Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Linne Mhoireibh
AutorWiadomość
First topic message reminder :


Linne Mhoireibh
Okolice Linne Mhoireibh, zwanej prościej Zatoką Moray, to przede wszystkim przepiękne szkockie wody mieniące się nad wysokim klifowym wybrzeżem. Teren jest dziewiczy, niezamieszkany przez mugoli, z rzadka odwiedzany przez czarodziejów, wciąż dziki; angielscy zielarze cenią te rozległe tereny za bogactwo magicznej flory oraz wielość dziko rosnących magicznych ziół i roślin szeroko wykorzystywanych w alchemii. Prawdziwą atrakcją jest jednak obserwacja morskich stworzeń, które raz za razem wynurzają się z wody, dopełniając bogactwa niezwykłego krajobrazu.
Rzuć kością k6:
1: Z wody wynurzył się morski smok, który zatoczył nad wodą salto i wrócił do wody.
2: Dostrzegasz ławicę wielobarwnych, skrzących i naprawdę ślicznych rybek, które płyną tuż przy tafli wody, pozwalając ci na ich wygodną obserwację.
3: W wodzie pojawia się orka, która wynurza się w okolicy kilkukrotnie, nim znika bezpowrotnie.
4: Nad wodą uderzył ciężki ogon wieloryba.
5: Nie jesteś pewien, ale wieloryb, który właśnie uderzył ogonem, musi być chyba Paulem. Paul był niegdyś czarodziejem eksperymentującym z trudną sztuką animagii, lecz jak wielkie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że zwierzę, którego kształt przyjmie, było... wielorybem. Rodzina Paula jest zgodna, że był to moment, w którym Paul stracił kontakt z rzeczywistością i popadł w wielorybią obsesję. Od tamtej pory pragnął zrozumieć i pokochać wieloryby, żyć tak jak one. I żyje, w okolicy. Łatwo go poznać po wyraźnie przyjaznym i otwartym usposobieniu wobec czarodziejów.
6: Nad taflą wody przebiegła wyjątkowo okazała kelpia... czy to nie sama Nessie? Musiała się zgubić - a może zdecydowała się na mały spacer.
Lokacja zawiera kości.Rzuć kością k6:
1: Z wody wynurzył się morski smok, który zatoczył nad wodą salto i wrócił do wody.
2: Dostrzegasz ławicę wielobarwnych, skrzących i naprawdę ślicznych rybek, które płyną tuż przy tafli wody, pozwalając ci na ich wygodną obserwację.
3: W wodzie pojawia się orka, która wynurza się w okolicy kilkukrotnie, nim znika bezpowrotnie.
4: Nad wodą uderzył ciężki ogon wieloryba.
5: Nie jesteś pewien, ale wieloryb, który właśnie uderzył ogonem, musi być chyba Paulem. Paul był niegdyś czarodziejem eksperymentującym z trudną sztuką animagii, lecz jak wielkie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że zwierzę, którego kształt przyjmie, było... wielorybem. Rodzina Paula jest zgodna, że był to moment, w którym Paul stracił kontakt z rzeczywistością i popadł w wielorybią obsesję. Od tamtej pory pragnął zrozumieć i pokochać wieloryby, żyć tak jak one. I żyje, w okolicy. Łatwo go poznać po wyraźnie przyjaznym i otwartym usposobieniu wobec czarodziejów.
6: Nad taflą wody przebiegła wyjątkowo okazała kelpia... czy to nie sama Nessie? Musiała się zgubić - a może zdecydowała się na mały spacer.
Nie miał żadnego powodu ku temu by się nie zgodzić ze swoją rozmówczynią.
— Każdemu tego życzę, choć w obecnych czasach to przede wszystkim powinno się życzyć innym posiadania jakiejkolwiek pracy — W pewnym sensie mógł uważać się za szczęściarza. Miał stałą pracę i jakoś sobie radził. Inni nie mieli tyle szczęścia.
— A może pani nie znalazła dla siebie odpowiedniego stworzenia — Podobno była to prawda, że nie wszyscy mieli rękę do zwierząt. Można było to odmienić, wykazując się łagodnością w stosunku do żywych istot i stanowczością w kwestii tresury. Tym ostatnim mogli zająć magizoolodzy. Doświadczenie przychodziło z czasem, a magiczne stworzenia mogły wiele dobrego wnieść w życie swoich opiekunów. — W istocie, często możemy spotkać na swojej drodze niezwykle interesujących ludzi — Zgodził się z kobietą. Toczona przez nich rozmowa czyniła ją wystarczająco interesującą.
— Jeżeli te problemy zdrowotne nadal u pani występują to zasadna wydaje się obecność doświadczonego uzdrowiciela. Bezpieczeństwo przede wszystkim — Wyraził sobie zdanie z uśmiechem. Życie było wystarczająco krótkie, by rezygnować z marzeń nawet pomimo chorób, które ich dotykają.
— To całkiem możliwe — Nie zaprzeczył słowom kobiety, od której przyjął swoją wędkę.
— Dziękuję pani za miłe słowa. Mam również nadzieję, że spełni pani swoje marzenia — Okazał stosowną wdzięczność i wsparcie. Przyglądał się kobiecie z serdecznym uśmiechem. I prawdę mówiąc, nie miałby nic przeciwko temu by spotkali się po raz kolejny. Mógłby zapytać ją, czy spełniła swoje marzenia. Uścisnął dłoń zdawać by się mogło speszonej czarownicy.
— Na mnie również. Ja również pani go życzę. Mam nadzieję. Odbyliśmy bardzo przyjemną rozmowę — Skoro ryby nie chciały brać i jego towarzyszka rozmowy zamierzała odejść to dobry moment na to, by samemu opuścić to miejsce. Owinął wokół drzewca wędki żyłkę, złożył składane krzesełko i podniósł podbierak. Zgasił ognisko i zabrał pozostałe swoje rzeczy, po czym podążył wzdłuż brzegu i ostatecznie opuścił. Wiedział, że jeszcze tu wróci. Chciał zobaczyć tego morskiego smoka.
/zt
— Każdemu tego życzę, choć w obecnych czasach to przede wszystkim powinno się życzyć innym posiadania jakiejkolwiek pracy — W pewnym sensie mógł uważać się za szczęściarza. Miał stałą pracę i jakoś sobie radził. Inni nie mieli tyle szczęścia.
— A może pani nie znalazła dla siebie odpowiedniego stworzenia — Podobno była to prawda, że nie wszyscy mieli rękę do zwierząt. Można było to odmienić, wykazując się łagodnością w stosunku do żywych istot i stanowczością w kwestii tresury. Tym ostatnim mogli zająć magizoolodzy. Doświadczenie przychodziło z czasem, a magiczne stworzenia mogły wiele dobrego wnieść w życie swoich opiekunów. — W istocie, często możemy spotkać na swojej drodze niezwykle interesujących ludzi — Zgodził się z kobietą. Toczona przez nich rozmowa czyniła ją wystarczająco interesującą.
— Jeżeli te problemy zdrowotne nadal u pani występują to zasadna wydaje się obecność doświadczonego uzdrowiciela. Bezpieczeństwo przede wszystkim — Wyraził sobie zdanie z uśmiechem. Życie było wystarczająco krótkie, by rezygnować z marzeń nawet pomimo chorób, które ich dotykają.
— To całkiem możliwe — Nie zaprzeczył słowom kobiety, od której przyjął swoją wędkę.
— Dziękuję pani za miłe słowa. Mam również nadzieję, że spełni pani swoje marzenia — Okazał stosowną wdzięczność i wsparcie. Przyglądał się kobiecie z serdecznym uśmiechem. I prawdę mówiąc, nie miałby nic przeciwko temu by spotkali się po raz kolejny. Mógłby zapytać ją, czy spełniła swoje marzenia. Uścisnął dłoń zdawać by się mogło speszonej czarownicy.
— Na mnie również. Ja również pani go życzę. Mam nadzieję. Odbyliśmy bardzo przyjemną rozmowę — Skoro ryby nie chciały brać i jego towarzyszka rozmowy zamierzała odejść to dobry moment na to, by samemu opuścić to miejsce. Owinął wokół drzewca wędki żyłkę, złożył składane krzesełko i podniósł podbierak. Zgasił ognisko i zabrał pozostałe swoje rzeczy, po czym podążył wzdłuż brzegu i ostatecznie opuścił. Wiedział, że jeszcze tu wróci. Chciał zobaczyć tego morskiego smoka.
/zt
Volans Moore

Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni


12 VI
Wiatr oplatał się ogniem wokół odkrytych przedramion, koszulki powoli zlepiającej się ze skórą i rozgrzanej do czerwoności twarzy, na której skraplał się pot; zdawało mu się, że jeśli pochyli się na miotle, dociśnie ciało do rączki i przyspieszy, to temperatura powinna stać się znośna, łagodzona przez pęd. Być może jednak ta różnica okazała się na tyle niewielka, że nie odczuł jej niemalże wcale. Nie mógł teleportować się do Linne Mhoireibh, nigdy wcześniej tu nie był, pozostało mu tylko podążać za wskazówkami, by nie pomylić się i nie nadkładać drogi. W tych warunkach każda mila miała znaczenie.
Poprawił się na miotle, czując, jak zaczyna się na niej ślizgać; palce zaczepił po dziwnym, niewygodnym kątem, walcząc o choć namiastkę stabilności i kontroli - przy tej prędkości ich brakiem ryzykował sporo, ale miał już dość rozżarzonego słońca, które promieniami pazurów wbijało się w jego plecy i kark; nie zamierzał zwalniać.
Ja pierdolę wyrwało mu się co najmniej kilkunastokrotnie, przezornie oszczędzając siły mamrotał to jedynie pod nosem, za wyjątkiem tego jednego razu, kiedy mucha niemalże wpadła mu do oka; zamknął powieki gwałtownie, szarpiąc głową, a przez to i ciałem, w tył - dlatego też miotła poderwała się, a on pod własnym ciężarem zaczął niebezpiecznie zsuwać się bliżej jej końca; chyba naprawdę powinien zainwestować w gogle. Energię i czas, żeby zwinąć je na jakimś targu. Poprawił się, z ulgą dostrzegając w końcu zarysowującą się przed sobą zatokę Moray. Woda miała tu głęboką, ciemną barwę, mieniła się jak tafla lodu, ledwie tylko marszcząc się wraz z wędrówką być może nawet zbyt spokojnych fal. Przez chwilę zapomniał o otarciach na dłoniach i zmęczonych mięśniach, o odzywającym się wciąż bólu w plecach, tam, gdzie jego ciało pocięła czarnomagiczna klątwa; oczy chłonęły piękno dzikiej plaży - właściwie pustej, nie licząc jednej tylko sylwetki - i wysokiego klifu, który odcinał się od morskiego kolorytu.
Był już spóźniony, a osoba, która znajdowała się teraz na plaży, pewnie na niego czekała. Sam fakt, że zastosowano aż takie środki bezpieczeństwa, jednoznacznie potwierdzał, iż zawartość listów, które miał odebrać, bez wątpienia okaże się cenna. Nie potrafił jednak odmówić sobie tej jednej przyjemności, ostatniej skradzionej chwili.
Kierował się w stronę klifu, i dopiero na jego wysokości Burroughs zaczął pikować w dół. Przez chwilę poczuł się tak, jakby z niego skoczył; zamknął powieki, ledwie na kilka sekund, a gdy je otworzył, rozchwiany pomknął dalej, równolegle do tafli, z szerokim uśmiechem na ustach ścigając się z własnym cieniem, który w rewersie świata robił to samo, tam, w wodnej toni.
I wtedy też stało się coś jeszcze; jego cień nałożył się na inny, tak wielki, że w ostatniej chwili zrozumiał, że to nie prąd sprawił, iż kolor zatoki zmienił się w tym miejscu. Szarpnął miotłę w bok, reagując instynktownie; gigantyczna płetwa wyłoniła się z wody, a potem masywnie opadła, zanurzając się z powrotem w zatoce, która nagle ożyła, przestała być już tak spokojna. Rozbryzgane krople sięgnęły i jego, choć on sam nieszczególną uwagę przykładał do pomoczonych ubrań; z fascynacją przyglądał się niknącemu w jaśniejszych kolorach zwierzęciu, zastanawiając się, czym mogło być. Jednak charakterystyczna, pozioma płetwa wskazywała tylko na jeden gatunek. Wyłącznie wieloryby spośród wszystkich zwierząt morskich pływają, ruszając ogonem w górę i w dół.
Adrenalina buzowała w żyłach, gdy wciąż cały w emocjach zbliżył się do brzegu, po czym zeskoczył z miotły, pozwalając jej opaść na ziemię niedbale; znalazł się tuż obok dziewczyny, która jako jedyna była świadkiem zdarzenia sprzed chwili. I która musiała także mieć dla niego przesyłkę. Obrzucił ją uważnym spojrzeniem, podchodząc jeszcze bliżej.
- Wczoraj mój dziadek widział tu morskiego smoka - zagaił, nie marnując czasu; oczekiwał na umówiony odzew, na ja widziałam go dzisiaj rano, zrobił nad wodą salto i wrócił do wody.
Wiatr oplatał się ogniem wokół odkrytych przedramion, koszulki powoli zlepiającej się ze skórą i rozgrzanej do czerwoności twarzy, na której skraplał się pot; zdawało mu się, że jeśli pochyli się na miotle, dociśnie ciało do rączki i przyspieszy, to temperatura powinna stać się znośna, łagodzona przez pęd. Być może jednak ta różnica okazała się na tyle niewielka, że nie odczuł jej niemalże wcale. Nie mógł teleportować się do Linne Mhoireibh, nigdy wcześniej tu nie był, pozostało mu tylko podążać za wskazówkami, by nie pomylić się i nie nadkładać drogi. W tych warunkach każda mila miała znaczenie.
Poprawił się na miotle, czując, jak zaczyna się na niej ślizgać; palce zaczepił po dziwnym, niewygodnym kątem, walcząc o choć namiastkę stabilności i kontroli - przy tej prędkości ich brakiem ryzykował sporo, ale miał już dość rozżarzonego słońca, które promieniami pazurów wbijało się w jego plecy i kark; nie zamierzał zwalniać.
Ja pierdolę wyrwało mu się co najmniej kilkunastokrotnie, przezornie oszczędzając siły mamrotał to jedynie pod nosem, za wyjątkiem tego jednego razu, kiedy mucha niemalże wpadła mu do oka; zamknął powieki gwałtownie, szarpiąc głową, a przez to i ciałem, w tył - dlatego też miotła poderwała się, a on pod własnym ciężarem zaczął niebezpiecznie zsuwać się bliżej jej końca; chyba naprawdę powinien zainwestować w gogle. Energię i czas, żeby zwinąć je na jakimś targu. Poprawił się, z ulgą dostrzegając w końcu zarysowującą się przed sobą zatokę Moray. Woda miała tu głęboką, ciemną barwę, mieniła się jak tafla lodu, ledwie tylko marszcząc się wraz z wędrówką być może nawet zbyt spokojnych fal. Przez chwilę zapomniał o otarciach na dłoniach i zmęczonych mięśniach, o odzywającym się wciąż bólu w plecach, tam, gdzie jego ciało pocięła czarnomagiczna klątwa; oczy chłonęły piękno dzikiej plaży - właściwie pustej, nie licząc jednej tylko sylwetki - i wysokiego klifu, który odcinał się od morskiego kolorytu.
Był już spóźniony, a osoba, która znajdowała się teraz na plaży, pewnie na niego czekała. Sam fakt, że zastosowano aż takie środki bezpieczeństwa, jednoznacznie potwierdzał, iż zawartość listów, które miał odebrać, bez wątpienia okaże się cenna. Nie potrafił jednak odmówić sobie tej jednej przyjemności, ostatniej skradzionej chwili.
Kierował się w stronę klifu, i dopiero na jego wysokości Burroughs zaczął pikować w dół. Przez chwilę poczuł się tak, jakby z niego skoczył; zamknął powieki, ledwie na kilka sekund, a gdy je otworzył, rozchwiany pomknął dalej, równolegle do tafli, z szerokim uśmiechem na ustach ścigając się z własnym cieniem, który w rewersie świata robił to samo, tam, w wodnej toni.
I wtedy też stało się coś jeszcze; jego cień nałożył się na inny, tak wielki, że w ostatniej chwili zrozumiał, że to nie prąd sprawił, iż kolor zatoki zmienił się w tym miejscu. Szarpnął miotłę w bok, reagując instynktownie; gigantyczna płetwa wyłoniła się z wody, a potem masywnie opadła, zanurzając się z powrotem w zatoce, która nagle ożyła, przestała być już tak spokojna. Rozbryzgane krople sięgnęły i jego, choć on sam nieszczególną uwagę przykładał do pomoczonych ubrań; z fascynacją przyglądał się niknącemu w jaśniejszych kolorach zwierzęciu, zastanawiając się, czym mogło być. Jednak charakterystyczna, pozioma płetwa wskazywała tylko na jeden gatunek. Wyłącznie wieloryby spośród wszystkich zwierząt morskich pływają, ruszając ogonem w górę i w dół.
Adrenalina buzowała w żyłach, gdy wciąż cały w emocjach zbliżył się do brzegu, po czym zeskoczył z miotły, pozwalając jej opaść na ziemię niedbale; znalazł się tuż obok dziewczyny, która jako jedyna była świadkiem zdarzenia sprzed chwili. I która musiała także mieć dla niego przesyłkę. Obrzucił ją uważnym spojrzeniem, podchodząc jeszcze bliżej.
- Wczoraj mój dziadek widział tu morskiego smoka - zagaił, nie marnując czasu; oczekiwał na umówiony odzew, na ja widziałam go dzisiaj rano, zrobił nad wodą salto i wrócił do wody.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs

Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni


Zdążyć przed palącym słońcem.
To trudne zadanie, trudne niemal tak samo jak ucieczka przed ludźmi, którzy zmuszeni do poszukiwania jakiegokolwiek sposobu do schłodzenia, wychodzili z domów, zbaczali z ustalonych ścieżek, zapełniając sobą przestrzenie zielone, tłocząc się najczęściej nad wodą. Lasy przestały być już ciche, nawet w okolicy Tewkesbury ludzie gotowi byli do celebracji ostatnich dni wiosny, topiąc wojenne rozterki w płynących w okolicach rzekach. Maria również wychodziła z Okruszka i szukała — ale szukała przestrzeni cichej, dziewiczej, najlepiej też zimniejszej nieco niż południowy zachód Anglii. Myśli jej pomknęły więc wprost do Szkocji, do miejsca, które odwiedziła w ostatnim czasie raz tylko, po kilkuletniej przerwie.
Powietrze pozwalało czuć się wyzwolonym, a bryza znad zimnego morza w takim upale działała zupełnie kojąco.
Radziła sobie przecież, jak tylko mogła — prawie cały maj spędziła na przerabianiu swych kilku sukienek tak, aby były one jak najbardziej zwiewne, choć dalej pozostawały długie. Chwilowo słoik, w którym odkładała pieniądze na nową, piękną miotłę (taką solidną, z prawdziwego zdarzenia) nie zapełniał się nowymi dotacjami, co mogła, wydawała Maria przecież na jedzenie i dokupywanie chociaż odrobiny materiału, by przerobić nieco garderobę. Dół jasnozielonej, jej nowej ulubionej, sukienki, powiewał więc na wietrze, podobnie do proporca, gdy mknęła nad Szkocją, próbując w prędkości przede wszystkim, w starciu pędu z rozgrzaną skórą, odnaleźć, choć odrobinę ukojenia. W pobliskim miasteczku powiedzieli jej, że mogłaby polecieć jeszcze trochę na północ, że zimą śmiałkowie próbują tam upolować wieloryba, a czasami, przy odrobinie szczęścia, można dojrzeć nawet morskiego smoka wynurzającego się z morskich głębin.
Maria nie uważała się za osobę szczególnie szczęśliwą. W szczególności od czasu, gdy w wyniku podłej, mimo wszystko, przemiany w królika, na jej twarzy pojawiły się — także królicze — wibrysy. Całe życie zdawała się mieć więcej powodów do płaczu, niż do uśmiechu, ale wciąż, z odrobinę dziecięcą naiwnością, a na pewno już z przepełnionym romantyzmem wyciągniętym z książek dziewczęcym sercem, gnała przez życie, szukając czegoś naprawdę pięknego, lirycznego niemal. Dojrzenie morskiego smoka może nie wpisywało się w kanon zachcianek młodych dziewczyn, ale Maria swą nadzwyczajnie dużą czułość przelewała przecież na zwierzęta, miała jej wystarczająco, by podzielić się nią także z olbrzymim morskim stworzeniem. Nieistotne, że nie potrafiła pływać.
Pech jednak nie chciał jej opuścić. Zniżyła się na miotle, wciskając niemal klatkę piersiową w rączkę, aby zapikować w dół, wprost z klifu i zatrzymać się centymetry nad wodą. Wytężyła wzrok, próbując dostrzec w morskiej toni cokolwiek. Znajdowała się na tyle nisko, że rąbki sukienki zmoczyły się od wody, podobnie jak końcówki złotych loków, choć zostały przez nią przezornie związane białą wstążką, by wobec nieprzyjaznego wiatru nie pozbawiły jej całkowicie widoczności. Trwała nad taflą kilka minut, na ostatek wybierając się w krótki, kilkunastometrowy lot nad taflą wody, gdzie trzymając się przede wszystkim przy pomocy nóg oraz lewej dłoni, palce prawej zanurzyła w wodzie, pozostawiając po sobie tylko drobne wzburzenie wody, nic wielkiego dla niewiele znaczącej w wielkim schemacie młodej dziewczyny. Chwyciła później drążek w dwie ręce, poderwała go śmiało do góry, na moment nawet wykonując w powietrzu pełen obrót, aż wracając do prawidłowej, pionowej pozycji, spokojnie już przeleciała do brzegu, na krawędź klifu, z którego wystartowała za pierwszym razem.
Skoro nie było jej dane zobaczyć w wodzie niczego, przynajmniej poczeka nad nią chwilę, aż osuszy się zmoczone lekko ubranie i włosy.
Położywszy miotłę obok siebie, usiadła na ziemi, opierając się rękoma za swymi plecami. Wzniosła głowę do góry, do czystego nieba, przymykając przy tym oczy, chłonąc to ciepło, którego przecież wszyscy powoli zaczynali mieć dość. I trwałaby tak dalej, gdyby nie cień, który padł na nią zupełnie niespodziewanie i zmusił do otworzenia oczu w nagłej potrzebie wiadomości. Spodziewała się, że niebo zaszło jakąś chmurą, ale chmury nie śmigają gdzieś obok, chmury rzadko miewają kształt... chyba młodego mężczyzny na miotle, pikującego ostro w dół klifu. Podniosła się na kolana, ręka od razu sięgnęła po miotłę, bo w nagłym przepływie gotowa była nieznajomego ratować, nie wyglądał na takiego, który robił podobne figury całkiem umyślnie, ale... Może się myliła? Na czworakach dotarła do samej krawędzi klifu, ze ściśniętym w piersiach oddechem przyglądając się temu, cóż wyprawiał ten człowiek (zupełnie nieświadomie zauważając kilka błędów w postawie, które mógłby poprawić), ale nie spodziewała się tego, co naszło później.
Wielka, płaska płetwa; Wieloryb! — myśl nagła, ale przecież prawdziwa, jasnoróżowe wargi rozchylone lekko w zdziwieniu i szarozielone spojrzenie wypatrujące w napięciu, czy męska sylwetka wyłoni się zza kurtyny wody, którą stworzył ów zwierz. Dalej w myślach — powtórzenie kilku zaklęć, które mogłyby uspokoić zwierzę (ale nie tak wielkie!), druga ręka z różdżką w pogotowiu, może udałoby się jej przegonić wieloryba, ale one rzadko przecież były agresywne...
Na całe szczęście nieznajomy znów wzbił się w powietrze, a ku jeszcze większemu zaskoczeniu (Maria nie mogła oderwać od niego wzroku, blada i zarumieniona na zmianę) wylądował tuż obok.
W pewien niezrozumiały dla dziewczęcia sposób wyglądał tak, jak wyglądać powinien człowiek, który uniknął zderzenia z wielorybią płetwą. Mógłby tylko nie rzucać swej miotły na ziemię, nie tak niedbale.
Sama Maria usiadła na ziemi, przechodząc z klęczek w pozycję znacznie bardziej porządną, z nogami zgiętymi w złączonych kolanach, na których oparła obie ręce. Udało jej się nawet zapanować nad mimiką, przynajmniej na tyle, by zamknąć wreszcie rozchylone dotychczas usta, skupione spojrzenie wbijając w postać tego... Chłopaka? Gdy nie patrzył w ten sposób, gdy gnał tylko na miotle, wyglądał na młodszego i mniej poważnego niż teraz.
— Więc musiał mieć niezwykłe szczęście, też chciałam takiego zobaczyć... — wydusiła z siebie, zupełnie nieświadoma słów, które Burroughs chciał usłyszeć, ani tego, że wziął ją za kogoś, kto powinien być tu w innym celu, niż tylko krajoznawczy. Coś w głosie Marii przesiąknięte było melancholią, żalem jakimś, ale oczy — dla odmiany — skrzyły się całe od ciekawości, od emocji, których właśnie, równie nieświadomie, jej dostarczył. — Ale w miasteczku niedaleko mówili, że smoki morskie zjawiają się tu nader często. Myśli pan, że pomylili je z wielorybami? Jak pański dziadek? — spytała, wreszcie przenosząc wzrok na taflę wody, minimum kilkadziesiąt metrów pod nimi. — Bo to był wieloryb, prawda? Dobrze, że się pan mocno miotły trzymał, stąd wydawało się, że już po panu — to zupełnie niezwykła historia; Maria, jak na swoje możliwości, rozgadała się już bardzo, a nawet uśmiechnęła się — chyba speszona, do siebie — gdy mówiła o mocnym trzymaniu na miotle. A może dlatego, że wzrok jej przemknął po sylwetce Keatona, po przemoczonych gdzieniegdzie ubraniach mocniej przylegających do ciała. Krawędzi jej własnej sukienki wciąż nie zdążyły wyschnąć, ale końcówki włosów zwijały się w mocniejsze loki.
4: Nad wodą uderzył ciężki ogon wieloryba.
To trudne zadanie, trudne niemal tak samo jak ucieczka przed ludźmi, którzy zmuszeni do poszukiwania jakiegokolwiek sposobu do schłodzenia, wychodzili z domów, zbaczali z ustalonych ścieżek, zapełniając sobą przestrzenie zielone, tłocząc się najczęściej nad wodą. Lasy przestały być już ciche, nawet w okolicy Tewkesbury ludzie gotowi byli do celebracji ostatnich dni wiosny, topiąc wojenne rozterki w płynących w okolicach rzekach. Maria również wychodziła z Okruszka i szukała — ale szukała przestrzeni cichej, dziewiczej, najlepiej też zimniejszej nieco niż południowy zachód Anglii. Myśli jej pomknęły więc wprost do Szkocji, do miejsca, które odwiedziła w ostatnim czasie raz tylko, po kilkuletniej przerwie.
Powietrze pozwalało czuć się wyzwolonym, a bryza znad zimnego morza w takim upale działała zupełnie kojąco.
Radziła sobie przecież, jak tylko mogła — prawie cały maj spędziła na przerabianiu swych kilku sukienek tak, aby były one jak najbardziej zwiewne, choć dalej pozostawały długie. Chwilowo słoik, w którym odkładała pieniądze na nową, piękną miotłę (taką solidną, z prawdziwego zdarzenia) nie zapełniał się nowymi dotacjami, co mogła, wydawała Maria przecież na jedzenie i dokupywanie chociaż odrobiny materiału, by przerobić nieco garderobę. Dół jasnozielonej, jej nowej ulubionej, sukienki, powiewał więc na wietrze, podobnie do proporca, gdy mknęła nad Szkocją, próbując w prędkości przede wszystkim, w starciu pędu z rozgrzaną skórą, odnaleźć, choć odrobinę ukojenia. W pobliskim miasteczku powiedzieli jej, że mogłaby polecieć jeszcze trochę na północ, że zimą śmiałkowie próbują tam upolować wieloryba, a czasami, przy odrobinie szczęścia, można dojrzeć nawet morskiego smoka wynurzającego się z morskich głębin.
Maria nie uważała się za osobę szczególnie szczęśliwą. W szczególności od czasu, gdy w wyniku podłej, mimo wszystko, przemiany w królika, na jej twarzy pojawiły się — także królicze — wibrysy. Całe życie zdawała się mieć więcej powodów do płaczu, niż do uśmiechu, ale wciąż, z odrobinę dziecięcą naiwnością, a na pewno już z przepełnionym romantyzmem wyciągniętym z książek dziewczęcym sercem, gnała przez życie, szukając czegoś naprawdę pięknego, lirycznego niemal. Dojrzenie morskiego smoka może nie wpisywało się w kanon zachcianek młodych dziewczyn, ale Maria swą nadzwyczajnie dużą czułość przelewała przecież na zwierzęta, miała jej wystarczająco, by podzielić się nią także z olbrzymim morskim stworzeniem. Nieistotne, że nie potrafiła pływać.
Pech jednak nie chciał jej opuścić. Zniżyła się na miotle, wciskając niemal klatkę piersiową w rączkę, aby zapikować w dół, wprost z klifu i zatrzymać się centymetry nad wodą. Wytężyła wzrok, próbując dostrzec w morskiej toni cokolwiek. Znajdowała się na tyle nisko, że rąbki sukienki zmoczyły się od wody, podobnie jak końcówki złotych loków, choć zostały przez nią przezornie związane białą wstążką, by wobec nieprzyjaznego wiatru nie pozbawiły jej całkowicie widoczności. Trwała nad taflą kilka minut, na ostatek wybierając się w krótki, kilkunastometrowy lot nad taflą wody, gdzie trzymając się przede wszystkim przy pomocy nóg oraz lewej dłoni, palce prawej zanurzyła w wodzie, pozostawiając po sobie tylko drobne wzburzenie wody, nic wielkiego dla niewiele znaczącej w wielkim schemacie młodej dziewczyny. Chwyciła później drążek w dwie ręce, poderwała go śmiało do góry, na moment nawet wykonując w powietrzu pełen obrót, aż wracając do prawidłowej, pionowej pozycji, spokojnie już przeleciała do brzegu, na krawędź klifu, z którego wystartowała za pierwszym razem.
Skoro nie było jej dane zobaczyć w wodzie niczego, przynajmniej poczeka nad nią chwilę, aż osuszy się zmoczone lekko ubranie i włosy.
Położywszy miotłę obok siebie, usiadła na ziemi, opierając się rękoma za swymi plecami. Wzniosła głowę do góry, do czystego nieba, przymykając przy tym oczy, chłonąc to ciepło, którego przecież wszyscy powoli zaczynali mieć dość. I trwałaby tak dalej, gdyby nie cień, który padł na nią zupełnie niespodziewanie i zmusił do otworzenia oczu w nagłej potrzebie wiadomości. Spodziewała się, że niebo zaszło jakąś chmurą, ale chmury nie śmigają gdzieś obok, chmury rzadko miewają kształt... chyba młodego mężczyzny na miotle, pikującego ostro w dół klifu. Podniosła się na kolana, ręka od razu sięgnęła po miotłę, bo w nagłym przepływie gotowa była nieznajomego ratować, nie wyglądał na takiego, który robił podobne figury całkiem umyślnie, ale... Może się myliła? Na czworakach dotarła do samej krawędzi klifu, ze ściśniętym w piersiach oddechem przyglądając się temu, cóż wyprawiał ten człowiek (zupełnie nieświadomie zauważając kilka błędów w postawie, które mógłby poprawić), ale nie spodziewała się tego, co naszło później.
Wielka, płaska płetwa; Wieloryb! — myśl nagła, ale przecież prawdziwa, jasnoróżowe wargi rozchylone lekko w zdziwieniu i szarozielone spojrzenie wypatrujące w napięciu, czy męska sylwetka wyłoni się zza kurtyny wody, którą stworzył ów zwierz. Dalej w myślach — powtórzenie kilku zaklęć, które mogłyby uspokoić zwierzę (ale nie tak wielkie!), druga ręka z różdżką w pogotowiu, może udałoby się jej przegonić wieloryba, ale one rzadko przecież były agresywne...
Na całe szczęście nieznajomy znów wzbił się w powietrze, a ku jeszcze większemu zaskoczeniu (Maria nie mogła oderwać od niego wzroku, blada i zarumieniona na zmianę) wylądował tuż obok.
W pewien niezrozumiały dla dziewczęcia sposób wyglądał tak, jak wyglądać powinien człowiek, który uniknął zderzenia z wielorybią płetwą. Mógłby tylko nie rzucać swej miotły na ziemię, nie tak niedbale.
Sama Maria usiadła na ziemi, przechodząc z klęczek w pozycję znacznie bardziej porządną, z nogami zgiętymi w złączonych kolanach, na których oparła obie ręce. Udało jej się nawet zapanować nad mimiką, przynajmniej na tyle, by zamknąć wreszcie rozchylone dotychczas usta, skupione spojrzenie wbijając w postać tego... Chłopaka? Gdy nie patrzył w ten sposób, gdy gnał tylko na miotle, wyglądał na młodszego i mniej poważnego niż teraz.
— Więc musiał mieć niezwykłe szczęście, też chciałam takiego zobaczyć... — wydusiła z siebie, zupełnie nieświadoma słów, które Burroughs chciał usłyszeć, ani tego, że wziął ją za kogoś, kto powinien być tu w innym celu, niż tylko krajoznawczy. Coś w głosie Marii przesiąknięte było melancholią, żalem jakimś, ale oczy — dla odmiany — skrzyły się całe od ciekawości, od emocji, których właśnie, równie nieświadomie, jej dostarczył. — Ale w miasteczku niedaleko mówili, że smoki morskie zjawiają się tu nader często. Myśli pan, że pomylili je z wielorybami? Jak pański dziadek? — spytała, wreszcie przenosząc wzrok na taflę wody, minimum kilkadziesiąt metrów pod nimi. — Bo to był wieloryb, prawda? Dobrze, że się pan mocno miotły trzymał, stąd wydawało się, że już po panu — to zupełnie niezwykła historia; Maria, jak na swoje możliwości, rozgadała się już bardzo, a nawet uśmiechnęła się — chyba speszona, do siebie — gdy mówiła o mocnym trzymaniu na miotle. A może dlatego, że wzrok jej przemknął po sylwetce Keatona, po przemoczonych gdzieniegdzie ubraniach mocniej przylegających do ciała. Krawędzi jej własnej sukienki wciąż nie zdążyły wyschnąć, ale końcówki włosów zwijały się w mocniejsze loki.
4: Nad wodą uderzył ciężki ogon wieloryba.



Having dreams means
at times you'll be faced with loneliness
You have to walk an empty path
at times you'll be faced with loneliness
You have to walk an empty path
Maria Multon

Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 18/19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nightingale, nightingale,
don't sing too early
don't sing too early
OPCM : 9 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica

Neutralni


Dla niego to była tylko miotła, stara i wysłużona, nadająca się bardziej do tego, by faktycznie zamieść nią podłogę, niż przemierzać kolejne mile - bez wątpienia nie traktowałby w podobny sposób swojej miotły, tej jednak nie oszczędzał; nie dostrzegł nawet, że jedna z witek wygięła się ostrzegawczo, niewiele brakło, by się złamała. Silniejszy podmuch wiatru obrócił drewno, przybliżył w stronę klifowego urwiska; ale on był już dalej, zatrzymał się nieopodal dziewczyny, siedzącej na kolanach - nie chciał nad nią górować, kucnął tuż obok, opierając jedną dłoń przed sobą, na szeroko rozstawionych palcach, pod którymi czuł rozżarzoną ziemię.
Nie widział nigdzie torby, w której łączniczka miałaby przechowywać pakunek; noszona przez nią jasnozielona sukienka nie wyglądała wcale, jakby w którejkolwiek fałdce kryć się mogły kieszenie, które pomieściłyby więcej niż dwa listy.
Gdy mu odpowiedziała, przez chwilę milczał zdezorientowany, to zdecydowanie nie były słowa, które powinien usłyszeć; kolejne wtrącone zdanie jedynie potwierdziło to, co było oczywiste już wcześniej. Przysłuchiwał jej się uważnie, wiedząc już, że to nie na nią czekał; zdawała się nieco speszona, może nie życzyła sobie wcale jego obecności, nie był pewien, czy w tonie jej głosu nie pobrzmiewa zachowawczy dystans, oczy jednak, gdy tylko nie uciekały od niego nerwowo, kryły w sobie ciekawość; a wciąż rozwiewane wiatrem i zlepione morzem złote kosmyki poświadczały, że czasem pozwalała tej ciekawości przejąć nad sobą kontrolę, nie tłamsiła jej w sobie. Zareagował spontanicznie, wiedząc, że wyglądałoby to co najmniej dziwnie, gdy po tym, co właśnie zrobił, po prostu ją minął, zbył półsłówkiem i wycofał się czym prędzej. Obmyślał już, jak z tego wybrnąć, w którym kierunku pociągnąć rozmowę, ale wtedy powiedziała coś, co sprawiło, że nie musiał zastanawiać się już dłużej. Pochylił się odrobinę bardziej, przekrzywiając nieco głowę w lewą stronę.
- Co najwyżej jednego, nie może ich tu być więcej, smoki morskie są agresywne wobec przedstawicieli własnego gatunku, właściwie jedynie sporadycznie zdarza im się polować wspólnie na dużą ofiarę, a są też dowody na ich kanibalizm; na dnach mórz znajdowano zęby w pobliżu fragmentów żeber, czytałem też o szkielecie skanibalizowanego smoka w czymś, co nazywa się podwodnym gniazdem, w tym przypadku była to grota - urwał, zdając sobie sprawę z tego, że obyłoby się bez tego wywodu. Mógłby ująć to innymi słowami, zwięźlej, nie przytłaczając jej i nie zanudzając - chodzi mi po prostu o to, że smoki morskie są terytorialne - z jakiegoś powodu czuł potrzebę, żeby poprawić kogoś, kto przekazał jej błędną informację. Okręcił zbłąkane źdźbło trawy wokół palca i wyrwał je szarpnięciem; znalazło się pomiędzy wskazującym a środkowym lewej dłoni, tak jak trzymać zwykł papierosy; przez chwilę bezrefleksyjnie jedynie przyglądał się zieleni tańczącej pomiędzy paliczkami, rozmywającej się na tle dziewczęcej sukienki o tej samej barwie, a potem na powrót odszukał ją spojrzeniem. - Nie sądzę, żeby ktokolwiek był w stanie je ze sobą pomylić, nawet z daleka, cielsko smoka pokryte jest błękitnymi łuskami, które mienią się w promieniach słońca wieloma barwami - ze smoczych łusek ta właśnie była najcenniejsza, trudno się dziwić - to, co przed chwilą widziałem, zdecydowanie smokiem nie było - roześmiał się szczekliwie, nie tyle śmiejąc się z niej, co do niej, uśmiech zagubił się na twarzy na dłużej - całe szczęście, bo nie dałbym pewnie rady uniknąć smoczego ogona na miotle, poza tym - przy całej jego miłości do smoków - chyba nie jestem gotowy na pływanie u ich boku - brał udział w odławianiu jednego z młodszych trójogonów, ale nie w pojedynkę i nie bez znajomości terenu - w środowisku wodnym działali najbardziej doświadczeni smokologowie, a smoki morskie zaliczono do najgroźniejszych, najbardziej drapieżnych gatunków - nie miałby szansy przeżyć przypadkowego starcia pod taflą, w świecie, który należał do morskiego stworzenia - wyglądało to pewnie gorzej z twojej perspek... z pani... panny? Z panny perspektywy... właściwie, jeśli to nie problem, proszę darować sobie to pan, mam na imię Danny, Daniel - przedstawił się fałszywym imieniem bez zająknięcia, po tę właśnie tożsamość sięgał ostatnio najczęściej, choć miał ich wiele, niemalże na każdą okazję - jeśli zostaniesz tu jeszcze chwilę, to znaczy, jeśli zostanie tu panna jeszcze chwilę, to przynajmniej jego uda się pewnie zobaczyć. Ten wieloryb nie powinien odpłynąć daleko stąd, a musi stale podnosić się na powierzchnię, nie jestem ekspertem, nie wiem, jaki to dokładnie gatunek, ale w przeciągu najbliższej godziny pewnie znowu zaczerpnie powietrza, może nie jest to tak widowiskowe jak zobaczenie smoka morskiego, ale z góry, na miotle - mimowolnie przeniósł wzrok na miotłę, która należała do niej; czy widać było, co to za model? - robi niezłe wrażenie - teraz opierał się wyłącznie na przedstopiach, pochylił się w przód, by zaraz odbić się do tyłu, szukając balansu i zastygnął dopiero, gdy go znalazł. Koniuszek trawy znalazł się w ustach, zagryzł go zębami, czując kwaskowaty posmak mieszający się ze śliną. Zabawne, ale czasem tyle wystarczyło, by oszukać samego siebie, kiedy papierośnica nadal pozostawała pusta. - Nie było tu czasem kogoś jeszcze? - zapytał w końcu o to, o co chodziło mu od samego początku, gdy podjął rozmowę; nie chciał od razu nienaturalnie przejść od zagajenia do wypytywania jej - miałem się z kimś spotkać, ale dotarłem nieco później i nie jestem pewien, czy się nie minęliśmy, czy może powinienem jeszcze po prostu na tę osobę poczekać - wydawało się, że znalazła się w tym miejscu znacznie wcześniej niż on; jeśli dostrzegła dziewczynę, która mogła być łączniczką, to przynajmniej będzie wiadomo, że raczej się rozminęli. Nie do końca wiedział, jak się w takiej sytuacji zachować - ile powinien poczekać? To nie było jedyne zadanie, które miał dzisiaj do wykonania.
Mocniejszy podmuch bryzy szarpnął jej włosami, załopotał materiałem sukienki - uważaj! - wyrwało mu się, kiedy dostrzegł, że biała wstążka rozsupłuje się; być może miała jeszcze okazję ją złapać, sam też wyciągnął przed siebie dłoń, próbując pochwycić tańczącą na wietrze tkaninę. Nie wiedział jeszcze, że także jego miotła przemieściła się znacznie, kontynuując wędrówkę na sam kraniec klifu. I dalej, niknąc za krawędzią.
zwinność, 67
Nie widział nigdzie torby, w której łączniczka miałaby przechowywać pakunek; noszona przez nią jasnozielona sukienka nie wyglądała wcale, jakby w którejkolwiek fałdce kryć się mogły kieszenie, które pomieściłyby więcej niż dwa listy.
Gdy mu odpowiedziała, przez chwilę milczał zdezorientowany, to zdecydowanie nie były słowa, które powinien usłyszeć; kolejne wtrącone zdanie jedynie potwierdziło to, co było oczywiste już wcześniej. Przysłuchiwał jej się uważnie, wiedząc już, że to nie na nią czekał; zdawała się nieco speszona, może nie życzyła sobie wcale jego obecności, nie był pewien, czy w tonie jej głosu nie pobrzmiewa zachowawczy dystans, oczy jednak, gdy tylko nie uciekały od niego nerwowo, kryły w sobie ciekawość; a wciąż rozwiewane wiatrem i zlepione morzem złote kosmyki poświadczały, że czasem pozwalała tej ciekawości przejąć nad sobą kontrolę, nie tłamsiła jej w sobie. Zareagował spontanicznie, wiedząc, że wyglądałoby to co najmniej dziwnie, gdy po tym, co właśnie zrobił, po prostu ją minął, zbył półsłówkiem i wycofał się czym prędzej. Obmyślał już, jak z tego wybrnąć, w którym kierunku pociągnąć rozmowę, ale wtedy powiedziała coś, co sprawiło, że nie musiał zastanawiać się już dłużej. Pochylił się odrobinę bardziej, przekrzywiając nieco głowę w lewą stronę.
- Co najwyżej jednego, nie może ich tu być więcej, smoki morskie są agresywne wobec przedstawicieli własnego gatunku, właściwie jedynie sporadycznie zdarza im się polować wspólnie na dużą ofiarę, a są też dowody na ich kanibalizm; na dnach mórz znajdowano zęby w pobliżu fragmentów żeber, czytałem też o szkielecie skanibalizowanego smoka w czymś, co nazywa się podwodnym gniazdem, w tym przypadku była to grota - urwał, zdając sobie sprawę z tego, że obyłoby się bez tego wywodu. Mógłby ująć to innymi słowami, zwięźlej, nie przytłaczając jej i nie zanudzając - chodzi mi po prostu o to, że smoki morskie są terytorialne - z jakiegoś powodu czuł potrzebę, żeby poprawić kogoś, kto przekazał jej błędną informację. Okręcił zbłąkane źdźbło trawy wokół palca i wyrwał je szarpnięciem; znalazło się pomiędzy wskazującym a środkowym lewej dłoni, tak jak trzymać zwykł papierosy; przez chwilę bezrefleksyjnie jedynie przyglądał się zieleni tańczącej pomiędzy paliczkami, rozmywającej się na tle dziewczęcej sukienki o tej samej barwie, a potem na powrót odszukał ją spojrzeniem. - Nie sądzę, żeby ktokolwiek był w stanie je ze sobą pomylić, nawet z daleka, cielsko smoka pokryte jest błękitnymi łuskami, które mienią się w promieniach słońca wieloma barwami - ze smoczych łusek ta właśnie była najcenniejsza, trudno się dziwić - to, co przed chwilą widziałem, zdecydowanie smokiem nie było - roześmiał się szczekliwie, nie tyle śmiejąc się z niej, co do niej, uśmiech zagubił się na twarzy na dłużej - całe szczęście, bo nie dałbym pewnie rady uniknąć smoczego ogona na miotle, poza tym - przy całej jego miłości do smoków - chyba nie jestem gotowy na pływanie u ich boku - brał udział w odławianiu jednego z młodszych trójogonów, ale nie w pojedynkę i nie bez znajomości terenu - w środowisku wodnym działali najbardziej doświadczeni smokologowie, a smoki morskie zaliczono do najgroźniejszych, najbardziej drapieżnych gatunków - nie miałby szansy przeżyć przypadkowego starcia pod taflą, w świecie, który należał do morskiego stworzenia - wyglądało to pewnie gorzej z twojej perspek... z pani... panny? Z panny perspektywy... właściwie, jeśli to nie problem, proszę darować sobie to pan, mam na imię Danny, Daniel - przedstawił się fałszywym imieniem bez zająknięcia, po tę właśnie tożsamość sięgał ostatnio najczęściej, choć miał ich wiele, niemalże na każdą okazję - jeśli zostaniesz tu jeszcze chwilę, to znaczy, jeśli zostanie tu panna jeszcze chwilę, to przynajmniej jego uda się pewnie zobaczyć. Ten wieloryb nie powinien odpłynąć daleko stąd, a musi stale podnosić się na powierzchnię, nie jestem ekspertem, nie wiem, jaki to dokładnie gatunek, ale w przeciągu najbliższej godziny pewnie znowu zaczerpnie powietrza, może nie jest to tak widowiskowe jak zobaczenie smoka morskiego, ale z góry, na miotle - mimowolnie przeniósł wzrok na miotłę, która należała do niej; czy widać było, co to za model? - robi niezłe wrażenie - teraz opierał się wyłącznie na przedstopiach, pochylił się w przód, by zaraz odbić się do tyłu, szukając balansu i zastygnął dopiero, gdy go znalazł. Koniuszek trawy znalazł się w ustach, zagryzł go zębami, czując kwaskowaty posmak mieszający się ze śliną. Zabawne, ale czasem tyle wystarczyło, by oszukać samego siebie, kiedy papierośnica nadal pozostawała pusta. - Nie było tu czasem kogoś jeszcze? - zapytał w końcu o to, o co chodziło mu od samego początku, gdy podjął rozmowę; nie chciał od razu nienaturalnie przejść od zagajenia do wypytywania jej - miałem się z kimś spotkać, ale dotarłem nieco później i nie jestem pewien, czy się nie minęliśmy, czy może powinienem jeszcze po prostu na tę osobę poczekać - wydawało się, że znalazła się w tym miejscu znacznie wcześniej niż on; jeśli dostrzegła dziewczynę, która mogła być łączniczką, to przynajmniej będzie wiadomo, że raczej się rozminęli. Nie do końca wiedział, jak się w takiej sytuacji zachować - ile powinien poczekać? To nie było jedyne zadanie, które miał dzisiaj do wykonania.
Mocniejszy podmuch bryzy szarpnął jej włosami, załopotał materiałem sukienki - uważaj! - wyrwało mu się, kiedy dostrzegł, że biała wstążka rozsupłuje się; być może miała jeszcze okazję ją złapać, sam też wyciągnął przed siebie dłoń, próbując pochwycić tańczącą na wietrze tkaninę. Nie wiedział jeszcze, że także jego miotła przemieściła się znacznie, kontynuując wędrówkę na sam kraniec klifu. I dalej, niknąc za krawędzią.
zwinność, 67

Chwilowo cudza miotła przestała być problemem; cała uwaga Marii skupiła się bowiem na kucającym obok niej mężczyźnie, którego nazwała panem tylko ze względu na jego nieustępliwe i uważne spojrzenie. Im dłużej się jej przyglądał, im dłużej ona przyglądała się j e m u, tym bardziej miała wrażenie, że nie mogła ich dzielić przepaść pokoleniowa. W dodatku — jeszcze — nieznajomy chyba podświadomie postępował tak, by nie wprowadzać strachliwego raczej serca Marii w drżenie. Nie górował nad nią w potędze swej postury, wybrał uklęknięcie obok, palce rozłożył szeroko, a Multon prędko doceniła ten gest. Zdążyła nauczyć się, by człowieka oceniać po dłoniach. Nie tylko dlatego, że zdradzały one, przynajmniej szczątkowo, czym mogła zajmować się dana osoba, ale przede wszystkim były pierwszymi zwiastunkami zamiarów.
Takich dłoni nie widziała jeszcze nigdy — przywykła przede wszystkim do spracowanych dłoni matki i dziewcząt z rezerwatu, a także delikatnych, nienoszących śladów wysiłku fizycznego dłoni artystów, którzy tłumnie wypełniali mury Beauxbatons. Smoki — jej bracia i siostry — mieli je paradoksalnie zdeformowane najbardziej. Prawie każdy, kto nosił to dumne miano, nosił na swych palcach także odcisk od intensywnego używania pióra, na wysokości pierwszego paliczka palca wskazującego. Szeroko rozstawione palce nieznajomego, przy odrobinie wyobraźni bardziej podobne były do rozłożystych gałęzi dziko rosnącego drzewa. Pomimo wymuszonej — mimo wszystko — pozycji, powyginane były pod niemalże fantazyjnymi kątami, skupiły na sobie wzrok i uwagę Marii na dość długo. Oderwała się od nich przecież dopiero wtedy, gdy na granicy własnej czujności wyczuła, że młody mężczyzna (dziwny był to wiek, gdy dziewczęta nie chciały mówić już chłopiec, a samo mężczyzna brzmiało zbyt poważnie) pochylił się ku niej jeszcze mocniej, sprawnie balansując w pionie, pomimo raczej skomplikowanej pozycji, w której się znalazł. Ale widziała przecież, mokry materiał opinał ciało dość wyraźnie, zdradzając, że człowiek ten musiał poświęcać sporą część czasu na dbanie o swoją kondycję. Nie mogła być przecież zdziwiona, że mięśnie były w stanie utrzymać sylwetkę w pionie bez widocznego trudu, czyż nie?
Zdziwienie było usprawiedliwione dopiero wtedy, gdy usłyszała, o czym postanowił opowiedzieć jej nieznajomy.
Zmieniła się w słuch. Jeżeli był jakiś temat, poza Quidditchem, literaturą i szeroko pojętymi domowymi sprawunkami, którym Maria interesowała się prawdziwie, którego zapał płonął w niej nieugaszalnym płomieniem, były to z pewnością wszelkiej maści magiczne stworzenia. A nieznajomy wiedział o morskich smokach naprawdę dużo.
— Czytałam kiedyś, że są gatunkiem kanibalistycznym, ale autor teoretyzował, że to tylko te z północy Europy — wtrąciła się, szarozielonym spojrzeniem wodząc niemalże ciekawsko po twarzy lokalnego znawcy morskich smoków. Mówiła głosem raczej cichym, noszącym ślady wrodzonej nieśmiałości, ale nie wydawała się speszona. Ba, można było odnieść nawet słuszne wrażenie, że tory, na które zeszła rozmowa, odpowiadały jej niesłychanie wręcz mocno. — Że im cieplejsze wody, w których mają okazję bytować, tym bardziej ociepla się ich charakter? Na południowym wybrzeżu Francji, Côte d’Azur — francuskie wtrącenie spłynęło z ust dziewczęcia łagodną melodią, a sylwetka jej, jeszcze niespostrzeżenie dla samej Marii, pochyliła się do przodu, jakby pragnęła wyjść naprzeciw brunetowi, jakby jakaś niezrozumiała siła pchała ją ku niemu, w nagłym morsko—smoczym połączeniu dusz. — Podobno regularnie widuje się pary. Znaczy się... Widuje, jak widuje, trzeba być bardzo uważnym, bo łuski tego gatunku zlewają się z lazurem wody — mówiąc to, westchnęła cicho, a wargi wydęły się lekko, prawdopodobnie w łagodnej wersji przeddąsania się. Ostatecznie jednak wydawało się, że francuskie książki o morskich smokach mogły być przydatne wyłącznie tam. Rozgrzana Szkocja rządziła się swoimi prawami, z którymi Maria nie mogła i nie chciała walczyć. — Ale nigdy nie miałam w rękach książki o smokach stąd. Właściwie... — zawiesiła na moment głos, gdy wzrok zsunął się w dół, podążył za zerwanym źdźbłem trawy i zaplątał się między paliczkami nieznajomego. — Nie czytałam chyba o smokach po angielsku — przyznała wreszcie, ze wstydem dźwięczącym pomiędzy głoskami. Jedno z ramion młodej dziewczyny, to lewe, uniosło się nieco wyżej, wcisnęła w nie delikatnie zaróżowiony policzek. — Gdzie takie smoki zakładają gniazda, jeżeli nie w podwodnych grotach? Te... lądowe... Znaczy... — nie miała wielkiej ekspertyzy w dziedzinie smokologii, przede wszystkim zajmując się szeroko pojętymi koniowatymi. Pogubiła się więc w nomenklaturze, w końcu nazywanie smoków lądowymi dla rozróżnienia z tymi morskimi mogło przez znawców tematu zostać uznane za niedopuszczalne i prostackie. — Te zwykłe... — niewiele lepiej. — One przede wszystkim osiedlają się w grotach, to prawda?
Wystarczył tylko śmiech — szczekliwy, niekoniecznie bliski łagodnej melodii, by rozładować przynajmniej część napięcia, w które zaplątała się blondynka. Klatka piersiowa, przykryta zielonym materiałem z białymi, wypukłymi guzikami i karbowanym kołnierzykiem uniosła się nagle w górę, a jedna z dłoni prędko wzniosła się do wolnego policzka, gdy sama pozwoliła sobie na śmiech. Znów cichszy, ale w żadnym wypadku niewymuszony.
— Wolałabym nie widzieć, jak morski smok pokazuje swoją terytorialność — wtrąciła, śmiech wciąż wprawiał głoski na końcu zdania w drżenie — Z miotły zostałaby pewnie tylko wykałaczka, prawda? — nie sądziła, że którykolwiek z upalnych dni spędzi na zastanawianiu się, jak to jest być połkniętym przez morskiego smoka. Słowo p o ż a r t y zakładało przecież jakieś rozczłonkowanie, a przy połknięciu można było chyba żyć, prawda? W bibliotece Beauxbatons widziała kiedyś książkę o tytule Avalé par une baleine, Połknięty przez wieloryba. Skoro dało się przeżyć t o, może z morskimi smokami było podobnie?
Na pytanie o perspektywę, początkowo pokiwała energicznie głową na tak; nie wiedząc jeszcze, że owo kiwanie sprawiło, że biała wstążka zsunęła się nieco ze złotych kosmyków. Niewiele mogła sobie bowiem z tego zrobić, na ustach zbłądził jej radosny, może tylko nieco zmieszany uśmiech, ale chyba (nie przyzna, że było inaczej) intensywność promieni słonecznych nie oddziaływała na nią najlepiej, policzki wydawały się jakby głębszej barwy niż jeszcze kilka chwil wcześniej.
— Panny — to mieli już za sobą, ale przecież to ledwo zapoznawczy przedsionek! A może z powodu gorąca, a może przez niezwykle ciekawą rozmowę o morskich smokach Maria wysunęła się zza tarczy swej nieśmiałości, odpowiadając na przywitanie od razu i bez nawet sekundy zastanowienia, co skutkowało... — Mimi, Maria — dziewczęta z rezerwatu i siostry, gdy były młodsze, wołały na nią właśnie w ten sposób. Oferujący jej najpierw zdrobnienie, dopiero później pełne imię Danny powinien mieć więc możliwość zwracania się do niej w najbardziej dogodny dla niego sposób. — Też niezbyt znam się na morskich stworzeniach, ale na pewno musi być w jakimś większym mieście biblioteka z odpowiednim atlasem — wydawało się, że pod burzą złotych loków klarował się już jakiś plan, że dała się złapać na haczyk ciekawości, choć zaspokajała ją w sposób najbliższy spokojnym dziewczętom, tym, obok których nauczyciele sadzali niegrzecznych chłopców, by mogły mieć na nich dobry wpływ. — Im więcej detali tym łatwiej będzie go zidentyfikować — nie podążyła jednak wzrokiem do swojego Zmiatacza 5. Prezent od kuzynki sprawiał się naprawdę dobrze, był prawdziwym spełnieniem marzeń. Gdyby miała wyruszyć nad wodę na swojej starej, choć dobrze konserwowanej miotle, chyba nie odważyłaby się na taką eskapadę. Jej uwagę zupełnie przykuł manewr Danny'ego, sama ułożyła ostrożnie obie dłonie na trawie przed sobą, pochylając tułów niżej, zaś skrzyżowane w kostkach nogi poniżej łydki wznosząc do góry. Dwukrotnie bujała się w ten sposób, jakby dla złapania odpowiedniego pędu, aż wreszcie, przy mocniejszym pchnięciu, udało jej się powstać na nogi. Wciąż skrzyżowane w kostkach.
— Gdy tu przyleciałam to nie — odpowiedziała bez zająknięcia, spoglądając tym razem daleko, gdzieś w okolice horyzontu, gdzie woda skrzyła się na błękit i biel. — Ale mijałam dziewczynę na miotle, miała duży koszyk. Prawie piknikowy — i wtedy też twarz dziewczęcia wyraźnie posmutniała. Piknikowy, a zatem mogła to być ich randka. Z jakiegoś nieracjonalnego powodu — przecież wymienili się z Dannym imionami zaledwie przed chwilą! — myśl ta niesamowicie ją zasmuciła, aż nie mogła powstrzymać się przed drobnym zaciśnięciem warg. Zawsze była przecież niespodziewanie głupiutka. Po co ktoś taki jak Danny miałby wybierać się w miejsce tak odległe jak Linne Mhoireibh, jeżeli nie na randkę?
Pewnie przez nagłe zanurzenie się we własnych, czarnych myślach, straciła czujność. Na powierzchnię wyrwało ją przede wszystkim ostrzegawcze zakrzyknięcie Danny'ego. Otworzyła szerzej oczy, lecz czuła już niebezpieczne poluzowanie się wstążki. Mocny podmuch wiatru załopotał sukienką, nadęty materiał wzniósł się wyżej, niż Maria by tego chciała, odsłaniając kolana dziewczyny, ale szczęśliwie — refleks jej nie zawiódł.
Reakcja była natychmiastowa. Nim dłoń Danny'ego sięgnęła ku wstążce, Maria zdążyła złapać ją między kciuk a palec wskazujących i pociągnąć do siebie. Złote loki rozsypały się momentalnie na wietrze, gdy drugą ręką dociskała materiał sukienki tak, by powstrzymać go przed całkowitym podwinięciem się. I tylko dzięki temu zauważyła, że miotła Daniela przetoczyła się niebezpiecznie blisko krańca klifu.
— Danny, miotła!
| zwinność 97
Takich dłoni nie widziała jeszcze nigdy — przywykła przede wszystkim do spracowanych dłoni matki i dziewcząt z rezerwatu, a także delikatnych, nienoszących śladów wysiłku fizycznego dłoni artystów, którzy tłumnie wypełniali mury Beauxbatons. Smoki — jej bracia i siostry — mieli je paradoksalnie zdeformowane najbardziej. Prawie każdy, kto nosił to dumne miano, nosił na swych palcach także odcisk od intensywnego używania pióra, na wysokości pierwszego paliczka palca wskazującego. Szeroko rozstawione palce nieznajomego, przy odrobinie wyobraźni bardziej podobne były do rozłożystych gałęzi dziko rosnącego drzewa. Pomimo wymuszonej — mimo wszystko — pozycji, powyginane były pod niemalże fantazyjnymi kątami, skupiły na sobie wzrok i uwagę Marii na dość długo. Oderwała się od nich przecież dopiero wtedy, gdy na granicy własnej czujności wyczuła, że młody mężczyzna (dziwny był to wiek, gdy dziewczęta nie chciały mówić już chłopiec, a samo mężczyzna brzmiało zbyt poważnie) pochylił się ku niej jeszcze mocniej, sprawnie balansując w pionie, pomimo raczej skomplikowanej pozycji, w której się znalazł. Ale widziała przecież, mokry materiał opinał ciało dość wyraźnie, zdradzając, że człowiek ten musiał poświęcać sporą część czasu na dbanie o swoją kondycję. Nie mogła być przecież zdziwiona, że mięśnie były w stanie utrzymać sylwetkę w pionie bez widocznego trudu, czyż nie?
Zdziwienie było usprawiedliwione dopiero wtedy, gdy usłyszała, o czym postanowił opowiedzieć jej nieznajomy.
Zmieniła się w słuch. Jeżeli był jakiś temat, poza Quidditchem, literaturą i szeroko pojętymi domowymi sprawunkami, którym Maria interesowała się prawdziwie, którego zapał płonął w niej nieugaszalnym płomieniem, były to z pewnością wszelkiej maści magiczne stworzenia. A nieznajomy wiedział o morskich smokach naprawdę dużo.
— Czytałam kiedyś, że są gatunkiem kanibalistycznym, ale autor teoretyzował, że to tylko te z północy Europy — wtrąciła się, szarozielonym spojrzeniem wodząc niemalże ciekawsko po twarzy lokalnego znawcy morskich smoków. Mówiła głosem raczej cichym, noszącym ślady wrodzonej nieśmiałości, ale nie wydawała się speszona. Ba, można było odnieść nawet słuszne wrażenie, że tory, na które zeszła rozmowa, odpowiadały jej niesłychanie wręcz mocno. — Że im cieplejsze wody, w których mają okazję bytować, tym bardziej ociepla się ich charakter? Na południowym wybrzeżu Francji, Côte d’Azur — francuskie wtrącenie spłynęło z ust dziewczęcia łagodną melodią, a sylwetka jej, jeszcze niespostrzeżenie dla samej Marii, pochyliła się do przodu, jakby pragnęła wyjść naprzeciw brunetowi, jakby jakaś niezrozumiała siła pchała ją ku niemu, w nagłym morsko—smoczym połączeniu dusz. — Podobno regularnie widuje się pary. Znaczy się... Widuje, jak widuje, trzeba być bardzo uważnym, bo łuski tego gatunku zlewają się z lazurem wody — mówiąc to, westchnęła cicho, a wargi wydęły się lekko, prawdopodobnie w łagodnej wersji przeddąsania się. Ostatecznie jednak wydawało się, że francuskie książki o morskich smokach mogły być przydatne wyłącznie tam. Rozgrzana Szkocja rządziła się swoimi prawami, z którymi Maria nie mogła i nie chciała walczyć. — Ale nigdy nie miałam w rękach książki o smokach stąd. Właściwie... — zawiesiła na moment głos, gdy wzrok zsunął się w dół, podążył za zerwanym źdźbłem trawy i zaplątał się między paliczkami nieznajomego. — Nie czytałam chyba o smokach po angielsku — przyznała wreszcie, ze wstydem dźwięczącym pomiędzy głoskami. Jedno z ramion młodej dziewczyny, to lewe, uniosło się nieco wyżej, wcisnęła w nie delikatnie zaróżowiony policzek. — Gdzie takie smoki zakładają gniazda, jeżeli nie w podwodnych grotach? Te... lądowe... Znaczy... — nie miała wielkiej ekspertyzy w dziedzinie smokologii, przede wszystkim zajmując się szeroko pojętymi koniowatymi. Pogubiła się więc w nomenklaturze, w końcu nazywanie smoków lądowymi dla rozróżnienia z tymi morskimi mogło przez znawców tematu zostać uznane za niedopuszczalne i prostackie. — Te zwykłe... — niewiele lepiej. — One przede wszystkim osiedlają się w grotach, to prawda?
Wystarczył tylko śmiech — szczekliwy, niekoniecznie bliski łagodnej melodii, by rozładować przynajmniej część napięcia, w które zaplątała się blondynka. Klatka piersiowa, przykryta zielonym materiałem z białymi, wypukłymi guzikami i karbowanym kołnierzykiem uniosła się nagle w górę, a jedna z dłoni prędko wzniosła się do wolnego policzka, gdy sama pozwoliła sobie na śmiech. Znów cichszy, ale w żadnym wypadku niewymuszony.
— Wolałabym nie widzieć, jak morski smok pokazuje swoją terytorialność — wtrąciła, śmiech wciąż wprawiał głoski na końcu zdania w drżenie — Z miotły zostałaby pewnie tylko wykałaczka, prawda? — nie sądziła, że którykolwiek z upalnych dni spędzi na zastanawianiu się, jak to jest być połkniętym przez morskiego smoka. Słowo p o ż a r t y zakładało przecież jakieś rozczłonkowanie, a przy połknięciu można było chyba żyć, prawda? W bibliotece Beauxbatons widziała kiedyś książkę o tytule Avalé par une baleine, Połknięty przez wieloryba. Skoro dało się przeżyć t o, może z morskimi smokami było podobnie?
Na pytanie o perspektywę, początkowo pokiwała energicznie głową na tak; nie wiedząc jeszcze, że owo kiwanie sprawiło, że biała wstążka zsunęła się nieco ze złotych kosmyków. Niewiele mogła sobie bowiem z tego zrobić, na ustach zbłądził jej radosny, może tylko nieco zmieszany uśmiech, ale chyba (nie przyzna, że było inaczej) intensywność promieni słonecznych nie oddziaływała na nią najlepiej, policzki wydawały się jakby głębszej barwy niż jeszcze kilka chwil wcześniej.
— Panny — to mieli już za sobą, ale przecież to ledwo zapoznawczy przedsionek! A może z powodu gorąca, a może przez niezwykle ciekawą rozmowę o morskich smokach Maria wysunęła się zza tarczy swej nieśmiałości, odpowiadając na przywitanie od razu i bez nawet sekundy zastanowienia, co skutkowało... — Mimi, Maria — dziewczęta z rezerwatu i siostry, gdy były młodsze, wołały na nią właśnie w ten sposób. Oferujący jej najpierw zdrobnienie, dopiero później pełne imię Danny powinien mieć więc możliwość zwracania się do niej w najbardziej dogodny dla niego sposób. — Też niezbyt znam się na morskich stworzeniach, ale na pewno musi być w jakimś większym mieście biblioteka z odpowiednim atlasem — wydawało się, że pod burzą złotych loków klarował się już jakiś plan, że dała się złapać na haczyk ciekawości, choć zaspokajała ją w sposób najbliższy spokojnym dziewczętom, tym, obok których nauczyciele sadzali niegrzecznych chłopców, by mogły mieć na nich dobry wpływ. — Im więcej detali tym łatwiej będzie go zidentyfikować — nie podążyła jednak wzrokiem do swojego Zmiatacza 5. Prezent od kuzynki sprawiał się naprawdę dobrze, był prawdziwym spełnieniem marzeń. Gdyby miała wyruszyć nad wodę na swojej starej, choć dobrze konserwowanej miotle, chyba nie odważyłaby się na taką eskapadę. Jej uwagę zupełnie przykuł manewr Danny'ego, sama ułożyła ostrożnie obie dłonie na trawie przed sobą, pochylając tułów niżej, zaś skrzyżowane w kostkach nogi poniżej łydki wznosząc do góry. Dwukrotnie bujała się w ten sposób, jakby dla złapania odpowiedniego pędu, aż wreszcie, przy mocniejszym pchnięciu, udało jej się powstać na nogi. Wciąż skrzyżowane w kostkach.
— Gdy tu przyleciałam to nie — odpowiedziała bez zająknięcia, spoglądając tym razem daleko, gdzieś w okolice horyzontu, gdzie woda skrzyła się na błękit i biel. — Ale mijałam dziewczynę na miotle, miała duży koszyk. Prawie piknikowy — i wtedy też twarz dziewczęcia wyraźnie posmutniała. Piknikowy, a zatem mogła to być ich randka. Z jakiegoś nieracjonalnego powodu — przecież wymienili się z Dannym imionami zaledwie przed chwilą! — myśl ta niesamowicie ją zasmuciła, aż nie mogła powstrzymać się przed drobnym zaciśnięciem warg. Zawsze była przecież niespodziewanie głupiutka. Po co ktoś taki jak Danny miałby wybierać się w miejsce tak odległe jak Linne Mhoireibh, jeżeli nie na randkę?
Pewnie przez nagłe zanurzenie się we własnych, czarnych myślach, straciła czujność. Na powierzchnię wyrwało ją przede wszystkim ostrzegawcze zakrzyknięcie Danny'ego. Otworzyła szerzej oczy, lecz czuła już niebezpieczne poluzowanie się wstążki. Mocny podmuch wiatru załopotał sukienką, nadęty materiał wzniósł się wyżej, niż Maria by tego chciała, odsłaniając kolana dziewczyny, ale szczęśliwie — refleks jej nie zawiódł.
Reakcja była natychmiastowa. Nim dłoń Danny'ego sięgnęła ku wstążce, Maria zdążyła złapać ją między kciuk a palec wskazujących i pociągnąć do siebie. Złote loki rozsypały się momentalnie na wietrze, gdy drugą ręką dociskała materiał sukienki tak, by powstrzymać go przed całkowitym podwinięciem się. I tylko dzięki temu zauważyła, że miotła Daniela przetoczyła się niebezpiecznie blisko krańca klifu.
— Danny, miotła!
| zwinność 97



Having dreams means
at times you'll be faced with loneliness
You have to walk an empty path
at times you'll be faced with loneliness
You have to walk an empty path
Maria Multon

Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 18/19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nightingale, nightingale,
don't sing too early
don't sing too early
OPCM : 9 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica

Neutralni


Jego dłonie nie miały w sobie ani jednego elementu symetrii, zazwyczaj jednak chowały się w cieniu nieuwagi, lub w drugiej skórze - w kieszeniach kurtki; nie przywyknął do tego, by ktoś wpatrywał się w nie tak długo; asymetria palców tworzyła pokraczny wzór, który zdradzał także wiele o nim samym, o gniewnej porywczości, o skłonności do wymierzania (nie)sprawiedliwości samą tylko siłą mięśni, o dokowej przeszłości. Niespiesznie, lecz stanowczo, oderwał rękę od żaru ziemi, tym samym - od jej wzroku.
Chyba nie tego się spodziewał; o ile mógł oczekiwać czegokolwiek poza krótką wymianą haseł i odebraniem od niej przesyłki - z początku, bo gdy stało się jasne, że to nie ta dziewczyna, pozostało już tylko dążyć do tego, aby wyciągnąć z niej cokolwiek o tym, kto pojawił się w Linne, gdy była tu wcześniej. Ale coś w jej oczach wydawało mu się znajome; nie chodziło nawet o bliźniaczy kolor, o rozmywaną szarością zieleń, lecz o ten charakterystyczny błysk, gdy zaczął mówić o smokach.
- Jeśli porównywał jedynie smoki żyjące w Europie, to tak, tylko te z północy, ale nie wiem, czy tylko to odpowiednie słowo, gdyby uwzględnić to, że w Europie morskie smoki występują niemal wyłącznie na północy - nie na co dzień spotykało się kogoś, kto zdawał się być otwarty na rozmowę o gatunkach kanibalistycznych wśród magicznych stworzeń; kącik ust zadrgał w lekkim rozbawieniu, w reakcji na to, z jakim zaangażowaniem o tym rozprawiała; starał się jednak nie zdradzać, jak bardzo poczuł się zaskoczony, że w ogóle podjęła ów temat. - Ociepla się ich charakter? - powtórzył powoli, tym razem jednak uśmiech wymknął się spod kontroli; to było bardzo poetyckie ujęcie tematu, i chyba tylko w kategoriach poetyckości można je było rozpatrywać. - Pamiętasz, kim był ten autor? - jeśli smokologiem, to głoszone przez niego tezy bez wątpienia wywołać mogłyby spore poruszenie wśród członków Brytyjskiego Towarzystwa Smokologicznego. - W tamtym rejonie woda jest znacznie cieplejsza niż chociażby w tej zatoce - choć o Côte d’Azur w życiu nie słyszał, to jednak południe Francji było dostatecznie precyzyjnym określeniem, by stanowić punkt odniesienia - smoki są zmiennocieplne, również te morskie, są przez to bardzo wrażliwe na temperaturę. Wody południa Francji zamieszkuje inny gatunek morskich smoków, stąd różnice gatunkowe - zapomniał już, jakie emocje kłębią się w nim za każdym razem, gdy może porozmawiać o smokach; ten temat zawsze go fascynował, jednak stanowił też zadrę, którą wciąż odczuwał, gdy wracał myślami do rezerwatu Trójogonów. Do zamknięcia pewnego etapu. Żałował tamtej decyzji, choć zdawał sobie sprawę z tego, że rezygnacja z kursu była jedynym, co mógł wówczas zrobić. - Należące do rodziny smokowatych Agamidae dobierają się w pary na całe życie, to takie smocze papużki nierozłączki. Behawioryści twierdzą, że nie chodzi wyłącznie o korzyści w trakcie morskich polowań, te gady są bardzo rodzinne, dbają o siebie i swoje potomstwo. Są też piekielnie sprytne, potrafią imitować odgłosy większości morskich stworzeń, na które polują - otaczają ofiarę i wspólnie odcinają jej możliwe drogi ucieczki. Grają zespołowo, wabiąc je w swoje szczęki - podwodni zabójczy kochankowie. Czy to nie brzmiało francusko?
- Pochodzisz stamtąd? - dopytał, choć właściwie sama to przyznała; z drugiej strony to, że nie miała w rękach książek o smokach stąd, jeszcze o niczym nie świadczyło. Mówiła po angielsku bez ciężkiego, francuskiego akcentu, lecz jeśli mieszkała wcześniej tam, to co robiła tutaj? Kto o zdrowych zmysłach opuściłby teraz Francję, by odwiedzić Wielką Brytanię? Co gorsza - by tu zamieszkać? Może miała tu rodzinę? Kogoś bliskiego? Nie widział innego powodu. A może jedynie była tu na kilka dni, z sobie tylko znanych powodów. - W Hogwarcie o smokach uczy się dopiero przed Owutemami, nie wiem, jak jest w... - przygryzł lekko wargę, starając się przypomnieć sobie, jak się wymawia tę nieszczęsną nazwę francuskiej Akademii - Buexbatonie - tam się uczyła? Nie znał nikogo, poza Alexem i Julkiem, kto ukończyłby francuską akademię. Lex był jednak szlachcicem, a Julek pochodził z Francji - miała bogatą rodzinę czy sama także tam dorastała? - ale literatura o smokach to nie jest coś, z czym muszą się zapoznać wszyscy przed opuszczeniem szkoły, wiesz o nich znacznie więcej niż ktokolwiek, kto nie zajmuje się tym zawodowo - nie widział powodu do wstydu, ten jednak zabrzęczał w jej głosie, więc poczuł się poniekąd zobligowany do tego, by o tym wspomnieć - albo hobbystycznie - dodał pospiesznie, zdając sobie sprawę, że przez temat, który poruszyli, całkiem zapomniał o tym, iż Danny mógł co najwyżej interesować się smokami i bez wątpienia nie miał z nimi nic wspólnego na zawodowej płaszczyźnie. - Jeśli chcesz coś poczytać po angielsku, to zacznij od książek Thompsona, wydał ich chyba z dwadzieścia, każdą jedną cytują dziesiątki smokologów żyjących później niż on. Język jest ciężki, ale da się przebrnąć - z licznymi przerwami; gimnastyka intelektualna nie należała do jego ulubionych ćwiczeń, ale niektóre rzeczy trzeba było przeboleć. - Skamander też trochę o nich pisał, swoją drogą, chyba nawet coś o smoku wodnym w paryskich kanałach, ale nie pamiętam już, czy to anegdota, czy naprawdę jakimś cudem smok wodny tam trafił - bez wątpienia za ingerencją człowieka, choć fascynujące było to, że mógłby się zaadaptować do takich warunków. Próbował przypomnieć sobie jakiś jeszcze tytuł, który nadałby się na rozpoczęcie przygody ze smoczymi władcami przestworzy, ale podążając wzrokiem za odsłoniętym ramieniem dziewczyny, kontrastującym z poróżowiałymi policzkami, myślami odbiegł od tematu.
- Hm, to zależy od gatunków i podgatunków, ale generalnie tak, smoki lądowe najczęściej szukają miejsc odludnych, jaskiń górskich, jam, pieczar, grot... - właściwie nie był pewien, czy pieczara czymkolwiek różni się od jaskini, dla niego nie, ale wymienił je z rozpędu, na jednym wydechu - gniazda zakładają tam, gdzie trudno się dostać inaczej niż drogą powietrzną, niektóre osiedlają się też na mniejszych, przybrzeżnych wyspach, a zdarzają się nawet takie, które całe życie spędzają pod ziemią - z własnego wyboru, bądź umieszczone tam przez człowieka, jak w przypadku spiżobrzuchów w podziemiach Gringotta. Może zresztą nie tylko spiżobrzuchów? Do dzisiaj pamiętał opowieść o białym smoku, którego zbudzili Steff, Florek i Marcy. Próbował wyciągnąć z nich jak najwięcej szczegółów, ale nie zapamiętali żadnych, które mogłyby okazać się przydatne w identyfikacji.
Kąciki ust uniosły się wyżej, gdy roześmiała się melodyjnie; leniwie sięgnął dłonią po źdźbło trawy, wyciągając je z ust i jednym z krańców nakreślając niewidoczny znak na podłodze, nim rozszerzył palce, pozwalając zieleni pomknąć z wiatrem gdzieś dalej.
- Chyba nie jest im potrzebna wykałaczka, nie miewają problemów z próchnicą, właściwie... zamieszkujące te wody smoki morskie posiadają nawet do trzech tysięcy zębów, ułożonych w górnej oraz dolnej szczęce, w około trzech szeregach; jak któryś ząb im wypadnie, to zęby zapasowe przesuwają się do przodu, całkiem wygodne, nie trzeba nawet sięgać po Szkiele-Wzro - wtrącił, znowu zaczynając niebezpieczny wątek, który skończyć mógł się przydługawym monologiem na temat łusek plakoidalnych, które w wyniku ewolucji rozwinęły się w zęby.
- Mimi, Maria... Mary? - dopytał, przez chwilę uważniej przyglądając się jej pięknej twarzy; Mary pasowało według niego idealnie, kojarzyło się z delikatną, łagodną radością, tak, jak ona. - To Zmiatacz, co nie? - nie wytrzymał; charakterystyczna linia kojarzyła się ze Zmiataczem, może nawet z którymś z najnowszych modeli - nie mógł jednak mieć pewności, minęło już zbyt wiele czasu, odkąd przesiadywał w sklepie Hannah, podziwiając najszybsze nowości. Miotła, na którą skinął głową, wyglądała jak jedna z tych z najwyższej półki. Takich, na które musiałby przeznaczyć równowartość kilku miesięcy wynagrodzenia.
Przyglądał się dziewczynie, kiedy wstawała z ziemi, zgrabnie balansując na skrzyżowanych nogach; zaraz też sam również dźwignął się do pionu, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem, jakby łudząc się, że wskaże mu kierunek, w którym udała się łącznika. Lecz zarówno jego kontakt, jak i piknikowy koszyk z zawartością, którą powinien był dzisiaj przejąć, zniknął gdzieś za odległym horyzontem - i to chyba już jakiś czas temu. Czy w ogóle poczekała na niego choć chwilę? - To nie z nią się minąłem - skłamał gładko, ucinając ten temat; nie powinna ich ze sobą powiązać, nawet jako parę, która miała zorganizować sobie jedynie wspólny piknik.
Właściwie mógłby w tym momencie pożegnać się z Marią, ale wtedy wstążka zerwała się ku wolności; sięgnął po nią dłonią, lecz choć był szybki, to dziewczyna zaskoczyła go refleksem. Uniósł nieco brew, kiedy przecinające powietrze palce poczuły jedynie dotyk rozsypanych wiatrem złotych loków. - Grywałaś jako szukająca? - rzucił rozbawiony, cofając dłoń.
Ostrzegawczy krzyk szybko zmazał jednak uśmiech z jego twarzy; w pierwszym odruchu skierował wzrok w stronę jej miotły, zahaczając jeszcze o odsłonięte kolana, zarysowujące się pod poderwanym rąbkiem sukienki; rozproszony z opóźnieniem zarejestrował, że to nie o tę miotłę chodziło - trzeźwiejąc w ułamku sekundy, obrócił się błyskawicznie, w odpowiednim momencie, by zobaczyć, jak witki chowają się za krawędzią klifu. Po czym zerwał się do biegu, bez zastanowienia sięgając po różdżkę, by zrobić cokolwiek.
W miejscu, w którym zniknęła miotła, na zatoce powstała rozchodząca się na boki zmarszczka; wiedział więc mniej więcej, gdzie zanurkowała. Ale jej samej już nie mógł zobaczyć.
- Accio miotła! - różdżka ze świstem przecięła powietrze; był pewien, że zaklęcie rzucił poprawnie, choć z jakiegoś powodu nic się nie wydarzyło. Nastroszył gniewnie brwi, łypiąc z rozdrażnieniem na taflę wody. - Accio moja miotła! - doprecyzował, bo może o to chodziło - może problemem było, że w zasięgu zaklęcia znajdowała się jeszcze ta Marii. Ale nadal nic.
- Oculus - wyczarowane oko posłusznie pomknęło w dół klifu, ostatecznie przedzierając się w głąb wodnej toni, aż do skał przybierających najwymyślniejsze formy - i to właśnie tam, wsunięta w wąską szczelinę pomiędzy zakleszczającymi się pomiędzy miotłą formacjami, zaklinowało się drewno.
Kurwa śmierciożercza mać.
- Utknęła tam chyba - wymamrotał, szukając w oczach dziewczyny iskry pomysłu; ten jednak rozpalił się w nim samym ledwie chwilę później - myśl była ryzykowna i absurdalna, zważywszy na fakt, że sama miotła witki miała stare jak świat, a po upadku do wody pewnie nawet nie będzie się nadawała do użytku. Ale przecież jej tam tak... nie zostawi? - Podrzucisz mnie? Tak, żebym mógł zanurkować i spróbować ją wyciągnąć? - nawet nie zastanawiał się nad tym, jak to brzmiało. Nie musiał. Wiedział.
Chyba nie tego się spodziewał; o ile mógł oczekiwać czegokolwiek poza krótką wymianą haseł i odebraniem od niej przesyłki - z początku, bo gdy stało się jasne, że to nie ta dziewczyna, pozostało już tylko dążyć do tego, aby wyciągnąć z niej cokolwiek o tym, kto pojawił się w Linne, gdy była tu wcześniej. Ale coś w jej oczach wydawało mu się znajome; nie chodziło nawet o bliźniaczy kolor, o rozmywaną szarością zieleń, lecz o ten charakterystyczny błysk, gdy zaczął mówić o smokach.
- Jeśli porównywał jedynie smoki żyjące w Europie, to tak, tylko te z północy, ale nie wiem, czy tylko to odpowiednie słowo, gdyby uwzględnić to, że w Europie morskie smoki występują niemal wyłącznie na północy - nie na co dzień spotykało się kogoś, kto zdawał się być otwarty na rozmowę o gatunkach kanibalistycznych wśród magicznych stworzeń; kącik ust zadrgał w lekkim rozbawieniu, w reakcji na to, z jakim zaangażowaniem o tym rozprawiała; starał się jednak nie zdradzać, jak bardzo poczuł się zaskoczony, że w ogóle podjęła ów temat. - Ociepla się ich charakter? - powtórzył powoli, tym razem jednak uśmiech wymknął się spod kontroli; to było bardzo poetyckie ujęcie tematu, i chyba tylko w kategoriach poetyckości można je było rozpatrywać. - Pamiętasz, kim był ten autor? - jeśli smokologiem, to głoszone przez niego tezy bez wątpienia wywołać mogłyby spore poruszenie wśród członków Brytyjskiego Towarzystwa Smokologicznego. - W tamtym rejonie woda jest znacznie cieplejsza niż chociażby w tej zatoce - choć o Côte d’Azur w życiu nie słyszał, to jednak południe Francji było dostatecznie precyzyjnym określeniem, by stanowić punkt odniesienia - smoki są zmiennocieplne, również te morskie, są przez to bardzo wrażliwe na temperaturę. Wody południa Francji zamieszkuje inny gatunek morskich smoków, stąd różnice gatunkowe - zapomniał już, jakie emocje kłębią się w nim za każdym razem, gdy może porozmawiać o smokach; ten temat zawsze go fascynował, jednak stanowił też zadrę, którą wciąż odczuwał, gdy wracał myślami do rezerwatu Trójogonów. Do zamknięcia pewnego etapu. Żałował tamtej decyzji, choć zdawał sobie sprawę z tego, że rezygnacja z kursu była jedynym, co mógł wówczas zrobić. - Należące do rodziny smokowatych Agamidae dobierają się w pary na całe życie, to takie smocze papużki nierozłączki. Behawioryści twierdzą, że nie chodzi wyłącznie o korzyści w trakcie morskich polowań, te gady są bardzo rodzinne, dbają o siebie i swoje potomstwo. Są też piekielnie sprytne, potrafią imitować odgłosy większości morskich stworzeń, na które polują - otaczają ofiarę i wspólnie odcinają jej możliwe drogi ucieczki. Grają zespołowo, wabiąc je w swoje szczęki - podwodni zabójczy kochankowie. Czy to nie brzmiało francusko?
- Pochodzisz stamtąd? - dopytał, choć właściwie sama to przyznała; z drugiej strony to, że nie miała w rękach książek o smokach stąd, jeszcze o niczym nie świadczyło. Mówiła po angielsku bez ciężkiego, francuskiego akcentu, lecz jeśli mieszkała wcześniej tam, to co robiła tutaj? Kto o zdrowych zmysłach opuściłby teraz Francję, by odwiedzić Wielką Brytanię? Co gorsza - by tu zamieszkać? Może miała tu rodzinę? Kogoś bliskiego? Nie widział innego powodu. A może jedynie była tu na kilka dni, z sobie tylko znanych powodów. - W Hogwarcie o smokach uczy się dopiero przed Owutemami, nie wiem, jak jest w... - przygryzł lekko wargę, starając się przypomnieć sobie, jak się wymawia tę nieszczęsną nazwę francuskiej Akademii - Buexbatonie - tam się uczyła? Nie znał nikogo, poza Alexem i Julkiem, kto ukończyłby francuską akademię. Lex był jednak szlachcicem, a Julek pochodził z Francji - miała bogatą rodzinę czy sama także tam dorastała? - ale literatura o smokach to nie jest coś, z czym muszą się zapoznać wszyscy przed opuszczeniem szkoły, wiesz o nich znacznie więcej niż ktokolwiek, kto nie zajmuje się tym zawodowo - nie widział powodu do wstydu, ten jednak zabrzęczał w jej głosie, więc poczuł się poniekąd zobligowany do tego, by o tym wspomnieć - albo hobbystycznie - dodał pospiesznie, zdając sobie sprawę, że przez temat, który poruszyli, całkiem zapomniał o tym, iż Danny mógł co najwyżej interesować się smokami i bez wątpienia nie miał z nimi nic wspólnego na zawodowej płaszczyźnie. - Jeśli chcesz coś poczytać po angielsku, to zacznij od książek Thompsona, wydał ich chyba z dwadzieścia, każdą jedną cytują dziesiątki smokologów żyjących później niż on. Język jest ciężki, ale da się przebrnąć - z licznymi przerwami; gimnastyka intelektualna nie należała do jego ulubionych ćwiczeń, ale niektóre rzeczy trzeba było przeboleć. - Skamander też trochę o nich pisał, swoją drogą, chyba nawet coś o smoku wodnym w paryskich kanałach, ale nie pamiętam już, czy to anegdota, czy naprawdę jakimś cudem smok wodny tam trafił - bez wątpienia za ingerencją człowieka, choć fascynujące było to, że mógłby się zaadaptować do takich warunków. Próbował przypomnieć sobie jakiś jeszcze tytuł, który nadałby się na rozpoczęcie przygody ze smoczymi władcami przestworzy, ale podążając wzrokiem za odsłoniętym ramieniem dziewczyny, kontrastującym z poróżowiałymi policzkami, myślami odbiegł od tematu.
- Hm, to zależy od gatunków i podgatunków, ale generalnie tak, smoki lądowe najczęściej szukają miejsc odludnych, jaskiń górskich, jam, pieczar, grot... - właściwie nie był pewien, czy pieczara czymkolwiek różni się od jaskini, dla niego nie, ale wymienił je z rozpędu, na jednym wydechu - gniazda zakładają tam, gdzie trudno się dostać inaczej niż drogą powietrzną, niektóre osiedlają się też na mniejszych, przybrzeżnych wyspach, a zdarzają się nawet takie, które całe życie spędzają pod ziemią - z własnego wyboru, bądź umieszczone tam przez człowieka, jak w przypadku spiżobrzuchów w podziemiach Gringotta. Może zresztą nie tylko spiżobrzuchów? Do dzisiaj pamiętał opowieść o białym smoku, którego zbudzili Steff, Florek i Marcy. Próbował wyciągnąć z nich jak najwięcej szczegółów, ale nie zapamiętali żadnych, które mogłyby okazać się przydatne w identyfikacji.
Kąciki ust uniosły się wyżej, gdy roześmiała się melodyjnie; leniwie sięgnął dłonią po źdźbło trawy, wyciągając je z ust i jednym z krańców nakreślając niewidoczny znak na podłodze, nim rozszerzył palce, pozwalając zieleni pomknąć z wiatrem gdzieś dalej.
- Chyba nie jest im potrzebna wykałaczka, nie miewają problemów z próchnicą, właściwie... zamieszkujące te wody smoki morskie posiadają nawet do trzech tysięcy zębów, ułożonych w górnej oraz dolnej szczęce, w około trzech szeregach; jak któryś ząb im wypadnie, to zęby zapasowe przesuwają się do przodu, całkiem wygodne, nie trzeba nawet sięgać po Szkiele-Wzro - wtrącił, znowu zaczynając niebezpieczny wątek, który skończyć mógł się przydługawym monologiem na temat łusek plakoidalnych, które w wyniku ewolucji rozwinęły się w zęby.
- Mimi, Maria... Mary? - dopytał, przez chwilę uważniej przyglądając się jej pięknej twarzy; Mary pasowało według niego idealnie, kojarzyło się z delikatną, łagodną radością, tak, jak ona. - To Zmiatacz, co nie? - nie wytrzymał; charakterystyczna linia kojarzyła się ze Zmiataczem, może nawet z którymś z najnowszych modeli - nie mógł jednak mieć pewności, minęło już zbyt wiele czasu, odkąd przesiadywał w sklepie Hannah, podziwiając najszybsze nowości. Miotła, na którą skinął głową, wyglądała jak jedna z tych z najwyższej półki. Takich, na które musiałby przeznaczyć równowartość kilku miesięcy wynagrodzenia.
Przyglądał się dziewczynie, kiedy wstawała z ziemi, zgrabnie balansując na skrzyżowanych nogach; zaraz też sam również dźwignął się do pionu, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem, jakby łudząc się, że wskaże mu kierunek, w którym udała się łącznika. Lecz zarówno jego kontakt, jak i piknikowy koszyk z zawartością, którą powinien był dzisiaj przejąć, zniknął gdzieś za odległym horyzontem - i to chyba już jakiś czas temu. Czy w ogóle poczekała na niego choć chwilę? - To nie z nią się minąłem - skłamał gładko, ucinając ten temat; nie powinna ich ze sobą powiązać, nawet jako parę, która miała zorganizować sobie jedynie wspólny piknik.
Właściwie mógłby w tym momencie pożegnać się z Marią, ale wtedy wstążka zerwała się ku wolności; sięgnął po nią dłonią, lecz choć był szybki, to dziewczyna zaskoczyła go refleksem. Uniósł nieco brew, kiedy przecinające powietrze palce poczuły jedynie dotyk rozsypanych wiatrem złotych loków. - Grywałaś jako szukająca? - rzucił rozbawiony, cofając dłoń.
Ostrzegawczy krzyk szybko zmazał jednak uśmiech z jego twarzy; w pierwszym odruchu skierował wzrok w stronę jej miotły, zahaczając jeszcze o odsłonięte kolana, zarysowujące się pod poderwanym rąbkiem sukienki; rozproszony z opóźnieniem zarejestrował, że to nie o tę miotłę chodziło - trzeźwiejąc w ułamku sekundy, obrócił się błyskawicznie, w odpowiednim momencie, by zobaczyć, jak witki chowają się za krawędzią klifu. Po czym zerwał się do biegu, bez zastanowienia sięgając po różdżkę, by zrobić cokolwiek.
W miejscu, w którym zniknęła miotła, na zatoce powstała rozchodząca się na boki zmarszczka; wiedział więc mniej więcej, gdzie zanurkowała. Ale jej samej już nie mógł zobaczyć.
- Accio miotła! - różdżka ze świstem przecięła powietrze; był pewien, że zaklęcie rzucił poprawnie, choć z jakiegoś powodu nic się nie wydarzyło. Nastroszył gniewnie brwi, łypiąc z rozdrażnieniem na taflę wody. - Accio moja miotła! - doprecyzował, bo może o to chodziło - może problemem było, że w zasięgu zaklęcia znajdowała się jeszcze ta Marii. Ale nadal nic.
- Oculus - wyczarowane oko posłusznie pomknęło w dół klifu, ostatecznie przedzierając się w głąb wodnej toni, aż do skał przybierających najwymyślniejsze formy - i to właśnie tam, wsunięta w wąską szczelinę pomiędzy zakleszczającymi się pomiędzy miotłą formacjami, zaklinowało się drewno.
Kurwa śmierciożercza mać.
- Utknęła tam chyba - wymamrotał, szukając w oczach dziewczyny iskry pomysłu; ten jednak rozpalił się w nim samym ledwie chwilę później - myśl była ryzykowna i absurdalna, zważywszy na fakt, że sama miotła witki miała stare jak świat, a po upadku do wody pewnie nawet nie będzie się nadawała do użytku. Ale przecież jej tam tak... nie zostawi? - Podrzucisz mnie? Tak, żebym mógł zanurkować i spróbować ją wyciągnąć? - nawet nie zastanawiał się nad tym, jak to brzmiało. Nie musiał. Wiedział.

Szarozielone spojrzenie podążyło za dłonią — na tyle, na ile mogło, rzecz jasna. Pozbawione możliwości obserwowania tej przedziwnej, intrygującej konfiguracji kości paliczków i skóry przeniosły się momentalnie na twarz młodego mężczyzny. W oczach dziewczęcia nie było jednak nic zdrożnego — ani kapki pogardy, ani drobiny jakiejkolwiek oceny. Zupełnie tak, jakby wiadomości przekazane wyłącznie wyglądem (bo przy dłoniach boksera i nietypowe ułożenie nosa dawało ludziom znającym świat więcej niż pewność, co do porywczości charakteru ich posiadacza) nie robiły na niej wrażenia, jakby przemknęły nad koroną złotych loków, czy to przez swą powszedność, czy niezrozumienie.
Rozumne iskierki pojawiły się dopiero później. Maria nie kontrolowała tego, jak bardzo przechylała się w stronę Danny'ego, gdy dalej mówił o smokach. Ona również nie spodziewała się, że te niezwykłe, majestatyczne stworzenia staną się momentalnie ich mostem porozumienia. W duszy dziękowała sobie tylko, że naprawdę uważała w trakcie lekcji z opieki nad magicznymi stworzeniami, że — choć wiedza tego chłopca była bez porównania szersza od jej własnej — mogła dotrzymać kroku jego myślom i słowom. Bo jeżeli temat schodził na pasje Marii — niezależnie, czy był to Quidditch, czy może szycie albo, jak teraz, magiczne zwierzęta — rozmawiała prawdziwie całą sobą. Nie trzeba było być partykularnie spostrzegawczym, by dojrzeć, że ściągnięte dotychczas do środka ramiona powróciły do swego naturalnego, pewnego ułożenia. Że nie uciekała wzrokiem przed Dannym, nawet gdy jego kącik ust wygiął się w rozbawieniu (co zazwyczaj spłoszyłoby ją zupełnie i wepchnęło wprost w ramiona samobiczowania, bo w końcu dalej była w swych oczach jedynie głupiutką Marią), by później przerodzić się w prawdziwie pełną zadowolenia minę.
— Czy takie smoki żyją więc na południu? — spytała odrobinę naiwnie; książki, które wpadły w jej dłonie skupiały się przede wszystkim na gatunkach europejskich, nie potrafiła teraz przywołać z pamięci ani jednej historii, angegdotki, czy nazwy związanej ze smokami z południa globu. — Mhm — dodała po chwili, potwierdzając swoje wcześniejsze słowa. Na moment jednak przymknęła oczy, twarz wystawiając w górę, wprost pod słoneczne promienie, a palec wskazujący sam z siebie przytknięty został do jej kącika ust, gdy próbowała odnaleźć właściwe słowa po angielsku. Czas na myślenie musiał się przedłużyć, gdy szukała w pamięci jeszcze autora tej — wydawać by się mogło — rewolucyjnej w Szkocji teorii, aż wreszcie uśmiechnęła się dumnie, dłoń palec oderwał się od kącika ust. Miast tego dłoń wzniosła do góry, osłaniając oczy przed promieniami słonecznymi, gdy znów spojrzała prosto na swego rozmówcę.
— Alexandre Archambeau — przywołane z granic pamięci nazwisko wybrzmiało, po raz kolejny zresztą, płynną francuszczyzną, lecz zaraz wszystkie wątpliwości Daniela rozwiały się na wietrze — Bardzo znany badacz morskich stworzeń. Ale o ile dobrze pamiętam, któraś z madame, która uczyła nas soins aux créatures magiques — opieki nad magicznymi stworzeniami — Mówiła, że pod koniec zeszłego wieku odnaleziono jego listy, w których pisał do brata, że ogromnie boi się smoków. Miało być to dowodem, że nigdy ich naprawdę nie widział... — ale to już kwestia do rozwiązania przez Francuskie Towarzystwo Smokologiczne. W obliczu nadciągających znad Wielkiej Brytani ciemnych, wojennych chmur francuzi chyba nieszczególnie garnęli się do zajmowania prawdomównością tego, czy owego naukowca. Nawet, jeżeli jego podręczniki, w innych sferach przecież zupełnie wiarygodne, służyły edukacji młodego pokolenia.
Archambeau musiał jednak poczekać na swoją kolej; smoki znów wyszły na niepodzielne prowadzenie, a jej rozmówca wydawał się wiedzieć o nich... w s z y s t k o. Jak z rękawa sypał nazwami gatunkowymi, karmiąc Marię niedostępnymi dlań wcześniej informacjami. Dziewczę musiało się szczególnie pilnować — wiedza tego młodego bądź co bądź chłopaka była naprawdę imponująca, zabierała dech w piersiach. Nawet okrucieństwo polowania — okrucieństwo dostrzegane co prawda wyłącznie przez ludzi, dla zwierząt będące niczym innym, niczym więcej niż sposobem na przetrwanie — potrafił przedstawić jak opowieść niemal bajeczną. Nic więc dziwnego, że Multon nurzała się w tej historii, jak w ciepłych wodach Côte d'Azur właśnie i pytaniem o swoje pochodzenie musiała być z owych wód wyciągnięta.
— Nie, nie — odpowiedziała prędko, kręcąc głową na boki. W głoskach zabrzmiał nieśmiały chichot; pytanie nie było głupie, w końcu spędziła we Francji niemal połowę swojego życia, chętnie powróciłaby do tamtego trybu, zwyczajów, mowy. Czasem niekontrolowanie wchodziła w mowę francuską, nie zwracając uwagi na to, że rozmówca mógł jej nie rozumieć. Pytanie było więc uzasadnione. — Uczyłam się tam — dodała, nie potrafiąc powstrzymać migoczącego uśmiechu, który raz za razem podrywał kąciki jej ust do góry, aby wreszcie skryć je za otwartą dłonią, gdy młody mężczyzna nieco kanciasto próbował wypowiedzieć nazwę Akademii. —Beauxbatons — poprawiła go łagodnie, powoli akcentując odpowiednie głoski. W dalszym ciągu pozwoliła mu dalej mówić, uśmiechając się do niego tylko zza dłoni, zafascynowana jego zdolnościami; nie tylko opowiadania o smokach, ale także tymi dedukcyjnymi. — W szkole interesowałam się przede wszystkim koniowatymi. To o nich wiem najwięcej. Ale chcąc skończyć z dobrymi wynikami z... w Hogwarcie mówicie na to opieka nad magicznymi stworzeniami... Musiałam czytać też dużo innej literatury. To stąd — wyjaśniła hojnie, wreszcie opuszczając rękę na powrót na materiał sukienki, na własne kolana. Nie mogła jednak powstrzymać delikatnego mrowienia ciekawości, które połaskotało ją w żołądek. — Ale już wiem, że wiesz zdecydowanie więcej ode mnie. Pracowałeś kiedyś z nimi? — tym razem odwróciła głowę w kierunku krańca klifu, pod którym rozciągała się niemal niekończąca się tafla wody. — Ze smokami? — nie brzmiał wyłącznie na pasjonata, ale może tak samo jak ona, po prostu interesował się tematem magicznych stworzeń? Maria nauczyła się nie oceniać ludzi przez pryzmat urywków informacji. Możliwe, że po prostu był zapalonym smokopasjonatem, do tego nie trzeba było przecież mieć kierunkowego wykształcenia oraz stażu w tym czy innym rezerwacie. Dalej kiwała głową, z radosną wdzięcznością przyjmując rekomendacje literackie. Jednakże dopiero wspomnienie pana Skamandera oraz historii smoka w kanałach paryskich sprawiło, że znów roześmiała się cicho, ramiona poruszyły się wraz z całą jej sylwetką. — Oj, to tylko miejska legenda. Straszy się nią małe dzieci — wyjaśniła powoli, zastanawiając się, czy Danny nie okaże się rozczarowany tym zwrotem akcji. A może wręcz przeciwnie — przywoła z pamięci dowody na to, że faktycznie, w paryskich kanałach bytował smok i to tylko Marii spłatano figla, ubierając prawdopodobnie tajną informację w płaszcz nieprawdy? — Aż trzy tysiące? — dopytała wyraźnie zdziwiona, lecz zamiast strachu, w jej oczach można było dostrzec coraz to bardziej rosnące zainteresowanie. Miała też nadzieję, że młody mężczyzna nie ma jej za złe takich nagłych wtrąceń. Zazwyczaj oczekiwała na koniec wypowiedzi tego, czy owego człowieka, by następnie dodać także swoje trzy grosze, ale teraz... Teraz rozmowa mknęła prędzej, niż woda w górskich potokach, teraz rumieńce na twarzy piekły od uwagi, od niespodziewanej w momencie wyjścia z domu nici porozumienia, która lotna była chyba tak samo, jak porwane wiatrem źdźbło trawy. Wyobrażenia przesuwających się zębów zajęły jej myśli przez jakiś czas, ale nie nudziła się, odkąd pierwszy raz skrzyżowali spojrzenia nie mogła się nudzić. Prędko zrobiło się jasne, że miała przed sobą człowieka prawdziwie niezwykłego; rodzaju kogoś, kogo nie spodziewała się spotkać w tym kraju.
Nie pasował do brytyjskiej atmosfery w najlepszym tego słowa znaczeniu.
— Niech będzie Mary — co prawda ojciec upierał się, by nazywać ją Maria, z francuska bardziej, lecz mama szeptem zwracała się do niej właśnie w ten sposób. W ustach Danny'ego imię to brzmiało już zupełnie inaczej, niemal łaskotało, to przedziwne uczucie, które nie powinno mieć może miejsca, ale stało się i wystarczyło, by blondynka poczuła się jakoś lżej, jakby przy pierwszym porywie wiatru zdolna była unieść się nad ziemią, znacznie przyjemniej niż po doskonale rzuconym mobilicorpus.
Spojrzenie zsunęło się na miotłę. Nie musiała odpowiadać, przynajmniej przy użyciu słów. Wystarczyło, że po chwili przesunęła — powoli, p o r o z u m i e w a w c z o — wzrok na twarz Daniela, pragnąc chyba znów spleść ze sobą ich spojrzenia. Uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, wreszcie skinęła głową. Pamiętała, jak opowiadała przyjaciółce, jak długo będzie musiała odkładać pieniądze, by tylko stać ją było na zakup tej miotły, spełnienie swojego małego marzenia. A potem, zupełnie po prostu, dostała ją w prezencie od bogatej kuzynki. Wciąż czuła się z tym odrobinę dziwnie, dziewczęta jej stanu majątkowego nie posiadały tak drogich rzeczy, ale to sprawiało, że Multon jeszcze bardziej dbała o drogą przynależność.
Co takiego się z nią dziś działo? Najpierw oblał ją smutek; zanurzyła się w nim na myśl, że Danny mógł umówić się z tamtą dziewczyną na piknik, czy też na randkę. Chyba ta myśl, że myśliserce mężczyzny o bliźniaczym odcieniu tęczówek mogą być zajęte przez inną dodały jej determinacji, aby podnieść się wdzięcznie z ziemi, w naiwnej demonstracji swych umiejętności. Wystarczyło jednak krótkie ucięcie tematu, nie z nią (Maria nie drążyła zatem, z kim, przyjmując te słowa jako słodką prawdę), by nieśmiały uśmiech znów przebił się na jasnym licu. Wiatr postanowił dopomóc im w krótkiej ciszy, złote włosy połaskotały opuszki palców Danny'ego, a Mary przez moment miała przed oczami niemal cudowny obrazek — ich palce, stykające się ze sobą, na śliskim materiale trzymanej wspólnie wstążki.
— Ścigająca — zdążyła jeszcze wtrącić, nim podniosła alarm, nim miotła bruneta zniknęła im z pola widzenia. Danny ruszył przed siebie, w kierunku krańca klifu, jak szaleniec. Przecież nie mogła mu na to pozwolić. — Danny, stój! — krzyknęła, podrywając własną miotłę z ziemi, gotowa rzucić się mu na ratunek, gdyby nie zdążył się zatrzymać, gdyby runął w dół urwiska. Serce biło prędko, palce zacisnęły się na rączce miotły, płuca paliły od wstrzymywanego w napięciu oddechu, ale na całe szczęście Danny wciąż stał na własnych nogach.
Tylko miotła runęła w dół. Co teraz?
Ostrożnie podeszła do chłopaka, z umiarkowanym zaciekawieniem, przygaszonym szczerą troską spoglądając na jego próby odzyskania miotły. Jej własna drgnęła w odpowiedzi na pierwsze zaklęcie, ale Maria przytrzymała ją mocno przy swoim tułowiu, tuląc do siebie i opierając lewy policzek o drzewiec. Gdy wydawało się, że wszystko na nic, Danny zadziwił ją raz jeszcze. Wyczarowane oko sprawiło, że spomiędzy warg Marii wydostało się ciche, napowietrzone westchnienie. Chyba nigdy nie wpadłaby na takie rozwiązanie, choć kiedyś słyszała o takim zaklęciu. Ze zdenerwowania wspięła się na swoje palce, jakby miało to pomóc w dostrzerzeniu czegoś więcej, niż to, co ofiarowane było przez magiczne oko. Na nic jednak starania, okazało się, że miotła naprawdę utknęła.
Już miała pytać, co dalej. Jakoś musiał wrócić do domu, gdzieś, gdzie go czekali. Ostatecznie mogła przecież pomóc mu w podróży, ale trwała wojna, gdzie on dostanie nową miotłę? Czy w ogóle było go na to stać? Nie znała go zupełnie, nie znała jego problemów, wiedziała o nim tylko kilka rzeczy. Potrafiła przyporządkować imię do twarzy, wskazać zainteresowanie smokami, ale... Wygladało na to, że Danny miał w sobie jeszcze ogień. Smoczy ogień, prawdziwy hart ducha. Propozycja podrzucenia spotkała się tylko z chwilowym niezrozumieniem. Maria odsunęła od siebie miotłę, powoli, jakby w trakcie tego gestu zastanawiała się, o co właściwie jest proszona. Nie trzeba było jednak długo czekać, wstęga determinacji przyozdobiła jej zmartwioną dotychczas minę.
— Tylko musisz się mocno trzymać — zaznaczyła, wsiadając na miotłę. Podsunęła się do przodu tak, aby umożliwić Danielowi zajęcie wygodnego miejsca za jej plecami. Nim wznieśli się w powietrze, Maria spojrzała na niego znad swego prawego ramienia. — Użyj ud do stabilizacji. Najlepiej żeby drewno dotykało skóry, powinieneś sprawić sobie jakieś skórzane spodnie, tak będzie ci znacznie wygodniej. W lato mógłbyś... Jeżeli masz... Użyć po prostu swojej — i choć początkowo instruowała go w manierze ekspertki w temacie, Danny mógł zobaczyć, że sama stosuje się do swoich rad — w końcu dlatego lubiła latać na miotle w sukienkach albo spódnicach. — Bałam się, że zsuniesz się z miotły, gdy pokazał się wieloryb... — dodała na swoje usprawiedliwienie, płochliwie odwracając głowę, próbując skupić się tylko na zadaniu, które stało przed nimi. Wdech, wydech, łup, łup, łup. — Gotowy? — dopytała ciszej, a gdy dostała stosowną odpowiedź, odbiła się mocno od ziemi, prowadząc ich ostro w górę. Gdyby nie to, że mieli wyraźnie określone zadanie — wydobycie zaklinowanej miotły — chyba chciałaby popisać się swoimi umiejętnościami, od razu kierując ich pionowo w dół. Tym razem jednak poprowadziła ich po ostrym łuku nad morzem, a gdy wreszcie znaleźli się równolegle do zbocza klifu, obniżyła lot, ostatecznie zatrzymując się nad samą taflą wody. Od skał, między którymi miała zaklinować się miotła dzieliła ich odległość mniej—więcej wyciągniętej ręki. Maria wyprostowała plecy, zazwyczaj pochylone w locie dla zwiększenia szybkości, raz jeszcze zwracając się do Danny'ego.
- Jesteś pewien, że to dobry pomysł?
| z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
Rozumne iskierki pojawiły się dopiero później. Maria nie kontrolowała tego, jak bardzo przechylała się w stronę Danny'ego, gdy dalej mówił o smokach. Ona również nie spodziewała się, że te niezwykłe, majestatyczne stworzenia staną się momentalnie ich mostem porozumienia. W duszy dziękowała sobie tylko, że naprawdę uważała w trakcie lekcji z opieki nad magicznymi stworzeniami, że — choć wiedza tego chłopca była bez porównania szersza od jej własnej — mogła dotrzymać kroku jego myślom i słowom. Bo jeżeli temat schodził na pasje Marii — niezależnie, czy był to Quidditch, czy może szycie albo, jak teraz, magiczne zwierzęta — rozmawiała prawdziwie całą sobą. Nie trzeba było być partykularnie spostrzegawczym, by dojrzeć, że ściągnięte dotychczas do środka ramiona powróciły do swego naturalnego, pewnego ułożenia. Że nie uciekała wzrokiem przed Dannym, nawet gdy jego kącik ust wygiął się w rozbawieniu (co zazwyczaj spłoszyłoby ją zupełnie i wepchnęło wprost w ramiona samobiczowania, bo w końcu dalej była w swych oczach jedynie głupiutką Marią), by później przerodzić się w prawdziwie pełną zadowolenia minę.
— Czy takie smoki żyją więc na południu? — spytała odrobinę naiwnie; książki, które wpadły w jej dłonie skupiały się przede wszystkim na gatunkach europejskich, nie potrafiła teraz przywołać z pamięci ani jednej historii, angegdotki, czy nazwy związanej ze smokami z południa globu. — Mhm — dodała po chwili, potwierdzając swoje wcześniejsze słowa. Na moment jednak przymknęła oczy, twarz wystawiając w górę, wprost pod słoneczne promienie, a palec wskazujący sam z siebie przytknięty został do jej kącika ust, gdy próbowała odnaleźć właściwe słowa po angielsku. Czas na myślenie musiał się przedłużyć, gdy szukała w pamięci jeszcze autora tej — wydawać by się mogło — rewolucyjnej w Szkocji teorii, aż wreszcie uśmiechnęła się dumnie, dłoń palec oderwał się od kącika ust. Miast tego dłoń wzniosła do góry, osłaniając oczy przed promieniami słonecznymi, gdy znów spojrzała prosto na swego rozmówcę.
— Alexandre Archambeau — przywołane z granic pamięci nazwisko wybrzmiało, po raz kolejny zresztą, płynną francuszczyzną, lecz zaraz wszystkie wątpliwości Daniela rozwiały się na wietrze — Bardzo znany badacz morskich stworzeń. Ale o ile dobrze pamiętam, któraś z madame, która uczyła nas soins aux créatures magiques — opieki nad magicznymi stworzeniami — Mówiła, że pod koniec zeszłego wieku odnaleziono jego listy, w których pisał do brata, że ogromnie boi się smoków. Miało być to dowodem, że nigdy ich naprawdę nie widział... — ale to już kwestia do rozwiązania przez Francuskie Towarzystwo Smokologiczne. W obliczu nadciągających znad Wielkiej Brytani ciemnych, wojennych chmur francuzi chyba nieszczególnie garnęli się do zajmowania prawdomównością tego, czy owego naukowca. Nawet, jeżeli jego podręczniki, w innych sferach przecież zupełnie wiarygodne, służyły edukacji młodego pokolenia.
Archambeau musiał jednak poczekać na swoją kolej; smoki znów wyszły na niepodzielne prowadzenie, a jej rozmówca wydawał się wiedzieć o nich... w s z y s t k o. Jak z rękawa sypał nazwami gatunkowymi, karmiąc Marię niedostępnymi dlań wcześniej informacjami. Dziewczę musiało się szczególnie pilnować — wiedza tego młodego bądź co bądź chłopaka była naprawdę imponująca, zabierała dech w piersiach. Nawet okrucieństwo polowania — okrucieństwo dostrzegane co prawda wyłącznie przez ludzi, dla zwierząt będące niczym innym, niczym więcej niż sposobem na przetrwanie — potrafił przedstawić jak opowieść niemal bajeczną. Nic więc dziwnego, że Multon nurzała się w tej historii, jak w ciepłych wodach Côte d'Azur właśnie i pytaniem o swoje pochodzenie musiała być z owych wód wyciągnięta.
— Nie, nie — odpowiedziała prędko, kręcąc głową na boki. W głoskach zabrzmiał nieśmiały chichot; pytanie nie było głupie, w końcu spędziła we Francji niemal połowę swojego życia, chętnie powróciłaby do tamtego trybu, zwyczajów, mowy. Czasem niekontrolowanie wchodziła w mowę francuską, nie zwracając uwagi na to, że rozmówca mógł jej nie rozumieć. Pytanie było więc uzasadnione. — Uczyłam się tam — dodała, nie potrafiąc powstrzymać migoczącego uśmiechu, który raz za razem podrywał kąciki jej ust do góry, aby wreszcie skryć je za otwartą dłonią, gdy młody mężczyzna nieco kanciasto próbował wypowiedzieć nazwę Akademii. —Beauxbatons — poprawiła go łagodnie, powoli akcentując odpowiednie głoski. W dalszym ciągu pozwoliła mu dalej mówić, uśmiechając się do niego tylko zza dłoni, zafascynowana jego zdolnościami; nie tylko opowiadania o smokach, ale także tymi dedukcyjnymi. — W szkole interesowałam się przede wszystkim koniowatymi. To o nich wiem najwięcej. Ale chcąc skończyć z dobrymi wynikami z... w Hogwarcie mówicie na to opieka nad magicznymi stworzeniami... Musiałam czytać też dużo innej literatury. To stąd — wyjaśniła hojnie, wreszcie opuszczając rękę na powrót na materiał sukienki, na własne kolana. Nie mogła jednak powstrzymać delikatnego mrowienia ciekawości, które połaskotało ją w żołądek. — Ale już wiem, że wiesz zdecydowanie więcej ode mnie. Pracowałeś kiedyś z nimi? — tym razem odwróciła głowę w kierunku krańca klifu, pod którym rozciągała się niemal niekończąca się tafla wody. — Ze smokami? — nie brzmiał wyłącznie na pasjonata, ale może tak samo jak ona, po prostu interesował się tematem magicznych stworzeń? Maria nauczyła się nie oceniać ludzi przez pryzmat urywków informacji. Możliwe, że po prostu był zapalonym smokopasjonatem, do tego nie trzeba było przecież mieć kierunkowego wykształcenia oraz stażu w tym czy innym rezerwacie. Dalej kiwała głową, z radosną wdzięcznością przyjmując rekomendacje literackie. Jednakże dopiero wspomnienie pana Skamandera oraz historii smoka w kanałach paryskich sprawiło, że znów roześmiała się cicho, ramiona poruszyły się wraz z całą jej sylwetką. — Oj, to tylko miejska legenda. Straszy się nią małe dzieci — wyjaśniła powoli, zastanawiając się, czy Danny nie okaże się rozczarowany tym zwrotem akcji. A może wręcz przeciwnie — przywoła z pamięci dowody na to, że faktycznie, w paryskich kanałach bytował smok i to tylko Marii spłatano figla, ubierając prawdopodobnie tajną informację w płaszcz nieprawdy? — Aż trzy tysiące? — dopytała wyraźnie zdziwiona, lecz zamiast strachu, w jej oczach można było dostrzec coraz to bardziej rosnące zainteresowanie. Miała też nadzieję, że młody mężczyzna nie ma jej za złe takich nagłych wtrąceń. Zazwyczaj oczekiwała na koniec wypowiedzi tego, czy owego człowieka, by następnie dodać także swoje trzy grosze, ale teraz... Teraz rozmowa mknęła prędzej, niż woda w górskich potokach, teraz rumieńce na twarzy piekły od uwagi, od niespodziewanej w momencie wyjścia z domu nici porozumienia, która lotna była chyba tak samo, jak porwane wiatrem źdźbło trawy. Wyobrażenia przesuwających się zębów zajęły jej myśli przez jakiś czas, ale nie nudziła się, odkąd pierwszy raz skrzyżowali spojrzenia nie mogła się nudzić. Prędko zrobiło się jasne, że miała przed sobą człowieka prawdziwie niezwykłego; rodzaju kogoś, kogo nie spodziewała się spotkać w tym kraju.
Nie pasował do brytyjskiej atmosfery w najlepszym tego słowa znaczeniu.
— Niech będzie Mary — co prawda ojciec upierał się, by nazywać ją Maria, z francuska bardziej, lecz mama szeptem zwracała się do niej właśnie w ten sposób. W ustach Danny'ego imię to brzmiało już zupełnie inaczej, niemal łaskotało, to przedziwne uczucie, które nie powinno mieć może miejsca, ale stało się i wystarczyło, by blondynka poczuła się jakoś lżej, jakby przy pierwszym porywie wiatru zdolna była unieść się nad ziemią, znacznie przyjemniej niż po doskonale rzuconym mobilicorpus.
Spojrzenie zsunęło się na miotłę. Nie musiała odpowiadać, przynajmniej przy użyciu słów. Wystarczyło, że po chwili przesunęła — powoli, p o r o z u m i e w a w c z o — wzrok na twarz Daniela, pragnąc chyba znów spleść ze sobą ich spojrzenia. Uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, wreszcie skinęła głową. Pamiętała, jak opowiadała przyjaciółce, jak długo będzie musiała odkładać pieniądze, by tylko stać ją było na zakup tej miotły, spełnienie swojego małego marzenia. A potem, zupełnie po prostu, dostała ją w prezencie od bogatej kuzynki. Wciąż czuła się z tym odrobinę dziwnie, dziewczęta jej stanu majątkowego nie posiadały tak drogich rzeczy, ale to sprawiało, że Multon jeszcze bardziej dbała o drogą przynależność.
Co takiego się z nią dziś działo? Najpierw oblał ją smutek; zanurzyła się w nim na myśl, że Danny mógł umówić się z tamtą dziewczyną na piknik, czy też na randkę. Chyba ta myśl, że myśli
— Ścigająca — zdążyła jeszcze wtrącić, nim podniosła alarm, nim miotła bruneta zniknęła im z pola widzenia. Danny ruszył przed siebie, w kierunku krańca klifu, jak szaleniec. Przecież nie mogła mu na to pozwolić. — Danny, stój! — krzyknęła, podrywając własną miotłę z ziemi, gotowa rzucić się mu na ratunek, gdyby nie zdążył się zatrzymać, gdyby runął w dół urwiska. Serce biło prędko, palce zacisnęły się na rączce miotły, płuca paliły od wstrzymywanego w napięciu oddechu, ale na całe szczęście Danny wciąż stał na własnych nogach.
Tylko miotła runęła w dół. Co teraz?
Ostrożnie podeszła do chłopaka, z umiarkowanym zaciekawieniem, przygaszonym szczerą troską spoglądając na jego próby odzyskania miotły. Jej własna drgnęła w odpowiedzi na pierwsze zaklęcie, ale Maria przytrzymała ją mocno przy swoim tułowiu, tuląc do siebie i opierając lewy policzek o drzewiec. Gdy wydawało się, że wszystko na nic, Danny zadziwił ją raz jeszcze. Wyczarowane oko sprawiło, że spomiędzy warg Marii wydostało się ciche, napowietrzone westchnienie. Chyba nigdy nie wpadłaby na takie rozwiązanie, choć kiedyś słyszała o takim zaklęciu. Ze zdenerwowania wspięła się na swoje palce, jakby miało to pomóc w dostrzerzeniu czegoś więcej, niż to, co ofiarowane było przez magiczne oko. Na nic jednak starania, okazało się, że miotła naprawdę utknęła.
Już miała pytać, co dalej. Jakoś musiał wrócić do domu, gdzieś, gdzie go czekali. Ostatecznie mogła przecież pomóc mu w podróży, ale trwała wojna, gdzie on dostanie nową miotłę? Czy w ogóle było go na to stać? Nie znała go zupełnie, nie znała jego problemów, wiedziała o nim tylko kilka rzeczy. Potrafiła przyporządkować imię do twarzy, wskazać zainteresowanie smokami, ale... Wygladało na to, że Danny miał w sobie jeszcze ogień. Smoczy ogień, prawdziwy hart ducha. Propozycja podrzucenia spotkała się tylko z chwilowym niezrozumieniem. Maria odsunęła od siebie miotłę, powoli, jakby w trakcie tego gestu zastanawiała się, o co właściwie jest proszona. Nie trzeba było jednak długo czekać, wstęga determinacji przyozdobiła jej zmartwioną dotychczas minę.
— Tylko musisz się mocno trzymać — zaznaczyła, wsiadając na miotłę. Podsunęła się do przodu tak, aby umożliwić Danielowi zajęcie wygodnego miejsca za jej plecami. Nim wznieśli się w powietrze, Maria spojrzała na niego znad swego prawego ramienia. — Użyj ud do stabilizacji. Najlepiej żeby drewno dotykało skóry, powinieneś sprawić sobie jakieś skórzane spodnie, tak będzie ci znacznie wygodniej. W lato mógłbyś... Jeżeli masz... Użyć po prostu swojej — i choć początkowo instruowała go w manierze ekspertki w temacie, Danny mógł zobaczyć, że sama stosuje się do swoich rad — w końcu dlatego lubiła latać na miotle w sukienkach albo spódnicach. — Bałam się, że zsuniesz się z miotły, gdy pokazał się wieloryb... — dodała na swoje usprawiedliwienie, płochliwie odwracając głowę, próbując skupić się tylko na zadaniu, które stało przed nimi. Wdech, wydech, łup, łup, łup. — Gotowy? — dopytała ciszej, a gdy dostała stosowną odpowiedź, odbiła się mocno od ziemi, prowadząc ich ostro w górę. Gdyby nie to, że mieli wyraźnie określone zadanie — wydobycie zaklinowanej miotły — chyba chciałaby popisać się swoimi umiejętnościami, od razu kierując ich pionowo w dół. Tym razem jednak poprowadziła ich po ostrym łuku nad morzem, a gdy wreszcie znaleźli się równolegle do zbocza klifu, obniżyła lot, ostatecznie zatrzymując się nad samą taflą wody. Od skał, między którymi miała zaklinować się miotła dzieliła ich odległość mniej—więcej wyciągniętej ręki. Maria wyprostowała plecy, zazwyczaj pochylone w locie dla zwiększenia szybkości, raz jeszcze zwracając się do Danny'ego.
- Jesteś pewien, że to dobry pomysł?
| z/t[bylobrzydkobedzieladnie]



Having dreams means
at times you'll be faced with loneliness
You have to walk an empty path
at times you'll be faced with loneliness
You have to walk an empty path
Maria Multon

Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 18/19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nightingale, nightingale,
don't sing too early
don't sing too early
OPCM : 9 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica

Neutralni


Linne Mhoireibh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja