Wydarzenia


Ekipa forum
Ogrody i polana
AutorWiadomość
Ogrody i polana [odnośnik]20.02.18 16:37
First topic message reminder :

Ogrody i polana

Posiadłość Macmillanów wydaje się dość skromna w stosunku do otaczającej ją wolnej przestrzeni. Dwór otoczony jest murem z blankami. Przed wejściem znajdują się ogrody z kwiatami w pastelowych kolorach i charakterystycznymi dla Puddlemere wrzosami. Tylna część wydaje się być pusta, z tego względu, że jest przeznaczona na różnego rodzaju aktywności (Quidditch, jeździectwo, szermierka).
Otoczenie jest tutaj najczęściej mgliste, ze względu na znajdujące się w pobliżu moczary. Z tego też powodu przedstawicielki rodu Macmillanów starają się przywiązywać szczególną wagę zagospodarowania terenu i przyrody, by miejsce wydawało się przyjemniejsze. W pobliżu lasu znajduje się stajnia.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Ogrody i polana  - Page 12 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Ogrody i polana [odnośnik]06.07.20 16:44
Niezależność oraz trzymanie się swojego kursu było czymś nie do zaakceptowania w przypadku młodej kobiety. Mężczyzn też starano się trzymać krótko, lecz zdecydowanie mieli większą swobodę od przedstawicielek płci pięknej, które musiały mierzyć się z osądzaniem na każdym kroku. I chociaż niektórzy mogli patrzeć w ten sposób jedynie na członków rodów szlacheckich, postronni, zwykli obywatele dobrze wiedzieli, że wcale tak nie było. Vane przekonał się o tym sam, gdy zaczęto zaglądać w okna mieszkania pod numerem czternastym w Hogsmeade, a sąsiedzi wyglądali na zniesmaczonych - jakby Pomona i Jayden robili coś złego. Potrzebę serca rozumiało niewiele osób z ich świata, który jeszcze nawykł był do patrzenia na rzeczywistość przez pryzmat tradycjonalistycznych, silnie konserwatywnych poglądów. Owszem, profesor uważał, że każdy miał prawo do swoich wizji, ale nie w momencie, w którym nie przekraczały one granicy rozsądku, nie krzywdziły innych, a patrząc po współczesnym społeczeństwie, ciężko było się doszukiwać logiki. Zwykłej dobroci oraz akceptacji. Wolano zmuszać młode dziewczęta do zamążpójścia z kimś zdecydowanie starszym, kimś, kto nie sprawiał, że czuły się szczęśliwe, a wręcz przeciwnie - widać było smutek. Wolano zabijać niewinnych na ulicach w imię lepszej, czystej przyszłości. Wolano walczyć ze sobą nawzajem, zamiast rozmawiać oraz zwyczajnie się porozumieć. Zamiast postawić się i powiedzieć dość. Jayden patrzył na to wszystko z perspektywy kogoś, kto nie czuł się zrzeszony, ale im dłużej to trwało, tym miał większe przeczucie, że coś mu umykało. Że ludzie dokoła niego byli zachłyśnięci propagandą i tylko on zdawał się patrzeć na to krytycznym okiem. Nawet przed ślubem Pomona wprost mówiła mi o swoim podejściu i wtedy się jej przeraził. Do teraz miał w głowie echo jej słów; okrutnych wyznać, w których była gotowa zaprzedać życia swoich uczniów za szansę na lepszą przyszłość. A teraz? Co działo się teraz? Widząc szamoczącą się Roselyn, chciał jej pomóc, jednak wiedział, że nie mógł tego zrobić na siłę. Nikt nie mógł przejść przez życie za drugą osobę. Nieważne jak bardzo by się tego pragnęło i jak wiele wysiłku, by to kosztowało. Tak po prostu było i można było to wyklinać, próbować wpłynąć - nie oznaczało to, że rzeka miała zmienić bieg od samych próśb.
Wszystko ustabilizuje się na jakiś czas po porodzie.
- Pewnie masz rację - odparł tylko, chociaż nie oznaczało to, że po prostu przestał o tym wszystkim myśleć. Okazywało się, że Jayden tylko z zewnątrz wydawał się kompletnie niewzruszony niektórymi sprawami, lecz wcale tak nie było. Zbywał zmartwienia z twarzy uśmiechem, gdy w grę wchodziło dobro drugiego człowieka, ale sam przed sobą nie mógł uciec. Szczególnie teraz. Nie chciał jednak psuć nastroju, dlatego w ciszy już słuchał krótkich zdań przyjaciółki, a w chwilę później ruszyli wspólnie na znajdujący się niedaleko przygotowany parkiet. Na szczęście był on blisko ławki, więc Melanie w każdym momencie mogła ich dostrzec. Nie byli najlepszymi tancerzami, ale mogli kołysać się wolno w słyszaną muzykę, nie potrącając nikogo po drodze - najwyraźniej większa część gości i tak zdążyła przenieść się do wnętrza dworu. Dłuższą chwilę Jay próbował nieco wyczuć swoją partnerkę, chociaż nie było to takie proste, ale w końcu chyba znaleźli wspólny rytm, a zamiast na tańcu profesor mógł skupić się na rozmowie. - Czytałaś książkę, którą ci pożyczyłem? Z początku wydaje się trudna w odbiorze, ale gdy zaczyna się w nią zagłębiać, język przestaje być utrudnieniem - zagadnął, przywołując w myślach pozycję, którą dostarczył jego sokół. Rozumiał, dlaczego Rose zaczęła bardziej interesować się obroną przed czarną magią i chciał, żeby wiedziała, że miała jego wsparcie i w każdym aspekcie mogła się do niego zwrócić o pomoc. - A wasz nowy dom? Macie odpowiednie zabezpieczenia? - dopytał, ale zaraz jego myśli zostały przerwane przez jakąś wrzawę po drugiej stronie parkietu i jego uwaga została skierowana właśnie w tamtą stronę. Jak widać, nie każdy szlachcic potrafił się odpowiednio zachować, gdy wyraźnie pijany czarodziej zaczął się o coś awanturować. Vane westchnął tylko i zerknął na Roselyn. Wzruszył ramionami, jakby nie zamierzał tego komentować werbalnie, ale bądź co bądź nikt raczej nie czuł się komfortowo w takich sytuacjach. Awanturujący się pan, krzyczący, że jest kuzynem pana młodego, chyba zaczynał się na szczęście uspokajać, a tańczący powoli wracali do przerwanej czynności. - Napisałem do dyrektora z prośbą o zostawienie Hogwartu otwartego na czas wakacji - powiedział nagle astronom, nie wprowadzając Roselyn w swój tok myśli. - Powiedziałem, że zajmę się dziećmi.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Ogrody i polana [odnośnik]13.07.20 1:13

Już od najmłodszych lat wiedziała, że nie można jej tego co uchodziło na sucho jej bratu. Wtedy to wydawało się dziwną niesprawiedliwością. Gdy niektóre słowa z ust chłopca kwitowane były perlistym śmiechem, powtórzone jednak przez młodszą siostrę były powodem gorszących spojrzeń. Kiedyś wydawało jej się, że może chodzić ścieżkami brata, że przecież jedynym co ich dzieli jest wiek i fakt, że to Rose chociaż odrobinkę młodsza miała głowę na karku. Z czasem jednak nauczyła się, że jest świat mężczyzn i świat kobiet. Świat pełen konwenansów i zasad. W innych domach przywiązywano do nich większą uwagę niż w tym, w którym wychowała się Rose. Nikt nie próbował jej nauczyć tego, że powinna wyjść za mąż jak najszybciej, za jak najlepszą partię. Dom Roselyn uchronił ją przed widmem konserwatywnych reguł i nakazów. Jej rodzice byli wolnymi ludźmi. Być może dlatego, że tak naprawdę nie liczyli się w tym świecie. Domowa lecznica obrosła kurzem, a szkocka uzdrowicielka odeszła w zapomnienie. I kto pamiętał jeszcze starego gracza Zjednoczonych? Żyli na uboczu, własnym życiem, wychowując dzieci w sposób w jaki tego chcieli. Niczego od nich nie wymagano.
Mimo wszystko zawsze miała świadomość, że ten sam występek w oczach ojca miałby zupełnie inny kształt, gdyby tylko na miejscu Rose, był jej brat. Wiedziała, że chociaż tylko starała się dawać sobie radę z niedogodnościami i sama płacić za swoje błędy, to było odbierano jako szaleńcze próby niezależności. Nieobyczajność, która nie godziła się kobiecie. Musiała się z tym pogodzić, chociaż jakąś częścią siebie nie chciała. Bo przecież nie skrzywdziła nikogo oprócz samej siebie. Świat był zepsuty, gdy zwykłe, ludzkie pomyłki, stawały się gorszymi czynami niż zbrodnie. Teraz jednak czuła, że w jakiś sposób nie jest sama. Że Jayden rozumie to w sposób, jakiego nie znał kiedyś. Nigdy jej nie oceniał pod tym kątem, jednak teraz znał pełną jej perspektywę.
Powoli poruszając się w rytm muzyki, rozluźniła sztywną ramę, pozwalając by to jej partner nadał melodie ich ruchom. - Żałujesz, że tego nie mieliście? - zapytała, zadzierając głowę by spojrzeć na przyjaciela. Nie miała na myśli zapierającej dech w piersiach sukni, pięknych dekoracji i niekończącej się listy gości. Raczej zwykłą tradycyjną uroczystość połączenia węzłem małżeńskim; poznania najbardziej szalonej ciotki, stanie się częścią czyjejś rodziny.
- Tak, jestem w trakcie. Jeszcze nie skończyłam, ale miałam sporo na głowie. Staram się ją rozszyfrować. Chyba za bardzo zakopałam się we własnej dziedzinie, ale masz rację, trzeba po prostu przywyknąć i później jest łatwiejsza w lekturze - uśmiechnęła się. Już od jakiegoś czasu starała się ćwiczyć na własną rękę, nawet zapisała się do Domu Pojedynków, chociaż wzięła udział tylko w kilku potyczkach. Przyszły czasy, w którym musiała umieć obronić siebie i swoją córką. Podstawowe zaklęcia nie były wystarczające. - Właściwie chciałam cię prosić o przysługę - zaczęła - Nigdy nie umiałam wyczarować Patronusa i jakoś… tak zostało. Ale teraz chciałabym w pełni opanować to zaklęcie. I chyba ze względu na jego specyfikę chciałabym poćwiczyć je z kimś komu ufam - zerknęła na przyjaciela. Zdawała sobie sprawę z tego, że gdy przyjdzie jej użyć tego zaklęcia by obronić się przed dementorem, nie będzie obok Jaya, który nią pokieruje. Ale czy w tym wypadku istniał lepszy nauczyciel niż on? Ktoś kto znał ją lepiej, by w chwili wahania naprowadzić na odpowiednie ścieżki?
- W porządku - odparła nieco wymijająco - Nie próbowałam zaczynać tematu zabezpieczeń - dodała po chwili, chcąc powiedzieć coś jeszcze, jednak uwagę obojga odciągnęła kłótnie, która rozwinęła się kilkanaście kroków dalej. Mimowolnie odszukała wzrokiem Melanie, która wydawała się być na tą chwilę zafascynowana mnogością wyboru ciastek. Jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że w domu nie karmią jej odpowiednio.
Odwróciła spojrzenie od córki, milcząc przez krótką chwilę. Jak wielu uczniów zamieszkujących Hogwart straciło swoje domy? Jak bezpiecznie mogli wrócić do Londynu? Kto miał czekać na nich na peronie 9 i ¾? Dzieci cierpiały równie mocno co ich rodzice. Były jednak niewinne, nie powinny być krzywdzone wojnami dorosłych. Nie dało się ich przed tym ochronić, a jednak na ich straży stał nauczyciel astronomii. - Mam nadzieję, że się zgodzi. Powinien się zgodzić - powiedział cicho. Ciężko było odgadnąć kim był dyrektor Hogwartu. Pamiętała, że był surowy i że gdy Marta zaginęła podjął wszelkie środki by ją odnaleźć. Jednak w świetle ostatnich wydarzeń ciężko było stwierdzić jak wyglądały jego polityczne poglądy, a przecież do tego wszystko się sprowadzało. Ci, którzy nie chcieli żyć według zasad nowego ministerstwa byli złymi, a ci którzy bez słowa godzili się na zmiany czy stali w pierwszym szeregu do ich wprowadzania stanowili definicje idealnego obywatela. Czy ochrona uczniów, szczególnie tych, którzy zdaniem tak wielu nie powinni stanowić ich społeczeństwa, nie była swojego rodzaju zdradą? - Myślisz, że będzie chciał ochronić uczniów mimo wszystko? To jego najważniejszy obowiązek, ale jak szczerze do niego podchodzi? - spojrzała w oczy profesora, on znał Dippeta znacznie lepiej niż znała go Rose. Poznał go w sposób w jaki Roselyn nigdy nie miała szansy.



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Ogrody i polana [odnośnik]14.07.20 10:32
Nigdy nie miał siostry, z którą by się porównywał i przy której okazywałby się o wiele swobodniejszym dzieckiem swoich rodziców. Wychowywany w pojedynkę nigdy nie odczuwał jednak samotności - dzieci sąsiadów, kuzynostwo, a przy wyjeździe do Hogwartu również i nowi przyjaciele. Co ciekawe Jayden nie łapał porozumienia jedynie z chłopcami; dziewczynki również dość łatwo potrafiły znaleźć z nim wspólny język. Osobowość syna George'a i Josephine zdecydowanie odgrywała w ów sytuacjach znaczącą rolę, jednak to nie była zasługa jedynie tego jednego elementu - to ludzie byli fascynujący i pragnący kontaktu. Zaciekawiony każdym człowiekiem mały Vane nie segregował według płci, czystości krwi czy pochodzenia. Miał przyjaciół wśród mugolaków tak samo jak i wśród półkrwi czy czystej. Nawet kilku szlachetnie urodzonych trafiło się do kolekcji, dlatego Krukon nigdy nie zderzał się z niczyją niechęcią czy słowem, że nie można. Rodzice nauczyli go szacunku wobec każdego czarodzieja i każdej czarownicy bez względu na to, co kryła jego przeszłość. Sami wszak byli niesamowicie poważanymi postaciami w czarodziejskim świecie, chociaż nigdy nie musieli się kryć ze swoimi poglądami. Łączyli w sobie wszystko to, co współczesny świat zdawał się rozdzielać. Idąc za ich przykładem, Jayden nie bał się przeciwności. Można było wszak łączyć wszystkich ludzi i to nie poprzez kłótnie. Przecież nie zachowywał się inaczej przy arystokratach a inaczej przy tych, którzy pochodzili z niemagicznych rodzin - był akceptowany przez wszystkich i nie musiał się zmieniać. To niezrozumienie do współczesnego świata zostało mu również i w życiu dorosłym, odbijając się w każdej jego decyzji, słowie, czynie. I chociaż zapoznał się z odmiennymi wizjami, zasadami wyznawanymi przez innych ludzi, trwał przy swojej - być może naiwnej - filozofii. Nie raz już słyszał o tym, że postępował jak głupiec; że nie rozumiał, że zachowywał się jak dziecko. Nie dotykało go to w żaden sposób. Bolało go za to to, że w słowach swoich rozmówców nie dostrzegał logiki, a jedynie gniew, emocje wszelkiego rodzaju. Kiedy zarzucono fakty nad opinie? Wiedział, że większość swojego istnienia spędził na wyrażaniu uczuć, lecz nigdy nie był nimi zaślepiony, a teraz? Teraz zdawało mu się, że wszyscy oszaleli - a może to tylko on zwariował?
Zwariował na tyle, by zostać ojcem, wziąć potajemny ślub i być świadomie wyraźnie pogardzanym ogniwem w Hogsmeade. I chociaż nie doświadczył napiętnowania tak silnego jak Pomona, nie oznaczało to, że nie współodczuwał tego wszystkiego. Jeśli coś uderzało w nią, on brał na siebie podwójny impet. I chociaż chciałby ją ochronić przed całością zniszczenia, nie było to możliwe. Nieważne, jakie miał cele i wartości, w oczach społeczeństwa stał się wyrzutkiem tak, jak Roselyn kiedyś i dopiero rozumiejąc całość jej cierpień, mógł szczerze uśmiechnąć się do przyjaciółki i uścisnąć w milczeniu drobną dłoń. Miała rację - nigdy nią nie pogardzał, lecz nie mógł w pełni doświadczyć okropieństw, lecz również i szczęścia. Jakie szło za świadomością zostania rodzicem. Czy spotykając się po raz pierwszy na hogwarckich błoniach, mogli wiedzieć, co się wydarzy w przyszłości? Uwierzyliby, gdyby ktoś pokazał im obrazy niespełnionych jeszcze wspomnień? Czy ufaliby, że przyjdzie im stać między szlachcicami i po prostu cieszyć własną obecnością? Co wydawałoby im się najdziwniejsze? Oni w tańcu czy cała reszta?
Jay nie był mistrzem tej dziedziny, ale po zajęciu podium w Klubie Pojedynków i wygraniu kursu, jego koordynacja odrobinę się polepszyła podobnie jak pewność w krokach. Odrobinę. Dlatego nie czuł, że się zbłaźni i ciągnął za sobą swoją partnerkę. Delikatnie i nienachalnie. Tak, by mogli spokojnie porozmawiać. Żałujesz, że tego nie mieliście? - Nie - odparł krótko, ale z przekonaniem, a gdy wyłapał spojrzenie przyjaciółki, nie omieszkał dodać jeszcze paru słów. W jego głosie nie było wahania, którego można było się spodziewać. - Oczywiście, że chciałbym współdzielić ten dzień z najbliższymi. Żebyście mogli nam towarzyszyć - rodzice, ty, Melanie... Ale nie żałuję tej decyzji. Jedyne co było mi wtedy potrzebne, to świadomość, że była tam ze mną cały czas - odpowiedział, posyłając ciepły uśmiech swojej towarzyszce. Na pocieszenie pochylił się, by trącić jej nos swoim - jak zawsze wtedy, gdy Rose czuła się niedoceniona. Uśmiech na twarzy profesora szybko się jednak rozszerzył i można było dostrzec w jego oczach szczerą radość, gdy wspomniała o patronusie. - Wiesz, że nie jesteś pierwszą osobą, która się z tym do mnie zwraca? Jeszcze chwila, a nasz profesor obrony zostanie bez pracy - rzucił, nie powstrzymując śmiechu. I nie był on spowodowany jego własnymi słowami, lecz zaufaniem, którym został obdarzony. Bo czy spodziewał się kiedykolwiek, że będzie kimś, w kim nie tylko przyjaciele, ale również i jego uczniowie znajdą oparcie? Nie dał Wright zbyt długo czekać, bo energicznie pokiwał głową. - Chętnie! Bardzo chętnie ci pomogę. To piękne zaklęcie - odparł, jednak szybko uwaga tańczącej pary została przeniesiona ku zamieszaniu, a później również i ku wyznaniu samego astronoma. Wizja osamotnionych dzieci, które nie miały, do czego i do kogo wracać była przerażająca, a bez zgody dyrektora Jayden mógł jedynie dać dom najmłodszym... Ale z opieką nad innymi? To nie była łatwa kwestia, a na twarzy mężczyzny widać było to skupienie oraz zawzięcie. - Zdziwiłbym się, gdyby nie otworzył bram. Dippet jest dobrym człowiekiem i potężnym czarodziejem. Ma serce po właściwej stronie, pytanie jednak jest takie, co się stanie, jeśli nic się nie zmieni? Co jeśli ich rodziny zaginęły na dobre? Do kogo mają się udać? Uczniowie nie mogą wiecznie żyć w zamku. Nieważne jak bardzo chciałbym, żeby byli bezpieczni. - Odetchnął głęboko, czując, jak wzrosło w nim ciśnienie. Nie powinien... Nie miał tego robić. Nie teraz. To nie było miejsce i czas na takie rzeczy. Potrząsnął więc głową, chcąc pozbyć się tych myśli i spojrzał w oczy Roselyn. Chciał dodać jej otuchy, a nie zamartwiać, dlatego przełamał się i uśmiechnął. - Koniec tych tańców. Twoja córka obiecała mi jedzenie - odezwał się, robiąc krok w tył, by wyplątać się z ramion czarownicy i pociągnąć ją w kierunku stojących niedaleko stołów.

|zt


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Ogrody i polana [odnośnik]03.08.20 14:02
| 10 lipca, opowiadanie pracownicze, 1286 słów

To nie był dobry czas właściwie… właściwie na nic. Gwendolyn czuła się ostatnio niczym we śnie, wykonując niemal wszystkie czynności mechanicznie i bez większej werwy. Cały czas brała na siebie zbyt dużo, jednak wewnętrzny niepokój ostatnio często gubił się pod chłodną obojętnością.
Wiedziała jednak, że musiała być odpowiedzialna. Może i miała ledwo dwadzieścia jeden lat, ale przecież od dłuższego czasu była na własnym utrzymaniu. Macmillanowie bardzo jej pomogli, zapewniając jej dach nad głową, więc Gwen starała odwdzięczyć się im, jak tylko mogła. Jednakże przy tym nie mogła zapominać, że wojna kiedyś się skończy, a więc: że będzie wtedy potrzebowała kolejnych zleceń i artystycznych znajomości. Nie mogła sobie pozwolić na ignorowanie tego faktu.
Starała się więc – w miarę możliwości – realizować zlecenia, piorytetując te dla „Czarownicy”. Nie podobała jej się ścieżka obrana przez redakcję w przestrzeni wojny, jednak wiedziała, że zawarte tam znajomości mogą w przyszłości okazać się kluczowe. Ponadto nikt nie zadawał jej pytań, nikt nie wymagał jej obecności. Polecona przez Steffena, który chyba również nigdy nawet nie był w redakcji, dostawała jedynie listy z informacją, co powinna stworzyć i do kiedy. Więc robiła, co musiała, tak jak i tego ranka.
Siedziała w ogrodzie Macmillanów, z kartką na drewnianej deseczce, szkicując na kolajach kolejne ilustracje do artykułu o modzie. Chodziło o letnie nakrycia głowy, więc w brudnopisie co rusz pojawiały się kolejne kapelusze i kapelusiki, coraz co bardziej wiedźmie i wymyślne. To nie musiała być prawda, to nie musiała być niemal prawdziwa moda. „Czarownica” miała za zadanie bawić panie domu, które i w czasie wojennej zawieruchy potrzebowały chwili oderwania się. Gwen rozumiała tę potrzebę i miała przynajmniej nadzieję, że panie, które wezmą do ręki do pismo – niezależnie od poglądów – po prostu poczują się zainteresowane.
Ten dzień właściwie w całości miała zamiar poświęcić pracy. Pracy innej, niż opieka nad Heathem, bo akurat chłopiec tego dnia miał być zajęty czymś innym. Ostatnio jednak zbyt wiele godzin spędzała w Oazie, nie potrafiąc zająć się niczym innym i naprawdę musiała nadrobić zaległości. Szkicowała więc bez przerwy, nie mając problemu z zajęciem myśli. Czuła się dziwnie pusta i pozbawiona emocji. Kapelusze, które szkicowała wydawały jej się nijakie… bezsensowne? Nie, że brzydkie, wiedziała, co potrafiła. Nie było w tym jednak żadnej głębi, żadnej większej chęci. Czy jednak „Czarownica” potrzebowała czegokolwiek więcej? Przecież nawet wcześniej odnosiła czasem wrażenie, że daje z siebie zbyt wiele w stosunku do poziomu, który przedstawiało to pismo.
W końcu szkice zaczęły przeradzać się w konkretne konceptu, a konkretne koncepty – w niewielkie ilustracje. Korzystając z zaledwie kilku kredek, panna Grey zaczęła je wypełniać w bardzo prosty i podstawowy sposób. Doskonale wiedziała, że nic więcej nie jest potrzebne, zwłaszcza, że z powodu całej sytuacji w Anglii dostęp do papiery i tuszu był trudniejszy. Pewnie i tak wydrukują to w czerni i bieli. Albo magiczne skopiują. Nie ważne, nigdy nie wnikała i nie miała zamiaru wnikać w magiczne sposoby na tworzenie prasy i powielanie tekstów drukowanych. To nie było coś, czym miała zamiar się zajmować teraz bądź w najbliższym czasie.
W pewnym momencie poczuła jednak blokadę. To wszystko… naprawdę nie miało sensu. Zamknęła oczy, biorąc głęboki wdech. Nie, nie może tak pracować, nie nad tym. Przeczesała dłonią włosy, które przykleiły jej się do czoła. Cisza okolicznego ogrodu chyba wcale jej nie pomagała. Gdy wokół było tak cicho, zaczynała mieć wrażenie, że ktoś się do niej zbliża. Ktoś. Wróg? Voldemort? Chyba zaczynała rozumieć zachowanie Anthony’ego sprzed kilku miesięcy. Trudno było jej czasem pokonać paranoję, mimo że wiedziała, jak dobrze strzeżona była ta posesja.
Zebrała więc swoje rzeczy i ruszyła do swojego niewielkiego pokoju, w którym czekała na nią Betty. Gdy weszła do pomieszczenia, zauważyła, że na biurku leży sterta listów, które sowy musiały przynieść pod jej nieobecność. Wlatywały przed otwarte okno, nie czekając dłużej. Nawet Varda trzymała się sowiarni, choć to chyba nie było zaskoczenie. Nigdy za sobą nie przepadały. Może powinna ją komuś oddać i sprawić sobie nową? Nie, to byłoby chyba zbyt okrutne. Kupiła ją, wybrała… a więc za nią odpowiadała. I tyle.
Bez szczególnych emocji przywitał się z psem i usiadła przy biurku. Zaczęła wybierać te listy, które dotyczyły zleceń. Regularnie prowadziła artystyczną korespondencje i choć ilość widomości ostatnio zmalała to dziewczyna wciąż spędzała co najmniej dwie godziny w tygodniu na pisanie listów i ustalanie detali. To nie było takie proste, bo często musiała w nich zamieszczać drobne szkice, więc proces czasem trwał dłuższą chwilę.
Z tych listów jednak ostatecznie pojawiły się fundusze, dzięki którym mogła i wyżyć, i próbować pomóc Zakonowi, więc nie miała zamiaru na to narzekać.
Zaczęła więc oddzielać ziarno od plew. Listy prywatne na później, teraz tylko sprawy zawodowe. W końcu dziś był dzień pracy. Jeśli zrobi wszystko, co musi, jutro będzie mogła spędzić dzień w Oazie, gdzie jej obecność na pewno przyda się bardziej, niż w Kornwalii.
Najpierw otwarła list od czarownicy z północnej Anglii, której jeszcze przed tym wszystkim obiecała na jesień stworzyć portret jej psa. W wiadomości kobieta przepraszała, ale informowała, że z powodu panującej sytuacji musi zrezygnować ze zlecenia. Gwen sięgnęła po czysty pergamin oraz pióro. Rozumiem, to żaden problem – brzmiała główna myśl zawarta w liście, choć to drugie zawierało w sobie sporą dawkę kłamstwa. To był problem. Szanowna pani nie była pierwszym z wycofujących się klientów.
Na szczęście kolejny list był już milszy. Jeden z francuskich właścicieli galerii pragnął, aby Gwen namalowała coś na styczniową wystawę, która miała mieć miejsce w Cannes na południu Francji. Zgodziła się rzecz jasna, odpisując entuzjastycznie, choć wcale szczególnego entuzjazmu nie czuła. Nawet mimo tego, że sama praca miała zajmować się człowiekiem w ujęciu spirytualistycznym. Temat był co najmniej ciekawy, ale panna Grey po prostu nie była w nastroju, aby zachwycać się sztuką.
Kolejne dwa odmówienia, potem podziękowanie za przygotowaną pracę, następnie prośba o spotkanie, aby omówić projekt. Odmówienie, podziękowanie… Pisała i szkicowała, gdy zaszła taka potrzeba, aż zaczęła boleć ją ręka, a gdy zapieczętowała ostatni z listów, z jej gardła wydarło się ciche warknięcie, a ręka agresywnie wypuściła pióro. Betty, śpiąca pod jej nogami, uniosła głowę.
Przecież z Bottem również załatwiała kwestię opakowań w podobny sposób. Co wszyscy ludzie… ci wszyscy, którzy do niej pisali, mogli właśnie w tej chwili umierać, bo władzy coś się nie spodobało. A ona, jak głupia, siedziała w bezpiecznym pokoju, zajmując się planami na ładne obrazki i ilustracje.
Wzięła głęboki oddech. Spokój. Spokojnie. Nie pozwól sobie oszaleć. Nikt nie może przecież żyć tylko wojną. Przymknęła na chwilę oczy, starając się dojść do siebie, jednak zamiast przyjemnej pustki, widziała pod powiekami jedynie kolejne trupy ścielące się na ulicach Londynu. Pokręciła głową, próbując pozbyć się takich myśli, po czym gwałtownie – nieco zbyt gwałtownie – wstała od stołu.
Mrucząc do Betty, aby została na miejscu, zebrała listy. Trzeba było je wysłać. Odbiorcy – żywi czy nie – zasługiwali, aby odpisała im na korespondencje. Była profesjonalną malarką, która zawodowo zajmowała się już tylko tym. Nie mogła zawieść swoich klientów, niezależnie od prywatnych niesnasek. Nawet, jeśli te były powiązane z rosnącym niebezpieczeństwem i śmiercią bliższych bądź dalszych znajomych. Życie nie mogło być tylko wojną.
W sowiarni znalazła Vardę, spokojnie odpoczywającą w ciągu dnia. Podeszła do niej i przywiązała do jej nóżki list:
– Leć spokojnie – rzekła, nim ta zerwała się do lotu. Co jak co, ale była dobrze wyćwiczonym ptakiem na posyłki.
Kolejne listy to były kolejne sowy. U Macmillanów ich nie brakowało i z tego co wiedziała, mogła swobodnie korzystać z większości z nich. Więc korzystała; czekanie na powrót Vardy tylko marnowałoby czas ich wszystkich.
Gdy listy zostały wysłane, zaczęła myśleć nad tym, co jeszcze powinna dziś zrobić. Och… chyba miała stworzyć mapę nieba dla jednej z osób, które tymczasowo przebywały w Oazie. Tak, tak, może się tym zająć. Zapłata za tę pracę miała być zdecydowanie zaniżona, ale w tej chwili panna Grey chyba nie mogłaby zabrać się za coś niepoważnego z Oazą, do której jej myśli regularnie uciekały.

| zt


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +5
ALCHEMIA : 15 +1
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Ogrody i polana [odnośnik]19.08.20 1:46
Próbowała zrozumieć. Szczerze powiedziawszy fakt, że nie zaprosił jej na swój ślub w pewien sposób ranił. Przez najzwyklejsze przywiązanie jakie czuła względem profesora. Wydawało jej się, że powinni dzielić radość. Że dzień ślubu powinien być czasem, który dzieli się z najbliższymi osobami. Gdy dowiedziała się, że wziął ślub, czuła jakby odsunął ją od siebie. Że ich kłótnia sprzed kilku miesięcy miała znaczenie. Potem przyszła wiadomość, że ślub odbył się bez obecności kogokolwiek poza Jaydenem i Pomoną. Wtedy do zaakceptowała, pogodziła się z decyzją przyjaciela. Jeśli chciał mieć przy sobie jedynie swoją żonę, nie mogła go za to winić, ani prześladować się tą myślą. Dotąd znała świat Jaydena tylko z własnej perspektywy. Był jej przyjacielem, zafascynowanym swoją dziedziną naukowcem. Nauczycielem, który przejmował się losem swoich uczniów. Tej, nowej strony, nie znała. Musiała ją poznać jak każdą inną. Obserwowała poczynania mężczyzny, nie spoglądając na niego krytycznym okiem. Budował wokół siebie nowy świat, a ona jako osoba, która śmiała nazywać się jego przyjaciółką. powinna zaakceptować. I nie tylko zaakceptować, ale wesprzeć w wątpliwościach, chociaż sama nie dotrwała do małżeństwa. - Rozumiem - odparła krótko, a gdy Jayden zbliżył się do niej, uśmiechnęła się jedynie z lekkim przekąsem, będąc świadomą tego, że próbuje ją ułaskawić.
- Budzisz zaufanie - odpowiedziała mu wdzięcznie - w Hogwarcie nie było potrzeby bym się go nauczyła, a potem wydawało się być zbyt trudne, a z czasem… nie wiem. Przestałam o tym myśleć. Chciałabym je z kimś przećwiczyć, nawet jeśli w chwili, w której będę musiała go użyć, mogę być sama - dodała, poruszając się w rytm spokojnej muzyki.
Wsłuchała się w słowa mężczyzny, wieńcząc jego słowa krótkim zaciśnięciem warg - Z pewnością będzie trzeba skontaktować się z ich rodziną, być może taką, która jest pozbawiona magii. Wątpię, żeby ministerstwo czy ktokolwiek działający w Londynie byłby w stanie pomóc. To nie najlepsze miejsce dla dzieci, ani dla tych, którzy będą chcieli pomóc - odparła - Chciałabym powiedzieć, że na pewno jest jakaś nadzieja, że ktoś poza ich nauczycielami wyciągnie do nich dłoń. Jeśli będziesz potrzebował jakiejś pomocy z zewnątrz, napisz. Nie wiem w jaki sposób będę mogła pomóc, ale spróbuję - powiedziała. Wiedziała, że jej umiejętności uzdrowicielskie w tym wypadku nie mogły się przydać na nic. Te dzieci potrzebowały opieki, oparcia i środków, które pomogłyby im w przeżyciu. Tylko w taki sposób mogliby im pomóc. Jej umysł pożarły sprawy ich codzienności. Sprawy ważne, niecierpiące zwłoki. Poczuła się w jakiś sposób winna tego, że pozwala sobie na ten dzień. Na te kilka chwil wytchnienia. Myśli czarownicy zostały jednak stłumione przez słowa Jaydena. Pozwoliła, aby uśmiech rozjaśnił jej oblicze i pozwoliła się pociągnąć przez czarodzieja w stronę córki.

|zt



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Ogrody i polana [odnośnik]17.09.20 0:55
przenosimy się stąd bo tak będzie wygodniej

Zabawa trwała w najlepsze, minuta za minutą, które płynnie zmieniały się w godziny. A ona robiła dokładnie to, co obiecała Hannah - dobrze się bawiła. A przynajmniej takie sprawiała wrażenie, kiedy czasem w pewnym przebłysku nachodzacej ją myśli na dnie tęczówek dało się dostrzec smutek, niezrozumienie. Wszystko to, co tak bardzo próbowała od siebie odepchnąć, mając nadzieję nie widzieć dziś jednego oblicza, musiała o nim zapomnieć.
Rozmawiała więc, o sprawach tak trywialnych i nieważnych, o tych do których nie sięgała już dawno. Do czasów kiedy nie było całej walki, wielkiego trudu, wyborów, których się podejmowała. Przez te kilka godzin była tym kim była kiedyś, zakładając maskę, którą wszyscy znali, którą każdy zdawał się na nowo chcieć zobaczyć. Ale męczyła się taka. Sztucznie radosna, zbytnio rozluźniona. Niezmiennie wypatrywała niebezpieczeństwa, które mogło nadejść w najmniej spodziewanym momencie. Nawet, po spożytym alkoholu podczas gry. Przesuwała spojrzeniem po niebie, jakby spodziewając się tam dostrzec czarne obłoki mgły. Mogli przecież zjawić się w każdej chwili. Kiedy oni wszyscy jedli, pili, śmiali się i tańczyli. Dlatego też, trzeźwiała, nie pozwalając by ponownie w jej organizmie znajdowało się na raz zbyt wiele alkoholu. Nie chciała tego, miała nadzieję, że rzeczywiście jak słyszała nie raz, jest zwyczajnie przewrażliwiona. Może rzeczywiście była, ale inaczej już nie potrafiła. Chciała, żeby dzisiaj wszyscy mogli pozwolić sobie na chwilę szczęścia i radości nie splamionej wojną, walką, kolejną tragedią. Potrzebowali tego, prawda?
Noc powoli dobiegała końca, było w tym coś smutnego. W fakcie, że wraz z nastaniem dnia przyjdzie wszystkim powrócić do szarej rzeczywistości splamionej krwią niewinnych osób. Chwila, tak ulotna. Ozdobiona w piękne migające światła i kwiaty. Odrealniona, kompletnie wyciągnięta, wycięta ze świata w którym dzisiaj przyszło im żyć. A po wielu godzinach stania, poruszania się w rytm muzyki i rozmów zapragnęła samotności. Zrozumienia własnych myśli z dala od głośnej muzyki i szmeru innych głosów. Uśmiechając się przepraszająco, rzuciła kilka słów wymówki pozwalającej jej się oddalić. Przez chwilę zastanawiała się nad miejscem. Chciała żeby było cicho, ale jednocześnie na tyle blisko, by mogła zareagować w razie potrzeby. Postawione na baczność zmysły, pewnie nawyki do których zdążyła przywyknąć niezmiennie pozostawały w niej silne nie chcąc odpuścić. Może to też one sprawiały, że gdy niebo zaczynało jaśnieć, ona zwyczajnie czuła się wykończona. Nie tylko psychicznie, ale i fizycznie, nogi zaczynały już pobolewać i domyślała się, że wraz z mijającym czasem ten będzie się jedynie powiększać. Wchodząc na miękką trawę schyliła się ściągając buty i łapiąc je w palce. Powróciła do zaprzestanej wędrówki pozwalając by nogi poniosły ją same, zatapiając się w myślach w końcu wolna. Muzyka cichła, cichły też głosy. Wokół najjaśniejszym punktem niezmiennie pozostawało centrum imprezy. Co jakiś czas odwracała głowę sprawdzając, czy ma dobry widok. W końcu uznała, że dalej nie musi już iść, że tutaj wystarczy. Wypuściła buty z dłoni, sama zasiadając obok nich, bokiem do parkietu. Odchyliła się na rękach i spojrzała na niebo, przymykając powieki, pozwalając by wiatr łagodnie owiewał ją sylwetkę. W końcu zaczerpnęła powietrza.
Nie była pewna ile czasu minęła. Co jakiś czas rozwierała powieki by skontrolować otoczenie, a potem powrócić do swoistej medytacji i przemyśleń, które odbywały się w środku. Praktykowała oklumencyjne ćwiczenia o których czytała, próbując je zastosować i wprowadzić w życie. Odsunąć emocje. Zamknąć serce. Odgrodzić się od zewnętrznych czynników. Nie czuć, tylko analizować i podejmować decyzje. A jednak widok rozjaśnionej twarzy blondynki odnajdujący jego ramię przychodził do niej niczym niechciana mara. Nie było też Skamandera, wiedziała, bo przecież sprawdziła kilkukrotnie. Westchnęła ciężko, otwierając oczy i przesuwając tęczówkami po niebie. Może łatwiej byłoby po prostu nie czuć nic?
Słyszała kroki zbliżające się w jej stronę, jednak nie zareagowała niezmiennie lustrując znajdujący się nad nią nieboskłon. Dopiero głos, którym zaanonsował swoją obecność opuścił jej głowę. Walczyła, by żaden grymas nie wykrzywił jej ust.
Wszędzie cię szukałem.
Co za brednie. Mrugnęła, uderzona tym prostym stwierdzeniem. Głowa odwróciła się w jego kierunku, a błękitne tęczówki bez wyrazu zmierzyły sylwetkę, finalnie krzyżując z nim spojrzenie. Wiele ją to kosztowało - skrycie emocji - choć i tak nie była pewna, czy zawód i ból nie wykwitły na ich dnie. Dźwignęła się do pionu, zgarniając w dłoń buty.
- Znalazłeś, gratuluje. - odpowiedziała siląc się na spokój próbując też utrzymać go na twarzy. Jasne tęczówki zmierzyły znajomą sylwetkę. Wzięła wdech. Mierząc się z chęcią pozostania, dotknięcia, zanurzenia się w dwóch znajomych błękitach. - Nie mam ci nic do powiedzenia. - dodała, zaczynając z wolna iść w kierunku rozstawionych namiotów. Każdy krok był ciężki i kosztował ją wiele. Ale wiedziała, że to dobra decyzja. Dobry wybór.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Ogrody i polana  - Page 12 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Ogrody i polana [odnośnik]17.09.20 1:32
Chciał celebrować ów wyjątkowe wydarzenie. Wyrażać aprobatę dla niesamowitej aranżacji i starannego przygotowania. Pragnął z zapartym tchem oglądać ślubną ceremonię, w której główną rolę odgrywał przyjaciel. Odważny kompan, nieugięty obieżyświat, wsparcie jedynej okazji do rozpoczęcia nowego, lepszego egzystowania. Ten dzień był dla niego tym najpiękniejszym, najszczęśliwszym. Z ogromnym umiłowaniem spoglądał na rudowłosą partnerkę, odwzajemniającą głębokie uczucie. Trudne, brutalne czasy wojennej maskarady nie przeszkodziły w pielęgnowaniu prawdziwej relacji. Nie zważali na niebezpieczeństwo wypowiadając słowa wieczystej, nierozerwalnej przysięgi. Czy mógł odczuwać niewielkie uczucie zazdrości? Przeświadczenie, iż prawdopodobnie nigdy nie będzie mu dane znaleźć się w takowej sytuacji? Mimo chęci, czując piętno rodzinnych niepowodzeń, nie mógł ryzykować. Podświadomość nakazywała porzucić halucynogenne obrazy powracając do bezwzględnej rzeczywistości. Lecz on nie mógł oprzeć się pożądliwej pokusie odnalezienia znajomego profilu wśród natchnionego, obserwującego tłumu. Niedostrzeżonego spojrzenia błękitnych tęczówek, wyszukującego zmieniony wyraz. Układu kobiecych rys twarzy, zaróżowionego lica, rozświetlonych błysków, tak bardzo podobnych do jego własnych. Nie widzieć czemu psotna bezwolność, od czasu do czasu podmieniała sylwetki stojące na intensywnej purpurze wystawnego dywanu. Wraz z mocniejszym, oślepiającym promieniem zachodzącego słońca, widział tam właśnie ich. Byli tam, trzymali się za ręce. Uśmiechali beztrosko jakby nic nigdy się nie stało. Bo w tym jednym, osobliwym momencie świat się już nie liczył.
Starał się zachowywać normalnie. Nie dopuszczać nieprzyjemnych myśli odprowadzających w odmęt zagubienia, niezrozumienia i wewnętrznego smutku. Z widoczną gorliwością przystępował do weselnych zabaw, oddając umiejętności oraz wszelkie nagromadzone siły. Chciał stać się partnerem na miarę. Patrzeć jak towarzyszka dostojnego wydarzenia poznaje nieznane obyczaje, obcuje z nowym środowiskiem, aby na koniec przepaść w nim doszczętnie. Przecież tu pasowała, prawda? Nie trwonił od swawoli, tańca, wykwintnego jadła, dostatku różnorodnego alkoholu usypiającego rozdrażnione i rozjuszone wnętrze. Stracił rachubę czasu, niezawodność uwagi. Odcięty od doczesności przepadł w fali gromkiej niefrasobliwości, nieostrożności oraz w prawdziwym zapomnieniu. Miał wyciszyć myśli, zablokować emocje ukrywane pod warstwami perfekcyjnego, wieczorowego stroju. Nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, poziomu trudności przyjęcia maski obojętności. A ty powiedź, co takiego czułaś?
Obudzenie pierwszych promieni gorejącej kuli, zwiastującej nowy, wyjątkowy dzień pełen wyzwań, miał napawać bezwzględnym optymizmem. Z utęsknieniem wyczekiwano czystego, przejrzystego sklepienia ogromnego nieboskłonu w towarzystwie i akompaniamencie porannych towarzyszy. Jednakże w tym jednym momencie, idealistyczna sceneria szlacheckiego przyjęcia nie mogła dobiec końca. Była czymś normalnym pośród uciemiężonego żywota pozostałych obywateli. Dawała nadzieję na lepsze jutro, odcinała umysł, udostępniała oczekiwany azyl. Kąpała wyjątkowych uczestników w rozmigotanej, niebywałej, wonnej scenerii, tak różniej od opustoszałych ulic okupowanego miasta. Była odmienna - mogła pozostać, oby jak najdłużej.
Szedł powolnie, powłóczyście, ciągnąc za sobą obolałe kończyny. I choć chłód wnikał w mikroskopijne luki śnieżnobiałego materiału, marynarka spoczywała bezwładnie, przewieszona na lewym przedramieniu. Stróżki świeżego powietrza orzeźwiały, otrzeźwiały zamroczony umysł. Zmęczone powieki przymknięte niemalże do połowy, sunęły po malowniczym krajobrazie poszukując tego wyjątkowego. Wydawało mu się, że każdy, niewidoczny podmuch buja jego ciałem, jednakże nie był w stanie nad tym zapanować. Lekko opuszczona głowa zwężała pole widzenia. Bolały go skronie; niezrozumiały wir nawarstwionych myśli kręcił się w samym środku otumanionej głowy. Widział sylwetki, miksował odczucia, nakładał paskudne poczucie winy, nakłaniające do natychmiastowego odwrotu. A on trwał. Nogi zatapiały się w miękkim, wilgotnym gruncie. Pojedyncze dźwięki mruczącego saksofonu przemijały z każdym krokiem w ciemniejszą, krzaczastą gęstwinę. Oddalał się od cywilizacji; nie miał nic przeciwko. Martwił się, iż nie odnajdzie celu. Zaprzepaści okazję do spotkania, chwilowej rozmowy, wyjaśnienia. Czy chciała go widzieć? Czy pozwoliłaby dojść do słowa? Czyżby zebrał się do tego zbyt późno? Przełknął ślinę wyraźnie zdenerwowany. Coś ciężkiego prześlizgnęło się po wnętrznościach, osiadając na największym mięśniu tłoczącym życiodajną posokę. Czuł się źle, nieswojo, wręcz nienormalnie. Nawalił, nie dotrzymał obietnicy, stchórzył. Do tego te wszystkie, absurdalne argumenty... Nabrał powietrza w piekące płuca. Tak bardzo pragnął, aby za kolejnym, zielonym zakrętem ujawnił się ów wyczekiwany wyróżnik. Chciał nie obawiać się najgorszego.
Zobaczył w oddali. Pojedyncze gałęzie ograniczały pole widzenia, jednakże nie mógł się pomylić. Zatrzymał się na moment rozszerzając powiększone źrenice. Serce zabiło kilkukrotnie, było przerażone, a może podekscytowane? Udało się. Spoglądał na profil pogrążony w swoistej medytacji. Wykonywała nieznany rytuał wyciszający wszystkie, nieprzyjazne głosy. Obcowała z otaczającą naturą tak wyjątkowo, nadnaturalnie; zapragnął tego samego. Obraz rozmywał się, rozwarstwiał na kilka płaszczyzn, gdy zbyt długa statyczność włączała obezwładniające zmęczenie. Nie mógł dłużej czekać, ruszył do przodu. Naruszył cudzą przestrzeń tak bezkarnie, bezczelnie. Starał się zachować subtelność kroku, łagodność ruchu. Lekki wiatr poruszał dziką roślinność. Spojrzał w kolorowe niebo, obserwując ten sam urzekający widok. Znów oddychali tym samym powietrzem. Wiedział, że wyczuła jego obecność. Dostrzegł niemalże niewidoczne drgnięcie – czekał, aż skonfrontuje karcące spojrzenie. Wyrzuci nagromadzone odczucia. A ona milczała. Zbywała bolesną, okrutna ignorancją, której nie był w stanie znieść. Odetchnął ciężko czując zdenerwowanie, a może skrępowanie? Zatrzymał się w bezpiecznej odległości. Rozświetlone tęczówki nie schodziły z damskiego profilu – były intensywne, błagające, wypełnione emocjami, żebrzące uwagi. Odezwał się, szybko pożałował. Beznamiętny, obojętny wzrok uderzył niczym najostrzejsze, najgroźniejsze zaklęcie. Nie wiedział co powinien zrobić. Zamarł obserwując przyspieszone poczynania. Dlaczego już odchodzisz?
Znalazłeś, gratuluję.
Przymknął powieki analizując wymowny wydźwięk ukrywany pod oazą udawanego spokoju. Kolejne słowa wydobyte na powierzchnię były jedynie dosadnym dopełnieniem. Pozwolił, aby wyminęła go o kilka kroków, po czym dobitnie, twardo wypowiedział: – Ale ja mam ci coś do powiedzenia. – wyrzucił odwracając się w jej stronę. Słońce zakrzywiało obraz, rozświetlało sylwetkę ukrytą w zieleni materiału. Nie zatrzymywała się. – Zaczekaj… – poprosił z desperacją, błagalnie. Dogonił blondynkę. Wyciągnął do niej rękę… – Wysłuchaj mnie proszę. Tylko na chwilę. – kilka ulotnych minut, zanim zniknę, zanim znikniesz.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Ogrody i polana [odnośnik]17.09.20 1:41
Mimo początkowego zawodu, prawdopodobnie głównie Keatonowi i przyjaciołom udało jej się czerpać przyjemność z tego dnia. Choć chwilami łapała się na tym, że jej myśli odchodziły dalej. Jej wzrok szukał jednej z dwóch sylwetek, mimo, że rozum tego zakazywał. A wspomnienia wracały do odrealnionego świata z końcówki sierpnia. Do domu z niebieskimi drzwiami. Do dzieci, które były do niej podobne w niektórych kwestiach. Do odrealnionego marzenia, które zostawiła za plecami wychodząc tymi samymi drzwiami. Pozostawiając wszystko to, co kochała by walczyć o to, by nikt inny nie musiał. Rzeczywistość okazała się jeszcze brutalniejsza, bardziej gorzka. Ciężko jej było poradzić sobie z tym, co zrobił Skamander. Ucierpiała jej duma, stargane serce rozpadło się jeszcze bardziej, a ona w obawie, że kolejny cios zniszczy je całkiem odsunęła od siebie uczucia. Odsunęła od siebie marzenia. Czasem spełniała zachcianki ciała, ale od czasów kiedy zaangażowała się w Zakon i to odeszło na bok. Po części przez czas, drugą z nich były rany, brzydkie blizny zdobiące całe jej ciało. Były jej przypomnieniem, ale jednocześnie nie chciała pokazywać ich wszystkich nikomu. Były jej. I jej powinny pozostać. Powoli nadchodzący świat, zapowiadał powolny koniec wesela. Sporo gości wróciło już do swojego domu. Wielu jeszcze pozostawało, choć zdawało się, że ci trochę się rozrzedzili. Mniej osób tańczyło a więcej rozmawiało przy stołach. W tym znajdowała się też ona. Bardziej na uboczu, obserwując uważnie, czy wróg nie pojawi się za chwilę z którejś ze stron. Była gotowa. Przygotowana na najgorsze. Gdy zostawała na chwilę sama zastanawiała się jakie działania byłby najskuteczniejsze i od czego trzeba było zacząć. Nie była już tą dziewczyną co kiedyś. Trochę naiwną, roześmianą, tańczącą w deszczu i chwytającą chwilę. Nie była już zabawna. Teraz więcej było w niej powagi. Stała się rozważna, może czasem zbyt zachowawcza. Ale na jej brakach znajdował się ciężar z którego niewielu zdawał sobie powagę. Może dlatego postanowiła odejść, by na chwilę odetchnąć. Tylko z samą sobą mogła być naprawdę prawdziwa. Bez sztucznego uśmiechu, czy wymuszonej odpowiedzi. Tylko przed sobą nie musiała udawać. A miejsce które znalazła pozwalało by w razie czego szybko znalazła się tam, gdzie mogłaby być potrzebna.
Myślała, że da jej spokój. Odpuści. Zrozumie przekaz, którego nie wypowiedziała, ale który był jasny. Ale on ją znalazł. Nie zwróciła się w jego kierunku od razu, próbując zapanować nad złość, która zaczynała w niej rosnąć, a którą usilnie odpychała od siebie. W końcu dźwignęła się do pionu, mając świadomość, że dłużej nie może już tutaj zostać. A może po prostu nie chce.
Minęła go, prawie odetchnęła z ulgą, czując, że teraz będzie już łatwiej. Wystarczyło po prostu iść dalej. Z dala od niego. Od przyciągającej, znajomej aparycji. Od miejsca w którym po poczuła się bezpiecznie, choć nie sądziła, że jeszcze gdzieś poza ramionami Samuela, będzie to możliwe. Ale to był błąd. Pozwolić sobie na więcej. Na coś, czego świadomie się wyrzekła. Płaciła cenę ze własną naiwność. Za podrygi umarłego już serca. Jakoś sobie poradzi. Jak zawsze.
Ale nie odpuścił, choć przez krótką chwilę sądziła, że tyle wystarczy by pozwolił jej odejść. Zjawił się przed nią, torując drogę, wypowiadając słowa, chcąc by została. Przez jej twarz przemknął cień.
- Nie. - zareagowała od razu, cofając się o krok przed wyciągniętą dłonią, na którą padło jasne spojrzenie. - Nie, Vincent. - powtórzyła raz jeszcze z obawą wypowiadając jego imię, bojąc się, że jej głos zadrży, że opadnie, że mur zburzy się, mimo próby postawienia go w tak krótkim czasie i tak mało sprawnie. Jej głowa pokręciła się przecząco, włosy uniosły się i opadły wokół twarzy. - Zniknąłeś, ustawiając mnie na czekanie. A ja bywam może naiwna, ale nie jestem głupia. Drugi raz w to samo bagno nie zamierzam wchodzić. - czekała tyle lat, by powiedzieć Skamanderowi co czuje, a potem czekała licząc na to, że wybierze ją. Teraz Vincent kazał jej czekać, by potem prowadzić pod jej nosem inną. Nie powinna chcieć próbować, nie powinna pragnąć czegoś dla siebie. Nie było już jej, przez chwilę o tym zapomniała i teraz za to płaciła. Nie podnosiła głosu, a jej słowa wypadały z ust ze spokojem, który coraz trudniej było jej było jej utrzymać. Referowała, bez wyrzutu, bez właściwie czegokolwiek. Wiedząc, że jeśli to potrwa dłużej, nie uda jej się utrzymać kamiennej twarzy, nie była jeszcze aż tak dobra. - I nawet nie wiem, co jest gorsze myśl, że wiedziałeś że tu będę, czy że nie miałeś o tym zielonego pojęcia. Więc po prostu... - pokręciła jeszcze raz głową. Uniosła obie ręce w jednej nadal trzymając buty, by odgrodzić się. Sama cofnęła się jeszcze trochę. - … nie. - jej głos odrobinę zadrżał, gdy zakończyła odklejając od niego spojrzenie, próbując na nowo go wyminąć i zostawić. - Twoje czyny powiedziały mi już wszystko. Ty już nie musisz. - to nie słowa, a czyny najgłośniej przemawiały. A ona, zobaczyła już dostatecznie dużo, by nie musieć jeszcze dodatkowo wysłuchiwać tłumaczeń, czy wymówek. Nie chciała wiedzieć dlaczego. Wystarczyło tylko to. Dodatkowe słowa nic nie miały zmienić. W niczym, nikomu pomóc.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Ogrody i polana  - Page 12 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Ogrody i polana [odnośnik]17.09.20 1:59
Długo zastanawiał się nad właściwą decyzją. Zaproszenie choć kuszące napełniało niewypowiedzianą obawą. Nie przynależał do tego świata, nie zapoznał się z jego nowym obliczem. Nie pamiętał kiedy ostatnio uczestniczył w tak wystawnej ceremonii. Szlacheckie obyczaje znał jedynie z opowieści – nie wyobrażał sobie ujrzenia wysokiej klasy, niedosięgniętego społeczeństwa. Nie mieli zbyt dużej rodziny. Przez większą część nastoletnich lat niewielu krewnych zaszczyciło obecnością ciasne, londyńskie mieszkanie. Największe zgromadzenie przewinęło się podczas pogrzebu rodzicielki; różnorodna kaskada pastelowych twarzy, odziana w kontrastującą czerń. Matka wolałaby kolory. Patrzył na nie beznamiętnie, obojętnie, nie zapamiętując istotnych szczegółów. Niektórzy z nich podchodzili do ciemnowłosego chłopca próbując poprawić humor, wypytać o ulubione zajęcie, jedzenie, czy fascynujące zabawy. Pozostawał statyczny i nieporuszony – zamknięty na cały, otaczający świat. Nie interesował się ich losami, nie zadawał bezsensownych pytań. Nie odczuwał potrzeby obcowania z nieznanymi krewnymi. Wolał być sam.
Nie znał zbyt dobrze specyfiki zaślubin. Pamiętał, iż opierały się na dużej ilości nietypowych obrzędów, starodawnych tradycji przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Były charakterystyczne dla regionu oraz części macierzystej Anglii. Czy arystokratyczne przyjęcie okaże się jeszcze innym, nowym doświadczeniem? Miał przekonać się na własnej skórze, gdy lekko spóźniony ogarniał i przygotowywał wizerunek. Czuł się elegancko, niecodziennie, zupełnie inaczej. Był jednak całkiem sam.
Huczne i hałaśliwe wydarzenie nie pozwalało na głębsze chwile zadumy. Chwytał każdą, możliwą okazję, aby zaangażować się w przygotowaną rozrywkę. Z ogromnym zaskoczeniem wymalowanym na zarośniętej twarzy, przywitał uczestników alkoholowej potyczki. Wyśmienita śmietanka towarzyska zebrała się wewnątrz namiotu. Byli tam też oni. Robili to specjalnie? Pogrywali, kpili sobie z upojonego trunkiem, nieświadomego mężczyzny? Dlaczego Wright powiedziała mu te wszystkie rzeczy, miała go za głupca? Nie pamiętał ile czasu spędził pod śnieżnobiałym baldachimem. Kolejne kieliszki powodowały coraz większy zawrót głowy, szybką utratę świadomości. Otoczenie wirowało, twarze zdawały się niewyraźne, rozmyte. Bełkotał coś pod nosem, czując wewnętrzną ulgę, iż zgromadzeni nie byli w stanie usłyszeć, a tym bardziej zrozumieć dziwnej plątaniny sylab. Wstąpiła w niego jakaś nieoczekiwana, silna emocja, determinacja do działania. Przecież nie miał nic do stracenia, prawda? Odejdzie od stołu, weźmie sprawy w swoje ręce – znajdzie upragniony profil eterycznej blondynki, tłumacząc te nieprawdziwe insynuacje, drażniące domysły. Z trudem powstrzymywał uciekający wzrok. Niebieskie tęczówki gnały w stronę rozbawionej pary konkurującej o miano niezwyciężonej. Przytrzymywał je na kobiecym profilu prosząc o reakcję, krótkie spojrzenie, jeden, delikatny uśmiech. Czyżby domagał się czegoś nieosiągalnego, niezasłużonego? Niewiele rozumiał, a może nie chciał rozumieć? Czuł się nieswojo. Przepadł na jakiś czas rzucając w wir szalonych tańców, ulotnych rozmów, morderczej zabawy, błogiego snu. Miał nadzieję, iż uda mu się wymazać narastające, paraliżujące wizje oraz wyobrażenia. Miał przed oczami, lecz nie w jego towarzystwie. Była szczęśliwa, lecz nie z jego powodu. Trzymała za rękę, obejmowała beztrosko wypuszczając w eter masę nagromadzonych trosk, problemów obciążających wątłe ramiona. Mógł być nim - opoką, ucieczką, lekarstwem na całe zło doczesnego żywota. Dlaczego zwątpił? Dlaczego tak się zachował? Dlaczego nie przewidział, iż mogą być w tym samym, wyjątkowym miejscu – jednocześnie.  
Nie odpuszczał. Nie dawał za wygraną będąc zdeterminowanym ponadprzeciętnie. Miał w sobie tą upojoną zawziętość, którą trudno odgonić kilkoma, nieprzyjemnymi słowami. Tembr kobiecego głosu, a raczej jego wydźwięk zacierał się pomiędzy szeleszczącą, poranną naturą. Był odrobinę zamroczony. Patrzył bezdennie w przeciwległe, zielone przestworze dostrzegając jedną, rozświetloną, wybudzoną promieniem postać. Była tak ulotna, nieosiągalna – wydawało mu się, że gdy znów przymknie powieki, po prostu zniknie. Okrutne obawy przeplatały się ze stoickim spokojem, niewyraźnym rozbawieniem. Jego działania były przecież właściwe, uzasadnione. Wiatr targał ciemne kosmyki, bujał niestabilną sylwetką. Coraz intensywniejsze barwy malowały niebiański pejzaż, dodając ów chwili wyjątkowości, a może specjalności? Gdy podniosła się do góry, zamrugał kilkukrotnie wybijając z chwilowej hipnozy. Dostrzegał gwałtowność ruchów, powstrzymywane reakcje, pragnące wydobyć się na mglistą przestrzeń. No dalej, wyrzuć to z siebie. Zrobił niepewny krok, jednakże niepotrzebnie. Wyminęła go owiewając tajemnicą, pragnieniem, odurzającym zapachem. Nie uraczyła przelotnym spojrzeniem bliźniaczych tęczówek, za którymi tęsknił najmocniej. Całe jej ciało przekazywało wiadomości, które musiał odczytać. Serce zadrżało, coś ostrego ukuło jego strukturę. Przypomniał sobie chwile wiśniowej idylli – wersety, długie zdania, ciężkie łzy, wyznania i obietnice. Czy naprawdę myślała, że zaprzepaści tak ogromny potencjał, otwartość, intymność? Nabrał powietrza w zmęczone płuca. Poprawił marynarkę spadającą z przedramienia i ruszył przed siebie. Wyprzedził ją chwiejnie zagradzając drogę. Oczy wyrażały mieszankę emocji – na pewno to widziałaś. Rysy twarzy złagodniały, chciał być przekonywujący, wyciągnął dłoń i…
Nie.
Zamarł. Odmówiła, cofnęła się. Już go nie chciała? Przełknął ślinę, coś ciężkiego przesunęło się po wnętrznościach. Zaraz, ale dlaczego? Pokręcił głową z niedowierzaniem. Wyszeptał błagalne, drżące: – Justine… – aby zaraz potem usłyszeć dobitne stwierdzenie. Zakręciło mu się w głowie. Odetchnął chcąc brzmieć wiarygodnie, skonfrontować swoją wersję wydarzeń. Nie miał zbyt wiele czasu: - Wiem, że się do tego dopuściłem. – zaczął niepewnie, badając brzmienie słów. Musiały być czyste, wychodzące prosto z rozkojarzonego wnętrza. – Wiem, że źle zrobiłem, ale nic się z mojej strony nie zmieniło! – wyrzucił nasilając swój ton. Uniósł spojrzenie wprost w przeciwległe tęczówki – zrozum mnie, proszę. – Nie powinienem kazać ci czekać. Nie powinienem o to prosić, tylko działać od razu. Dać ci pewność. Zbyt późno to zrozumiałem. – wyczuwalne rozczarowanie swym postępowaniem, poczucie winy oraz zagubienie wydawało się słyszalne tak pewnie, tak wyraźnie. Zacisnął ręce na przedramionach próbując utrzymać pion. Głowa odwróciła się w stronę lasu poznając rosłe wierzchołki drzew. Uspokajał się, łagodził wybuch. Było mu naprawdę źle. Stąpał po cienkiej linii utracenia czegoś prawdziwego, upragnionego, wyjątkowego. Był głupcem. Nie był przygotowany na tę statyczność, obojętność. Czekał, aż emocje wydobędą szereg pretensji, zarzutów. Zasłużył, aby zakopała go w grobowcu morderczych intencji. Nie poruszał się, lustrował przeciwległą, lekko zamgloną aparycję. Przypomniała zjawę, a może to kolejna halucynacja? Pokręcił głową i pospiesznie wybełkotał: – Nie wiedziałem… Ja nie wiedziałem czy tu przyjść. Justine, nosiłem się z zamiarem napisania przez kilka ostatnich dni. Nie wiedziałem po prostu jak! Jak mam zacząć... – bo może jednak nie byłem wystarczający. Taki jak on. Zamachnął rękami gestykulując siłę ów czynów. Przesunął się o pół kroku: – To wszystko, to dzisiaj, to wydarzenie, ten… – urwał czując, że zatraca sens wypowiedzi. Odchrząknął. – Nie chciałem żeby to tak wyglądało. Przeciwnie nie miałem pojęcia, że tak to odbieracie. że tak to odbierasz... Ja... Hannah wszystko mi powiedziała… – słowa wylewały się z jego ust. Nie próbował zwolnić, zatrzymać choć na sekundę. Musiał usprawnić przekaz, aby uwierzyła: – Nie liczy się dla mnie nikt inny, oprócz ciebie! – powiedział donośnie, dobitnie z lekko otumanionym akcentem. Czyż nie mówi się, że osoby pijane wykładają najszczerszą prawdę? Nie miał nic do ukrycia. To wszystko zaszło za daleko. Zapomniał o własnych, mylnych obrazach, które również udało mu się dostrzec podczas wystawnego przedsięwzięcia. To była prawda, którą musiała przyjąć. Nie pozwoli jej stąd odjeść, dopóki nie dojdą do porozumienia. Dopóki nie zrozumie, iż nikt inny się nie liczy; że wszystko czego się dopuszcza robił dla niej, stając się najlepszą wersją siebie, godną wojowniczki. Rozumiesz to Justine?



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Ogrody i polana [odnośnik]17.09.20 15:56
Próbowała zrobić to, co obiecała Wright. Dobrze się bawić. To nie było wiele. Przynajmniej tak właśnie mogło się zdawać. Niewiele, dla jej starej wersji, tej, którą już nie była. Tej, którą nigdy już nie będzie. Nie umiała się już beztrosko bawić, nie oglądać za siebie, nie patrzeć na boki w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Trochę kręciło jej się w głowie, ale jej priorytety pozostawały te same. Nie była już zabawna, nie była już beztroska. Zmieniła się. A może zmieniła ją wojna. Ta, miała ponoć siłę zmieniać ludzi. A może nie tyle siłę. Bardziej to, co ludzi na niej spotykało zmieniało ich. Minęło wiele miesięcy odkąd podjęła się walki. Trudnej, żmudnej, wypełnionej zadaniami i godzinami nauki. Czuwania, okupionej cierpienim i stratą przyjaciół. Ale też bólem, którego doświadczyła. Niewielu wiedziało ile przeszła. Do dziś budziła się z krzykiem w nocy kiedy jeden z demonów wracał tak realnie. Wiedziała co znaczy próbować łapczywie łapać oddech, mając wrażenie że samo działanie nie może się udać. Wiedziała jak reagują płuca, kiedy napełniają się wodą - choć jedynie mentalnie. Wiedziała jak smakuje rozdzierający ciało ból. I jak jeden błąd, może kosztować życie najbliższych. Potrzebowała chwili tylko dla siebie. Dlatego odeszła. Nie była w stanie dłużej dobrze się bawić. Nie miała chęci, nie miała też sił. Wypity alkohol nie poprawił jej nastroju, a jedynie sprawił, że zapragnęła samotności.
Samotności, którą przerwał. Naruszył świadomie, rozumiała to doskonale, co nie znaczyło, że musiała na jego obecność przystać, czy też się zgodzić. Postanowiła odejść, zniknąć, dokładnie tak samo, jak zrobił to on. Jasne tęczówki zadawały tylko jedno pytanie.
Dlaczego.
To jedno pytanie kotłowało się w jej głowie, powracająca z różnymi, innymi końcami zdania, zaczynającego się w ten sam sposób. Dlaczego nie pozwoli jej odejść. Dlaczego nadal tu był. Dlaczego była tak głupia, by pozwolić zbliżyć się do siebie. Dlaczego tak trudno było mu odmówić. I kolejne, następne nieprzerwanie napływały do jej głowy, mieszając się z wcześniejszymi i przez nie przebijając.
Od momentu w którym jej kroki zamarły w miejscu w którym składano życzenia parze młodej, kroki które już wędrowały w jego kierunku zatrzymane widokiem jego z inną. Od tego momentu usilnie próbowała nie znaleźć się w jednym miejscu z nim samotnie, najlepiej możliwie jak najdalej, najlepiej całkowicie gdzie indziej. Nie chciała rozmawiać. Nie chciała słuchać. Nie zamierzała się złościć, czy krzyczeć.
Przecież wszystko już wiedziała.
Była winna. Winna własnej głupoty. Tego, że dała się przekonać. Namówić. Uwierzyć. Mimo, że rozsądek miał tylko jedno zdanie. Przecież przeszła Próbę. Wyparła się wszelkich marzeń, pragnień, jakiejkolwiek przyszłość. Była jednak małą samolubną istotą. Nikim więcej. To jedynie sprawiało, że czuła, że zapada się w sobie jeszcze bardziej. Popełnia te same błędy co zawsze jakby w ogóle na nich się nie uczyła. Jakby nie wyciągała wniosków i nie wzbogacała własnego doświadczenia. A powinna przecież zauważyć to od razu. W końcu przestała być naiwna. A może nie była tylko przez chwilę. Trudno powiedzieć.
Nie chciała ponownie cierpieć. A do tego właśnie wszystko zmierzała. Była głupia i mądra. Głupia bo uwierzyła, ale mądra, bo nieświadomie nie otworzyła się całkowicie pozostawiając sobie miejsce na to, żeby się wycofać. Żeby nie cierpieć tak bardzo. Tak mocno. A może jedynie tylko tak to sobie tłumaczyła. Może zapadła się już całkowicie rozrywana przez dwa uczucia a każde z nich ciągnęło ją jedynie do dołu.
Nie mogła się złościć. Nie chciała. Mogła winić tylko siebie i to robiła sumiennie w każdej kolejnej chwili, kiedy spoglądała na niego próbując kontrolować własny gniew. Próbując go nie wypuścić poza siebie, zatrzymać na tyle daleko, by nie znalazł odbicia w jej tęczówkach.
- Nic się nie zmieniło. - powtórzyła po nim, jednak słowa brzmiały inaczej. Jasne tęczówki skrzyżowały się z tymi, należącymi do niego. Zadziwiająco, jak jedno zdanie, czasem słowo, mogło mieć wiele różnych znaczeń zależnie od tego, kto je wypowiada. Teraz, mówiła to ona, mówiąc to samo, jednak wskazując na coś innego. Powiedziała mu przecież, czego potrzebuje. Ostrzegła, że będzie największą z przeszkód które los przed nim postawi. Nie potrafiła otworzyć się sama, potrzebowała do tego kogoś. Zbyt mocno się obudowała. Za bardzo ubezpieczyła. Nadal tkwiła, uczepiona uczucia, które pragnęła zostawić, a mimo to jednak nadal czuła jak boleśnie kuło ją w serce. Na cóż były jej kolejne słowa. Tych słyszała już wiele. Nie tylko od niego. Ale te, nie niosły za sobą nic dalej. Patrzyła jedynie z pozornym spokojem.Zdenerwowanie objawiało się w drgnięciu palca, czy nieświadomym zaciśnięciu dłoni. Kiedy padały kolejne słowa. Była bezwzględna, ale dlatego, że zawiodła się wcześniej na własnych wyborach. Żałowała, że oddała im się całkowicie. Pozwoliła zapaść się, wejść tak głęboko, że z dnia nie widać było światła, nadziei, na wydostanie się na zewnątrz. Tym razem była ostrożniejsza, jednak mimo to, pozwoliła sobie na zbyt wiele. Miała dość tłumaczeń, dość słów, wyrazów składających się na zdania z których nic nie wynikało. Nie miała czasu.
- Uciekłeś. - stwierdziła po prostu po krótkim tłumaczeniu odnoszącym się do tego, co działo się przed dzisiaj. Jej dłonie rozłożyły się bezradnie na boki, jednak nadal pilnowała by przez twarz nie przemknęły emocje. Nie uchroniła się jednak przed cieniem zawodu, który niekontrolowanie wyrwał się na zewnątrz. Jej brew uniosła się nagle, burząc statyczny wyraz twarzy, kiedy powietrze przecięło imię jej przyjaciółki. Usta zacisnęły mimowolnie. To nie miało sensu. Ruszyła wymijając go ponownie. To było pożegnanie. Jednak znów pojawił się przed nią wypowiadając słowa, które rozszerzyły odrobinę jej oczy. Zatrzymała się, coś na rodzaj westchnienia wyrwało się z jej ust. Te słowa powinny ją ucieszyć, prawda? Dlaczego więc jej nie czuła - radości? W końcu upuściła buty na trawę i sama usiadła na ziemi, by za chwilę położyć plecy na zimnej trawie. Uniosła prawą rękę, by umieścić przedramię na twarzy zasłaniając oczy. - Nie wierzę ci Vincent. - powiedziała cicho, nie odejmując ręki od twarzy. Nie chciała patrzeć mu w twarz. Nie mogła. Może już nie umiała zaufać. - Zostaw mnie samą. - poprosiła cicho, jednocześnie nie chcąc by odchodził i nie pragnąc niczego bardziej. Znów dwa oddzielnie bastiony walczyły w niej ze sobą. A ona leżała, poległa nie próbując stawać po żadnej ze stron.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Ogrody i polana  - Page 12 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Ogrody i polana [odnośnik]18.09.20 0:23
Tej jednej, wyjątkowej, niecodziennej nocy postanowił zapomnieć o ciężkim trudzie doczesnego żywota. Pragnął pobudzić wodze nieposkromionej fantazji, przenoszącej w idealistyczny świat bajkowej przestrzeni. Ulotna, przemijająca chwila dawała prawdziwą namiastkę niepoznanej odmiennej, wygodnej rzeczywistości. Przebywanie w tak odrębnej krainie wtrącało w niecodzienny, spokojny rytm. Wszystko wydawało się lżejsze, piękniejsze, a przede wszystkim łatwiejsze. Widok beztroski zaproszonych gości wirujących w takt rytmicznej muzyki, napawał nieposkromionym optymizmem, nadzieją na lepsze jutro. Wszechobecne oznaki niebezpieczeństwa oraz zmartwień, ulatniały się z kolejnym łykiem wystawnego trunku; kolejną sylabą poruszonej rozmowy. Błądząc wśród bogatych korytarzy, wonnych, kwiatowych alejek, zatracił się w kunszcie wystawnego wydarzenia. Opuszczając partnerkę rozpoczął osobistą wędrówkę, prowadzącą na granicę wstydliwego zatracenia. Próbował wystawionych smakołyków, nie odmawiał częstych toastów, dołączając się do grupek nieznanych dotąd czarodziejów. Odnalazł ukryte pokłady niewidzianej wcześniej przebojowości, radości oraz chęci przebywania wśród osób z wygórowanej klasy społecznej. Narzucał tempo, nie respektował przerw, tuszował zwariowaną mieszankę odczuć skłębionych w chłonnej podświadomości. Jeden moment, konkretna rozmowa złamała go na dobre. Słysząc niezrozumiałe zarzuty, szereg wyrzutów wystosowanych w jego kierunku, nie potrafił odnaleźć równowagi. Skołowany, zmieszany, walczył sam ze sobą. W jednej sekundzie karcił niewłaściwe postępowanie, aby w kolejnej ponownie rzucić się w wir szampańskiej zabawy. Czyż nie doznał i doprowadził do kolejnej porażki? Przepościł ostrożne odnawianie i odbudowywanie relacji? Czyżby w kilka godzin zraził do siebie tak wiele żywotów? Nie podejmując osobistych wyjaśnień dokonał samodestrukcji. Nie mając pojęcia o odegranej błazenadzie; wzroku najbliższych obserwujących splugawiony stan. Pamiętał jedynie pewien, rozmazany obraz kobiecej postaci, jaśniejącej mocnym, anielskim blaskiem. Nie mógł się pomylić – była to przecież istota pozaziemska.
Wieloletnie wygnanie nauczyło bezwzględnej determinacji, upartości, nie dawania za wygraną. Posiadając ogromne pokłady nieposkromionej cierpliwości potrafił przez długi czas odkrywać niepoznaną i niezrozumiałą teorię, dziedzinę, czy skomplikowaną klątwę. Zaangażowanie, dość silnie przenosiło się na kontakty międzyludzkie – walczył do samego końca, do ostatniej kropli krwi. Wierzył w możliwość zmiany, potęgę wyjaśnień, które w tym jednym momencie pragnęły wydostać się na chłodną, zamgloną powierzchnię pobliskiej polany. Zależało mu na przedstawieniu swojej wersji wydarzeń, na zbudowaniu relacji, a przede wszystkim na niej. Nie pozwolił na zniknięcie, ukrycie w zielonej gęstwinie podmokłych terenów kornwalijskich lasów. Zamroczony resztkami alkoholu kontynuował poszukiwania do ostatniego oddechu, wydechu, rozchwianego kroku. Nie pozwolił na to, aby żyła w kłamliwym przeświadczeniu wysuniętym poprzez odległe obserwacje, bzdurne insynuacje, cudze przypuszczenia. I choć znał obrzydliwy, gorzki smak poprzednich, cichych, majowych dni, musiał podjąć decyzję. Postawić sprawę jasno – nie popełniać tych samym, kosztownych błędów. Jesteś w stanie mi w to uwierzyć?
Przecież wszystko już wiedział.
Splot zdarzeń zakropiony stuletnim, bursztynowym płynem zatuszował emocje, które kłębiły się w niestabilnym wnętrzu. Za każdym razem, dochodząc do finalizacji swych działań, tracił grunt pod nogami zaprzepaszczając dosłownie wszystko. Mijały kolejne miesiące – nadal nie potrafił zaaklimatyzować się w nowym położeniu. Przyzwyczaić do zmian, obecności istotnych jednostek, wyplenienia niekorzystnych poczynań, które jeszcze kilka lat temu definiowały jego osobę. Nie rozumiał dlaczego wpuszczał surrealistyczne wątpliwości. Dlaczego tracił pokłady pewności, wiary w siebie i własne umiejętności. Dlaczego po tylu latach, przejściach, doświadczeniach, czuł się niedoskonały, niewłaściwy, nieodpowiedni? Co jeszcze musiało się wydarzyć, aby w końcu poskładał się w jedną, konkretną całość? Rozumiał jej argumenty, niepewność wyrysowaną na bladych, zaskoczonych policzkach. Znosił widoczną niechęć, zimną obojętność. Ściskała szybko bijące serce, zatrzymywała oddech, spuszczała głaz na wszystkie wnętrzności. Doceniał i dziękował za tę jedną, wylewną otwartość. On też to zrobił. Mimo wstydu, strachu oraz praktycznej niewiedzy. Trzymał to wszystko dla siebie, schował głęboko, odlegle lokując w najważniejszym, najistotniejszym miejscu. Zależało mu. Rozumiał to coraz bardziej, coraz silnej. Stał w odpowiedniej odległości targany podmuchem porannego wiatru. Blada twarz wyglądała na zmęczoną, niewyspaną, po przejściach. Błękitne tęczówki zapadnięte w szare oczodoły, patrzyły z nadzieją – wyczekiwały. Szukały zgaszonej iskierki, która mogła sygnalizować szansę. O ile jeszcze jesteś w stanie mi ją dać.
Głos, który wydobył się z jej wnętrza był inny, nieobecny, niewierzący. Zmroził, przeraził na kilka ulatujących sekund. Zamrugał pospiesznie czując jak stres prześlizguje się po ciele, rozpoczynając bieg gdzieś w okolicy mostka. Przymknął powieki, nie czuł się najlepiej. Osłabł na moment, jakby jedno zdanie zgasiło całkowitą wolę walki. Czy naprawdę tak łatwo się poddawał? Czy nie zaszedł już tak daleko? – Nic. – wypowiedział cicho, ulotnie, wkładając ów w dźwięk między szeleszczące liście ogromnej topoli. Odpowiadał na przekazane wcześniej potrzeby. Pamiętał każde słowo, które przedstawiła tamtego, niebiańskiego popołudnia. Prośby, obawy, intymne żądania. Obiecał, że będzie opoką, pomoże zwalczać okrutne demony. Postara się ulepszyć parszywy świat, stanie się podporą oparciem, stabilizacją. Nie złamie się. Zniesie wszelkie humory, zwątpienia, bolesne odczucia. Stawi czoło zajęciom, którym oddawała całą siebie. Poświęci wszystko. Nie miał już nic do stracenia. Podświadomie wiedział, że warto – dostanie w zamian to czego poszukiwał przez ostatnie, długie, samotne jedenaście lat. Nie był teraz istotny. Zaciskając palce na cienkim materiale marynarki musiał ponownie przekonać, udowodnić swą własną, właściwa prawdę. Nie umknęły mu drobne, niewidzialne gesty – walczyła ze sobą, stojąc tuż przed nim.
Nie wiedział czy uda mu się coś osiągnąć. Może stoi tu na darmo? Jest na straconej pozycji? Szala goryczy przechyliła się na jedną, nieodwracalną stronę? Pierś unosiła się do góry w wyraźnym niepokoju. Skruszenie malowało się na zarośniętych policzkach. Ogarniał go smutek, bezradność i rozczarowanie. Nie miał żadnych przesłanek mówiących o powodzeniu. Emocje przechodziły przez dwa przeciwległe ciała nadając swoisty rytm, konkretne pytania. Robili wewnętrzny rachunek, analizując popełnione błędy i nowe postawy. Westchnął ciężko gdy obdarowała go jednym stwierdzeniem:
– Najwidoczniej mam to już we krwi. – oznajmił wzruszając lekko ramionami. Uciekał przez całe swoje życie. Był w tym specjalistą, nieprawdaż? Umykał od odpowiedzialności, problemów, niepowodzeń, ciężkich sytuacji. Zakorzenił ów sposób tak głęboko. Porównywał do namiastki bezpieczeństwa, rozwiązania narastającego problemu. Czy mógł pomylić się jeszcze bardziej?
– Nie chce już uciekać. Chcę przestać. – dodał robiąc niepewny krok do przodu. Pozwalał jej na całkowitą swobodę. Nie przekraczał granicy, postępował delikatnie, powściągliwe. Dłonie oparte na biodrach zaciskały się nerwowo. A ona jakby nigdy nic ruszyła przed siebie wzburzając wonne, poranne powietrze. Uniósł brwi zaskoczony, rozszerzając jaśniejące źrenice.
Co się właściwie stało? Wyminęła go tak pewnie, obojętne – kolejny już raz. Prychnął pod nosem i pokręcił głową niedowierzająco. Naprawdę tak to miało wyglądać? Dlaczego tak szybko postawiła właściwą sobie diagnozę? Dlaczego przekreśliła? Zamierzał zrobić krok, zatrzymać ją silnie, konkretnie, lecz ona opadła na szmaragdowy, gęsty, wilgotny dywan wzdychając ciężko. Pierwsze zdanie, które wysunęła w majowy eter ugodziło w sedno. Przygotowany na bolesny pocisk zacisnął wszystkie mięśnie, aby natychmiastowo spłynął w ciemną otchłań. Nie odejdę. Nie teraz. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Drugie natomiast zatrzymało go w statycznej pozycji. Chwila, w której zbierał wszelkie myśli dłużyła się niemiłosiernie. Widział skrawek skóry, rozpostarte kosmyki, połacie dopasowanej, przyciągającej sukienki. Dostrzegał pierwsze promienie zatrzymane na zmęczonej twarzy, skrawkach materiału. Piękne. Nie pytał o pozwolenie, gdy z wolna poruszył się do przodu. Podszedł gdzieś z lewej strony i wybierając bezpieczną odległość, runą na ziemię zasłaniając oczy wierzchem dłoni. Odetchnął głośno, zrzucając cały, nagromadzony ciężar. Spojrzał na nią tylko raz, mówiąc dobitnie: – Nigdzie nie idę. Nie zostawię cię czy tego chcesz, czy nie. – wyrzucił konkretnie. Leżeli tak po prostu, bezwładnie. Prawa dłoń wyciągnęła się w jej stronę. Nie dosięgał palców; był bardzo, bardzo blisko. Chciał chwycić, znów coś poczuć.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Ogrody i polana [odnośnik]18.09.20 1:05
Podczas uroczystości takich jak ta, czuła się zawsze rozerwana. Z jednej strony wypełniała ją radość. Radość dla dwóch dusz, które postanowiły na zawsze być razem, celebrować wspólnie zarówno swoje sukcesy, jak i porażki. Z drugiej, wiedziała że to coś, czego ona nie będzie miała. Wyrzekła się przecież marzeń. Wyrzekła przyszłości. Zostawiła dwójkę, piękny dzieci, małego chłopca i dziewczynkę o włosach takich samych jak jej. Zostawiła za sobą Skamandera, zostawiła dom z niebieskimi drzwiami. A on odepchnął ją. Świadomie. Z wyboru. Jednocześnie nie chcąc i mówiąc, że mogłaby być wszystkim, czego było mu potrzeba. Okrutne, okropne zagranie. Jak miała sobie z tym dalej poradzić?
A później wrócił Vincent. Budząc to, czego myślała, że zbudzić się nie da. Wprawiając obumarłe serce w ruch. I wiedziała. Wiedziała dokładnie, że nie powinna. Nawet myśleć, chcieć, czy próbować. Rozbijała się, między tym co czuła to Skamandera i tym, co mogłaby do Rinehearta. Rozdarta, podzielona w wewnętrznej wojnie i nie miała pojęcia która z jej stron wygra. Ale chciała… tak bardzo chciała spróbować. Mieć kogoś zawsze po jej stronie, zawsze obok. Oparcie, stabilne, silne, stałe, niczym monument, którego żadna siła nie mogła ruszyć. Ale on uciekał. Znikał. Zawodził ją. A ona, nie miała już siły, nie miała chęci, dalej zanurzać się w cierpieniach. Cierpiała przecież już wystarczająco.
Nie miała siły słuchać tłumaczeń, kolejnych wymówek. Przecież samo mówienie nic im nie da. Odpychała od siebie natrętne myśli wmawiając sobie, że wcale nie interesowała jej ta kobieta. Tak samo jak wcale nie zerkała w jego kierunku. I tak samo nie przesuwała spojrzeniem po tłumie, mając nadzieję dostrzec Skamandera. Była głupia. Tak po prostu. Zwyczajnie. Robiła sobie to sama. Była więc też winna.
Unikała go. Od momentu zawodów w piciu trochę się rozluźniła wiedząc, że jego stan położył go w namiocie na dłuższy moment. Sądziła, że jej nie znajdzie, a ona odetchnie. Chwilę zostanie sama z sobą. Tylko tyle. Sama ze sobą. Z dala od innych, od wszystkiego. Ale ją znalazł. A ona, teraz, dzisiaj wcale taką nie chciała być - znalezioną. Podniosła się, chcąc go wyminąć, zostawić wymieniając ledwie kilka zdań. Ale jedne z tych, które opuściły jego usta zatrzymały ją na miejscu. Znów rozerwaną. Znów pragnącą uwierzyć i nie wierzącą w nie ani trochę. Powtórzyła po nim to samo zdanie. Nadając mu całkiem inne brzmienie. Świadomie, dokładnie, celnie wymierzyła cios. Miotała się. Była jak zranione zwierzę, zbyt nieufne, by pozwolić do siebie podejść. Zawiódł ją już raz. Dlaczego nie miałby zrobić tego ponownie?
- Nic. - przytaknęła bez emocji, ponownie powtarzając to co wypadło z jego ust. Jej kolejne stwierdzenie nie było fair. Wiedziała, że nie. Zarzucanie mu ucieczki było ciosem poniżej pasa. Ale cierpiała, zranił ją, zostawił samą, kiedy wśród łez i różowych płatków wyznawała mu, że potrzebuje towarzysza. Kogoś, przez kogo samotność nie będzie tak nieznośna. Kto rozgoni demony, które atakowały nocą. A on zniknął, zamilkł na tygodnie by po nich pojawić się z inną. Miała to gdzieś, chciała żeby zniknął. Odszedł. Nie potrzebowała go. Nie potrzebowała nikogo. Poradzi sobie sama. Jakoś. Jak zawsze. Próbowała kontrolować emocje, ale te, tutaj, teraz, kiedy podburzał je alkohol zaczynały jej się wymykać. Ale kiedy odpowiedział, na jedno krótkie stwierdzenie zarzucające mu ucieczkę na jej twarzy pojawiło się zdziwienie pokręciła głową.
- To już nie mój… - zamilkła, kiedy dodał kolejne słowa. Cofnęła się o krok unosząc dłonie. - To przestań, Vincent, do cholery. Przestań. - wyminęła go szybko, gwałtownie. Chciała stąd iść. Z daleka od niego. Byle dalej, byle szybciej, ale jedno stwierdzenie zatrzymało ją na miejscu. Zwolniło krok. Sprawiło że opadła na trawę. Tak bardzo chciała, żeby to była prawda, ale nie potrafiła w nią uwierzyć. Nie miała już sił, by ponownie się zawieść. Jej serce, rozbite na wiele kawałków, ledwo trzymało się przy sobie. Rozdarte, a on nie pomagał. Kilka słów oznajmiających koniec. Żądających samotności. Przez chwile sądziła, że ją otrzyma. Przez chwilę, dopóki nie poczuła obok siebie obecności. A później nie usłyszała słów które wypowiedział. Nie miała już siły. Siły na utrzymanie emocji, na duszenie ich w sobie dalej. Na toczenie wewnętrznej wojny, która wyniszczała ją samą. Trzymała nadal rękę na twarzy, ale nie mogła długo ukrywać, że z jej oczu ciekną po policzkach łzy. Pociągnęła nosem.
- Jestem wściekła. - wymamrotała w budzący się dzień, między ćwierkające ptaki i wstając powoli słońce. - Jak to… my… ma tak wyglądać. To ja nie dam rady Vincent. Nie dam. - powtórzyła drżącym od żalu i płaczu głosem, wciągając w płuca powietrze. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadła. Alkohol zrobił swoje. Wypuścił emocje, które tak bardzo zamykała. Których tak mocno pilnowała. - Martwię się… Martwię się zakonnikami, martwię się ludźmi w Oazie, martwię się całym światem. Nie mogę martwić się o… nas. - nie mogła, potrzebowała pewności. W tej jednej, konkretnej sprawie. Była okropną egoistką. Bo przecież nic nie mogła mu obiecać, a żądała tak wiele. Choć sama wiedziała, że jej walka jeszcze się nie skończyła. Że musi odpuścić Skamandera, odsunąć od siebie uczucia, które cicho mamrotały, że nie powinna spoglądać w stronę Vincenta. Że przecież oddała swoje serce. Oddała swoją duszą. Co mogła mu więc zaproponować? Toczyła własną, cichą batalię, ale nie mogła jej prowadzić, kiedy nie widziała celu. - Nie mogę. - szepnęła raz jeszcze, uparcie trzymając przedramię na twarzy, mimo że to, nie skrywało już niczego. Wszystko się wydało. Była słaba. Słabsza, niż się spodziewała.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Ogrody i polana  - Page 12 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Ogrody i polana [odnośnik]20.09.20 2:50
Przyzwyczaił się do bezgranicznej samotności. Oddalał od siebie głębokie uczucie przynależności, uzależnienia od drugiej, istotnej jednostki żywej. Podejmowane, zażyłe relacje były krótkotrwałe, nie do końca angażujące. Brakowało stabilności, podpory, trwałych fundamentów dających nadzieję na długą i świetlaną przyszłość. Dochodząc do ważnego, kulminacyjnego momentu, wycofywał się na bezpieczną odległość. Tłumaczył obowiązkami, strudzonym zapracowaniem, nagłym wyjazdem. Rozwiązywał problemy sięgając po sprawdzą i ulubioną broń – ucieczkę. Już nigdy nie wracał. Nie potrafił pokonać statycznej blokady zakorzenionej wewnątrz ciała, umysłu oraz duszy. Zwalczyć urojonych niedoskonałości, wymyślnych, paraliżujących przekonań czyniących go bytem niedoskonałym, niewłaściwym, nieodpowiednim. Wydawało mu się, iż jest pełnią wszelakich niedogodności odziedziczonych genetycznie. Zaobserwowanych podczas ciężkich lat młodości, wychowania bez autorytetu. Nie chciał rodziny. Nie widział się w roli ojca. Nie myślał o sobie w tak abstrakcyjnych kategoriach. Nigdy nie zaufał tak do końca, bezgranicznie. Chował się przed światem tuszując nagromadzone emocje. Te zanikały bezwładnie skumulowane wewnątrz cielesnych organów. Tłamsił uczuciowość, empatię oraz intymność. Potrzebował powiernika choć wcale go nie szukał. Zagubił się tak dawno, doszczętnie. Rewolucyjny powrót do znienawidzonej przeszłości rozbudził nieświadomego uciekiniera. Ogrom wrażeń wprowadził zalążek nadziei, pobudzenia, prawdziwego życia. Coś nieistniejącego, zatliło się delikatnym płomieniem, rozniecając z każdym dniem, tygodniem, miesiącem. Zatracił się, chyba nie do końca wiedząc co robi. Po raz pierwszy od dawna zależało mu na relacji, na konkretnej osobie. Otumaniony ekspresyjnymi emocjami zrobiłby wszystko, aby móc zatrzymać ją przy sobie. I choć wybrał najtrudniejszą z możliwych, iskierka wiary dodawały motywacji. Stawiał wszystko na jedną kartę, gdyż nie miał już nic do stracenia. Walczył o byt, świadomy powrót. Nie chciał popaść w ponowną niepamięć. Chciał być po prostu, tak zwyczajnie dla kogoś ważny.
Nie potrafił argumentować swojego zachowania. Analizując przedstawione przesłanki, ogrom próśb charakterystykę wymagań, zwątpił we własne siły. Miał przecież nieznajomą konkurencję. Był jej świadomy, znał prawdziwe personalia. Czy mógł żyć z takową wiedzą? Czyżby wpływ irracjonalnych, sprzecznych odczuć nie spowodowały zbyt pochopnej decyzji, przyzwolenia? Czy aby na pewno czuł się na tyle stabilnie z samym sobą, aby okazać wsparcie, oparcie, bezgraniczną siłę? Bał się zawodu, połowicznego rozpadu. Dryfowania na kruchym, łamliwym lodzie. Musiał uporządkować swoje sprawy, zagrzać byt, odnaleźć niewielki kawałek ziemi, który mógł zaaranżować pod własną egzystencję, wymagania oraz czynności. Kreować coś, co mógłby jej ofiarować.
Wszystko działo się tak szybko. Był tu przecież przez tak krótką chwilę, konfrontowany z wyrzutami, zarzutami, kontrolą. Cały czas robił coś nie tak wzburzając poszczególne osobistości. Niezdecydowany niedorosły, płochliwy, za mało zaangażowany, za słaby, błądzący w ciemnej nicości. Postawiony przed wyborami, określeniem przynależności. Obciążony i zagubiony. Tak prawdziwie zgubiony.
Wybudzony z godzinnej drzemki odzyskał jasność umysłu. Ułożony bezwładnie na pojedynczym łóżku, spoglądał w śnieżnobiałą przestrzeń ogromnego namiotu. Oddychał ciężko, nierównomiernie, próbując przypomnieć niedawne zajęcia, gromkie poczynania, chwiejne kroki. Pamięć odmawiała posłuszeństwa, podsyłając jedynie wybrane obrazy. Zamazywała najbardziej kompromitujące dając nadzieję na to, iż wyjdzie z wszystkiego z twarzą. Umysł powrócił do niezrozumiałego zachowania, krzywych spojrzeń rzucanych podczas poszukiwania skarbu. Prześlizgnął się po obcej, męskiej sylwetce. Zahaczył o drażniące gesty, zbyt dużo niepoprawnych uśmiechów. Przeanalizował zatrważającą rozmowę zapoczątkowaną przez ciemnowłosą prowodyrkę. Skupił na absurdalnych oskarżeniach, insynuacjach, niedopowiedzeniach skierowanych wprost do jasnowłosej partnerki. Przypomniał o kruchej obecności podczas pijackiej niesubordynacji. To była ona. Dobrze o tym wiedział.
Postanowił, zawalczyć, nie opuścił. A teraz stał jak sparaliżowany, smagany lekkim, porannym podmuchem majowego wiatru. Skronie pulsowały nierównomiernie, przypominając o trwającym stanie niestabilnej nieważkości. Niewyraźny wzrok rozmazywał kształty, spowalniał wykonywane ruchy. Wyminęła go, tak sprawnie, beznamiętnie, obojętnie. Odetchnął ciężko przerażony własną niemocą. Powiedziała słowo, po którym zamilkł na kolejne, bardzo długie sekundy.
Wytknęła bolesną prawdę. Poczuł to po krótkiej chwili, w jednym, wymownym momencie. Zarzut ukuł chropowatą strukturę serca, przywołał wyrzuty oraz pierwsze zalążki strachu. A co jeśli nie potrafił inaczej? A co jeśli nie potrafi z tym wygrać? Odpychała go, tak usilnie, zdecydowanie, lecz on nie odchodził. Zaparł się ukazując pełne oblicze upartości. Wyglądał tak nędznie, niepoprawnie, biednie. Co miał zrobić? W jaki sposób zdeptać nieprawdziwe wiadomości? Przywrócić ład, stabilność, zaufanie? Nie mógł być już sam. Gdyby to zniszczył, zniszczyłby również siebie.
Obserwował ją niepewnie, nie do końca uważnie. Z nieco większym trudem wyłapywał drobiazgi, wymowne gesty, sygnalizujące obecny stan rzeczy. Gdy kolejne słowa wypływały na powierzchnię, przymknął oczy nie chcąc słyszeć ich ciężaru. Pokręcił głową w niemej rekcji, nieskoordynowanej z przyszłą wypowiedzią: – Przecież się staram! – wrzucił podczas gdy blond persona  wymijała go z tak widoczną gwałtownością. Słyszałaś to? Czy to zapewnienie było dla ciebie wystarczające? Obrócił się, pięści zaciskały zbielałe knykcie. Zdenerwował się, nie wierzył w przebieg zdarzeń. Zrzuciła na niego odpowiedzialność, całą nagromadzoną winę. Czuł jej ciężar, odpowiedzialność, troski oraz paraliżującą winę. Nie wiedział co ze sobą zrobić, podczas gdy kolejne pociski zmierzały w jego stronę. Czy naprawdę powinien już odejść? Mam zostawić cię w spokoju, jak prosisz? Jak prosiłaś? Westchnął opuszczając głowę. Odpowiednia decyzja zajęła mu wydłużoną chwilę, aby zaraz potem opaść bezwładnie na wilgotną, soczyście zieloną trawę. Być tu, tuż obok niej. Słońce raziło niemiłosiernie, lecz odważnie spoglądał w jego stronę. Ciepłe promienie tańczyły na ich twarzach. Zarejestrował łapiącą za serce reakcję. Spadające krople, dźwięk szlochu. Jak mógł na to pozwolić? Płakała. Przy nim, przez niego, przez wszystko. Spiął mięśnie, zacisnął wnętrze. Nie może się poddać, nie może być miękki.
Jestem wściekła.
– A ja pijany. – odparł jak gdyby nigdy nic, szukając w tym wszystkim odrobiny swobody. Podciągając lewą rękę podłożył ją pod głowę. Zachowywał spokój. Tak będzie najlepiej, prawda? Przymknął powieki. Słuchał i reagował.
– Jak to jak? – wyrzucił gwałtownie. – Normalnie. Będziemy mieć świat. Będziesz w nim ty… – zawiesił na chwilę i dodał: – i ja. – alkohol zdecydowanie robił swoje, gdyż słowa które wypowiadał choć nieskładne, niedoskonałe, były szczere, prawdziwe. – Będziesz miała wszystko, co tylko będziesz chciała. Dam ci nawet gwiazdy. – zapewnił. Zaśmiał się pod nosem, cicho, bardziej do siebie. – Więc już się nie martw Justine. Ja się teraz pomartwię. Jestem w tym naprawdę dobry. – wybełkotał w niebieską przestrzeń trochę niewyraźnie, jakby błogość poranka ponownie utulała go do snu. – Nie martw się. – powiedział ciszej. Ręka, która leżała tak blisko tej drugiej, przesunęła dzielącą odległość. Wąskie palce dotknęły skrawka chłodnej skóry. Wślizgnęły się w ciasną plątaninę, zaciskając z wspierającą siłą. – Już nie jesteś w tym sama. Jesteśmy w tym razem. – dodał jeszcze, aby utwierdzić ją w tym przekonaniu. Trzymał jej rękę przez cały czas, bardzo mocno. Pozwalał aby emocje uchodziły z jej wnętrza. Zezwalał na bicie z myślami, wypieranie, zwątpienie. Akceptował rzeczywistość, chciał ją taką, jaka jest, jaka była i jaka będzie. Nauczy się być odpowiedni, taki jakiego potrzebuje. – Nie martw się już, bo wszystko będzie dobrze. – dodał tak na koniec, prawie szeptem.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Ogrody i polana [odnośnik]21.09.20 21:51
Była zepsuta. Nie taka w każdym względzie. Za szczera, zbyt prosta, za mocno zaangażowana, za bardzo zaangażowana. Robiąca wszystko co może i nie podjmująca żadnych działań. Skryta i otwarta. Mówiąca to co myśli i czuje i milcząca, nie wypowiadając nic. Była zepsuta. Złamana. W kawałkach, które mozolnie miesiącami próbowała zebrać do siebie. Złożyć w jakąś całość, coś co byłoby w stanie funkcjonować w tym świecie ogarniętym wojną, bólem i cierpieniem. Cierpieniem, którego smak tak dokładnie poznała. Los wrzucił ją od razu na głęboką wodę, a może sama na nią zawsze wskakiwała. Pamiętała oskarżycielskie słowa Skamandera, że sama szukała problemów. Nie, to nie było tak, prawda? To one ją znajdowały. A ona w końcu, po wielu latach odważyła się stanąć im na przeciw. I każda kolejna walka, każdy kolejny ból, który przybierała obdzierał ją z niewinności, obdzierał ją z naiwności. Zabierał te części jej, które nie mogły funkcjonować w tym świecie. Uczuciowość, niestabilność, zwątpienie. Wymieniając na inne. Na wytrwałość, na siłę, na ciągłe podnosznie się z kolan. Raz po raz. A potem kolejny raz i jeszcze jeden. Nie wiedziała ile razy przełykała już smak porażki. Pamiętała pierwszy, pachnący krwią jej matki, spoglądający na nią jej martwymi oczami i przychodzący wraz z ciepłem jeszcze martwego ciała. Potem były kolejne. Następne. Mnogość blizn na jej ciele zdawała się swoistą mapą tego, czego się podejmowała. Tego, czemu nie podołała. Miejsc w których zawiodła. Była dla siebie bezlitosna, nie posiadała względem swojej osoby żadnej wyrozumiałości. To popychało ją dalej, kazało się zmienić. Dorosnąć, nauczyć więcej, by nigdy więcej nie znaleźć się w tym samym miejscu. A jednak nadal była kruch, podatna, tak bardzo samotna, tak łatwa do złamania.
Wybrała swoją przyszłość - wieczną walkę, ciągłą potyczkę, stałą troskę o lepszy świat. Inny. Nowy. A może nie nowy, ale taki w którym każdy będzie miał prawo pozostać sobą. W którym każdy będzie miał prawo żyć. Nie jedynie wegetować. Nie żebrać o możliwość istnienia. Wybrała swoją przyszłość - samotną ścieżkę, tak przecież sobie powtarzała. Dlaczego więc tak bardzo kogoś potrzebowała. Dlaczego dalej próbowała, kiedy po ostatnim razie ledwie się pozbierała?
Może dlatego teraz tak bardzo się miotła. Może dlatego była tak wściekła, bo ponownie zaufała. A przynajmniej próbowała wyrzucając wszystko, pragnąc wszystkiego i nie obiecując nic. Czuła się, jakby żebrała, jakby potrzebowała kogoś, żeby żyć. Nie tylko być. To potrafiła sama. Funkcjonować, walczyć, trwać przez kolejne dni i zadania. Ale swoich własnych demonów nie potrafiła pokonać sama. Nocą napierały silniej niż za dnia. Nocą, kiedy spała stawała się bezbronna. Wtedy znów stawała na klifie, mamiona marą. Znów się z niego rzucała. Wtedy po raz kolejny patrzyła na martwe ciało matki. Wtedy twarz Drew znów zmieniała się w tą należącą do Kerrie, która ją torturowała. Wtedy twarze topielców przybierały wyraz jej przyjaciół. Wtedy nie mogła złapać tchu, wciągana głębiej pod wodę. Krzyczała, raz za razem krzyczała w tych snach cierpiąc i nie potrafiąc sobie pomóc. A potem, potem wpadała do tego, co bolało ją najmocniej. Do dwójki pięknych dzieci, do domu z niebieskimi drzwiami, który raz po razem zostawiała za sobą. Bała się zasypiania. Bała się, bo wiedziała co zobaczy, kiedy sen zgarnie ją w swoje ramiona.
Nie była sprawiedliwa. Wiedziała, że dla niego nie jest. Wiedziała, że stawia wymagania. Niebagatelną ilość, ogromną liczbę tworzącą mur, którym się obudowała. Potrzebowała kogoś, kto będzie w stanie się przez niego przebić. Kto podejmie się tego, wyciągnie do niej ręce. Ale nie będzie słuchał jej zdania. Nie będzie słuchał tego co mówią jej usta, ale tego o co woła jej serce. Sama na głos więcej by już tego nie powiedziała. Nie chciała. A może więcej nie umiała.
Była rozbita. Rozbita na dwie części i każda z nich czego innego chciała. Jedna nie dać się więcej zranić. Odsunąć emocje, skupić na działaniach. Na wszystkim, co było do zrobienia. Na tym, czego podjąć się mogła i miała. Druga szukała, chciała, próbowała. Wierzyła. Mimo wszystkiego, nadal wierzyła. Bała się, ale chciała. I dzisiaj, teraz, tutaj w tej konkretnej chwili, to pierwsza prowadziła. Pierwsza przemawia, odsuwając drugą. Druga, zaufała i co z tego wszystkiego miała poza kolejnym zawodem. Kompletną pustkę, nie mogło być tak jak chciała. Powinna to wiedzieć. Powinna to zrozumieć już dawno. Pierwsza nie była sprawiedliwa, miała tylko jedno zadanie - obronić, ochronić, ustrzec przed kolejnym bólem. Atakując, odpychając, odsuwając. Byle dalej, na bezpieczną odległość. Tak, by nikt nie podszedł znów zbyt blisko. Za bardzo. Tak, by nie mogła się znów przyzwyczaić.
Usiadła, by zaraz się położyć wśród zielonych źdźbeł. Uniosła rękę, zasłaniając twarz. Chciała żeby odszedł, żeby nie musiała więcej walczyć sama ze sobą. Żeby ta wojna w niej w końcu się skończyła. chciała zostać sama. Naprawdę tak myślała. Miała dość, dość czekania, dość próbowania, dość zamartwiania się. Była zmęczona.
Ale on nie odpuścił, poczuła jego obecność obok, mimo tego, co mu powiedziała. Z początku myślała i milczała. Ale im dłużej myślała, tym mocniej nie panowała już na tym, co zaczęło buzować w jej wnętrzu. I w końcu wybuchło. Wypadło na zewnątrz, razem ze łzami, które nie całkiem dokładnie skrywała. Pociągnęła nosem na słowa, a nieokreślony dźwięk wydobył się z jej ust. Chyba się trochę zaśmiała. Ale nie odciągnęła ręki, nie spojrzała na niego. Słuchała. Przyswajała. Zastanawiała się.
Nagle go poczuła, dotyk ciepłej dłoni, palce które splotły się z tymi należącymi do niej, mimo, że jej ręka zdawała się leżeć pozostawiona bezwładna. I krótkie zdanie, które padło, sprawiało, że jej klatka zadrżała, kiedy brała w nią spazmatyczny oddech. Ręka odpowiedziała, zaciskając się lekko, niepewnie, trochę niewyraźnie. Nie wierzyła że wszystko będzie dobrze, ale jednocześnie w nic więcej uwierzyć nie chciała. Przysunęła, puszczając dłoń, żeby ułożyć się bliżej. I płakała dalej i sama już nie wiedziała dlaczego konkretnie. Już nie chciała zostawać sama. Ciepła dłoń na plecach działała kojąco, tak jego ciche bicie drugiego serca, gdy wylewała kolejne wielkie łzy na zło całego świata. Nie wiedziała ile to trwało, ale w końcu normalnie oddychała. Jej dłoń, niepewnie przesunęła się po jego torsie a głowa przekręciła się w górę. Dźwignęła ciało do góry spoglądając na niego zaczerwienionymi oczami, ręka przesunęła się wyżej, obejmując policzek. Otworzyła usta, jakby chcąc coś powiedzieć, jednak zamknęła je nie wiedząc od czego zacząć. Zmarszczyła lekko brwi i oderwała dłoń od jego twarzy, żeby zgarnąć za ucho kosmyki jasnych włosów. - Zostałeś. - stwierdziła krótko. Mimo że tego nie chciała, mimo, że wyprowadzała ataki poniżej pasa. Że była okropna, niesprawiedliwa, że go odpychała. Obciążyła całą winą. - Nie znikaj więcej. Nie tak. - poprosiła cicho odciągając rękę od ucha układając ją znów na jego piersi.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Ogrody i polana  - Page 12 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Ogrody i polana [odnośnik]26.09.20 17:01
A on zagubiony. Nieustannie poszukujący ważnych, istotnych czynników, składających się na prowizoryczną całość człowieczej egzystencji. Błąkał się pomiędzy rzeczywistością, a nierealną fantazją. Snuł nieprawdziwe wyobrażenie nie mające racji bytu, żadnego pokrycia. Wkraczając w tak inny, odmienny świat zakładał szybką i nieproblematyczną adaptację. Zadomowienie, znalezienie dobrze płatnych zleceń, odnowienie kontaktów, zbliżenie do najważniejszych, najbliższych jednostek. Był przecież otwarty, świadomy sytuacji w jakiej się znajduje. Świadomy swych błędów, win, żałosnych wykroczeń. Gotowy na poniesienie najgorszych konsekwencji, zajrzał w paszczę lwa. Zesłał na siebie lawinę nieoczekiwanych niepowodzeń, niekontrolowanych sytuacji, z którymi nie umiał sobie poradzić. Porażony końską dawką nieufności, pretensji, widocznego rozżalenia – wycofał się, spowolnił skrupulatnie przygotowane działania. Zwątpił, zamknął w sobie przekonany o swym niedopasowaniu, nieprzydatności i niedoskonałości. Rozchwiana niepewność, zbyt mało odwagi i samozaparcia, przyciągało coraz nowsze problemy, silniejsze konfrontacje. Mierzył się z gorzkimi słowami, nieakceptacją, odrzuceniem. Podważaniem zamiarów, deptaniem nadziei, przekręcaniem prawdziwych intencji. Zrzucano na niego stosy odpowiedzialności, którą przejmował bezsłownie, bez żadnego, najmniejszego wahania. Przecież tak powinien się zachować, prawda? Jednakże, czy aby na pewno podjął właściwą decyzję? Czy próba przypomnienia nieżyjącego istnienia była naprawdę przemyślana, właściwa, oczekiwana? Czy ktokolwiek, kiedykolwiek upomniał się o jego powrót? Nie chciał przyznawać się przed sobą, iż znał odpowiedzi na zadawane powyżej pytania. Bał się zbyt dużego, bolesnego zawodu.
Dokonywał wyboru związanego ze swym sumieniem, poglądami, silnymi przekonaniami. Nie był spójny, był po prostu właściwszy, oparty na wsparciu, ratowaniu tego, co przed kilkom laty tak łatwo utracił. Szczęście wymykało mu się z rąk. Kiedy wszystko zmierzało w dobrym kierunku, napotykał przeszkodę, destruktywny czynnik. Wchłaniał go, przytłaczał, kusił do złej decyzji, nieoczekiwanych wyborów. Tracił wszystko, musiał zaczynać od nowa. Pragnął akceptacji, zrozumienia. Chciał odżyć, stać się potrzebny, szanowany, dostrzeżony. Miał do zaoferowania tak wiele: umiejętności, doświadczenie, poświęcenie, ogromne pokłady empatii, głębokich, potężnych uczuć. Chciał do czegoś przynależeć, być tak po prostu, dla kogoś. Był sprzecznością, pragnąc jednego, wykonywał coś zupełnie innego. Ciągle uciekał, choć obiecywał, że zatrzyma się w miejscu, po prostu przestanie. Coś niepoznanego wprawiało go w ruch. Kusiło, mamiło, nakazywało migrację. Był też całkowicie niepewnych. Swoich czynów, emocji, przekonań, dokonanych wyborów. Nie miał potwierdzenia, stabilizacji. Poszukiwał kontrowersji, silnej adrenaliny, aby coś sobie udowodnić, aby w końcu uwierzyć. Rozdarty pomiędzy dwoma, przeciwstawnymi frontami: miłością, rodziną, przyjaciółmi, bezpieczeństwem i podstawowymi wartościami, a właściwymi poglądami, ambicją, samodoskonaleniem, chęcią poszerzenia najbardziej niedostępnej wiedzy, karierą i dobrobytem. Nie umiał tego zmienić, choć bardzo tego pragnął.
Chciał być też dla niej. Już nigdy nie zwątpić. I choć zalany falą tak gorących oczekiwań, próśb, przeciwności i niebagatelnych wymagań, zawahał się, przeraził, stwierdził, że nie podoła – wrócił, został, nie posłuchał prośby. Nie wszystko rozumiał, nie potrafił zobrazować, odpowiednio wyobrazić. Niektóre słowa, gromkie przestrogi pozostawały abstrakcją. Będzie miał czas żeby się przekonać, dostrzec je na własne oczy. Dostosuje się, zaryzykuje, jednakże czy ona będzie w stanie dopasować się również do niego? Czy uda im się nauczyć siebie nawzajem?
Walczyła ze sobą. Zamroczony umysł rejestrował niewidzialną potyczkę. Odstraszała trudnymi wersetami, odpychającym zachowaniem. Mówiła tak prawdziwie, zwiastując rozwieszony na niebiańskiej kotarze koniec. Dawała do zrozumienia, że tym razem przesadził, posunął się o krok za daleko. Stracił wyjątkową szanse, która jeszcze kilka tygodni temu była na wyciągnięcie ręki. Mógł uchwycić je między długie, wąskie palce, zamknąć i już nigdy nie wypuścić. Bał się ów realizmu, wibrującej wiarygodności. A może mówiła prawdę? Nie chciała kontynuacji, relacji, jego? Wahał się, walczył z rozpędzonymi myślami. Mógł się wycofać, lecz gorąca siła grawitacji unieruchomiła, przyciągała. Zamierał, bolały go mięśnie. Wszelkie emocje uwidoczniły się na bladej, przemęczonej twarzy. Nie miał nic do stracenia. Alkohol płynący w cieniutkich, niebieskawych żyłach był katalizatorem. I choć lekko wyczuwalny, pozwolił, aby z wolna przesunął się do przodu. Zdobywał punkty, przekraczał coraz to nowsze perturbacje. Wywracał się, aby podnosić ponownie, na nowo.
Tym razem upadł celowo. Zastygł obok umiłowanej sylwetki targanej okrutnym, głośnym płaczem. Zabolało go serce. Czy mógł być jego powodem? Pozostawał jednak spokojny. Ciężki oddech unosił pierś, ręka zakrywała roziskrzone tęczówki, walczące z ostrym światłem pobudzonego słońca. Dawał jej czas oraz swobodę. Trwał, zapewniał, że będzie. Że wszystko będzie już dobrze. Pamiętaj o tym Justine.
Piękno poranka uzupełniało wyjątkowość ów chwili. Leżąc na gęstej, zielonej trawie czuł delikatny powiew majowego wiatru, zmieszany z ciepłem rozgrzewającej kuli, zwiastującej słoneczne oraz upalne lato. Warunki meteorologiczne wtłaczały coś w rodzaju spokoju, błogości, zatapiającej senności. Wpadał w nią, śnił na jawie. Był gdzieś po środku dotykając wyimaginowanych wizji podsyconych autentyzmem dźwięku, siłą pulsującego dotyku oraz nagromadzonych wrażeń. Ściskał jej palce, gładził delikatną skórę. Mówił szczerze wszystko to, co nagle przychodziło mu na myśl. Czuł, że właśnie coś takiego może być na miejscu, może okazać się właściwe. Na każdy niekontrolowany szloch, zaciskał palce jeszcze mocniej. Czułaś moją obecność? A gdy odwzajemniła pewny uścisk, uśmiechnął się do podświadomości, odetchną z ulgą. Pozbył przygniatającego głazu, zalegającego na wszystkich wnętrznościach. Nie ruszał się, to ona podjęła działanie. Była bliżej, podsunęła w okolice torsu. Otworzył oczy, zamrugał kilkukrotnie. Mógł objąć ramię, przyciągnąć do siebie, zmniejszyć odległość. Uspokoiła się. Uniosła się, prześlizgnęła dłoń po ciele, zatrzymała na zarośniętym policzku. Było miło. Jaśniejący błękit zawisł na kobiecej twarzy. Łzy mieniły się na zaróżowionych policzkach niczym zamrożone kryształy. Włosy okalały symetryczny owal, tworząc idealną aureolę. Przytulił policzek do dłoni, uśmiechnął kącikami ust: będzie dobrze, możesz mi wierzyć. Chciała coś powiedzieć, jednakże zwątpiła. Uniósł brew w lekkim zaciekawieniu. Ręka zahaczyła o przedramię, gładząc je delikatnie, powolnie, zachęcająco.
Zostałeś.
Kiwnął głową twierdząco. Odpowiedział półszeptem: – Nigdy nie zamierzałem odejść. – wytrzymałem, wytrzymam po raz kolejny. Nie powinna mieć wyrzutów sumienia. Nie w tej chwili. Unieruchomił na niej wzrok, gdy wypowiadała kolejne, doszczętnie przenikające sylaby. Chciał jej to obiecać, tak prawdziwie, donośnie. Patrzył tak długo, przeciągając chwilę. Chłoną każdy szczegół, mimikę, drobny impuls. Miał przecież szczęście, cholerne szczęście! Uniósł się delikatnie, podpierając na lewym łokciu. Już dawno chciał to zrobić. Teraz nie wytrzymał napięcia, zbyt dużej odległości. Był na wysokości jej twarzy. Prawą dłoń położył na mniejszej, spoczywającej na falującej klatce piersiowej. Sprzeczne emocje napłynęły nagle, uderzyły tak gwałtownie, odurzyły. Zakręciło mu się w głowie. Czuł jej oddech, zapach, wyczekiwaną bliskość. Jasny kosmyk łaskotał go w skroń. Uśmiechnął się, tym razem prawdziwie, szczerze. Przekroczył tą minimalną odległość i złożył na jej ustach ten wyczekiwany, jedyny pocałunek nasączony wszystkimi, zebranymi odczuciami. Oddał je, silnie, trochę zachłannie. Jeden, dwa, trzy… Świat zawirował, zadrżał. Zagubił się właśnie w niej. Ta chwila mogła trwać wiecznie.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049

Strona 12 z 15 Previous  1 ... 7 ... 11, 12, 13, 14, 15  Next

Ogrody i polana
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach