Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Surrey
Warsztat w Outwood
Strona 15 z 16 • 1 ... 9 ... 14, 15, 16
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stary warsztat
Stary warsztat Roberta Andersona był dość znany w Outwood - wiosce położonej w hrabstwie Surrey, stosunkowo niedaleko od Londynu. Ponoć zapewniał elektryczne zaplecze całej okolicy, gwarantował prąd w każdym mugolskim domu. Niegdyś działał prężnie, wynalazca urzędujący w jego wnętrzu był znakomitym znawcą w swojej dziedzinie, dlatego ludzie często przychodzili do niego w sprawie drobniejszych i większych napraw. Sprzedawał również przeróżne, mugolskie cacka.
Czarodziejskie akta wskazywały, że wioska nie poddała się anomaliom, co było bardzo dziwne, ale z drugiej strony dawało ulgę - tutaj mugole byli jakby nieco odporniejsi na ataki magii. Wszystko zmieniło się w połowie września, kiedy w warsztacie zaczęło dziać się coś złego. Pod koniec miesiąca mugole stracili w wiosce prąd i wynieśli się jak najszybciej, bo bali się, że warsztat coś nawiedziło. Ile było w tym prawdy, a ile zmyślonych historii?
Czarodziejskie akta wskazywały, że wioska nie poddała się anomaliom, co było bardzo dziwne, ale z drugiej strony dawało ulgę - tutaj mugole byli jakby nieco odporniejsi na ataki magii. Wszystko zmieniło się w połowie września, kiedy w warsztacie zaczęło dziać się coś złego. Pod koniec miesiąca mugole stracili w wiosce prąd i wynieśli się jak najszybciej, bo bali się, że warsztat coś nawiedziło. Ile było w tym prawdy, a ile zmyślonych historii?
Wystarczyło odwalić ze sterty kilka większych kawałków gruzu, żeby dostrzec opylone futro yeti, przez które przebijały się strużki ciemnej, cieknącej jeszcze krwi. Kształt odpowiadał jego głowie. Po odrzuceniu kolejnych głazów, dostrzegliście również jego ramiona w podobnym stanie i, co najważniejsze, głowę Sophii między nimi. Gdy udało wam się odkryć całe ich sylwetki, mogliście dostrzec, że Polar nakrył swoim ciałem aurorkę, chroniąc ją przed obrażeniami i przyjmując je wszystkie na siebie. Alexander jako świetnie znający się na anatomii uzdrowiciel mógł na pierwszy rzut oka stwierdzić, że yeti nie oddychało – klatka piersiowa nie unosiła się i nie opadała. Sophia jednak dzięki heroicznemu zachowaniu stworzenia przeżyła załamanie się konstrukcji warsztatu. Po krótkim badaniu można było stwierdzić, że kobieta oddycha, choć puls był nikły, rany wciąż krwawiły, była nieprzytomna.
Polar niestety nie stwierdzał oznak życia.
Ciało Sophii pokrywały większe siniaki i krwiaki, krwiste otarcia - zanim yeti zdołało ją ocalić, gruzy zdołały uczynić jej krzywdę.
| Aktualny stan postaci:
• Louis - 102/170 -20 (-28 cięte, -25 elektryczne)
• Alexander - 155/220 -15 (-10 cięte, -25 elektryczne, -30 tłuczone/szarpane)
• Sophia - 50/240 -50 (-7 szarpane, -30 psychiczne, -25 elektryczne, -128 tłuczone/szarpane)
Polar niestety nie stwierdzał oznak życia.
Ciało Sophii pokrywały większe siniaki i krwiaki, krwiste otarcia - zanim yeti zdołało ją ocalić, gruzy zdołały uczynić jej krzywdę.
| Aktualny stan postaci:
• Louis - 102/170 -20 (-28 cięte, -25 elektryczne)
• Alexander - 155/220 -15 (-10 cięte, -25 elektryczne, -30 tłuczone/szarpane)
• Sophia - 50/240 -50 (-7 szarpane, -30 psychiczne, -25 elektryczne, -128 tłuczone/szarpane)
Przeczesywanie rumowiska nie zajęło nam znów aż tak długo - bardziej problematycznym było jednak czynić to w taki sposób, aby nie naruszyć hałd składających się z resztek domu. Pomiędzy gruzami łatwo też było się zaklinować - dziury idealnie mogące pomieścić stopę zwykły skrywać się w cieniach rzucanych przez światło wiszącego na niebie księżyca. Parę razy czułem, jak grunt usuwami się spod stóp, grożąc kolejnymi obrażeniami, lecz za każdym razem udało mi się jakoś z tego wykaraskać. Ciężko mi było wierzyć, że ledwie kilka godzin temu zmieścił się tutaj warsztat skrywający w sobie niezwykłą mugolską technikę jak i najbardziej dziką i najsilniejszą anomalię jaką przyszło mi widzieć - ba, o jakiej w ogóle słyszałem. Nie miałem pojęcia jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie Louis i Sophia. Nie wiedziałem, gdzie byli pozostali, co się z nimi stało. Wciągnęła ich anomalia? Świstokliki przeniosły gdzie indziej? Nie wierzyłem bowiem, aby tak po prostu uciekli, zostawiając nas samych. Nie chciałem również nawet rozważać ewentualności, w której mieliby teraz tkwić gdzieś pod gruzami.
W pewnej chwili w końcu to zauważyliśmy: białe, gęste futro yeti wyróżniające się na tle szarości i pyłu. Zaczęliśmy odwalać kamienie na bok, lecz jeden dokładniejszy rzut oka wystarczył by stwierdzić, że Polar nie żył. Spojrzałem ze smutkiem na Louisa, wyciągając rękę i kładąc ją na jego ramieniu. - Przykro mi - powiedziałem, po czym nachyliłem się i z włochatego ramienia yeti wysupłałem dwa kosmki włosów. Podałem jeden Louisowi, próbując spojrzeć w oczy chłopaka. Drugi natomiast schowałem do kieszeni, czując dziwną mieszankę emocji. Niby spędziłem z tą istotą tylko parę chwil, jednak to było rozumne stworzenie...
Otrząsnąłem się jednak i podszedłem bliżej - w ramionach Polara dostrzegłem bowiem jakiś kształt. - Oh, Polar - westchnąłem, ostrożnie wyciągając Sophię spod ramienia yeti. Była w bardzo złym stanie.
- Louis, będę potrzebował twojej pomocy. Musimy przenieść Sophię w bardziej bezpieczne miejsce, żebym mógł wysłać patronusa po pogotowie - uniosłem głowę, starając się nawiązać z Bottem kontakt wzrokowy. Jeszcze chwila, Louis. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim. - Będziesz musiał się ukryć, nie mogą cię tu zobaczyć. Jak upewnię się, że Sophia jest w dobrych rękach wrócę do Ciebie. Udamy się do Rudery i tam cię wyleczę, dobrze? - zapytałem, jednak wydawało mi się, że mimo wszystko Bott się ze mną zgodzi.
| zt wszyscy
Dziękujemy Mistrzu Gry za event, było świetnie <3
[bylobrzydkobedzieladnie]
W pewnej chwili w końcu to zauważyliśmy: białe, gęste futro yeti wyróżniające się na tle szarości i pyłu. Zaczęliśmy odwalać kamienie na bok, lecz jeden dokładniejszy rzut oka wystarczył by stwierdzić, że Polar nie żył. Spojrzałem ze smutkiem na Louisa, wyciągając rękę i kładąc ją na jego ramieniu. - Przykro mi - powiedziałem, po czym nachyliłem się i z włochatego ramienia yeti wysupłałem dwa kosmki włosów. Podałem jeden Louisowi, próbując spojrzeć w oczy chłopaka. Drugi natomiast schowałem do kieszeni, czując dziwną mieszankę emocji. Niby spędziłem z tą istotą tylko parę chwil, jednak to było rozumne stworzenie...
Otrząsnąłem się jednak i podszedłem bliżej - w ramionach Polara dostrzegłem bowiem jakiś kształt. - Oh, Polar - westchnąłem, ostrożnie wyciągając Sophię spod ramienia yeti. Była w bardzo złym stanie.
- Louis, będę potrzebował twojej pomocy. Musimy przenieść Sophię w bardziej bezpieczne miejsce, żebym mógł wysłać patronusa po pogotowie - uniosłem głowę, starając się nawiązać z Bottem kontakt wzrokowy. Jeszcze chwila, Louis. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim. - Będziesz musiał się ukryć, nie mogą cię tu zobaczyć. Jak upewnię się, że Sophia jest w dobrych rękach wrócę do Ciebie. Udamy się do Rudery i tam cię wyleczę, dobrze? - zapytałem, jednak wydawało mi się, że mimo wszystko Bott się ze mną zgodzi.
| zt wszyscy
Dziękujemy Mistrzu Gry za event, było świetnie <3
[bylobrzydkobedzieladnie]
| 15 lipca
Tęskniła za zabawą.
Za czystą, wręcz niewinną rozrywką. Za adrenaliną buzującą w żyłach tak mocno, że czuła, jakby pod napiętą skórą o barwie kości słoniowej ślizgały się nabrzmiałe od podekscytowania błękitne węże, oplatające się wzdłuż mięśni, drażniące ścięgna, wzmacniające szkielet. To działanie czyniło ją wręcz niezniszczalną i choć ciągle pozostawała ostrożna i hołubiąca teorię, to podążanie śladami czarnomagicznego mistrza pozwoliło na rozkoszowanie się praktyką. Odnalezienie przyjemności w zaskoczeniu, w kreatywności, w elastycznym dostosowaniu się do niecodziennej sytuacji, tak, by czerpać z niej jak najwięcej dla siebie.
Nauki, ale i czystej psoty. Przyjemne i pożyteczne w jednym, czy więc mogła spędzić rozkoszniej gorącą, lipcową noc, niż relaksując się w domu nowych znajomych? To nic, że domem raczej nie można było nazwać tej prowizorycznej kryjówki na tyłach opuszczonego warsztatu w Outwood, a większość znajomych znajdowała się już w stanie uniemożliwiającym trwającą całą noc biesiadę.
Na ślad rodziny Beckettów trafiła przypadkiem, później, dzięki ujmującemu charakterowi oraz umiejętności odgrywania roli zaniepokojonej krewnej, trafiając po nitce do bardzo wychudzonego kłębka. Ukrywająca się rodzina szlamu, trójka dorosłych, trójka dzieci, a cała ta przesłodka gromadka zagwarantowała jej tyle satysfakcji, ile się spodziewała, przyjmując ją niezwykle hojnie w swych skromnych progach. Mericourt straciła rachubę czasu; mogła przebywać w zabitym deskami pseudo schronie od godziny albo od kwadransa, w miłym towarzystwie czas mijał szybko, a odurzający zapach krwi, wypełniający gęste powietrze pokoju, rozwlekał jeszcze sekundy radości.
Stała pośrodku pomieszczenia, pośród powywracanych mebli i rozczłonkowanych ciał czworga ludzi, choć stan zwłok i liczba rozdartych kończyn na pierwszy rzut oka wskazywały na znacznie liczniejsze grono. Przy życiu została tylko kobieta, czołgająca się w stronę ściany, na razie pozbawiona uwagi Deirdre. Ta przypatrywała się z umiarkowanym zainteresowaniem roztrzaskanej głowie spoczywającego na dywanie tuż obok niej mężczyzny. Wytrwał długo, zabawa trwała w najlepsze, ale niestety, zakończyła się i głowa rodziny prezentowała się niczym ekspresjonistyczny obraz. Właściwie cały ten wieczór był dla Mericourt doznaniem; słodkim, żywym wspomnieniem, wyczekiwaną chwilą relaksu, zabawy, uciechy, której tak potwornie brakowało jej przez ostatnie miesiące. Przerażony szloch kobiety brzmiał niczym muzyka, najsłodsza symfonia, sycąca zmysły Deirdre na równi z elektryzującym widokiem. Wsunęła czubek buta pod męskie ciało i nie bez trudu, powoli, przekręciła je na plecy, wbijając ostrze obcasa w obojczyk. Twarz mężczyzny nie zasługiwała już na to miano, przypominała raczej krwawą miazgę, z kośćmi nosa wbitymi w krwawo-brązową maź, z rozlanymi białkami oczu i brokatem powybijanych zębów, rozsypujących się po galaretowatym mięsie, gdzieniegdzie ledwie wiszącym na wyłamanej szczęce. Prawie westchnęła: nie tyle z zachwytu, co, jak zwykle, z nostalgii - podobnie prezentowała się Isolda, zdradziecka, słaba, zawodząca Isolda, po której Rosier pozostawił podobną miazgę: obrzydliwe wspomnienie pięknych rysów czarownicy, która zawiodła Czarnego Pana, przywołało jej myśli ku mężczyźnie, który powinien być tuż obok niej, dzieląc z nią krwawą rozkosz, lecz zanim zdążyła poczuć psującą nastrój radości gorycz...Wśród pisków kobiety usłyszała szybkie kroki, potem trzask otwieranych naprędce drzwi. Odwróciła się od razu, jak zawsze czujna i gibka, nie czuła jednak strachu, jedynie podekscytowanie. Znajdowali się na obrzeżach opuszczonej, mugolskiej wioski - i jeśli ktokolwiek powracał do tej nędznej kryjówki, mógł być to tylko kolejny szlamiarz albo miłośnik tegoż błota, przynoszący tym szczurom jedzenie.
- Dobry wieczór - powitała nieznajomego miękko, swobodnie, jakby to ona była gospodynią tego zapuszczonego miejsca. I jakby wcale jej czarna suknia nie ociekała krwią, zalewającą również podłogę oraz brudzącą obcas wbitego w męskie ciało buta. Wysoka szpilka spoczywała na klatce piersiowej nieszczęśnika, w geście podobnym do tego, w jaki sposób pozowali czarodzieje z upolowanymi stworami. Uśmiechnęła się: nadchodziła kolejna porcja zabawy, sądząc po gabarytach, dająca więcej satysfakcji niż płacząca, ledwie trzymająca się życia kobieta. A razem z kącikami pełnych, nieco zakrwawionych już warg, uniosła się zitanowa różdżka, wycelowana w kierunku wyłaniającej się z półmroku niezwykle wysokiej, barczystej sylwetki. Dobrze. Była grzeczną dziewczynką - a te nie lubiły bawić się samotnie.
Tęskniła za zabawą.
Za czystą, wręcz niewinną rozrywką. Za adrenaliną buzującą w żyłach tak mocno, że czuła, jakby pod napiętą skórą o barwie kości słoniowej ślizgały się nabrzmiałe od podekscytowania błękitne węże, oplatające się wzdłuż mięśni, drażniące ścięgna, wzmacniające szkielet. To działanie czyniło ją wręcz niezniszczalną i choć ciągle pozostawała ostrożna i hołubiąca teorię, to podążanie śladami czarnomagicznego mistrza pozwoliło na rozkoszowanie się praktyką. Odnalezienie przyjemności w zaskoczeniu, w kreatywności, w elastycznym dostosowaniu się do niecodziennej sytuacji, tak, by czerpać z niej jak najwięcej dla siebie.
Nauki, ale i czystej psoty. Przyjemne i pożyteczne w jednym, czy więc mogła spędzić rozkoszniej gorącą, lipcową noc, niż relaksując się w domu nowych znajomych? To nic, że domem raczej nie można było nazwać tej prowizorycznej kryjówki na tyłach opuszczonego warsztatu w Outwood, a większość znajomych znajdowała się już w stanie uniemożliwiającym trwającą całą noc biesiadę.
Na ślad rodziny Beckettów trafiła przypadkiem, później, dzięki ujmującemu charakterowi oraz umiejętności odgrywania roli zaniepokojonej krewnej, trafiając po nitce do bardzo wychudzonego kłębka. Ukrywająca się rodzina szlamu, trójka dorosłych, trójka dzieci, a cała ta przesłodka gromadka zagwarantowała jej tyle satysfakcji, ile się spodziewała, przyjmując ją niezwykle hojnie w swych skromnych progach. Mericourt straciła rachubę czasu; mogła przebywać w zabitym deskami pseudo schronie od godziny albo od kwadransa, w miłym towarzystwie czas mijał szybko, a odurzający zapach krwi, wypełniający gęste powietrze pokoju, rozwlekał jeszcze sekundy radości.
Stała pośrodku pomieszczenia, pośród powywracanych mebli i rozczłonkowanych ciał czworga ludzi, choć stan zwłok i liczba rozdartych kończyn na pierwszy rzut oka wskazywały na znacznie liczniejsze grono. Przy życiu została tylko kobieta, czołgająca się w stronę ściany, na razie pozbawiona uwagi Deirdre. Ta przypatrywała się z umiarkowanym zainteresowaniem roztrzaskanej głowie spoczywającego na dywanie tuż obok niej mężczyzny. Wytrwał długo, zabawa trwała w najlepsze, ale niestety, zakończyła się i głowa rodziny prezentowała się niczym ekspresjonistyczny obraz. Właściwie cały ten wieczór był dla Mericourt doznaniem; słodkim, żywym wspomnieniem, wyczekiwaną chwilą relaksu, zabawy, uciechy, której tak potwornie brakowało jej przez ostatnie miesiące. Przerażony szloch kobiety brzmiał niczym muzyka, najsłodsza symfonia, sycąca zmysły Deirdre na równi z elektryzującym widokiem. Wsunęła czubek buta pod męskie ciało i nie bez trudu, powoli, przekręciła je na plecy, wbijając ostrze obcasa w obojczyk. Twarz mężczyzny nie zasługiwała już na to miano, przypominała raczej krwawą miazgę, z kośćmi nosa wbitymi w krwawo-brązową maź, z rozlanymi białkami oczu i brokatem powybijanych zębów, rozsypujących się po galaretowatym mięsie, gdzieniegdzie ledwie wiszącym na wyłamanej szczęce. Prawie westchnęła: nie tyle z zachwytu, co, jak zwykle, z nostalgii - podobnie prezentowała się Isolda, zdradziecka, słaba, zawodząca Isolda, po której Rosier pozostawił podobną miazgę: obrzydliwe wspomnienie pięknych rysów czarownicy, która zawiodła Czarnego Pana, przywołało jej myśli ku mężczyźnie, który powinien być tuż obok niej, dzieląc z nią krwawą rozkosz, lecz zanim zdążyła poczuć psującą nastrój radości gorycz...Wśród pisków kobiety usłyszała szybkie kroki, potem trzask otwieranych naprędce drzwi. Odwróciła się od razu, jak zawsze czujna i gibka, nie czuła jednak strachu, jedynie podekscytowanie. Znajdowali się na obrzeżach opuszczonej, mugolskiej wioski - i jeśli ktokolwiek powracał do tej nędznej kryjówki, mógł być to tylko kolejny szlamiarz albo miłośnik tegoż błota, przynoszący tym szczurom jedzenie.
- Dobry wieczór - powitała nieznajomego miękko, swobodnie, jakby to ona była gospodynią tego zapuszczonego miejsca. I jakby wcale jej czarna suknia nie ociekała krwią, zalewającą również podłogę oraz brudzącą obcas wbitego w męskie ciało buta. Wysoka szpilka spoczywała na klatce piersiowej nieszczęśnika, w geście podobnym do tego, w jaki sposób pozowali czarodzieje z upolowanymi stworami. Uśmiechnęła się: nadchodziła kolejna porcja zabawy, sądząc po gabarytach, dająca więcej satysfakcji niż płacząca, ledwie trzymająca się życia kobieta. A razem z kącikami pełnych, nieco zakrwawionych już warg, uniosła się zitanowa różdżka, wycelowana w kierunku wyłaniającej się z półmroku niezwykle wysokiej, barczystej sylwetki. Dobrze. Była grzeczną dziewczynką - a te nie lubiły bawić się samotnie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
jednak 19 lipca
Tęsknił za poczuciem skuteczności i absolutnego porządku, za klarownymi zadaniami wyznaczanymi przez Biuro Aurorów, a nawet za głupią ministerialną biurokracją. Za adrenaliną, która buzowała radośnie w jego żyłach zanim jeszcze przekonał się na własnej skórze, że błąd w aurorskiej akcji można przypłacić zdrowiem i życiem. Za młodzieńczym poczuciem niezniszczalności, sprawiedliwości i paradoksalnego bezpieczeństwa - za czasami, w których praca nie była jeszcze ani obecną misją, ani żmudnym obowiązkiem, a przygodą. Młody Michael uwielbiał w końcu być aurorem, uwielbiał smak niebezpieczeństwa, uwielbiał nowe wyzwania, uwielbiał nawet najdziwniejsze zleceniaw tym próbę infiltracji pewnego londyńskiego domu rozkoszy, uwielbiał się wykazywać.
Jego życie zawodowe rozpadło się na kawałki już dwukrotnie. Ponad dwa lata temu, gdy przestał być Michaelem Tonksem i stał się przeklętą bestią. I pierwszego kwietnia, gdy formalnie przestał być nawet aurorem, a stał się buntownikiem. Problem w tym, że od ukończenia Hogwartu i rozpoczęcia kursu, praca nierozerwalnie splotła się z jego tożsamością. Pozycja aurora nadawała jego życiu rytm, wzmacniała samoocenę, dawała motywację. Wiedział zresztą, że tylko podobni jemu pracoholicy są zdolni ukończyć kurs - aby utrzymać się w tym zawodzie, trzeba było być idealistą, fanatykiem, bądź narcyzem. Kurs szybko odsiewał tych, którzy szukali jedynie prestiżu i pieniędzy, choć te dwie rzeczy bywały przecież miłą osłodą dla Michaela Tonksa.
Choć formalnie nie miał pracy, to pracował więcej niż w całym swoim życiu. Nie znosił poczucia porażki, niekompletności, niespełnienia - dlatego tak dobrze działała na niego ministerialna rutyna. Nadal odbierał rozkazy od Rinehearta, ale teraz potrzebujących było zbyt dużo by ktokolwiek mógł ogarnąć i scentralizować wszystkie wymagające załatwienia sprawy. Dużo umykało przecież nawet samemu Michaelowi - zapomniał na przykład napisać do "nieznajomej" orientalnej piękności, która zdawała się w kwietniu szukać jakiegoś rodzaju pomocy; nie wydawała się wtedy na tyle zdesperowana by odciągnąć jego uwagę od ludzi wymagających natychmiastowej ewakuacji do Oazy. Z Howellami, najbliższymi mu niegdyś mugolakami, odnowił kontakt dopiero przypadkiem, po pełni. Nawet do własnego ojca pisał zbyt rzadko, choć niepokój spędzał mu sen z powiek, zwłaszcza odkąd Kerstin opuściła pana Tonks by zamieszkać z rodzeństwem. Za dużo, wszystkiego było za dużo - a ogrom pracy tonął w narastającym chaosie. To chaos i swego rodzaju przypadek przygnały go zresztą dzisiaj do Surrey. Beckettowie zdawali się trwać w bezpiecznej kryjówce, ale głowa rodziny (mugolak poślubiony mugolce) przekazał informację o ich położeniu znajomemu czarodziejowi, który przekazał informację dalej. Rodzina zdawała się być zbyt niepozorna by ktokolwiek mógł ich ścigać i ulokowana dostatecznie daleko od Londynu, by przeczekać zawieruchę we względnym bezpieczeństwie. Utonęliby w chaosie przekazywanych wieści, gdyby nie to, że Tonks chciał przetestować kilka alternatywnych dróg do Londynu. Teleportowanie się zbyt blisko miasta było oczywiście zbyt ryzykowne - Surrey pojawiło się na jego mapie jako miejscowość, z której w razie potrzeby można dolecieć do stolicy na miotle. Chciał dyskretnie sprawdzić wioskę, a przy okazji przypomniał mu się strzęp informacji o ukrywającej się tutaj rodzinie. Nie zaszkodzi sprawdzić jak się mają, czy nie potrzebują żadnych zapasów, czy radzą sobie sami i czy nie potrzebują skontaktować się z Zakonem Feniksa (a nie tylko ze znajomym znajomego członków Zakonu) - kolejnej okazji może już nie być.
Zbieg okoliczności, przypadek, spontaniczna wizyta bądź fatalne spóźnienie. Czy to pech czy szczęście zagnały tutaj Tonksa właśnie teraz: zbyt późno by mógł zapobiec masakrze i na tyle wcześnie, że jedno życie wciąż wisiało na szali?
Zbliżał się do dziwnie cichego domu, przekonany o tym, że to idealna kryjówka - wyglądająca na cichą i opuszczoną. Dziwnie cichą.
Kilka metrów przed progiem w nozdrza uderzył go zapach krwi. Rozsądek nakazywałby zwolnić kroku, ale Tonks zadziałał bardziej instynktownie - tknięty niepokojem, szybko pokonał odległość dzielącą go od drzwi i otworzył je zamaszyście.
Tylko dzięki ponadprzeciętnej zdolności obserwacji otoczenia był w stanie w ułamku sekundy przyswoić scenę, która się przed nim rozgrywała. Krew. Ciała dzieci. Zmasakrowana twarz. Płaczliwy, ciężki oddech kulącej się pod ścianą kobiety. Spokojny, nienaturalnie wesoły głos drugiej kobiety.
Michael stanął w progu, pod światło - w pierwszej kolejności widać było jego barczystą sylwetkę, dopiero kolejne spojrzenie dostrzeże konkretne rysy na zarośniętej twarzy. Światło działało za to na jego korzyść, wydobywając z mroku szczupłą sylwetkę, krucze włosy, bladą cerę i przede wszystkim uśmiech. Szeroki, piękny, szaleńczy, a przy tym zaskakująco znajomy.
Gdyby nie nieludzkie sceny, których doświadczył wcześniej w życiu, szczerze nie byłby pewien, czy rozgrywająca się przed nim scena to jawa czy sen. Widział już w końcu tą kobietę w swoim szalonym śnie na jawie, widział ją w kwietniu, widział ją teraz - i nadal nie umiał, albo raczej nie chciał rozeznać, czy to naprawdę ta sama kobieta czy też trzy różne i diamentralnie inne osoby; czy to jego wyobraźnia płata mu figle i rzuca wyrzutami sumienia w twarz.
-...Miu? - wychrypiał zanim zdążył pomyśleć, zanim zdążył się opanować i zrozumieć jak cenne są teraz ułamki sekund. Do rzeczywistości przywrócił go jękliwy oddech drugiej kobiety.
Był aurorem, do cholery. A teraz na szali wisiały dwa życia. Później przyjdzie czas na dochodzenie, czy śliczna brunetka jest sprawczynią tego całego zamieszania czy jedynie szaloną ofiarą.
-Petryficus Totalus! - wiedziony instynktem i doświadczeniem, błyskawicznie wycelował wnieznajomą.
Tęsknił za poczuciem skuteczności i absolutnego porządku, za klarownymi zadaniami wyznaczanymi przez Biuro Aurorów, a nawet za głupią ministerialną biurokracją. Za adrenaliną, która buzowała radośnie w jego żyłach zanim jeszcze przekonał się na własnej skórze, że błąd w aurorskiej akcji można przypłacić zdrowiem i życiem. Za młodzieńczym poczuciem niezniszczalności, sprawiedliwości i paradoksalnego bezpieczeństwa - za czasami, w których praca nie była jeszcze ani obecną misją, ani żmudnym obowiązkiem, a przygodą. Młody Michael uwielbiał w końcu być aurorem, uwielbiał smak niebezpieczeństwa, uwielbiał nowe wyzwania, uwielbiał nawet najdziwniejsze zlecenia
Jego życie zawodowe rozpadło się na kawałki już dwukrotnie. Ponad dwa lata temu, gdy przestał być Michaelem Tonksem i stał się przeklętą bestią. I pierwszego kwietnia, gdy formalnie przestał być nawet aurorem, a stał się buntownikiem. Problem w tym, że od ukończenia Hogwartu i rozpoczęcia kursu, praca nierozerwalnie splotła się z jego tożsamością. Pozycja aurora nadawała jego życiu rytm, wzmacniała samoocenę, dawała motywację. Wiedział zresztą, że tylko podobni jemu pracoholicy są zdolni ukończyć kurs - aby utrzymać się w tym zawodzie, trzeba było być idealistą, fanatykiem, bądź narcyzem. Kurs szybko odsiewał tych, którzy szukali jedynie prestiżu i pieniędzy, choć te dwie rzeczy bywały przecież miłą osłodą dla Michaela Tonksa.
Choć formalnie nie miał pracy, to pracował więcej niż w całym swoim życiu. Nie znosił poczucia porażki, niekompletności, niespełnienia - dlatego tak dobrze działała na niego ministerialna rutyna. Nadal odbierał rozkazy od Rinehearta, ale teraz potrzebujących było zbyt dużo by ktokolwiek mógł ogarnąć i scentralizować wszystkie wymagające załatwienia sprawy. Dużo umykało przecież nawet samemu Michaelowi - zapomniał na przykład napisać do "nieznajomej" orientalnej piękności, która zdawała się w kwietniu szukać jakiegoś rodzaju pomocy; nie wydawała się wtedy na tyle zdesperowana by odciągnąć jego uwagę od ludzi wymagających natychmiastowej ewakuacji do Oazy. Z Howellami, najbliższymi mu niegdyś mugolakami, odnowił kontakt dopiero przypadkiem, po pełni. Nawet do własnego ojca pisał zbyt rzadko, choć niepokój spędzał mu sen z powiek, zwłaszcza odkąd Kerstin opuściła pana Tonks by zamieszkać z rodzeństwem. Za dużo, wszystkiego było za dużo - a ogrom pracy tonął w narastającym chaosie. To chaos i swego rodzaju przypadek przygnały go zresztą dzisiaj do Surrey. Beckettowie zdawali się trwać w bezpiecznej kryjówce, ale głowa rodziny (mugolak poślubiony mugolce) przekazał informację o ich położeniu znajomemu czarodziejowi, który przekazał informację dalej. Rodzina zdawała się być zbyt niepozorna by ktokolwiek mógł ich ścigać i ulokowana dostatecznie daleko od Londynu, by przeczekać zawieruchę we względnym bezpieczeństwie. Utonęliby w chaosie przekazywanych wieści, gdyby nie to, że Tonks chciał przetestować kilka alternatywnych dróg do Londynu. Teleportowanie się zbyt blisko miasta było oczywiście zbyt ryzykowne - Surrey pojawiło się na jego mapie jako miejscowość, z której w razie potrzeby można dolecieć do stolicy na miotle. Chciał dyskretnie sprawdzić wioskę, a przy okazji przypomniał mu się strzęp informacji o ukrywającej się tutaj rodzinie. Nie zaszkodzi sprawdzić jak się mają, czy nie potrzebują żadnych zapasów, czy radzą sobie sami i czy nie potrzebują skontaktować się z Zakonem Feniksa (a nie tylko ze znajomym znajomego członków Zakonu) - kolejnej okazji może już nie być.
Zbieg okoliczności, przypadek, spontaniczna wizyta bądź fatalne spóźnienie. Czy to pech czy szczęście zagnały tutaj Tonksa właśnie teraz: zbyt późno by mógł zapobiec masakrze i na tyle wcześnie, że jedno życie wciąż wisiało na szali?
Zbliżał się do dziwnie cichego domu, przekonany o tym, że to idealna kryjówka - wyglądająca na cichą i opuszczoną. Dziwnie cichą.
Kilka metrów przed progiem w nozdrza uderzył go zapach krwi. Rozsądek nakazywałby zwolnić kroku, ale Tonks zadziałał bardziej instynktownie - tknięty niepokojem, szybko pokonał odległość dzielącą go od drzwi i otworzył je zamaszyście.
Tylko dzięki ponadprzeciętnej zdolności obserwacji otoczenia był w stanie w ułamku sekundy przyswoić scenę, która się przed nim rozgrywała. Krew. Ciała dzieci. Zmasakrowana twarz. Płaczliwy, ciężki oddech kulącej się pod ścianą kobiety. Spokojny, nienaturalnie wesoły głos drugiej kobiety.
Michael stanął w progu, pod światło - w pierwszej kolejności widać było jego barczystą sylwetkę, dopiero kolejne spojrzenie dostrzeże konkretne rysy na zarośniętej twarzy. Światło działało za to na jego korzyść, wydobywając z mroku szczupłą sylwetkę, krucze włosy, bladą cerę i przede wszystkim uśmiech. Szeroki, piękny, szaleńczy, a przy tym zaskakująco znajomy.
Gdyby nie nieludzkie sceny, których doświadczył wcześniej w życiu, szczerze nie byłby pewien, czy rozgrywająca się przed nim scena to jawa czy sen. Widział już w końcu tą kobietę w swoim szalonym śnie na jawie, widział ją w kwietniu, widział ją teraz - i nadal nie umiał, albo raczej nie chciał rozeznać, czy to naprawdę ta sama kobieta czy też trzy różne i diamentralnie inne osoby; czy to jego wyobraźnia płata mu figle i rzuca wyrzutami sumienia w twarz.
-...Miu? - wychrypiał zanim zdążył pomyśleć, zanim zdążył się opanować i zrozumieć jak cenne są teraz ułamki sekund. Do rzeczywistości przywrócił go jękliwy oddech drugiej kobiety.
Był aurorem, do cholery. A teraz na szali wisiały dwa życia. Później przyjdzie czas na dochodzenie, czy śliczna brunetka jest sprawczynią tego całego zamieszania czy jedynie szaloną ofiarą.
-Petryficus Totalus! - wiedziony instynktem i doświadczeniem, błyskawicznie wycelował w
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 27.08.20 3:57, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 60
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 7, 8, 7, 7, 1, 5, 1
#1 'k100' : 60
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 7, 8, 7, 7, 1, 5, 1
Zanim promień mocnego zaklęcia dotarł do jej ciała, rozmyła się w kłębie mgły, czarnej, gęstej, przypominającej burzową chmurę na nocnym niebie, równie naelektryzowaną i groźną. Silny urok przeszył pustkę a Deirdre znajdowała się już gdzieś indziej, pozbawiona materialnej formy, odcięta na moment od większości zmysłów, lecz obraz pojawiającego się w pomieszczeniu mężczyzny wybił się wyraźnie na rozszerzonych źrenicach. Skąd się tu wziął? Co go łączyło z tym miejscem, z tymi ludźmi? Czy wtedy, gdy udała się do domu w wyniku pechowej pomyłki, znajdowała się o krok od innej kryjówki mugolaków? Myśli przeszywały ją dreszczami, które poczuła w pełni dopiero kilkanaście sekund później, gdy w mgnieniu oka prześlizgiwała się w powietrzu, otaczając wysokiego mężczyznę czarną chmurą, otulając go mgłą, otulając go sobą, ulotną esencją zła.
Zmaterializowała się tuż za nim, gwałtownie, od razu wciskając zitanową różdżkę w jego plecy. Miał szerokie barki, był bardzo wysoki; silny jak prastare magiczne drzewo. Gdyby nie umknęła przed potężnym petryfikusem, znalazłaby się w dość niewesołej sytuacji zdana na nierówną walkę z tym umięśnionym ciałem, ale upojona zapachem krwi i wymierzoną mugolom sprawiedliwością, nie przyjmowała do wiadomości ryzyka. W takich chwilach lubiła igrać z ogniem, prowokować, przesuwać granicę, zachłystywać się szczęściem budowanym zawsze na cierpieniach innych.
- Nieładnie tak zaczynać spotkania z czarownicą od próby jej obezwładnienia, nie sądzisz? Gdzie twoje dżentelmeńskie maniery? – spytała głosem smutnie urażonym, miękkim jak ciepły szal; takim, jakim potrafiła przekonać go do własnej słabości przed kilkoma miesiącami, gdy znalazła się na werandzie tajemniczego Honkesa.
Stanęła na palcach i nagle polizała go w odsłonięty kark; powolne, drapieżne liźnięcie zwierzęcia, które zamierzało niedługo wbić w ofiarę kły, ale na razie rozsmakowywało się w bodźcach tuż przed pierwszym kęsem. Prymitywny, budzący grozę i obrzydzenie odruch miał w sobie coś z nietrzeźwego rozpasania - krew działała na Deirdre niczym narkotyk.
- Rusz się o cal, a rozerwę cię na strzępy – wyartykułowała szeptem, prosto do jego ucha, jakby informowała go o tym, że za moment spadnie deszcz albo cena łusek ciemiernika wzrosła o kilka procent. Coś jednak w sposobie, w jaki przeciągała ostatnie głoski, jakaś zmysłowa wibracja, nadawała tonowi absolutnej grozy oraz przekonania, że nie żartuje, nie ostrzega, a powiadamia o konsekwencjach, o podjętej już decyzji, której nic nie mogło zmienić. Jeśli zauważyłaby choć drgnięcie mięśnia ramienia, zapowiadającego szybkie odwrócenie się mężczyzny, przebiłaby go na wylot czarnomagicznym ostrzem. – Albo lepiej, rozkażę ci ją skrzywdzić – dodała po krótkim zastanowieniu, nie potrafiąc powstrzymać zachwytu taką perspektywą. Wiedziała, że patrzy na leżącą pod ścianą, spazmatycznie oddychającą i zanoszącą się agonalnym szlochem kobietę. Trochę żałowała, że nieznajomy pojawił się na scenie zbrodni już przy epilogu; chętnie pobawiłaby się dłużej, udając zrozpaczoną ofiarę, która ledwo uszła z życiem; kto wie, może wtedy doprowadziłby ją do jakiegoś bezpiecznego miejsca? Zaopiekował się nią, wprowadził do podziemi szlamolubnego światka – cóż to wtedy byłaby za rozrywka, jaka wspaniała zabawa na znacznie szerszym polu. Cóż, nie zamierzała płakać nad rozlaną krwią, i tak czuła, że odżywa, że znajduje się tam, gdzie powinna. I że spotkanie z kimś, kto przed laty ją najwidoczniej okłamał, przyniesie dodatkową satysfakcję.
- Kim jesteś? Skąd wiesz o tym miejscu? Po co się tu zjawiłeś? – pytała konkretnie, rzeczowo, bez lęku, raczej z czystą ciekawością, opadając na stopy, znów niższa od niego, ale przytrzymująca różdżkę pomiędzy męskimi barkami, by w każdej sekundzie móc natychmiast spełnić swoją obietnicę. Adrenalina żywiej buzowała w jej żyłach, a Deirdre…w końcu była sobą. Bez masek, wystudiowanej osobowości, obcego charakteru. Nie musiała udawać, a tajemniczy, przystojny mężczyzna, przypadkowo przecinający ścieżki jej codzienności, mógł okazać się cennym źródłem informacji. I przedłużyć ten przyjemnie zaczęty wieczór, wszak dogorywająca niedaleko brunetka niedługo i tak miała pożegnać się z tym światem, kończąc wieczór zabaw roziskrzonej radością Deirdre. Chętnie przyjrzałaby się twarzy niespodziewanego gościa, śledząc z zachwytem odmalowujące się na niej obrzydzenie, wściekłość, mdłości, pogardę – na razie jednak stała za nim, gotowa w każdej chwili zaatakować, tak blisko, że na pewno czuł gorąc jej ciała na plecach.
rzut na mgłę
Zmaterializowała się tuż za nim, gwałtownie, od razu wciskając zitanową różdżkę w jego plecy. Miał szerokie barki, był bardzo wysoki; silny jak prastare magiczne drzewo. Gdyby nie umknęła przed potężnym petryfikusem, znalazłaby się w dość niewesołej sytuacji zdana na nierówną walkę z tym umięśnionym ciałem, ale upojona zapachem krwi i wymierzoną mugolom sprawiedliwością, nie przyjmowała do wiadomości ryzyka. W takich chwilach lubiła igrać z ogniem, prowokować, przesuwać granicę, zachłystywać się szczęściem budowanym zawsze na cierpieniach innych.
- Nieładnie tak zaczynać spotkania z czarownicą od próby jej obezwładnienia, nie sądzisz? Gdzie twoje dżentelmeńskie maniery? – spytała głosem smutnie urażonym, miękkim jak ciepły szal; takim, jakim potrafiła przekonać go do własnej słabości przed kilkoma miesiącami, gdy znalazła się na werandzie tajemniczego Honkesa.
Stanęła na palcach i nagle polizała go w odsłonięty kark; powolne, drapieżne liźnięcie zwierzęcia, które zamierzało niedługo wbić w ofiarę kły, ale na razie rozsmakowywało się w bodźcach tuż przed pierwszym kęsem. Prymitywny, budzący grozę i obrzydzenie odruch miał w sobie coś z nietrzeźwego rozpasania - krew działała na Deirdre niczym narkotyk.
- Rusz się o cal, a rozerwę cię na strzępy – wyartykułowała szeptem, prosto do jego ucha, jakby informowała go o tym, że za moment spadnie deszcz albo cena łusek ciemiernika wzrosła o kilka procent. Coś jednak w sposobie, w jaki przeciągała ostatnie głoski, jakaś zmysłowa wibracja, nadawała tonowi absolutnej grozy oraz przekonania, że nie żartuje, nie ostrzega, a powiadamia o konsekwencjach, o podjętej już decyzji, której nic nie mogło zmienić. Jeśli zauważyłaby choć drgnięcie mięśnia ramienia, zapowiadającego szybkie odwrócenie się mężczyzny, przebiłaby go na wylot czarnomagicznym ostrzem. – Albo lepiej, rozkażę ci ją skrzywdzić – dodała po krótkim zastanowieniu, nie potrafiąc powstrzymać zachwytu taką perspektywą. Wiedziała, że patrzy na leżącą pod ścianą, spazmatycznie oddychającą i zanoszącą się agonalnym szlochem kobietę. Trochę żałowała, że nieznajomy pojawił się na scenie zbrodni już przy epilogu; chętnie pobawiłaby się dłużej, udając zrozpaczoną ofiarę, która ledwo uszła z życiem; kto wie, może wtedy doprowadziłby ją do jakiegoś bezpiecznego miejsca? Zaopiekował się nią, wprowadził do podziemi szlamolubnego światka – cóż to wtedy byłaby za rozrywka, jaka wspaniała zabawa na znacznie szerszym polu. Cóż, nie zamierzała płakać nad rozlaną krwią, i tak czuła, że odżywa, że znajduje się tam, gdzie powinna. I że spotkanie z kimś, kto przed laty ją najwidoczniej okłamał, przyniesie dodatkową satysfakcję.
- Kim jesteś? Skąd wiesz o tym miejscu? Po co się tu zjawiłeś? – pytała konkretnie, rzeczowo, bez lęku, raczej z czystą ciekawością, opadając na stopy, znów niższa od niego, ale przytrzymująca różdżkę pomiędzy męskimi barkami, by w każdej sekundzie móc natychmiast spełnić swoją obietnicę. Adrenalina żywiej buzowała w jej żyłach, a Deirdre…w końcu była sobą. Bez masek, wystudiowanej osobowości, obcego charakteru. Nie musiała udawać, a tajemniczy, przystojny mężczyzna, przypadkowo przecinający ścieżki jej codzienności, mógł okazać się cennym źródłem informacji. I przedłużyć ten przyjemnie zaczęty wieczór, wszak dogorywająca niedaleko brunetka niedługo i tak miała pożegnać się z tym światem, kończąc wieczór zabaw roziskrzonej radością Deirdre. Chętnie przyjrzałaby się twarzy niespodziewanego gościa, śledząc z zachwytem odmalowujące się na niej obrzydzenie, wściekłość, mdłości, pogardę – na razie jednak stała za nim, gotowa w każdej chwili zaatakować, tak blisko, że na pewno czuł gorąc jej ciała na plecach.
rzut na mgłę
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Z niedowierzaniem wstrzymał oddech, gdy stojąca przed nim kobieta po prostu zniknęła - i to nie z cichym trzaskiem teleportacji, a rozmywając się w kłębie czarnej mgły. Jak przez (o ironio) mgłę docierało do niego, że w Zakonie Feniksa ostrzegano go przed takimi sztuczkami zwolenników Czarnego Pana, ale dotychczas nie miał okazji zobaczyć tej czarnej magii na własne oczy.
Nie sądził, by w życiu cokolwiek jeszcze mogło go zaskoczyć, ale nadmiar bodźców był oszałamiający - scena masakry, zapłakana kobieta, rozpływająca się we mgle dawna kochanka i jeszcze ten okropny, metaliczny zapach krwi.
Niegdyś krew nie robiła na nim żadnego wrażenia, najmniejszego. Był aurorem, musiał stykać się z okropieństwami i trupami bez mrugnięcia okiem. Tyle, że potem poczuł ten zapach podczas pełni księżyca - słodki, intensywny, oszałamiający. Kuszący. Kiedyś łudził się, że o poranku, w ludzkim ciele nie będzie nic pamiętał. I nie pamiętał - niczego, czego by chciał. Co się działo, kto go widział, co robił. Pamiętał za to zapach krwi - przeważnie zwierzęcej, ale nawet tej ludzkiej (której nigdy nie posmakował) - uporczywie zalegający w nozdrzach, uporczywie przypominający się w każdej sytuacji, zachęcający do skosztowania. Obecnie krew znajdowała się nie tylko wszędzie wkoło, ale i na atrakcyjnej twarzy, której już smakował, na ciele, którego niegdyś pragnął zbyt mocno i na przekór logice.
Chciałby, by było mu teraz niedobrze. Ale nie było. Otulony czarną mgłą, bezradnie obserwował jak promień jego zaklęcia uderza w pustkę, bezradnie usiłował zebrać myśli (podobno przy tych szumowinach należało sięgać po... transmutację? Z której nie był mocny), bezradnie usiłował zapanować nad myślami i pragnieniami, których nie chciał i nie powinien mieć, pragnieniami podjudzonymi przez krew i plugawą mgłę. Już miał obejrzeć się przez ramię, ale...
...za późno. Zesztywniał, czując za plecami gorące i na powrót materialne ciało kobiety, czując różdżkę wbitą w napięte mięśnie pleców. Zacisnął zęby, świadom, że użyła jego triku przed nim. Ostatnio uciekł Lupinowi właśnie teleportując się za jego plecy, ale wtedy nie chciał przecież go zabić...
...bo był pewien, że właśnie do tego zmierza to spotkanie, że Miu ma zamiar pozbyć się zagrożenia i świadka. Stał tyłem, nie mogła więc widzieć jego mimiki twarzy ani tego, że odruchowo uniósł brew na dźwięk jej głosu. Mówiła. Zadawała pytania. Coś tu nie grało. Gdyby podeszła do zadania profesjonalnie, już miałby jakąś czarnomagiczną klątwę w plecach.
Ale czego można oczekiwać od dziwki. - pomyślał z narastającą i niezrozumiałą dla siebie goryczą, choć zarazem usiłował odciąć się od emocji (i od jej gorącego ciała oraz melodyjnego głosu) i jak najszybciej zanalizować, czy kobieta wykazuje się nadmierną pewnością siebie. Zmasakrowane ciała wokół podpowiadały mu jednak, że nie należy jej lekceważyć. Czy i ona wiedziała, że ma przed sobą aurora - czy domyśliła się celu jego dawnej wizyty w Wenus? A może już zupełnie zapomniała o tamtej nocy, może widziała w nim już tylko przypadkowego i pozującego na frajera pana "Honkesa"?
Drgnął gwałtownie, czując jej język na swoim karku.
On nigdy nie zapomiał, choć właściwie próbował.
Potem zaś znieruchomiał, posłusznie, tak jak kazała. Co zastanawiające, nie kazała mu jednak rzucić różdżki, a prawą dłoń wciąż miał wyciągniętą przed siebie. Nie wątpił, że Miu zaraz zauważy swój błąd, ale na razie wydawała się upajać własnym głosem. Musiał podjąć jej grę i ją rozkojarzyć. Pozostała mu gra na czas.
-Rozkażesz? - powtórzył, usiłując nadać swojemu głosowi zaskoczone brzmienie, choć w istocie nie był aż tak zaskoczony. Co najwyżej świadomością, że właśnie spotkał na swojej drodzę kobietę, która najwyraźniej władała Imperio. Co robiła w Wenus, czy naprawdę była zwykłą kurtyzaną - czy kimś zgoła innym? Czy Czarny Pan miał agentów nawet w burdelach?!
Ugh. Spróbował się nie rozpraszać. Ostrożnie przesuwał wzrokiem po pomieszczeniu, usiłując oszacować czy trupy zostały zabite przed jedną osobę, czy może Imperio zostało już na kogoś rzucone i wszyscy pozabijali się nawzajem.
-A tobie... ktoś kazał to zrobić? - desperacko pomyślał o malutkiej Kerstin, usiłując tchnąć w swój głos naiwne współczucie. Odczuwał je w końcu nawet przed chwilą, nie umiejąc dopasować kruczowłosej piękności do tego miejsca i dopuszczając do głosu wytłumaczenie, że być może to ona działa pod cudzym wpływem, jest ofiarą czarnomagicznej klątwy. Zachowywała się w końcu irracjonalnie, zbyt wesoło, zbyt niewinnie.
Czarna mgła rozwiała jednak jego wątpliwości i tchnęła w usta gorzki posmak. Szkoda tylko, że w nozdrzach nadal czuł krew - a teraz również kobiecy zapach samej Miu.
-Jestem znajomym jego znajomego. - przesłuchiwany, nie zamierzał niepotrzebnie ryzykować naginaniem prawdy. -Prosili o zapasy, mieli mi przekazać pieniądze... - dodał, łamiącym się głosem. Kończyły mu się wymówki, musiał teraz skłamać naprawdę dobrze - albo powiedzieć jej prawdę.
Kończył się też czas. W palcach nadal miał różdżkę, nie musiał nawet zaciskać ich mocniej. Uważał, by mięśnie nawet mu nie drgnęły.
-Wiesz, Miu... - zaczął, doskonale świadom, że musi utrzymać uwagę kruczowłosej na sobie - a nie na dogorywającej mugolce. -Muszę ci wyznać, że... - kontynuował powoli, zbyt powoli, usiłując się skupić...
Abesio - pomyślał i zniknął, z powodzeniem rzuciwszy niewerbalne zaklęcie. Chata była mała. Mógłby się znaleźć na tyle daleko, by nie obawiać się już Miu, ale nie zamierzał zostawiać rannej nieznajomej.
-...że spałaś ze szlamą? - rzucił jej w kark, materializując się tuż za nią - na tyle blisko by zachwiać równowagą ich obojga, chcąc pociągnąć za sobą Miu na podłogę i przygwoździć ją własnym ciałem.
rzut na Abesio
Nie wiem jak to działa chronologicznie po Abesio (?), ale jeśli mogę to rzucam sprawność (?) na przygniecenie Dei!
Nie sądził, by w życiu cokolwiek jeszcze mogło go zaskoczyć, ale nadmiar bodźców był oszałamiający - scena masakry, zapłakana kobieta, rozpływająca się we mgle dawna kochanka i jeszcze ten okropny, metaliczny zapach krwi.
Niegdyś krew nie robiła na nim żadnego wrażenia, najmniejszego. Był aurorem, musiał stykać się z okropieństwami i trupami bez mrugnięcia okiem. Tyle, że potem poczuł ten zapach podczas pełni księżyca - słodki, intensywny, oszałamiający. Kuszący. Kiedyś łudził się, że o poranku, w ludzkim ciele nie będzie nic pamiętał. I nie pamiętał - niczego, czego by chciał. Co się działo, kto go widział, co robił. Pamiętał za to zapach krwi - przeważnie zwierzęcej, ale nawet tej ludzkiej (której nigdy nie posmakował) - uporczywie zalegający w nozdrzach, uporczywie przypominający się w każdej sytuacji, zachęcający do skosztowania. Obecnie krew znajdowała się nie tylko wszędzie wkoło, ale i na atrakcyjnej twarzy, której już smakował, na ciele, którego niegdyś pragnął zbyt mocno i na przekór logice.
Chciałby, by było mu teraz niedobrze. Ale nie było. Otulony czarną mgłą, bezradnie obserwował jak promień jego zaklęcia uderza w pustkę, bezradnie usiłował zebrać myśli (podobno przy tych szumowinach należało sięgać po... transmutację? Z której nie był mocny), bezradnie usiłował zapanować nad myślami i pragnieniami, których nie chciał i nie powinien mieć, pragnieniami podjudzonymi przez krew i plugawą mgłę. Już miał obejrzeć się przez ramię, ale...
...za późno. Zesztywniał, czując za plecami gorące i na powrót materialne ciało kobiety, czując różdżkę wbitą w napięte mięśnie pleców. Zacisnął zęby, świadom, że użyła jego triku przed nim. Ostatnio uciekł Lupinowi właśnie teleportując się za jego plecy, ale wtedy nie chciał przecież go zabić...
...bo był pewien, że właśnie do tego zmierza to spotkanie, że Miu ma zamiar pozbyć się zagrożenia i świadka. Stał tyłem, nie mogła więc widzieć jego mimiki twarzy ani tego, że odruchowo uniósł brew na dźwięk jej głosu. Mówiła. Zadawała pytania. Coś tu nie grało. Gdyby podeszła do zadania profesjonalnie, już miałby jakąś czarnomagiczną klątwę w plecach.
Ale czego można oczekiwać od dziwki. - pomyślał z narastającą i niezrozumiałą dla siebie goryczą, choć zarazem usiłował odciąć się od emocji (i od jej gorącego ciała oraz melodyjnego głosu) i jak najszybciej zanalizować, czy kobieta wykazuje się nadmierną pewnością siebie. Zmasakrowane ciała wokół podpowiadały mu jednak, że nie należy jej lekceważyć. Czy i ona wiedziała, że ma przed sobą aurora - czy domyśliła się celu jego dawnej wizyty w Wenus? A może już zupełnie zapomniała o tamtej nocy, może widziała w nim już tylko przypadkowego i pozującego na frajera pana "Honkesa"?
Drgnął gwałtownie, czując jej język na swoim karku.
On nigdy nie zapomiał, choć właściwie próbował.
Potem zaś znieruchomiał, posłusznie, tak jak kazała. Co zastanawiające, nie kazała mu jednak rzucić różdżki, a prawą dłoń wciąż miał wyciągniętą przed siebie. Nie wątpił, że Miu zaraz zauważy swój błąd, ale na razie wydawała się upajać własnym głosem. Musiał podjąć jej grę i ją rozkojarzyć. Pozostała mu gra na czas.
-Rozkażesz? - powtórzył, usiłując nadać swojemu głosowi zaskoczone brzmienie, choć w istocie nie był aż tak zaskoczony. Co najwyżej świadomością, że właśnie spotkał na swojej drodzę kobietę, która najwyraźniej władała Imperio. Co robiła w Wenus, czy naprawdę była zwykłą kurtyzaną - czy kimś zgoła innym? Czy Czarny Pan miał agentów nawet w burdelach?!
Ugh. Spróbował się nie rozpraszać. Ostrożnie przesuwał wzrokiem po pomieszczeniu, usiłując oszacować czy trupy zostały zabite przed jedną osobę, czy może Imperio zostało już na kogoś rzucone i wszyscy pozabijali się nawzajem.
-A tobie... ktoś kazał to zrobić? - desperacko pomyślał o malutkiej Kerstin, usiłując tchnąć w swój głos naiwne współczucie. Odczuwał je w końcu nawet przed chwilą, nie umiejąc dopasować kruczowłosej piękności do tego miejsca i dopuszczając do głosu wytłumaczenie, że być może to ona działa pod cudzym wpływem, jest ofiarą czarnomagicznej klątwy. Zachowywała się w końcu irracjonalnie, zbyt wesoło, zbyt niewinnie.
Czarna mgła rozwiała jednak jego wątpliwości i tchnęła w usta gorzki posmak. Szkoda tylko, że w nozdrzach nadal czuł krew - a teraz również kobiecy zapach samej Miu.
-Jestem znajomym jego znajomego. - przesłuchiwany, nie zamierzał niepotrzebnie ryzykować naginaniem prawdy. -Prosili o zapasy, mieli mi przekazać pieniądze... - dodał, łamiącym się głosem. Kończyły mu się wymówki, musiał teraz skłamać naprawdę dobrze - albo powiedzieć jej prawdę.
Kończył się też czas. W palcach nadal miał różdżkę, nie musiał nawet zaciskać ich mocniej. Uważał, by mięśnie nawet mu nie drgnęły.
-Wiesz, Miu... - zaczął, doskonale świadom, że musi utrzymać uwagę kruczowłosej na sobie - a nie na dogorywającej mugolce. -Muszę ci wyznać, że... - kontynuował powoli, zbyt powoli, usiłując się skupić...
Abesio - pomyślał i zniknął, z powodzeniem rzuciwszy niewerbalne zaklęcie. Chata była mała. Mógłby się znaleźć na tyle daleko, by nie obawiać się już Miu, ale nie zamierzał zostawiać rannej nieznajomej.
-...że spałaś ze szlamą? - rzucił jej w kark, materializując się tuż za nią - na tyle blisko by zachwiać równowagą ich obojga, chcąc pociągnąć za sobą Miu na podłogę i przygwoździć ją własnym ciałem.
rzut na Abesio
Nie wiem jak to działa chronologicznie po Abesio (?), ale jeśli mogę to rzucam sprawność (?) na przygniecenie Dei!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Maska lodowatej obojętności, przez większość uważana za prawdziwą twarz Deirdre, opadała niezwykle rzadko; przyrosła do niej, stała się atutem, koronną cechą posągowego wyglądu, rzeźby o ostrych, egzotycznych rysach i przeszywającym spojrzeniu skośnych oczu, nigdy nie zdradzających prawdziwych emocji. Przez lata opanowała tę sztukę do perfekcji, uporządkowana, opanowana i wyniosła w każdej sytuacji, surowa i nieprzyjemnie spokojna nawet w kryzysowych momentach. W Wenus nakładała na siebie kolejne formy – musiała to robić, by przetrwać, a umiejętność odegrania każdej postaci żywcem wyrwanej z mokrych snów gości przyniosła Miu sławę – lecz gdy zmywała je z siebie w wrzącej kąpieli, razem z zapachem i dotykiem obcych rąk, ciągle pozostawała ta jedna, ostateczna warstwa. Pękająca tylko pod wpływem rdzawej woni krwi, czarnej magii buzującej w żyłach. Nie było to jednak zjawisko piękne, obnażające prawdziwe wnętrze czarownicy; w tej nagiej prawdzie nie było nic pięknego, wzniosłego czy ujawniającego stłamszone człowieczeństwo – wręcz przeciwnie, z głębokich rys wylewała się żółć i czerń, zepsuta jucha szaleństwa, a najplugawsze pragnienia znajdowały gwałtowne ujście.
Gwałtowne drgnięcie i zesztywnienie mężczyzny sprawiło jej satysfakcję. W końcu była silniejsza, mocniejsza od mężczyzn, a ich fizyczna przewaga wyparowywała wobec magii, jaką się posługiwała. – Nie udawaj głupszego niż jesteś, kochany – wychrypiała z teatralnym nadąsaniem. Znała się na ludziach, na tych płci brzydszej w szczególności. Próbował pojąć, co się wydarzyło, potem grał na czas, znów…odgrywając kogoś, kim nie był? Aż tyle mieli wspólnego? Gdy zaczął mówić, powoli łączyła niski tembr głosu z osobą z przeszłości, z wścibskim policjantem lub ministerialnym tajniakiem, węszącym wokół znikających w Wenus mężczyzn; powinna to przewidzieć, połączyć kropki wcześniej, lecz zlekceważyła tego prostolinijnego czarodzieja. A teraz ich ścieżki znów się zbiegały, w najprzyjemniejszy ze sposobów. W końcu mogli stanąć przed sobą twarzą w twarz, choć w przenośni – bo nie wątpiła, że w końcu i on zrzuci z siebie okowy farsy, jeśli nie samodzielnie, to pod przymusem.
- Tak, okropny i zły człowiek zmusił mnie do tego wszystkiego – wyszeptała tonem nagle zupełnie odmiennym, płaczliwym; w ciągu kilku sekund potrafiła samym głosem nadać sobie zupełnie inną aurę, znów stać się ofiarą, bezbronną kobietą. Tym razem nie grała jednak na poważnie, ironizowała, podkreślała różnicę i naiwność postawnego blondyna. - Nie dam ci kolejnej szansy na odpowiedź. Kim jesteś? – dodała ostro tonem już mniej mruczącym, bliższym warknięciu, mocniej wbijając różdżkę pomiędzy jego łopatki, ciągle czując słony smak jego skóry na języku. Chciała wiedzieć, jak smakuje głębiej, jego tkanki, mięśnie, krew; chciała wgryźć się w kość. Brakowało jej tego tak bardzo, władzy nad czyimś życiem, opętania czarną magią, nie trzymaną w ryzach, a wypuszczoną na wolność, kierującą każdym działaniem, syczącą w żyłach jak rozgrzany narkotyk. Zalewający ją dziwnym rodzajem wściekłości, kipiącej tuż po tym, gdy Michael zniknął sprzed niej, a sekundę później zmaterializował się za nią. Jednak to nie cień potężnie zbudowanego mężczyzny napełnił ją gniewem, a słowa, które wypowiedział. Podłe, oślizgłe, bardziej obraźliwe niż najbardziej plugawe wyzwisko zasłyszane w zaułkach Śmiertelnego Nokturnu. Przywykła do wypominania błędów przeszłości, odcięła się od Miu zdecydowaną kreską, powoli czując się tak, jakby naprawdę z tamtą wyuzdaną, zdaną na zachcianki mężczyzn kobietą nie łączyło ją nic oprócz fizycznego podobieństwa. Zagryzła wargi, lecz nie było czasu na kontynuowanie pogawędki. Mężczyzna za plecami nigdy nie wróżył czegoś dobrego, była czujna, nabuzowana mroczną energią i zirytowana; wyczuła drgnienie powietrza, zmianę cienia stojącego za nią człowieka i zanim zdołałby ją pochwycić lub pchnąć na podłogę, pochyliła się gwałtownie i z zaskakującą zwinnością wymknęła się spod ciężkich rąk w bok, utrzymując równowagę. Zdążyła nawet odwrócić się szybko, dół czarnej, obcisłej sukni zawirował wokół nóg a długie, jedwabiste włosy na moment przesłoniły zakrwawioną twarz, lecz trwało to ułamek sekundy. – Crucio – wyartykułowała z uśmiechem, celując różdżką prosto w pierś Michaela. Chciała go zranić, chciała – zgodnie z obietnicą – rozerwać go na strzępy, sprawić, by cierpiał. Dla własnej satysfakcji. I dla sprawiedliwości; musiał zapłacić za tę przechwałkę, za obrazę nieistniejącego majestatu. Jak śmiał. Brzydziła się nim, choć nie miała pewności, że mówi prawdę: czy był szlamą? Co więc robił u Honkesa, co robił w Ministerstwie Magii; sądziła, że do magicznych służb specjalnych nie przyjmują byle kogo. – Mogłam zorientować się wcześniej, wy, szlamy, nie macie się za bardzo czym pochwalić w tej materii – dodała z pogardliwym uśmiechem, słodkim i wściekłym zarazem, a gdyby spojrzenie mogło zabijać niczym Avada, Tonks znajdowałby się już po drugiej stronie śmiertelności.
unik przed zakusami Michaela, niżej Crucio
Gwałtowne drgnięcie i zesztywnienie mężczyzny sprawiło jej satysfakcję. W końcu była silniejsza, mocniejsza od mężczyzn, a ich fizyczna przewaga wyparowywała wobec magii, jaką się posługiwała. – Nie udawaj głupszego niż jesteś, kochany – wychrypiała z teatralnym nadąsaniem. Znała się na ludziach, na tych płci brzydszej w szczególności. Próbował pojąć, co się wydarzyło, potem grał na czas, znów…odgrywając kogoś, kim nie był? Aż tyle mieli wspólnego? Gdy zaczął mówić, powoli łączyła niski tembr głosu z osobą z przeszłości, z wścibskim policjantem lub ministerialnym tajniakiem, węszącym wokół znikających w Wenus mężczyzn; powinna to przewidzieć, połączyć kropki wcześniej, lecz zlekceważyła tego prostolinijnego czarodzieja. A teraz ich ścieżki znów się zbiegały, w najprzyjemniejszy ze sposobów. W końcu mogli stanąć przed sobą twarzą w twarz, choć w przenośni – bo nie wątpiła, że w końcu i on zrzuci z siebie okowy farsy, jeśli nie samodzielnie, to pod przymusem.
- Tak, okropny i zły człowiek zmusił mnie do tego wszystkiego – wyszeptała tonem nagle zupełnie odmiennym, płaczliwym; w ciągu kilku sekund potrafiła samym głosem nadać sobie zupełnie inną aurę, znów stać się ofiarą, bezbronną kobietą. Tym razem nie grała jednak na poważnie, ironizowała, podkreślała różnicę i naiwność postawnego blondyna. - Nie dam ci kolejnej szansy na odpowiedź. Kim jesteś? – dodała ostro tonem już mniej mruczącym, bliższym warknięciu, mocniej wbijając różdżkę pomiędzy jego łopatki, ciągle czując słony smak jego skóry na języku. Chciała wiedzieć, jak smakuje głębiej, jego tkanki, mięśnie, krew; chciała wgryźć się w kość. Brakowało jej tego tak bardzo, władzy nad czyimś życiem, opętania czarną magią, nie trzymaną w ryzach, a wypuszczoną na wolność, kierującą każdym działaniem, syczącą w żyłach jak rozgrzany narkotyk. Zalewający ją dziwnym rodzajem wściekłości, kipiącej tuż po tym, gdy Michael zniknął sprzed niej, a sekundę później zmaterializował się za nią. Jednak to nie cień potężnie zbudowanego mężczyzny napełnił ją gniewem, a słowa, które wypowiedział. Podłe, oślizgłe, bardziej obraźliwe niż najbardziej plugawe wyzwisko zasłyszane w zaułkach Śmiertelnego Nokturnu. Przywykła do wypominania błędów przeszłości, odcięła się od Miu zdecydowaną kreską, powoli czując się tak, jakby naprawdę z tamtą wyuzdaną, zdaną na zachcianki mężczyzn kobietą nie łączyło ją nic oprócz fizycznego podobieństwa. Zagryzła wargi, lecz nie było czasu na kontynuowanie pogawędki. Mężczyzna za plecami nigdy nie wróżył czegoś dobrego, była czujna, nabuzowana mroczną energią i zirytowana; wyczuła drgnienie powietrza, zmianę cienia stojącego za nią człowieka i zanim zdołałby ją pochwycić lub pchnąć na podłogę, pochyliła się gwałtownie i z zaskakującą zwinnością wymknęła się spod ciężkich rąk w bok, utrzymując równowagę. Zdążyła nawet odwrócić się szybko, dół czarnej, obcisłej sukni zawirował wokół nóg a długie, jedwabiste włosy na moment przesłoniły zakrwawioną twarz, lecz trwało to ułamek sekundy. – Crucio – wyartykułowała z uśmiechem, celując różdżką prosto w pierś Michaela. Chciała go zranić, chciała – zgodnie z obietnicą – rozerwać go na strzępy, sprawić, by cierpiał. Dla własnej satysfakcji. I dla sprawiedliwości; musiał zapłacić za tę przechwałkę, za obrazę nieistniejącego majestatu. Jak śmiał. Brzydziła się nim, choć nie miała pewności, że mówi prawdę: czy był szlamą? Co więc robił u Honkesa, co robił w Ministerstwie Magii; sądziła, że do magicznych służb specjalnych nie przyjmują byle kogo. – Mogłam zorientować się wcześniej, wy, szlamy, nie macie się za bardzo czym pochwalić w tej materii – dodała z pogardliwym uśmiechem, słodkim i wściekłym zarazem, a gdyby spojrzenie mogło zabijać niczym Avada, Tonks znajdowałby się już po drugiej stronie śmiertelności.
unik przed zakusami Michaela, niżej Crucio
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czy jego niewybaczalną wadą było łudzenie się, że ludzie bywają lepszymi niż zdają się na pierwszy rzut oka, że są lepsi niż w rzeczywistości? Wszystkich kursantów uczono trzeźwej oceny sytuacji, bezwzględności, hartowano. Powinien być twardym i logicznym aurorem - uważał się za takiego, dopóki chwila zawahania przy dawnym-koledze-wilkołaku nie kosztowała go wszystkiego. Najwyraźniej wielkoduszność (lub naiwność) wpojona mu przez rodziców zakiełkowała głęboko w jego sercu, zbyt głęboko. Jeszcze niedawno święcie wierzył, że brygadzista Lyall zrozumie jego powody do łamania warunków rejestracji i da się przekonać do puszczenia buntownika wolno. Mając Lupina na łasce różdżki nie chciał atakować, tylko uciekać. Zaś kilka lat temu wytrwale próbował przeniknąć piękną i opanowaną fasadę Miu. Tak, jakby spodziewał się ujrzeć przestraszoną kobietę o złotym sercu w głębi nieprzeniknionych, czarnych oczu kurtyzany. Do dzisiaj pamiętał, jak usiłował ją zadowolić, z jednej strony poddając się pokusie, a z drugiej idąc za naiwnymi i romantycznymi wyobrażeniami, wedle których żadna kobieta nie byłaby w Wenus z własnej woli. Jego niewypowiedziane życzenie spełniło się po latach - dziś zobaczył, że znajoma nie była zwykłą dziwką, choć tym bardziej cisnęło mu się na usta to wyzwisko.
Maska opadła. Dziś - tak jak w swojej pradawnej fantazji - był przy prawdziwej Miu. Jakże różnej od tej o słodkiej mince i głosie, która chciała mu się jedynie przypodobać, i od tej nienagannie opanowanej, która udawała amnezję w progu jego domu. Najwyraźniej nie udawała już niczego, ale Michael nigdy nie spodziewałby ujrzeć się pod warstwą piękna właśnie tego: mieszanki krwi, bezwzględności i przedziwnej mieszanki obłąkania, dumy i inteligencji. Nie udawaj głupszego, niż jesteś - jej słowa brutalnie uświadomiły mu, że przed laty i przed paroma miesiącami naprawdę był naiwnym idiotą. Kpina i demonstracja umiejętności aktorskich były jedynie sypaniem soli na ranę rozczarowania. Teraz widział już, że każde jej słowo było pięknym kłamstwem.
(Czy każdy gest również?)
Jak mógł utożsamiać każdą ładną buzię z pięknem wewnętrznym, jak mógł w ogóle chcieć jej pomóc?
A chociaż człowieka zalała fala wstydu, to aurora zalewała fala adrenaliny, chwilowo odsuwając na bok zażenowanie i poczucie winy. Uwielbiał adrenalinę, dlatego wybrał przecież tą pracę. Nie był tego w pełni świadomy, ale adrenalinę zdawał się kochać również wilkołak w jego wnętrzu - uśpiony za dnia codziennego i brutalnie spętany srebrnymi łańcuchami w księżycowe noce. Potwór właściwie nigdy nie miał okazji się wyszaleć, a w tej zakrwawionej, warczącej mu do ucha samicy zdawał się odnajdywać pokrewną nutę. To wilczy instynkt kusił teraz Michaela do powalenia kobiety na ziemię, do zdominowania jej i pokazania jej kto tu jest alfą.
-Zwykłym klientem Wenus, skarbie. - choć taktycznie przemilczał jej pierwsze przechwałki, to odpowiedział na pytanie o swoją tożsamość. Podał jej już w końcu kilka tożsamości, każdą niebezpiecznie bliską brzmienia prawdziwego nazwiska - ale nie zamierzał ułatwiać jej wpadania na niebezpieczną prawdę, tym bardziej, że sam znał ją jedynie pod burdelowym pseudonimem. Łudził się, że prowokuje teraz Miu tylko po to, by odciągnąć jej uwagę od mugolki pod ścianą. W głębi serca czuł jednak, że przechwałki sprawiają mu upiorną satysfakcję - choć już zaraz po wyjściu z Wenus zaczęło go gnębić poczucie winy, to nawet wtedy cieszył się, że oto sięgnął po zakazany owoc przeznaczony dla wyższych sfer. Teraz zaś chciał poruszyć tą obojętną piękność w jedyny sposób, jaki przychodził mu do głowy - uświadamiając jej, że jest zbrukana bardziej niż podejrzewała.
Udało się - zarówno teleportować, jak i zachwiać jej nienaganną fasadą. Gdy się odwróciła, przelotnie zobaczył w jej oczach błysk wściekłości. Posłałby jej zawadiacki uśmiech, ale uchyliła się z zaskakującą zwinnością, wyślizgując spod jego muskularnych ramion. Wiedział, że jego ruch jest ryzykowny, ale i tak zaklął w myślach, usiłując złapać równowagę i mocno trzymając w palcach różdżkę. Miał plan na kolejny atak, ale to Miu zyskała ułamek sekundy przewagi.
Szlag.
Może i powinien spodziewać się po tej wariatce wszystkiego, ale błyskawiczne wyprowadzenie silnego Cruciatusa wymagało nie tylko bezwzględności, lecz również ponadprzeciętnych zdolności. Sądził, że kobieta zaatakuje, ale w głębi serca nie spodziewał się tak szybko przywołanego Zaklęcia Niewybaczalnego - tym bardziej, że scena zbrodni wskazywała raczej na powolny bałagan agonii mugolaków, nie na szybką pracę z Avadą i niezostawiającym (fizycznych) śladów Crucio.
Powinien pomyśleć o sobie i wyprowadzić tarczę, o ile jeszcze miał na to szansę. Zamiast tego, w głowie miał mugolkę chowającą się w kącie, a w myślach zdążył przywołać zaklęcie pola antymagicznego.
Za późno.
Otworzył usta, ale nie zdążył krzyknąć do mugolki, by uciekała (czy wpadnie na to sama, widząc jak jego cierpienie pochłania uwagę czarnoksiężniczki?). Zaklęcie trafiło go prosto w pierś, a w jego głowie pojawiły się ostatnie dwie w pełni świadome myśli. Wykrzywiona w agonii twarz Petera, który oberwał Crucio przed laty, na oczach Michaela. Oraz wspomnienie krzyku kolegi i prośba do samego siebie, by nie dać jej tej satysfakcji. Prośba, którą sformułował na próżno. Chociaż nasłuchał się o okrucieństwie Crucio w teorii, to pierwsze w życiu doświadczenie tej klątwy i tak zdołało go zaskoczyć. Piorunujący ból rozlał się po każdym nerwie i mięśniu jego ciała, z nienaturalnie potworną intensywnością. Na moment - sekundy? minuty? - zupełnie odpłynął, zatracając się w cierpieniu i nie słysząc nawet własnego krzyku ani nie czując drżenia mięśni. Kolana się pod nim ugięły, ale nie czuł nawet jak uderzają o podłogę. W porównaniu z działaniem zaklęcia stłuczenie było jedynie muśnięciem.
Dopiero po wieczności, jak przez mgłę, dotarło do niego, że przecież zna już ten ból. Inny, bo promieniujący z wykrzywiających się kości i rozciąganych mięśni, a nie z każdej komórki ciała. Inny, bo o wiele lżejszy, choć do dzisiaj sądził, że to tamten ból jest najpotężniejszym jaki można przeżyć w swoim życiu. Ale w gruncie rzeczy podobny, bo napawający taką samą bezradnością.
Już to przeżyłeś, poddaj się temu. - przypomniał sobie w pierwszej myśli, jaką udało mu się sformułować odkąd Crucio zaczęło działać. Myśli objawiającej się nie tylko słowami, ale i ulotnym obrazem pełnego księżyca. Myśli, dającej mu nikłą wiarę, że może odzyskać kontrolę nad sobą, nad bólem. To jest sztuczne, to tylko klątwa.
A gdzieś pod tą wiarą, której na razie uczepił się Michael, czaił się cichy, narastający, lecz na razie stłumiony warkot: nie poradzisz sobie sam, poddaj się mnie.
obrona mi nie wyszła
1. Rzut na przełamanie Crucio (odporność magiczna 15.5)
2. k6, steruję mugolką: parzyste - sparaliżował ją ból i strach / nieparzyste - próbuje uciec/podczołgać się do wyjścia?
Maska opadła. Dziś - tak jak w swojej pradawnej fantazji - był przy prawdziwej Miu. Jakże różnej od tej o słodkiej mince i głosie, która chciała mu się jedynie przypodobać, i od tej nienagannie opanowanej, która udawała amnezję w progu jego domu. Najwyraźniej nie udawała już niczego, ale Michael nigdy nie spodziewałby ujrzeć się pod warstwą piękna właśnie tego: mieszanki krwi, bezwzględności i przedziwnej mieszanki obłąkania, dumy i inteligencji. Nie udawaj głupszego, niż jesteś - jej słowa brutalnie uświadomiły mu, że przed laty i przed paroma miesiącami naprawdę był naiwnym idiotą. Kpina i demonstracja umiejętności aktorskich były jedynie sypaniem soli na ranę rozczarowania. Teraz widział już, że każde jej słowo było pięknym kłamstwem.
(Czy każdy gest również?)
Jak mógł utożsamiać każdą ładną buzię z pięknem wewnętrznym, jak mógł w ogóle chcieć jej pomóc?
A chociaż człowieka zalała fala wstydu, to aurora zalewała fala adrenaliny, chwilowo odsuwając na bok zażenowanie i poczucie winy. Uwielbiał adrenalinę, dlatego wybrał przecież tą pracę. Nie był tego w pełni świadomy, ale adrenalinę zdawał się kochać również wilkołak w jego wnętrzu - uśpiony za dnia codziennego i brutalnie spętany srebrnymi łańcuchami w księżycowe noce. Potwór właściwie nigdy nie miał okazji się wyszaleć, a w tej zakrwawionej, warczącej mu do ucha samicy zdawał się odnajdywać pokrewną nutę. To wilczy instynkt kusił teraz Michaela do powalenia kobiety na ziemię, do zdominowania jej i pokazania jej kto tu jest alfą.
-Zwykłym klientem Wenus, skarbie. - choć taktycznie przemilczał jej pierwsze przechwałki, to odpowiedział na pytanie o swoją tożsamość. Podał jej już w końcu kilka tożsamości, każdą niebezpiecznie bliską brzmienia prawdziwego nazwiska - ale nie zamierzał ułatwiać jej wpadania na niebezpieczną prawdę, tym bardziej, że sam znał ją jedynie pod burdelowym pseudonimem. Łudził się, że prowokuje teraz Miu tylko po to, by odciągnąć jej uwagę od mugolki pod ścianą. W głębi serca czuł jednak, że przechwałki sprawiają mu upiorną satysfakcję - choć już zaraz po wyjściu z Wenus zaczęło go gnębić poczucie winy, to nawet wtedy cieszył się, że oto sięgnął po zakazany owoc przeznaczony dla wyższych sfer. Teraz zaś chciał poruszyć tą obojętną piękność w jedyny sposób, jaki przychodził mu do głowy - uświadamiając jej, że jest zbrukana bardziej niż podejrzewała.
Udało się - zarówno teleportować, jak i zachwiać jej nienaganną fasadą. Gdy się odwróciła, przelotnie zobaczył w jej oczach błysk wściekłości. Posłałby jej zawadiacki uśmiech, ale uchyliła się z zaskakującą zwinnością, wyślizgując spod jego muskularnych ramion. Wiedział, że jego ruch jest ryzykowny, ale i tak zaklął w myślach, usiłując złapać równowagę i mocno trzymając w palcach różdżkę. Miał plan na kolejny atak, ale to Miu zyskała ułamek sekundy przewagi.
Szlag.
Może i powinien spodziewać się po tej wariatce wszystkiego, ale błyskawiczne wyprowadzenie silnego Cruciatusa wymagało nie tylko bezwzględności, lecz również ponadprzeciętnych zdolności. Sądził, że kobieta zaatakuje, ale w głębi serca nie spodziewał się tak szybko przywołanego Zaklęcia Niewybaczalnego - tym bardziej, że scena zbrodni wskazywała raczej na powolny bałagan agonii mugolaków, nie na szybką pracę z Avadą i niezostawiającym (fizycznych) śladów Crucio.
Powinien pomyśleć o sobie i wyprowadzić tarczę, o ile jeszcze miał na to szansę. Zamiast tego, w głowie miał mugolkę chowającą się w kącie, a w myślach zdążył przywołać zaklęcie pola antymagicznego.
Za późno.
Otworzył usta, ale nie zdążył krzyknąć do mugolki, by uciekała (czy wpadnie na to sama, widząc jak jego cierpienie pochłania uwagę czarnoksiężniczki?). Zaklęcie trafiło go prosto w pierś, a w jego głowie pojawiły się ostatnie dwie w pełni świadome myśli. Wykrzywiona w agonii twarz Petera, który oberwał Crucio przed laty, na oczach Michaela. Oraz wspomnienie krzyku kolegi i prośba do samego siebie, by nie dać jej tej satysfakcji. Prośba, którą sformułował na próżno. Chociaż nasłuchał się o okrucieństwie Crucio w teorii, to pierwsze w życiu doświadczenie tej klątwy i tak zdołało go zaskoczyć. Piorunujący ból rozlał się po każdym nerwie i mięśniu jego ciała, z nienaturalnie potworną intensywnością. Na moment - sekundy? minuty? - zupełnie odpłynął, zatracając się w cierpieniu i nie słysząc nawet własnego krzyku ani nie czując drżenia mięśni. Kolana się pod nim ugięły, ale nie czuł nawet jak uderzają o podłogę. W porównaniu z działaniem zaklęcia stłuczenie było jedynie muśnięciem.
Dopiero po wieczności, jak przez mgłę, dotarło do niego, że przecież zna już ten ból. Inny, bo promieniujący z wykrzywiających się kości i rozciąganych mięśni, a nie z każdej komórki ciała. Inny, bo o wiele lżejszy, choć do dzisiaj sądził, że to tamten ból jest najpotężniejszym jaki można przeżyć w swoim życiu. Ale w gruncie rzeczy podobny, bo napawający taką samą bezradnością.
Już to przeżyłeś, poddaj się temu. - przypomniał sobie w pierwszej myśli, jaką udało mu się sformułować odkąd Crucio zaczęło działać. Myśli objawiającej się nie tylko słowami, ale i ulotnym obrazem pełnego księżyca. Myśli, dającej mu nikłą wiarę, że może odzyskać kontrolę nad sobą, nad bólem. To jest sztuczne, to tylko klątwa.
A gdzieś pod tą wiarą, której na razie uczepił się Michael, czaił się cichy, narastający, lecz na razie stłumiony warkot: nie poradzisz sobie sam, poddaj się mnie.
obrona mi nie wyszła
1. Rzut na przełamanie Crucio (odporność magiczna 15.5)
2. k6, steruję mugolką: parzyste - sparaliżował ją ból i strach / nieparzyste - próbuje uciec/podczołgać się do wyjścia?
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'k6' : 5
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'k6' : 5
Świat był sprawiedliwy, a przynajmniej ten świat: nowy, stworzony dzięki potędze i wiedzy Czarnego Pana, gdzie nieposłuszeństwo było surowo karane, a wierność przekonaniom – sowicie wynagradzana. Większość zdawała się nie pojmować moralnej prostoty wprowadzonego wraz z wojną porządku; doprawdy, mugole mieli niezwykle małe umysły, najwidoczniej tak jak ich psie, szlamie potomstwo. Ostrzegała niespodziewanego gościa, dawała mu szansę na przeprowadzenie rzeczowej rozmowy, owszem, gęstej od oparów krwi i utrudnionej przez mdłości wywołane rozczłonkowanymi ciałami, ale jednak wzgardził tą opcją, samemu ściągając na siebie konsekwencje. Mogłyby być łagodniejsze, prawie przytulne, nieznajomy (a może jednak znajomy?) mógł posiadać cenne informacje, lecz przekroczył zdecydowanie granicę przyzwoitości. Tak, Deirdre, obryzgana krwią wymordowanych dzieci, stąpająca po roztrzaskanej na miazgę głowie ich ojca, wydawała surowe moralne wyroki na mężczyźnie, który w plugawy sposób ją obrażał. Potrafiła znieść wiele, wyzwisk, uderzeń, psychicznych i fizycznych tortur, ale odkąd przybrała nowe nazwisko przywoływanie upokarzającej przeszłości wywoływało w niej furię. Zwłaszcza, gdy upojona krwią osobowość pozbywała się jakichkolwiek ram opanowania, pozwalając rozszaleć się mrocznej części.
Miała w sobie tylko nienawiść podbudowaną podszytą latami upokorzeń – i przekonanie o tym, że wymierza sprawiedliwą karę. Torturowała Michaela, ale zarazem torturowała każdego ze swoich klientów, każdego z mężczyzn, który kiedykolwiek ją skrzywdził. Palce zaciśnięte na różdżce zbielały, ostre kły wbiły się w dolną wargę tak, że z kącika jej ust popłynęła krew. To nie było proste zaklęcie, inkantacja rzucona przypadkiem, bazująca na niskich pobudkach; sięgała po najokrutniejszą z klątw, podobno gorszą od śmierci. Mięśnie i ścięgna ręki wiodącej napięły się, przez żyły przepływała lawa, a skośne oczy zmrużyły się w wysiłku. Satysfakcjonującym, narkotycznym wnętrz; ten żałosny agresor i kłamca nie obronił się, a teraz opadał na podłogę u jej stóp, wyjąc z bólu. Nie potrafiła powstrzymać krwawego uśmiechu, nozdrza rozszerzyły się jak u polującego drapieżnika – odzyskiwała władzę, kontrolę nad sytuacją, wymierzała odpowiednią karę za próby wskrzeszania Miu; i to przez szlamę. Pożegnała ją, pogrzebała; była teraz kimś innym, dumnym, władczym - przeszła tak daleką drogę od momentu, w którym celowała w krążące po obskurnej sypialni w Parszywym Pasażerze ptaszki, próbując zranić tak wątłe organizmy, pozbawione magii. Każda porażka, błąd i niedopatrzenie pozwoliły jej dotrwać do tego momentu: gdy potrafiła nie tylko się bronić, ale karać. Budowała nowy ład i niszczyła tych, których chciała. A obserwowanie wijącego się z bólu mężczyzny, który niegdyś gościł w jej łóżku, było najsłodszą zemstą. O tym marzyła wtedy, słaba, odrzucona, skreślona, skazana na marną egzystencję.
Podtrzymała zaklęcie; chciała słyszeć głośniejszy krzyk, obserwować każdy paroksyzm niewyobrażalnego bólu, wykrzywiający przystojną twarz mężczyzny. Podobało się jej to, zrobiła krok w jego stronę, szaleńczo uśmiechnięta, wzmacniając siłę zaklęcia; wrzask ofiary przeszedł w charkot, a ją zalała fala chorej ekscytacji. Fizycznego i psychicznego podniecenia, skumulowanego z tęsknoty i hojności otaczających ją morderczych bodźców. Musiała przedłużyć ten stan, lubiła się bawić, a gdyby przeciągnęła torturę jeszcze dłużej, z przystojnego, postawnego mężczyzny pozostałaby tylko skorupa, wydrążona bestialskim cierpieniem. Gwałtownie opuściła różdżkę, kończąc działanie Cruciatusa.- Podobało ci się? – spytała troskliwie, czule, przykucając przy nim, by przesunąć lodowatym palcem po gorącym, mokrym od potu czole. Tak samo, jak pytała wtedy, wyrachowana, ukryta pod maską kurtyzany idealnej, wdzięcznej, rozleniwionej i słodkiej. Wiedziała, że powrót z krainy wyzbywającego z człowieczeństwa bólu trwa kilka chwil, nie obawiała się więc go dotknąć. – Wiem, że tak. Lubisz oddawać kontrolę, prawda? Zrobimy to jeszcze raz? – wychrypiała, zastępując w chwilowej pieszczocie opuszkę palca ostrym paznokciem, rozcinającym skórę na skroni. Miał przystojną twarz – aż dziwne, że rynsztokowe geny stworzyły tak przyjemną dla oka rzeźbę. Wbiła paznokcieć głębiej, ale potem wyprostowała się, stojąc nad nim jak sęp czekający na ostatnie tchnienie wyjątkowo smakowitej przekąski.
- Twoje imię i nazwisko. Byłeś policjantem? Aurorem? Co tu robisz? Odpowiadaj, albo zrobię tej brudnej suce to, co tobie – powtórzyła powoli, rzeczowo. Tak potworny ból Niewybaczalnego zaklęcia musiał zmotywować go do odpowiedzi, nie było innego wyjścia; a jeśli nie on, to perspektywa, że tak niewyobrażalne cierpienie spadnie na kwilącą kobietę. Czołgającą się w stronę drzwi, zauważyła to dopiero teraz, kątem oka, wcześniej zbyt skoncentrowana na wijącym się u jej stóp blondynie. – Petryficus totalus – wypowiedziała prawie od niechcenia, chcąc zatrzymać nędzne próby ucieczki kobiety; później jednak znów celowała różdżką w oddychającego ciężko mężczyznę. Obserwowanie go z góry wywoływało u niej ciągły, głodny uśmiech.
[url= https://www.morsmordre.net/t5839p465-rzuty-koscmi#257628]rzut na podtrzymanie Crucio[/url]; niżej rzucam na Petryficusa na kobietę
Miała w sobie tylko nienawiść podbudowaną podszytą latami upokorzeń – i przekonanie o tym, że wymierza sprawiedliwą karę. Torturowała Michaela, ale zarazem torturowała każdego ze swoich klientów, każdego z mężczyzn, który kiedykolwiek ją skrzywdził. Palce zaciśnięte na różdżce zbielały, ostre kły wbiły się w dolną wargę tak, że z kącika jej ust popłynęła krew. To nie było proste zaklęcie, inkantacja rzucona przypadkiem, bazująca na niskich pobudkach; sięgała po najokrutniejszą z klątw, podobno gorszą od śmierci. Mięśnie i ścięgna ręki wiodącej napięły się, przez żyły przepływała lawa, a skośne oczy zmrużyły się w wysiłku. Satysfakcjonującym, narkotycznym wnętrz; ten żałosny agresor i kłamca nie obronił się, a teraz opadał na podłogę u jej stóp, wyjąc z bólu. Nie potrafiła powstrzymać krwawego uśmiechu, nozdrza rozszerzyły się jak u polującego drapieżnika – odzyskiwała władzę, kontrolę nad sytuacją, wymierzała odpowiednią karę za próby wskrzeszania Miu; i to przez szlamę. Pożegnała ją, pogrzebała; była teraz kimś innym, dumnym, władczym - przeszła tak daleką drogę od momentu, w którym celowała w krążące po obskurnej sypialni w Parszywym Pasażerze ptaszki, próbując zranić tak wątłe organizmy, pozbawione magii. Każda porażka, błąd i niedopatrzenie pozwoliły jej dotrwać do tego momentu: gdy potrafiła nie tylko się bronić, ale karać. Budowała nowy ład i niszczyła tych, których chciała. A obserwowanie wijącego się z bólu mężczyzny, który niegdyś gościł w jej łóżku, było najsłodszą zemstą. O tym marzyła wtedy, słaba, odrzucona, skreślona, skazana na marną egzystencję.
Podtrzymała zaklęcie; chciała słyszeć głośniejszy krzyk, obserwować każdy paroksyzm niewyobrażalnego bólu, wykrzywiający przystojną twarz mężczyzny. Podobało się jej to, zrobiła krok w jego stronę, szaleńczo uśmiechnięta, wzmacniając siłę zaklęcia; wrzask ofiary przeszedł w charkot, a ją zalała fala chorej ekscytacji. Fizycznego i psychicznego podniecenia, skumulowanego z tęsknoty i hojności otaczających ją morderczych bodźców. Musiała przedłużyć ten stan, lubiła się bawić, a gdyby przeciągnęła torturę jeszcze dłużej, z przystojnego, postawnego mężczyzny pozostałaby tylko skorupa, wydrążona bestialskim cierpieniem. Gwałtownie opuściła różdżkę, kończąc działanie Cruciatusa.- Podobało ci się? – spytała troskliwie, czule, przykucając przy nim, by przesunąć lodowatym palcem po gorącym, mokrym od potu czole. Tak samo, jak pytała wtedy, wyrachowana, ukryta pod maską kurtyzany idealnej, wdzięcznej, rozleniwionej i słodkiej. Wiedziała, że powrót z krainy wyzbywającego z człowieczeństwa bólu trwa kilka chwil, nie obawiała się więc go dotknąć. – Wiem, że tak. Lubisz oddawać kontrolę, prawda? Zrobimy to jeszcze raz? – wychrypiała, zastępując w chwilowej pieszczocie opuszkę palca ostrym paznokciem, rozcinającym skórę na skroni. Miał przystojną twarz – aż dziwne, że rynsztokowe geny stworzyły tak przyjemną dla oka rzeźbę. Wbiła paznokcieć głębiej, ale potem wyprostowała się, stojąc nad nim jak sęp czekający na ostatnie tchnienie wyjątkowo smakowitej przekąski.
- Twoje imię i nazwisko. Byłeś policjantem? Aurorem? Co tu robisz? Odpowiadaj, albo zrobię tej brudnej suce to, co tobie – powtórzyła powoli, rzeczowo. Tak potworny ból Niewybaczalnego zaklęcia musiał zmotywować go do odpowiedzi, nie było innego wyjścia; a jeśli nie on, to perspektywa, że tak niewyobrażalne cierpienie spadnie na kwilącą kobietę. Czołgającą się w stronę drzwi, zauważyła to dopiero teraz, kątem oka, wcześniej zbyt skoncentrowana na wijącym się u jej stóp blondynie. – Petryficus totalus – wypowiedziała prawie od niechcenia, chcąc zatrzymać nędzne próby ucieczki kobiety; później jednak znów celowała różdżką w oddychającego ciężko mężczyznę. Obserwowanie go z góry wywoływało u niej ciągły, głodny uśmiech.
[url= https://www.morsmordre.net/t5839p465-rzuty-koscmi#257628]rzut na podtrzymanie Crucio[/url]; niżej rzucam na Petryficusa na kobietę
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
Czas stanął w miejscu, choć przez ułamek sekundy Michael zdołał uczepić się desperackiej myśli, że ten ból jest przecież nieprawdziwy, wywołany magią. Próbował sobie przypomnieć, że jego ciało nadal jest całe, że cierpienie wcale nie rozrywa go od środka - a przynajmniej nie dosłownie. Nie podołał. Ból był realny i nie znajdował się przecież tylko w jego głowie - czuł go w każdej komórce ciała. Z potęgą Crucio nie dawali sobie przecież rady nawet oklumenci. Zaklęcie trwało, a ostatnie strzępki trzeźwych myśli wyślizgnęły się ze świadomości Tonksa i opadły gdzieś w ciemność.
W ciemności zaś czaiło się coś jeszcze - atawistyczny instynkt, na co dzień tłumiony przez Michaela. Wilcza obecność we własnej głowie napawała go w końcu większym strachem niż czarna magia, a jego bogin przybierał potworną formę jego samego. Teraz jednak nie miał już kontroli nad niczym, a w obliczu Cruciatusa wszelkie inne lęki stały się nagle nieporównywalnie mniej straszne. Nie słyszał samego siebie, nie wiedział więc, że wrzask stopniowo zaczął przypominać wycie. Deirdre też nie było dane dłużej się nad tym zastanawiać, zdążyła się już pewnie przekonać, że każdy krzyczy indywidualnie - a choć skowyt torturowanego mężczyzny był przez kilka sekund wyjątkowo ekspresyjny, to blondyn równie szybko ochrypł, po chwili już tylko charcząc. Czarownica podtrzymywała klątwę, a Tonks już dawno przekroczył próg wyobrażalnego dla siebie bólu. Niczym głodny człowiek, który przestaje już czuć głód, w reakcji obronnej własnej psychiki Michael zaczął stopniowo zatracać świadomość własnego ciała, świadomość siebie. Mięśnie napięły się jakoś nienaturalnie, a na czole i szyi pojawiły się żyły, uwidaczniające jak szybko pulsuje teraz krew w jego ciele. Jeśli Miu zapamiętała kolor jego chłodnych szarobłękitnych tęczówek, to w szeroko otwartych oczach światło odbijało się jakoś dziwnie. W ciemności tęczówki zdawały się bardziej zielonkawe, błyskając na złoto-żółtawo, a źrenice zwęziły się.
Wolność, wreszcie wolność - coś zaczynało przebudzać się wśród bólu, tak jakby agonia jednego mężczyzny była stawała się pożywką dla innego, aż...
... wszystko się skończyło, jeszcze gwałtowniej niż się rozpoczęło. Ciało Michaela wzięło szybki, zdumiony wdech, mięśnie najpierw się rozluźniły, a potem boleśnie skurczyły, jakby spodziewając się kolejnej fali bólu. Znajdował się na kolanach, podparty na jednej dłoni - między zgrabiałymi palcami nadal znajdowała się różdżka, ale nie był nawet jej świadomy.
Nie był świadomy niczego, nawet własnego organizmu. Odrętwiałe ciało odmawiało posłuszeństwa, reagując teraz bez udziału woli, a mężczyzna był tak skołowany, że nie za bardzo wiedział, co się dzieje. Lodowata, kobieca dłoń wydawała się w przedziwny sposób kojąca. Gdy się nad nim nachyliła, poczuł zapach krwi. Najpierw cudzej, potem własnej.
Ale nie jej krwi.- uświadomił sobie z pewnym rozczarowaniem, nie wiedząc, czy tą informację dyktują mu oczy czy oszołomione metaliczną wonią nozdrza. Spoglądał na brunetkę z wyraźnym oszołomieniem, tak jakby usiłował odnaleźć w sens w jej słowach. Znał je, ale nie rozumiał, składając je w całość z lekkim opóźnieniem.
"Podobało ci się?"
O tak, podobałoby mu się, ale przecież nie skończyli. Nadal był uwięziony w tym sztywnym i nieposłusznym ciele, którego teraz nawet nie czuł, które bolało. Z ciemności powoli zaczęły wypełzać skojarzenia i myśli, walczące o dominację i kontrolę, przyprawiające o zawrót głowy.
"Lubisz oddawać kontrolę?" - przypomniał sobie, że kpina powinna go ukłuć, tak jak nieprzyjemnie zawstydziła go wcześniejsza uwaga o tym, że nie miał się czym pochwalić w pewnej materii.
Oczywiście, że nie miałem, byłem wtedy kimś innym.. Kimś nudnym i zachowawczym, kto niezmiernie go irytował i kto próbował dojść teraz do głosu. O nie nie, musiał go uprzedzić i coś zakomunikować, choć słowa dziwnie układały się na języku.
-Nie. - odwarknął, a może wychrypiał, to ciało nie słuchało się go do końca. Odpowiadał chyba na pytanie o to, czy mu się podobało. A może na pytanie o oddawaniu kontroli, a może na oba. "Nie" było proste i krótkie, ale nie wystarczyło.
Zmarszczył brwi, desperacko szukając kolejnych właściwych słów.
-Chciałbym cię pogryźć. - charknął wreszcie. Niezmiernie zadowolony z własnego postępu, szarpnął głową w stronę kobiety, odsłaniając zęby w szaleńczym uśmiechu.
Podobno Crucio potrafi doprowadzić do obłędu - w jego głowie pojawiła się nagle nieproszona myśl, która chyba nie była jego własną - brzmiała niczym ulotne wspomnienie wykładu wysłuchanego na kursie aurorów, w innym życiu.
Kobieta wyprostowała się, oddalając od niego swoją apetyczną szyję i kuszący zapach krwi. Zaczęła zadawać pytania, bardzo trudne pytania.
Jakie imię i nazwisko?
Nie mógł ich sobie przypomnieć - może potrafiłby, gdyby się skupił albo oddał kontrolę tamtemu Michaelowi, ale nie chciał robić ani jednego ani drugiego.
Z powodu słów kobiety odczuł irytujący i nieproszony strach, z którym przyszła cała kakofonia innych myśli i głosów.
-Odgryź sobie język - huczał mu w głowie tubalny głos Kierana Rinehearta,
-Mam większą szansę na udawanie obłąkanego niż na kłamstwo - nieśmiałe przypuszczenie nudnego Michaela brzmiało niepewnie i słabo, stłumione przez resztę głosów. A może naprawdę jestem obłąkany - dodał głos równie cicho i zamilkł, spychany z powrotem w ciemność przez rosnącą irytację, przez w ś c i e k ł o ś ć przemieszaną z przedziwnym pożądaniem.
Nie umiał przeżywać ani sformułować pretensji za torturę, w jego naturze nie było zemsty. Pragnął tylko rzucić się na tą kobietę, zlizać czyją krew z jej twarzy i posmakować jej własnej krwi.
Gwałtownie wytrąciła go z odnalezionej w bólu równowagi, ale wciąż mogłoby mu się udać, musi tylko uciszyć te inne głosy i wrócić do stanu sprzed chwili...
Zamiast odpowiedzi, posłał więc kobiecie szeroki uśmiech - może mu pomoże? Jeszcze jeden paroksyzm bólu i znowu odpłynie w ciemność i będzie mógł się z nią pobawić jak na alfę przystało.
-Nie...nie wiem. - odparł szczerze, podskórnie przeczuwając zresztą, że zirytuje to kruczowłosą i że wtedy mu pomoże.
Chwila, jakiej brudnej suce? Zmarszczył z konsterncją brwi, zapominając, że w ich stadzie jest ktoś jeszcze. Kątem oka dostrzegł czołgającą się kobietę, która wlaśnie wchodziła w jego pole widzenia.
To wystarczyło, by zalać go falą niewytłumaczalnej empatii i zdusić w zarodku jego wspaniały plan. Nie możesz do tego dopuścić! - lodowata myśl przywołała go nagle do porządku i choć nadal wahał się odnośnie tego kim właściiwe jest, to drugi on zdawał się obudzić na tyle, by zakazać mu próby przemiany.
Dobrze, pobawią się w inny sposób. To znaczy, jeden Michael chciał się bawić, a drugi - z każdą chwilą wyłaniający się z mroku i dochodzący do głosu - umożliwić mugolce bezpieczne wyjście.
Obaj zgodnie zlekceważyli wyciągniętą różdżkę Deirdre (jeden z nich nie wiedział zresztą, co to) i rzucili się do przodu zesztywniałym ciałem, chcąc chwycić lub podciąć nogi kobiety.
sprawność (?), rzucam się na nóżki Deirdre i chcę pociągnąć ją na ziemię
mugolka ucieka dalej!
k1 - słabnie i się boi i ucieka wolno
k2 - w tym samym tempie co teraz
k3 - strach dodaje jej sił i pełza do wyjścia!
W ciemności zaś czaiło się coś jeszcze - atawistyczny instynkt, na co dzień tłumiony przez Michaela. Wilcza obecność we własnej głowie napawała go w końcu większym strachem niż czarna magia, a jego bogin przybierał potworną formę jego samego. Teraz jednak nie miał już kontroli nad niczym, a w obliczu Cruciatusa wszelkie inne lęki stały się nagle nieporównywalnie mniej straszne. Nie słyszał samego siebie, nie wiedział więc, że wrzask stopniowo zaczął przypominać wycie. Deirdre też nie było dane dłużej się nad tym zastanawiać, zdążyła się już pewnie przekonać, że każdy krzyczy indywidualnie - a choć skowyt torturowanego mężczyzny był przez kilka sekund wyjątkowo ekspresyjny, to blondyn równie szybko ochrypł, po chwili już tylko charcząc. Czarownica podtrzymywała klątwę, a Tonks już dawno przekroczył próg wyobrażalnego dla siebie bólu. Niczym głodny człowiek, który przestaje już czuć głód, w reakcji obronnej własnej psychiki Michael zaczął stopniowo zatracać świadomość własnego ciała, świadomość siebie. Mięśnie napięły się jakoś nienaturalnie, a na czole i szyi pojawiły się żyły, uwidaczniające jak szybko pulsuje teraz krew w jego ciele. Jeśli Miu zapamiętała kolor jego chłodnych szarobłękitnych tęczówek, to w szeroko otwartych oczach światło odbijało się jakoś dziwnie. W ciemności tęczówki zdawały się bardziej zielonkawe, błyskając na złoto-żółtawo, a źrenice zwęziły się.
Wolność, wreszcie wolność - coś zaczynało przebudzać się wśród bólu, tak jakby agonia jednego mężczyzny była stawała się pożywką dla innego, aż...
... wszystko się skończyło, jeszcze gwałtowniej niż się rozpoczęło. Ciało Michaela wzięło szybki, zdumiony wdech, mięśnie najpierw się rozluźniły, a potem boleśnie skurczyły, jakby spodziewając się kolejnej fali bólu. Znajdował się na kolanach, podparty na jednej dłoni - między zgrabiałymi palcami nadal znajdowała się różdżka, ale nie był nawet jej świadomy.
Nie był świadomy niczego, nawet własnego organizmu. Odrętwiałe ciało odmawiało posłuszeństwa, reagując teraz bez udziału woli, a mężczyzna był tak skołowany, że nie za bardzo wiedział, co się dzieje. Lodowata, kobieca dłoń wydawała się w przedziwny sposób kojąca. Gdy się nad nim nachyliła, poczuł zapach krwi. Najpierw cudzej, potem własnej.
Ale nie jej krwi.- uświadomił sobie z pewnym rozczarowaniem, nie wiedząc, czy tą informację dyktują mu oczy czy oszołomione metaliczną wonią nozdrza. Spoglądał na brunetkę z wyraźnym oszołomieniem, tak jakby usiłował odnaleźć w sens w jej słowach. Znał je, ale nie rozumiał, składając je w całość z lekkim opóźnieniem.
"Podobało ci się?"
O tak, podobałoby mu się, ale przecież nie skończyli. Nadal był uwięziony w tym sztywnym i nieposłusznym ciele, którego teraz nawet nie czuł, które bolało. Z ciemności powoli zaczęły wypełzać skojarzenia i myśli, walczące o dominację i kontrolę, przyprawiające o zawrót głowy.
"Lubisz oddawać kontrolę?" - przypomniał sobie, że kpina powinna go ukłuć, tak jak nieprzyjemnie zawstydziła go wcześniejsza uwaga o tym, że nie miał się czym pochwalić w pewnej materii.
Oczywiście, że nie miałem, byłem wtedy kimś innym.. Kimś nudnym i zachowawczym, kto niezmiernie go irytował i kto próbował dojść teraz do głosu. O nie nie, musiał go uprzedzić i coś zakomunikować, choć słowa dziwnie układały się na języku.
-Nie. - odwarknął, a może wychrypiał, to ciało nie słuchało się go do końca. Odpowiadał chyba na pytanie o to, czy mu się podobało. A może na pytanie o oddawaniu kontroli, a może na oba. "Nie" było proste i krótkie, ale nie wystarczyło.
Zmarszczył brwi, desperacko szukając kolejnych właściwych słów.
-Chciałbym cię pogryźć. - charknął wreszcie. Niezmiernie zadowolony z własnego postępu, szarpnął głową w stronę kobiety, odsłaniając zęby w szaleńczym uśmiechu.
Podobno Crucio potrafi doprowadzić do obłędu - w jego głowie pojawiła się nagle nieproszona myśl, która chyba nie była jego własną - brzmiała niczym ulotne wspomnienie wykładu wysłuchanego na kursie aurorów, w innym życiu.
Kobieta wyprostowała się, oddalając od niego swoją apetyczną szyję i kuszący zapach krwi. Zaczęła zadawać pytania, bardzo trudne pytania.
Jakie imię i nazwisko?
Nie mógł ich sobie przypomnieć - może potrafiłby, gdyby się skupił albo oddał kontrolę tamtemu Michaelowi, ale nie chciał robić ani jednego ani drugiego.
Z powodu słów kobiety odczuł irytujący i nieproszony strach, z którym przyszła cała kakofonia innych myśli i głosów.
-Odgryź sobie język - huczał mu w głowie tubalny głos Kierana Rinehearta,
-Mam większą szansę na udawanie obłąkanego niż na kłamstwo - nieśmiałe przypuszczenie nudnego Michaela brzmiało niepewnie i słabo, stłumione przez resztę głosów. A może naprawdę jestem obłąkany - dodał głos równie cicho i zamilkł, spychany z powrotem w ciemność przez rosnącą irytację, przez w ś c i e k ł o ś ć przemieszaną z przedziwnym pożądaniem.
Nie umiał przeżywać ani sformułować pretensji za torturę, w jego naturze nie było zemsty. Pragnął tylko rzucić się na tą kobietę, zlizać czyją krew z jej twarzy i posmakować jej własnej krwi.
Gwałtownie wytrąciła go z odnalezionej w bólu równowagi, ale wciąż mogłoby mu się udać, musi tylko uciszyć te inne głosy i wrócić do stanu sprzed chwili...
Zamiast odpowiedzi, posłał więc kobiecie szeroki uśmiech - może mu pomoże? Jeszcze jeden paroksyzm bólu i znowu odpłynie w ciemność i będzie mógł się z nią pobawić jak na alfę przystało.
-Nie...nie wiem. - odparł szczerze, podskórnie przeczuwając zresztą, że zirytuje to kruczowłosą i że wtedy mu pomoże.
Chwila, jakiej brudnej suce? Zmarszczył z konsterncją brwi, zapominając, że w ich stadzie jest ktoś jeszcze. Kątem oka dostrzegł czołgającą się kobietę, która wlaśnie wchodziła w jego pole widzenia.
To wystarczyło, by zalać go falą niewytłumaczalnej empatii i zdusić w zarodku jego wspaniały plan. Nie możesz do tego dopuścić! - lodowata myśl przywołała go nagle do porządku i choć nadal wahał się odnośnie tego kim właściiwe jest, to drugi on zdawał się obudzić na tyle, by zakazać mu próby przemiany.
Dobrze, pobawią się w inny sposób. To znaczy, jeden Michael chciał się bawić, a drugi - z każdą chwilą wyłaniający się z mroku i dochodzący do głosu - umożliwić mugolce bezpieczne wyjście.
Obaj zgodnie zlekceważyli wyciągniętą różdżkę Deirdre (jeden z nich nie wiedział zresztą, co to) i rzucili się do przodu zesztywniałym ciałem, chcąc chwycić lub podciąć nogi kobiety.
sprawność (?), rzucam się na nóżki Deirdre i chcę pociągnąć ją na ziemię
mugolka ucieka dalej!
k1 - słabnie i się boi i ucieka wolno
k2 - w tym samym tempie co teraz
k3 - strach dodaje jej sił i pełza do wyjścia!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'k3' : 3
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'k3' : 3
Strona 15 z 16 • 1 ... 9 ... 14, 15, 16
Warsztat w Outwood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Surrey