Morsmordre :: Londyn :: City of London :: Ulica Pokątna
Główna ulica
Strona 37 z 37 •
1 ... 20 ... 35, 36, 37

AutorWiadomość
First topic message reminder :


Główna ulica
Ulica Pokątna zmieniła się. Kolorowe, błyszczące witryny, które przedstawiały księgi zaklęć, składniki eliksirów i kociołki, były niewidoczne, ukryte pod przyklejonymi na nich wielkimi ministerialnymi plakatami. Większość tych posępnych fioletowych afiszy z zasadami bezpieczeństwa była powiększoną wersją broszur, które rozsyłano latem, a inne przedstawiały ruszające się czarno-białe fotografie znanych przestępców przebywających na wolności. Kilka witryn było zabitych deskami, w tym ta należąca do Lodziarni Floriana Fortescue. Z drugiej strony ulicy rozstawiono wiele podniszczonych straganów. Najbliższy, stojący przed księgarnią "Esy i Floresy", pod pasiastą, poplamioną markizą miał kartonowy szyld przypięty z przodu:
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
AMULETY
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
Londyn nie był bezpieczny tak jak kiedyś, ba! Nigdy nie był bezpieczny ale w czasie wojny wszelkie menty chętniej wychylały się ze swoich nor wychodząc na ulicę i śmiało sobie poczynają. Aparat władzy nie radził sobie z rozbojami i ogólną bezkarnością. Ponoć ustanowiono jakiegoś namiestnika w Londynie - Powodzenia - pomyślał jedynie z ironią wiedząc, że nawet jeśli namiestnik wprowadzi swoje rządy to będzie jeszcze gorzej. Zwłaszcza jeżeli namiestnik miał poglądy, że wszystkich trzeba wziąć za mordę. To zadziała, ale na krótką metę. Podziemie już powstało, rozrastało się. Stawali się jak szczury, a tych nigdy się do końca nie pozbędziesz.
Jak zwykle załatwiał sprawunki z mieście nim znów miał wyruszyć za tydzień w rejs. Głównie patrolowali granicę aby nikt komu władza nie ufa się nie prześlizgnął. Głównie chodziło mugoli, których było sporo w Anglii, aż dziw bierze, że wciąż napływali i szukali schronienia.
Słysząc zamieszanie zatrzymał się i wyjrzał zza rogu dostrzegając kobietę i mężczyznę. Zastosował klasyczna zagrywkę - potknięcie się lub wpadniecie na ofiarę, wyszarpnięcie przedmiotu i ucieczka, ale czarownica była szybka i jak się okazało złodziejaszek obrał zły target. Kenneth zrozumiał, że przedmiot który skradł był obciążony klątwą. Nic dziwnego. Połowa mieszkańców Londynu chodziła obwieszona talizmanami. Jedne miały chronić inne zaś szkodzić. On sam miał możliwość przeszmuglowania całej skrzynki takich przedmiotów, ale odmówił. Życie było mu jeszcze miłe.
Złodziej zaczął bełkotać, ale widać nie chciał oddać przedmiotu ściskając go mocno w dłoni. Fernsby chciał przejść i oglądanie całej sytuacji z boku trochę go znudziło.
-Filippendo. - mruknął pod nosem wyciągając różdżkę i celując w nią w mężczyznę. Zaklęcie poszybowało szybko i sprawnie sprawiając, że ten jęknął głucho i padł ogłuszony na ziemię. Kenneth stwierdził, że zaklęcie było nawet mocniejsze niż zakładał, ale być może irytacja wpłynęła na jego moc. Kiedy czarodziej padł na ziemię wyszedł z zaułku chowając różdżkę. -Nigdy się nie nauczą. - Powiedział na powitanie patrząc na Claire. -Nie ma za co.
Przywołał na twarzy pewny siebie uśmiech.
|Udany rzut na Filippendo
Jak zwykle załatwiał sprawunki z mieście nim znów miał wyruszyć za tydzień w rejs. Głównie patrolowali granicę aby nikt komu władza nie ufa się nie prześlizgnął. Głównie chodziło mugoli, których było sporo w Anglii, aż dziw bierze, że wciąż napływali i szukali schronienia.
Słysząc zamieszanie zatrzymał się i wyjrzał zza rogu dostrzegając kobietę i mężczyznę. Zastosował klasyczna zagrywkę - potknięcie się lub wpadniecie na ofiarę, wyszarpnięcie przedmiotu i ucieczka, ale czarownica była szybka i jak się okazało złodziejaszek obrał zły target. Kenneth zrozumiał, że przedmiot który skradł był obciążony klątwą. Nic dziwnego. Połowa mieszkańców Londynu chodziła obwieszona talizmanami. Jedne miały chronić inne zaś szkodzić. On sam miał możliwość przeszmuglowania całej skrzynki takich przedmiotów, ale odmówił. Życie było mu jeszcze miłe.
Złodziej zaczął bełkotać, ale widać nie chciał oddać przedmiotu ściskając go mocno w dłoni. Fernsby chciał przejść i oglądanie całej sytuacji z boku trochę go znudziło.
-Filippendo. - mruknął pod nosem wyciągając różdżkę i celując w nią w mężczyznę. Zaklęcie poszybowało szybko i sprawnie sprawiając, że ten jęknął głucho i padł ogłuszony na ziemię. Kenneth stwierdził, że zaklęcie było nawet mocniejsze niż zakładał, ale być może irytacja wpłynęła na jego moc. Kiedy czarodziej padł na ziemię wyszedł z zaułku chowając różdżkę. -Nigdy się nie nauczą. - Powiedział na powitanie patrząc na Claire. -Nie ma za co.
Przywołał na twarzy pewny siebie uśmiech.
|Udany rzut na Filippendo

I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby

Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej

Neutralni


Na twarzy Fancourt pojawił się cień irytacji, że ktoś śmiał wtrącić się w przelotną potyczkę. Prędko zaraz uleciał w zapomnienie, bo barwy tego głosu nie można było pomylić z żadnym innym. Wrodzona nonszalancja i szeroki uśmiech, wskazujący na zadziwiającą lekkość oraz beztroskę. Głębszy oddech uspokoił zdenerwowanie łamaczki klątw na widok na moment rozwierających się w bólu i przerażeniu oczu delikwenta. Złodziej padł jak długi, rozbryzgując przy tym osadzone między kocimi łbami kałuże. Kiedy się ocknie, klątwa postąpi już na tyle daleko, że nie będzie w stanie wypowiedzieć ani słowa.
- Masz rację, złodziejaszków trzeba od razu lać po mordzie. Czas na ich wychowanie bezpowrotnie minął - westchnęła tylko, ruszając z miejsca, by podejść do ogłuszonego chłopaka. Schyliła się, żeby przez materiał woreczka ostrożnie wysunąć broszkę spomiędzy jego palców i schować bezpiecznie zawiązując sznurkiem. - Dobrze cię widzieć, choć przyznam, że nie spodziewałam się ciebie tutaj, na lądzie. - Przeniosła wzrok na Kennetha, dopiero wtedy unosząc kąciki w uśmiechu. Choć wpojone przez matkę podstawy zasad etykiety bardzo dobrze znała, to nie przywykła do przeprosin ani podziękowań. Prawdziwą wdzięczność okazywała akceptacją nieplanowanego rozmówcy w swoim towarzystwie, nie odwracając się obrażona za przeszkodzenie w planie. Sama poradziłaby sobie z chłoptasiem, nie potrzebowała pomocy Kennetha. Zresztą klątwa prędko dobiłaby złodziejaszka, który biegając po Pokątnej ściągnąłby na siebie uwagę, bezsprzecznie wskazując na to, że jest opętany, niespełna rozumu bądź niemoralnych zamiarów, zwłaszcza z zaklętym przedmiotem w kieszeni. O ile w ogóle opuściłby uliczkę, nim dosięgłoby go następne zaklęcie Fancourt.
Wsunęła biżuterię z powrotem do torby i odgarnęła z twarzy niesforne kosmyki, przesłaniające widok, jakie wysunęły się spod luźno związanego koka w ferworze walki. Nie obejrzała się już na leżącego delikwenta, zamiast tego podchodząc bliżej zaułka, w którym zatrzymał się marynarz.
- Nie mów, że wody zamarzły i nie masz jak stąd uciec. Choć widzę, że przygody się ciebie imają wszędzie tam, gdzie się znajdziesz. - W kobiecym głosie wybrzmiała charakterystyczna dlań ironiczna nuta.
- Masz rację, złodziejaszków trzeba od razu lać po mordzie. Czas na ich wychowanie bezpowrotnie minął - westchnęła tylko, ruszając z miejsca, by podejść do ogłuszonego chłopaka. Schyliła się, żeby przez materiał woreczka ostrożnie wysunąć broszkę spomiędzy jego palców i schować bezpiecznie zawiązując sznurkiem. - Dobrze cię widzieć, choć przyznam, że nie spodziewałam się ciebie tutaj, na lądzie. - Przeniosła wzrok na Kennetha, dopiero wtedy unosząc kąciki w uśmiechu. Choć wpojone przez matkę podstawy zasad etykiety bardzo dobrze znała, to nie przywykła do przeprosin ani podziękowań. Prawdziwą wdzięczność okazywała akceptacją nieplanowanego rozmówcy w swoim towarzystwie, nie odwracając się obrażona za przeszkodzenie w planie. Sama poradziłaby sobie z chłoptasiem, nie potrzebowała pomocy Kennetha. Zresztą klątwa prędko dobiłaby złodziejaszka, który biegając po Pokątnej ściągnąłby na siebie uwagę, bezsprzecznie wskazując na to, że jest opętany, niespełna rozumu bądź niemoralnych zamiarów, zwłaszcza z zaklętym przedmiotem w kieszeni. O ile w ogóle opuściłby uliczkę, nim dosięgłoby go następne zaklęcie Fancourt.
Wsunęła biżuterię z powrotem do torby i odgarnęła z twarzy niesforne kosmyki, przesłaniające widok, jakie wysunęły się spod luźno związanego koka w ferworze walki. Nie obejrzała się już na leżącego delikwenta, zamiast tego podchodząc bliżej zaułka, w którym zatrzymał się marynarz.
- Nie mów, że wody zamarzły i nie masz jak stąd uciec. Choć widzę, że przygody się ciebie imają wszędzie tam, gdzie się znajdziesz. - W kobiecym głosie wybrzmiała charakterystyczna dlań ironiczna nuta.
Claire Fancourt

Zawód : klątwołamaczka w banku Gringotta
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if it scares you it might be
a good thing to try
a good thing to try
OPCM : 17 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +1
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica

Neutralni


-Zabawa jest wskazana, do momentu irytacji. - Skomentował wciskając dłonie w kieszenie spodni i patrząc jak Claire podchodzi do ogłuszonego złodziejaszka aby odebrać swoją własność. -Jak dałaś się tak podejść? - Zagadnął kiedy śmiertelne narzędzie o pięknym wyglądzie znalazło się bezpiecznie w torbie czarownicy czyli daleko od niego samego. Znał Claire od jakiegoś czasu kiedy poznali się jeszcze na łajbie. Przyciągnie było natychmiastowe, iskra poszła, a on sam dobrze się bawił kiedy nie mogli się od siebie oderwać. Patrząc na twarz kobiety wspomnienia wróciły choć bez cienia żalu. -Służba nie drużba, czasami na ląd trzeba zejść aby rozprostować kości. - Prawda była taka, że już od jakiegoś czasu miał swoje szemrane interesy w Londynie. Od kiedy nowe rządy wprowadziły swoje zasady szara strefa się rozrastała. Nic nie można było zdobyć legalnie, jeżeli chciało się mieć dobrej jakości. Kenneth nie kreował się na człowieka prawego i uczciwego, daleko mu było do tego, a uczciwych należało się wystrzegać, ponieważ nigdy nie było pewne kiedy zrobią coś niesamowicie głupiego. -Zamarznięte wody nigdy nie stanowiły dla mnie problemu, jak zapewne wiesz. - Odbił piłeczkę uśmiechając się półgębkiem zerkając przy tym wymownie na czarownicę, następnie na leżącego chłopaka.-Chodźmy, bo jak się przebudzi to stanie się jeszcze bardziej irytujący. - Wskazał wolną trasę nonszalanckim ruchem dłoni nie ukrywając tego, że ciemnym spojrzeniem prześlizgnął się po kobiecej figurze. -Jak z twoim czasem, Fancourt? Znajdziesz czas na jeden kieliszek? - Jemu już tak się nie spieszyło, a to co miał zrobić załatwić mógł o każdej innej porze. Spotkanie zaś Claire na środku Pokątnej było nie lada gratką, której nie mógł odpuścić. Fernsby miał to do siebie, że słabość do kobiet była jego największą słabością. Zaraz po uwielbieniu do łajby na której pływał. Pewnego dnia pewnie zginie przez jakąś kobietę i choć miał tego pełną świadomość to sam pchał się w paszczę smoka nie odpuszczając i nadal wiele ryzykując. Żadna go na dłużej nie usidliła, ale on nawet nie widział siebie w roli statecznego męża i nie daj Merlinie - ojca. Prędzej się spodziewał, że gdzieś tam ma bękarta, o którym nie miał zielonego pojęcia, podobnie zresztą jak jego szanowny rodziciel, który już od dawna wąchał kwiatki od spodu.

I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby

Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej

Neutralni


Zamrugała kilkakrotnie na brzmienie przytyku, jaki momentalnie wzięła sobie do serca. Jak na osobę często sięgającą po sarkazm mocno przyjmowała podobne uwagi, niechętnie odsłaniając własne słabości.
- To zwykły przypadek. Zdarza się, nic wielkiego - obruszyła się od razu, nie chcąc przyznawać do utraconej na krótką chwilę czujności i pogrążenia w myślach. Nie często jej się to zdarzało, więc nie było powodu, by robić z tego wielką, godną uwagi sprawę. - Chłopak ma szczęście, że to mało inwazyjna klątwa. Dziwi mnie za to, że okradanie czarodziejów, biorąc pod uwagę różnorodność przedmiotów, jakie mogą przy sobie mieć, wciąż jest w cenie - mruknęła, nie mogąc wciąż wyjść z podziwu dla odwagi - a może głupoty? - dla praktykowanego przez leżącego na bruku młodzieńca zawodu.
Skinęła tylko głową, nie dopytując szczegółów powodu, dla którego Kenneth ściągnął na ląd. Jeśli uzna to za stosowne czy przydatne, zapewne wszystko jej opowie. Na wspomnienie zamarzniętych wód oblała ją dziwna fala gorąca, przywołująca na myśl skojarzenia niezwiązane z morzami. Chciała coś odpowiedzieć, rozchyliła już nawet usta, ale głos ugrzązł w gardle i pokręciła tylko głową z niedowierzaniem. Nie on jeden sięgnął do ich wspólnych wspomnień, gdzie podczas jednej z ekspedycji pozwolili sobie poznać się nieco bliżej w jego kajucie na statku. Czy żałowała tych kilku kwart wychylonego alkoholu i zwróconej ku sobie atencji młodego marynarza?
Zdecydowanie nie.
Wahała się przez krótką chwilę, spoglądając na chłopaka (swoją drogą starszego chyba od Kennetha) w zastanowieniu czy aby na pewno chce go tak zostawiać z nałożoną nań klątwą. Mogła ją z niego zdjąć, lecz musiałaby włożyć w to pewien wysiłek. Nie zwykła nakładać słabych, łatwych do rozproszenia zaklęć - jakiż w tym cel? Westchnęła cicho, w milczeniu godząc się na podjętą mało moralną decyzję. Może znajdzie się ktoś, kto zlituje się nad rzezimieszkiem. Powróciła wzrokiem do przemytnika, tym razem rozważając wszelkie za i przeciw spędzenia z nim czasu. Co złego może wyniknąć z pogawędki nad szklaneczką czegoś mocniejszego?
- Muszę dostarczyć zamówienie w jedno miejsce i jestem wolna. - Wymownie poklepała kieszeń płaszcza, w której schowała woreczek z przeklętą broszką. Zleceniodawca miał być dostępny przez większość dnia, ale obowiązki Claire zwykła odhaczać od razu. Na co komu pozostające z tyłu głowy zadania, skoro można się nimi zająć niezwłocznie. - To dwie przecznice stąd, a ty nie wyglądasz, jakby bardzo ci się spieszyło. Chodź. W międzyczasie zastanów się gdzie dziś pijemy. - Puściła mu oczko, odpowiadając równie szelmowskim uśmiechem. Czy mogła sobie odmówić towarzystwa przystojnego marynarza? Mogła, ale po co?
| zt wszyscy, z Kennethem przenosimy się tutaj
- To zwykły przypadek. Zdarza się, nic wielkiego - obruszyła się od razu, nie chcąc przyznawać do utraconej na krótką chwilę czujności i pogrążenia w myślach. Nie często jej się to zdarzało, więc nie było powodu, by robić z tego wielką, godną uwagi sprawę. - Chłopak ma szczęście, że to mało inwazyjna klątwa. Dziwi mnie za to, że okradanie czarodziejów, biorąc pod uwagę różnorodność przedmiotów, jakie mogą przy sobie mieć, wciąż jest w cenie - mruknęła, nie mogąc wciąż wyjść z podziwu dla odwagi - a może głupoty? - dla praktykowanego przez leżącego na bruku młodzieńca zawodu.
Skinęła tylko głową, nie dopytując szczegółów powodu, dla którego Kenneth ściągnął na ląd. Jeśli uzna to za stosowne czy przydatne, zapewne wszystko jej opowie. Na wspomnienie zamarzniętych wód oblała ją dziwna fala gorąca, przywołująca na myśl skojarzenia niezwiązane z morzami. Chciała coś odpowiedzieć, rozchyliła już nawet usta, ale głos ugrzązł w gardle i pokręciła tylko głową z niedowierzaniem. Nie on jeden sięgnął do ich wspólnych wspomnień, gdzie podczas jednej z ekspedycji pozwolili sobie poznać się nieco bliżej w jego kajucie na statku. Czy żałowała tych kilku kwart wychylonego alkoholu i zwróconej ku sobie atencji młodego marynarza?
Zdecydowanie nie.
Wahała się przez krótką chwilę, spoglądając na chłopaka (swoją drogą starszego chyba od Kennetha) w zastanowieniu czy aby na pewno chce go tak zostawiać z nałożoną nań klątwą. Mogła ją z niego zdjąć, lecz musiałaby włożyć w to pewien wysiłek. Nie zwykła nakładać słabych, łatwych do rozproszenia zaklęć - jakiż w tym cel? Westchnęła cicho, w milczeniu godząc się na podjętą mało moralną decyzję. Może znajdzie się ktoś, kto zlituje się nad rzezimieszkiem. Powróciła wzrokiem do przemytnika, tym razem rozważając wszelkie za i przeciw spędzenia z nim czasu. Co złego może wyniknąć z pogawędki nad szklaneczką czegoś mocniejszego?
- Muszę dostarczyć zamówienie w jedno miejsce i jestem wolna. - Wymownie poklepała kieszeń płaszcza, w której schowała woreczek z przeklętą broszką. Zleceniodawca miał być dostępny przez większość dnia, ale obowiązki Claire zwykła odhaczać od razu. Na co komu pozostające z tyłu głowy zadania, skoro można się nimi zająć niezwłocznie. - To dwie przecznice stąd, a ty nie wyglądasz, jakby bardzo ci się spieszyło. Chodź. W międzyczasie zastanów się gdzie dziś pijemy. - Puściła mu oczko, odpowiadając równie szelmowskim uśmiechem. Czy mogła sobie odmówić towarzystwa przystojnego marynarza? Mogła, ale po co?
| zt wszyscy, z Kennethem przenosimy się tutaj
Claire Fancourt

Zawód : klątwołamaczka w banku Gringotta
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if it scares you it might be
a good thing to try
a good thing to try
OPCM : 17 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +1
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica

Neutralni


30 kwietnia 1958 r.
Kilka już było tych nocy. Nocy i dni w mieście zasupłanych ulic i domów wyrastających na sobie. Duszno mi było od nieczystości i ścisku wielkiego miasta, które w mocy wydarzeń ostatnich miesięcy prędzej nazwałabym wypchanym truchłem niż gorącym, tętniącym życiem organizmem. Pustka jednak nie przeszkadzała trującym kominom i wielkomiejskim obyczajom. Przyzwyczajałam się. Pojęłam wszak, że tylko dopasowanie i zrozumienie pozwoli mi jakoś tu przetrwać. Ćwiczyłam mowę zmuszona do codziennych czynności, tak prozaicznych, choć tutaj, dla córy Rosji dziwacznych. Chciałam dalej czynić to, co dotąd robiłam. Być czujną, być obserwatorką, być łowcą i cichą wodą gotową wzburzyć się o właściwej porze. Niedolą moją było spędzenie tu jeszcze kilku tygodni, zanim Warwick otworzy przede mną swe niedźwiedzie nory. Łkać jednak nie zamierzałam. Nadarzyła się bowiem okazja do poczynania kilku kroków niezbędnych, by przygotować się do kolejnego etapu. Tutaj byli ludzie, ludzie o gorszym i lepszym obyczaju. Mogłam powtarzać za nimi słowa i akcenty, mogłam uczyć się o obcym kraju. W brytyjskim centrum sięgnąć mogłam po wszystko, lecz ja nauczyłam się już, że prawdziwa natura narodu kryje się w jego wsiach, a nie stolicy. Tu działa się wielka polityka, tu ordery zbierał mój kuzyn, tutaj docierały echa wszystkich zielonych świateł. Zamierzałam Londyn wycisnąć do ostatniej kropli krwi. Jednocześnie też walczyłam z gorzkim posmakiem własnej mrukliwości. Inność wystarczyło bowiem odpowiednio doprawić, by dało się ją przełknąć. My nie powinniśmy się kryć, my mieliśmy jasno oznaczać nasze terytoria, nacierać drzewa zapachem, wyciskać stopy na leśnych ściółkach. Struktura miasta była do cna przesiąknięta ludźmi, a ludzie wybierali inny rodzaj znaków. Patrzyłam więc, słuchałam zbyt wczesnych świtów i zbyt późnych nocy.
Gdy innym strach zadrapywał pięty, gdy wkradł się pod ciężkie płaszcze, za mną wędrowała wstęga z krwawych kropel. Niosłam przy boku martwe zwierzę, wyraźnie młody okaz. Nieduże. Z końcówki świńskiego pyska spływała posoka, wilgotne futro brudziło moje okrycie. Zawieszona na plecach kusza dopiero stygła. Udane to były łowy, pierwsze moje tutaj, na angielskiej ziemi. Związane liną truchło należało obrobić właściwie. Wewnętrzne części zjeść, a o reszcie zdecydować. Wiedziałam, że dla lokalnych sierściuchów stanowiłam intrygujące odkrycie. Wabiłam zupełnie świadome mokre nosy bezdomnych łap. Ich języki mogły wylizać wonne plamy, nim na dobre wsiąkną w wysłużone chodniki. Wystawki tutejszych sklepów nie nawykły do oglądania widoków takich jak ja. Natury swej przed nikim jednak kryć nie chciałam. Przyszłam, by być Mulciberem, a nie tylko kukłą przeżartą londyńskością, ubraną jedynie w to wschodnie nazwisko. Kołkogonek przy moim boku niemal całkowicie zsiniał. W gąszczu tak licznych zapachów prosty człek nie umiałby odróżnić kubła resztek od zwłok. Mój nos nie drgnął, zaprawione w wysiłkach ciało poruszało się dalej środkiem ulicy. Dom kuzyna znajdował się ledwie przecznicę stąd. Byłam pewna, że nie próbował jeszcze nigdy mięsa z tej demonicznej świni. I wiedziałam też, że nie będzie wiedział, co takiego tym razem przytargałam do ciasnego mieszkania. Nie trudno było mi jednak domyślić się, że krew na dywanie nie będzie pierwszą, która ośmieliła się te tkaniny zbrukać. Napięte wiązanie na ramieniu podciągnęłam nieco, by ulżyć obciążonemu ciału. Bebechy stworzenia podskoczyły razem z długimi, chudziutkimi nóżkami, które dalej pozostawały przerażająco namiętne. Wyciągał te kopytka w stronę ciemnych okien, jakby szukał jeszcze ratunku. Już go nie miał.
Przystanęłam. Na twarz wkradło się znużone spojrzenie i gdybym spędziła jeszcze tylko tydzień więcej, może nawet westchnęłabym, tak po angielsku, nad czarną herbatką. Powód mego zatrzymania nie był jednak wart wymyślnych grymasów.
– Czuję cię – odezwałam się, oczywiście z akcentem, którego nie mogłam i nie zamierzałam się wyrzekać. Miałam za sobą towarzysza większego od burego kundla zachęconego moim mięsistym pakunkiem. Kręcił się przy mnie przynajmniej od kilkunastu kroków. Świst nocnej grozy nie zamykał mnie w gorsecie lęków. Oddychałam mocno, jak zawsze. Mogłam go za sobą prowadzić aż pod drzwi domostwa, mogłam zaprosić do ogrzanego salonu. Po co jednak wprowadzać tam jeszcze więcej brudu. Sprawę należało zamknąć czym prędzej. Musiałam zająć się zwierzyną, nie nim. Czegokolwiek chciał, czekało go rozczarowanie. Raczej nie spisywałam się jako kompan do barwnej pogawędki. Ani językiem, ani aparycją. Jeśli zaś liczył na kawałek mięsa, mogłam podzielić się wskazówką, nie porcją. To jednak była wizja chyba zbyt optymistyczna jak na mnie. Polowałam tylko dla swoich. A on? Jak polował?
Kilka już było tych nocy. Nocy i dni w mieście zasupłanych ulic i domów wyrastających na sobie. Duszno mi było od nieczystości i ścisku wielkiego miasta, które w mocy wydarzeń ostatnich miesięcy prędzej nazwałabym wypchanym truchłem niż gorącym, tętniącym życiem organizmem. Pustka jednak nie przeszkadzała trującym kominom i wielkomiejskim obyczajom. Przyzwyczajałam się. Pojęłam wszak, że tylko dopasowanie i zrozumienie pozwoli mi jakoś tu przetrwać. Ćwiczyłam mowę zmuszona do codziennych czynności, tak prozaicznych, choć tutaj, dla córy Rosji dziwacznych. Chciałam dalej czynić to, co dotąd robiłam. Być czujną, być obserwatorką, być łowcą i cichą wodą gotową wzburzyć się o właściwej porze. Niedolą moją było spędzenie tu jeszcze kilku tygodni, zanim Warwick otworzy przede mną swe niedźwiedzie nory. Łkać jednak nie zamierzałam. Nadarzyła się bowiem okazja do poczynania kilku kroków niezbędnych, by przygotować się do kolejnego etapu. Tutaj byli ludzie, ludzie o gorszym i lepszym obyczaju. Mogłam powtarzać za nimi słowa i akcenty, mogłam uczyć się o obcym kraju. W brytyjskim centrum sięgnąć mogłam po wszystko, lecz ja nauczyłam się już, że prawdziwa natura narodu kryje się w jego wsiach, a nie stolicy. Tu działa się wielka polityka, tu ordery zbierał mój kuzyn, tutaj docierały echa wszystkich zielonych świateł. Zamierzałam Londyn wycisnąć do ostatniej kropli krwi. Jednocześnie też walczyłam z gorzkim posmakiem własnej mrukliwości. Inność wystarczyło bowiem odpowiednio doprawić, by dało się ją przełknąć. My nie powinniśmy się kryć, my mieliśmy jasno oznaczać nasze terytoria, nacierać drzewa zapachem, wyciskać stopy na leśnych ściółkach. Struktura miasta była do cna przesiąknięta ludźmi, a ludzie wybierali inny rodzaj znaków. Patrzyłam więc, słuchałam zbyt wczesnych świtów i zbyt późnych nocy.
Gdy innym strach zadrapywał pięty, gdy wkradł się pod ciężkie płaszcze, za mną wędrowała wstęga z krwawych kropel. Niosłam przy boku martwe zwierzę, wyraźnie młody okaz. Nieduże. Z końcówki świńskiego pyska spływała posoka, wilgotne futro brudziło moje okrycie. Zawieszona na plecach kusza dopiero stygła. Udane to były łowy, pierwsze moje tutaj, na angielskiej ziemi. Związane liną truchło należało obrobić właściwie. Wewnętrzne części zjeść, a o reszcie zdecydować. Wiedziałam, że dla lokalnych sierściuchów stanowiłam intrygujące odkrycie. Wabiłam zupełnie świadome mokre nosy bezdomnych łap. Ich języki mogły wylizać wonne plamy, nim na dobre wsiąkną w wysłużone chodniki. Wystawki tutejszych sklepów nie nawykły do oglądania widoków takich jak ja. Natury swej przed nikim jednak kryć nie chciałam. Przyszłam, by być Mulciberem, a nie tylko kukłą przeżartą londyńskością, ubraną jedynie w to wschodnie nazwisko. Kołkogonek przy moim boku niemal całkowicie zsiniał. W gąszczu tak licznych zapachów prosty człek nie umiałby odróżnić kubła resztek od zwłok. Mój nos nie drgnął, zaprawione w wysiłkach ciało poruszało się dalej środkiem ulicy. Dom kuzyna znajdował się ledwie przecznicę stąd. Byłam pewna, że nie próbował jeszcze nigdy mięsa z tej demonicznej świni. I wiedziałam też, że nie będzie wiedział, co takiego tym razem przytargałam do ciasnego mieszkania. Nie trudno było mi jednak domyślić się, że krew na dywanie nie będzie pierwszą, która ośmieliła się te tkaniny zbrukać. Napięte wiązanie na ramieniu podciągnęłam nieco, by ulżyć obciążonemu ciału. Bebechy stworzenia podskoczyły razem z długimi, chudziutkimi nóżkami, które dalej pozostawały przerażająco namiętne. Wyciągał te kopytka w stronę ciemnych okien, jakby szukał jeszcze ratunku. Już go nie miał.
Przystanęłam. Na twarz wkradło się znużone spojrzenie i gdybym spędziła jeszcze tylko tydzień więcej, może nawet westchnęłabym, tak po angielsku, nad czarną herbatką. Powód mego zatrzymania nie był jednak wart wymyślnych grymasów.
– Czuję cię – odezwałam się, oczywiście z akcentem, którego nie mogłam i nie zamierzałam się wyrzekać. Miałam za sobą towarzysza większego od burego kundla zachęconego moim mięsistym pakunkiem. Kręcił się przy mnie przynajmniej od kilkunastu kroków. Świst nocnej grozy nie zamykał mnie w gorsecie lęków. Oddychałam mocno, jak zawsze. Mogłam go za sobą prowadzić aż pod drzwi domostwa, mogłam zaprosić do ogrzanego salonu. Po co jednak wprowadzać tam jeszcze więcej brudu. Sprawę należało zamknąć czym prędzej. Musiałam zająć się zwierzyną, nie nim. Czegokolwiek chciał, czekało go rozczarowanie. Raczej nie spisywałam się jako kompan do barwnej pogawędki. Ani językiem, ani aparycją. Jeśli zaś liczył na kawałek mięsa, mogłam podzielić się wskazówką, nie porcją. To jednak była wizja chyba zbyt optymistyczna jak na mnie. Polowałam tylko dla swoich. A on? Jak polował?
Varya Mulciber

Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Rycerzy Walpurgii


Strona 37 z 37 • 1 ... 20 ... 35, 36, 37
Główna ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Londyn :: City of London :: Ulica Pokątna