Ptaszarnia
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ptaszarnia
Pomiędzy krzewami róż bieli się ogromny biały przeszklony pawilon, wzniesiony na wzór architektury smoczego rezerwatu znajdującego się nieopodal Chateau Rose. Jest magicznie zaczarowany tak, by wewnątrz zawsze panowała ciepła temperatura. W środku zaś, prócz szmaragdowych miękkich kanap, ustawionych tak, by czarodzieje mogli zaznać pełnych komfortów, okrytych złotymi narzutami haftowanymi w szkarłatne smoki, rozrasta się bujna egzotyczna roślinność pochodząca z dalekich krajów, głównie z Nowej Gwinei. Między nimi świergoczą magocudowronki, zróżnicowane rzadkie gatunki przepięknych ptaków zamieszkujących gwinejskie niedostępne tereny górzyste - niektóre z nich zdają się zmieniać tak barwy, jak kształty, inne mają pióra tak długie i tak wiotkie, że te przypominają treny i welony, niektóre znów są tak delikatne, że wyglądają, jakby nieustannie spowijała je delikatna mgła. Ogony innych są tak gęste i tak rozległe, że przypominają jaskrawe wodospady lejących się barw, a gdy wznoszą się do lotu, zdają się pozostawiać po sobie jasną świetlną smugę. Kolejne odróżniają się dziobami tak twardymi i tak błyszczącymi, że mogłyby imitować kamienie szlachetne. Czarne pióra niektórych - zwykle ostro kontrastujące z innymi jaskrawymi kolorami - wydawały się czarniejsze od samej otchłani. Jedne bardziej nieśmiałe, skryte pośród rozłożystych liści, inne śmielsze, zaciekawione towarzystwem, magiczne rajskie ptaki wypełniają to miejsce niezwykłą urodą, co rusz zaskakując swoją oryginalnością. Pochowane na tyłach gniazda pozwalają im na spokój i ciszę, warunki jak najmocniej zbliżone do ich naturalnych zapewniają im wygody.
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Brwi Evandry drgnęły na dźwięk deklaracji, jakoby Deirdre nie miała przed Tristanem żadnych tajemnic. Ciekawa relacja, na jaką sama zapewne nigdy by się nie zdecydowała, mając zbyt wiele do ukrycia. Powodem do tego nie był jednak wstyd, niewiele ze swych działań nazywała błędami. Kierowała się opiekuńczością, chęcią ochrony ukochanego małżonka przed wiedzą, której męski umysł nie byłby w stanie znieść bez uszczerbku na dumie. Miał inne, ważniejsze kwestie, nad którymi musiał się każdego dnia pochylać, nie było potrzeby obarczać go tak błahymi, kobiecymi sprawami.
- A mimo to nie wspomniałaś mu, że się widujemy. - Nie mogła pozwolić, by temat ten pozostał w niedopowiedzeniu. Musiał wybrzmieć na głos, wytknąć nieprawdę, jaką Deirdre chciała ją dziś karmić - a przecież miało być szczerze, czy tak? Kolejne, nieprzypadkowe spotkanie z kochanką męża nasuwało pytania, jakich sam Tristan pewnie by nigdy nie zadał. Nie widział w swej małżonce kobiety, jaką kierowałaby złośliwość, ani tym bardziej zazdrość, wszak nigdy nie dał jej ku temu powodu. Związani węzłem małżeńskim byli nierozerwalni - czy to dlatego czuł się bezkarny, sięgając do kolejnych kochanek? I czy dlatego Evandra zapraszała Deirdre do własnych samotni, nie czując doń zagrożenia?
- Zadajesz wiele pytań - mruknęła już nieco ciszej, powstrzymując wywrócenie oczu. Warkotliwe odpowiedzi Mericourt zaczynały ją z wolna męczyć, jak i nużyć. Jeśli miała zły humor, wystarczyło odwołać wizytę, zamiast skazywać je obie na swoje wątpliwej jakości towarzystwo. Półwila mogła spełnić jej życzenie i stwierdzić, że wyłącznie się nią bawi, jak miało jej to pomóc? Czy utwierdzając się w przekonaniu, iż Evandra chce upadku westalki Fantasmagorii, będzie jej łatwiej odejść? Bez skrupułów wyzna wszystko Tristanowi? Zacznie uprzykrzać jej życie, rozpowiadając w towarzystwie przykre plotki? A może zwyczajnie wyciągnie różdżkę, by zabrać sobie zadośćuczynienie tu i teraz? Wodząc wzrokiem za sylwetką czarownicy doyenne pewna mogła być tylko jednego - Deirdre borykała się z własną niepewną sytuacją. Tkwiła w przekonaniu, iż wystarczyłaby jedna złożona Tristanowi prośba, by pozbył się on wiernej kochanki. Evandra była jednak innego zdania; skoro włożył tak wiele wysiłku, by ją od siebie uzależnić, przez lata pielęgnując wspólną tajemnicę. Nie mógłby ot tak z niej zrezygnować, przekreślić swoją pracę, był na to zbyt wygodny. ”Zawsze będziesz pierwszą i jedyną”, powtarzała już któryś raz z kolei, czego doyenne również nie zamierzała więcej komentować, ale tym razem coś ją zastanowiło. Ściągnęła lekko brwi, wzrokiem sięgając dłoni czarownicy.
- Byłaś mężatką, prawda? - zapytała, upewniając się, iż obrączka znajdowała się na jej wdowim palcu. - Jaki miał stosunek do twojej słabości? Mówiłaś mu, że jest twoim pierwszym i jedynym? - Nie znała tej historii, poznawszy madame w czasie, gdy przestała nosić żałobę, lecz z pewnością wtedy, gdy prowadzała się już z Tristanem. Evandra była ciekawa jak wyglądała ta relacja, być może rzuci na postać Mericourt nowe światło, pomoże lepiej ją zrozumieć.
”Chcesz mnie upokorzyć?” - I znów wracamy do początku?
Już miała odpowiedzieć na ten nagły wybuch złości Deirdre, kiedy ta zmieniła ton, szczerze zszokowana, wolno trawiąc otrzymane informacje. Przesuwający się przez zaczerwienioną od wysokiej temperatury - zapewne także i złości - twarz czarownicy wzrok analizował zachodzące nań zmiany. W jednej chwili w głowie lady Rosier pojawiły się wyłącznie pytania, na które nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Jak taka silna Śmierciożerczyni mogła być aż tak niedomyślna? Miała ją za odważną i błyskotliwą, nie cofającą się przed niczym, to ta bijąca od niej bezczelność, świetnie skrywana pod płaszczykiem dobrego wychowania, przyciągała ją doń najbardziej. Wreszcie miała przed sobą kogoś, kto nie wahał się przed użyciem siły czy ciętego języka w obawie przed popełnieniem błędu czy urażeniem doyenne. To przy niej bijące w Evandrowej piersi serce przyspieszało swój rytm w ekscytacji przed nieznanym. Wybrzmiewający w ptaszarni śmiech czarownicy zmieszał się z delikatnymi dźwiękami harfy oraz trzepotem skrzydeł wzburzonych nagle ptaków. Kilka magicudowronków przeniosło się na inne gałęzie, poszukując nowego, spokojnego miejsca, lecz nie na nich skupiony był teraz wzrok półwili. Na brzmienie ściszonego głosu Deirdre przebiegł ją dreszcz; kolejnych pytań szczerze się nie spodziewała, podobnie zresztą zaciśniętych na nadgarstku palców. Zaskoczona bliskością płytko wciągnęła powietrze przez rozchylone usta, wstrzymując je w płucach w zniecierpliwieniu. Błękitne tęczówki oderwały się od głębokiej czerni oczu Mericourt, idąc za ruchem prowadzącej ją dłoni, nawet przez moment nie opierając się naciskowi. Spełniły się plany orientalnej piękności, w powracającym na jej twarz spojrzeniu lady Rosier malowało się zaskoczenie zmieszane ze strachem. Na jasnych policzkach wykwitł rumieniec, barwą z wolna zbliżający się do karminu ust, które dopiero teraz przypomniały sobie o potrzebie oddechu. Spomiędzy różanych warg wyrwało się ciche westchnienie, omiatając ciepłą słodyczą policzek Deirdre. Złote brwi ściągnęły się ze sobą, nadając twarzy grymasu wywołanego bólem znaczących nadgarstek palców. Wypełniony wręcz po brzegi kielich wysunął się spomiędzy palców Evandry, czystym szczęściem nie trafiając na ozdobne kafle, lecz łapiąc równowagę na blacie zastawionego szklanymi butelkami stolika. Przerwała przedłużającą się w wieczność ciszę, z pewnym trudem przestąpiła ten ostatni, dzielący ich krok, czując że przy spacerze kolana odmówiłyby posłuszeństwa. Z pewną nieśmiałością, jakiej dotychczas nigdy nie odsłoniła przed kochanką męża, uniosła brodę, by rozpalonym licem sięgnąć jej policzka.
- Chcę ciebie - powtórzyła także ściszonym głosem, akcentując jednak ostatnie słowo, by pozbawić Mericourt wątpliwości. Pokonując palący na nadgarstku uścisk, sunęła dłonią niżej, mijając wypukłość łona, na jakim się się zatrzymały. Niepozbawione lekkiego drżenia palce znaczyły opuszkami główki ułożonych rzędem guzików, nagięły gruby materiał czarnej sukni, wsuwając się w zgłębienie między udami.
Deirdre mogła wreszcie otrzymać odpowiedź na palące ją od początku spotkania pytanie. Gdyby tylko uniosła dłoń, osadzając ją w talii doyenne, mogłaby wyczuć, iż ta nie jest skrępowana żadnym gorsetem. Mogła jej ulec, poddać się kierującej nią ręce, skazując na łaskę i niełaskę czarownicy. Chciała oddać jej kontrolę, to całe panowanie, na którym tak bardzo jej zależało, o czym świadczyło każde z padających z ust jej słowo, o czym mówił każdy z wykonywanych przezeń gestów. Zrobiłaby to, dla niej, byleby tylko pozwoliła sięgnąć swoich ust.
- A mimo to nie wspomniałaś mu, że się widujemy. - Nie mogła pozwolić, by temat ten pozostał w niedopowiedzeniu. Musiał wybrzmieć na głos, wytknąć nieprawdę, jaką Deirdre chciała ją dziś karmić - a przecież miało być szczerze, czy tak? Kolejne, nieprzypadkowe spotkanie z kochanką męża nasuwało pytania, jakich sam Tristan pewnie by nigdy nie zadał. Nie widział w swej małżonce kobiety, jaką kierowałaby złośliwość, ani tym bardziej zazdrość, wszak nigdy nie dał jej ku temu powodu. Związani węzłem małżeńskim byli nierozerwalni - czy to dlatego czuł się bezkarny, sięgając do kolejnych kochanek? I czy dlatego Evandra zapraszała Deirdre do własnych samotni, nie czując doń zagrożenia?
- Zadajesz wiele pytań - mruknęła już nieco ciszej, powstrzymując wywrócenie oczu. Warkotliwe odpowiedzi Mericourt zaczynały ją z wolna męczyć, jak i nużyć. Jeśli miała zły humor, wystarczyło odwołać wizytę, zamiast skazywać je obie na swoje wątpliwej jakości towarzystwo. Półwila mogła spełnić jej życzenie i stwierdzić, że wyłącznie się nią bawi, jak miało jej to pomóc? Czy utwierdzając się w przekonaniu, iż Evandra chce upadku westalki Fantasmagorii, będzie jej łatwiej odejść? Bez skrupułów wyzna wszystko Tristanowi? Zacznie uprzykrzać jej życie, rozpowiadając w towarzystwie przykre plotki? A może zwyczajnie wyciągnie różdżkę, by zabrać sobie zadośćuczynienie tu i teraz? Wodząc wzrokiem za sylwetką czarownicy doyenne pewna mogła być tylko jednego - Deirdre borykała się z własną niepewną sytuacją. Tkwiła w przekonaniu, iż wystarczyłaby jedna złożona Tristanowi prośba, by pozbył się on wiernej kochanki. Evandra była jednak innego zdania; skoro włożył tak wiele wysiłku, by ją od siebie uzależnić, przez lata pielęgnując wspólną tajemnicę. Nie mógłby ot tak z niej zrezygnować, przekreślić swoją pracę, był na to zbyt wygodny. ”Zawsze będziesz pierwszą i jedyną”, powtarzała już któryś raz z kolei, czego doyenne również nie zamierzała więcej komentować, ale tym razem coś ją zastanowiło. Ściągnęła lekko brwi, wzrokiem sięgając dłoni czarownicy.
- Byłaś mężatką, prawda? - zapytała, upewniając się, iż obrączka znajdowała się na jej wdowim palcu. - Jaki miał stosunek do twojej słabości? Mówiłaś mu, że jest twoim pierwszym i jedynym? - Nie znała tej historii, poznawszy madame w czasie, gdy przestała nosić żałobę, lecz z pewnością wtedy, gdy prowadzała się już z Tristanem. Evandra była ciekawa jak wyglądała ta relacja, być może rzuci na postać Mericourt nowe światło, pomoże lepiej ją zrozumieć.
”Chcesz mnie upokorzyć?” - I znów wracamy do początku?
Już miała odpowiedzieć na ten nagły wybuch złości Deirdre, kiedy ta zmieniła ton, szczerze zszokowana, wolno trawiąc otrzymane informacje. Przesuwający się przez zaczerwienioną od wysokiej temperatury - zapewne także i złości - twarz czarownicy wzrok analizował zachodzące nań zmiany. W jednej chwili w głowie lady Rosier pojawiły się wyłącznie pytania, na które nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Jak taka silna Śmierciożerczyni mogła być aż tak niedomyślna? Miała ją za odważną i błyskotliwą, nie cofającą się przed niczym, to ta bijąca od niej bezczelność, świetnie skrywana pod płaszczykiem dobrego wychowania, przyciągała ją doń najbardziej. Wreszcie miała przed sobą kogoś, kto nie wahał się przed użyciem siły czy ciętego języka w obawie przed popełnieniem błędu czy urażeniem doyenne. To przy niej bijące w Evandrowej piersi serce przyspieszało swój rytm w ekscytacji przed nieznanym. Wybrzmiewający w ptaszarni śmiech czarownicy zmieszał się z delikatnymi dźwiękami harfy oraz trzepotem skrzydeł wzburzonych nagle ptaków. Kilka magicudowronków przeniosło się na inne gałęzie, poszukując nowego, spokojnego miejsca, lecz nie na nich skupiony był teraz wzrok półwili. Na brzmienie ściszonego głosu Deirdre przebiegł ją dreszcz; kolejnych pytań szczerze się nie spodziewała, podobnie zresztą zaciśniętych na nadgarstku palców. Zaskoczona bliskością płytko wciągnęła powietrze przez rozchylone usta, wstrzymując je w płucach w zniecierpliwieniu. Błękitne tęczówki oderwały się od głębokiej czerni oczu Mericourt, idąc za ruchem prowadzącej ją dłoni, nawet przez moment nie opierając się naciskowi. Spełniły się plany orientalnej piękności, w powracającym na jej twarz spojrzeniu lady Rosier malowało się zaskoczenie zmieszane ze strachem. Na jasnych policzkach wykwitł rumieniec, barwą z wolna zbliżający się do karminu ust, które dopiero teraz przypomniały sobie o potrzebie oddechu. Spomiędzy różanych warg wyrwało się ciche westchnienie, omiatając ciepłą słodyczą policzek Deirdre. Złote brwi ściągnęły się ze sobą, nadając twarzy grymasu wywołanego bólem znaczących nadgarstek palców. Wypełniony wręcz po brzegi kielich wysunął się spomiędzy palców Evandry, czystym szczęściem nie trafiając na ozdobne kafle, lecz łapiąc równowagę na blacie zastawionego szklanymi butelkami stolika. Przerwała przedłużającą się w wieczność ciszę, z pewnym trudem przestąpiła ten ostatni, dzielący ich krok, czując że przy spacerze kolana odmówiłyby posłuszeństwa. Z pewną nieśmiałością, jakiej dotychczas nigdy nie odsłoniła przed kochanką męża, uniosła brodę, by rozpalonym licem sięgnąć jej policzka.
- Chcę ciebie - powtórzyła także ściszonym głosem, akcentując jednak ostatnie słowo, by pozbawić Mericourt wątpliwości. Pokonując palący na nadgarstku uścisk, sunęła dłonią niżej, mijając wypukłość łona, na jakim się się zatrzymały. Niepozbawione lekkiego drżenia palce znaczyły opuszkami główki ułożonych rzędem guzików, nagięły gruby materiał czarnej sukni, wsuwając się w zgłębienie między udami.
Deirdre mogła wreszcie otrzymać odpowiedź na palące ją od początku spotkania pytanie. Gdyby tylko uniosła dłoń, osadzając ją w talii doyenne, mogłaby wyczuć, iż ta nie jest skrępowana żadnym gorsetem. Mogła jej ulec, poddać się kierującej nią ręce, skazując na łaskę i niełaskę czarownicy. Chciała oddać jej kontrolę, to całe panowanie, na którym tak bardzo jej zależało, o czym świadczyło każde z padających z ust jej słowo, o czym mówił każdy z wykonywanych przezeń gestów. Zrobiłaby to, dla niej, byleby tylko pozwoliła sięgnąć swoich ust.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spokojna wypowiedź Evandry nie wymagała potwierdzenia, Deirdre zacisnęła tylko mocniej usta – tak, ich spotkania pozostawały tajemnicą, choć wolała zamknąć je w kategorii wieści niezbyt nestora interesujących, ot, nie mówiła mu przecież o każdym towarzyskim kontakcie, który nawiązywała. Naiwne tłumaczenie, głupie, absurdalne nawet w jej głowie, ale trzymała się go mimo wszystko kurczowo, a potem ukrywała pod coraz wyższymi falami zalewających ją skrajnych emocji. Podburzanych tylko stoickim dystansem zachowywanym przez półwilę, umykała zwinnie nie tylko przed werbalnymi ciosami, ale i przed nawet najcelniejszą szpilką – i w pewien sposób szczerze to Mericourt imponowało. Zazwyczaj to ona kontrolowała całą konwersację, niewzruszona nawet znacznie intensywniejszymi złośliwościami czy groźną głębią tematów. Świadomość, że w tej sytuacji natrafia na ścianę, na gładki pomnik idealnej arystokratki, wzniecała coraz wyższe płomienie gniewu. I poczucia niesprawiedliwości? – A ty na prawie żadne nie odpowiadasz. Nie jestem godna prawdy? Szczerej rozmowy? – odparła szybko, mrużąc prowokująco oczy. Odgarnęła zamaszystym gestem włosy znad ramienia, nerwowo, nigdy nie używała tak prostych gestów do poradzenia sobie z napięciem, lecz przy Evandrze ostateczne określenia dotyczące czasu ulegały samozagładzie. Chciała usłyszeć w końcu coś, co pozwoliłoby się jej uspokoić – i wbrew pozorom nie liczyła na słodkie, szczęśliwe zakończenie tożsame z zapewnieniem, że lady doyenne nie planuje skrzywdzić kochanki męża. Identyczną ulgę odczułaby słysząc coś przeciwnego, przynajmniej wiedziałaby, na co się przygotować. Nienawidziła niepewności. Może dlatego ciągle nieco drżały jej ręce, a świadomość, że Evandra wbija uporczywy wzrok w jej plecy, raniła na równi z zbyt mocno rzuconą Sectusemprą.
- Byłam – skłamała gładko, bez zająknięcia, również odruchowo spoglądając na wdowią obrączkę z rubinem. Bastien Mericourt, ukochany mąż, wzór cnót, ojciec jej dzieci. Powtarzała jego życiorys i opiewała sukcesy tak często, że nie miała najmniejszego problemu z zareagowaniem tak, jak powinna. Długie miesiące La Fantasmagorii zamieniły fikcję w niezaprzeczalny fakt, a skośnooką dziwkę w egzotyczną opiekunkę śmietanki artystycznej. Wszystko to: dzięki Tristanowi. Naprawdę to od niego zależało całe jej życie, wszystko, co osiągnęła i co kochała, mogło zniknąć za jedną jego decyzją. Te bywały nieprzewidywalne, karcił ją za to, z czego była dumna, gnębił za to, co sprawiało jej radość. – A Bastien był pierwszym i jedynym. Przez długi czas - zawahała się, wkraczała na niepewny grunt, nikomu nie zwierzała się z tak intymnych detali nieistniejącej relacji. – Tristan pojawił się dopiero pod koniec jego życia – zakończyła głucho, wpatrując się w przeskakującego z gałęzi na gałąź barwnego ptaka, zapewne papugę. Tak, jakby nie chciała patrzeć w oczy Evandrze i przyznać się do zdrady, nawet tej fikcyjnej. Popełniła wiele grzechów, mordowała i torturowała, lecz pozostawała wierna – jedyna cnota, jaka jej pozostała.– To nie jest istotne, Bastien nie żyje. Widocznie tak miało być – powiedziała po dłuższej chwili niewygodnego milczenia. Nie lubiła mówić o sobie, była lustrem, doskonałym zwierciadłem ludzkich emocji i pragnień, nieudolnym w tym jednym, najbardziej frustrującym przypadku. Uchwycenie prawdy bijącej z jasnych oczu półwili nie było możliwe, milczała, zbywała ją, odgradzała się murem, a to doprowadzało Deirdre do stanu bliskiego furii. Bała się – też, paradoksalnie i zaskakująco, o nią, zwłaszcza po zbytym pytaniu o zdradę. Musiała znać prawdę. Po to, by ją ochronić - i ochronić siebie, gdyby Tristan dowiedział się o tak haniebnym zachowaniu żony, mógł zmieść z powierzchni ziemi nie tylko samą półwilę, ale i całe hrabstwo, ba, całą wschodnią część Anglii.– Odpowiedz– ponagliła tonem nie znoszącym sprzeciwu, groźnym, poważnym, po raz pierwszy podczas tej rozmowy przypominającym przejęty, prawie troskliwy - ale jednak rozkaz. Czekała cierpliwie, nerwowo, choć frustrację budził nie tylko słuszny lęk o destrukcyjną furię Tristana, ale i zachowanie Evandry, jej bliskość, jej gorący oddech, jej błękitne spojrzenie, jej lśniąca cera, jej złote włosy; jej wszystko, esencja kobiecości, eterycznego czaru, złudnego blasku, jaki oddziaływał na nią prawie tak, jak na zaślepionych wilim czarem mężczyzn. A przynajmniej taką miała wymówkę, tak, to genetyczne szaleństwo - wynikające z nieludzkiego pochodzenia i porzuconego nazwiska przodków - mąciło w głowie zbyt mocno, by mu się oprzeć. I by zaprzestać prowokacji; później miała już nie pamiętać jakim cudem znalazły się tak blisko, stukot kieliszka uderzającego o blat poniósł się po oranżerii echem, strasząc ptactwo, ale Deirdre nie zwracała na to uwagi. Liczyła się tylko niemoralna bliskość, magnetyczne napięcie między skrajnie różnymi kobietami - i wszelie wyładowania elektryczne, emocjonalne i masochistyczne pomiędzy, napędzające ją do destrukcyjnego działania. Palce zaciskały się na delikatnym nadgarstku Evandry coraz mocniej, boleśnie, tak, jak kurczowo przytrzymywały różdżkę przy rzucaniu morderczych zaklęć. Tym razem przywołujące do życia coś dzikiego, nieokiełznanego - i swej prawdzie równie ostatecznego.
W końcu otrzymała bowiem szczere emocje, czystą esencję lęku i pożądania. W końcu - coś nieprzewidywalnego, wywracającego na nice wszelkie stereotypy skumulowane wokół relacji kobiet, które powinny się nienawidzić. Emocje odmalowane ciemniejącym błękitem oczu, różaną poświatą rumieńca pożerającą nieskalanie bladą skórę, słyszalne w przyśpieszonym oddechu, tańczące pulsem w palcach sunących dalej, głębiej, wulgarnie, niemoralnie przekraczając wszelkie granice, próbując wyrwać się spod uścisku.
Po tym, co ujrzała w oczach żony Tristana i co usłyszała w powtórzonym wyznaniu, nic nie miało już pozostać takie same. Puściła jej dłoń, wiedząc, że pozostawiła po sobie ślady; nie miała męskiej siły, ale długie, mocne palce na pewno odbiły się na wrażliwym nadgarstku slachcianki - sekundę później przesunęły się wyżej, wzdłuż talii, krągłości biustu i przerażająco delikatnej szyi Evandry, by finalnie wsunąć się we włosy, drapieżnie, ostro, wyrywając przy tym kilka kosmyków. Zacisnęły się na nich, odgięły głowę do tyłu: Deirdre przyciągnęła ją mocno, blisko siebie, niemal usta przy ustach, lecz bez romantycznego zamknięcia oczu. Trzymała ją zarówno jak mężczyzna kochankę, gotów do pełnego pasji pocałunku - ale także jak drapieżnik obnażający kły przed rywalem: dysząc mu prosto w usta, mierząc zwycięskim spojrzeniem. - Kompletnie oszalałaś - wyartykułowała ostro, krytycznie, prawie bezgłośnie, właściwie nie słysząc swego głosu przez dudnienie szumiącej w uszach krwi. Mówiła do siebie, lecz skąd lady doyenne mogłaby to wiedzieć? Czyż to nie w jej genach kumulowało się obłąkanie pokoleń, wzbogacone jeszcze o półwili czar?
Pocałowała ją, mocno, ostro, w pozbawiony najdrobniejszej delikatności sposób - pieszczota nie trwała długo, przypominała kąsanie, udowodnienie zmysłowej dominacji, a Deirdre, paradoksalnie, była myślami bliżej Tristana niż Evandry. Od kilku miesięcy podświadoma potrzeba upodobnienia się do śmierciożercy, dorównania mu, smakowania życia tak, jak on, kierowała jej poczynaniami, finalnie doprowadzając do skrajności - nie mogła być mu bliższa niż w tym momencie, gdy kosztowała ust czarownicy noszącej ślubną obrączkę z częścią jego duszy. Jedna dłoń dotychczas przytrzymująca kark półwili ponownie zsunęła się w dół, po plecach, zatrzymując się na talii, tuż przy biodrze: gest zaskakująco męski, w namiętności skośnookiej nie było ani grama delikatności, subtelności czy romantycznego, podyktowanego przyjaźnią czaru; przebijała się bezwstydna, żarliwa niecierpliwość, chęć unieruchomienia Evandry, obezwładnienia coraz głębszym pocałunkiem - na przekór, prowokacyjnie, bo czyż nie tego właśnie chciała? Nie o to prosiła - bo przecież nie rozkazywała; nie, tak Deirdre nie mogła tego widzieć, zakrywając żal, zazdrość i gniew jedynym, co skutecznie uwalniało ją od emocji: pulsującym furią pożądaniem.
- Byłam – skłamała gładko, bez zająknięcia, również odruchowo spoglądając na wdowią obrączkę z rubinem. Bastien Mericourt, ukochany mąż, wzór cnót, ojciec jej dzieci. Powtarzała jego życiorys i opiewała sukcesy tak często, że nie miała najmniejszego problemu z zareagowaniem tak, jak powinna. Długie miesiące La Fantasmagorii zamieniły fikcję w niezaprzeczalny fakt, a skośnooką dziwkę w egzotyczną opiekunkę śmietanki artystycznej. Wszystko to: dzięki Tristanowi. Naprawdę to od niego zależało całe jej życie, wszystko, co osiągnęła i co kochała, mogło zniknąć za jedną jego decyzją. Te bywały nieprzewidywalne, karcił ją za to, z czego była dumna, gnębił za to, co sprawiało jej radość. – A Bastien był pierwszym i jedynym. Przez długi czas - zawahała się, wkraczała na niepewny grunt, nikomu nie zwierzała się z tak intymnych detali nieistniejącej relacji. – Tristan pojawił się dopiero pod koniec jego życia – zakończyła głucho, wpatrując się w przeskakującego z gałęzi na gałąź barwnego ptaka, zapewne papugę. Tak, jakby nie chciała patrzeć w oczy Evandrze i przyznać się do zdrady, nawet tej fikcyjnej. Popełniła wiele grzechów, mordowała i torturowała, lecz pozostawała wierna – jedyna cnota, jaka jej pozostała.– To nie jest istotne, Bastien nie żyje. Widocznie tak miało być – powiedziała po dłuższej chwili niewygodnego milczenia. Nie lubiła mówić o sobie, była lustrem, doskonałym zwierciadłem ludzkich emocji i pragnień, nieudolnym w tym jednym, najbardziej frustrującym przypadku. Uchwycenie prawdy bijącej z jasnych oczu półwili nie było możliwe, milczała, zbywała ją, odgradzała się murem, a to doprowadzało Deirdre do stanu bliskiego furii. Bała się – też, paradoksalnie i zaskakująco, o nią, zwłaszcza po zbytym pytaniu o zdradę. Musiała znać prawdę. Po to, by ją ochronić - i ochronić siebie, gdyby Tristan dowiedział się o tak haniebnym zachowaniu żony, mógł zmieść z powierzchni ziemi nie tylko samą półwilę, ale i całe hrabstwo, ba, całą wschodnią część Anglii.– Odpowiedz– ponagliła tonem nie znoszącym sprzeciwu, groźnym, poważnym, po raz pierwszy podczas tej rozmowy przypominającym przejęty, prawie troskliwy - ale jednak rozkaz. Czekała cierpliwie, nerwowo, choć frustrację budził nie tylko słuszny lęk o destrukcyjną furię Tristana, ale i zachowanie Evandry, jej bliskość, jej gorący oddech, jej błękitne spojrzenie, jej lśniąca cera, jej złote włosy; jej wszystko, esencja kobiecości, eterycznego czaru, złudnego blasku, jaki oddziaływał na nią prawie tak, jak na zaślepionych wilim czarem mężczyzn. A przynajmniej taką miała wymówkę, tak, to genetyczne szaleństwo - wynikające z nieludzkiego pochodzenia i porzuconego nazwiska przodków - mąciło w głowie zbyt mocno, by mu się oprzeć. I by zaprzestać prowokacji; później miała już nie pamiętać jakim cudem znalazły się tak blisko, stukot kieliszka uderzającego o blat poniósł się po oranżerii echem, strasząc ptactwo, ale Deirdre nie zwracała na to uwagi. Liczyła się tylko niemoralna bliskość, magnetyczne napięcie między skrajnie różnymi kobietami - i wszelie wyładowania elektryczne, emocjonalne i masochistyczne pomiędzy, napędzające ją do destrukcyjnego działania. Palce zaciskały się na delikatnym nadgarstku Evandry coraz mocniej, boleśnie, tak, jak kurczowo przytrzymywały różdżkę przy rzucaniu morderczych zaklęć. Tym razem przywołujące do życia coś dzikiego, nieokiełznanego - i swej prawdzie równie ostatecznego.
W końcu otrzymała bowiem szczere emocje, czystą esencję lęku i pożądania. W końcu - coś nieprzewidywalnego, wywracającego na nice wszelkie stereotypy skumulowane wokół relacji kobiet, które powinny się nienawidzić. Emocje odmalowane ciemniejącym błękitem oczu, różaną poświatą rumieńca pożerającą nieskalanie bladą skórę, słyszalne w przyśpieszonym oddechu, tańczące pulsem w palcach sunących dalej, głębiej, wulgarnie, niemoralnie przekraczając wszelkie granice, próbując wyrwać się spod uścisku.
Po tym, co ujrzała w oczach żony Tristana i co usłyszała w powtórzonym wyznaniu, nic nie miało już pozostać takie same. Puściła jej dłoń, wiedząc, że pozostawiła po sobie ślady; nie miała męskiej siły, ale długie, mocne palce na pewno odbiły się na wrażliwym nadgarstku slachcianki - sekundę później przesunęły się wyżej, wzdłuż talii, krągłości biustu i przerażająco delikatnej szyi Evandry, by finalnie wsunąć się we włosy, drapieżnie, ostro, wyrywając przy tym kilka kosmyków. Zacisnęły się na nich, odgięły głowę do tyłu: Deirdre przyciągnęła ją mocno, blisko siebie, niemal usta przy ustach, lecz bez romantycznego zamknięcia oczu. Trzymała ją zarówno jak mężczyzna kochankę, gotów do pełnego pasji pocałunku - ale także jak drapieżnik obnażający kły przed rywalem: dysząc mu prosto w usta, mierząc zwycięskim spojrzeniem. - Kompletnie oszalałaś - wyartykułowała ostro, krytycznie, prawie bezgłośnie, właściwie nie słysząc swego głosu przez dudnienie szumiącej w uszach krwi. Mówiła do siebie, lecz skąd lady doyenne mogłaby to wiedzieć? Czyż to nie w jej genach kumulowało się obłąkanie pokoleń, wzbogacone jeszcze o półwili czar?
Pocałowała ją, mocno, ostro, w pozbawiony najdrobniejszej delikatności sposób - pieszczota nie trwała długo, przypominała kąsanie, udowodnienie zmysłowej dominacji, a Deirdre, paradoksalnie, była myślami bliżej Tristana niż Evandry. Od kilku miesięcy podświadoma potrzeba upodobnienia się do śmierciożercy, dorównania mu, smakowania życia tak, jak on, kierowała jej poczynaniami, finalnie doprowadzając do skrajności - nie mogła być mu bliższa niż w tym momencie, gdy kosztowała ust czarownicy noszącej ślubną obrączkę z częścią jego duszy. Jedna dłoń dotychczas przytrzymująca kark półwili ponownie zsunęła się w dół, po plecach, zatrzymując się na talii, tuż przy biodrze: gest zaskakująco męski, w namiętności skośnookiej nie było ani grama delikatności, subtelności czy romantycznego, podyktowanego przyjaźnią czaru; przebijała się bezwstydna, żarliwa niecierpliwość, chęć unieruchomienia Evandry, obezwładnienia coraz głębszym pocałunkiem - na przekór, prowokacyjnie, bo czyż nie tego właśnie chciała? Nie o to prosiła - bo przecież nie rozkazywała; nie, tak Deirdre nie mogła tego widzieć, zakrywając żal, zazdrość i gniew jedynym, co skutecznie uwalniało ją od emocji: pulsującym furią pożądaniem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Obserwacja tonu Deirdre, jej zachowania i sposobu prowadzenia rozmowy pozwalała Evandrze wnioskować, iż musiała być ona mocno wyprowadzona z równowagi, albo i zwyczajnie szalona. Jak wiele razy miała ją zapewniać o swej prawdomówności? Jakie słowa będą dla niej przekonujące, co zagwarantuje, iż nie ma niczego złego na myśli; nie chce jej zwolnienia ani żadnej innej krzywdy? Coraz jaśniejszym było, że madame Mericourt wcale nie oczekuje szczerości, tylko tego, co ją uspokoi. Wysnuła w swej głowie plan, jedyny słuszny, jaki doczekać miał się spełnienia bez względu na prawdziwą rzeczywistość. Oczekiwała złości żony swojego kochanka, chciała sztampy, wielokrotnie utartych schematów, prostoty i oczywistości. Jasnego szablonu, klarownych instrukcji i drogowskazów, którymi mogłaby podążać, odhaczając jeden za drugim, doskonale wiedząc co czeka na następnym kroku. Problem polegał jednak na tym, że lady Rosier nie zamierzała trzymać się żadnych z tych powszechnie znanych zasad. Chciała tworzyć własne, kierując się intuicją, zawierzać instynktowi. Dążyła do tego, by poddać się pokusie niszczycielsko kuszącego, nieznanego dotąd pragnienia. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, zapewne porzuciłaby raz powzięty plan, doszczętnie paląc za sobą ten most. Po co tracić nerwy i marnować czas na kogoś takiego - rozpaczliwie niezdecydowanego, przestraszonego, żyjącego we własnej klatce? Pierś Evandry uniosła się w głębszym, choć cichym westchnieniu. Czy naprawdę jedynym sposobem, by zatrzymać ją wciąż przy sobie, było podążanie tak upragnionym przez Deirdre torem? Zagrać w jej grę, dać to, czego chce? Mogła posłużyć się kłamstwem i wprawną manipulacją, czymże jednak różnić się to będzie od niemal każdej relacji, jaką zawiązuje na salonach? Ta miała być inna, wyjątkowa, a będzie czym? Kolejną wydmuszką?
”Tak miało być”, kącik ust Evandry uniósł się ku górze, nie potrafiąc ukryć błąkającego się nań kpiącego uśmiechu. Najwygodniej było przecież przypisać własne przewinienia przeznaczeniu, okrutnemu losowi, który wbrew naszej woli skazuje na klęskę, z jakiej nie sposób się podnieść. Krótkie wyznanie o mężu przyjęła z pewnym niezadowoleniem, jakby spodziewała się, że historia ta będzie wyłącznie uknutym kłamstwem, mającym być przykrywką dla nieskazitelnej opinii dla niej i nestora Rosier. Drążenie tematu nie przyniosłoby satysfakcji, porzuciła go więc równie prędko, co poruszyła w obawie przed poznaniem szczegółów, które tylko przyprawiłyby ją o mdłości. Dostała wszak już potwierdzenie, że ze swą kochanką Tristan był jeszcze przed własnym ślubem. W jednej chwili poczuła kładące się na ramiona ciężar. To czysta nienawiść oraz rozpacz biły od Deirdre, która nie dość, że chować musiała męża, to jeszcze została skazana na obserwowanie, jak ukochany poprzysięga oddanie innej. Sytuacji wcale nie poprawiał fakt, iż umieszczono ją w La Fantasmagorie. Balet miał być dlań nagrodą, zadośćuczynieniem, łatwym usprawiedliwieniem częstych spotkań, lecz jak prawdziwie czerpać z nich przyjemność, kiedy teatr był prezentem dla innej? Naraz wszelkie przykrości, podejrzenie spisku czy doszukiwanie złośliwości stały się jasne. Zapewnianie o jego wielkiej miłości do małżonki, usilna próba wybielenia go w oczach doyenne, wielka determinacja w kolejnych próbach, by Evandra uwierzyła w jego nieskazitelność - wszystko to skazane było na niepowodzenie. Serce półwili zostało już złamane, a któż mógłby zrozumieć to lepiej, niż Deirdre?
- Masz rację - zgodziła się wreszcie, zabierając wzrok od czerni pleców czarownicy. - Nie jestem z tobą do końca szczera. Zresztą tak, jak i ty nie jesteś. - Akt uległości i poddania nigdy nie był opcją, co można było wnioskować już od pierwszego ich spotkania. - Szukasz we mnie skaz, by usprawiedliwić siebie? - Ostrość tonu Deirdre działała na nią rozjuszająco, lecz nie zamierzała pozwolić jej na wyprowadzenie siebie z równowagi. - Nigdy nie zdradziłam Tristana - cedziła każde słowo z osobna, dając wyraz swojemu triumfowi. Swej słabości wobec innych nie traktowała jak złamania przysięgi, zwłaszcza teraz, gdy miała potwierdzenie, że nie była w tym odosobniona. Szukała na twarzy Deirdre nerwowego drżenia, jakie świadczyłoby, że sprawiła jej zawód. - Rozczarowana?
Gwałtowność ruchów była równie zaskakująca, co inspirująca. Bezwstydnie wyciągała na wierzch skrywane w głębi pragnienia doświadczenia czegoś nowego, innego od dobrze znanej codzienności. Przyzwyczajona do delikatnych objęć i słodkich pocałunków nie była przygotowana na nagły ból, szybki gest zmuszający do poddania, jakiemu nie zamierzała się ani dłużej opierać. Półwila natura i dziewczęcy czar nakazywały specjalizować się w kuszeniu, subtelnej ulotności, która miała pobudzać innych do pokonania i przekroczenia własnych granic, do wyznaczenia ich na nowo na planie, w którym rządził instynkt, zamiast wyuczonych gestów uprzejmości. Naprędce wstrzymane powietrze zamknęło się w kobiecej piersi, by umknąć zaraz w wyrwanym westchnieniu. Wszelka myśl uciekła w zapomnienie, ustępując miejsca tętniącemu pożądaniu dalszej ekscytacji. Dotarł do niej głos Deirdre, ale podświadomość wypchnęła logikę, nie pozwalając na żadną analizę czy odniesienie się do jej słów. Czego od niej oczekiwała? Potwierdzenia, skruszonej miny, pospiesznej ucieczki? Szaleństwo towarzyszyło jej od lat, dotychczas nigdy nie osiągnąwszy apogeum, jakiego miałaby się wstydzić, jednocześnie piętrząc dowody na chwiejność i niestabilność półwilego umysłu.
Pierwszy raz w całym swym krótkim życiu kosztowała kobiecych ust, wcale nie mniej miękkich, niż jej własne. Nie sposób było dłużej utrzymywać silnego spojrzenia, z przymkniętymi powiekami oddając się chwili. Poznana jej gwałtowność Tristana pozwoliła domyślać się kim Deirdre może naprawdę być, ale nie mogła przecież spodziewać się tego. Wiedziona odruchem dłoń czarownicy prędko odnalazła drogę do ciasno oplecionej czernią materiału szyi madame Mericourt, zaraz znacząc delikatnym, choć wcale nie ostrożnym dotykiem jej policzka. Nadgarstek palił wciąż świeżym śladem zaciśniętych nań wcześniej palców, ból ten pulsował przyjemnie, drażniąc pobudzony głód, ośmielając do kolejnych kroków. W odpowiedzi na dzikość Śmierciożerczyni pogłębiony pocałunek Evandry miał w sobie niezwykłą delikatność oraz czułość, zupełnie ignorując fakt, że chwila ta może się zaraz skończyć. Z zadowolonym pomrukiem, ciepłem warg i subtelnością goszczącego języka chciała rozsmakować się w chwili, nim zostanie odepchnięta i ponownie nazwana szaloną, nim pulsująca w głowie krew przyprawi o omdlenie.
”Tak miało być”, kącik ust Evandry uniósł się ku górze, nie potrafiąc ukryć błąkającego się nań kpiącego uśmiechu. Najwygodniej było przecież przypisać własne przewinienia przeznaczeniu, okrutnemu losowi, który wbrew naszej woli skazuje na klęskę, z jakiej nie sposób się podnieść. Krótkie wyznanie o mężu przyjęła z pewnym niezadowoleniem, jakby spodziewała się, że historia ta będzie wyłącznie uknutym kłamstwem, mającym być przykrywką dla nieskazitelnej opinii dla niej i nestora Rosier. Drążenie tematu nie przyniosłoby satysfakcji, porzuciła go więc równie prędko, co poruszyła w obawie przed poznaniem szczegółów, które tylko przyprawiłyby ją o mdłości. Dostała wszak już potwierdzenie, że ze swą kochanką Tristan był jeszcze przed własnym ślubem. W jednej chwili poczuła kładące się na ramiona ciężar. To czysta nienawiść oraz rozpacz biły od Deirdre, która nie dość, że chować musiała męża, to jeszcze została skazana na obserwowanie, jak ukochany poprzysięga oddanie innej. Sytuacji wcale nie poprawiał fakt, iż umieszczono ją w La Fantasmagorie. Balet miał być dlań nagrodą, zadośćuczynieniem, łatwym usprawiedliwieniem częstych spotkań, lecz jak prawdziwie czerpać z nich przyjemność, kiedy teatr był prezentem dla innej? Naraz wszelkie przykrości, podejrzenie spisku czy doszukiwanie złośliwości stały się jasne. Zapewnianie o jego wielkiej miłości do małżonki, usilna próba wybielenia go w oczach doyenne, wielka determinacja w kolejnych próbach, by Evandra uwierzyła w jego nieskazitelność - wszystko to skazane było na niepowodzenie. Serce półwili zostało już złamane, a któż mógłby zrozumieć to lepiej, niż Deirdre?
- Masz rację - zgodziła się wreszcie, zabierając wzrok od czerni pleców czarownicy. - Nie jestem z tobą do końca szczera. Zresztą tak, jak i ty nie jesteś. - Akt uległości i poddania nigdy nie był opcją, co można było wnioskować już od pierwszego ich spotkania. - Szukasz we mnie skaz, by usprawiedliwić siebie? - Ostrość tonu Deirdre działała na nią rozjuszająco, lecz nie zamierzała pozwolić jej na wyprowadzenie siebie z równowagi. - Nigdy nie zdradziłam Tristana - cedziła każde słowo z osobna, dając wyraz swojemu triumfowi. Swej słabości wobec innych nie traktowała jak złamania przysięgi, zwłaszcza teraz, gdy miała potwierdzenie, że nie była w tym odosobniona. Szukała na twarzy Deirdre nerwowego drżenia, jakie świadczyłoby, że sprawiła jej zawód. - Rozczarowana?
Gwałtowność ruchów była równie zaskakująca, co inspirująca. Bezwstydnie wyciągała na wierzch skrywane w głębi pragnienia doświadczenia czegoś nowego, innego od dobrze znanej codzienności. Przyzwyczajona do delikatnych objęć i słodkich pocałunków nie była przygotowana na nagły ból, szybki gest zmuszający do poddania, jakiemu nie zamierzała się ani dłużej opierać. Półwila natura i dziewczęcy czar nakazywały specjalizować się w kuszeniu, subtelnej ulotności, która miała pobudzać innych do pokonania i przekroczenia własnych granic, do wyznaczenia ich na nowo na planie, w którym rządził instynkt, zamiast wyuczonych gestów uprzejmości. Naprędce wstrzymane powietrze zamknęło się w kobiecej piersi, by umknąć zaraz w wyrwanym westchnieniu. Wszelka myśl uciekła w zapomnienie, ustępując miejsca tętniącemu pożądaniu dalszej ekscytacji. Dotarł do niej głos Deirdre, ale podświadomość wypchnęła logikę, nie pozwalając na żadną analizę czy odniesienie się do jej słów. Czego od niej oczekiwała? Potwierdzenia, skruszonej miny, pospiesznej ucieczki? Szaleństwo towarzyszyło jej od lat, dotychczas nigdy nie osiągnąwszy apogeum, jakiego miałaby się wstydzić, jednocześnie piętrząc dowody na chwiejność i niestabilność półwilego umysłu.
Pierwszy raz w całym swym krótkim życiu kosztowała kobiecych ust, wcale nie mniej miękkich, niż jej własne. Nie sposób było dłużej utrzymywać silnego spojrzenia, z przymkniętymi powiekami oddając się chwili. Poznana jej gwałtowność Tristana pozwoliła domyślać się kim Deirdre może naprawdę być, ale nie mogła przecież spodziewać się tego. Wiedziona odruchem dłoń czarownicy prędko odnalazła drogę do ciasno oplecionej czernią materiału szyi madame Mericourt, zaraz znacząc delikatnym, choć wcale nie ostrożnym dotykiem jej policzka. Nadgarstek palił wciąż świeżym śladem zaciśniętych nań wcześniej palców, ból ten pulsował przyjemnie, drażniąc pobudzony głód, ośmielając do kolejnych kroków. W odpowiedzi na dzikość Śmierciożerczyni pogłębiony pocałunek Evandry miał w sobie niezwykłą delikatność oraz czułość, zupełnie ignorując fakt, że chwila ta może się zaraz skończyć. Z zadowolonym pomrukiem, ciepłem warg i subtelnością goszczącego języka chciała rozsmakować się w chwili, nim zostanie odepchnięta i ponownie nazwana szaloną, nim pulsująca w głowie krew przyprawi o omdlenie.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zawiodła samą siebie tym spotkaniem - nie tylko dlatego, że uległa pokusie i pojawiła się pokornie w Chateau Rose, kierowana pozornie racjonalną potrzebą poznania motywacji lady doyenne. Deirdre potrafiła dopasować się do najtrudniejszej sytuacji, zmieniała barwy jak kameleon, krwistoczerwone, wojenne, pełne rażącej pasji i te budzące lodowaty dystans; radziła sobie w najbardziej krytycznych momentach, dzielnie zwyciężała konwersacyjne potyczki z doświadczonymi arystokratami, potężnymi czarnoksiężnikami, ba, nawet z pradawnymi istotami - choć tu triumfowała najrzadziej, płacąc jednocześnie najwyższą cenę, a najwidoczniej nie potrafiła nad sobą zapanować przy byle kobiecie. Czarownicy sporo od niej młodszej, która ledwo opuściła czas niewinnej dziewczęcości; wiedźmy pozbawionej - stereotypowo - sprawczej siły, zwykłej perełki, upragnionego skarbu zdobytego finalnie przez Rosiera, by na ślubnym kobiercu odebrać to, co sobie wymarzył. Nie doceniała Evandry, znała ją od dawna, tak długo jak Tristana, rysowała jej smukłą, skrzącą się od półwilego czaru sylwetkę przez lata, to przecież do niej wzdychał ulubiony gość Wenus. To o niej opowiadał spowity narkotyczną mgłą, to jej imię zdarzało mu się chrypieć w otumanieniu przyjemnością; Evandra towarzyszyła im często, zwłaszcza na początku namiętnej znajomości - później rozmywała się, a im rzadziej imię szlachcianki drżało w ustach Tristana, tym większą zazdrość budziło ono w Miu. Jasnowłosa miała przecież wszystko, życie jak z baśni, księcia u swego boku, gotowego spalić świat, by mieć ją całą; paląca zawiść narastała niczym czarnomagiczna narośl, niemal się pod nią ugięła, cierpiąc katusze w czasie, gdy całe Kent wybuchało radością nowożeńców - by potem prysnąć w prywatnych tragediach. Przeszły więc razem długą drogę, ale tylko Deirdre zdawała sobie sprawę z trudności tej ścieżki. Być może dlatego spoglądała na Evandrę tak ostro, tak opiekuńczo i tak wrogo zarazem, jakby tym samym gestem chciała sięgnąć jej piersi w namiętnej pieszczocie i zarazem rozedrzeć delikatną skórę głębiej, chwytając w długie palce powoli bijące serce.
- Nie muszę się usprawiedliwiać. Robię to, co muszę - i chcę - i to, czego on potrzebuje - odparła od razu, już nie tyle chwiejąc się na krawędzi emocjonalnej przepaści, co już spadając poza grań, pozbawiona jakiegokolwiek zabezpieczenia. Kocie oczy rozpaliły się ogniem, nieprzyjemnym, groźnym, lecz prawdziwie szczerym. Troszczyła się o nią, o Tristana, o to, co łączyło małżeństwo Rosierów. Idealne, propagandowo i romantycznie, będące gwarantem politycznej siły. Nienaruszonej, wyznanie półwili sprawiły, że ramiona Deirdre rozluźniły się, lecz płomień w spojrzeniu badającym uważnie każdy cal twarzy Evy pozostał tak samo silny. - Rozerwałby cię na strzępy, gdybyś to uczyniła. Dosłownie - powiadomiła ją tylko cicho, nie musząc nawet zaprzeczać: w rysach twarzy śmierciożerczyni nie sposób było odnaleźć choćby cienia rozczarowania, jeśli już: malowała się na w nich ulga. Krótkotrwała, rosnące między nimi napięcie nie pozwalało się zrelaksować, otaczająca ich aura zacieśniała się, gęstniała, prawie dusiła, skutecznie niwecząc podszepty zdrowego rozsądku.
Ktoś może was zobaczyć. Co ty właściwie robisz, Deirdre - i co ważniejsze, dlaczego? Czy właśnie skazujesz się na wyrok śmierci z ręki Tristana? Czy naprawdę sądzisz, że przez to - przez nią - zdołasz zbliżyć się do niego jeszcze bardziej? Co ci to daje, co daje ci ona - idealna, zakazana, wroga, wywołująca skrajną nienawiść?
I skrajną tęsknotę za czymś, czego nigdy nie będziesz w stanie posiąść?
W ciele Deirdre odezwała się złośliwa chęć zagarnięcia niemożliwego, przekroczenia kolejnej granicy, sięgnięcia po coś, co zakazane, obce, należące tylko do Tristana. Na złość jemu, im - lub by poczuć się mu jeszcze bliższa, jak druga skóra, oblekająca go cały czas. Gdy mordował - i gdy kochał się z żoną, pieszcząc jedwabistą skórę lśniącą od półwilej magii. Nie mogła tego powstrzymać, już nie. Popchnęła Evandrę do tyłu, na barek, mało delikatnie, ciągle przytrzymując za kark, całując jeszcze głębiej i mocniej, choć kilka sekund temu wydawało się to wprost niemożliwe. Cichy pomruk, wibrujący w delikatnych ruchach języka pólwili tylko ją rozochocił, iskry wybuchły w mrok nieba jeszcze żarliwszym pożądaniem - a więc dlatego ją tak kochał, dlatego jej pragnął, dlatego rzucał do stóp cały świat. Zaczynała to rozumieć, coś w czułym pocałunku budziło w niej najgorsze, najbardziej prymitywne demony, niskie żądze. Zbrukać, zniszczyć, porwać; zgnieść, rozerwać, pożreć. Nasycić się niewinnością, romantyzmem, słodyczą; zadławić się błogą rozkoszą płynącą z przedłużającego się pocałunku.
Z całej siły przygryzła dolną wargę kobiety, nie bacząc na jej protesty, a miedziana krew rozlała się po ich ustach. Deirdre zareagowała instynktownie, tym razem to ona zamruczała z zachwytem, zlizując czerwoną maź z różanych warg; delikatność skontrastowana z agresją; uwielbiała smakować sprzeczności. I szaleństwo, bezpardonowo wsunęła dłoń pod zwiewną suknię Evandry, ostre paznokcie znaczyły ścieżkę od kolana aż do biodra, rozrywając delikatny materiał pończochy. Tak, półwila była szalona, Deirdre - również, nie potrafiła się jednak zatrzymać, nie teraz, gdy czuła gorąc ciała Evandry, miękkość skóry uda, krągłość biodra, kuszącą, zapraszającą, wrogą: bo symbolizującą zależność od Tristana.
Nie mówiła już nic więcej, nie potrzebowała słów, język wsunął się jeszcze głębiej w usta pólwili, wręcz wulgarnie, na granicy dyskomfortu - a chłodne palce pod materiał jej drogiej bielizny. Jedwab sunął po skórze, ale nie nim się zajmowała, odważnie i niemoralnie sięgając niżej, głębiej, pomiędzy wilgotną ciasnotę ud. Warknęła ostrzegawczo pomiędzy drapieżnymi pocałunkami, wyczuwając próbę wyswobodzenia się; nie było na to miejsca. Nie przejmowała się też ewentualnym protestem, druga ręka dalej przytrzymywała półwilę za kark, kontrolując, władczo, biodra zaś przypierały do bioder. Za nimi znajdowała się drewniana konstrukcja barku, butelki szklistym crescendo odpowiadały na ruchy palców Dei, lecz nie przejmowała się tym w ogóle, pieszcząc Evandrę śmielej, umiejętnie, unieruchamiając ją między bogato zdobionym meblem a własnym ciałem, w potrzasku - groźnym i rozkosznym jednocześnie. Wiedziała, jak powinna dotykać drugiej kobiety, by doprowadzić ją do stanu błogiego uniesienia, Wenus słynęło z safickich pokazów, lecz sama Miu ich nie lubiła; coś w eksploatowaniu drugiej czarownicy ku uciesze publiczności gorszyło ją bardziej niż usługiwanie żonatym arystokratom. Tu jednak znajdowały się w innym kontekście, władczym, sama rozkoszowała się dominacją, urywanym oddechem Evandry - i bliskością Tristana; czy pieścił swoją żonę równie wprawnie, co ona? Czy też spijał z jej różanych ust kolejne westchnienia, czy wbijał paznokcie w miękki kark, czy wdychał słodki aromat złotych loków, drżących wśród zarumienionej twarzy? Deirdre zapomniała się, lecz nie zapomniała o nim. I o tym, kto łączył ich w tym momencie: piękny, oszałamiający, słodki w każdym aspekcie; w smaku, w zapachu, w lepiącej palce przyjemności i w odurzającym poczuciu triumfu, które przerywało oddech Mericourt w nierównym rytmie.
- Nie muszę się usprawiedliwiać. Robię to, co muszę - i chcę - i to, czego on potrzebuje - odparła od razu, już nie tyle chwiejąc się na krawędzi emocjonalnej przepaści, co już spadając poza grań, pozbawiona jakiegokolwiek zabezpieczenia. Kocie oczy rozpaliły się ogniem, nieprzyjemnym, groźnym, lecz prawdziwie szczerym. Troszczyła się o nią, o Tristana, o to, co łączyło małżeństwo Rosierów. Idealne, propagandowo i romantycznie, będące gwarantem politycznej siły. Nienaruszonej, wyznanie półwili sprawiły, że ramiona Deirdre rozluźniły się, lecz płomień w spojrzeniu badającym uważnie każdy cal twarzy Evy pozostał tak samo silny. - Rozerwałby cię na strzępy, gdybyś to uczyniła. Dosłownie - powiadomiła ją tylko cicho, nie musząc nawet zaprzeczać: w rysach twarzy śmierciożerczyni nie sposób było odnaleźć choćby cienia rozczarowania, jeśli już: malowała się na w nich ulga. Krótkotrwała, rosnące między nimi napięcie nie pozwalało się zrelaksować, otaczająca ich aura zacieśniała się, gęstniała, prawie dusiła, skutecznie niwecząc podszepty zdrowego rozsądku.
Ktoś może was zobaczyć. Co ty właściwie robisz, Deirdre - i co ważniejsze, dlaczego? Czy właśnie skazujesz się na wyrok śmierci z ręki Tristana? Czy naprawdę sądzisz, że przez to - przez nią - zdołasz zbliżyć się do niego jeszcze bardziej? Co ci to daje, co daje ci ona - idealna, zakazana, wroga, wywołująca skrajną nienawiść?
I skrajną tęsknotę za czymś, czego nigdy nie będziesz w stanie posiąść?
W ciele Deirdre odezwała się złośliwa chęć zagarnięcia niemożliwego, przekroczenia kolejnej granicy, sięgnięcia po coś, co zakazane, obce, należące tylko do Tristana. Na złość jemu, im - lub by poczuć się mu jeszcze bliższa, jak druga skóra, oblekająca go cały czas. Gdy mordował - i gdy kochał się z żoną, pieszcząc jedwabistą skórę lśniącą od półwilej magii. Nie mogła tego powstrzymać, już nie. Popchnęła Evandrę do tyłu, na barek, mało delikatnie, ciągle przytrzymując za kark, całując jeszcze głębiej i mocniej, choć kilka sekund temu wydawało się to wprost niemożliwe. Cichy pomruk, wibrujący w delikatnych ruchach języka pólwili tylko ją rozochocił, iskry wybuchły w mrok nieba jeszcze żarliwszym pożądaniem - a więc dlatego ją tak kochał, dlatego jej pragnął, dlatego rzucał do stóp cały świat. Zaczynała to rozumieć, coś w czułym pocałunku budziło w niej najgorsze, najbardziej prymitywne demony, niskie żądze. Zbrukać, zniszczyć, porwać; zgnieść, rozerwać, pożreć. Nasycić się niewinnością, romantyzmem, słodyczą; zadławić się błogą rozkoszą płynącą z przedłużającego się pocałunku.
Z całej siły przygryzła dolną wargę kobiety, nie bacząc na jej protesty, a miedziana krew rozlała się po ich ustach. Deirdre zareagowała instynktownie, tym razem to ona zamruczała z zachwytem, zlizując czerwoną maź z różanych warg; delikatność skontrastowana z agresją; uwielbiała smakować sprzeczności. I szaleństwo, bezpardonowo wsunęła dłoń pod zwiewną suknię Evandry, ostre paznokcie znaczyły ścieżkę od kolana aż do biodra, rozrywając delikatny materiał pończochy. Tak, półwila była szalona, Deirdre - również, nie potrafiła się jednak zatrzymać, nie teraz, gdy czuła gorąc ciała Evandry, miękkość skóry uda, krągłość biodra, kuszącą, zapraszającą, wrogą: bo symbolizującą zależność od Tristana.
Nie mówiła już nic więcej, nie potrzebowała słów, język wsunął się jeszcze głębiej w usta pólwili, wręcz wulgarnie, na granicy dyskomfortu - a chłodne palce pod materiał jej drogiej bielizny. Jedwab sunął po skórze, ale nie nim się zajmowała, odważnie i niemoralnie sięgając niżej, głębiej, pomiędzy wilgotną ciasnotę ud. Warknęła ostrzegawczo pomiędzy drapieżnymi pocałunkami, wyczuwając próbę wyswobodzenia się; nie było na to miejsca. Nie przejmowała się też ewentualnym protestem, druga ręka dalej przytrzymywała półwilę za kark, kontrolując, władczo, biodra zaś przypierały do bioder. Za nimi znajdowała się drewniana konstrukcja barku, butelki szklistym crescendo odpowiadały na ruchy palców Dei, lecz nie przejmowała się tym w ogóle, pieszcząc Evandrę śmielej, umiejętnie, unieruchamiając ją między bogato zdobionym meblem a własnym ciałem, w potrzasku - groźnym i rozkosznym jednocześnie. Wiedziała, jak powinna dotykać drugiej kobiety, by doprowadzić ją do stanu błogiego uniesienia, Wenus słynęło z safickich pokazów, lecz sama Miu ich nie lubiła; coś w eksploatowaniu drugiej czarownicy ku uciesze publiczności gorszyło ją bardziej niż usługiwanie żonatym arystokratom. Tu jednak znajdowały się w innym kontekście, władczym, sama rozkoszowała się dominacją, urywanym oddechem Evandry - i bliskością Tristana; czy pieścił swoją żonę równie wprawnie, co ona? Czy też spijał z jej różanych ust kolejne westchnienia, czy wbijał paznokcie w miękki kark, czy wdychał słodki aromat złotych loków, drżących wśród zarumienionej twarzy? Deirdre zapomniała się, lecz nie zapomniała o nim. I o tym, kto łączył ich w tym momencie: piękny, oszałamiający, słodki w każdym aspekcie; w smaku, w zapachu, w lepiącej palce przyjemności i w odurzającym poczuciu triumfu, które przerywało oddech Mericourt w nierównym rytmie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Argumentacja Deirdre stale ją zadziwiała, pokazując obraz kobiety skrajnie od niej różnej. Próbowała ją zrozumieć, dostrzec podobieństwa, współczuć, możliwie zezłościć, byleby obrać jedno, konkretne stanowisko. Chciała wreszcie zrozumieć co tak naprawdę drzemało w jej własnym, półwilim wnętrzu, co nie pozwalało ostatecznie odciąć się od znajomości z madame Mericourt, ani też ustalić zasad porozumienia, wedle których inne szlachetnie urodzone kobiety radziły sobie z kochankami swych niewiernych mężów. Nie był to przecież pierwszy, odosobniony przypadek w historii, by obie kobiety utrzymywały pozytywne relacje, pozwalając sobie nawzajem na święty spokój. Tyle że lady doyenne Rosier chciała czegoś innego; czegoś, czego wciąż nie chciała potrafiła przed sobą przyznać.
Rozerwanie na strzępy wcale by jej nie zdziwiło, zaborczość Tristana potrafiła osiągać skrajne formy, choć nie było jej jeszcze dane poznać całego wachlarza możliwości męża. Słowa Deirdre skwitowała krótkim, wymuszonym uśmiechem, nie dostrzegając tu z jej strony żadnej sympatii. Nienawykła do otrzymywania podobnych gróźb nie odnajdywała w nich żadnej motywacji ani przestrogi. Jedyne, co kiełkowało w półwilej głowie, to pytanie czy złączenie ust z skośnooką czarownicą zostanie odebrane jako zdrada? Ryzyko, by ktokolwiek je tu dostrzegł, było niskie. Odprawiona do pałacu służba dostała polecenie, by prędko nie wracać, a reszta mieszkańców Château Rose niechętnie opuszczała ciepłe komnaty na wieczorny spacer po ośnieżonych ogrodach. Gdyby jednak ktoś zapuścił się w te okolice, jak powinny zareagować? Zakłopotanym uśmiechem i rozwianiem wątpliwości? Co, jeśli tym kimś okazałby się Tristan?
Kiedy już mogłoby się zdawać, że ciąg dalszy nie potoczy się tak, jak w Evandrowych snach, nagły, gwałtowny ruch przybija ją do mebla, którego drewniana konstrukcja wbija się w biodro, skutecznie blokując możliwość wycofania się. Syknęła z niezadowoleniem, krótko sunąc paznokciem po skórze policzka czarownicy, jakby chciała ją od siebie odepchnąć, bezskutecznie. Smak czerwieni rozlał się także we wnętrzu jej ust, metaliczność zmieszała się ze słodyczą pocałunku, skutecznie mieszając doyenne w głowie, nie pozwalając zdecydować czy jest jeszcze zainteresowana czy już oburzona zaistniałym obrotem spraw. Ucieczka wciąż była możliwa, wystarczyło oddać się furii, pozwolić sobie na utratę kontroli i potoczyć ognistą kulę. W jednej chwili nakreśliłaby granicę, wytworzyła dystans, przerwała szaleństwo, jakie nieuchronnie ściągało nań nieodwracalne fatum. Mrowiące wzbierającym się półwilim żywiołem dłonie prędko ogarnęło ciepło, przesuwane wzdłuż jasnego policzka Deirdre znaczyły gorącymi śladami, niemal parząc wzmożoną złością. Niszczycielska natura, choć skrajnie kapryśna i podążająca za pragnieniami, nie mogła wyrządzić krzywdy bez prawdziwej intencji. Skrzące się iskry utknęły pod cienką powłoką szlachetnej skóry, jedna dłoń powiodła na kark ku nasadzie kruczoczarnych włosów, wnikając między rozpuszczone kosmyki, by mimo przecinającego dolną wargę bólu, z wtórującym naciskiem nie dopuścić do rozłączenia ich ust.
Mimo pocałunków wzbraniała się przed bolesnym naciskiem i gwałtownością gestów, wprowadzając dodatkową sprzeczność. Usilna próba zaciśnięcia ud w odpowiedzi na bezczelny chłód dłoni na niewiele się zdała. Nagłe wtargnięcie nie było prośbą i nie oczekiwało zgody; było przekroczeniem wszelkich granic przyzwoitości, zasad wychowania, dobrego smaku czy moralności; było tym, do czego dążyła od początku dzisiejszego spotkania. Rozsunęła uda, podejmując się kapitulacji i kończąc tę nierówną walkę; zaskoczona własnym aktem poddania wpuściła ją do siebie. Ugięte kolano obleczone w poszarpany jedwab uniosło się, szukając oparcia, ułatwiając dostęp aroganckim palcom do spragnionej dotyku ciasnoty. Obcas jasnego, poprzetykanego złotą nicią pantofla wsparł się o misternie rzeźbioną, dekorowaną okładziną z szylkretu i mosiądzu ściankę barku, wzmagając melodię szklanego akompaniamentu. Druga dłoń uchwyciła ograniczające jej wolność biodro, jakby łudząc się, że wbijając weń zakończone migdałowymi paznokciami palce Deirdre naprze na nią jeszcze mocniej, pozbawiając resztek urywanego, płytkiego tchu. Topiąc się pod powstałym napięciem prędko odnalazła z nią zgodny rytm, odpowiadając ruchem bioder na każdy nacisk. Zachłannie spijała kolejne pocałunki i porzuciwszy raz przyjęte ramy przyzwoitości pchała się w objęcia nowego dlań doświadczenia, po raz pierwszy w życiu dając się ponieść pragnieniu kobiecego, wcale nie delikatnego dotyku.
Spełnienie przyszło szybciej, niż mogła się tego spodziewać, nim zdążyła zareagować przypływem trzeźwości umysłu, nim dotarła do niej świadomość potencjalnych konsekwencji. Ciało półwili napięte w niezwiązanym z romantyzmem uczuciu, wyzwolonym w pierwotnym pożądaniu uniesieniu, lepka wilgoć oblała palce Deirdre świadcząc o najwyższej aprobacie otrzymanej pieszczoty.
- Dość! - Niczym nieskrępowany okrzyk nagłej ekstazy wydarł się śpiewnym tonem i poniósł po przestrzeni ptaszarni, wnikając w gęstwinę bujnej, egzotycznej roślinności Nowej Gwinei. Wybrzmiewająca dotychczas w tle melodia harfy ustała nagle, słuchając donośnego polecenia; podobnie kryjące się w zaroślach ptactwo nie śmiało odezwać choćby cichym trelem, tkwiło w bezruchu w czujnym oczekiwaniu.
Drżące ciało Evandry trzymało się w zastygłej pamięci jednej pozy, nie śmiąc poruszyć się nawet o cal, jakby z obawy iż pozbawione oparcia runie nagle na kamienną posadzkę ptaszarni. Ostry, pulsujący na wardze ból świadczył o opuchliźnie skrytej za plamą krwi, a zaciśnięte dotychczas powieki rozchyliły się, niechętnie przyjmując doń promień rozświetlonych przy kanapach świec. We wpół przytomnym spojrzeniu wciąż jawił się strach, lecz nie wynikał on z przerażenia agresywną postawą Deirdre, a własną reakcją. Miała kontrolować sytuację, panować nad nią tak, jak zwykła rządzić się na każdym innym, biegłym sobie polu. Jest w końcu półwilą, zaznajomioną z kokieterią tak, jak żadna inna, a w jej żyłach krąży krew przodkiń, których moc nie może równać się z byle czarownicą, westalką baletu, wdową po Mericourcie, kochanką Tristana. Poniosła porażkę w walce, do której sama ułożyła zasady, wykwitły na szlacheckim licu rumieniec świadczył o wstydzie - ale czy na pewno? Czy przecież nie tego chciała, myśląc o kobiecie, z którą zdradzał ją mąż? Sprawdzić co świadczy o jej ewenemencie, co takiego ma w sobie, czego ona sama nie posiada? W czym jest słabsza, gorsza od tej, której lord Rosier pragnął tak bardzo, by wracać do niej od lat, mimo złożonych przysiąg?
- Teraz już wiem - zdołała rzucić jeszcze szeptem, bardziej do samej siebie, niż Deirdre, kiedy stała ze wzrokiem utkwionym w czerń jej tęczówek. W jej wizjach miał to być raz, tylko jeden, jedyny raz - a może jednak po raz pierwszy, skoro nieostudzone jeszcze myśli popychały, by ponownie sięgnąć metaliczności zaborczych warg? - Powinnaś wyjść. - Zebrała w sobie resztę sił, by wzmocnić ochrypły głos i zwolnić uścisk rąk. Między palcami dłoni wciąż czuła dotyk przesuwanej przezeń czerni włosów, a na szyi objęcia ciężkiego zapachu, przez jaki nadal kręciło jej się w głowie. Byłoby zdecydowanie lepiej dla nich obu, gdyby żaden z przypadkowych spacerowiczów ich tu nie zastał, nie w takim stanie.
Rozerwanie na strzępy wcale by jej nie zdziwiło, zaborczość Tristana potrafiła osiągać skrajne formy, choć nie było jej jeszcze dane poznać całego wachlarza możliwości męża. Słowa Deirdre skwitowała krótkim, wymuszonym uśmiechem, nie dostrzegając tu z jej strony żadnej sympatii. Nienawykła do otrzymywania podobnych gróźb nie odnajdywała w nich żadnej motywacji ani przestrogi. Jedyne, co kiełkowało w półwilej głowie, to pytanie czy złączenie ust z skośnooką czarownicą zostanie odebrane jako zdrada? Ryzyko, by ktokolwiek je tu dostrzegł, było niskie. Odprawiona do pałacu służba dostała polecenie, by prędko nie wracać, a reszta mieszkańców Château Rose niechętnie opuszczała ciepłe komnaty na wieczorny spacer po ośnieżonych ogrodach. Gdyby jednak ktoś zapuścił się w te okolice, jak powinny zareagować? Zakłopotanym uśmiechem i rozwianiem wątpliwości? Co, jeśli tym kimś okazałby się Tristan?
Kiedy już mogłoby się zdawać, że ciąg dalszy nie potoczy się tak, jak w Evandrowych snach, nagły, gwałtowny ruch przybija ją do mebla, którego drewniana konstrukcja wbija się w biodro, skutecznie blokując możliwość wycofania się. Syknęła z niezadowoleniem, krótko sunąc paznokciem po skórze policzka czarownicy, jakby chciała ją od siebie odepchnąć, bezskutecznie. Smak czerwieni rozlał się także we wnętrzu jej ust, metaliczność zmieszała się ze słodyczą pocałunku, skutecznie mieszając doyenne w głowie, nie pozwalając zdecydować czy jest jeszcze zainteresowana czy już oburzona zaistniałym obrotem spraw. Ucieczka wciąż była możliwa, wystarczyło oddać się furii, pozwolić sobie na utratę kontroli i potoczyć ognistą kulę. W jednej chwili nakreśliłaby granicę, wytworzyła dystans, przerwała szaleństwo, jakie nieuchronnie ściągało nań nieodwracalne fatum. Mrowiące wzbierającym się półwilim żywiołem dłonie prędko ogarnęło ciepło, przesuwane wzdłuż jasnego policzka Deirdre znaczyły gorącymi śladami, niemal parząc wzmożoną złością. Niszczycielska natura, choć skrajnie kapryśna i podążająca za pragnieniami, nie mogła wyrządzić krzywdy bez prawdziwej intencji. Skrzące się iskry utknęły pod cienką powłoką szlachetnej skóry, jedna dłoń powiodła na kark ku nasadzie kruczoczarnych włosów, wnikając między rozpuszczone kosmyki, by mimo przecinającego dolną wargę bólu, z wtórującym naciskiem nie dopuścić do rozłączenia ich ust.
Mimo pocałunków wzbraniała się przed bolesnym naciskiem i gwałtownością gestów, wprowadzając dodatkową sprzeczność. Usilna próba zaciśnięcia ud w odpowiedzi na bezczelny chłód dłoni na niewiele się zdała. Nagłe wtargnięcie nie było prośbą i nie oczekiwało zgody; było przekroczeniem wszelkich granic przyzwoitości, zasad wychowania, dobrego smaku czy moralności; było tym, do czego dążyła od początku dzisiejszego spotkania. Rozsunęła uda, podejmując się kapitulacji i kończąc tę nierówną walkę; zaskoczona własnym aktem poddania wpuściła ją do siebie. Ugięte kolano obleczone w poszarpany jedwab uniosło się, szukając oparcia, ułatwiając dostęp aroganckim palcom do spragnionej dotyku ciasnoty. Obcas jasnego, poprzetykanego złotą nicią pantofla wsparł się o misternie rzeźbioną, dekorowaną okładziną z szylkretu i mosiądzu ściankę barku, wzmagając melodię szklanego akompaniamentu. Druga dłoń uchwyciła ograniczające jej wolność biodro, jakby łudząc się, że wbijając weń zakończone migdałowymi paznokciami palce Deirdre naprze na nią jeszcze mocniej, pozbawiając resztek urywanego, płytkiego tchu. Topiąc się pod powstałym napięciem prędko odnalazła z nią zgodny rytm, odpowiadając ruchem bioder na każdy nacisk. Zachłannie spijała kolejne pocałunki i porzuciwszy raz przyjęte ramy przyzwoitości pchała się w objęcia nowego dlań doświadczenia, po raz pierwszy w życiu dając się ponieść pragnieniu kobiecego, wcale nie delikatnego dotyku.
Spełnienie przyszło szybciej, niż mogła się tego spodziewać, nim zdążyła zareagować przypływem trzeźwości umysłu, nim dotarła do niej świadomość potencjalnych konsekwencji. Ciało półwili napięte w niezwiązanym z romantyzmem uczuciu, wyzwolonym w pierwotnym pożądaniu uniesieniu, lepka wilgoć oblała palce Deirdre świadcząc o najwyższej aprobacie otrzymanej pieszczoty.
- Dość! - Niczym nieskrępowany okrzyk nagłej ekstazy wydarł się śpiewnym tonem i poniósł po przestrzeni ptaszarni, wnikając w gęstwinę bujnej, egzotycznej roślinności Nowej Gwinei. Wybrzmiewająca dotychczas w tle melodia harfy ustała nagle, słuchając donośnego polecenia; podobnie kryjące się w zaroślach ptactwo nie śmiało odezwać choćby cichym trelem, tkwiło w bezruchu w czujnym oczekiwaniu.
Drżące ciało Evandry trzymało się w zastygłej pamięci jednej pozy, nie śmiąc poruszyć się nawet o cal, jakby z obawy iż pozbawione oparcia runie nagle na kamienną posadzkę ptaszarni. Ostry, pulsujący na wardze ból świadczył o opuchliźnie skrytej za plamą krwi, a zaciśnięte dotychczas powieki rozchyliły się, niechętnie przyjmując doń promień rozświetlonych przy kanapach świec. We wpół przytomnym spojrzeniu wciąż jawił się strach, lecz nie wynikał on z przerażenia agresywną postawą Deirdre, a własną reakcją. Miała kontrolować sytuację, panować nad nią tak, jak zwykła rządzić się na każdym innym, biegłym sobie polu. Jest w końcu półwilą, zaznajomioną z kokieterią tak, jak żadna inna, a w jej żyłach krąży krew przodkiń, których moc nie może równać się z byle czarownicą, westalką baletu, wdową po Mericourcie, kochanką Tristana. Poniosła porażkę w walce, do której sama ułożyła zasady, wykwitły na szlacheckim licu rumieniec świadczył o wstydzie - ale czy na pewno? Czy przecież nie tego chciała, myśląc o kobiecie, z którą zdradzał ją mąż? Sprawdzić co świadczy o jej ewenemencie, co takiego ma w sobie, czego ona sama nie posiada? W czym jest słabsza, gorsza od tej, której lord Rosier pragnął tak bardzo, by wracać do niej od lat, mimo złożonych przysiąg?
- Teraz już wiem - zdołała rzucić jeszcze szeptem, bardziej do samej siebie, niż Deirdre, kiedy stała ze wzrokiem utkwionym w czerń jej tęczówek. W jej wizjach miał to być raz, tylko jeden, jedyny raz - a może jednak po raz pierwszy, skoro nieostudzone jeszcze myśli popychały, by ponownie sięgnąć metaliczności zaborczych warg? - Powinnaś wyjść. - Zebrała w sobie resztę sił, by wzmocnić ochrypły głos i zwolnić uścisk rąk. Między palcami dłoni wciąż czuła dotyk przesuwanej przezeń czerni włosów, a na szyi objęcia ciężkiego zapachu, przez jaki nadal kręciło jej się w głowie. Byłoby zdecydowanie lepiej dla nich obu, gdyby żaden z przypadkowych spacerowiczów ich tu nie zastał, nie w takim stanie.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Usta Evandry smakowały ogniem.
Nie popiołem, jak te Tristana, kiedy wracał ze smoczego rezerwatu, a płomieniem, gorącym, drażniącym, zacierającym granicę między dyskomfortem a przyjemnością. Obydwa doznania jątrzyły spokój, wypaczały rozsądek, niweczyły egzekucję planu - o ile jakikolwiek posiadała. Pojawiła się w ptaszarni nieprzygotowana, rozgniewana, pełna żaru, który przerodził się finalnie w pożogę, gotową porwać ją za sobą w nicość. Kuszącą i budzącą lęk zarazem; nienawidziła nieznanego, a poruszanie się po krawędzi tego, co przewidywalne, przestało już intrygować, nigdy powiem nie spodziewałaby się, że konfrontacja z żoną Tristana zakończy się w ten sposób. W złączonych ustach - a nie w skierowanych ku sobie różdzkach lub siarczyście wymierzonych policzkach. Spodzewała się płomieni nienawiści buchającej ku egzotycznemu niebu, stworzonemu dla kaprysu szlachciców, a zamiast tego ogarniały ją piekielne katusze innego rodzaju, słodszego i bardziej destrukcyjnego jednocześnie. Delikatne, wypielęgnowane palce sunące po jej lodowatym policzku zdawały się zostawiać po sobie srebrzystą ścieżkę wilego popiołu, zadbane paznokcie mieniły się zapowiedzią harpich pazurów, lecz te nie przebiły skóry, nie rozdarły żuchwy, a jedynie wplotły we włosy. Prawie delikatnie w porównaniu z tym, jak traktował ją Tristan.
Ciągle o nim myślała. Boleśnie, masochistycznie - oddając własne cierpienie w sadystycznej pieszczocie. Całowała Evandrę, myśli ofiarowując ciągle łączącemu je mężczyźnie, robiła to przecież dla niego. Nie dla jego zadowolenia, nie; dla wzmocnienia więzi, dla poczucia tego, co mógł czuć on. Jakby choć na kilka złudnych, łamanych pocałunkiem oddechów mogła stać się nim, poczuć pełnię potęgi, pełnię władzy; powzięła głęboki, spazmatyczny i ochrypły wdech prosto z smakujących winem ust półwili, mając surrealistyczne wrażenie, że wraz z słodyczą odbiera jej również część wspomnień. Doświadczeń pierwszego pocałunku po złożeniu małżenskiej przysięgi - lub raczej tego skrytego już za woalami sypialni młodej pary, gdy Tristan mógł obnażyć skalę kierującego nim od lat pragnienia. Całował ją - całowali? - zbyt mocno, by pokazać to publicznie; Deirdre nie przeszkadzały ani wplecione we włosy palce, ani niewygodna pozycja, ani nawet jasny przekaz spiętego ciała Evandry. Napięte mięśnie, zaciskające się biodra, napierające na nadgarstek; nie uległa, zaśmiała się cicho, perlisty chichot stłumił jednak pogłębiony pocałunek. Dlaczego się wyrywała, dlaczego próbowała przerwać to, czego najwidoczniej sama wypatrywała? Mericourt nie potrafiła pojąć rozumowania lady doyenne, nie mieściło się w żadnych, nawet absurdalnych, ramach - dlatego pozwalała pociągnąć się w przepaść chaosu, chwytając się jedynego narzędzia, które pozwalało uzyskać choć namiastkę kontroli nawet w wypaczonych warunkach. Zabawa pożądaniem umożliwiła przetrwanie Wenus, dawała przewagę w kryzysowych sytuacjach, i teraz - przynosiła nie tyle ulgę, co poczucie sprawczości. Władzy. Nad wilgotniejącym ciałem, nad małżeńską wiernością, nad tym, co je dzieliło i łączyło. Władzy...ulotnej, zbudowanej na kłamstwie, głupiutkiej grze w udawanie - bo tak naprawdę każdy ruch wzmagający euforię półwili sprowadzał na samą Deirdre upokorzenie. Dała się sprowokować, porwać toksycznym przekonaniu, że namiętność rozwiąże wszystkie problemy; znów stała się zabawką w rękach kogoś z rodu Róży. Chwilową rozrywką w chłodne popołudnie, pacynką, popchniętą do szaleńczego tańca w rytm wygrywanej przez szlachciankę melodii. W Evandrze wrzała krew wili, krew Lestrange'ów - kto więc kogo wykorzystywał, kto zmuszał do ulegnięcia własnej woli? Pieszczoty Dei przybrały na sile i zmysłowości, już nie całowała półwili, a jedynie kąsała kąciki ust, by móc śmiało spoglądać na wykrzywiającą się twarz Evandry. Taką widział ją Tristan, taką ją wziął w dniu ślubu - tylko o tym myślała, czując galopujące bicie własnego serca, ranionego w tym plugawym momencie pod wszystkimi możliwymi kątami.
Rozkosz arystokratki nie dała jej satysfakcji, nie takiej, jakiej oczekiwała; zaskoczyła ją szybka reakcja wdzięcznego ciała, rozgrzanego, wręcz niecierpliwego, wyczekująco tego, co niewyobrażalne. Nie tego spodziewała się po żonie nestora, która przez długi czas pojawiała się wyłącznie w opowieściach i wyobrażeniach. Wyniosła, majestatyczna, lodowata, obojętna, nudna; oszałamiająco piękna, lecz zarazem pusta, ograniczona konserwatywnym wychowaniem, ociosana z wszelakiej niemoralności. Rzeczywistość okazała się inna - a może to ona, Deirdre, ją degenerowała, sprowadzając z wyżyn uwielbienia do brudnego bruku? Naśladowała Tristana, nawet teraz, spoglądając z aroganckim samozadowoleniem na przyjemność, powoli opuszczającą śliczną twarz półwili. Rysy się rozluźniały - i spinały w lęku, w dezorientacji, w gniewie? Mericourt nie odsunęła się nawet na cal, z jedną dlonią ciągle skrytą pod uniesionym materiałem spódnicy. Zerknęła w dół tylko raz, odsłonięta łydka, kolano, udo; kolejny dowód na otwartość lady doyenne, o jaką by jej nigdy nie podejrzewała.
- Jeszcze nic nie wiesz, ma poupee - wyszeptała parafrazując określenie, jakim obdarzał ją Tristan; uniosła dłoń do jej twarzy, by pieszczotliwie przesunąć wilgotnym od ekstazy palcem po policzku, a później jego opuszką obrysować spuchnięte od pocałunków i pokąsań usta półwili. Chciała, by posmakowała własnej niemoralności; plugawego występku przeciwko temu, w co wierzyła i co przysięgała. Nawet jeśli się broniła, długie i mimo wszystko chłodne palce Deirdre odnalazły jej usta, stuknęły o równe zęby, a potem - zniknęły. Tak jak i ona cała, w jednym momencie znajdowała się z nią w intymnym uścisku, a po sekundzie dwa metry dalej. Od razu kierując się ku ławce, z której porwała płaszcz. Gorąc tylko się wzmagał, zalewając ją zimnym potem, lecz zarzuciła ciężkie okrycie na ramiona; materiał zawirował wokół jej smukłej sylwetki, nim oblekł ją kolejną warstwą mającą stanowić złudne bezpieczeństwo. Nie obejrzała się już na Evandrę i choć na usta cisnęły się setki słów - słowa zjadliwe, nienawistne, tęskne, rozpaczliwe, prowokujące i gniewne - to finalnie nie padło żadne z nich, a Deirdre zniknęła za sklepieniem liści, tłumiąc w sobie chęć wrzasku.
| ztx2
Nie popiołem, jak te Tristana, kiedy wracał ze smoczego rezerwatu, a płomieniem, gorącym, drażniącym, zacierającym granicę między dyskomfortem a przyjemnością. Obydwa doznania jątrzyły spokój, wypaczały rozsądek, niweczyły egzekucję planu - o ile jakikolwiek posiadała. Pojawiła się w ptaszarni nieprzygotowana, rozgniewana, pełna żaru, który przerodził się finalnie w pożogę, gotową porwać ją za sobą w nicość. Kuszącą i budzącą lęk zarazem; nienawidziła nieznanego, a poruszanie się po krawędzi tego, co przewidywalne, przestało już intrygować, nigdy powiem nie spodziewałaby się, że konfrontacja z żoną Tristana zakończy się w ten sposób. W złączonych ustach - a nie w skierowanych ku sobie różdzkach lub siarczyście wymierzonych policzkach. Spodzewała się płomieni nienawiści buchającej ku egzotycznemu niebu, stworzonemu dla kaprysu szlachciców, a zamiast tego ogarniały ją piekielne katusze innego rodzaju, słodszego i bardziej destrukcyjnego jednocześnie. Delikatne, wypielęgnowane palce sunące po jej lodowatym policzku zdawały się zostawiać po sobie srebrzystą ścieżkę wilego popiołu, zadbane paznokcie mieniły się zapowiedzią harpich pazurów, lecz te nie przebiły skóry, nie rozdarły żuchwy, a jedynie wplotły we włosy. Prawie delikatnie w porównaniu z tym, jak traktował ją Tristan.
Ciągle o nim myślała. Boleśnie, masochistycznie - oddając własne cierpienie w sadystycznej pieszczocie. Całowała Evandrę, myśli ofiarowując ciągle łączącemu je mężczyźnie, robiła to przecież dla niego. Nie dla jego zadowolenia, nie; dla wzmocnienia więzi, dla poczucia tego, co mógł czuć on. Jakby choć na kilka złudnych, łamanych pocałunkiem oddechów mogła stać się nim, poczuć pełnię potęgi, pełnię władzy; powzięła głęboki, spazmatyczny i ochrypły wdech prosto z smakujących winem ust półwili, mając surrealistyczne wrażenie, że wraz z słodyczą odbiera jej również część wspomnień. Doświadczeń pierwszego pocałunku po złożeniu małżenskiej przysięgi - lub raczej tego skrytego już za woalami sypialni młodej pary, gdy Tristan mógł obnażyć skalę kierującego nim od lat pragnienia. Całował ją - całowali? - zbyt mocno, by pokazać to publicznie; Deirdre nie przeszkadzały ani wplecione we włosy palce, ani niewygodna pozycja, ani nawet jasny przekaz spiętego ciała Evandry. Napięte mięśnie, zaciskające się biodra, napierające na nadgarstek; nie uległa, zaśmiała się cicho, perlisty chichot stłumił jednak pogłębiony pocałunek. Dlaczego się wyrywała, dlaczego próbowała przerwać to, czego najwidoczniej sama wypatrywała? Mericourt nie potrafiła pojąć rozumowania lady doyenne, nie mieściło się w żadnych, nawet absurdalnych, ramach - dlatego pozwalała pociągnąć się w przepaść chaosu, chwytając się jedynego narzędzia, które pozwalało uzyskać choć namiastkę kontroli nawet w wypaczonych warunkach. Zabawa pożądaniem umożliwiła przetrwanie Wenus, dawała przewagę w kryzysowych sytuacjach, i teraz - przynosiła nie tyle ulgę, co poczucie sprawczości. Władzy. Nad wilgotniejącym ciałem, nad małżeńską wiernością, nad tym, co je dzieliło i łączyło. Władzy...ulotnej, zbudowanej na kłamstwie, głupiutkiej grze w udawanie - bo tak naprawdę każdy ruch wzmagający euforię półwili sprowadzał na samą Deirdre upokorzenie. Dała się sprowokować, porwać toksycznym przekonaniu, że namiętność rozwiąże wszystkie problemy; znów stała się zabawką w rękach kogoś z rodu Róży. Chwilową rozrywką w chłodne popołudnie, pacynką, popchniętą do szaleńczego tańca w rytm wygrywanej przez szlachciankę melodii. W Evandrze wrzała krew wili, krew Lestrange'ów - kto więc kogo wykorzystywał, kto zmuszał do ulegnięcia własnej woli? Pieszczoty Dei przybrały na sile i zmysłowości, już nie całowała półwili, a jedynie kąsała kąciki ust, by móc śmiało spoglądać na wykrzywiającą się twarz Evandry. Taką widział ją Tristan, taką ją wziął w dniu ślubu - tylko o tym myślała, czując galopujące bicie własnego serca, ranionego w tym plugawym momencie pod wszystkimi możliwymi kątami.
Rozkosz arystokratki nie dała jej satysfakcji, nie takiej, jakiej oczekiwała; zaskoczyła ją szybka reakcja wdzięcznego ciała, rozgrzanego, wręcz niecierpliwego, wyczekująco tego, co niewyobrażalne. Nie tego spodziewała się po żonie nestora, która przez długi czas pojawiała się wyłącznie w opowieściach i wyobrażeniach. Wyniosła, majestatyczna, lodowata, obojętna, nudna; oszałamiająco piękna, lecz zarazem pusta, ograniczona konserwatywnym wychowaniem, ociosana z wszelakiej niemoralności. Rzeczywistość okazała się inna - a może to ona, Deirdre, ją degenerowała, sprowadzając z wyżyn uwielbienia do brudnego bruku? Naśladowała Tristana, nawet teraz, spoglądając z aroganckim samozadowoleniem na przyjemność, powoli opuszczającą śliczną twarz półwili. Rysy się rozluźniały - i spinały w lęku, w dezorientacji, w gniewie? Mericourt nie odsunęła się nawet na cal, z jedną dlonią ciągle skrytą pod uniesionym materiałem spódnicy. Zerknęła w dół tylko raz, odsłonięta łydka, kolano, udo; kolejny dowód na otwartość lady doyenne, o jaką by jej nigdy nie podejrzewała.
- Jeszcze nic nie wiesz, ma poupee - wyszeptała parafrazując określenie, jakim obdarzał ją Tristan; uniosła dłoń do jej twarzy, by pieszczotliwie przesunąć wilgotnym od ekstazy palcem po policzku, a później jego opuszką obrysować spuchnięte od pocałunków i pokąsań usta półwili. Chciała, by posmakowała własnej niemoralności; plugawego występku przeciwko temu, w co wierzyła i co przysięgała. Nawet jeśli się broniła, długie i mimo wszystko chłodne palce Deirdre odnalazły jej usta, stuknęły o równe zęby, a potem - zniknęły. Tak jak i ona cała, w jednym momencie znajdowała się z nią w intymnym uścisku, a po sekundzie dwa metry dalej. Od razu kierując się ku ławce, z której porwała płaszcz. Gorąc tylko się wzmagał, zalewając ją zimnym potem, lecz zarzuciła ciężkie okrycie na ramiona; materiał zawirował wokół jej smukłej sylwetki, nim oblekł ją kolejną warstwą mającą stanowić złudne bezpieczeństwo. Nie obejrzała się już na Evandrę i choć na usta cisnęły się setki słów - słowa zjadliwe, nienawistne, tęskne, rozpaczliwe, prowokujące i gniewne - to finalnie nie padło żadne z nich, a Deirdre zniknęła za sklepieniem liści, tłumiąc w sobie chęć wrzasku.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
07.11
Jej dłonie piekły nieco z powodu sposobu, w jaki wielokrotnie ocierała je bawełnianą chusteczką, aby pozbyć się połyskliwych śladów potu. Ostatecznie z westchnieniem frustracji i zaciśniętymi do bólu zębami po prostu wsunęła na nie cienkie, koronkowe rękawiczki w kolorze bladego błękitu.
Przestań histeryzować - powiedziała samej sobie w głowie, wiedząc, że to jedno słowo zdoła wpełznąć pod głośną pokrywę lęku i przypomnieć jej o tym jaką kobieta powinna być. Jaką kobietą była. Odważną, twardą i dumną, z wysoko uniesioną brodą pojawiającą się na progu pałacu mężczyzny, którego zwłaszcza teraz za wszelką cenę nie chciała zawieść.
Ten cały stres był jednak niepotrzebny - nie z nim miała się spotkać, choć nie wątpiła, że został powiadomiony o jej wizycie. Nie, zjawiła się tutaj na zaproszenie Evandry. Czy raczej - odpowiedź na jej własną prośbę. Wahała się długo kreśląc grzeczny list, oznaczony najprostszą możliwą pieczęcią. Nawet ona była zdolna czuć zażenowanie z powodu faktu, że tak bardzo pragnęła zasięgnąć rady kobiety, której zdrowie balansowało na krawędzi tragedii. Rozumiała jej stan nawet bardziej niż wcześniej, choć była przecież specjalistką w aspekcie dziedziczonych chorób - nieznaczna wypukłość brzucha schowana pod rozkloszowaną spódnicą z wyjątkowo wysokim stanem oraz luźną, miękką koszulą okazała się jednakowoż silniej oddziaływać na wyobraźnię. Na ramiona zarzuciła jeszcze ciepły, wełniany kardigan równie błękitny co rękawiczki, a na to płaszcz, klasyczny i czarny, z nieznacznie tylko połyskującymi guzikami przy mankietach. Listopad był chłodny, a ona dziękowała Merlinowi za te chłodne miesiące, które usprawiedliwiały noszenie wielu warstw.
Zanim służba doprowadziła ją do miejsca, w którym wypoczywała lady Evandra, zdążyła jakoś uspokoić drżenie dłoni i niespokojne tiki kącika ust. Powitała swoją mentorkę, doradczynię i - nie dało się ukryć - autorytet promiennym uśmiechem, w którym czaiły się jednak jakieś cienie, jakaś... ostrożność. Bardzo już zaawansowana ciąża Evandry czyniła ją zapewne nieporadną i wyczerpaną, a mimo to emanowała spokojnym pięknem i elegancją, której pozazdrościć mogłyby jej wszystkie szlachcianki Anglii.
Szlachcianki. Arystokratki. Lady.
- Lady doyenne. To prawdziwa przyjemność móc spędzić to popołudnie w lady towarzystwie. Jeszcze raz dziękuję za wyrozumiałe przyjęcie mojej prośby - powiedziała cicho, rozglądając się dyskretnie za służbą, która winna się już oddalić. Zsunęła z włosów niebieski kapelusz - blade kosmyki sięgały jej już ramion i w końcu przestawały tak uparcie się kręcić - a potem rozejrzała się po szklanych ścianach, próbując przywołać na zmęczoną twarz wyraz grzecznego oczarowania. Trel ptaków jednak, choć niewątpliwie ładny, zupełnie jej nie interesował. Równie dobrze mogłyby spotkać się w gabinecie lub w ciemnej piwnicy; byleby tylko mogła spędzić z Evandrą czas, wysłuchać jej i zadawać pytania. - Istotnie jest tutaj pięknie. To... wyjątkowe miejsce. Jak mniemam jedno z wielu w tym pałacu. - Westchnęła niemo i przyjrzała się uważniej Evandrze, jej twarzy i sylwetce. Nie miała dla niej żadnego podarunku; wątpiła, by mogła wejść w posiadanie czegokolwiek, czego lady już w swoich licznych pokojach nie miała. - Cieszę się, widząc, że mimo bliskiego rozwiązania wygląda lady... dobrze. Wiem jednak, że wzrok często ulega pozorom. - zawahała się, ale zadała pytanie, które mimo jej własnych zmartwień szczerze ją gryzło. - Jak się lady czuje? - Wszelkie impulsy, aby położyć dłoń na własnym brzuchu trzymała twardo na wodzy.
I vanish into the dark
and rise
above my station
and rise
above my station
Jej dłonie piekły nieco z powodu sposobu, w jaki wielokrotnie ocierała je bawełnianą chusteczką, aby pozbyć się połyskliwych śladów potu. Ostatecznie z westchnieniem frustracji i zaciśniętymi do bólu zębami po prostu wsunęła na nie cienkie, koronkowe rękawiczki w kolorze bladego błękitu.
Przestań histeryzować - powiedziała samej sobie w głowie, wiedząc, że to jedno słowo zdoła wpełznąć pod głośną pokrywę lęku i przypomnieć jej o tym jaką kobieta powinna być. Jaką kobietą była. Odważną, twardą i dumną, z wysoko uniesioną brodą pojawiającą się na progu pałacu mężczyzny, którego zwłaszcza teraz za wszelką cenę nie chciała zawieść.
Ten cały stres był jednak niepotrzebny - nie z nim miała się spotkać, choć nie wątpiła, że został powiadomiony o jej wizycie. Nie, zjawiła się tutaj na zaproszenie Evandry. Czy raczej - odpowiedź na jej własną prośbę. Wahała się długo kreśląc grzeczny list, oznaczony najprostszą możliwą pieczęcią. Nawet ona była zdolna czuć zażenowanie z powodu faktu, że tak bardzo pragnęła zasięgnąć rady kobiety, której zdrowie balansowało na krawędzi tragedii. Rozumiała jej stan nawet bardziej niż wcześniej, choć była przecież specjalistką w aspekcie dziedziczonych chorób - nieznaczna wypukłość brzucha schowana pod rozkloszowaną spódnicą z wyjątkowo wysokim stanem oraz luźną, miękką koszulą okazała się jednakowoż silniej oddziaływać na wyobraźnię. Na ramiona zarzuciła jeszcze ciepły, wełniany kardigan równie błękitny co rękawiczki, a na to płaszcz, klasyczny i czarny, z nieznacznie tylko połyskującymi guzikami przy mankietach. Listopad był chłodny, a ona dziękowała Merlinowi za te chłodne miesiące, które usprawiedliwiały noszenie wielu warstw.
Zanim służba doprowadziła ją do miejsca, w którym wypoczywała lady Evandra, zdążyła jakoś uspokoić drżenie dłoni i niespokojne tiki kącika ust. Powitała swoją mentorkę, doradczynię i - nie dało się ukryć - autorytet promiennym uśmiechem, w którym czaiły się jednak jakieś cienie, jakaś... ostrożność. Bardzo już zaawansowana ciąża Evandry czyniła ją zapewne nieporadną i wyczerpaną, a mimo to emanowała spokojnym pięknem i elegancją, której pozazdrościć mogłyby jej wszystkie szlachcianki Anglii.
Szlachcianki. Arystokratki. Lady.
- Lady doyenne. To prawdziwa przyjemność móc spędzić to popołudnie w lady towarzystwie. Jeszcze raz dziękuję za wyrozumiałe przyjęcie mojej prośby - powiedziała cicho, rozglądając się dyskretnie za służbą, która winna się już oddalić. Zsunęła z włosów niebieski kapelusz - blade kosmyki sięgały jej już ramion i w końcu przestawały tak uparcie się kręcić - a potem rozejrzała się po szklanych ścianach, próbując przywołać na zmęczoną twarz wyraz grzecznego oczarowania. Trel ptaków jednak, choć niewątpliwie ładny, zupełnie jej nie interesował. Równie dobrze mogłyby spotkać się w gabinecie lub w ciemnej piwnicy; byleby tylko mogła spędzić z Evandrą czas, wysłuchać jej i zadawać pytania. - Istotnie jest tutaj pięknie. To... wyjątkowe miejsce. Jak mniemam jedno z wielu w tym pałacu. - Westchnęła niemo i przyjrzała się uważniej Evandrze, jej twarzy i sylwetce. Nie miała dla niej żadnego podarunku; wątpiła, by mogła wejść w posiadanie czegokolwiek, czego lady już w swoich licznych pokojach nie miała. - Cieszę się, widząc, że mimo bliskiego rozwiązania wygląda lady... dobrze. Wiem jednak, że wzrok często ulega pozorom. - zawahała się, ale zadała pytanie, które mimo jej własnych zmartwień szczerze ją gryzło. - Jak się lady czuje? - Wszelkie impulsy, aby położyć dłoń na własnym brzuchu trzymała twardo na wodzy.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Z tuby gramofonu wydobywa się przyjemnie dźwięczny wokal Pata O'Malleya w towarzystwie orkiestry Jacka Hyltona. Popularne przed dwudziestoma laty utwory jazzowe nie znajdują poklasku wśród reszty mieszkańców pałacu, więc melodie te można zastać wyłącznie w komnatach doyenne.
Wszystko skończy się dobrze, na pewno się uda.
Muzyka, niespiesznie sunąca, delikatnie otulająca w swe ramiona ciała, pomaga choć na chwilę podnieść się na duchu, co jest zdecydowanym plusem w chwiejnej teraz codzienności półwili. Goniącą ją sprzeczność myśli sprawia, że z trudem potrafi łączyć jeden wątek z drugim, nie zarzucając samej sobie pomyłki.
Przyszłość stoi przed nami otworem.
Uśmiecha się do własnego odbicia w lustrze, kiedy pudruje nos i przesuwa różem po policzkach. Poranek wiąże się z radością, obwieszczając nowy dzień, nowe możliwości, nową szansę na lepsze jutro. Łatwo jest uwierzyć w te zapewnienia, kiedy w ustach przyjemnie rozpłynął się już smak różanej herbaty.
Nie dam rady, poddaję się.
Paznokcie w kształcie migdałów bębnią po blacie toaletki, kiedy niepokojąca myśl nachodzi znowu, chcąc wyprowadzić z równowagi. Uwierzyć jej, a może odepchnąć? Błękitne oczy błyszczą od wzbierających się weń łez i pojedyncza kropla spływa po policzku.
Jestem zbyt słaba, wszyscy od początku to wiedzieli.
- Merde! - klnie wściekle, kiedy druga w tym miesiącu szczotka do włosów staje w płomieniach, gdy bezwiednie przeczesując kosmyki daje się ponieść sprzecznościom myśli. Drewniana rączka z delikatnym włosiem zostaje ciśnięta przez całą długość sypialni i trafia w przeciwległą ścianę, nie wyrządzając jej jednak żadnej krzywdy. Odbija się i toczy krótko po podłodze, a migoczące drobnymi iskrami dłonie zaciskają się na blacie toaletki. Z przymkniętymi powiekami półwila próbuje uspokoić oddech, odliczając od dziesięciu w dół.
Zniszczę każdego, kto stanie na drodze ku jej szczęściu.
Falbana długiej czarnej spódnicy łopocze kiedy czarownica gwałtownie podnosi się z miejsca, by szybkim krokiem opuścić piętro pałacu i wydostać się do ogrodów, gdzie czekać ma na przybycie zapowiedzianego przed paroma dniami gościa.
Od kilku tygodniu odnosi wrażenie, że nie jest sobą. Czy to Estelle sprawia, że tak plączą się myśli, a emocje targają sercem w każdą z możliwych stron? Nie jest w stanie tego rozpoznać, mimo iż usilnie próbuje je racjonalizować, nie do końca wierząc własnym odczuciom.
Słysząc skrzypnięcie drzwi do ptaszarni, podnosi się z sofy i łączy przed sobą dłonie. Muśnięte bladą czerwienią usta wykrzywiają się w lekkim uśmiechu. Pomimo odczuwanego zmęczenia emanuje spokojem i elegancją. Jasna koszula wsunięta jest za pas spódnicy o barwie głębokiej czerni. Spod jej rąbka błyszczą pantofle przeszywane w finezyjny wzór złotą i czerwoną nicią. Gdyby nie półwili czar nadający jej eterycznej lekkości, upięte w niski kok włosy dodałyby jej wizualnie kilku lat.
- Mademoiselle Multon, jakże mogłabym odmówić naszemu spotkaniu - wita czarownicę ciepłem głosu, zapraszając ją wyciągniętą dłonią bliżej siebie. Nie interesuje jej, czy komplementy gościa względem ptaszarni są szczere. Sama jest zakochana w tym miejscu i lubi spędzać tu wolny czas wśród kojącego śpiewu. Zasiada na powrót na miękkiej kanapie, pozwalając, by Elvira podążyła jej śladem. - Czuję się dobrze, dziękuję - częstuje ją połowicznym kłamstwem, bo w istocie bywają chwile, kiedy cieszy się życiem. Spotkania takie, jak to, pozwalają na moment odegnać czarne chmury. - Bardzo radują mnie twoje odwiedziny. Długo już nie miałyśmy okazji pomówić. Wierzę, że i ty odnajdujesz uśmiech w dzisiejszych dniach. Jesteś zwolenniczką letnich upałów, czy jednak preferujesz chłodne zimy?
Ułożony na stoliku serwis do herbaty zabiera się do działania i już po chwili porcelanowe filiżanki z różanym motywem zostają uzupełnione naparem. Tuż obok pysznią się kruche ciasteczka, zachęcając do zatopienia w nich zębów.
Wszystko skończy się dobrze, na pewno się uda.
Muzyka, niespiesznie sunąca, delikatnie otulająca w swe ramiona ciała, pomaga choć na chwilę podnieść się na duchu, co jest zdecydowanym plusem w chwiejnej teraz codzienności półwili. Goniącą ją sprzeczność myśli sprawia, że z trudem potrafi łączyć jeden wątek z drugim, nie zarzucając samej sobie pomyłki.
Przyszłość stoi przed nami otworem.
Uśmiecha się do własnego odbicia w lustrze, kiedy pudruje nos i przesuwa różem po policzkach. Poranek wiąże się z radością, obwieszczając nowy dzień, nowe możliwości, nową szansę na lepsze jutro. Łatwo jest uwierzyć w te zapewnienia, kiedy w ustach przyjemnie rozpłynął się już smak różanej herbaty.
Nie dam rady, poddaję się.
Paznokcie w kształcie migdałów bębnią po blacie toaletki, kiedy niepokojąca myśl nachodzi znowu, chcąc wyprowadzić z równowagi. Uwierzyć jej, a może odepchnąć? Błękitne oczy błyszczą od wzbierających się weń łez i pojedyncza kropla spływa po policzku.
Jestem zbyt słaba, wszyscy od początku to wiedzieli.
- Merde! - klnie wściekle, kiedy druga w tym miesiącu szczotka do włosów staje w płomieniach, gdy bezwiednie przeczesując kosmyki daje się ponieść sprzecznościom myśli. Drewniana rączka z delikatnym włosiem zostaje ciśnięta przez całą długość sypialni i trafia w przeciwległą ścianę, nie wyrządzając jej jednak żadnej krzywdy. Odbija się i toczy krótko po podłodze, a migoczące drobnymi iskrami dłonie zaciskają się na blacie toaletki. Z przymkniętymi powiekami półwila próbuje uspokoić oddech, odliczając od dziesięciu w dół.
Zniszczę każdego, kto stanie na drodze ku jej szczęściu.
Falbana długiej czarnej spódnicy łopocze kiedy czarownica gwałtownie podnosi się z miejsca, by szybkim krokiem opuścić piętro pałacu i wydostać się do ogrodów, gdzie czekać ma na przybycie zapowiedzianego przed paroma dniami gościa.
Od kilku tygodniu odnosi wrażenie, że nie jest sobą. Czy to Estelle sprawia, że tak plączą się myśli, a emocje targają sercem w każdą z możliwych stron? Nie jest w stanie tego rozpoznać, mimo iż usilnie próbuje je racjonalizować, nie do końca wierząc własnym odczuciom.
Słysząc skrzypnięcie drzwi do ptaszarni, podnosi się z sofy i łączy przed sobą dłonie. Muśnięte bladą czerwienią usta wykrzywiają się w lekkim uśmiechu. Pomimo odczuwanego zmęczenia emanuje spokojem i elegancją. Jasna koszula wsunięta jest za pas spódnicy o barwie głębokiej czerni. Spod jej rąbka błyszczą pantofle przeszywane w finezyjny wzór złotą i czerwoną nicią. Gdyby nie półwili czar nadający jej eterycznej lekkości, upięte w niski kok włosy dodałyby jej wizualnie kilku lat.
- Mademoiselle Multon, jakże mogłabym odmówić naszemu spotkaniu - wita czarownicę ciepłem głosu, zapraszając ją wyciągniętą dłonią bliżej siebie. Nie interesuje jej, czy komplementy gościa względem ptaszarni są szczere. Sama jest zakochana w tym miejscu i lubi spędzać tu wolny czas wśród kojącego śpiewu. Zasiada na powrót na miękkiej kanapie, pozwalając, by Elvira podążyła jej śladem. - Czuję się dobrze, dziękuję - częstuje ją połowicznym kłamstwem, bo w istocie bywają chwile, kiedy cieszy się życiem. Spotkania takie, jak to, pozwalają na moment odegnać czarne chmury. - Bardzo radują mnie twoje odwiedziny. Długo już nie miałyśmy okazji pomówić. Wierzę, że i ty odnajdujesz uśmiech w dzisiejszych dniach. Jesteś zwolenniczką letnich upałów, czy jednak preferujesz chłodne zimy?
Ułożony na stoliku serwis do herbaty zabiera się do działania i już po chwili porcelanowe filiżanki z różanym motywem zostają uzupełnione naparem. Tuż obok pysznią się kruche ciasteczka, zachęcając do zatopienia w nich zębów.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dotychczas Evandra Rosier - przy okazji liczniejszych w ostatnim półroczu zaplanowanych spotkań - budziła w Elvirze przede wszystkim wrażenie kobiety nieosiągalnie pięknej, opływającej w bogactwo, seksapil i wdzięk. Postrzegała ją za wzór nie tylko arystokratki, czarownicy czy kochanki, ale również wiecznej, niezmąconej młodości. Dziś, w skromnie związanych włosach i spódnicy, która swą czernią zdawała się pochłaniać światło i ciepło ptaszarni, rozbudziła w jaźni Elviry coś innego, coś... bliższego. Evandra wciąż była pociągająca, ale mniej niż złotą figurę przypominała po prostu to czym od dawna była - matkę. Być może dopatrywała się w niej tego, aby uspokoić własną, poranioną dumę, znaleźć wspólny grunt.
A może czuła się na tyle topornie i nieatrakcyjnie w tych spódnicach z wysokim stanem, błękitnych i szkarłatnych swetrach, w pantoflach, które radziły sobie z opuchniętymi kostkami - że stanowiło to jakąś formę pocieszenia.
Na zaproponowanej kanapie zajęła miejsce ze swobodą, choć zapadała się w miękkich poduszkach jak kwoka na grzędzie, a chęć podwinięcia kolan pod siebie była na tyle silna, że kilkakrotnie postukała płaskim obcasem o lśniące kafelki - w odruchu, który uniwersalnie mógłby zostać uznany za nerwowość. Bo była zdenerwowana. Była też zmartwiona. Dlatego też, rzucając wyzwanie stresowi, uśmiechnęła się z łagodnością i oparła luźno prawą rękę na podłokietniku.
Mademoiselle oznaczało pannę, wiedziała to już. Na końcu języka paliły ją słowa "nie na długo", ale nie pozwoliła im uciec, jeszcze nie teraz, nie tak wcześnie. Wciąż nie miała żadnej gwarancji, że histeryczne plany tego nieszczęsnego romantyka w ogóle mają szansę się spełnić.
Harland.
Samo wyobrażenie sobie jego ekscytacji i uśmiechu sprawiło, że westchnęła bezgłośnie i jakaś część tego supła, który zawiązał się w jej żołądku na powrót zelżała.
- Dobrze to słyszeć. Jeżeli będzie cokolwiek co będę mogła dla lady zrobić, zawsze pozostaję do dyspozycji. I nie mówię tego jako podwładna lady męża czy lady uczennica, ale jak... czarownica do czarownicy. Kobieta. - Przyjaciółka byłoby już daleko idącym założeniem, po które nie zamierzała sięgać; jeszcze nie teraz. Obawiała się Evandry bardziej niż Primrose, Odetty czy jakiejkolwiek innej szlachcianki, z którą w ostatnim czasie nawiązała bliższą relację. Wolała, aby to słowo padło najpierw z jej ust. - Ostatnie miesiące obfitowały w zaskakujące nowiny... zarówno te dobre, jak i wątpliwe - przyznała cicho, zmuszając się do zachowania neutralnego wyrazu twarzy. Śledziła spojrzeniem imbryk, gdy ten sam nalewał im herbaty o soczyście różanym zapachu. Ciastka aż prosiły się, żeby po nie sięgnąć; w ostatnim czasie łapała się każdej słodkości jaka wpadła jej w ręce. Ale umiała zachować nad sobą kontrolę, więc odczekała trochę, w pierwszej kolejności sięgając po filiżankę. - Zawsze wolałam chłód. Szare, deszczowe niebo, mżawki, szron na oknach. Przyjemniej się wtedy pracuje, przyjemniej wypoczywa przy ogniu, ja też jestem wtedy... spokojniejsza - Herbata była jeszcze zbyt ciepła, by ją pić, ale trzymała ją ostrożnie w kościstych palcach, grzejąc wiecznie zasinione dłonie. Gdyby nie ciemnokrwisty lakier na paznokciach, widać byłoby ich trupie zabarwienie, brzydki objaw Raynauda, jedno z wielu znamion czarnej magii, których zwykle nie opisywano.
Przyglądała się Evandrze ostrożnie, dopóty, dopóki nie zdała sobie sprawy z tego, że nieświadomie przygryza własną wargę, niemal rozdzierając cienką skórę. Wtedy zmrużyła oczy i uciekła spojrzeniem - właściwie ze wstydem.
- Potrzebuję porady. Pokierowania. Słowa mądrości, które wiem, że znajdę tylko tutaj. - Odstawiła filiżankę z wciąż nieupitą herbatą i zacisnęła palce na własnej spódnicy. - W hipotetycznej sytuacji, gdyby któryś z kuzynów w lady rodzie, powiedzmy, niestary wdowiec, zdecydował się oświadczyć pannie czystej krwi, ale z nieszlachetnego nazwiska... gdyby miała lady, z pozycji lady doyenne, kobiecej głowy rodu, ocenić tę czarownicę na spotkaniu przedślubnym i wydać osąd, na którego podstawie nestor-małżonek wyda zgodę na to małżeństwo... Na co zwracałaby lady uwagę? Co sprawiłoby, że taka panna byłaby w oczach lady warta nazwiska? - zadawała pytania spokojnym, wyważonym tonem, ale już w połowie jej policzki musiał okryć blady rumieniec, bo wszystkie te pytania zdały jej się idiotyczne, gdy wypowiedziane na głos.
Wytrwała jednak dumnie, mrużąc nieco powieki i gładząc opuszkami palców gruby materiał swojej spódnicy. Nie mogła okazać ani niepewności ani strachu ani zażenowania; to było zbyt ważne, by posłać wszystko w diabły przez dławiącą niechęć do proszenia o pomoc.
A może czuła się na tyle topornie i nieatrakcyjnie w tych spódnicach z wysokim stanem, błękitnych i szkarłatnych swetrach, w pantoflach, które radziły sobie z opuchniętymi kostkami - że stanowiło to jakąś formę pocieszenia.
Na zaproponowanej kanapie zajęła miejsce ze swobodą, choć zapadała się w miękkich poduszkach jak kwoka na grzędzie, a chęć podwinięcia kolan pod siebie była na tyle silna, że kilkakrotnie postukała płaskim obcasem o lśniące kafelki - w odruchu, który uniwersalnie mógłby zostać uznany za nerwowość. Bo była zdenerwowana. Była też zmartwiona. Dlatego też, rzucając wyzwanie stresowi, uśmiechnęła się z łagodnością i oparła luźno prawą rękę na podłokietniku.
Mademoiselle oznaczało pannę, wiedziała to już. Na końcu języka paliły ją słowa "nie na długo", ale nie pozwoliła im uciec, jeszcze nie teraz, nie tak wcześnie. Wciąż nie miała żadnej gwarancji, że histeryczne plany tego nieszczęsnego romantyka w ogóle mają szansę się spełnić.
Harland.
Samo wyobrażenie sobie jego ekscytacji i uśmiechu sprawiło, że westchnęła bezgłośnie i jakaś część tego supła, który zawiązał się w jej żołądku na powrót zelżała.
- Dobrze to słyszeć. Jeżeli będzie cokolwiek co będę mogła dla lady zrobić, zawsze pozostaję do dyspozycji. I nie mówię tego jako podwładna lady męża czy lady uczennica, ale jak... czarownica do czarownicy. Kobieta. - Przyjaciółka byłoby już daleko idącym założeniem, po które nie zamierzała sięgać; jeszcze nie teraz. Obawiała się Evandry bardziej niż Primrose, Odetty czy jakiejkolwiek innej szlachcianki, z którą w ostatnim czasie nawiązała bliższą relację. Wolała, aby to słowo padło najpierw z jej ust. - Ostatnie miesiące obfitowały w zaskakujące nowiny... zarówno te dobre, jak i wątpliwe - przyznała cicho, zmuszając się do zachowania neutralnego wyrazu twarzy. Śledziła spojrzeniem imbryk, gdy ten sam nalewał im herbaty o soczyście różanym zapachu. Ciastka aż prosiły się, żeby po nie sięgnąć; w ostatnim czasie łapała się każdej słodkości jaka wpadła jej w ręce. Ale umiała zachować nad sobą kontrolę, więc odczekała trochę, w pierwszej kolejności sięgając po filiżankę. - Zawsze wolałam chłód. Szare, deszczowe niebo, mżawki, szron na oknach. Przyjemniej się wtedy pracuje, przyjemniej wypoczywa przy ogniu, ja też jestem wtedy... spokojniejsza - Herbata była jeszcze zbyt ciepła, by ją pić, ale trzymała ją ostrożnie w kościstych palcach, grzejąc wiecznie zasinione dłonie. Gdyby nie ciemnokrwisty lakier na paznokciach, widać byłoby ich trupie zabarwienie, brzydki objaw Raynauda, jedno z wielu znamion czarnej magii, których zwykle nie opisywano.
Przyglądała się Evandrze ostrożnie, dopóty, dopóki nie zdała sobie sprawy z tego, że nieświadomie przygryza własną wargę, niemal rozdzierając cienką skórę. Wtedy zmrużyła oczy i uciekła spojrzeniem - właściwie ze wstydem.
- Potrzebuję porady. Pokierowania. Słowa mądrości, które wiem, że znajdę tylko tutaj. - Odstawiła filiżankę z wciąż nieupitą herbatą i zacisnęła palce na własnej spódnicy. - W hipotetycznej sytuacji, gdyby któryś z kuzynów w lady rodzie, powiedzmy, niestary wdowiec, zdecydował się oświadczyć pannie czystej krwi, ale z nieszlachetnego nazwiska... gdyby miała lady, z pozycji lady doyenne, kobiecej głowy rodu, ocenić tę czarownicę na spotkaniu przedślubnym i wydać osąd, na którego podstawie nestor-małżonek wyda zgodę na to małżeństwo... Na co zwracałaby lady uwagę? Co sprawiłoby, że taka panna byłaby w oczach lady warta nazwiska? - zadawała pytania spokojnym, wyważonym tonem, ale już w połowie jej policzki musiał okryć blady rumieniec, bo wszystkie te pytania zdały jej się idiotyczne, gdy wypowiedziane na głos.
Wytrwała jednak dumnie, mrużąc nieco powieki i gładząc opuszkami palców gruby materiał swojej spódnicy. Nie mogła okazać ani niepewności ani strachu ani zażenowania; to było zbyt ważne, by posłać wszystko w diabły przez dławiącą niechęć do proszenia o pomoc.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Elvira zapewnia, że można jej ufać, że wystarczy wyciągnąć ku niej dłoń, a zjawi się u boku, by nieść pomoc, lecz półwila ma wobec tego mieszane odczucia. Ich dotychczasowych spotkań nie można do niczego dopasować. Każde spotkanie przy herbacie, czy pogaduszki w łaźni Château Rose obfitowały w emocje, nierzadko sobie przeczące. Niechęć miesza się z ciekawością, sympatia z dystansem. Tristan stara się ją nauczyć ograniczania zaufania, nie zaś większej otwartości, tylko jak zachować bezpieczeństwo i jednocześnie powstrzymać to naglące zainteresowanie?
Kiwa głową, zgadzając się ze słowami Elviry. Jesień jest wspaniałą porą roku, zwłaszcza że kojarzy się wciąż z powrotami do Hogwartu. Na wspomnienie przygody w cukierni uśmiecha się w duchu.
- Ja te pochmurne, deszczowe dni lubię spędzać nad brzegiem morza - zdradza w zamyśleniu, zastanawiając się, czy ma ulubioną porę roku. - To jego szum zawsze potrafi mnie uspokoić. Na The Needles, gdzie mieszkałam wcześniej z rodziną, niesie się wtedy trytońska pieśń. Jedna z moich ulubionych, to Szept Burzy, będącej symbolem odrodzenia i potęgi natury. “Słuchaj, burzo, gdy pieśń nasza płynie, jak nurt ku twojej wszechmocnej władzy. Czy w tym wichrze usłyszysz nasz szept, gdy morze cię woła do tańca bez granic?” - cytuje tłumaczony z trytońskiego fragment, wspominając swoją ostatnią wycieczkę na Wight. O tym, że wyspa została niemal doszczętnie zniszczona mówił lord Avery na spotkaniu Rycerzy. Ta tragedia nie jest jej obojętna.
Wychwytuje niepewne spojrzenie Elviry i z lekko zmarszczonymi brwiami słucha nakreślonego obrazu, od razu starając się dopasować twarze do postaci. To oczywiste, że Multon nie pisze powieści romantycznej, więc zadane pytanie kieruje własnym doświadczeniem. W dalszym ciągu coś jej umyka, ktoś, element łączący stanowiący zagadkę. Wpatruje się przez moment w czarownicę, próbując złapać myśl i wtedy rozlega się trzepot sowich skrzydeł. Śnieżny ptak wiruje chwilę w powietrzu, by wylądować na oparciu kanapy doyenne.
- Później przeczytam - zwraca się do Diora, a ten, zupełnie, jakby ją zrozumiał, skubnął kobiecy palec. - Jesteś nieznośny! - stwierdza z ciężkim westchnieniem, kiedy sowa uparcie otwiera ostrzegawczo dziób. - Przepraszam najmocniej. Ktoś tu jest bardzo niecierpliwy. - Uśmiecha się przepraszająco do Elviry i wysuwa list, przez moment bojąc się, że wiadomość oszczędzona do kilku zapisanych na pergaminie słów okaże się być tragedią, wobec której należy podjąć jakieś zdecydowane kroki. Zamiast tego zastaje wyznanie, które momentalnie ogarnia jej ciało ciepłem - to radość ze szczęścia, jakie dotknęło nadawcę, czy też zazdrość, że w jego życiu pojawiła się ta jedyna kobieta?
- To wiadomość od mojego drogiego przyjaciela. - Czy to przypadek, że dostaje list od Harlanda, w której Parkinson opowiada o swojej wielkiej miłości, a u jej drzwi pojawia się panna Multon, wypytująca właśnie mało subtelnie o sposób przekonania do siebie nestorstwa? - Wrócę do niego w wolnej chwili - mówi, wsuwając list z powrotem do koperty, a następnie też chowając go w kieszeni spódnicy. Unosi wzrok na jasnowłosą czarownicę, zastanawiając się, czy woli swoją gościnę speszyć, czy też podnieść na duchu. Evandra uśmiecha się przyjemnie, tradycyjnie wybierając mieszankę obu.
- Sytuacja, o której wspominasz, jest rzadka, acz nie niespotykana. Potrafię przypomnieć sobie sprawę sprzed kilku lat, gdzie lord nestor Parkinson wydał taką zgodę jednemu ze swych krewnych, co jest ciekawe, biorąc pod uwagę, iż przed kilkoma wiekami Minister Magii Perseusz Parkinson dopraszał się delegalizacji podobnych związków. - Podobnych, acz nie identycznych, tylko czy Elvira będzie znać tak drobne niuanse historyczne? Sięga po filiżankę, nie od razu mocząc w niej usta. - Poza oczywistą czystością krwi i sprawdzeniem rodowodu, istotne jest to, co panna sobą reprezentuje. Jej cnoty powinny pokrywać się z wartościami, jakie dany ród sobie ceni. - Wznosi znów wzrok na swoją rozmówczynię, przesuwając nim po gładkim policzku uzdrowicielki. Delikatna diastema, koścista sylwetka, specyficzne spojrzenie, często spowite chłodem, jaki można wyłapać, gdy Multon ucieka gdzieś nim na bok, nieskupiona na sprawianiu pozorów. Nadal nie ma pewności, jak to pytanie znalazło się w jej ustach, lecz pozwala powieźć się przeczuciem i podążyć za obranym kierunkiem. - W takiej czysto hipotetycznej sytuacji, jakby wziąć dla przykładu Parkinsonów, panna powinna odznaczać się elokwencją i doskonałymi manierami, a także wrażliwością wobec sztuki. - Te wymogi dotyczą niemal wszystkich panien, zależnie od tradycji rodu, ale czy Elvira potrafi odznaczyć się każdą z nich? - Gdyby mnie samej przyszło dokonywać takiej decyzji, skupiłabym się przede wszystkim na dotychczasowych dokonaniach rzeczonej czarownicy. Szukałabym w jej słowach oraz postawie pasji, jak i potwierdzenia, że może się ona okazać cennym nabytkiem dla rodziny. - Upija dwa łyki herbaty, pozwalając, by ciepły napój ogrzał przełyk. Delikatny uśmiech na twarzy Evandry znika, ustępując miejsca analizie. - Chętnie gramy w grę pozorów, ale pamiętaj, że finalnie rzadko kiedy kierujemy się sympatią. Małżeństwo, to chłodna kalkulacja, w naszych kręgach mocno przywiązuje się wagę do tradycji. A ty, panno Multon, masz czym przekonać nestora? - pada bezpośrednie pytanie, kiedy doyenne stawia wszystko na jedną kartę, spodziewając się, że zdołała połączyć ze sobą kropki. Półwila zapada się wygodniej w poduszki, posyłając Elvirze zaciekawione spojrzenie znad porcelanowej filiżanki.
Kiwa głową, zgadzając się ze słowami Elviry. Jesień jest wspaniałą porą roku, zwłaszcza że kojarzy się wciąż z powrotami do Hogwartu. Na wspomnienie przygody w cukierni uśmiecha się w duchu.
- Ja te pochmurne, deszczowe dni lubię spędzać nad brzegiem morza - zdradza w zamyśleniu, zastanawiając się, czy ma ulubioną porę roku. - To jego szum zawsze potrafi mnie uspokoić. Na The Needles, gdzie mieszkałam wcześniej z rodziną, niesie się wtedy trytońska pieśń. Jedna z moich ulubionych, to Szept Burzy, będącej symbolem odrodzenia i potęgi natury. “Słuchaj, burzo, gdy pieśń nasza płynie, jak nurt ku twojej wszechmocnej władzy. Czy w tym wichrze usłyszysz nasz szept, gdy morze cię woła do tańca bez granic?” - cytuje tłumaczony z trytońskiego fragment, wspominając swoją ostatnią wycieczkę na Wight. O tym, że wyspa została niemal doszczętnie zniszczona mówił lord Avery na spotkaniu Rycerzy. Ta tragedia nie jest jej obojętna.
Wychwytuje niepewne spojrzenie Elviry i z lekko zmarszczonymi brwiami słucha nakreślonego obrazu, od razu starając się dopasować twarze do postaci. To oczywiste, że Multon nie pisze powieści romantycznej, więc zadane pytanie kieruje własnym doświadczeniem. W dalszym ciągu coś jej umyka, ktoś, element łączący stanowiący zagadkę. Wpatruje się przez moment w czarownicę, próbując złapać myśl i wtedy rozlega się trzepot sowich skrzydeł. Śnieżny ptak wiruje chwilę w powietrzu, by wylądować na oparciu kanapy doyenne.
- Później przeczytam - zwraca się do Diora, a ten, zupełnie, jakby ją zrozumiał, skubnął kobiecy palec. - Jesteś nieznośny! - stwierdza z ciężkim westchnieniem, kiedy sowa uparcie otwiera ostrzegawczo dziób. - Przepraszam najmocniej. Ktoś tu jest bardzo niecierpliwy. - Uśmiecha się przepraszająco do Elviry i wysuwa list, przez moment bojąc się, że wiadomość oszczędzona do kilku zapisanych na pergaminie słów okaże się być tragedią, wobec której należy podjąć jakieś zdecydowane kroki. Zamiast tego zastaje wyznanie, które momentalnie ogarnia jej ciało ciepłem - to radość ze szczęścia, jakie dotknęło nadawcę, czy też zazdrość, że w jego życiu pojawiła się ta jedyna kobieta?
- To wiadomość od mojego drogiego przyjaciela. - Czy to przypadek, że dostaje list od Harlanda, w której Parkinson opowiada o swojej wielkiej miłości, a u jej drzwi pojawia się panna Multon, wypytująca właśnie mało subtelnie o sposób przekonania do siebie nestorstwa? - Wrócę do niego w wolnej chwili - mówi, wsuwając list z powrotem do koperty, a następnie też chowając go w kieszeni spódnicy. Unosi wzrok na jasnowłosą czarownicę, zastanawiając się, czy woli swoją gościnę speszyć, czy też podnieść na duchu. Evandra uśmiecha się przyjemnie, tradycyjnie wybierając mieszankę obu.
- Sytuacja, o której wspominasz, jest rzadka, acz nie niespotykana. Potrafię przypomnieć sobie sprawę sprzed kilku lat, gdzie lord nestor Parkinson wydał taką zgodę jednemu ze swych krewnych, co jest ciekawe, biorąc pod uwagę, iż przed kilkoma wiekami Minister Magii Perseusz Parkinson dopraszał się delegalizacji podobnych związków. - Podobnych, acz nie identycznych, tylko czy Elvira będzie znać tak drobne niuanse historyczne? Sięga po filiżankę, nie od razu mocząc w niej usta. - Poza oczywistą czystością krwi i sprawdzeniem rodowodu, istotne jest to, co panna sobą reprezentuje. Jej cnoty powinny pokrywać się z wartościami, jakie dany ród sobie ceni. - Wznosi znów wzrok na swoją rozmówczynię, przesuwając nim po gładkim policzku uzdrowicielki. Delikatna diastema, koścista sylwetka, specyficzne spojrzenie, często spowite chłodem, jaki można wyłapać, gdy Multon ucieka gdzieś nim na bok, nieskupiona na sprawianiu pozorów. Nadal nie ma pewności, jak to pytanie znalazło się w jej ustach, lecz pozwala powieźć się przeczuciem i podążyć za obranym kierunkiem. - W takiej czysto hipotetycznej sytuacji, jakby wziąć dla przykładu Parkinsonów, panna powinna odznaczać się elokwencją i doskonałymi manierami, a także wrażliwością wobec sztuki. - Te wymogi dotyczą niemal wszystkich panien, zależnie od tradycji rodu, ale czy Elvira potrafi odznaczyć się każdą z nich? - Gdyby mnie samej przyszło dokonywać takiej decyzji, skupiłabym się przede wszystkim na dotychczasowych dokonaniach rzeczonej czarownicy. Szukałabym w jej słowach oraz postawie pasji, jak i potwierdzenia, że może się ona okazać cennym nabytkiem dla rodziny. - Upija dwa łyki herbaty, pozwalając, by ciepły napój ogrzał przełyk. Delikatny uśmiech na twarzy Evandry znika, ustępując miejsca analizie. - Chętnie gramy w grę pozorów, ale pamiętaj, że finalnie rzadko kiedy kierujemy się sympatią. Małżeństwo, to chłodna kalkulacja, w naszych kręgach mocno przywiązuje się wagę do tradycji. A ty, panno Multon, masz czym przekonać nestora? - pada bezpośrednie pytanie, kiedy doyenne stawia wszystko na jedną kartę, spodziewając się, że zdołała połączyć ze sobą kropki. Półwila zapada się wygodniej w poduszki, posyłając Elvirze zaciekawione spojrzenie znad porcelanowej filiżanki.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zachwyt morzem był jej obcy; wychowała się na równinach, dzieciństwo kojarzyła z wielkim ogrodem matki, zapachem ususzonej lawendy i cieniem olbrzymiego kasztanowca, pod który uciekała, aby uniknąć nauki gry na pianinie, recytowania poezji, czy innych nudnych rozrywek, którymi próbowała zainteresować ją matka. Z perspektywy czasu pewnie byłaby dziś w lepszej pozycji, gdyby przykładała do nich choć niewielką wagę - może potrafiłaby zachwycić znajomością jakichś autorów albo podstawowym zmysłem muzycznym. Z tym, że zapewne wiązałoby się z tym życie pełne znużenia, wrogości i wzgardy. Żadna byłaby z niej artystka, jeszcze gorsza lady - jakkolwiek matka pragnęłaby wychować ją na własne podobieństwo, Elvirę ciągnęło do innej nauki, w jej mniemaniu bardziej chwalebnej. Zawsze odznaczała się ścisłym umysłem i szorstką pracowitością. Wiedziała co chce osiągnąć i jak trzymać na dystans tych, którzy próbowali ją powstrzymać
Skąd mogłaby wiedzieć, że lata później przyjdzie jej panicznie poszukiwać małżeństwa w celu zmycia z siebie skazy bękarciego dziecka? Że zamiast przeciętnego, czystej krwi męża, którego będzie mogła zmanipulować, by nie przeszkadzał jej w dalszym dążeniu do przekraczania własnych granic, zgłębiania medycyny i grzebania w ludzkich ciałach oświadczy jej się ten, komu lata temu oddawała się w ukrytych, ciemnych zaułkach szpitala? Jej pierwsze, naiwne zauroczenie. Jej Harly. Lord i pan na włościach, któremu to ona będzie zmuszona dorównać - nie na odwrót.
- To piękna pieśń - szepnęła, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Choć umiała sobie wyobrazić spienioną, wściekłą taflę oceanu, obraz ten był dla niej raczej odzwierciedleniem jej własnej duszy niż artystyczną wspominką. Ona, tak jak ta woda, była wściekła, nieprzewidywalna, zabójcza i nie miała pojęcia jak przyjdzie jej się odnaleźć w jasnych, czystych korytarzach Broadway Tower.
Ubranie wątpliwości w słowa przyszło jej z trudem, własna nieporadność gryzła ją w gardle i paliła w piersiach. Czuła na sobie milczący wzrok Evandry jakby wypalał znamiona w jej skórze; wszystkie te obelgi i podłości, które słyszała już w życiu więcej niż raz, które miały ją przekonać o tym, że jest niewystarczająca, choć było wręcz przeciwnie. Kierowana dumą i uporem uniosła wreszcie głowę, by spojrzeć lady wprost w oczy, oczekiwać werdyktu, niewygodnych pytań. Zamiast tego uwagę ich obu przykuła sowa.
Znajoma sowa; ptaszysko, które w ostatnim czasie witało na jej parapecie niemal każdego dnia i za każdym razem prychało wściekle, tak jakby konieczność krążenia nad Avon osobiście je urażało.
Przełknęła ślinę i upiła łyk zbyt gorącej herbaty, byle tylko ukryć twarz, która wpierw poszarzała, a potem pokryła się niechętnym rumieńcem. Nie czuła żadnej zazdrości, wiedziała, że arystokraci utrzymywali ze sobą kontakt cały czas, poza tym wierzyła Harlandowi, gdy mówił, że ją kocha (nie byłby chyba zresztą tak głupi, by wciągać się w romans z żoną Tristana Rosiera, Merlinie). Mimo wszystko obecność Diora speszyła ją i wybiła z pewności. Czy był to wyłącznie przypadek, czy wiedział, że dziś tu przybędzie? Jeśli tak, w jaki sposób się o tym dowiedział?
- Wcale mnie to nie dziwi - mruknęła cicho, gdy Evandra nazwała Harlanda niecierpliwym. Choć przyglądała się lady uważnie, by w jakiś sposób odszyfrować list, który jej napisał, nie domyśliła się niczego ponad to, że poprawił jej nastrój; jak wszystko co pisał ten cholerny optymista. Nie odważyła się pytać o prywatną korespondencję kobiety, więc zamiast tego upiła kolejny łyk herbaty i łakomie spojrzała na ciastka. - Przyjaciele są naszym największym skarbem - szepnęła, choć niespecjalnie w to wierzyła, a potem sięgnęła po jedną ze słodkości. Wszystko, aby ułatwić sobie tę gorzką, cierpką rozmowę.
Całe szczęście, że nie zdążyła jeszcze jej ugryźć, bo słysząc nazwisko Parkinson zapewne by się zakrztusiła. Zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się z trudem. Krew uderzyła jej do głowy, ale raz po raz przekonywała samą siebie, że to tylko przypadek, że to przez list od Harly'ego, że Evandra akurat o nim myślała.
Okoliczność rzadka, ale nie niespotykana. No tak, tyle jeszcze wiedziała od matki. Miała również świadomość przywiązania Parkinsonów do wrażliwości, mody i sztuki; i żadna z tych rzeczy jej nie charakteryzowała. Czy czysta krew, szlachetny rodowód, przyzwoite maniery i uroda wystarczą? Czy będzie musiała posiłkować się tytułem Rycerki Walpurgii? Czy na nestorze zrobi to w ogóle jakiekolwiek wrażenie, czy uzna, że miejsce kobiety nie jest na froncie? Wiedziała o własnym wuju zbyt mało, by móc to osądzić.
Powinna się spodziewać, że jej nieporadne próby zasłaniania się hipotetycznymi scenariuszami spalą na panewce, ale i tak zaczerwieniła się bardziej, gdy Evandra spytała wprost. Powoli odłożyła nietknięte ciastko na wolny talerzyk, przysuwając go do krawędzi stołu. Z równą dbałością odstawiła filiżankę, powoli, by nie zabrzęczeć porcelaną. Przez dłuższą chwilę jedynymi dźwiękami w ptaszarni był melodyjny trel, szum roślinności i ich własne oddechy.
- Nie znam się na sztuce, nie mam pasji do mody, mało we mnie wrażliwości. Ale mój rodowód jest nienaganny, zresztą ten wdowiec jest moim kuzynem pierwszego stopnia. Odznaczyłam się jednak chwałą i honorem podczas wojny, reprezentuję czystą krew, ukończyłam nauki w sposób, który lady szlachetny małżonek uznał za satysfakcjonujący. Wierzę, że dokładając starań mogłabym pełnić rolę godnej żony. Jestem gospodarna, samodzielna, nie boję się wyzwań; do tej pory żyłam i pracowałam sama, mogłabym wiele wnieść w Bro... na dworze lorda męża. - poprawiła się, choć w ostatniej chwili. - Jestem skłonna wziąć na siebie każdą odpowiedzialność, aby rozwijać i pielęgnować nasz ród. Jestem też... - zawahała się, oparła brodę na zwiniętych palcach. - Jestem bezdzietna i nieskalana. Gotowa dać mu dziedzica, którego wciąż nie ma. - Jej domniemane nieskalanie było kłamstwem, ale kłamstwem, którego zamierzała twardo się trzymać; aby już teraz się do niego przyzwyczaić. - To on nalega na ten ślub. Zdaje się, że mnie kocha - dodała miększym tonem.
Skąd mogłaby wiedzieć, że lata później przyjdzie jej panicznie poszukiwać małżeństwa w celu zmycia z siebie skazy bękarciego dziecka? Że zamiast przeciętnego, czystej krwi męża, którego będzie mogła zmanipulować, by nie przeszkadzał jej w dalszym dążeniu do przekraczania własnych granic, zgłębiania medycyny i grzebania w ludzkich ciałach oświadczy jej się ten, komu lata temu oddawała się w ukrytych, ciemnych zaułkach szpitala? Jej pierwsze, naiwne zauroczenie. Jej Harly. Lord i pan na włościach, któremu to ona będzie zmuszona dorównać - nie na odwrót.
- To piękna pieśń - szepnęła, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Choć umiała sobie wyobrazić spienioną, wściekłą taflę oceanu, obraz ten był dla niej raczej odzwierciedleniem jej własnej duszy niż artystyczną wspominką. Ona, tak jak ta woda, była wściekła, nieprzewidywalna, zabójcza i nie miała pojęcia jak przyjdzie jej się odnaleźć w jasnych, czystych korytarzach Broadway Tower.
Ubranie wątpliwości w słowa przyszło jej z trudem, własna nieporadność gryzła ją w gardle i paliła w piersiach. Czuła na sobie milczący wzrok Evandry jakby wypalał znamiona w jej skórze; wszystkie te obelgi i podłości, które słyszała już w życiu więcej niż raz, które miały ją przekonać o tym, że jest niewystarczająca, choć było wręcz przeciwnie. Kierowana dumą i uporem uniosła wreszcie głowę, by spojrzeć lady wprost w oczy, oczekiwać werdyktu, niewygodnych pytań. Zamiast tego uwagę ich obu przykuła sowa.
Znajoma sowa; ptaszysko, które w ostatnim czasie witało na jej parapecie niemal każdego dnia i za każdym razem prychało wściekle, tak jakby konieczność krążenia nad Avon osobiście je urażało.
Przełknęła ślinę i upiła łyk zbyt gorącej herbaty, byle tylko ukryć twarz, która wpierw poszarzała, a potem pokryła się niechętnym rumieńcem. Nie czuła żadnej zazdrości, wiedziała, że arystokraci utrzymywali ze sobą kontakt cały czas, poza tym wierzyła Harlandowi, gdy mówił, że ją kocha (nie byłby chyba zresztą tak głupi, by wciągać się w romans z żoną Tristana Rosiera, Merlinie). Mimo wszystko obecność Diora speszyła ją i wybiła z pewności. Czy był to wyłącznie przypadek, czy wiedział, że dziś tu przybędzie? Jeśli tak, w jaki sposób się o tym dowiedział?
- Wcale mnie to nie dziwi - mruknęła cicho, gdy Evandra nazwała Harlanda niecierpliwym. Choć przyglądała się lady uważnie, by w jakiś sposób odszyfrować list, który jej napisał, nie domyśliła się niczego ponad to, że poprawił jej nastrój; jak wszystko co pisał ten cholerny optymista. Nie odważyła się pytać o prywatną korespondencję kobiety, więc zamiast tego upiła kolejny łyk herbaty i łakomie spojrzała na ciastka. - Przyjaciele są naszym największym skarbem - szepnęła, choć niespecjalnie w to wierzyła, a potem sięgnęła po jedną ze słodkości. Wszystko, aby ułatwić sobie tę gorzką, cierpką rozmowę.
Całe szczęście, że nie zdążyła jeszcze jej ugryźć, bo słysząc nazwisko Parkinson zapewne by się zakrztusiła. Zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się z trudem. Krew uderzyła jej do głowy, ale raz po raz przekonywała samą siebie, że to tylko przypadek, że to przez list od Harly'ego, że Evandra akurat o nim myślała.
Okoliczność rzadka, ale nie niespotykana. No tak, tyle jeszcze wiedziała od matki. Miała również świadomość przywiązania Parkinsonów do wrażliwości, mody i sztuki; i żadna z tych rzeczy jej nie charakteryzowała. Czy czysta krew, szlachetny rodowód, przyzwoite maniery i uroda wystarczą? Czy będzie musiała posiłkować się tytułem Rycerki Walpurgii? Czy na nestorze zrobi to w ogóle jakiekolwiek wrażenie, czy uzna, że miejsce kobiety nie jest na froncie? Wiedziała o własnym wuju zbyt mało, by móc to osądzić.
Powinna się spodziewać, że jej nieporadne próby zasłaniania się hipotetycznymi scenariuszami spalą na panewce, ale i tak zaczerwieniła się bardziej, gdy Evandra spytała wprost. Powoli odłożyła nietknięte ciastko na wolny talerzyk, przysuwając go do krawędzi stołu. Z równą dbałością odstawiła filiżankę, powoli, by nie zabrzęczeć porcelaną. Przez dłuższą chwilę jedynymi dźwiękami w ptaszarni był melodyjny trel, szum roślinności i ich własne oddechy.
- Nie znam się na sztuce, nie mam pasji do mody, mało we mnie wrażliwości. Ale mój rodowód jest nienaganny, zresztą ten wdowiec jest moim kuzynem pierwszego stopnia. Odznaczyłam się jednak chwałą i honorem podczas wojny, reprezentuję czystą krew, ukończyłam nauki w sposób, który lady szlachetny małżonek uznał za satysfakcjonujący. Wierzę, że dokładając starań mogłabym pełnić rolę godnej żony. Jestem gospodarna, samodzielna, nie boję się wyzwań; do tej pory żyłam i pracowałam sama, mogłabym wiele wnieść w Bro... na dworze lorda męża. - poprawiła się, choć w ostatniej chwili. - Jestem skłonna wziąć na siebie każdą odpowiedzialność, aby rozwijać i pielęgnować nasz ród. Jestem też... - zawahała się, oparła brodę na zwiniętych palcach. - Jestem bezdzietna i nieskalana. Gotowa dać mu dziedzica, którego wciąż nie ma. - Jej domniemane nieskalanie było kłamstwem, ale kłamstwem, którego zamierzała twardo się trzymać; aby już teraz się do niego przyzwyczaić. - To on nalega na ten ślub. Zdaje się, że mnie kocha - dodała miększym tonem.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Trytońskie pieśni są wciąż żywe w jej codzienności. Nawet jeśli nie może już ich słuchać za oknem — i już nie będzie, skoro Thorness Manor obecnie nie nadaje się do zamieszkania i nie wiadomo, czy w ogóle kiedyś jeszcze będzie — oraz nie bywa już tak często w La Fantasmagorie, gdzie Tristan zaprosił syreny, będące niegdyś nauczycielkami Evandry, tak te melodie nadal pozostają w jej sercu, niosąc mądrość na każdy dzień. Spotkanie z Laekcesem uświadomiło, że nadal nie wie wiele o trytońskim świecie, co koniecznie chciałaby zmienić. Ileż to razy było jej wspominane, że ich królestwa są piękne, niespotykane, jakże różne od czarodziejskich budowli? Od najmłodszych lat pragnie tam zawitać, jednak otrzymana w dzieciństwie przestroga, że nie powinna nigdy znaleźć się w morskich głębinach, by nie ryzykować ataku serpentyny w fatalnych warunkach, zarzuciła ten pomysł i odłożyła na półkę. Czy los ofiaruje jej jeszcze kilka dodatkowych miesięcy życia, by miała okazję pobrać kolejne nauki?
Nostalgiczne spojrzenie Elviry nie umyka jej uwadze, gdy ta rzuca pod nosem słowa podziwu dla pieśni. Skąd bierze się jej smutek, czym jest motywowany? O to półwila już nie pyta, pozwalając, by czarownica podzieliła się tym zeń w odpowiednim dla siebie momencie.
Szept uzdrowicieli ucieka natomiast w natłoku emocji, jakimi poczęstował ją swoim listem Harland. Czarodziej został jej przyjacielem przed rokiem, kiedy zbliżyła ich do siebie śmierć Francisa. Były Lestrange, wymazany z kart historii, był im obojgu niezwykle bliski. To ta tragedia sprawiła, że dziś mogą cieszyć się wzajemnym zaufaniem.
Czeka cierpliwie, widząc, że panna Multon poszukuje odpowiednich słów. Elvira nie wzbrania się już przed szczerością, nie ukrywa za teoretycznymi rozważaniami, wedle których chodziłoby o jakieś wymyślone dziewczę i równie wymyślonego lorda. Sprawa jest poważna i należy podejść do niej równie konkretnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę otrzymany przed momentem list.
- Krew pozbawiona szlachetności nie jest już nazywana nienaganną. To różnica, na którą zwraca się uwagę, zwłaszcza wśród nestorstwa, którego celem jest dołożenie wszelkich starań, by podtrzymywać tradycję, dbając o brak wszelkich skaz. Ta, która obecna jest w twojej krwi, momentalnie sprawia, że nauki ukończone w sposób satysfakcjonujący nie są wystarczające. - Uzdrowicielka poprawia się, by nie użyć nazwy rezydencji Parkinsonów, jednocześnie wspominając, że nie zna się na sztuce, ani modzie — łatwo tu o połączenie kilku kropek, zwłaszcza w połączeniu z listem od Harlanda, zwłaszcza z rzuconą w lipcu wzmianką, iż lord nestor jest jej wujem. - Wojenne odznaczenia są oczywiście niezwykle ważne i podkreślają twoją wierność szlachetnej sprawie, lecz nie jest to jednak argument, który przekona doyenne. - Starej daty, ciśnie się na usta, bo Evandra nie uznaje się za panią podległą wszystkim zardzewiałym zasadom, jednak to nie w Rosierów zamierza wżenić się Elvira. - Szlachetne damy nie uczestniczą w wojnach, stojąc w pierwszym rzędzie z różdżką wymierzoną w przeciwnika. Ich zadanie pozostaje w kuluarach, nierzadko niezauważone, acz nie mniej ważne. - Do tej pory Order Morgany przypadł wyłącznie dwóm czarownicom — Primrose, oraz jej samej. Nie trzymały się na uboczu, ale i nie grały pierwszych skrzypiec. Ich zadaniem było łagodzenie obyczajów, zjednanie społeczności, podniesienie ludzi na duchu dzięki łagodności, którą utożsamia się z lady. - Bezdzietność jest niezbędna. W innym wypadku mogłyby cię spotkać przykrości, których nie życzę nikomu. - Wzdycha ciężko i poprawia się na siedzisku, układając dłoń na brzuchu z lekkim grymasem. Ostatnimi czasy Estelle coraz częściej daje o sobie znać, skutecznie utrudniając funkcjonowanie. Nie jest to jednak coś, z czym Evandra by sobie nie poradziła, lub nie doświadczyła wcześniej. Serpentyna od lat oswajała ją z bólem, wzmagając wytrzymałość. Choć umysł czasem błądzi i podważa poczytalność, tak czy pod koniec dnia nie godzi się ze swoim losem, przez zaciśnięte zęby oraz pięści podejmując decyzję o dalszej walce? Odstawia filiżankę na porcelanowy spodeczek, nie przejmując się, że tworzywo trzeszczy przy lekkim uderzeniu. Dołącza drugą dłoń na zaokrąglonym brzuchu i bierze głębszy oddech, by zaraz uśmiechnąć się, powracając spojrzeniem do Elviry. - W porządku, tak się czasem dzieje - uspokaja swoją rozmówczynię od razu, by ta nie kłopotała się z ofertą pomocy i wezwaniem służby. - Poza tym, jesteś pewna, że chcesz porzucić swoją uzdrowicielską praktykę? Sądziłam, że się w tym spełniasz. Masz świadomość, że małżonki lordów nie parają się żadnym zawodem, prócz pomocą przy rodzinnych przedsięwzięciach, prawda? - Ściąga lekko brwi, chcąc mieć pewność, że panna Multon rozumie powagę sytuacji. Jeśli rzeczywiście ma na myśli ród Parkinson, to poprzeczka ustawiona jest wysoko.
Nostalgiczne spojrzenie Elviry nie umyka jej uwadze, gdy ta rzuca pod nosem słowa podziwu dla pieśni. Skąd bierze się jej smutek, czym jest motywowany? O to półwila już nie pyta, pozwalając, by czarownica podzieliła się tym zeń w odpowiednim dla siebie momencie.
Szept uzdrowicieli ucieka natomiast w natłoku emocji, jakimi poczęstował ją swoim listem Harland. Czarodziej został jej przyjacielem przed rokiem, kiedy zbliżyła ich do siebie śmierć Francisa. Były Lestrange, wymazany z kart historii, był im obojgu niezwykle bliski. To ta tragedia sprawiła, że dziś mogą cieszyć się wzajemnym zaufaniem.
Czeka cierpliwie, widząc, że panna Multon poszukuje odpowiednich słów. Elvira nie wzbrania się już przed szczerością, nie ukrywa za teoretycznymi rozważaniami, wedle których chodziłoby o jakieś wymyślone dziewczę i równie wymyślonego lorda. Sprawa jest poważna i należy podejść do niej równie konkretnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę otrzymany przed momentem list.
- Krew pozbawiona szlachetności nie jest już nazywana nienaganną. To różnica, na którą zwraca się uwagę, zwłaszcza wśród nestorstwa, którego celem jest dołożenie wszelkich starań, by podtrzymywać tradycję, dbając o brak wszelkich skaz. Ta, która obecna jest w twojej krwi, momentalnie sprawia, że nauki ukończone w sposób satysfakcjonujący nie są wystarczające. - Uzdrowicielka poprawia się, by nie użyć nazwy rezydencji Parkinsonów, jednocześnie wspominając, że nie zna się na sztuce, ani modzie — łatwo tu o połączenie kilku kropek, zwłaszcza w połączeniu z listem od Harlanda, zwłaszcza z rzuconą w lipcu wzmianką, iż lord nestor jest jej wujem. - Wojenne odznaczenia są oczywiście niezwykle ważne i podkreślają twoją wierność szlachetnej sprawie, lecz nie jest to jednak argument, który przekona doyenne. - Starej daty, ciśnie się na usta, bo Evandra nie uznaje się za panią podległą wszystkim zardzewiałym zasadom, jednak to nie w Rosierów zamierza wżenić się Elvira. - Szlachetne damy nie uczestniczą w wojnach, stojąc w pierwszym rzędzie z różdżką wymierzoną w przeciwnika. Ich zadanie pozostaje w kuluarach, nierzadko niezauważone, acz nie mniej ważne. - Do tej pory Order Morgany przypadł wyłącznie dwóm czarownicom — Primrose, oraz jej samej. Nie trzymały się na uboczu, ale i nie grały pierwszych skrzypiec. Ich zadaniem było łagodzenie obyczajów, zjednanie społeczności, podniesienie ludzi na duchu dzięki łagodności, którą utożsamia się z lady. - Bezdzietność jest niezbędna. W innym wypadku mogłyby cię spotkać przykrości, których nie życzę nikomu. - Wzdycha ciężko i poprawia się na siedzisku, układając dłoń na brzuchu z lekkim grymasem. Ostatnimi czasy Estelle coraz częściej daje o sobie znać, skutecznie utrudniając funkcjonowanie. Nie jest to jednak coś, z czym Evandra by sobie nie poradziła, lub nie doświadczyła wcześniej. Serpentyna od lat oswajała ją z bólem, wzmagając wytrzymałość. Choć umysł czasem błądzi i podważa poczytalność, tak czy pod koniec dnia nie godzi się ze swoim losem, przez zaciśnięte zęby oraz pięści podejmując decyzję o dalszej walce? Odstawia filiżankę na porcelanowy spodeczek, nie przejmując się, że tworzywo trzeszczy przy lekkim uderzeniu. Dołącza drugą dłoń na zaokrąglonym brzuchu i bierze głębszy oddech, by zaraz uśmiechnąć się, powracając spojrzeniem do Elviry. - W porządku, tak się czasem dzieje - uspokaja swoją rozmówczynię od razu, by ta nie kłopotała się z ofertą pomocy i wezwaniem służby. - Poza tym, jesteś pewna, że chcesz porzucić swoją uzdrowicielską praktykę? Sądziłam, że się w tym spełniasz. Masz świadomość, że małżonki lordów nie parają się żadnym zawodem, prócz pomocą przy rodzinnych przedsięwzięciach, prawda? - Ściąga lekko brwi, chcąc mieć pewność, że panna Multon rozumie powagę sytuacji. Jeśli rzeczywiście ma na myśli ród Parkinson, to poprzeczka ustawiona jest wysoko.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Podróżując do Kent za poradą i wsparciem kobiety szlachetniejszej i bardziej obytej od niej spodziewała się - a nawet oczekiwała - surowej, bezlitosnej prawdy. Niemniej jednak nawet Elvirę Multon zdarzało się kalać przekleństwo nadziei; spochmurniała więc, słuchając słów lady. A choć dokładała wystarczająco wiele starań w zachowanie pozy, by zmarszczki nie naruszyły jej pięknej twarzy, spojrzenie stało się mgliste i odległe, gdy uciekała nim na boki, udając, że przygląda się jednemu z ptaków, który zawitał na gałązce nad ich głowami, skowycząc niczym uliczny grajek. Opiewając, może nawet wyśmiewając jej naiwność.
- Multonowie byli kiedyś szlachtą. Stracili ten tytuł nie przez mieszanie się ze szlamem, ale przez złą ekonomię i głupotę; utratę majątku, ziem, szacunku. To uwłaczające, prawda, ale nawet głupi arystokrata wciąż jest arystokratą. Czyż to nie ironia, że to moja krew nie jest nienaganna, choć do głupoty mi daleko? - Nie tylko do głupoty zresztą, ale też do tchórzostwa i słabości. Była dokładnie taką czarownicą jakiej mógł potrzebować Nowy Świat, a jednak... a jednak. Uśmiechnęła się sucho i upiła łyk herbaty, bo nie oczekiwała od Evandry dyskusji na ten temat. Pytanie było retoryczne, stwierdzała tylko fakty. Świat nie był sprawiedliwy i nikt nie musiał jej o tym uświadamiać. Tak już po prostu było. Ale tak jak do głupoty, Elvira nie była skłonna do bierności; może stąd ten podświadomy bunt. - Co więc mogłoby ją przekonać? - To pytanie było już prawdziwe, przyjrzała się Evandrze uważnie, z cieniem desperacji. Potem pokręciła głową i przyłożyła palce do nasady nosa, pocierając bladą skórę ze zmęczeniem, które towarzyszyło jej na barkach od miesięcy. - Zdaję sobie z tego sprawę. Każdy wkład, każda praca, każdy obowiązek czarownicy spełniany z determinacją, godnością i zapałem są kluczowe. Kobiety są zachwycające - Głos opadł jej do szeptu, jakby była to przypadkowa myśl, której nie miała zamiaru wypowiedzieć wprost. - Nie wiem tylko, czy sama byłabym w stanie zejść z frontu. Kiedy walczę, kiedy ryzykuję wszystko, kiedy widzę jak mój przeciwnik pada przede mną na kolana... wtedy czuję się żywa. - Zastanowiła się. - Kiedy lady czuje się żywa? - spytała ze szczerą ciekawością.
Skinęła głową, jakby to było oczywiste, gdy wspomniana została bezdzietność. Mimo całej sympatii do Evandry, mimo podziwu, jaki wobec niej czuła, nie zamierzała, nie mogłaby jej wyznać prawdy o tym co zagnieździło się w jej łonie. Nie tylko przez wzgląd na jej męża, ale zwyczajną ostrożność. Sama siebie przekonywała w duchu, że to nie wstyd, tylko rozsądek, z dawien dawna najistotniejsza prawda, by naprawdę ufać tylko sobie...
Rozprasza ją grymas na twarzy kobiety, nagłe odruchy i wzdrygnięcia. Marszczy brwi z instynktownym sobie skupieniem, próbując dopatrzyć się sygnałów zagrożenia, być może przedwczesnego porodu. Otwiera już usta, by spytać, czy może coś dla niej zrobić - nie myśli nawet o wezwaniu służby, jest wystarczająco pewna siebie, by sądzić, że mogłaby z jej dolegliwościami poradzić sobie sama - ale Evandra uspokaja ją, więc zaciska zęby i kiwa sztywno głową. Nie zamierza się jej narzucać.
Wzdycha milcząco na pytanie o praktykę uzdrowicielską.
- Na pewno porzucam pracę prosektoryjną. Co do uzdrowicielstwa... to zabawne, mój narzeczony płonie optymizmem, zapewniając mnie, że znajdzie jakieś rozwiązanie, bym mogła się dalej realizować choć w tym. Myślę, że wkrótce zda sobie sprawę, że to nieprawda. Myślę... ja... nie wiem... - urywa, przełyka ślinę, traci pewność. - Boję się, że jeśli zrezygnuję z absolutnie wszystkiego czym jestem, z czasem zacznę czuć do niego niechęć. Może więcej niż niechęć. Nie chciałabym tego. Jesteśmy blisko od lat. On... on zawsze przy mnie był. - Prawie zawsze, ale nie będzie mu tego wypominać przed Evandrą. - Kocha mnie i myślę, że ja też mogłabym go kochać. Nie wiem czy małżeństwo tego nie zniszczy, ale nie wyobrażam sobie też być wiecznie jego miłostką na boku. To chyba przeklęta sprawa. Bez rozwiązania. Nie jestem typem, który się poświęca. A powinnam, prawda? To ja w końcu jestem kobietą - Patrzy na nieugryzione ciastko, coś gorzkiego podchodzi jej do gardła i dochodzi do wniosku, że kompletnie straciła apetyt.
- Multonowie byli kiedyś szlachtą. Stracili ten tytuł nie przez mieszanie się ze szlamem, ale przez złą ekonomię i głupotę; utratę majątku, ziem, szacunku. To uwłaczające, prawda, ale nawet głupi arystokrata wciąż jest arystokratą. Czyż to nie ironia, że to moja krew nie jest nienaganna, choć do głupoty mi daleko? - Nie tylko do głupoty zresztą, ale też do tchórzostwa i słabości. Była dokładnie taką czarownicą jakiej mógł potrzebować Nowy Świat, a jednak... a jednak. Uśmiechnęła się sucho i upiła łyk herbaty, bo nie oczekiwała od Evandry dyskusji na ten temat. Pytanie było retoryczne, stwierdzała tylko fakty. Świat nie był sprawiedliwy i nikt nie musiał jej o tym uświadamiać. Tak już po prostu było. Ale tak jak do głupoty, Elvira nie była skłonna do bierności; może stąd ten podświadomy bunt. - Co więc mogłoby ją przekonać? - To pytanie było już prawdziwe, przyjrzała się Evandrze uważnie, z cieniem desperacji. Potem pokręciła głową i przyłożyła palce do nasady nosa, pocierając bladą skórę ze zmęczeniem, które towarzyszyło jej na barkach od miesięcy. - Zdaję sobie z tego sprawę. Każdy wkład, każda praca, każdy obowiązek czarownicy spełniany z determinacją, godnością i zapałem są kluczowe. Kobiety są zachwycające - Głos opadł jej do szeptu, jakby była to przypadkowa myśl, której nie miała zamiaru wypowiedzieć wprost. - Nie wiem tylko, czy sama byłabym w stanie zejść z frontu. Kiedy walczę, kiedy ryzykuję wszystko, kiedy widzę jak mój przeciwnik pada przede mną na kolana... wtedy czuję się żywa. - Zastanowiła się. - Kiedy lady czuje się żywa? - spytała ze szczerą ciekawością.
Skinęła głową, jakby to było oczywiste, gdy wspomniana została bezdzietność. Mimo całej sympatii do Evandry, mimo podziwu, jaki wobec niej czuła, nie zamierzała, nie mogłaby jej wyznać prawdy o tym co zagnieździło się w jej łonie. Nie tylko przez wzgląd na jej męża, ale zwyczajną ostrożność. Sama siebie przekonywała w duchu, że to nie wstyd, tylko rozsądek, z dawien dawna najistotniejsza prawda, by naprawdę ufać tylko sobie...
Rozprasza ją grymas na twarzy kobiety, nagłe odruchy i wzdrygnięcia. Marszczy brwi z instynktownym sobie skupieniem, próbując dopatrzyć się sygnałów zagrożenia, być może przedwczesnego porodu. Otwiera już usta, by spytać, czy może coś dla niej zrobić - nie myśli nawet o wezwaniu służby, jest wystarczająco pewna siebie, by sądzić, że mogłaby z jej dolegliwościami poradzić sobie sama - ale Evandra uspokaja ją, więc zaciska zęby i kiwa sztywno głową. Nie zamierza się jej narzucać.
Wzdycha milcząco na pytanie o praktykę uzdrowicielską.
- Na pewno porzucam pracę prosektoryjną. Co do uzdrowicielstwa... to zabawne, mój narzeczony płonie optymizmem, zapewniając mnie, że znajdzie jakieś rozwiązanie, bym mogła się dalej realizować choć w tym. Myślę, że wkrótce zda sobie sprawę, że to nieprawda. Myślę... ja... nie wiem... - urywa, przełyka ślinę, traci pewność. - Boję się, że jeśli zrezygnuję z absolutnie wszystkiego czym jestem, z czasem zacznę czuć do niego niechęć. Może więcej niż niechęć. Nie chciałabym tego. Jesteśmy blisko od lat. On... on zawsze przy mnie był. - Prawie zawsze, ale nie będzie mu tego wypominać przed Evandrą. - Kocha mnie i myślę, że ja też mogłabym go kochać. Nie wiem czy małżeństwo tego nie zniszczy, ale nie wyobrażam sobie też być wiecznie jego miłostką na boku. To chyba przeklęta sprawa. Bez rozwiązania. Nie jestem typem, który się poświęca. A powinnam, prawda? To ja w końcu jestem kobietą - Patrzy na nieugryzione ciastko, coś gorzkiego podchodzi jej do gardła i dochodzi do wniosku, że kompletnie straciła apetyt.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Mówienie, że coś jest istotne, bo działo się w przeszłości, nie zawsze okazuje się wystarczającym argumentem. Evandra biegła jest w znajomości historii magii, pochodzenia rodzin szlacheckich, prowadzonych wojen i znanych, zasłużonych, ale i mniej chlubnych sylwetek. Rodzina Elviry nie przychodzi jej jednak na myśl, gdy próbuje sięgnąć pamięcią na karty historii, gdyż nawet jeśli ich pozycja gwałtownie podupadła, tak nie mieli bliższych więzi z jej własnym rodem.
- Szczegółowa historia Multonów nie jest mi znana, lecz to, co mówisz o swoich przodkach, świadczy o świadomości pochodzenia. Musisz wziąć jednak pod uwagę, że wśród arystokracji nie tylko krew decyduje o wartości, a przede wszystkim zachowanie, umiejętności, wpływy i odpowiednia pozycja. Wspomnienie przeszłej świetności jest czymś, co można wykorzystać, ale musisz również pokazać, że dziś zasługujesz na miejsce przy stole, przy którym chcesz zasiąść - obiera dyplomatyczną drogę, nie chcąc przekreślać kobiecych marzeń, ani też mydlić jej oczu. - Mądrze zauważyłaś, że głupota potrafi zniszczyć nawet najsilniejsze fundamenty. Pytanie brzmi, co zamierzasz zrobić, aby pokazać, że jesteś kimś więcej niż historią sprzed lat? Rodzina czarodzieja, którego kochasz, nie przyjmie cię z otwartymi ramionami tylko na tej podstawie. - Zła ekonomia jest w dalszym ciągu mniejszym złem, niż mieszanie się ze szlamami, czy otwarta zdrada. Ta zaś jest znacznie trudniejsza do zmycia, o czym od roku uświadany jest ród Lestrange.
Słabość Elviry wynika z leżącego na jej barkach ciężaru. Uważa się za kobietę silną, zdecydowaną i samodzielną, lecz to, z czym chce się mierzyć, jest walką, do której nikt jej nigdy nie przygotowywał. Podczas tych kilku spotkań, które odbyły, panna Multon poczyniła wielkie postępy. Dobierane przez nią kreacje przestały dawać wrażenie kostiumu, a ubrań. Gesty stają się bardziej miękkie, lecz wciąż brak im płynności, której nabywa się przez lata doświadczenia. Kilka miesięcy praktyki, nawet jeśli uskutecznianej każdego dnia, to wciąż za mało, by zadowolić nestorstwo, przed którym stoi niezwykle ryzykowna decyzja. Aby przyjąć ją do rodziny, muszą mieć absolutną pewność, że nie narazi ich na śmieszność. Płynąca w jej żyłach krew stanowi tu sprawę drugorzędną — czy nie wżeniano już panien Baudelaire, których rodowód nie mieszał się zwykle z krwią błękitną?
- Sama musisz zdecydować, czym zamierzasz zjednać sobie serce doyenne. Postaraj się ją poznać, dowiedz się, co jej bliskie, co ceni sobie najbardziej. Twój narzeczony powinien to wiedzieć. Pamiętaj jedynie, by mówić szczerze, kłamstwo prędko wyjdzie na jaw. - Jeśli Elvira zacznie roztaczać wizję siebie idealnej i pełnej cnót, łatwo będzie zrewidować jej słowa w praktyce. - To, co sprawia, że czuję, że żyję, niewiele ma wspólnego z moją pozycją, jak i nie do końca nadaje się, by wystawiać to na świecznik - stwierdza, przyjmując na twarz zagadkowy uśmiech, bo momentalnie otacza ją fantom zaciskanych na szyi palców, struga ciepłej, sączącej się z wargi krwi, gotującego się w środku ciała ognia.
Problemy uzdrowicielki zdają się nie być szalenie trudne. Przekonanie nestorstwa stanowi wyzwanie, to prawda, ale w obliczu miłości poświęcenie jest niczym więcej, jak jej dowodem. Nachyla się lekko do czarownicy i kładzie na bladej dłoni własną.
- Wszystko zależy od ciebie, Elviro - po raz pierwszy zwraca się do niej imieniem. - Od tego, jak zamierzasz do tego podejść, co chcesz od siebie dać, ale i czy to, co otrzymasz, będzie dla ciebie satysfakcjonujące. - Nie zdążyła jej dobrze poznać i trudno jakkolwiek lepiej doradzić, niż podsunąć oczywiste ogólniki. - Moja droga, praca, obowiązek oraz zajęcie, to w naszym pojęciu zupełnie różne kwestie. Wielu pokusi się o stwierdzenie, że nie ma między nimi różnic, lecz istnieją bardzo subtelne niuanse. - Pozwala sobie na lekki uśmiech, zdradzający, iż na wszystko można znaleźć sposób. - Do obowiązków należy odpowiednia reprezentacja rodziny i przedłużenie rodu, praca nigdy nie może służyć zarobkowi, a zajęcie… - Unosi rękę w szerokim geście, pozostawiając pole do interpretacji i przyjmuje bardziej teatralny ton głosu. - To pielęgnacja zainteresowań. Prosektorium w istocie niezbyt nadaje się na zajęcie dla lady, ale uzdrawianie jest dowodem na szlachetność serca. To świadectwo troski o życie i zdrowie, jak i głębokiego zrozumienia dla harmonii, która łączy magię z naturą. To umiejętność wymagająca ogromnej precyzji, empatii oraz wiedzy, to akt bezinteresownej służby, w którym dobro wspólne przedkładane jest nad własne ambicje - wysuwa kolejne określenia, którymi nazwać można to, czym Elvira chce się nadal zajmować, bez wspominania, że łączy się to z wyciąganiem ludzkich wnętrzności. Przynależenie do arystokracji nierozerwalnie łączy się z umiejętnością swobodnego stosowania pięknych określeń na to, co szpetne i budzące wątpliwość. Czarownica wzdycha cicho i prostuje się, nie spuszczając z Multon łagodnego wzroku. - Dzięki swojej obecnej pozycji masz wybór, coś, co wielu z nas dane nie jest. - Przyszłość Evandry, mimo iż oficjalnie przez lata nikomu nie była przyrzeczona, została zwyrokowana przez lorda Lestrange, nie nią samą. - Zastanów się dobrze, bo to decyzja na całe życie i nie może być podyktowana kaprysem, czy chwilowym uniesieniem serca.
- Szczegółowa historia Multonów nie jest mi znana, lecz to, co mówisz o swoich przodkach, świadczy o świadomości pochodzenia. Musisz wziąć jednak pod uwagę, że wśród arystokracji nie tylko krew decyduje o wartości, a przede wszystkim zachowanie, umiejętności, wpływy i odpowiednia pozycja. Wspomnienie przeszłej świetności jest czymś, co można wykorzystać, ale musisz również pokazać, że dziś zasługujesz na miejsce przy stole, przy którym chcesz zasiąść - obiera dyplomatyczną drogę, nie chcąc przekreślać kobiecych marzeń, ani też mydlić jej oczu. - Mądrze zauważyłaś, że głupota potrafi zniszczyć nawet najsilniejsze fundamenty. Pytanie brzmi, co zamierzasz zrobić, aby pokazać, że jesteś kimś więcej niż historią sprzed lat? Rodzina czarodzieja, którego kochasz, nie przyjmie cię z otwartymi ramionami tylko na tej podstawie. - Zła ekonomia jest w dalszym ciągu mniejszym złem, niż mieszanie się ze szlamami, czy otwarta zdrada. Ta zaś jest znacznie trudniejsza do zmycia, o czym od roku uświadany jest ród Lestrange.
Słabość Elviry wynika z leżącego na jej barkach ciężaru. Uważa się za kobietę silną, zdecydowaną i samodzielną, lecz to, z czym chce się mierzyć, jest walką, do której nikt jej nigdy nie przygotowywał. Podczas tych kilku spotkań, które odbyły, panna Multon poczyniła wielkie postępy. Dobierane przez nią kreacje przestały dawać wrażenie kostiumu, a ubrań. Gesty stają się bardziej miękkie, lecz wciąż brak im płynności, której nabywa się przez lata doświadczenia. Kilka miesięcy praktyki, nawet jeśli uskutecznianej każdego dnia, to wciąż za mało, by zadowolić nestorstwo, przed którym stoi niezwykle ryzykowna decyzja. Aby przyjąć ją do rodziny, muszą mieć absolutną pewność, że nie narazi ich na śmieszność. Płynąca w jej żyłach krew stanowi tu sprawę drugorzędną — czy nie wżeniano już panien Baudelaire, których rodowód nie mieszał się zwykle z krwią błękitną?
- Sama musisz zdecydować, czym zamierzasz zjednać sobie serce doyenne. Postaraj się ją poznać, dowiedz się, co jej bliskie, co ceni sobie najbardziej. Twój narzeczony powinien to wiedzieć. Pamiętaj jedynie, by mówić szczerze, kłamstwo prędko wyjdzie na jaw. - Jeśli Elvira zacznie roztaczać wizję siebie idealnej i pełnej cnót, łatwo będzie zrewidować jej słowa w praktyce. - To, co sprawia, że czuję, że żyję, niewiele ma wspólnego z moją pozycją, jak i nie do końca nadaje się, by wystawiać to na świecznik - stwierdza, przyjmując na twarz zagadkowy uśmiech, bo momentalnie otacza ją fantom zaciskanych na szyi palców, struga ciepłej, sączącej się z wargi krwi, gotującego się w środku ciała ognia.
Problemy uzdrowicielki zdają się nie być szalenie trudne. Przekonanie nestorstwa stanowi wyzwanie, to prawda, ale w obliczu miłości poświęcenie jest niczym więcej, jak jej dowodem. Nachyla się lekko do czarownicy i kładzie na bladej dłoni własną.
- Wszystko zależy od ciebie, Elviro - po raz pierwszy zwraca się do niej imieniem. - Od tego, jak zamierzasz do tego podejść, co chcesz od siebie dać, ale i czy to, co otrzymasz, będzie dla ciebie satysfakcjonujące. - Nie zdążyła jej dobrze poznać i trudno jakkolwiek lepiej doradzić, niż podsunąć oczywiste ogólniki. - Moja droga, praca, obowiązek oraz zajęcie, to w naszym pojęciu zupełnie różne kwestie. Wielu pokusi się o stwierdzenie, że nie ma między nimi różnic, lecz istnieją bardzo subtelne niuanse. - Pozwala sobie na lekki uśmiech, zdradzający, iż na wszystko można znaleźć sposób. - Do obowiązków należy odpowiednia reprezentacja rodziny i przedłużenie rodu, praca nigdy nie może służyć zarobkowi, a zajęcie… - Unosi rękę w szerokim geście, pozostawiając pole do interpretacji i przyjmuje bardziej teatralny ton głosu. - To pielęgnacja zainteresowań. Prosektorium w istocie niezbyt nadaje się na zajęcie dla lady, ale uzdrawianie jest dowodem na szlachetność serca. To świadectwo troski o życie i zdrowie, jak i głębokiego zrozumienia dla harmonii, która łączy magię z naturą. To umiejętność wymagająca ogromnej precyzji, empatii oraz wiedzy, to akt bezinteresownej służby, w którym dobro wspólne przedkładane jest nad własne ambicje - wysuwa kolejne określenia, którymi nazwać można to, czym Elvira chce się nadal zajmować, bez wspominania, że łączy się to z wyciąganiem ludzkich wnętrzności. Przynależenie do arystokracji nierozerwalnie łączy się z umiejętnością swobodnego stosowania pięknych określeń na to, co szpetne i budzące wątpliwość. Czarownica wzdycha cicho i prostuje się, nie spuszczając z Multon łagodnego wzroku. - Dzięki swojej obecnej pozycji masz wybór, coś, co wielu z nas dane nie jest. - Przyszłość Evandry, mimo iż oficjalnie przez lata nikomu nie była przyrzeczona, została zwyrokowana przez lorda Lestrange, nie nią samą. - Zastanów się dobrze, bo to decyzja na całe życie i nie może być podyktowana kaprysem, czy chwilowym uniesieniem serca.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Ptaszarnia
Szybka odpowiedź