego oddychania, poruszając się w przestrzeni, w której nie ograniczały go jego własne wady i słabości, oraz w której nie liczyło się to, że mimo starań nieustannie potykał się o spółgłoski. Wolność, którą czuł w powietrzu, skutecznie rekompensowała wszystkie inne niedogodności – nie przeszkadzała mu siąpiąca z nieba mżawka, ani zimna mgła wpychająca się we wszystkie załamania materiału i sprawiająca, że kostniały mu ręce; oderwał je na chwilę od trzonka miotły, unosząc przed sobą, i raz po raz zginając i rozprostowując palce, próbując w ten sposób pobudzić zastałe krążenie.
– Hej, Moore! – usłyszał za sobą i wykonał niemal natychmiastowy zwrot, chwytając oburącz za miotłę i obracając się w powietrzu w manewrze tak naturalnym, jak oddychanie. Głos należał do Boyda, pałkarza Jastrzębi, którego wyszczerzone w uśmiechu zęby dostrzegł jako pierwsze – zaraz przed tym, zanim zauważył pędzący w jego stronę tłuczek. Zareagował instynktownie, zmuszając miotłę, by zawirowała wokół własnej osi i obracając się razem z nią. Nadal zdrętwiałe (od zimna) palce drgnęły boleśnie w proteście, ale zignorował je zupełnie, tylko na moment zaciskając zęby, by sekundę później roześmiać się głośno, przekrzykując świszczący mu w uszach wiatr.
– N-n-nazywasz to uderzeniem, Boyd? – odkrzyknął, powróciwszy już do poprzedniej pozycji, żeby następnie pochylić się nisko nad rączką miotły i poszybować w stronę środka boiska, gdzie już czekał na niego kapitan Jastrzębi, z lewitującym tuż obok koszem niewielkich piłek, których używali najczęściej w trakcie treningów, żeby uniknąć ryzyka zgubienia złotego znicza. Tę część ćwiczeń Billy lubił najbardziej; chociaż nigdy nie gardził pracą nad poprawą kondycji czy opanowywaniem do perfekcji skomplikowanych manewrów, to nic nie sprawiało mu większej frajdy, niż wyłapywanie miotanych z całej siły piłeczek. Teraz również zatrzymał się po przeciwnej stronie z wyraźnym entuzjazmem wymalowanym na twarzy, kręcąc dla rozluźnienia barkami i kilkakrotnie uderzając jedną dłonią o drugą.
Pytanie o to, czy był gotowy, nie padło, ale wcale nie musiało – ledwie zauważył ruch na krawędzi pola widzenia, pomknął w tamtym kierunku, wyciągając przed siebie rękę i chwytając pewnie pierwszą z piłek. Odrzucił ją na bok niemal natychmiast, wiedząc doskonale, że nie będzie miał czasu na delektowanie się sukcesem; gdzieś po jego prawej już szybowała w powietrze następna imitacja znicza, a trzecia mknęła ku ziemi, z każdą chwilą nabierając prędkości. Kapitan nie miał litości, jeżeli chodziło o tempo wyrzucania okrągłych pocisków; wylatywały jeden za drugim, w różnych kierunkach, niektóre lecąc prosto, inne zmieniając tor lotu w trakcie, byle tylko jak najbardziej skonfundować szukającego. Wyłapał absolutnie wszystkie, ale choć postronny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że zrobił to bez wysiłku, to w rzeczywistości po odrzuceniu ostatniej z piłek, dyszał już porządnie, a w głowie kręciło mu się lekko od nagłych zmian poziomów. Znów rozciągnął szeroko usta, posyłając przyjacielowi pełen zadowolenia uśmiech i pokazując uniesiony w górę kciuk; echa chwilowej niedyspozycji zdawały się przeminąć.
Po wysłuchaniu kilku konstruktywnych uwag kapitana (postaraj się nie rzucać tak bardzo na boki, bo marnujesz energię), znów wzbił się wyżej, dla rozluźnienia planując wykonanie kilku szybkich pętli wokół boiska, przez następne minuty szybował więc dookoła, to przyspieszając, to znów zwalniając, testując zachowanie miotły i starając się jak najlepiej ją wyczuć. Daleko było jej do ideału, bo miała już swoje lata – marzył o zakupieniu jednego z nowszych modeli, które ostatnio pojawiły się na rynku – ale i tak jej ufał, bez problemu interpretując wszystkie, najdrobniejsze nawet drgnięcia, biorąc poprawkę na to, czy akurat wznosił się, czy opadał, i czy leciał z wiatrem, czy pod wiatr.
Znudziwszy się lataniem bez celu, urozmaiconym jedynie koniecznością uniknięcia jeszcze paru tłuczków, zawrócił ostro, znów kierując się w stronę środka boiska; trening powoli dobiegał końca, ale chciał przed ostatnim gwizdkiem wypróbować jeszcze parę manewrów. Odetchnął więc głębiej, poprawiając się przy tym na miotle i upewniając, że na pewno siedzi na niej stabilnie, po czym przyspieszył gwałtownie, zwracając trzonek miotły niemal pionowo w stronę ziemi i pikując ku niej z błyskawicznie rosnącą prędkością, planując poderwanie się do góry nad samą powierzchnią boiska w widowiskowym Zwodzie Wrońskiego. Pochylił się nisko, świst powietrza niemal zagłuszył wszystkie inne dźwięki, choć wydawało mu się, że usłyszał kilka pojedynczych, zagrzewających do boju okrzyków; nie zwracał na nie jednak uwagi, ze spojrzeniem wbitym w zbliżającą się prędko ziemię, przygotowując się do szarpnięcia rączki w górę dosłownie w ostatniej chwili…
…i finalnie nie robiąc tego wcale.
Zrozumiał, że coś było nie tak na ułamek sekundy przed uderzeniem, które wycisnęło z jego płuc całe powietrze i na chwilę odebrało mu świadomość, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego zaciśnięte na miotle palce odmówiły mu posłuszeństwa; miał wrażenie – przerażające, zalewające do krótkim, ale intensywnym strachem – że jego własne dłonie nie należały do niego, na próbę przejęcia nad nimi kontroli reagując przeszywającym bólem – nie mogącym się jednak równać temu, który go obezwładnił, gdy minutę później odzyskał przytomność. Wydawało mu się, że umarł – albo że jego czaszka pękła na pół, i miała za moment rozkruszyć się na drobne kawałeczki, jeżeli tylko ruszyłby głową w którąkolwiek stronę. Nad sobą zobaczył kilka sylwetek, zbyt jednak zamazanych, by był w stanie rozpoznać ich właścicieli. Ktoś coś do niego mówił, blisko, zbyt blisko – ale słowa odbijały się echem, nakładając się na siebie i tworząc niemożliwą do zrozumienia kakofonię.
Nie był pewien, jak długo leżał na zimnej trawie, w końcu jednak poczuł, że jest w stanie się podnieść – dźwignął się więc do pozycji siedzącej, przy pomocy kogoś, kogo nadal nie rozpoznawał, po czym stanął na własnych nogach, przez moment całkiem poważnie obawiając się, że drżące kolana rozsypią się pod jego ciężarem. – N-n-nic mi n-nie jest – wymamrotał niewyraźnie, choć nie był pewien, czy ktoś w ogóle go o to zapytał; pamięć z ostatnich minut wracała do niego etapami, przypominając o upadku i o tym, co stało się bezpośrednio przed nim. Znów zerknął na swoje własne dłonie, tym razem już słuchające go bez problemu, gdy zginał i prostował palce, próbując zrozumieć, dlaczego wcześniej miał z tym kłopoty. Nie chciał tłumaczyć się z tego kapitanowi ani drużynie, których pytania słyszał już teraz wyraźnie; co tam się stało Billy, co poszło nie tak?
– Nic – odburknął krótko, schylając się, żeby podnieść z ziemi miotłę. Niesamowicie kręciło mu się w głowie. – Źle w-wy-wymierzyłem odległość – dodał, odnajdując spojrzeniem pozostałych członków drużyny. Musiał wyglądać naprawdę kiepsko, bo na ich ustach nie zauważył drwiących uśmiechów, tylko prawdziwą, szczerą troskę i niepokój – i poczuł się nagle wyjątkowo źle. – P-p-potrzebuję chwili. Dokończcie trening, ja już sobie ch-chyba odpuszczę – powiedział jeszcze, tylko kontrolnie zerkając w stronę kapitana, ale wiedząc, że go nie zatrzyma.
Kiedy pięć minut później walczył z mdłościami, wymiotując w zupełnie pustej szatni, nie mógł przestać zastanawiać się, co właściwie się stało.
| zt
Trudno było uwierzyć, jak zwyczajnie wyglądał stadion, zwłaszcza oglądany z dużej wysokości. Odbudowa zniszczonych przez majowy wybuch elementów ostatecznie dobiegła końca kilka dni temu, na miejsce połamanych obręczy postawiono nowe, a podarte proporce naprawiono, i aktualnie nic w promieniu kilkudziesięciu metrów nie przypominało już zawodnikom, że gdzieś tam poza oficjalnym treningiem świat, jaki znali, właśnie się kończył. Pozornie; subtelne zmiany dało się wychwycić w przygaszonych spojrzeniach i jakby mniej szczerych uśmiechach, a także w szatni, gdzie kilka szafek, do niedawna wypełnionych prywatnymi drobiazgami graczy, zupełnie opustoszało. O tych póki co nie mówiło się jednak głośno, zupełnie jakby słowa mogły przepłoszyć nadzieję, że ich właściciele jeszcze wrócą, bo kontuzje uda się wyleczyć, a wojna się skończy.
Jeżeli chodziło o Billy’ego – starał się nie myśleć o czającej się na horyzoncie walce, przynajmniej przez tych kilka godzin dziennie zapominając, że teraźniejszość była przerażająca, a przyszłość niepewna, ale chociaż kochał Quidditch całym sercem, to coraz częściej zdarzało mu się zastanawiać nad sensem prowadzenia dalszych rozgrywek; czy nie lepiej i właściwiej byłoby oddać cały swój wolny czas Zakonowi Feniksa, i na dobre skupić się już na przygotowaniach do nadchodzącej bitwy? Przeczuwał, że tak, ale nie potrafił jeszcze podjąć ostatecznej decyzji, w toczonych z samym sobą dysputach zawsze w końcu wyciągając argument konieczności zarabiania na życie – nie tylko swoje, ale również i Amelki, oraz wszystkich tych ludzi, którym od miesięcy pomagał, pilnując, by wstrząsające magicznym światem wydarzenia, nie odbiły się na ich życiu zbyt mocno. Prawda była nieco inna i bardziej egoistyczna, choć jednocześnie prosta: nie wyobrażał sobie rzeczywistości, której częścią nie była jego drużyna, boisko i miotła, czy takiej, w jakiej nie było miejsca na przejmowanie się wynikami w tabelach i próbami pobicia rekordu świata w najszybszym złapaniu znicza.
Szczególnie wyraźnie dostrzegał to w takich chwilach jak ta, gdy unosił się wysoko nad ukrytą we mgle murawą, pierwszy raz od kilku dni zdolny do swobodnego oddychania, poruszając się w przestrzeni, w której nie ograniczały go jego własne wady i słabości, oraz w której nie liczyło się to, że mimo starań nieustannie potykał się o spółgłoski. Wolność, którą czuł w powietrzu, skutecznie rekompensowała wszystkie inne niedogodności – nie przeszkadzała mu siąpiąca z nieba mżawka, ani zimna mgła wpychająca się we wszystkie załamania materiału i sprawiająca, że kostniały mu ręce; oderwał je na chwilę od trzonka miotły, unosząc przed sobą, i raz po raz zginając i rozprostowując palce, próbując w ten sposób pobudzić zastałe krążenie.
– Hej, Moore! – usłyszał za sobą i wykonał niemal natychmiastowy zwrot, chwytając oburącz za miotłę i obracając się w powietrzu w manewrze tak naturalnym, jak oddychanie. Głos należał do Boyda, pałkarza Jastrzębi, którego wyszczerzone w uśmiechu zęby dostrzegł jako pierwsze – zaraz przed tym, zanim zauważył pędzący w jego stronę tłuczek. Zareagował instynktownie, zmuszając miotłę, by zawirowała wokół własnej osi i obracając się razem z nią. Nadal zdrętwiałe (od zimna) palce drgnęły boleśnie w proteście, ale zignorował je zupełnie, tylko na moment zaciskając zęby, by sekundę później roześmiać się głośno, przekrzykując świszczący mu w uszach wiatr.
– N-n-nazywasz to uderzeniem, Boyd? – odkrzyknął, powróciwszy już do poprzedniej pozycji, żeby następnie pochylić się nisko nad rączką miotły i poszybować w stronę środka boiska, gdzie już czekał na niego kapitan Jastrzębi, z lewitującym tuż obok koszem niewielkich piłek, których używali najczęściej w trakcie treningów, żeby uniknąć ryzyka zgubienia złotego znicza. Tę część ćwiczeń Billy lubił najbardziej; chociaż nigdy nie gardził pracą nad poprawą kondycji czy opanowywaniem do perfekcji skomplikowanych manewrów, to nic nie sprawiało mu większej frajdy, niż wyłapywanie miotanych z całej siły piłeczek. Teraz również zatrzymał się po przeciwnej stronie z wyraźnym entuzjazmem wymalowanym na twarzy, kręcąc dla rozluźnienia barkami i kilkakrotnie uderzając jedną dłonią o drugą.
Pytanie o to, czy był gotowy, nie padło, ale wcale nie musiało – ledwie zauważył ruch na krawędzi pola widzenia, pomknął w tamtym kierunku, wyciągając przed siebie rękę i chwytając pewnie pierwszą z piłek. Odrzucił ją na bok niemal natychmiast, wiedząc doskonale, że nie będzie miał czasu na delektowanie się sukcesem; gdzieś po jego prawej już szybowała w powietrze następna imitacja znicza, a trzecia mknęła ku ziemi, z każdą chwilą nabierając prędkości. Kapitan nie miał litości, jeżeli chodziło o tempo wyrzucania okrągłych pocisków; wylatywały jeden za drugim, w różnych kierunkach, niektóre lecąc prosto, inne zmieniając tor lotu w trakcie, byle tylko jak najbardziej skonfundować szukającego. Wyłapał absolutnie wszystkie, ale choć postronny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że zrobił to bez wysiłku, to w rzeczywistości po odrzuceniu ostatniej z piłek, dyszał już porządnie, a w głowie kręciło mu się lekko od nagłych zmian poziomów. Znów rozciągnął szeroko usta, posyłając przyjacielowi pełen zadowolenia uśmiech i pokazując uniesiony w górę kciuk; echa chwilowej niedyspozycji zdawały się przeminąć.
Po wysłuchaniu kilku konstruktywnych uwag kapitana (postaraj się nie rzucać tak bardzo na boki, bo marnujesz energię), znów wzbił się wyżej, dla rozluźnienia planując wykonanie kilku szybkich pętli wokół boiska, przez następne minuty szybował więc dookoła, to przyspieszając, to znów zwalniając, testując zachowanie miotły i starając się jak najlepiej ją wyczuć. Daleko było jej do ideału, bo miała już swoje lata – marzył o zakupieniu jednego z nowszych modeli, które ostatnio pojawiły się na rynku – ale i tak jej ufał, bez problemu interpretując wszystkie, najdrobniejsze nawet drgnięcia, biorąc poprawkę na to, czy akurat wznosił się, czy opadał, i czy leciał z wiatrem, czy pod wiatr.
Znudziwszy się lataniem bez celu, urozmaiconym jedynie koniecznością uniknięcia jeszcze paru tłuczków, zawrócił ostro, znów kierując się w stronę środka boiska; trening powoli dobiegał końca, ale chciał przed ostatnim gwizdkiem wypróbować jeszcze parę manewrów. Odetchnął więc głębiej, poprawiając się przy tym na miotle i upewniając, że na pewno siedzi na niej stabilnie, po czym przyspieszył gwałtownie, zwracając trzonek miotły niemal pionowo w stronę ziemi i pikując ku niej z błyskawicznie rosnącą prędkością, planując poderwanie się do góry nad samą powierzchnią boiska w widowiskowym Zwodzie Wrońskiego. Pochylił się nisko, świst powietrza niemal zagłuszył wszystkie inne dźwięki, choć wydawało mu się, że usłyszał kilka pojedynczych, zagrzewających do boju okrzyków; nie zwracał na nie jednak uwagi, ze spojrzeniem wbitym w zbliżającą się prędko ziemię, przygotowując się do szarpnięcia rączki w górę dosłownie w ostatniej chwili…
…i finalnie nie robiąc tego wcale.
Zrozumiał, że coś było nie tak na ułamek sekundy przed uderzeniem, które wycisnęło z jego płuc całe powietrze i na chwilę odebrało mu świadomość, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego zaciśnięte na miotle palce odmówiły mu posłuszeństwa; miał wrażenie – przerażające, zalewające do krótkim, ale intensywnym strachem – że jego własne dłonie nie należały do niego, na próbę przejęcia nad nimi kontroli reagując przeszywającym bólem – nie mogącym się jednak równać temu, który go obezwładnił, gdy minutę później odzyskał przytomność. Wydawało mu się, że umarł – albo że jego czaszka pękła na pół, i miała za moment rozkruszyć się na drobne kawałeczki, jeżeli tylko ruszyłby głową w którąkolwiek stronę. Nad sobą zobaczył kilka sylwetek, zbyt jednak zamazanych, by był w stanie rozpoznać ich właścicieli. Ktoś coś do niego mówił, blisko, zbyt blisko – ale słowa odbijały się echem, nakładając się na siebie i tworząc niemożliwą do zrozumienia kakofonię.
Nie był pewien, jak długo leżał na zimnej trawie, w końcu jednak poczuł, że jest w stanie się podnieść – dźwignął się więc do pozycji siedzącej, przy pomocy kogoś, kogo nadal nie rozpoznawał, po czym stanął na własnych nogach, przez moment całkiem poważnie obawiając się, że drżące kolana rozsypią się pod jego ciężarem. – N-n-nic mi n-nie jest – wymamrotał niewyraźnie, choć nie był pewien, czy ktoś w ogóle go o to zapytał; pamięć z ostatnich minut wracała do niego etapami, przypominając o upadku i o tym, co stało się bezpośrednio przed nim. Znów zerknął na swoje własne dłonie, tym razem już słuchające go bez problemu, gdy zginał i prostował palce, próbując zrozumieć, dlaczego wcześniej miał z tym kłopoty. Nie chciał tłumaczyć się z tego kapitanowi ani drużynie, których pytania słyszał już teraz wyraźnie; co tam się stało Billy, co poszło nie tak?
– Nic – odburknął krótko, schylając się, żeby podnieść z ziemi miotłę. Niesamowicie kręciło mu się w głowie. – Źle w-wy-wymierzyłem odległość – dodał, odnajdując spojrzeniem pozostałych członków drużyny. Musiał wyglądać naprawdę kiepsko, bo na ich ustach nie zauważył drwiących uśmiechów, tylko prawdziwą, szczerą troskę i niepokój – i poczuł się nagle wyjątkowo źle. – P-p-potrzebuję chwili. Dokończcie trening, ja już sobie ch-chyba odpuszczę – powiedział jeszcze, tylko kontrolnie zerkając w stronę kapitana, ale wiedząc, że go nie zatrzyma.
Kiedy pięć minut później walczył z mdłościami, wymiotując w zupełnie pustej szatni, nie mógł przestać zastanawiać się, co właściwie się stało.
| zt
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 13 października
Dziwne uczucie odrealnienia, które od kilku dni towarzyszyło mu niemal nieustannie, wciąż się go trzymało, gdy zbliżał się do majaczącej wśród mgły sylwetki stadionu, mimowolnie zawieszając spojrzenie na kilku śmigających na tle nieba sylwetkach. Być może ich obecność nie powinna była go dziwić, życie toczyło się dalej – ale odkąd wrócił z Salisbury, nie potrafił odegnać od siebie wrażenia, że wszystko, co go otaczało, stanowiło jedynie złudną ciszę przed burzą, czy w tym przypadku – po burzy; że jego świat nie tylko zadrżał w posadach, wstrząsany metaforycznym i dosłownym trzęsieniem ziemi, ale też nieodwracalnie się skruszył, mogąc w każdej chwili obrócić się w ruinę; że starając się żyć dalej – przygotowując smoczą wyprawę, odpisując na listy, zażywając paskudne eliksiry, mające odegnać siejącą w jego organizmie spustoszenie chorobę – jedynie odsuwał w czasie nieuniknione, odraczając wyrok, który podpisał na siebie publicznym wystąpieniem.
Być może powinien był się z tym pogodzić – dać sobie spokój z walką i przeżyć w spokoju ostatnie dni, dzielące go od czekających na niego za rogiem konsekwencji – ale mimo wszystko nie potrafił zatracić się w bezruchu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że w jego przypadku marazm stanowił groźniejszego wroga niż ogarnięci żądzą zemsty Rycerze Walpurgii. Już raz był w tym miejscu – po przeklętej wyprawie do Peru, o której przez lata desperacko starał się zapomnieć, otaczając tamtą część swojego życia szczelnym murem, za którym następnie sam się schował, licząc na to, że w ten sposób się ochroni; ale to była iluzja, sztuczna bariera, którą w rzeczywistości oddzielił się od jedynych osób, na których mu zależało – i którym zależało na nim. Tym razem nie miał już zamiaru popełnić tych samych błędów, dlatego ignorując targający nim strach i niepokój, odpisał na dokładnie każdy list (za wyjątkiem tych, które zawierały jedynie pogróżki i obietnice rychłej śmierci), zgadzając się jednocześnie na każde spotkanie – nawet jeżeli niektóre z nich stanowiły dla niego kompletne zaskoczenie.
Chociaż Artur był jednym z czarodziejów, którzy z oczywistych względów w trakcie szczytu w Stonehenge zapadli mu w pamięć najmocniej, to nie spodziewał się, że i od niego otrzyma wiadomość – ani że będzie to wiadomość tak przepełniona skrytymi między wierszami niedopowiedzeniami. Zanim zdecydował się odpowiedzieć, przeczytał ją więcej niż raz, zastanawiając się, czy przypadkiem nie dopatrywał się drugiego dna tam, gdzie go nie było; czy Artur, pisząc o stronach, mógł mieć na myśli jedynie te, które popierały bądź krytykowały jego wuja, a teraz byłego już ministra magii? Czy wspominając o wspólnych przyjaciołach, brał pod uwagę jedynie garstkę przypadkowych czarodziejów, u boku których udało im się uciec z sypiącego się kromlechu, czy istniało coś, o czym Percival nie wiedział? Nie potrafił sam znaleźć odpowiedzi na te pytania, a na papierze zadać ich się nie ośmielił – jego kuzyn miał rację, zachowując ostrożność – więc gdy wspinał się po prowadzących na trybuny schodach, w jego ruchach dało się wyczuć pewną nerwowość.
Wybrał jeden z opustoszałych sektorów, zajmując miejsce w górnym rzędzie i rozglądając się dookoła, w poszukiwaniu znajomej sylwetki. Póki co bezskutecznie – na stadionie znajdowało się jedynie kilka osób, rozlokowanych głównie po drugiej stronie boiska, i obserwujących trwający nad murawą trening. Był niemal pewien, że nikt z obecnych nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, i to głównie dlatego zaproponował to miejsce – wątpił, by pojawił się tu ktoś z ludzi mu wrogich, oraz że którykolwiek z nich mógłby spodziewać się zastać tutaj jego – zaledwie parę dni po tym, jak ledwie uszedł z życiem.
Dziwne uczucie odrealnienia, które od kilku dni towarzyszyło mu niemal nieustannie, wciąż się go trzymało, gdy zbliżał się do majaczącej wśród mgły sylwetki stadionu, mimowolnie zawieszając spojrzenie na kilku śmigających na tle nieba sylwetkach. Być może ich obecność nie powinna była go dziwić, życie toczyło się dalej – ale odkąd wrócił z Salisbury, nie potrafił odegnać od siebie wrażenia, że wszystko, co go otaczało, stanowiło jedynie złudną ciszę przed burzą, czy w tym przypadku – po burzy; że jego świat nie tylko zadrżał w posadach, wstrząsany metaforycznym i dosłownym trzęsieniem ziemi, ale też nieodwracalnie się skruszył, mogąc w każdej chwili obrócić się w ruinę; że starając się żyć dalej – przygotowując smoczą wyprawę, odpisując na listy, zażywając paskudne eliksiry, mające odegnać siejącą w jego organizmie spustoszenie chorobę – jedynie odsuwał w czasie nieuniknione, odraczając wyrok, który podpisał na siebie publicznym wystąpieniem.
Być może powinien był się z tym pogodzić – dać sobie spokój z walką i przeżyć w spokoju ostatnie dni, dzielące go od czekających na niego za rogiem konsekwencji – ale mimo wszystko nie potrafił zatracić się w bezruchu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że w jego przypadku marazm stanowił groźniejszego wroga niż ogarnięci żądzą zemsty Rycerze Walpurgii. Już raz był w tym miejscu – po przeklętej wyprawie do Peru, o której przez lata desperacko starał się zapomnieć, otaczając tamtą część swojego życia szczelnym murem, za którym następnie sam się schował, licząc na to, że w ten sposób się ochroni; ale to była iluzja, sztuczna bariera, którą w rzeczywistości oddzielił się od jedynych osób, na których mu zależało – i którym zależało na nim. Tym razem nie miał już zamiaru popełnić tych samych błędów, dlatego ignorując targający nim strach i niepokój, odpisał na dokładnie każdy list (za wyjątkiem tych, które zawierały jedynie pogróżki i obietnice rychłej śmierci), zgadzając się jednocześnie na każde spotkanie – nawet jeżeli niektóre z nich stanowiły dla niego kompletne zaskoczenie.
Chociaż Artur był jednym z czarodziejów, którzy z oczywistych względów w trakcie szczytu w Stonehenge zapadli mu w pamięć najmocniej, to nie spodziewał się, że i od niego otrzyma wiadomość – ani że będzie to wiadomość tak przepełniona skrytymi między wierszami niedopowiedzeniami. Zanim zdecydował się odpowiedzieć, przeczytał ją więcej niż raz, zastanawiając się, czy przypadkiem nie dopatrywał się drugiego dna tam, gdzie go nie było; czy Artur, pisząc o stronach, mógł mieć na myśli jedynie te, które popierały bądź krytykowały jego wuja, a teraz byłego już ministra magii? Czy wspominając o wspólnych przyjaciołach, brał pod uwagę jedynie garstkę przypadkowych czarodziejów, u boku których udało im się uciec z sypiącego się kromlechu, czy istniało coś, o czym Percival nie wiedział? Nie potrafił sam znaleźć odpowiedzi na te pytania, a na papierze zadać ich się nie ośmielił – jego kuzyn miał rację, zachowując ostrożność – więc gdy wspinał się po prowadzących na trybuny schodach, w jego ruchach dało się wyczuć pewną nerwowość.
Wybrał jeden z opustoszałych sektorów, zajmując miejsce w górnym rzędzie i rozglądając się dookoła, w poszukiwaniu znajomej sylwetki. Póki co bezskutecznie – na stadionie znajdowało się jedynie kilka osób, rozlokowanych głównie po drugiej stronie boiska, i obserwujących trwający nad murawą trening. Był niemal pewien, że nikt z obecnych nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, i to głównie dlatego zaproponował to miejsce – wątpił, by pojawił się tu ktoś z ludzi mu wrogich, oraz że którykolwiek z nich mógłby spodziewać się zastać tutaj jego – zaledwie parę dni po tym, jak ledwie uszedł z życiem.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Miał wątpliwości czy słusznie czynił. Spotkanie z Percym wiązało się z ryzykiem, abstrahując od kwestii zaufania do dalekiego kuzyna, były Nott stanowił cel przeciwnika, zapewne mając dość wysoką pozycję na zaszczytnej liście wrogów. Dla nich obu rozmowa mogła wiązać się z niepotrzebnym ryzykiem, ale Artur chciał działać. Miał dość bezsilności, strachu towarzyszącemu mu od tamtego dnia. Nie był w gorącej wodzie kompany, nie miał zamiaru z różdżką w dłoni zacząć samowolnie polować na Rycerzy, zamiast wybrał coś rozważniejszego. Percy był cenny, czego niestety nie wszyscy w Zakonie Feniksa rozumieli. Jeśli miał przetrwać, to w nowym obozie potrzebował sojuszników, sam Ben nie wystarczył. Longbottom był gotów dać mu szansę, ale musiał z nim porozmawiać w cztery oczy, przekonać się jakim rzeczywiście człowiekiem jest teraz Percival.
Poza tym wiedział, że bezpieczeństwo to tylko iluzja, która jedynie usypia czujność. Na atak był tak samo narażony w rodowej posiadłości, tym bardziej ze względu na powiązanie z Haroldem Longbottomem.
Wystąpienie Percivala zapadło Arturowi w pamięci, mimo licznych i dramatycznych wydarzeń. Nie oznaczało jeszcze, że mu całkiem zaufał, ale było gotów dać szansę, oczywiście zachowując ostrożność oraz krytyczne myślenie. Starannie sformułował treść listu, niejednoznacznie sugerując kilka spraw.
Napisanie wiadomości w końcu zaprowadziło go tu, do stadionu Jastrzębi z Falmouth. Trwał trenig, jedynie kilka osób mu się przyglądało. Artur nie mógł zrozumieć fascynacji tym sportem, o czym Percy mógł pamiętać. Auror wypatrzył znajomą sylwetkę w opustoszałym sektorze. Nie podobało mu się, byli na widoku, ale z drugiej strony kto miał ich tu rozpoznać, zwrócić na nich uwagę. Ruszył naturalnym krokiem w kierunku dawnego Notta, wyciągając po drodze pudełko z fasolkami wszystkich smaków. Miało to wyglądać na spotkanie dwójki kumpli, więc jakaś przekąska wydała mu się na miejscu. Sięgnął po jedną z fasolek. Była strasznie kwaśna, jakaś odmiana cytrynowej.
- Dobrze się zapowiada - mruknął sam do siebie, będąc jeszcze poza zasięgiem słuchu swojego kumpla.
Przywitał Percy'ego skinieniem głowy i usiadł obok niego. Rozejrzał się ukradkiem, nie miał zamiaru tracić czujności.
- Ze wszystkim możliwości akurat stadion przyszedł ci do głowy? - rzucił na powitanie z odrobinką irytacji. - Fasolkę? - zaproponował.
Poza tym wiedział, że bezpieczeństwo to tylko iluzja, która jedynie usypia czujność. Na atak był tak samo narażony w rodowej posiadłości, tym bardziej ze względu na powiązanie z Haroldem Longbottomem.
Wystąpienie Percivala zapadło Arturowi w pamięci, mimo licznych i dramatycznych wydarzeń. Nie oznaczało jeszcze, że mu całkiem zaufał, ale było gotów dać szansę, oczywiście zachowując ostrożność oraz krytyczne myślenie. Starannie sformułował treść listu, niejednoznacznie sugerując kilka spraw.
Napisanie wiadomości w końcu zaprowadziło go tu, do stadionu Jastrzębi z Falmouth. Trwał trenig, jedynie kilka osób mu się przyglądało. Artur nie mógł zrozumieć fascynacji tym sportem, o czym Percy mógł pamiętać. Auror wypatrzył znajomą sylwetkę w opustoszałym sektorze. Nie podobało mu się, byli na widoku, ale z drugiej strony kto miał ich tu rozpoznać, zwrócić na nich uwagę. Ruszył naturalnym krokiem w kierunku dawnego Notta, wyciągając po drodze pudełko z fasolkami wszystkich smaków. Miało to wyglądać na spotkanie dwójki kumpli, więc jakaś przekąska wydała mu się na miejscu. Sięgnął po jedną z fasolek. Była strasznie kwaśna, jakaś odmiana cytrynowej.
- Dobrze się zapowiada - mruknął sam do siebie, będąc jeszcze poza zasięgiem słuchu swojego kumpla.
Przywitał Percy'ego skinieniem głowy i usiadł obok niego. Rozejrzał się ukradkiem, nie miał zamiaru tracić czujności.
- Ze wszystkim możliwości akurat stadion przyszedł ci do głowy? - rzucił na powitanie z odrobinką irytacji. - Fasolkę? - zaproponował.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bierne oczekiwanie, choć nietrwające szczególnie długo, wprawiało go w zdenerwowanie – mimo że nie był nigdy pasjonatem tworzenia teorii spiskowych, to szczyt w Stonehenge pozostawił po sobie wyraźny ślad, sprawiając, że czuł się jeszcze niezbyt komfortowo opuszczając chroniony zaklęciami teren domu; zmęczenie wywołane nawiedzającymi go noc w noc koszmarami również nie pomagało, popychając go coraz bliżej nierównej krawędzi, oddzielającej spokój ducha od nieustannej drażliwości. Jednocześnie – i trochę paradoksalnie – źle działała na niego samotność; pozostawiony sam sobie i nierozpraszany przez zewnętrzne bodźce, zanurzał się z powrotem w otchłań paskudnych wspomnień, przeplatanych scenariuszami czekającej go, niedalekiej przyszłości. Chociaż nie chciał przyznać tego sam przed sobą, to prawda była taka, że dawno już nie czuł się tak niepewnie – a fakt, że owa niepewność rozciągała się nie nad jednym, a co najmniej nad kilkoma obszarami jego życia, jedynie pogarszał sprawę.
Może dlatego ogarnęła go wyraźna ulga, gdy w zajmowanym przez siebie rzędzie zobaczył wreszcie sylwetkę Artura, pojawiającą się tam zamiast wytworzonej przez jego wyobraźnię, zakapturzonej postaci. Pomachał mu na powitanie, zanim ten jeszcze zdążył podejść bliżej; na skinienie głowy odpowiedział mu tym samym. – Co jest nie tak ze stadionem? – zapytał, wzruszając ramionami. – Pomyślałem, że tutaj wszyscy będą patrzeć na to, co się dzieje na boisku, zamiast zerkać na nas – dodał po chwili, choć był to tylko jeden z argumentów, które w rzeczywistości brał pod uwagę. Głównym pozostawała odległość – stadion należący do Jastrzębi z Falmouth znajdował się jednocześnie wystarczająco blisko, by Percy mógł uniknąć podróży zatłoczonym Błędnym Rycerzem, jak i odpowiednio daleko, żeby nikt na podstawie jego obecności tutaj nie odgadł jego obecnego miejsca zamieszkania. Tego nie chciał jednak wykładać Arturowi, bo przyznawanie się do własnego strachu nigdy nie szło mu najlepiej. – No, może wszyscy oprócz ciebie. – Zerknął na niego z ukosa; miał ochotę zapytać o prawdziwy powód ich spotkania, ale dopóki Longbottom trzymał się neutralnych tematów, nie miał zamiaru z nich zbaczać. – Swoją drogą, chyba mignąłeś mi na festiwalowym meczu Quidditcha. Przegrałeś jakiś zakład? – zapytał, z pobrzmiewającym w głosie zaciekawieniem. Prawie autentycznym; gdyby ktoś wystarczająco mocno się postarał, może nawet nie odgadłby, że Percival próbował w ten sposób zamaskować niepokój.
Przeniósł spojrzenie z aurora na kolorowe pudełko fasolek; słyszał już o tym najnowszym cukierniczym wynalazku, ale osobiście nigdy jeszcze nie miał okazji go wypróbować. – Dzięki – odpowiedział, wyciągając rękę i wyłuskując z opakowania barwną fasolkę, po czym bez głębszego zastanowienia wrzucił ją do ust. Jak źle mógłby trafić?
| rzucam na fasolkę
Może dlatego ogarnęła go wyraźna ulga, gdy w zajmowanym przez siebie rzędzie zobaczył wreszcie sylwetkę Artura, pojawiającą się tam zamiast wytworzonej przez jego wyobraźnię, zakapturzonej postaci. Pomachał mu na powitanie, zanim ten jeszcze zdążył podejść bliżej; na skinienie głowy odpowiedział mu tym samym. – Co jest nie tak ze stadionem? – zapytał, wzruszając ramionami. – Pomyślałem, że tutaj wszyscy będą patrzeć na to, co się dzieje na boisku, zamiast zerkać na nas – dodał po chwili, choć był to tylko jeden z argumentów, które w rzeczywistości brał pod uwagę. Głównym pozostawała odległość – stadion należący do Jastrzębi z Falmouth znajdował się jednocześnie wystarczająco blisko, by Percy mógł uniknąć podróży zatłoczonym Błędnym Rycerzem, jak i odpowiednio daleko, żeby nikt na podstawie jego obecności tutaj nie odgadł jego obecnego miejsca zamieszkania. Tego nie chciał jednak wykładać Arturowi, bo przyznawanie się do własnego strachu nigdy nie szło mu najlepiej. – No, może wszyscy oprócz ciebie. – Zerknął na niego z ukosa; miał ochotę zapytać o prawdziwy powód ich spotkania, ale dopóki Longbottom trzymał się neutralnych tematów, nie miał zamiaru z nich zbaczać. – Swoją drogą, chyba mignąłeś mi na festiwalowym meczu Quidditcha. Przegrałeś jakiś zakład? – zapytał, z pobrzmiewającym w głosie zaciekawieniem. Prawie autentycznym; gdyby ktoś wystarczająco mocno się postarał, może nawet nie odgadłby, że Percival próbował w ten sposób zamaskować niepokój.
Przeniósł spojrzenie z aurora na kolorowe pudełko fasolek; słyszał już o tym najnowszym cukierniczym wynalazku, ale osobiście nigdy jeszcze nie miał okazji go wypróbować. – Dzięki – odpowiedział, wyciągając rękę i wyłuskując z opakowania barwną fasolkę, po czym bez głębszego zastanowienia wrzucił ją do ust. Jak źle mógłby trafić?
| rzucam na fasolkę
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Stadion Jastrzębi z Falmouth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia