Sala bankietowa
Strona 2 z 34 • 1, 2, 3 ... 18 ... 34
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★
Podgląd mapki i pierwszy post - spotkanie Rycerzy Walpurgii.[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala bankietowa
Sala bankietowa służy organizacji mniejszych koncertów, ale też innych wykwintnych uroczystości, pozbawiona podwyższonej sceny oraz typowej widowni buduje kameralny klimat. Kiedy do sali wchodzą goście, wewnątrz pojawiają się wygodne, szerokie fotele wyścielane czarnym aksamitem, rozrzucone chaotycznie, nie jak teatralna widownia w ilości odpowiadającej zbierającym się gościom. Szeroki parkiet wykonany z ciemnego drewna lśni i odbija sylwetki gości niemal jak lustro; zwykle pozostaje pusty, pozostawiając miejsce na taniec przy koncertujących muzykach. Na podobne uroczystości wpuszczani są jedynie odpowiednio elegancko ubrani goście. W razie potrzeby miejsce to zamienia się w salę bankietową, a szeroki parkiet przecina równie długi stół, przy którym ustawiają się owe fotele. Wysokie jaśniejące bielą ściany zdobią trzy akty przedstawiające syreny występujące w Fantasmagorii, tu i ówdzie ustawiono pękate porcelanowe donice obsadzone zaczarowanymi kwiatami o intensywnym zapachu. Stojące kandelabry rzucają na całość blade, romantyczne światło blaskiem kilkudziesięciu świec, olbrzymie okno, przez które mogłoby się przebić dzienne światło, przysłania przejrzysta granatowa firanka. Pomiędzy fotelami lewitują srebrne tace z szampanem, owocami i francuskimi przystawkami.
Muffliato.Podgląd mapki i pierwszy post - spotkanie Rycerzy Walpurgii.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:22, w całości zmieniany 1 raz
Edgar przyjął wieść o nadchodzącym spotkaniu dwojako. Czekał na nie już od kilku długich dni, stąd też na początku po przeczytaniu listu odczuł zaskakującą ulgę. Majowe anomalie nie mieściły się w ramkach czegokolwiek normalnego, nawet dla niego jako osoby świadomie otaczającej się czarną magią. Nie rozumiał skąd się wzięły ani jak na nimi zapanować - i choć widział w nich kilka plusów, liczne minusy zdawały się je przysłaniać. Miał nadzieję, że podczas spotkania dowie się czegoś więcej - bo któż miałby posiadać niezbędną wiedzę na ten temat jeżeli nie Czarny Pan. Wierzył w niego i szerzone przez niego poglądy; zdecydował się zasilić grupę jego popleczników i zamierzał brnąć w to dalej - co z jego charakterem nie było czymś oczywistym. Choć po przeczytaniu informacji o spotkaniu zaraz po uldze nie mogła nie pojawić się niepewność - nie chciał, by kolejne spotkanie zakończyło się pożarem. A jednak, trochę wbrew sobie, w dniu spotkania teleportował się do szpitala po Quentina. Nie poinformował go o tym wcześniej, do ostatniej chwili nie był przekonany czy wyrywanie go ze szpitala to dobry pomysł. Jego własna ucieczka nie zakończyła się najlepiej. Darował mu zbędne szczegóły, tłumacząc wszystko już po wyjściu z budynku, które swoją drogą obeszło się bez jakiegokolwiek głosu sprzeciwu ze strony uzdrowicieli. Edgar skłamałby, gdyby powiedział, że się tego nie spodziewał. Miał już za sobą podobną ucieczkę. Uzdrowiciele nie wydawali się być zbytnio zainteresowani losem swoich pacjentów, nawet tych wysoko urodzonych, co przecież nie powinno mieć miejsca. Ale to miała być jedna z tych zmian dla których się spotykają. Wszedł za bratem do sali, omiatając pobieżnie spojrzeniem wygląd pomieszczenia i zebranych już rycerzy. Sala prezentowała się o niebo lepiej od Białej Wywerny, starej i brudnej pośród innych typowych dla Nokturnu budynków. To właśnie w takich miejscach powinni się spotykać zamiast chować się w ciemnych uliczkach. Podszedł do długiego stołu, zajmując miejsce obok Quentina.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie lubił tego - takich spotkań. Kojarzyło mu się to trochę ze szkolnymi integracjami lub zebraniami, które przeważnie niewiele wnosiły, a odrywały od czynności pożyteczniejszych. Do tego były trudne i męczące. Valerij jękną w duchu jeszcze przed tym jak uchylił drzwi, a potem rozejrzał się na boki. Zupełnie jakby oczekiwał, że zza rogu wyskoczy odsiecz. Chociażby powóz zaprzężony w parę abraksasów które by go stratowały i połamały nogi. Nic takiego jednak się nie stało. Tak właściwie nie wydarzył się żaden wypadek, który uniemożliwiłby mu stawienie się w sali bankietowej o czasie - właśnie. Spojrzał na zegarek. Mógł jeszcze przez trzy minuty oczekiwać tragedii na którą istniało coraz to mniejsze prawdopodobieństwo. Westchnął. Wszedł do środka.
Przemieszczał się przez La Fantasmagorie mając spojrzenie wbite w podłogę. Miał na sobie wypłowiałą, sfatygowaną lecz ciągle uchodzącą za schludną szatę - nie poplamioną, bez postrzępionych rąbków, bez szpetnych łat na materiale. Włosy miał nieco tłuste, wilgotne. Oczy przekrwawione od dymu z paleniska, a ręce nieco przeżarte od alchemicznych wyziewów którymi cały on przesiąkł. Wszystko to świadczyło o tym, że chwilę przed przybyciem pracował. Cały zresztą śmierdział (a może pachniał?) piwnicą, dymem i mieszaniną alchemicznych ingrediencji. Nie alkoholu - wiedząc że to nie taktowne wśród angielskiej braci żadnego dziś do ust nie wziął. Być może dlatego miał humor dziś bardziej kwaśny niż zazwyczaj? Być może. Nie ważne.
Gdy znalazł się w sali bakietowej podniusł spojrzenie na zebranych. Na moment by oszacować gdzie będzie bezpiecznie usiąść. Czuł się niezręcznie i nie pasująco. Chrząknął.
- Witam - bąknął niepewnie wpatrując się w podłogę i jednocześnie podchodząc do stołu. Nie było mowy by usiadł przy Mulciberach. Nie chciał usadowić się też za blisko Magnusa. Jego niechęć była dla Rosjanina nieznacząca ale tak bliskie towarzystwo było by co najmniej niekomfortowe i niepotrzebne. Alchemik przez chwilę pomyślał, że usiadłby koło Apollinara z którym najlepiej się rozumiał z tu obecnych, jednak bliska obecność Deirdry go speszyła. Nie chciał tez siedzieć koło Tristana - tu peszyła alchemika pozycja czarodzieja i obawa, że Rosier zacznie dopytywać się o badania, które sponsoruje. Byłoby to absurdalne biorąc pod uwagę, że nad tymi Valerij pracuje dopiero od pięciu dni, lecz dla niego to było aż pięć dni pozbawionych postępu. Westchnął w duszy. Właśnie dlatego nie lubił takich dużych spotkań. Właśnie dlatego to było trudne i męczące. W mniejszym gronie, czułby się lepiej. Ostatecznie nie chcąc skupiać na sobie jeszcze więcej uwagi usiadł, splótł ręce i nieco autystycznie patrzył w blat stołu. Chciał wrócić do piwnicy.
|siedzę tu
Przemieszczał się przez La Fantasmagorie mając spojrzenie wbite w podłogę. Miał na sobie wypłowiałą, sfatygowaną lecz ciągle uchodzącą za schludną szatę - nie poplamioną, bez postrzępionych rąbków, bez szpetnych łat na materiale. Włosy miał nieco tłuste, wilgotne. Oczy przekrwawione od dymu z paleniska, a ręce nieco przeżarte od alchemicznych wyziewów którymi cały on przesiąkł. Wszystko to świadczyło o tym, że chwilę przed przybyciem pracował. Cały zresztą śmierdział (a może pachniał?) piwnicą, dymem i mieszaniną alchemicznych ingrediencji. Nie alkoholu - wiedząc że to nie taktowne wśród angielskiej braci żadnego dziś do ust nie wziął. Być może dlatego miał humor dziś bardziej kwaśny niż zazwyczaj? Być może. Nie ważne.
Gdy znalazł się w sali bakietowej podniusł spojrzenie na zebranych. Na moment by oszacować gdzie będzie bezpiecznie usiąść. Czuł się niezręcznie i nie pasująco. Chrząknął.
- Witam - bąknął niepewnie wpatrując się w podłogę i jednocześnie podchodząc do stołu. Nie było mowy by usiadł przy Mulciberach. Nie chciał usadowić się też za blisko Magnusa. Jego niechęć była dla Rosjanina nieznacząca ale tak bliskie towarzystwo było by co najmniej niekomfortowe i niepotrzebne. Alchemik przez chwilę pomyślał, że usiadłby koło Apollinara z którym najlepiej się rozumiał z tu obecnych, jednak bliska obecność Deirdry go speszyła. Nie chciał tez siedzieć koło Tristana - tu peszyła alchemika pozycja czarodzieja i obawa, że Rosier zacznie dopytywać się o badania, które sponsoruje. Byłoby to absurdalne biorąc pod uwagę, że nad tymi Valerij pracuje dopiero od pięciu dni, lecz dla niego to było aż pięć dni pozbawionych postępu. Westchnął w duszy. Właśnie dlatego nie lubił takich dużych spotkań. Właśnie dlatego to było trudne i męczące. W mniejszym gronie, czułby się lepiej. Ostatecznie nie chcąc skupiać na sobie jeszcze więcej uwagi usiadł, splótł ręce i nieco autystycznie patrzył w blat stołu. Chciał wrócić do piwnicy.
|siedzę tu
Przejechał spojrzeniem po ciemnej alejce, w której nie znajdowało się nic prócz ciemności. Przez jakiś już czas obserwował wchodzących do La Fantasmagorie bez większego celu. Pojawił się kilka minut temu, ale nie przekroczył progu restauracji, zostając na zewnątrz i pozwalając, by inni robili to przed nim. Niektóre twarze znał, inne widział po raz pierwszy i zapewne po raz ostatni. To, co szykowało się w najbliższej przyszłości, mogło przerzedzić ich świeżo powiększone szeregi. Oczywiście im tego nie życzył, chociaż trzeba było myśleć realistycznie, a akurat on o realizmie wiedział bardzo wiele. Czasem być może aż za wiele. Stał na rogu, opierając się ramieniem o graniczną kamienicę i dopalał papierosa, którego spopielone cząstki opadały raz po raz na chłodny bruk. Nie musiał się pojawiać, ale jego obecność na spotkaniu była niego czymś pewnym i niepodważalnym. Wiadomość o zbliżających się zgrupowaniach nie mogła zostać przeze niego zignorowana. Lubił mieć osobisty wgląd do jakichkolwiek prac i teraz nie było inaczej. Nie zamierzał nasłuchiwać informacji po fakcie, będąc wystawionym na opinie osób trzecich. Sam tworzył własne zdanie niezależnie od tego, co twierdzili inni. A Rycerze i ich sprawy były dla niego równie ważne, co te związane z rodziną, bo poniekąd jedno i drugie się ze sobą łączyło. Tylko dla bliskich podejmował to ryzyko. Nie wiedział, kiedy dokładnie jego kuzyn zniknął, by pojawić się na spotkaniu, ale znał go na tyle by wiedzieć, że wyprzedził go nawet w tym. Nie zastał go w Yaxley's Hall, dlatego nawet nie pytał Rosalie czy wiedziała, gdzie był jej narzeczony. Niepokojenie jej podobnymi sprawami po dzisiejszych niezręcznych wymianach zdań na balkonie było wielką ignorancją. Cina na pewno miał znaleźć im miejsca, bo nie byliby sobą, gdyby siedzieli gdzieś indziej niż obok. Dobrze było mieć takiego sojusznika nawet tutaj, chociaż przez kilka lat Morgoth musiał trzymać ten sekret z daleka od kuzyna. Teraz jednak byli jednomyślni nawet tutaj, co niezwykle go kontentowało. Gdy ostatnio odbywało się spotkanie jeszcze w Białej Wywernie, nie spotkali się tam twarzą w twarz. Śmierciożercy zostali w piwnicach wraz z Riddlem, podczas gdy reszta Rycerzy Walpurgii musiała czekać. Nikt nie spodziewał się, że Departament Przestrzegania Praw Czarodziejów odkryje podobne miejsce zgrupowań, ale nie brakowało pomiotu, który z chęcią doniósłby za najmniejszą stawkę. Nikt z Ministerstwa jednak nie robił na razie nic, by wyjaśnić to, co działo się tamtej nocy, co działało na ich korzyść. Jedyni świadkowie zostali zakopani pod gruzami lub kurowali się w Świętym Mungu. Musieli znaleźć zastępstwo na swoje spotkania i czy było lepsze wyjście niż w lokalu należącym do Tristana?
Poluźnił nacisk na papierosie, pozwalając, by ten wypadł mu z ręki i upadł na kostkę pod jego stopami. Ogień natychmiast zgasł, gdy tylko dotknął zimnej, mokrej nawierzchni. Morgoth przejechał dłonią we włosach i poprawił kołnierz płaszcza, ruszając w stronę wejścia do lokalu. Z tego co wiedział, wszyscy mieli się gromadzić w sali bankietowej, która została specjalnie na ten wieczór przygotowana. Idąc korytarzem, zastanawiał się jak duże było ich grono. W końcu przez ostatni czas widywał się jedynie z wybranymi. Jakie kwestie miały być poruszone? Nie spodziewał się odkrywczych czy rewolucyjnych przedsięwzięć, jednak każdy poruszony tam temat miał być istotny dla sprawy, w której uczestniczył. Czy jedną z nich miało być podjęcie kroków w sprawie znanych im członkom Zakonu Feniksa? Już niedługo wszystko miało się rozwiać, zostawiając w jego umyśle jedynie suche fakty, jednak wpierw musiał zająć miejsce na sali. Stanął w wejściu, poprawiając niespiesznie spinki od mankietów w kształcie lili. Był tu tylko raz i to ze względu na matkę, która bardzo chciała udać się na koncert nieznanego mu dotąd artysty, ale zapamiętał to miejsce dość dobrze. Wszystko aż nienaturalnie lśniło, a połysk bijący od posadzki raził po oczach. Przyzwyczajony do posępności bagien nie czuł się swobodnie, ale nie zamierzało to przyćmiewać wagi powodu, dla którego tutaj przybył. Dostrzegł na ścianach syreny, które występowały w ów przybytku. Morgoth nie przepadał za tymi stworzeniami, ale jeszcze bardziej za wystawianiem ich w rodzaju atrakcji dla uciechy tłumów. Dalsza część sali była oświetlona świecami, a jedyne okno było starannie przysłonięte zasłoną, by nie dopuścić do niechcianych sytuacji. Z łatwością dostrzegł postać Cynerica, który zajmował miejsce na krańcu jednego ze szczytów długiego stołu, przy którym siedziało już kilka osób. W głębi sali wyszukał spojrzeniem również Tristana, któremu skinął prawie niezauważalnie głową, po czym skierował się w kierunku najbliższej mu osoby, przy okazji zatrzymując wzrok na osobie Lupusa, którego widział ledwie dwa dni temu. Nie czuł się zaskoczony jego obecnością, ale nie oznaczało to, że nie podziałało to motywująco. Dobrze było wiedzieć, że również i on postanowił działać zgodnie z własnym sumieniem. Usiadł więc na przeznaczonym dla niego miejscu między kuzynami, witając się nieznacznie w ciszy z każdym z nich. Przed nim znajdowała się dwójka braci Burke, ale jego uwagę zwróciło kilka pustych krzeseł. Nie poświęcał jednak temu zagadnieniu sporej ilości czasu, opierając się na miękkim fotelu i czekając na rozwój spotkania.
Poluźnił nacisk na papierosie, pozwalając, by ten wypadł mu z ręki i upadł na kostkę pod jego stopami. Ogień natychmiast zgasł, gdy tylko dotknął zimnej, mokrej nawierzchni. Morgoth przejechał dłonią we włosach i poprawił kołnierz płaszcza, ruszając w stronę wejścia do lokalu. Z tego co wiedział, wszyscy mieli się gromadzić w sali bankietowej, która została specjalnie na ten wieczór przygotowana. Idąc korytarzem, zastanawiał się jak duże było ich grono. W końcu przez ostatni czas widywał się jedynie z wybranymi. Jakie kwestie miały być poruszone? Nie spodziewał się odkrywczych czy rewolucyjnych przedsięwzięć, jednak każdy poruszony tam temat miał być istotny dla sprawy, w której uczestniczył. Czy jedną z nich miało być podjęcie kroków w sprawie znanych im członkom Zakonu Feniksa? Już niedługo wszystko miało się rozwiać, zostawiając w jego umyśle jedynie suche fakty, jednak wpierw musiał zająć miejsce na sali. Stanął w wejściu, poprawiając niespiesznie spinki od mankietów w kształcie lili. Był tu tylko raz i to ze względu na matkę, która bardzo chciała udać się na koncert nieznanego mu dotąd artysty, ale zapamiętał to miejsce dość dobrze. Wszystko aż nienaturalnie lśniło, a połysk bijący od posadzki raził po oczach. Przyzwyczajony do posępności bagien nie czuł się swobodnie, ale nie zamierzało to przyćmiewać wagi powodu, dla którego tutaj przybył. Dostrzegł na ścianach syreny, które występowały w ów przybytku. Morgoth nie przepadał za tymi stworzeniami, ale jeszcze bardziej za wystawianiem ich w rodzaju atrakcji dla uciechy tłumów. Dalsza część sali była oświetlona świecami, a jedyne okno było starannie przysłonięte zasłoną, by nie dopuścić do niechcianych sytuacji. Z łatwością dostrzegł postać Cynerica, który zajmował miejsce na krańcu jednego ze szczytów długiego stołu, przy którym siedziało już kilka osób. W głębi sali wyszukał spojrzeniem również Tristana, któremu skinął prawie niezauważalnie głową, po czym skierował się w kierunku najbliższej mu osoby, przy okazji zatrzymując wzrok na osobie Lupusa, którego widział ledwie dwa dni temu. Nie czuł się zaskoczony jego obecnością, ale nie oznaczało to, że nie podziałało to motywująco. Dobrze było wiedzieć, że również i on postanowił działać zgodnie z własnym sumieniem. Usiadł więc na przeznaczonym dla niego miejscu między kuzynami, witając się nieznacznie w ciszy z każdym z nich. Przed nim znajdowała się dwójka braci Burke, ale jego uwagę zwróciło kilka pustych krzeseł. Nie poświęcał jednak temu zagadnieniu sporej ilości czasu, opierając się na miękkim fotelu i czekając na rozwój spotkania.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wraz z początkiem miesiąca wszystko pokomplikowało się bardziej. Zaczęło się od ciężkiej mgły, która odebrała jej wiele sił i która później została nazwana przez wszystkich ogarniającą świat magii anomalią. Potem przyszło zadanie, które Czarny Pan polecił im wykonać i które choć także niosło ze sobą trudności to finalnie zakończyło się sukcesem. Wraz z początkiem miesiąca wiele także stracili w tym tez miejsce spotkań, w którym nie musieli kryć tego kim byli i czym się zajmowali. Antonia często zastanawiała się dlaczego inni czarodzieje nie widzą błędów jakie popełniają. Oczywiście znała ich ograniczenia i to, że nieliczni tak naprawdę mogli znaleźć w sobie siłę i odwagę by coś w tym zepsutym świecie zmienić. Wiedziała, że świat nie jest gotowy na to by otwarcie zobaczyć pozytywy wychodzące z ich działań i tylko gromadzący się przy jednym stole czarodzieje są w stanie coś zmienić. Tym razem przy innym stole. Tym razem w innym miejscu i w trochę innym składzie. Wiadomość o spotkaniu przyjęła z ulgą. Cokolwiek by się nie działo i jakich decyzji by nie podjęli... Borgin zawsze wychodziła z założenia, że po prostu jest lepiej wiedzieć. Kiedy trzeba było przyjąć własne błędy i ich konsekwencje. Merlin jej świadkiem, że nienawidziła ich popełniać. Była perfekcjonistka. Jeżeli jakieś zadanie wymagało od niej wykonania to robiła wszystko by je wykonać. Przez lata tkwiła sama ze sobą w wypełnionych regałami bibliotekach i chłonęła wiedzę, która miała jej pomóc poznać magię. Dopiero teraz, po tym całym czasie zobaczyła jak to jest używać wiedzy w czystej praktyce. Tylko strach przed popełnianiem błędów potrafił na chwile ją zablokować. Nigdy się nie spóźniała, ale tez nie miała w zwyczaju przychodzić wcześnie. Wolała momenty gdy niepostrzeżenie mogła wśliznąć się do towarzystwa nie robiąc zbyt dużego zamętu. Nie była przyzwyczajona do tego, że przykuwa czyjąś uwagę choć nie mogła narzekać na swoją pewność siebie. Miała jej wystarczająco dużo by się tym wszystkim po prostu nie przejmować. Kiedy przekroczyła próg sali bankietowej większość miejsc przy stole była już zajęta. Niektórzy pogrążeni w rozmowach, inni czekający w ciszy na informacje. Ona zdecydowanie należała do tych drugich. Jej wzrok padł na Magnusa, który miał dzisiaj prowadzić ich spotkanie. Po ostatnim zdaniu była go pewna, albo właściwie pewniejsza. Borgin nigdy nie miała zaufania do szlachciców i to nie brało się w niej całkowicie znikąd. Ostatnie jednak zadanie pokazało jej, że kiedy istnieje wspólny cel to tak naprawdę nic prócz umiejętności i współpracy nie ma znaczenia. Przerzuciła płaszcz przez ramie rozglądając się za wolnym miejscem. Zainteresowała się tym jednym na początku stołu, ale widząc znajome twarze Quentina i Edgara ruszyła dalej. To niepierwszy raz kiedy postanowili się unikać nawet jeśli ich cele były całkiem zbieżne, a już w szczególności w takim miejscu jak to. Spojrzenie Antoniny pomknęło ku siedzącej po drugiej stronie stołu Dei by po chwili skupić się na kuzynkach. Nie chcąc dłużej się rozglądać usiadła obok Cadana czekając na rozwój sytuacji.
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie był zadowolony na wieść o spotkaniu, albowiem tłumy zawsze działały na niego niczym płachta na byka. Kompletnie nie odnajdował się w większych grupach, tym bardziej zrzeszonych w niejasnym dla niego celu, który rekruter przedstawił w bardziej fanatyczny, jak konkretny sposób. Nie miał zbyt wielkiego wyboru, kiedy już zdecydowanie jaśniej przedstawiono mu pewne żądania i tym samym ukazano sposób działania mijający się z tym opartym o magiczne prawo. Dzielili pewne poglądy, ale także wiele z nich się mijało, dlatego postanowił dać temu wszystkiemu czas, by móc samemu wyciągnąć właściwe wnioski.
Droga paskudnie mu się dłużyła; przez chwilę nawet pożałował, iż nie teleportował się pod odpowiednią bramę. Dzielnica portowa była miejscem, do którego rzadko zaglądał, albowiem wszelkie, niezbędne mu lokacje znajdowały się na domowym podwórku. Poświęcając się pracy nie miał czasu na zwiedzanie rodzinnego miasta, które zdawało się przez niespełna dekadę jego nieobecności istotnie zmienić, więc i ów dworek umknął jego wcześniejszej uwadze.
Po dłuższym czasie rozpoznał w końcu syreni szyld, na który to wywrócił nonszalancko oczami, bo nie lubił pokazywać się w miejscach ewidentnie przesiąkniętych szlachecką chałą. Mamrocząc pod nosem coś zrozumiałego zapewne tylko dla siebie, przekroczył progi budynku kierując się bezpośrednio do wskazanej przez organizatorów sali, skupiając się na długich, blond włosach, które już po chwili niedbale opadły mu na ramiona.
Rozejrzawszy się po grupie zgromadzonych nie ujrzał zbyt wielu znajomych mu twarzy – właściwie mogło to być spowodowane tym, że nie poświęcił temu nader wiele czasu. Miał świadomość z jakiego powodu się tutaj spotkali i z pewnością ostatnim było nawiązywanie towarzyskich więzi, toteż spostrzegając miejsce pomiędzy mężczyzną, którego na pewno skądś kojarzył(Apo), a drugim, którego miał wrażenie widzieć na Nokturnie(Valerij), zajął je bez żadnych skrupułów. Nie wiedział, czy obowiązywały jakieś zasady, może każdy siedział wedle ustalonego schematu? Skoro jednak tylko głucha cisza obijała się o bogato zdobione ściany nie zamierzał zabijać jej mało poważnym pytaniem.
Opierając łokieć o obity miękkim materiałem podłokietnik uniósł dłoń w kierunku brody, którą objął palcami. Poruszając nimi nieznacznie rozglądał się po zgromadzonych nie skupiając na nikim dłuższej uwagi – wolał jednak zapamiętać, z kim zasiadał przy jednym stole.
Droga paskudnie mu się dłużyła; przez chwilę nawet pożałował, iż nie teleportował się pod odpowiednią bramę. Dzielnica portowa była miejscem, do którego rzadko zaglądał, albowiem wszelkie, niezbędne mu lokacje znajdowały się na domowym podwórku. Poświęcając się pracy nie miał czasu na zwiedzanie rodzinnego miasta, które zdawało się przez niespełna dekadę jego nieobecności istotnie zmienić, więc i ów dworek umknął jego wcześniejszej uwadze.
Po dłuższym czasie rozpoznał w końcu syreni szyld, na który to wywrócił nonszalancko oczami, bo nie lubił pokazywać się w miejscach ewidentnie przesiąkniętych szlachecką chałą. Mamrocząc pod nosem coś zrozumiałego zapewne tylko dla siebie, przekroczył progi budynku kierując się bezpośrednio do wskazanej przez organizatorów sali, skupiając się na długich, blond włosach, które już po chwili niedbale opadły mu na ramiona.
Rozejrzawszy się po grupie zgromadzonych nie ujrzał zbyt wielu znajomych mu twarzy – właściwie mogło to być spowodowane tym, że nie poświęcił temu nader wiele czasu. Miał świadomość z jakiego powodu się tutaj spotkali i z pewnością ostatnim było nawiązywanie towarzyskich więzi, toteż spostrzegając miejsce pomiędzy mężczyzną, którego na pewno skądś kojarzył(Apo), a drugim, którego miał wrażenie widzieć na Nokturnie(Valerij), zajął je bez żadnych skrupułów. Nie wiedział, czy obowiązywały jakieś zasady, może każdy siedział wedle ustalonego schematu? Skoro jednak tylko głucha cisza obijała się o bogato zdobione ściany nie zamierzał zabijać jej mało poważnym pytaniem.
Opierając łokieć o obity miękkim materiałem podłokietnik uniósł dłoń w kierunku brody, którą objął palcami. Poruszając nimi nieznacznie rozglądał się po zgromadzonych nie skupiając na nikim dłuższej uwagi – wolał jednak zapamiętać, z kim zasiadał przy jednym stole.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Stresowała się bardziej, niż mogłaby się spodziewać, przez co była dziwnie milcząca i ponura, choć starała się zachować wyrachowany spokój. W tym gronie nie miała jeszcze szansy na wykazanie się, pokazanie z dobrej strony, a jej umiejętności oraz możliwości na dobrą sprawę były znane tylko Deirdre. Wyszukała ją wzrokiem, tylko na chwilę zatrzymując spojrzenie na ciemnych tęczówkach Azjatki, wyplątując się z kontaktu jak najszybciej. Przyszła punktualnie, choć patrząc na obecnych - niemalże spóźniona. Zalążek stresu mógł odbijać się na ślicznej twarzy, gdy wypatrywała znajomych lic pośród Rycerzy Walpurgii, szybko okazało się też, że wybór miejsc jest mocno ograniczony. Z niezbyt wielką ochotą usadowiła się więc po prawej stronie Magnusa, rzucając mu tylko krótkie, ostre i niechętne spojrzenie, nim wróciła do obserwacji reszty. Nie wiedziała, czego się spodziewać. Miała zbyt mało informacji i w kościach czuła, że nawet po tym spotkaniu miała poruszać się w tej całej organizacji po omacku. Czuła się zagubiona, czuła się niepewnie i miała zamiar milczeć. Przynajmniej do czasu, w którym nie poczułaby pod stopami wystarczająco stabilnego gruntu.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Jeśli komuś nie chce się czytać spostrzeżeń Magnusa, może od razu przejść do drugiej, stricte merytorycznej części. Rycerze, którzy nie napisali posta, mają szansę dołączyć, lecz będą traktowani jako osoby spóźnione.
Raczył się samotnością jedynie przez krótką chwilę, okraszoną widowiskowym – radował się, iż nie spotkało się to z szerszym audytorium, prócz grona wygodnych krzeseł – zachwianiem nad misą z owocami. Trzymał się na nogach jak z waty, prędzej z tego utartego zwrotu, niż poważnie, ratując się rzeźbioną poręczą i wspierając się na niej tak, by wyglądać jak najbardziej naturalnie. Śmierciożercy doświadczyli już tej paskudnej niemocy, a Magnus prezentował ją światu, będąc prędzej przestrogą niż zachętą na otworzenie przed Czarnym Panem swojej duszy; świszczący oddech nie uspokoił się po kilku godzinach, pot nadal skraplał się na szyi, dyskretnie chronionej wzorzystym fularem. Nerwy koił dopiero widok zbierających się postaci, zgodnie zasiadających wzdłuż długiego stołu, niektóre sylwetki zdawały mu się obce (nowicjusze w szeregach zasiadali zazwyczaj obok swych protektorów), niegoszczące wcześniej na obradach, inne, ogorzałe doświadczeniem były mu drogie lub znienawidzone. Maskarada trwała w najlepsze, zajmowano co lepsze miejsca, przeważnie w druzgoczącej ciszy, przetykanej cierpkim napięciem. Zbyt mało wyrazistym, by mienić je strachem, acz lepki kłębek niespokojnej atmosfery mienił się między nimi, jak niezdmuchnięty obłoczek kurzu, osiadający na meblach, przyprószający wąsy sztuczną siwizną, garbiąc plecy w zaskakująco starczym odruchu. Bogate wnętrze Fantasmagorii pachniało domem, mimo przepychu nie kapało złotymi łzami, aspirując do miana przytulnego gniazdka: Magnus był właściwie u siebie, w gabinecie usytuowanym jednak całe mile od rodzimego Cheshire, choć spinał ramiona i kurczowo zaciskał szczękę, odrobinę przejęty ewentualnym brakiem współpracy ze strony swego organizmu. Mulciber zrobił mu doprawdy wyborny dowcip, pokręcił nieznacznie głową, przynajmniej będąc pewny, iż nagłe trzęsienie ziemi jest tylko wyimaginowanym wytworem i może zrzucić je na karb gwałtownych gestów. Kontemplował mijający czas, irytująco przeciągając znużonym wzrokiem po bladych obliczach, drżących w mdłym świetle rzucanym przez zapalone świece lub niknących w chmurach tytoniowego dymu – który jednak nie miał siły, by całkiem zdusić jaśminowy zapach. Klejnoty w błocie: zaniechał ochoty na skopcenie papierosa, wychwytując drażniącą woń, całe szczęście, że nie mógł tu zawiać wiatr, posyłając jej włosy na wydęte usta. Wyprostował się, licząc głowy, znajdując zajmującą czynność, aspirującą właściwie do wstępu do wygłoszenia płomiennego manifestu. Nie był dobrym mówcą, lecz potrafił wykorzystać bezpośredni zwrot do adresata. I przywołać do rzeczywistości niezbyt skupionych słuchaczy.
Tristan przybył tuż po nim, chłodny i władczy – zostawił mu przestrzeń. Magnus zrewanżował się powitaniem, cenił Rosiera, przede wszystkim za sporą spostrzegawczość. Był niezłomnym wojownikiem i wiernym sługą, wywyższonym spośród wielu, zapracował na swój szacunek i pozycję, budowaną na podwalinie rodowego nazwiska, ostatnio dotkniętego żałobą. Brynhild o woskowej cerze, indywidualistka czy (i?) intelektualistka, przemknęła jak wilgotne powietrze, sadowiąc się w możliwie neutralnym miejscu, intrygując Rowle’a swą sfatygowaną, wątłą postacią i diabelskim ogniem w pustych oczodołach. Deirdre ominął: złamała pieczęć z fioletowych palców barwiących szyję; skończył się jako mężczyzna, protektor, a nawet wspólnik. Został mu tylko zapach jaśminu, ignorowanie kobiety przychodziło mu przez to z większym trudem. Ramsey dowcipniś, pojawił się w czas – nie zawodził nigdy, lecz z punktualnością był na bakier, nagminnie wywołując u Magnusa napady wściekłości. I jemu kiwnął głową, sygnalizując gotowość, zjawił się, przygotował, poważnie traktując ten pierwszy rozkaz. Mulciber nie musiał się o niego troszczyć. Poznał też Lupusa, materializującego się w bogatej sali tuż za Deirdre; oszpecona twarz krewnego nie czyniła z niego ofiary, chociaż stąpał po śladach kobiety upadłej. Do czysta starł uprzedzenia, zwłaszcza te dotyczące Tsagairt, nie było na nie miejsca, ani tutaj, ani w prywatnych listach i utarczkach z Ramseyem. Zignorował chłopczycę sprowadzoną przez kuzyna – musiała być kimś, miernoty nie znalazłyby miejsca przy tym stole - zatrzymał się na dłużej przy nieznajomym brunecie, szurającym ciężkim krzesłem po pięknym parkiecie – by wrócić do swobodnej oceny wartości zasiadających dokoła niego Rycerzy. Quentin był zdolnym alchemikiem oraz nadzwyczaj dyskretnym czarodziejem, niewątpliwie przydatnym, na równi z wilkiem morskim, który nareszcie miał ostać na lądzie. Cadan nastawił się optymistycznie, acz mocny głos ogorzałego męża spotkał się z niedźwiękiem i znaczącym dotknięciem żony. Goyle nie mógł wybrać lepiej, Eir była łakomym kąskiem, nawet dla ślepca, niezwracającego uwagi na detale estetyczne. Mądra i utalentowana, siostry Borgin stwarzały ciekawy duet; Rowle’owi nie umknęło ich nieme zadrganie porozumienia. Rosły Cyneric, ponury i milczący usadowił się blisko niego – wkrótce mieli razem pracować, więc uznał ten ruch za całkiem przemyślany. Smukłego Francuza, dorównującego mu wzrostem powitał delikatnym skrzywieniem warg, które przy sporej dozie wyobraźni – lub dobrych chęci – mogło uchodzić za uśmiech. Rowle mocniej zacisnął długie palce na oparciu rzeźbionego krzesła, przeczuwając nadchodzący atak słabości, uderzającej znikąd i wcale niezwiązanej z poufałym kontaktem Apollinaire’a z Deirdre. Przybycie wuja zdeterminowało w Magnusie zebranie sił, ścisnął jego rękę konkretnie, acz bez chłopięcej zapalczywości. Mulciberowie w tym pomieszczeniu, obaj z mrocznymi znakami wypalonymi na ramionach implikowali u mężczyzny dumę z tego powinowactwa. Czyści, nie byli gorsi, udowodnili to, stojąc nad nim w krótkiej hierarchicznej drabinie. Pozostało ich już niewielu, starszy Burke, solidarnie moszczący się obok swego brata – pochwalał podtrzymywanie podobnych więzów, niestety chwiejących się na granicy naturalnego wymarcia – rosyjska kutwa, śmierdząca pleśnią i spreparowanymi ingrediencjami, Morgoth, konsekwentnie potwierdzający stanowisko Yaxley’ów. Antonia, choć równie skalana mugolskimi naleciałościami co Dolohov, cieszyła się nieproporcjonalnie większym uznaniem Magnusa – nieprzełożonym jednak na czułe wspomnienia niedawnego rendez-vous. Wizerunek blondyna bujającego się kozackim krokiem umknął jego pamięci, w słodkim przeciwieństwie do obrazka złotowłosej wili, kapryśnie zmierzającej ku wolnemu miejscu. Tuż przy nim. Uśmiechnął się triumfalnie – i bardzo krótko, rzucając jej bezczelne spojrzenie, ani trochę zaskoczone, raczej aprobujące. Odczekał jeszcze stosowną chwilę: dwa krzesła pozostały puste, lecz na dyskretny znak Ramseya postanowił bez dalszych ceregieli i oczekiwania na niepoważnych Rycerzy przejść do meritum.
Pozycja u szczytu stołu dawała mu doskonały pogląd na kamienne twarze zebranych, skupione i chłodne, oczekujące na wieści od Czarnego Pana. Nie było w nich obłudy, ani pazerności, cichy spokój oraz w niektórych przypadkach – drobinki zdenerwowania, burzące gładkość obieranej maski. Wyprostował się nieco bardziej, ostrożnie odejmując dłonie od zagłówka krzesła – prawie tronu – zadowolony, lustrując wzrokiem popleczników Lorda Voldemorta i grając siebie samego, lecz pełnego sił. Ci, którzy siedzieli bliżej, mogli zarejestrować dziwne tiki, skurcze palców, pot lśniący na gorącym czole. A może to była kwestia ekscytacji.
-Jestem niezmiernie rad, że zjawiliście się tu wszyscy – rzekł, urywając w stosownym momencie i piętnując puste miejsca karzącym wzrokiem – prawie wszyscy. Poczucie obowiązku tli się w was silnie, to dobrze[/b] – powiedział, oblizując językiem spierzchnięte wargi. Zasługiwali na pochwałę od niego, choć była to po prostu ich zasrana powinność. Każdy z nich zaprzedał coś w imię tej służby, by zyskać wielkość. Musieli więc odpracować dług.
-Czarny Pan rośnie w siłę. Skupia wokół siebie więcej różdżek i oddanych sług. Nasze grono nieustannie się rozrasta, widzimy wśród nas kolejne nowe twarze – i tutaj przerwał, zwracając się ku Lupusowi. Oby widział, na co się pisze. Lord Voldemort nie był miłosiernym panem – potrzebujemy sojuszników. Wojowników i naukowców, wspierających nasze działania eliksirami oraz nowymi zaklęciami. Szeregowych żołnierzy i tych, którzy są gotowi oddać mu wszystko. Tylko najwierniejsi słudzy będą od teraz mieli zaszczyt obradowania wraz z Czarnym Panem i to oni przekażą pozostałym Jego słowa – mówił stonowanym głosem, nie musiał go podnosić, by mieć pewność, że zostanie wysłuchany. Rozwiał wątpliwości – nie, Rycerze nie zobaczą dziś Lorda Voldemorta, dostąpią łaski spotkania z nim dopiero, gdy na to zasłużą – wyróżnieniem bądź przewiną.
-Dzięki uprzejmości Tristana spotkanie może odbyć się bez przeszkód – rzekł, uprzednio skinąwszy głową Rosierowi, był wdzięczny, oni wszyscy także powinni – jednakowoż nie wypada nadużywać nam gościnności naszego gospodarza – miejsce było wygodne i luksusowe, przypuszczał, że Tristan zadbał także o najbardziej absolutne i podstawowe zaklęcia ochronne, lecz nadal nie wyobrażał sobie nagminnych obrad równie zróżnicowanych postaci w szlacheckim przybytku kultury – Biała Wywerna spłonęła do cna w pożarze, rozszalałym po naszej ostatnie naradzie. Zdaje się, że zabrali już stamtąd trupy aurorów, lecz kwatera już nie istnieje. W naszym interesie jest zatem ją odbudować, od fundamentów po dach, z zastrzeżeniem, by tym razem byle ogień nie strawił jej tak łatwo – powiedział Magnus, zaznaczając próg staranności, z jakim należało przyłożyć się do zadania – Każdy z was ma zaangażować się w odbudowę Wywerny – podkreślił z ostrzegawczą nutą, dźwięczącą na końcu zdania, przy tak ogromnym przedsięwzięciu, indywidualizm był niepożądanym kaprysem, zdolnym zniweczyć, a nie doprowadzić do celu – Pracy jest dużo i mam nadzieję, że nikt nie zignoruje naszego wspólnego interesu. Potraktujcie to jako rozkaz. Nie m ó j, a Czarnego Pana – zakończył z nieco złowieszczym akcentem wibrującym na koniuszku języka. Pierwszy priorytet został poruszony – prócz tego pozostały jeszcze inne zagadnienia. Mroczny znak miał rozbłysnąć na niebie w nieustającej konstelacji, a oni, jeszcze ponurzy i cisi, byli gwarantami nowych porządków.
|Na odpis macie 48 godzin <3
Raczył się samotnością jedynie przez krótką chwilę, okraszoną widowiskowym – radował się, iż nie spotkało się to z szerszym audytorium, prócz grona wygodnych krzeseł – zachwianiem nad misą z owocami. Trzymał się na nogach jak z waty, prędzej z tego utartego zwrotu, niż poważnie, ratując się rzeźbioną poręczą i wspierając się na niej tak, by wyglądać jak najbardziej naturalnie. Śmierciożercy doświadczyli już tej paskudnej niemocy, a Magnus prezentował ją światu, będąc prędzej przestrogą niż zachętą na otworzenie przed Czarnym Panem swojej duszy; świszczący oddech nie uspokoił się po kilku godzinach, pot nadal skraplał się na szyi, dyskretnie chronionej wzorzystym fularem. Nerwy koił dopiero widok zbierających się postaci, zgodnie zasiadających wzdłuż długiego stołu, niektóre sylwetki zdawały mu się obce (nowicjusze w szeregach zasiadali zazwyczaj obok swych protektorów), niegoszczące wcześniej na obradach, inne, ogorzałe doświadczeniem były mu drogie lub znienawidzone. Maskarada trwała w najlepsze, zajmowano co lepsze miejsca, przeważnie w druzgoczącej ciszy, przetykanej cierpkim napięciem. Zbyt mało wyrazistym, by mienić je strachem, acz lepki kłębek niespokojnej atmosfery mienił się między nimi, jak niezdmuchnięty obłoczek kurzu, osiadający na meblach, przyprószający wąsy sztuczną siwizną, garbiąc plecy w zaskakująco starczym odruchu. Bogate wnętrze Fantasmagorii pachniało domem, mimo przepychu nie kapało złotymi łzami, aspirując do miana przytulnego gniazdka: Magnus był właściwie u siebie, w gabinecie usytuowanym jednak całe mile od rodzimego Cheshire, choć spinał ramiona i kurczowo zaciskał szczękę, odrobinę przejęty ewentualnym brakiem współpracy ze strony swego organizmu. Mulciber zrobił mu doprawdy wyborny dowcip, pokręcił nieznacznie głową, przynajmniej będąc pewny, iż nagłe trzęsienie ziemi jest tylko wyimaginowanym wytworem i może zrzucić je na karb gwałtownych gestów. Kontemplował mijający czas, irytująco przeciągając znużonym wzrokiem po bladych obliczach, drżących w mdłym świetle rzucanym przez zapalone świece lub niknących w chmurach tytoniowego dymu – który jednak nie miał siły, by całkiem zdusić jaśminowy zapach. Klejnoty w błocie: zaniechał ochoty na skopcenie papierosa, wychwytując drażniącą woń, całe szczęście, że nie mógł tu zawiać wiatr, posyłając jej włosy na wydęte usta. Wyprostował się, licząc głowy, znajdując zajmującą czynność, aspirującą właściwie do wstępu do wygłoszenia płomiennego manifestu. Nie był dobrym mówcą, lecz potrafił wykorzystać bezpośredni zwrot do adresata. I przywołać do rzeczywistości niezbyt skupionych słuchaczy.
Tristan przybył tuż po nim, chłodny i władczy – zostawił mu przestrzeń. Magnus zrewanżował się powitaniem, cenił Rosiera, przede wszystkim za sporą spostrzegawczość. Był niezłomnym wojownikiem i wiernym sługą, wywyższonym spośród wielu, zapracował na swój szacunek i pozycję, budowaną na podwalinie rodowego nazwiska, ostatnio dotkniętego żałobą. Brynhild o woskowej cerze, indywidualistka czy (i?) intelektualistka, przemknęła jak wilgotne powietrze, sadowiąc się w możliwie neutralnym miejscu, intrygując Rowle’a swą sfatygowaną, wątłą postacią i diabelskim ogniem w pustych oczodołach. Deirdre ominął: złamała pieczęć z fioletowych palców barwiących szyję; skończył się jako mężczyzna, protektor, a nawet wspólnik. Został mu tylko zapach jaśminu, ignorowanie kobiety przychodziło mu przez to z większym trudem. Ramsey dowcipniś, pojawił się w czas – nie zawodził nigdy, lecz z punktualnością był na bakier, nagminnie wywołując u Magnusa napady wściekłości. I jemu kiwnął głową, sygnalizując gotowość, zjawił się, przygotował, poważnie traktując ten pierwszy rozkaz. Mulciber nie musiał się o niego troszczyć. Poznał też Lupusa, materializującego się w bogatej sali tuż za Deirdre; oszpecona twarz krewnego nie czyniła z niego ofiary, chociaż stąpał po śladach kobiety upadłej. Do czysta starł uprzedzenia, zwłaszcza te dotyczące Tsagairt, nie było na nie miejsca, ani tutaj, ani w prywatnych listach i utarczkach z Ramseyem. Zignorował chłopczycę sprowadzoną przez kuzyna – musiała być kimś, miernoty nie znalazłyby miejsca przy tym stole - zatrzymał się na dłużej przy nieznajomym brunecie, szurającym ciężkim krzesłem po pięknym parkiecie – by wrócić do swobodnej oceny wartości zasiadających dokoła niego Rycerzy. Quentin był zdolnym alchemikiem oraz nadzwyczaj dyskretnym czarodziejem, niewątpliwie przydatnym, na równi z wilkiem morskim, który nareszcie miał ostać na lądzie. Cadan nastawił się optymistycznie, acz mocny głos ogorzałego męża spotkał się z niedźwiękiem i znaczącym dotknięciem żony. Goyle nie mógł wybrać lepiej, Eir była łakomym kąskiem, nawet dla ślepca, niezwracającego uwagi na detale estetyczne. Mądra i utalentowana, siostry Borgin stwarzały ciekawy duet; Rowle’owi nie umknęło ich nieme zadrganie porozumienia. Rosły Cyneric, ponury i milczący usadowił się blisko niego – wkrótce mieli razem pracować, więc uznał ten ruch za całkiem przemyślany. Smukłego Francuza, dorównującego mu wzrostem powitał delikatnym skrzywieniem warg, które przy sporej dozie wyobraźni – lub dobrych chęci – mogło uchodzić za uśmiech. Rowle mocniej zacisnął długie palce na oparciu rzeźbionego krzesła, przeczuwając nadchodzący atak słabości, uderzającej znikąd i wcale niezwiązanej z poufałym kontaktem Apollinaire’a z Deirdre. Przybycie wuja zdeterminowało w Magnusie zebranie sił, ścisnął jego rękę konkretnie, acz bez chłopięcej zapalczywości. Mulciberowie w tym pomieszczeniu, obaj z mrocznymi znakami wypalonymi na ramionach implikowali u mężczyzny dumę z tego powinowactwa. Czyści, nie byli gorsi, udowodnili to, stojąc nad nim w krótkiej hierarchicznej drabinie. Pozostało ich już niewielu, starszy Burke, solidarnie moszczący się obok swego brata – pochwalał podtrzymywanie podobnych więzów, niestety chwiejących się na granicy naturalnego wymarcia – rosyjska kutwa, śmierdząca pleśnią i spreparowanymi ingrediencjami, Morgoth, konsekwentnie potwierdzający stanowisko Yaxley’ów. Antonia, choć równie skalana mugolskimi naleciałościami co Dolohov, cieszyła się nieproporcjonalnie większym uznaniem Magnusa – nieprzełożonym jednak na czułe wspomnienia niedawnego rendez-vous. Wizerunek blondyna bujającego się kozackim krokiem umknął jego pamięci, w słodkim przeciwieństwie do obrazka złotowłosej wili, kapryśnie zmierzającej ku wolnemu miejscu. Tuż przy nim. Uśmiechnął się triumfalnie – i bardzo krótko, rzucając jej bezczelne spojrzenie, ani trochę zaskoczone, raczej aprobujące. Odczekał jeszcze stosowną chwilę: dwa krzesła pozostały puste, lecz na dyskretny znak Ramseya postanowił bez dalszych ceregieli i oczekiwania na niepoważnych Rycerzy przejść do meritum.
Pozycja u szczytu stołu dawała mu doskonały pogląd na kamienne twarze zebranych, skupione i chłodne, oczekujące na wieści od Czarnego Pana. Nie było w nich obłudy, ani pazerności, cichy spokój oraz w niektórych przypadkach – drobinki zdenerwowania, burzące gładkość obieranej maski. Wyprostował się nieco bardziej, ostrożnie odejmując dłonie od zagłówka krzesła – prawie tronu – zadowolony, lustrując wzrokiem popleczników Lorda Voldemorta i grając siebie samego, lecz pełnego sił. Ci, którzy siedzieli bliżej, mogli zarejestrować dziwne tiki, skurcze palców, pot lśniący na gorącym czole. A może to była kwestia ekscytacji.
-Jestem niezmiernie rad, że zjawiliście się tu wszyscy – rzekł, urywając w stosownym momencie i piętnując puste miejsca karzącym wzrokiem – prawie wszyscy. Poczucie obowiązku tli się w was silnie, to dobrze[/b] – powiedział, oblizując językiem spierzchnięte wargi. Zasługiwali na pochwałę od niego, choć była to po prostu ich zasrana powinność. Każdy z nich zaprzedał coś w imię tej służby, by zyskać wielkość. Musieli więc odpracować dług.
-Czarny Pan rośnie w siłę. Skupia wokół siebie więcej różdżek i oddanych sług. Nasze grono nieustannie się rozrasta, widzimy wśród nas kolejne nowe twarze – i tutaj przerwał, zwracając się ku Lupusowi. Oby widział, na co się pisze. Lord Voldemort nie był miłosiernym panem – potrzebujemy sojuszników. Wojowników i naukowców, wspierających nasze działania eliksirami oraz nowymi zaklęciami. Szeregowych żołnierzy i tych, którzy są gotowi oddać mu wszystko. Tylko najwierniejsi słudzy będą od teraz mieli zaszczyt obradowania wraz z Czarnym Panem i to oni przekażą pozostałym Jego słowa – mówił stonowanym głosem, nie musiał go podnosić, by mieć pewność, że zostanie wysłuchany. Rozwiał wątpliwości – nie, Rycerze nie zobaczą dziś Lorda Voldemorta, dostąpią łaski spotkania z nim dopiero, gdy na to zasłużą – wyróżnieniem bądź przewiną.
-Dzięki uprzejmości Tristana spotkanie może odbyć się bez przeszkód – rzekł, uprzednio skinąwszy głową Rosierowi, był wdzięczny, oni wszyscy także powinni – jednakowoż nie wypada nadużywać nam gościnności naszego gospodarza – miejsce było wygodne i luksusowe, przypuszczał, że Tristan zadbał także o najbardziej absolutne i podstawowe zaklęcia ochronne, lecz nadal nie wyobrażał sobie nagminnych obrad równie zróżnicowanych postaci w szlacheckim przybytku kultury – Biała Wywerna spłonęła do cna w pożarze, rozszalałym po naszej ostatnie naradzie. Zdaje się, że zabrali już stamtąd trupy aurorów, lecz kwatera już nie istnieje. W naszym interesie jest zatem ją odbudować, od fundamentów po dach, z zastrzeżeniem, by tym razem byle ogień nie strawił jej tak łatwo – powiedział Magnus, zaznaczając próg staranności, z jakim należało przyłożyć się do zadania – Każdy z was ma zaangażować się w odbudowę Wywerny – podkreślił z ostrzegawczą nutą, dźwięczącą na końcu zdania, przy tak ogromnym przedsięwzięciu, indywidualizm był niepożądanym kaprysem, zdolnym zniweczyć, a nie doprowadzić do celu – Pracy jest dużo i mam nadzieję, że nikt nie zignoruje naszego wspólnego interesu. Potraktujcie to jako rozkaz. Nie m ó j, a Czarnego Pana – zakończył z nieco złowieszczym akcentem wibrującym na koniuszku języka. Pierwszy priorytet został poruszony – prócz tego pozostały jeszcze inne zagadnienia. Mroczny znak miał rozbłysnąć na niebie w nieustającej konstelacji, a oni, jeszcze ponurzy i cisi, byli gwarantami nowych porządków.
|Na odpis macie 48 godzin <3
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spokojne kontemplowanie syreniej urody, rozwieszonej na białej ścianie sali bankietowej, nie mogło trwać długo - wyraźne odgłosy butów uderzających o posadzkę i sunących po niej peleryn wskazywały na to, że pomieszczenie wypełnia się ludźmi: choć praktycznie nikt nie przerywał nieznośnej, gęstej ciszy zbędnymi powitaniami. Deirdre oderwała wzrok od malowidła, przesuwając spojrzeniem po kolejnych nadchodzących Rycerzach, odwzajemniając zdawkowe kiwnięcia głową i inne niewerbalne wyrazy szacunku. Było ich coraz więcej, głównie szlachciców, osób godnej krwi i szerokich koneksji, złączonych tą samą ideą - lecz dzisiejsze spotkanie miało przebiegać inaczej, zapowiadając nowy porządek w organizacji. Czarny Pan nie zasiądzie wraz z nimi przy stole, nowi poplecznicy nie będą mogli zobaczyć go na własne oczy, lecz powinni dziękować za tę łaskę: Jego potęga była coraz bardziej przerażająca a ci, którzy stawiali pierwsze kroki na ścieżce czarnej magii, mogli nie być na to w pełni gotowi. Zdawali sobie jednak sprawę z powagi sytuacji; kontrolnie zerknęła w bok na Lupusa. Nie czuła potrzeby trzymania go za rękę i okazywania przesadnego wsparcia, sam wyciągnie wnioski i umiejętnie dopasuje się do rycerskiej rzeczywistości - wystarczyło uważnie słuchać. I obserwować. Większość relacji wibrowało przy długim stole opierając się jedynie na didaskaliach, szarościach dystansu, zajmowanych miejsc, kiwnięć głową i spojrzeń. Sama poruszała się w tej wygodnej mgle pozbawionej słów - odwzajemniła uśmiech Ignotusa, podobny posyłając Eir oraz Cadanowi, postanawiając puścić uroczy komplement starszego brata mimo uszu. Cieszyła się z powrotu męża marnotrawnego, ale jego iskrząca się żywiołowością, żeglarska obecność ciągle wydawała się jej elementem nowym i trudnym do dopasowania ze stateczną, brzemienną Goyle. Wyrwą z przeszłości, dziwnym żartem - zwłaszcza biorąc pod uwagę personalia osoby, która zasiadła tuż obok niej kilka sekund później.
Najpierw poczuła znajomy zapach, miękkie perfumy i terpentyna, rozlane farby i specyficzny kurz malarskich galerii - sądziła jednak, że to fatamorgana wywołana znudzeniem, nie odwróciła się więc aż do momentu, w którym niedorzeczny duch pochylił się nad niej, witając ją ochrypłym szeptem. Być może niesłyszalnym w ferworze dyskusji, ale w tej mętnej ciszy zdawał się roznosić echem, gwałtownym zdziwieniem, rozlewającym się po jej wymęczonym ciele lodowatą falą. Odwróciła głowę, spoglądając prosto w błękitne oczy Apollinare'a, nie mogąc jednak dojrzeć ich w pełni; blask świec igrał w szkle okularów, odbijając w nich jedynie nagle pobladłą jeszcze mocniej twarz Deirdre. Skąd się tu wziął, pewny siebie i spokojny; czy przed dwoma dniami widział jej Mroczny Znak, czy to go tu przywiodło - ale przecież to nie było możliwe, nie mógł sam powiązać drobnych szczegółów w sensowną całość. Wzrok Deirdre odruchowo przesunął się tuż za spojrzeniem Sauveterre - Ramsey, czy to on go tu przyprowadził? Czy pewne rozchwiane wątpliwości ich wspólnej historii rozjaśniały się coraz bardziej, ujmując w swe ramy Mulcibera? Rzuciła mu ostrzejsze, szybkie spojrzenie - nie podobało się jej to, ale ostatnie dni wytrącały ją z równowagi na tyle mocno, że pojawienie się tuż obok byłego narzeczonego właściwie nie powinno jej zdziwić. Z trudem ukrywała jednak dyskomfort i niezdrową bladość; ostatni raz siedziała obok Apollinare'a w tak eleganckim miejscu, nosząc na palcu pierścień zaręczynowy i starając się nadążyć za francuskimi opowieściami jego artystycznych przyjaciół - od tamtego czasu zmieniło się jednak wszystko.
Z ulgą przyjęła rozpoczęcie spotkania przez Magnusa. Podejrzewała, co zechce przekazać wszystkim, należała przecież do wybranych, do tych najbardziej zaufanych. Mroczny Znak promieniował ciepłem, kojącym i drażniącym zarazem, a spojrzenie czarnych oczu instynktownie pomknęło w stronę Tristana. Wydawał się starszy, zirytowany, nastroszony - i nie patrzył na nią, choć wyraźnie widziała drobne zmarszczki, zaciśnięte usta i spięte ramiona. Znała go na tyle dobrze, by wręcz czuć emanującą od niego niechęć i zapowiedź wściekłości: czy to przez tragedie, boleśnie rozdzierające ostatnio jego życie? Czy to przez nią? Nie, nie powinna o tym myśleć, zamknęła ten etap, z pewnością nie chodziło o nich - rozpatrywanych jako jedność tylko w kwestiach Śmierciożerców. Odwróciła głowę z powrotem w kierunku stojącego za stołem Magnusa, karcąc się w myślach. Podjęła słuszną decyzję, karmienie się idiotycznymi złudzeniami tylko wzmagało żałośnie skomlący głód, szarpiący jej nerwami. Miał ważniejsze sprawy na głowie, zapomniał o niej - i dobrze. Skupiła się na podsumowaniu ostatnich wydarzeń, tłumaczących niezdrową, zabandażowaną twarz siedzącego naprzeciwko niej Quentina. Biała Wywerna spłonęła, należało odbudować i wzmocnić ich siedzibę - by nie musieć korzystać z łaski Rosiera. Pierwszy, miłosierny dobroczyńca - przed tym też uciekała, przed lepkimi mackami zależności. Tym bardziej rozumiała potrzebę szybkiego powrotu do niezależności, na Śmiertelny Nokturn, dyskretny, chroniony nie tylko pieniędzmi, ale i mroczną renomą, labiryntem uliczek i groźną esencją, sączącą się na brudny bruk. - Porozmawiam z jednym z zaufanych producentów, z pewnością wspomoże naszą sprawę i zapewni część materiałów, niezbędnych do odbudowy Białej Wywerny - odezwała się powoli i spokojnie: resztę poruszanych przez Magnusa kwestii zdołała już poznać, personalia zaufanych Czarnego Pana nie budziły jej ciekawości, tak samo jak nowy ład oraz coś, co rozwijało się czarną, przerażającą mgłą na horyzoncie. Powróciła do milczenia, czekając na wypowiedzi innych i rozwinięcie spotkania - ona i tak pojawiła się tu w roli obserwatorki.
Najpierw poczuła znajomy zapach, miękkie perfumy i terpentyna, rozlane farby i specyficzny kurz malarskich galerii - sądziła jednak, że to fatamorgana wywołana znudzeniem, nie odwróciła się więc aż do momentu, w którym niedorzeczny duch pochylił się nad niej, witając ją ochrypłym szeptem. Być może niesłyszalnym w ferworze dyskusji, ale w tej mętnej ciszy zdawał się roznosić echem, gwałtownym zdziwieniem, rozlewającym się po jej wymęczonym ciele lodowatą falą. Odwróciła głowę, spoglądając prosto w błękitne oczy Apollinare'a, nie mogąc jednak dojrzeć ich w pełni; blask świec igrał w szkle okularów, odbijając w nich jedynie nagle pobladłą jeszcze mocniej twarz Deirdre. Skąd się tu wziął, pewny siebie i spokojny; czy przed dwoma dniami widział jej Mroczny Znak, czy to go tu przywiodło - ale przecież to nie było możliwe, nie mógł sam powiązać drobnych szczegółów w sensowną całość. Wzrok Deirdre odruchowo przesunął się tuż za spojrzeniem Sauveterre - Ramsey, czy to on go tu przyprowadził? Czy pewne rozchwiane wątpliwości ich wspólnej historii rozjaśniały się coraz bardziej, ujmując w swe ramy Mulcibera? Rzuciła mu ostrzejsze, szybkie spojrzenie - nie podobało się jej to, ale ostatnie dni wytrącały ją z równowagi na tyle mocno, że pojawienie się tuż obok byłego narzeczonego właściwie nie powinno jej zdziwić. Z trudem ukrywała jednak dyskomfort i niezdrową bladość; ostatni raz siedziała obok Apollinare'a w tak eleganckim miejscu, nosząc na palcu pierścień zaręczynowy i starając się nadążyć za francuskimi opowieściami jego artystycznych przyjaciół - od tamtego czasu zmieniło się jednak wszystko.
Z ulgą przyjęła rozpoczęcie spotkania przez Magnusa. Podejrzewała, co zechce przekazać wszystkim, należała przecież do wybranych, do tych najbardziej zaufanych. Mroczny Znak promieniował ciepłem, kojącym i drażniącym zarazem, a spojrzenie czarnych oczu instynktownie pomknęło w stronę Tristana. Wydawał się starszy, zirytowany, nastroszony - i nie patrzył na nią, choć wyraźnie widziała drobne zmarszczki, zaciśnięte usta i spięte ramiona. Znała go na tyle dobrze, by wręcz czuć emanującą od niego niechęć i zapowiedź wściekłości: czy to przez tragedie, boleśnie rozdzierające ostatnio jego życie? Czy to przez nią? Nie, nie powinna o tym myśleć, zamknęła ten etap, z pewnością nie chodziło o nich - rozpatrywanych jako jedność tylko w kwestiach Śmierciożerców. Odwróciła głowę z powrotem w kierunku stojącego za stołem Magnusa, karcąc się w myślach. Podjęła słuszną decyzję, karmienie się idiotycznymi złudzeniami tylko wzmagało żałośnie skomlący głód, szarpiący jej nerwami. Miał ważniejsze sprawy na głowie, zapomniał o niej - i dobrze. Skupiła się na podsumowaniu ostatnich wydarzeń, tłumaczących niezdrową, zabandażowaną twarz siedzącego naprzeciwko niej Quentina. Biała Wywerna spłonęła, należało odbudować i wzmocnić ich siedzibę - by nie musieć korzystać z łaski Rosiera. Pierwszy, miłosierny dobroczyńca - przed tym też uciekała, przed lepkimi mackami zależności. Tym bardziej rozumiała potrzebę szybkiego powrotu do niezależności, na Śmiertelny Nokturn, dyskretny, chroniony nie tylko pieniędzmi, ale i mroczną renomą, labiryntem uliczek i groźną esencją, sączącą się na brudny bruk. - Porozmawiam z jednym z zaufanych producentów, z pewnością wspomoże naszą sprawę i zapewni część materiałów, niezbędnych do odbudowy Białej Wywerny - odezwała się powoli i spokojnie: resztę poruszanych przez Magnusa kwestii zdołała już poznać, personalia zaufanych Czarnego Pana nie budziły jej ciekawości, tak samo jak nowy ład oraz coś, co rozwijało się czarną, przerażającą mgłą na horyzoncie. Powróciła do milczenia, czekając na wypowiedzi innych i rozwinięcie spotkania - ona i tak pojawiła się tu w roli obserwatorki.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ludzie wchodzą i wychodzą, tracę rachubę po pewnym czasie. Uważnie obserwuję każdego wchodzącego, witając się zwykłym skinięciem głowy - nie ma potrzeby się rozdrabniania, wszak nie zebraliśmy się tutaj w celach towarzyskich. W gruncie rzeczy cieszę się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, dodatkowo obecność brata siedzącego obok jest pokrzepiająca. Poprawiam dłonie złożone na kolanach, coraz niecierpliwiej czekając na rozpoczęcie planowanego spotkania. Nienachalnie zerkam w stronę Magnusa zastanawiając się jakie tematy zamierza dzisiaj poruszyć. Wspomnienie Białej Wywerny wydaje się być nieuniknione, chociaż wolałbym zapomnieć o tamtym wieczorze. Nadal zdarza mi się wracać do wspomnienia palącego się drewna oraz ciał. Teraz czuję nieprzyjemne podenerwowanie oraz gęsią skórkę powoli nakrapiającą całe ciało.
Słucham uważnie każdego słowa Rowle’a, gruntownie analizując. Wzrok na krótką chwilę ucieka w kierunku Rosiera; rzeczywiście pomieszczenie robi piorunujące wrażenie. W zasadzie dużo lepiej oraz wygodniej byłoby się spotykać właśnie tutaj, nawet jeśli wiem, że jest to niemożliwe. Westchnąłem cicho zastanawiając się nad swoją rolą w tym całym procesie. Mam kilka pomysłów, ale nie jestem pewien czy uda mi się je zrealizować. Aktualnie posiadam wiele zobowiązań, głównie wobec rodu - nawet jeśli sprawa Rycerzy Walpurgii jest ważniejsza, to nie mogę ręczyć za własne wątłe zdrowie. Jestem wściekły na samego siebie, za swój nieudolny organizm niepotrafiący się szybciej regenerować oraz posiadać większego zasobu energii. Może listowne pertraktacje byłyby zadaniem idealnym?
Kontrolnie spoglądam na Deirdre, kiedy zabiera głos. W momencie, gdy milknie, postanawiam nieco wyjść przed szereg.
- Skoro mówimy o Wywernie, pozwolę się wtrącić z jedną informacją - mówię głośno, nie patrząc na nikogo konkretnego. Wreszcie obracam się ku Magnusowi. - Będąc w szpitalu dostałem informację, że trzeciego maja zostanę przesłuchany. Podejrzewam, że Goshawk również dostała taki list, chociaż są to jedynie moje przypuszczenia - kontynuuję. Przechylam lekko głowę robiąc krótką pauzę. - Przesłuchanie nie doszło do skutku. Nie wiem dlaczego, może Ministerstwo ma teraz inne sprawy na głowie. Nie chcę siać paniki, ale możliwe, że aurorzy zainteresowali się tamtejszym spotkaniem - dodaję na zakończenie. Nie do końca rozumiem jaki mam w tym cel, chyba po prostu informacyjny. Że musimy być może podwoić środki ostrożności, oglądać się za siebie, pozostawać niezauważeni, gdyż nie wiadomo kto może nam patrzeć na ręce.
Słucham uważnie każdego słowa Rowle’a, gruntownie analizując. Wzrok na krótką chwilę ucieka w kierunku Rosiera; rzeczywiście pomieszczenie robi piorunujące wrażenie. W zasadzie dużo lepiej oraz wygodniej byłoby się spotykać właśnie tutaj, nawet jeśli wiem, że jest to niemożliwe. Westchnąłem cicho zastanawiając się nad swoją rolą w tym całym procesie. Mam kilka pomysłów, ale nie jestem pewien czy uda mi się je zrealizować. Aktualnie posiadam wiele zobowiązań, głównie wobec rodu - nawet jeśli sprawa Rycerzy Walpurgii jest ważniejsza, to nie mogę ręczyć za własne wątłe zdrowie. Jestem wściekły na samego siebie, za swój nieudolny organizm niepotrafiący się szybciej regenerować oraz posiadać większego zasobu energii. Może listowne pertraktacje byłyby zadaniem idealnym?
Kontrolnie spoglądam na Deirdre, kiedy zabiera głos. W momencie, gdy milknie, postanawiam nieco wyjść przed szereg.
- Skoro mówimy o Wywernie, pozwolę się wtrącić z jedną informacją - mówię głośno, nie patrząc na nikogo konkretnego. Wreszcie obracam się ku Magnusowi. - Będąc w szpitalu dostałem informację, że trzeciego maja zostanę przesłuchany. Podejrzewam, że Goshawk również dostała taki list, chociaż są to jedynie moje przypuszczenia - kontynuuję. Przechylam lekko głowę robiąc krótką pauzę. - Przesłuchanie nie doszło do skutku. Nie wiem dlaczego, może Ministerstwo ma teraz inne sprawy na głowie. Nie chcę siać paniki, ale możliwe, że aurorzy zainteresowali się tamtejszym spotkaniem - dodaję na zakończenie. Nie do końca rozumiem jaki mam w tym cel, chyba po prostu informacyjny. Że musimy być może podwoić środki ostrożności, oglądać się za siebie, pozostawać niezauważeni, gdyż nie wiadomo kto może nam patrzeć na ręce.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie przekręcajac głowy, nie poruszając swojego ciała z miejsca choćby o cal przesunął swoje gałki w oczodołach tak by przekierować niebieskie źrenice na szlachca. Trochę jak znieruchomiała jaszczorka rozglądająca się za swoim celem. Alchemik patrzył, jak Magnus zaczął się prostować zupełnie jakgdyby chciał urosnąć i skupić na sobie jeszcze większą ilość spojrzeń. Na swój sposób Valerij to w nim podziwiał - to że przychodziło mu to z łatwością.
Alchemik słuchał i jak na razie żadna uzyskana informacja nie była dla niego objawieniem. Już nie tylko oni wiedzieli, że Czarny Pan rośnie w silę. Jego ingerencja w Wywerniebyła jedynie wstępną manifestacją siły, która niebawem zatrzęsie fundamentami Londynu, Anglii, a potem rozleje się prawdopodobniej dalej. Teraz On mógł rosnąć tylko w siłę, a mu oddani wraz z nim. No ale Valerij rozumiał zabieg podjęcia tej kwestii - w żadnym przemówieniu nie mogło za braknąć patetycznej nuty mającej na celu podniesienie morałów. Potem oczywiście musiało się znaleźć nieco miejsca na szlachecką wymianę uznania i wdzięczności. Rosjanin zmarszczył czoło, a potem bezgłośnie wciągnął trochę więcej powietrza w płuca zupełnie jakby przed nim postawiono wielką misę pożywienia, którego sam w stanie przez tydzień przejeść nie da rady. Przeniósł spojrzenie ponownie na blat stołu w momencie w którym powtórzona została informacja o zniszczeniu Wywerny, padł nakaz, a właściwie rozkaz. Prawdopodobnie jedynie Francuz spośród wszystkich tu obecnych zdawał sobie sprawę z tego w jak niewiele interakcji związanych z zewnętrzem własnej piwnicy alchemik wchodził. Wizja fizycznej pracy wcale go nie zachęcała. O wiele więcej mógł zdziałać siedząc w swojej piwnicy, nad książką. Był o tym w pełni przekonany. Z tego też powodu spuścił swoje spojrzenie zupełnie jak gdyby miało go to w tym momencie uczynić niewidzialnym. Zdecydowanie potrzebował do przyswojenia wizji siebie przerzucającego gruz więcej czasu, jak i alkoholu. Obecne warunki temu nie sprzyjały. Dopiero słowa Burkea-mumi, sprawiły że zrodziła się w nim ciekawość. Obiegł twarze wszystkich zebranych by odnotować ich reakcje, a potem na nowo wlepił spojrzenie w stół.
Alchemik słuchał i jak na razie żadna uzyskana informacja nie była dla niego objawieniem. Już nie tylko oni wiedzieli, że Czarny Pan rośnie w silę. Jego ingerencja w Wywerniebyła jedynie wstępną manifestacją siły, która niebawem zatrzęsie fundamentami Londynu, Anglii, a potem rozleje się prawdopodobniej dalej. Teraz On mógł rosnąć tylko w siłę, a mu oddani wraz z nim. No ale Valerij rozumiał zabieg podjęcia tej kwestii - w żadnym przemówieniu nie mogło za braknąć patetycznej nuty mającej na celu podniesienie morałów. Potem oczywiście musiało się znaleźć nieco miejsca na szlachecką wymianę uznania i wdzięczności. Rosjanin zmarszczył czoło, a potem bezgłośnie wciągnął trochę więcej powietrza w płuca zupełnie jakby przed nim postawiono wielką misę pożywienia, którego sam w stanie przez tydzień przejeść nie da rady. Przeniósł spojrzenie ponownie na blat stołu w momencie w którym powtórzona została informacja o zniszczeniu Wywerny, padł nakaz, a właściwie rozkaz. Prawdopodobnie jedynie Francuz spośród wszystkich tu obecnych zdawał sobie sprawę z tego w jak niewiele interakcji związanych z zewnętrzem własnej piwnicy alchemik wchodził. Wizja fizycznej pracy wcale go nie zachęcała. O wiele więcej mógł zdziałać siedząc w swojej piwnicy, nad książką. Był o tym w pełni przekonany. Z tego też powodu spuścił swoje spojrzenie zupełnie jak gdyby miało go to w tym momencie uczynić niewidzialnym. Zdecydowanie potrzebował do przyswojenia wizji siebie przerzucającego gruz więcej czasu, jak i alkoholu. Obecne warunki temu nie sprzyjały. Dopiero słowa Burkea-mumi, sprawiły że zrodziła się w nim ciekawość. Obiegł twarze wszystkich zebranych by odnotować ich reakcje, a potem na nowo wlepił spojrzenie w stół.
Wydmuchując gęsty kłąb dymu krótkimi spojrzeniami obserwował wchodzących do sali gości; zaklinaczka Borgin, miał z nią do pomówienia, choć z różnych względów brał się do tego wyjątkowo niechętnie - być może wykorzysta okazję. Smukłe ciało Deirdre, które jego wzrok śledził zaledwie ułamek sekundy, krótki ułamek badający jej twarz, zmęczoną, ale całą, anomalie nie zaszkodziły jej bardziej, niż mogłyby. Za Deirdre do sali wszedł Lupus; na jego twarzy zatrzymał wzrok na dłużej, zastanawiając się nad istotą łączącej ich relacji - Black był wśród nich nowy, to pewne, czyżby jego Czarna Orchidea zaczęła gustować w nowicjuszach? Skinął głową Ramseyowi, powstrzymując drgnięcie kącika ust na widok wyciągniętego zza połów jego płaszcza zegarek; w istocie, zbliżała się godzina, w której zebranie winno się rozpocząć - tymczasem rycerze nie zjawili się tłumnie. Sigrun, która pojawiła się tuż po Mulciberze i zajęła wolne krzesło między, była widokiem zaskakującym. Tristan obrócił się w jej stronę, machinalnie użyczając różdżki do podpalenia jej papierosa, prześlizgując wzrokiem po jej złocistych włosach, pełnych ustach, w które chwyciła bibułkę.
- Zaiste - odparł krótko, bo na więcej nie było czasu, bo nie było to spotkanie dwojga ludzi, a dysputa nad sprawami większej wagi, sprawami, do których dołączyła. Dobrze, będzie cennym sojusznikiem. Gdzieś naprzeciw zasiadł Runcorn, nie mniej wyobcowany niż zwykle, następni zjawili się Cadan wraz z przemykającą za nim eteryczną Eir. - Witaj, Cadanie - powitał go jako jedynego, który zdecydował się odezwać, przecinając grobową ciszę; kiedy zwrócił się bezpośrednio do niego, tuż po bezczelnym skomplementowaniu Deirdre, odpowiedział mu jedynie płytkim skinięciem głową okraszonym zimnym, niechętnym spojrzeniem, badawczo utkwionym tak samo w jego oczach. Jego uprzejmość zaiste była przejawem kultury, uprzejmość wobec jego kobiety - znacznie mniejszym. Yaxley przemknął jak cień, Apolinaire zaskoczył go ponownie, po kilku skinięciach głowy szepcząc wprost do ucha Deirdre - patrzył wtedy na niego, nie na nią, spojrzeniem pozbawionym choćby najlichszej ciepłej iskry - od jego twarzy oderwał go dopiero Ignotus, którego dłoń uścisnął, silnie, po męsku. - Witajcie, panowie - dodał głośniej, co prawda w odpowiedzi na ciche bąknięcie Valerija, ale kierując słowa bez wątpienia również do kolejnych wchodzących do sali gości, Yaxleya, któremu również skinął głową i braci Burke, którzy pojawili się krótko wcześniej, nie zatrzymał na Quentinie dłużej wzroku pomimo bandażu będącego wątpliwą ozdobą jego głowy, pożar Wywerny pochłonął wiele ofiar. Ostatnia z panien Borgin, mężczyzna, którego nie rozpoznawał - kolejny nowicjusz: dobrze, wpływy Czarnego Pana nieustannie rosły - i na końcu równie nieznajoma złotowłosa piękność. Zaskakujące - po raz kolejny. Zgniótł niedopalonego papierosa w papierośnicy, kiedy dostrzegł, że Magnus zbiera się do rozpoczęcia tego spotkania.
Skinął głową, słysząc podziękowania, były zbędne. Ugoszczenie rycerzy u siebie było koniecznością, której podjął się bez wysiłku zasługującego na wdzięczność, pozycja, jaką zajmował, sprawiała, że czuł się za pewne rzeczy odpowiedzialny. Rowle mówił, a Tristan powrócił spojrzeniem wpierw na Lupusa, dość ostentacyjnie i bez zadowolenia, z jakąś niewypowiedzianą groźbą i ostrzeżeniem iskrzącym w wąskiej źrenicy, później na Apolinaire'a, na którym utkwił ten wzrok na dłużej, omijając nim blednącą Deirdre. Reakcja jej ciała była dla niego trudna do zrozumienia, podobnie jak minione poufałości z Francuzem, niezależnie od wszystkiego, Deirdre nigdy nie przestała być jego. Niezależnie również od schizofrenicznych rojeń ewentualnych innych chętnych, jeśli wśród rycerzy znajdował się ktoś, kogo winna zwać w przeszłości protektorem, był nim on sam. I był w swojej własności zachłanny i zaborczy, czego nie starał się nawet ukrywać.
- Czy ktoś posiada informacje, gdzie podziewają się nieobecni? Mamy kilka pustych foteli - Niechętnie, przeniósł spojrzenie na Magnusa, podchwytując wypowiedziane przez niego słowa - prawie wszyscy, w istocie. - Czy osoby, na które czekamy, nie traktują swoich obowiązków z należną im powagą? - Winni się o to zatroszczyć, sprawy, w które wnikali, stawały się coraz mroczniejsze; możliwość dopuszczenia do nich osoby niegodnej zaufania przerażała. Przerażała i uczyła przezorności - ale być może był niesprawiedliwy, być może porwały ich sprawy, które naprawdę nie pozwalały im na uczestnictwo w dzisiejszym zgromadzeniu. Nie spojrzał na Deirdre, kiedy się odezwała, zamiast tego utkwiwszy wzrok na nowo na jej nachalnym francuskim sąsiedzie, nie mniej ostentacyjnie co wcześniej, wsłuchując się w niepokojące wieści Quentina. Niedobrze - aurorzy rzadko interesowali się Śmiertelnym Nokturnem. Miał nadzieję, że zainteresowanie to opadnie równie szybko, jak szybko się pojawiło. Myśl, że Ministerstwo mogłoby chcieć przesłuchiwać Burke'a wydawała mu się absurdalna - ale Ministerstwo nie przestawało przecież zaskakiwać idiotycznymi pomysłami. Miał nadzieję, że jeśli - to odbędzie się to, oczywiście, na okoliczność świadka. Pozostawił jednak tę kwestię bez komentarza, podnosząc temat wspomniany przez Rowle'a:
- Po Nokturnie krąży już fama, że szukam ludzi, którym zapłacę za pomoc w pracach budowlanych - oświadczył, opierając się wygodniej o oparcie miękkiego fotelu, zadzierając brodę lekko wzwyż, jak to miał w bezwiednym zwyczaju, nie ściągając jednak wzroku z Apollinaire'a. - Kwestia czasu, nim się zjawią. - Oferował wszak wysoką zapłatę, ale to nie deklaracje śmierciożerców winny zdominować dyskusję o naprawie ich dawnej siedziby.
- Zaiste - odparł krótko, bo na więcej nie było czasu, bo nie było to spotkanie dwojga ludzi, a dysputa nad sprawami większej wagi, sprawami, do których dołączyła. Dobrze, będzie cennym sojusznikiem. Gdzieś naprzeciw zasiadł Runcorn, nie mniej wyobcowany niż zwykle, następni zjawili się Cadan wraz z przemykającą za nim eteryczną Eir. - Witaj, Cadanie - powitał go jako jedynego, który zdecydował się odezwać, przecinając grobową ciszę; kiedy zwrócił się bezpośrednio do niego, tuż po bezczelnym skomplementowaniu Deirdre, odpowiedział mu jedynie płytkim skinięciem głową okraszonym zimnym, niechętnym spojrzeniem, badawczo utkwionym tak samo w jego oczach. Jego uprzejmość zaiste była przejawem kultury, uprzejmość wobec jego kobiety - znacznie mniejszym. Yaxley przemknął jak cień, Apolinaire zaskoczył go ponownie, po kilku skinięciach głowy szepcząc wprost do ucha Deirdre - patrzył wtedy na niego, nie na nią, spojrzeniem pozbawionym choćby najlichszej ciepłej iskry - od jego twarzy oderwał go dopiero Ignotus, którego dłoń uścisnął, silnie, po męsku. - Witajcie, panowie - dodał głośniej, co prawda w odpowiedzi na ciche bąknięcie Valerija, ale kierując słowa bez wątpienia również do kolejnych wchodzących do sali gości, Yaxleya, któremu również skinął głową i braci Burke, którzy pojawili się krótko wcześniej, nie zatrzymał na Quentinie dłużej wzroku pomimo bandażu będącego wątpliwą ozdobą jego głowy, pożar Wywerny pochłonął wiele ofiar. Ostatnia z panien Borgin, mężczyzna, którego nie rozpoznawał - kolejny nowicjusz: dobrze, wpływy Czarnego Pana nieustannie rosły - i na końcu równie nieznajoma złotowłosa piękność. Zaskakujące - po raz kolejny. Zgniótł niedopalonego papierosa w papierośnicy, kiedy dostrzegł, że Magnus zbiera się do rozpoczęcia tego spotkania.
Skinął głową, słysząc podziękowania, były zbędne. Ugoszczenie rycerzy u siebie było koniecznością, której podjął się bez wysiłku zasługującego na wdzięczność, pozycja, jaką zajmował, sprawiała, że czuł się za pewne rzeczy odpowiedzialny. Rowle mówił, a Tristan powrócił spojrzeniem wpierw na Lupusa, dość ostentacyjnie i bez zadowolenia, z jakąś niewypowiedzianą groźbą i ostrzeżeniem iskrzącym w wąskiej źrenicy, później na Apolinaire'a, na którym utkwił ten wzrok na dłużej, omijając nim blednącą Deirdre. Reakcja jej ciała była dla niego trudna do zrozumienia, podobnie jak minione poufałości z Francuzem, niezależnie od wszystkiego, Deirdre nigdy nie przestała być jego. Niezależnie również od schizofrenicznych rojeń ewentualnych innych chętnych, jeśli wśród rycerzy znajdował się ktoś, kogo winna zwać w przeszłości protektorem, był nim on sam. I był w swojej własności zachłanny i zaborczy, czego nie starał się nawet ukrywać.
- Czy ktoś posiada informacje, gdzie podziewają się nieobecni? Mamy kilka pustych foteli - Niechętnie, przeniósł spojrzenie na Magnusa, podchwytując wypowiedziane przez niego słowa - prawie wszyscy, w istocie. - Czy osoby, na które czekamy, nie traktują swoich obowiązków z należną im powagą? - Winni się o to zatroszczyć, sprawy, w które wnikali, stawały się coraz mroczniejsze; możliwość dopuszczenia do nich osoby niegodnej zaufania przerażała. Przerażała i uczyła przezorności - ale być może był niesprawiedliwy, być może porwały ich sprawy, które naprawdę nie pozwalały im na uczestnictwo w dzisiejszym zgromadzeniu. Nie spojrzał na Deirdre, kiedy się odezwała, zamiast tego utkwiwszy wzrok na nowo na jej nachalnym francuskim sąsiedzie, nie mniej ostentacyjnie co wcześniej, wsłuchując się w niepokojące wieści Quentina. Niedobrze - aurorzy rzadko interesowali się Śmiertelnym Nokturnem. Miał nadzieję, że zainteresowanie to opadnie równie szybko, jak szybko się pojawiło. Myśl, że Ministerstwo mogłoby chcieć przesłuchiwać Burke'a wydawała mu się absurdalna - ale Ministerstwo nie przestawało przecież zaskakiwać idiotycznymi pomysłami. Miał nadzieję, że jeśli - to odbędzie się to, oczywiście, na okoliczność świadka. Pozostawił jednak tę kwestię bez komentarza, podnosząc temat wspomniany przez Rowle'a:
- Po Nokturnie krąży już fama, że szukam ludzi, którym zapłacę za pomoc w pracach budowlanych - oświadczył, opierając się wygodniej o oparcie miękkiego fotelu, zadzierając brodę lekko wzwyż, jak to miał w bezwiednym zwyczaju, nie ściągając jednak wzroku z Apollinaire'a. - Kwestia czasu, nim się zjawią. - Oferował wszak wysoką zapłatę, ale to nie deklaracje śmierciożerców winny zdominować dyskusję o naprawie ich dawnej siedziby.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Obserwowałem uważnie, choć nienachalnie na wchodzących ludzi powoli i skrupulatnie zapełniających wnętrze pomieszczenia sali bankietowej. Skinieniem głowy witałem się zarówno ze znajomymi jak i pierwszy raz widzianymi przeze mnie osobami. Obecność niektórych wprawiła mnie w zdziwienie objawiające się szerszym otwarciem oczu; nie mówiłem jednak nic. Spojrzałem tylko pytająco na siadającego obok mnie kuzyna, być może będziemy musieli później porozmawiać.
Splotłem palce na brzegu stołu, z niewielkim zniecierpliwieniem czekając na rozpoczęcie… debaty? W przeciwieństwie do pozostałych członków nie miałem żadnego wyobrażenia na temat tych spotkań. Nie wiedziałem do końca jak one przebiegały, co podczas nich robili oraz czego oczekiwali. Mogły to być równie dobrze raporty jak i burza mózgów, skończywszy na suchym przekazaniu wytycznych przez Czarnego Pana jego Rycerzom.
Odwzajemniłem chłodne, zdystansowane spojrzenie Rosiera, kiedy wyczułem je na sobie; sądziłem jednak, że było ono podyktowane rodową zawiścią, nie tym, że przyszedłem tutaj z Deirdre. Nie miałem pojęcia o ich relacji, nie bardzo mnie ona interesowała. To nie była w końcu moja sprawa. Przyszedłem tutaj w jasnym celu, gdybym chciał umówić się z kobietą, to na pewno nie na spotkaniu organizacji, do której mnie wcieliła. Nie poświęciłem większej ilości czasu na rozmyślanie o tym zdarzeniu, Rowle zabrał głos, a raczej nikt inny nie skupił na mnie swojej uwagi. Dobrze. Mogłem całkowicie poświęcić się słuchaniu oraz wyłapywaniu co ważniejszych słów.
Tsagairt mówiła mi o wydarzeniach z Wywerny, pokrótce. Teraz sprawa wyjaśniła się całkowicie; zatem tam odbywały się dotychczas spotkania. Brakujące elementy zaczęły się odnajdywać, tak jak ja odnalazłem się w gęstwinie niedopowiedzeń. Wszystko stało się zdecydowanie prostsze, logiczniejsze z mojego punktu widzenia.
Nie wiedziałem, czy mogłem śmiało składać jakiekolwiek deklaracje. Spotkaliśmy się tutaj po raz pierwszy, część prawdopodobnie w ogóle mi nie ufała, więc chyba trochę nierozsądnie byłoby się wychylać. Zanotowałem jedynie, w jakich obszarach mógłbym pomóc i faktycznie spróbować to zrobić.
Dopiero temat przedstawiony przez Quentina dotyczył trochę mnie, dlatego postanowiłem przytaknąć.
- To prawda. Do szpitala przywieziono troje poszkodowanych, w tym lorda Burke i pannę Goshawk. Mieli postawione zarzuty uprawiania czarnej magii oraz udziału w nielegalnym spotkaniu. W trakcie leczenia mieli zostać przesłuchani. Marianna została najwidoczniej w Świętym Mungu – dodałem spokojnie, dzieląc się tym, co było mi znane. Potem w milczeniu słuchałem już jak inni zabierali głos.
Splotłem palce na brzegu stołu, z niewielkim zniecierpliwieniem czekając na rozpoczęcie… debaty? W przeciwieństwie do pozostałych członków nie miałem żadnego wyobrażenia na temat tych spotkań. Nie wiedziałem do końca jak one przebiegały, co podczas nich robili oraz czego oczekiwali. Mogły to być równie dobrze raporty jak i burza mózgów, skończywszy na suchym przekazaniu wytycznych przez Czarnego Pana jego Rycerzom.
Odwzajemniłem chłodne, zdystansowane spojrzenie Rosiera, kiedy wyczułem je na sobie; sądziłem jednak, że było ono podyktowane rodową zawiścią, nie tym, że przyszedłem tutaj z Deirdre. Nie miałem pojęcia o ich relacji, nie bardzo mnie ona interesowała. To nie była w końcu moja sprawa. Przyszedłem tutaj w jasnym celu, gdybym chciał umówić się z kobietą, to na pewno nie na spotkaniu organizacji, do której mnie wcieliła. Nie poświęciłem większej ilości czasu na rozmyślanie o tym zdarzeniu, Rowle zabrał głos, a raczej nikt inny nie skupił na mnie swojej uwagi. Dobrze. Mogłem całkowicie poświęcić się słuchaniu oraz wyłapywaniu co ważniejszych słów.
Tsagairt mówiła mi o wydarzeniach z Wywerny, pokrótce. Teraz sprawa wyjaśniła się całkowicie; zatem tam odbywały się dotychczas spotkania. Brakujące elementy zaczęły się odnajdywać, tak jak ja odnalazłem się w gęstwinie niedopowiedzeń. Wszystko stało się zdecydowanie prostsze, logiczniejsze z mojego punktu widzenia.
Nie wiedziałem, czy mogłem śmiało składać jakiekolwiek deklaracje. Spotkaliśmy się tutaj po raz pierwszy, część prawdopodobnie w ogóle mi nie ufała, więc chyba trochę nierozsądnie byłoby się wychylać. Zanotowałem jedynie, w jakich obszarach mógłbym pomóc i faktycznie spróbować to zrobić.
Dopiero temat przedstawiony przez Quentina dotyczył trochę mnie, dlatego postanowiłem przytaknąć.
- To prawda. Do szpitala przywieziono troje poszkodowanych, w tym lorda Burke i pannę Goshawk. Mieli postawione zarzuty uprawiania czarnej magii oraz udziału w nielegalnym spotkaniu. W trakcie leczenia mieli zostać przesłuchani. Marianna została najwidoczniej w Świętym Mungu – dodałem spokojnie, dzieląc się tym, co było mi znane. Potem w milczeniu słuchałem już jak inni zabierali głos.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miała oczekiwań wobec tego spotkania. Właściwie przygotowana była możliwie na jak najwięcej poruszanych tematów, w których być może niekoniecznie chciała się udzielać. Rozumiała swoją pozycję, która poniekąd dyktowana jej była przez minione lata, historię, która się z nimi niewątpliwie splatała, opinie tysiąca mężczyzn i ich udział w kształtowaniu rzeczywistości, jaką wszyscy znali dzisiaj. Rozumiała konwenanse, jakie przyszło jej wypełniać i przyjmowała je do siebie takimi, jakimi były. Była świadoma jednak pozycji, na jaką sama sobie zapracowała. I autorytetu męża, pod którym bezpiecznie mogła obserwować co działo się dookoła. Była tutaj z nim – związana węzłem, który teraz chronił nie tylko ją, ale także ich rosnące pod jej sercem dziecko.
Jej wzrok wodził za sylwetkami, które weszły zaraz po nich – nie osądzała, nie oceniała. Już jednak zdążyła wyrobić sobie opinię na temat Rycerzy Walpurgii – ich ludzkich, żywych ciał i twarzy, a nie kukieł, jakie do tej pory figurowały w jej wyobraźni – byli to czarodzieje (i czarownice, co dumnie należało podkreślić) godni piastowanych przez siebie pozycji, ludzie dumni ze swojego pochodzenia, osobistości różnorodne. Każde z nich stanowiło odrębną ingrediencję i dopiero połączenie ich pozwalało na uwarzenie śmiercionośnego specyfiku, który niedługo przyniesie światu słodycz czystości. Tak, teraz poczuła się jego częścią. Zapach estragonu jeszcze unosił się nad jej głową, gałązka zioła wpleciona między włosy stanowiła jej element rozpoznawczy.
Nie całkiem utonęła w swoich myślach. Wytężała słuch, lodowatymi tęczówkami wodząc po twarzy mężczyzny prowadzącego spotkanie. Jego również nie znała, ale obiecała sobie, że znajdzie w najbliższej przyszłości odpowiednią ilość czasu, by zainteresować się każdym z osobna. Teraz, póki spotkanie trwało, musiała skupić się na czymś zgoła innym. Dopiero, gdy zostało zaznaczone, że Czarny Pan nie nadejdzie, poczuła niebezpieczną ulgę wkradającą się do jej umysłu lepkimi łapami. Bała się jego potęgi, jego mocy po tym, jak Brynhild zakreśliła wygląd i cel działania Rycerzy Walpurgii. Był to czarodziej niewątpliwie niebezpieczny, nie znający poddaństwa, górujący nad swoimi poplecznikami. W pełni to akceptowała, nie wycofując się jednak ze stanowiska zaledwie służebnicy.
Gdy poruszony został temat nie istniejącego już niemal budynku Wywerny, zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób mogłaby pomóc. Nie nadawała się do prac remontowych, mogła co najwyżej oddać swoje oszczędności Cadanowi, by ten odpowiednio by nimi rozporządził w kwestii odbudowy. Eliksirami nie zepnie desek, nie oblepi powierzchni cegieł. Mogłaby jednak przygotować odpowiednie plany, by potem według nich stworzono podwaliny do nowego miejsca. To powinno wyjść jej najlepiej. Wzrok przeniosła na męża, a kiedy ich źrenice skrzyżowały się w spojrzeniu, wiedziała, że nie potrzebują słów, by się zrozumieć. Miał większe prawo głosu niż ona.
Jej wzrok wodził za sylwetkami, które weszły zaraz po nich – nie osądzała, nie oceniała. Już jednak zdążyła wyrobić sobie opinię na temat Rycerzy Walpurgii – ich ludzkich, żywych ciał i twarzy, a nie kukieł, jakie do tej pory figurowały w jej wyobraźni – byli to czarodzieje (i czarownice, co dumnie należało podkreślić) godni piastowanych przez siebie pozycji, ludzie dumni ze swojego pochodzenia, osobistości różnorodne. Każde z nich stanowiło odrębną ingrediencję i dopiero połączenie ich pozwalało na uwarzenie śmiercionośnego specyfiku, który niedługo przyniesie światu słodycz czystości. Tak, teraz poczuła się jego częścią. Zapach estragonu jeszcze unosił się nad jej głową, gałązka zioła wpleciona między włosy stanowiła jej element rozpoznawczy.
Nie całkiem utonęła w swoich myślach. Wytężała słuch, lodowatymi tęczówkami wodząc po twarzy mężczyzny prowadzącego spotkanie. Jego również nie znała, ale obiecała sobie, że znajdzie w najbliższej przyszłości odpowiednią ilość czasu, by zainteresować się każdym z osobna. Teraz, póki spotkanie trwało, musiała skupić się na czymś zgoła innym. Dopiero, gdy zostało zaznaczone, że Czarny Pan nie nadejdzie, poczuła niebezpieczną ulgę wkradającą się do jej umysłu lepkimi łapami. Bała się jego potęgi, jego mocy po tym, jak Brynhild zakreśliła wygląd i cel działania Rycerzy Walpurgii. Był to czarodziej niewątpliwie niebezpieczny, nie znający poddaństwa, górujący nad swoimi poplecznikami. W pełni to akceptowała, nie wycofując się jednak ze stanowiska zaledwie służebnicy.
Gdy poruszony został temat nie istniejącego już niemal budynku Wywerny, zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób mogłaby pomóc. Nie nadawała się do prac remontowych, mogła co najwyżej oddać swoje oszczędności Cadanowi, by ten odpowiednio by nimi rozporządził w kwestii odbudowy. Eliksirami nie zepnie desek, nie oblepi powierzchni cegieł. Mogłaby jednak przygotować odpowiednie plany, by potem według nich stworzono podwaliny do nowego miejsca. To powinno wyjść jej najlepiej. Wzrok przeniosła na męża, a kiedy ich źrenice skrzyżowały się w spojrzeniu, wiedziała, że nie potrzebują słów, by się zrozumieć. Miał większe prawo głosu niż ona.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Może powinien domyślać się czegokolwiek między Rosierem a Deirdre - nawet jeśli to ją znał, zaś jego nie. Prawdopodobnie powinien również dostrzec narastające napięcie między niektórymi gośćmi La Fantasmagorie, lecz nie zaprzątał sobie głowy prywatami. Owszem, obserwował, przysłuchiwał się, jednakże w tym samym czasie bagatelizował wszelkie informacje już na starcie, uznając za całkowicie bezużyteczne. Spojrzał kontrolnie na Eir upewniając się co do jej samopoczucia - nie było najlepsze, wierzył natomiast, że jej wewnętrzna siła pozwoli przetrwać każde niekomfortowe chwile. Sam również nie chciał tu być wystawiając się na obstrzał nieprzychylnych spojrzeń oraz równie niepochlebnych słów jeśli odważyłby się cokolwiek powiedzieć wbrew obiegowej opinii. Dobrze, że znał powagę sytuacji i wagę obowiązków nakazujących mu przyjście w to pełne uroku miejsce; zasiadł przy stole tuszując wszystkie swoje obawy. Pewną siebie miną, brakiem nerwowych ruchów - nawet splecione dłonie nie zdradziły go drżeniem. Odsuwał od siebie sprawy bieżące, niepomny na ich świeżą naturę, bolesną szpilę wwiercającą się w psychikę - duszę? - to nie był czas ani miejsce na podobne rozterki. Cadan musiał całkowicie skoncentrować się na treści spotkania.
Czas oczekiwania zaczął się nieznośnie dłużyć - Goyle pozostawał niewzruszony pomimo wewnętrznego zniecierpliwiania. Rozpoczęcie słowami Magnusa przyjął z ulgą, która przez ulotną chwilę odmalowała się na jego ostrzejszej niż do tej pory twarzy. Morze zmieniało najzacieklejsze osobowości, utwardzało zbyt miękkich oraz potrafiło ukształtować od nowa. Przekonał się o tym w najdramatyczniejszy sposób tracąc jednego z najbliższych mu ludzi; świadomość ta okazywała się być najcięższą z jego życiowych prób.
Pojawił się w jego umyśle zgrzyt na myśl, jakoby miał nie należeć do najwierniejszych sług Pana - ciągłymi podróżami stracił zdecydowanie wiele. Zbyt wiele. Więcej niźli mógł - i powinien - przekazać na rzecz rodziny, która zawiodła go w najtrudniejszej dla niego chwili. Zmuszony został do przewartościowania swoich priorytetów, poglądów, konieczne były drastyczne zmiany w dotychczasowym funkcjonowaniu. Zacisnął mocniej palce na chwilę wstrzymując oddech - nie wyrzekł nic. Spojrzał ponownie na Tristana podczas pochwał pędzących wprost do niego. Odjął wzrok koncentrując go na sylwetce Deirdre oraz każdego, kto po Magnusie zdecydował się odezwać. Ministerialne przesłuchania napawały go obawą oraz wstrętem - psy gończe. Nie mają w ogóle pojęcia na co się piszą. Czyżby śmierć ich szefa nie dała im do myślenia? Czary Pan posiadał potęgę, której najwidoczniej nie potrafili pojąć swoimi móżdżkami, stąd ich stawanie okoniem przeciwko nowemu porządkowi, który Lord Voldemort miał z ich niewielką pomocą wprowadzić. Cadan pokręcił głową z zażenowaniem, wręcz niedowierzaniem pełnym dezaprobaty nad ich idiotycznym postępowaniem. Sparzą się, chociaż wtedy będzie już dla nich za późno. Powinni zostać wycofani oraz odpuścić drążenie tematu, dla ich własnego dobra.
- Bez obaw, udamy się do najlepszych dostawców załatwić sprawę - powiedział wreszcie na głos, słowa kierując głównie do Rowle'a, skoro to on zapewne oczekiwał jakichkolwiek deklaracji. Goyle nie wiedział jeszcze kogo nazywa szumnym my, lecz wiedział, że z pewnością jeden z Rycerzy gotów będzie stanąć z nim do trudnej sztuki pertraktacji. Nigdy nie był zwolennikiem pokojowych rozwiązań, wierząc w potęgę siły nie tyle mięśni, co perswazji - to właśnie dlatego wybrał to, a nie inne zadanie dla siebie.
Czas oczekiwania zaczął się nieznośnie dłużyć - Goyle pozostawał niewzruszony pomimo wewnętrznego zniecierpliwiania. Rozpoczęcie słowami Magnusa przyjął z ulgą, która przez ulotną chwilę odmalowała się na jego ostrzejszej niż do tej pory twarzy. Morze zmieniało najzacieklejsze osobowości, utwardzało zbyt miękkich oraz potrafiło ukształtować od nowa. Przekonał się o tym w najdramatyczniejszy sposób tracąc jednego z najbliższych mu ludzi; świadomość ta okazywała się być najcięższą z jego życiowych prób.
Pojawił się w jego umyśle zgrzyt na myśl, jakoby miał nie należeć do najwierniejszych sług Pana - ciągłymi podróżami stracił zdecydowanie wiele. Zbyt wiele. Więcej niźli mógł - i powinien - przekazać na rzecz rodziny, która zawiodła go w najtrudniejszej dla niego chwili. Zmuszony został do przewartościowania swoich priorytetów, poglądów, konieczne były drastyczne zmiany w dotychczasowym funkcjonowaniu. Zacisnął mocniej palce na chwilę wstrzymując oddech - nie wyrzekł nic. Spojrzał ponownie na Tristana podczas pochwał pędzących wprost do niego. Odjął wzrok koncentrując go na sylwetce Deirdre oraz każdego, kto po Magnusie zdecydował się odezwać. Ministerialne przesłuchania napawały go obawą oraz wstrętem - psy gończe. Nie mają w ogóle pojęcia na co się piszą. Czyżby śmierć ich szefa nie dała im do myślenia? Czary Pan posiadał potęgę, której najwidoczniej nie potrafili pojąć swoimi móżdżkami, stąd ich stawanie okoniem przeciwko nowemu porządkowi, który Lord Voldemort miał z ich niewielką pomocą wprowadzić. Cadan pokręcił głową z zażenowaniem, wręcz niedowierzaniem pełnym dezaprobaty nad ich idiotycznym postępowaniem. Sparzą się, chociaż wtedy będzie już dla nich za późno. Powinni zostać wycofani oraz odpuścić drążenie tematu, dla ich własnego dobra.
- Bez obaw, udamy się do najlepszych dostawców załatwić sprawę - powiedział wreszcie na głos, słowa kierując głównie do Rowle'a, skoro to on zapewne oczekiwał jakichkolwiek deklaracji. Goyle nie wiedział jeszcze kogo nazywa szumnym my, lecz wiedział, że z pewnością jeden z Rycerzy gotów będzie stanąć z nim do trudnej sztuki pertraktacji. Nigdy nie był zwolennikiem pokojowych rozwiązań, wierząc w potęgę siły nie tyle mięśni, co perswazji - to właśnie dlatego wybrał to, a nie inne zadanie dla siebie.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jak się okazało przyszedł jako jeden z ostatnich, dlatego nie musiał tak uważnie jak inni poświęcać się tego kto wchodził do sali bankietowej. Zresztą i tak podczas spotkania niejeden raz mieli się taksować spojrzeniami mniej lub bardziej wyrażającymi zainteresowanie. Nie mogło również ujść jego uwadze to, że wyczuwalna atmosfera napięcia była praktycznie namacalna. Sunąc wzrokiem po twarzach siedzących naprzeciwko, mógł ocenić kto z nich obawiał się najbardziej. A może była to oznaka niepewnego podniecenia? Nie dawał jednak sobie zbyt dużo czasu, by o tym rozmyślać. Wszak towarzystwo zresztą nie zebrało się tutaj, by oscylować w tematach łatwych, przyjemnych i niewzbudzających kontrowersji. Nawet ci, którzy byli tu pierwszy raz, wiedzieli, że były to zupełne przeciwieństwa ów przymiotów, które mogły się kojarzyć ze spotkaniami w takim miejscu, w towarzystwie wysoko urodzonych. Wszystko co robili, wszystko co miało się wydarzyć było koniecznością. Nieuniknioną konfrontacją między światem czarodziejów i tymi, którzy do niego nie należeli i nie powinni byli w ogóle należeć. Nieczysta krew już zbyt długo panoszyła się dokoła i zagarniała magię dla siebie bez żadnego uzasadnienia. To przecież potomkowie silnych czarodziejów, czarnoksiężników, druidów mieli ją w sobie od chwili narodzin. Tylko oni powinni nią władać, bo tylko oni rozumieli ten świat i dar, który został im dany. Przygotowywano ich od urodzenia do tej powinności władania czarami; mieli przekazać ją swoim dzieciom, a potem one swoim i tak bez końca. Gdzie w tym kole było miejsce dla osób z mugolskich rodzin? Czy ktokolwiek szanujący rodzinne tradycje, mógłby związać się z osobą niepożądaną i pochodzącą z niewłaściwego środowiska? Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł powiedzieć, że nieczysta krew mogła z nimi współegzystować. Yaxley nie twierdził, że powinni zupełnie ich zniszczyć - w końcu oni również mieli swój własny świat, znacznie większy od tego magicznego. Ale czarodzieje nie interweniowali w ich życie, dlaczego więc mugole chcieli robić to z ich własnym? Podobne praktyki zagrażały rdzennym czarodziejom i czarownicom, dlatego należało to szaleństwo powstrzymać. Nasilenie się napływu brudnej krwi było w ostatnich latach nad wyraz niepokojące, dlatego nic dziwnego, że powstała organizacja taka jak właśnie Rycerze Walpurgii. Wraz z pewną interakcją musiała pojawić się akcja, a za nią reakcja. Było to odwieczne koło, które samo się napędzało. Bądź co bądź jednak to ktoś w końcu musiał je zmiażdżyć, by nie musieć martwić się o kolejne konsekwencje, będące również pretekstem do dalszych zmagań. A wyplenienie, wypędzenie mugoli z ich świata było sprawą pierwszorzędną, której potrzebowała jego rodzina. Dopiero po niej była myśl o całej reszcie czarodziejskiego społeczeństwa. Bo nie robił niczego dla nich; jedynie dla najbliższych, którzy o tej porze znajdowali się w Yaxley's Hall. Prócz oczywiście Cynerica, który zajmował miejsce przy jego prawicy. Jeśli już się mieli pojawić na spotkaniu to tylko i wyłącznie wspólnie, ukazując zdecydowane stanowisko rodu, a także braterską więź, której nie można było zignorować czy złamać. Była to pewna ironia losu, żeby siedzieli niemal naprzeciwko dwójki innych braci, którzy również poparli sprawę, dla której się tu zgromadzono. Nie wątpił, że ów pojawianie się mocnych rodzin miało pokazać jednomyślność i skupienie się na zaufaniu między niektórymi z członków Rycerzy. Dobrze było mieć kogoś zaufanego w tym gronie; gronie, które składało się nie tylko z ludzi honorowych czy żyjących według określonych, moralnych zasad. Chcąc doszukać się tu jakichkolwiek przejawów etyki, można było sobie od razu założyć pętle na szyję. Jednak z drugą osobą czuło się znacznie pewniej, a z kimś, kto od zawsze miał pełne poparcie i lojalność można było nie bać się zatracenia we własnych przekonaniach.
Za nim weszły jeszcze trzy osoby, które zajęły miejsce przy stole, ale nie zwrócił na nie zbytecznej uwagi. Zamiast śledzenia uważnie każdą z postaci spojrzeniem, wyciągnął kolejnego papierosa, wiedząc, że ta narada nie skończy się tak szybko. Zresztą żadne ich spotkanie nie mijało w zastraszającym tempie. Nie miał nic przeciwko, jeśli tylko zamierzali rozmawiać o konkretach bez zbędnego marnowania słów i rzucania ich na wiatr. Wszak nie każdy doceniał prawdę, że milczenie było złotem, które przynosiło swój owoc wraz z czasem. Tylko raz więc zerknął w stronę prowadzącego spotkanie Rowle'a. Nerwowe tiki nie świadczyły raczej o spokoju ducha, ale szlachcic dołączył do nich w ostatnim zapewne czasie. Nic dziwnego więc że czuł ekscytację, a może małe zmieszanie, gdy rzucono go na głęboką wodę. Yaxley był zadowolony, że ten obowiązek nie leżał na jego barkach w tym miesiącu. I nie dlatego że wydarzyło się tak wiele, ale nie był dobrym mówcą z upodobania sobie ciszy i milczenia. Gdyby mógł, odetchnąłby. W obliczu jednak wydarzeń, które już miały miejsce i tych, które miały się wydarzyć było to nieadekwatne i niemożliwe. Nie było to jednak w żaden sposób zaskakujące. Najwyraźniej coraz więcej osób pchało się w ich szeregi, by móc dowiedzieć się czegoś, czego nie mówiono na ulicach. Czy to ciekawość, czy faktycznie szczera chęć zmiany kazała im pojawić się na tej drodze? Czas i zaangażowanie miały pokazać na co ich było stać, a ci którzy już osiągnęli sukces, nie mogli spoczywać na laurach. Na szczęście żadnemu to nie groziło, czego nie mógł powiedzieć o nieznanych sobie osobach. Dostrzegł również, że dwa z krzeseł pozostały puste. Nie widział Goshawk, jednak czy to nie o niej wspominano między innymi jako ofierze z Białej Wywerny? Jego podejrzenia wkrótce miały się rozwiać, więc kogo jeszcze nie widział? Śmierciożercy nie musieli pojawiać się na spotkaniu, ale nie tyczyło się to Rycerzy. Gdzie więc byli, jeśli nie z nimi?
Najwyraźniej nikt nie zamierzał czekać na spóźnialskich, co było uzasadnionym podejściem. Nie byli organizacją dobroczynną czy ludźmi chcącymi marnować swój cenny czas. Gdy Magnus zabrał głos, Morgoth nawet na niego nie spojrzał. Pozwalał, by wolne opary papierosowe unosiły się przy każdym wydechu, a równocześnie wpatrywał się w niewidzialny punkt gdzieś między krzesłem Edgara i kobiety przy jego boku. Przymrużył lekko oczy, gdy usłyszał o brakujących ogniwach. Co powiedział mu ostatnio Riddle? Że ma przypomnieć innym o tym jak kończą zdrajcy? Możliwe że tego wieczora miał nadejść czas, gdy zabierze głos, ale na razie pozwalał sobie na ciszę. Wydawałoby się jakby był w innym świecie, ale to nie była prawda. Słyszał każde ze słów padających z ust Rowle'a, który oznajmiał na razie rzeczy wstępne i oczywiste. Nie wszyscy jednak wiedzieli, że tylko Śmierciożercy będą obradować wraz z Czarnym Panem. Byłoby to lekkomyślne, chociażby ze względów bezpieczeństwa. Wątpił jednak by Riddle zaprzątał sobie głowę podobną sentencją. Chciał zrobić wrażenie mistycznej, nieosiągalnej postaci, by wpłynąć na umysły swoich popleczników. I robił to. To, co wydarzyło się w Białej Wywernie wstrządnęło nie tylko społeczeństwem, ale również nimi samymi. Jego potęga wraz z budowaniem wizerunku była piorunująca.
Kolejny wdech i wydech gęstego dymu.
Quentin mówił właśnie o konsekwencjach tamtej nocy i najwyraźniej Yaxley miał rację. Goshawk wciąż była w szpitalu. Gdy Burke zabrał głos, jego spojrzenie na chwilę przemieściło się na twarz mężczyzny, ale znów wróciło do martwego punktu - tym razem na środku stołu między Morgothem a Edgarem. Część z zebranych zabierała głos, jednak nie były to żadne odkrywcze wiadomości. Na razie informowali siebie nawzajem, by nikt nie pozostał w tyle z aktualną wiedzą. Oczywiście poczuł na sobie spojrzenie Lupusa, ale nie odwrócił się w jego kierunku. Owszem. Czekała ich rozmowa, jednak teraz mieli ważniejsze rzeczy, na których trzeba było się skupić. Raz po raz podnosiły się głosy, które oznajmiały o swojej gotowości do odbudowy zrujnowanej siedziby. Chwilowo nieliczni tylko sobie na to pozwalali. Yaxley również pozostał w cieniu, znając swoje powinności i słuchając wszystkiego, co padało w sali bankietowej.
Za nim weszły jeszcze trzy osoby, które zajęły miejsce przy stole, ale nie zwrócił na nie zbytecznej uwagi. Zamiast śledzenia uważnie każdą z postaci spojrzeniem, wyciągnął kolejnego papierosa, wiedząc, że ta narada nie skończy się tak szybko. Zresztą żadne ich spotkanie nie mijało w zastraszającym tempie. Nie miał nic przeciwko, jeśli tylko zamierzali rozmawiać o konkretach bez zbędnego marnowania słów i rzucania ich na wiatr. Wszak nie każdy doceniał prawdę, że milczenie było złotem, które przynosiło swój owoc wraz z czasem. Tylko raz więc zerknął w stronę prowadzącego spotkanie Rowle'a. Nerwowe tiki nie świadczyły raczej o spokoju ducha, ale szlachcic dołączył do nich w ostatnim zapewne czasie. Nic dziwnego więc że czuł ekscytację, a może małe zmieszanie, gdy rzucono go na głęboką wodę. Yaxley był zadowolony, że ten obowiązek nie leżał na jego barkach w tym miesiącu. I nie dlatego że wydarzyło się tak wiele, ale nie był dobrym mówcą z upodobania sobie ciszy i milczenia. Gdyby mógł, odetchnąłby. W obliczu jednak wydarzeń, które już miały miejsce i tych, które miały się wydarzyć było to nieadekwatne i niemożliwe. Nie było to jednak w żaden sposób zaskakujące. Najwyraźniej coraz więcej osób pchało się w ich szeregi, by móc dowiedzieć się czegoś, czego nie mówiono na ulicach. Czy to ciekawość, czy faktycznie szczera chęć zmiany kazała im pojawić się na tej drodze? Czas i zaangażowanie miały pokazać na co ich było stać, a ci którzy już osiągnęli sukces, nie mogli spoczywać na laurach. Na szczęście żadnemu to nie groziło, czego nie mógł powiedzieć o nieznanych sobie osobach. Dostrzegł również, że dwa z krzeseł pozostały puste. Nie widział Goshawk, jednak czy to nie o niej wspominano między innymi jako ofierze z Białej Wywerny? Jego podejrzenia wkrótce miały się rozwiać, więc kogo jeszcze nie widział? Śmierciożercy nie musieli pojawiać się na spotkaniu, ale nie tyczyło się to Rycerzy. Gdzie więc byli, jeśli nie z nimi?
Najwyraźniej nikt nie zamierzał czekać na spóźnialskich, co było uzasadnionym podejściem. Nie byli organizacją dobroczynną czy ludźmi chcącymi marnować swój cenny czas. Gdy Magnus zabrał głos, Morgoth nawet na niego nie spojrzał. Pozwalał, by wolne opary papierosowe unosiły się przy każdym wydechu, a równocześnie wpatrywał się w niewidzialny punkt gdzieś między krzesłem Edgara i kobiety przy jego boku. Przymrużył lekko oczy, gdy usłyszał o brakujących ogniwach. Co powiedział mu ostatnio Riddle? Że ma przypomnieć innym o tym jak kończą zdrajcy? Możliwe że tego wieczora miał nadejść czas, gdy zabierze głos, ale na razie pozwalał sobie na ciszę. Wydawałoby się jakby był w innym świecie, ale to nie była prawda. Słyszał każde ze słów padających z ust Rowle'a, który oznajmiał na razie rzeczy wstępne i oczywiste. Nie wszyscy jednak wiedzieli, że tylko Śmierciożercy będą obradować wraz z Czarnym Panem. Byłoby to lekkomyślne, chociażby ze względów bezpieczeństwa. Wątpił jednak by Riddle zaprzątał sobie głowę podobną sentencją. Chciał zrobić wrażenie mistycznej, nieosiągalnej postaci, by wpłynąć na umysły swoich popleczników. I robił to. To, co wydarzyło się w Białej Wywernie wstrządnęło nie tylko społeczeństwem, ale również nimi samymi. Jego potęga wraz z budowaniem wizerunku była piorunująca.
Kolejny wdech i wydech gęstego dymu.
Quentin mówił właśnie o konsekwencjach tamtej nocy i najwyraźniej Yaxley miał rację. Goshawk wciąż była w szpitalu. Gdy Burke zabrał głos, jego spojrzenie na chwilę przemieściło się na twarz mężczyzny, ale znów wróciło do martwego punktu - tym razem na środku stołu między Morgothem a Edgarem. Część z zebranych zabierała głos, jednak nie były to żadne odkrywcze wiadomości. Na razie informowali siebie nawzajem, by nikt nie pozostał w tyle z aktualną wiedzą. Oczywiście poczuł na sobie spojrzenie Lupusa, ale nie odwrócił się w jego kierunku. Owszem. Czekała ich rozmowa, jednak teraz mieli ważniejsze rzeczy, na których trzeba było się skupić. Raz po raz podnosiły się głosy, które oznajmiały o swojej gotowości do odbudowy zrujnowanej siedziby. Chwilowo nieliczni tylko sobie na to pozwalali. Yaxley również pozostał w cieniu, znając swoje powinności i słuchając wszystkiego, co padało w sali bankietowej.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 34 • 1, 2, 3 ... 18 ... 34
Sala bankietowa
Szybka odpowiedź