Cour d’honneur
Strona 2 z 2 •
1, 2

AutorWiadomość
First topic message reminder :


Cour d’honneur
Otwarty dziedziniec Chateau Rose od jednej strony odgrodzony kutą, czarną bramą, stanowi przednią część reprezentacyjną dworu. Białe ściany posiadłości piętrzą się w górę, ozdobione strzelistymi, dzielonymi na mniejsze półokrągłymi oknami, balkonikami o kutych w roślinne wzory balustradkach oraz wieżami, które górowały nad całością. Niewątpliwie najpiękniejszą część tego miejsca stanowią trawniki przystrzyżone na angielską modłę, kwitnące osławionymi czerwonymi różami skrytymi w labiryntach niskich zaczarowanych żywopłotów.
Każdego innego dnia Evandra budziła się wczesnym rankiem, sięgała po filiżankę kawy, udawała się na spacer, w dół kamiennymi schodami do uroczyska, spędzała czas wśród kojącego szumu fal. Świeżym spojrzeniem sięgała w dal, zachłannie spijając ciszę, jaka przynosiła jej motywację oraz siłę do stawiania czoła wszelkim wyzwaniom.
Ostatnia pozbawiona snu doba obfitowała w wydarzenia, które nie pozwoliły jej zasnąć. Zmęczenie wkradło się już na bladą twarz, wniknęło w mięśnie, kierowało każdym z powolnie wykonywanych ruchów. Wycieńczona atakiem serpentyny, długimi godzinami płaczu oraz ciągłym strachem mieszającym się ze złością napotykała kolejnych czarodziejów, którzy mimo nagłych interrupcji stawali na wysokości zadania, chcąc przynieść jej spokój, ukoić nerwy, odwieść od skrajnie nierozważnych myśli. Winna była im wszystkim podziękowania, lecz listy miały zaczekać.
Pod czarną kutą bramą Château Rose czekała już na nią służba. Zaaferowani zniknięciem lady doyenne starali się nie zdradzać swego przejęcia, zwłaszcza gdy w pierwszych słowach półwila jasno stwierdziła, iż niczego nie potrzebuje niczego poza własnymi komnatami. Chrzęszczące pod podeszwami butów drobne kamyczki wiodły wprost do głównego wejścia, skąd Evandra chciała czym prędzej dostać się do skrzydła sypialnianego i zanurzyć wycieńczone ciało w kąpieli. Szła wyprostowana, nie tracąc rezonu, od chwili wolności dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Dochodzący zza pleców głos zmusił pochód do zatrzymania się, czarownica wzięła głębszy oddech i wraz ze służbą odwróciła się do mknącego w ich stronę Tristana.
W natłoku wydarzeń zdążyła na krótką chwilę zapomnieć o przykrościach i ostrych słowach, ale i o miłości, jaką darzył ją nieustannie, dając jej świadectwo w każdej, nawet niedogodnej dlań chwili, gdy wszystko wskazywało na to, że znany Evandrze świat miał sypać się spod nóg. Zniknęła pod ciężarem nakładanego na jej ramiona płaszcza, głęboka czerń przesłoniła delikatne, przygaszone szarości długiej spódnicy. W chwili, w której została otulona jego zapachem usilnie prostowane plecy i dumnie uniesiony podbródek rozluźniły się, przywodząc uczucie bezpieczeństwa. Powiodła spojrzeniem po ostrej, malującej się powagą twarzy, gdy czujnie przyglądał się zadrapaniu od różanego krzewu z ogrodu Blacków. Kiedy zorientował się, że nie ma jej w pałacu? Czy już zaczął jej szukać, wypytywać wokół, sprawdzać ulubione miejsca, do których mogła się udać?
- Miałam wiele szczęścia, Tristanie - odparła ze spokojem w głosie, nie uciekając przed jego spojrzeniem. - Zajęli się mną dobrzy ludzie, Aquila, Primrose, Zachary. Nie ma już żadnych powodów do obaw.
Chęć znalezienia się w objęciach jego ramion była silniejsza od złości, jakie wywołały u niej usłyszane dzisiejszej nocy słowa. Przecież wcale nie musiała w nie wierzyć, ani wyciągać konsekwencji. Po co też rzucać oskarżenia, kiedy nie ma się pewności? W całej swej gwałtowności i radykalności był jedyną niezmienną, stabilną przystanią, a Evandra nie była gotowa, by pozbawiać się tych ostatnich, bezpiecznych objęć. Uniosła ręce i delikatnie, bo na tyle pozwalały jej resztki nagromadzonych sił, objęła go wpół.
- Tak bardzo się bałam, że już tu nie wrócę - powiedziała zgodnie z prawdą, odsłaniając słabości. Strach był najsilniejszych z pierwotnych uczuć, to z nim człowiek się rodzi i to on towarzyszy mu przez całe życie. Evandra nie chciała się już nigdy więcej bać.
Trwali w milczącym uścisku przez dłuższą chwilę, aż opadło wzburzenie i oboje zyskali pewność, że spotkanie ma miejsce naprawdę. Niespiesznym krokiem ruszyli w stronę pałacu, pozostawiając Cour d'honneur puste.
| zt x2
Ostatnia pozbawiona snu doba obfitowała w wydarzenia, które nie pozwoliły jej zasnąć. Zmęczenie wkradło się już na bladą twarz, wniknęło w mięśnie, kierowało każdym z powolnie wykonywanych ruchów. Wycieńczona atakiem serpentyny, długimi godzinami płaczu oraz ciągłym strachem mieszającym się ze złością napotykała kolejnych czarodziejów, którzy mimo nagłych interrupcji stawali na wysokości zadania, chcąc przynieść jej spokój, ukoić nerwy, odwieść od skrajnie nierozważnych myśli. Winna była im wszystkim podziękowania, lecz listy miały zaczekać.
Pod czarną kutą bramą Château Rose czekała już na nią służba. Zaaferowani zniknięciem lady doyenne starali się nie zdradzać swego przejęcia, zwłaszcza gdy w pierwszych słowach półwila jasno stwierdziła, iż niczego nie potrzebuje niczego poza własnymi komnatami. Chrzęszczące pod podeszwami butów drobne kamyczki wiodły wprost do głównego wejścia, skąd Evandra chciała czym prędzej dostać się do skrzydła sypialnianego i zanurzyć wycieńczone ciało w kąpieli. Szła wyprostowana, nie tracąc rezonu, od chwili wolności dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Dochodzący zza pleców głos zmusił pochód do zatrzymania się, czarownica wzięła głębszy oddech i wraz ze służbą odwróciła się do mknącego w ich stronę Tristana.
W natłoku wydarzeń zdążyła na krótką chwilę zapomnieć o przykrościach i ostrych słowach, ale i o miłości, jaką darzył ją nieustannie, dając jej świadectwo w każdej, nawet niedogodnej dlań chwili, gdy wszystko wskazywało na to, że znany Evandrze świat miał sypać się spod nóg. Zniknęła pod ciężarem nakładanego na jej ramiona płaszcza, głęboka czerń przesłoniła delikatne, przygaszone szarości długiej spódnicy. W chwili, w której została otulona jego zapachem usilnie prostowane plecy i dumnie uniesiony podbródek rozluźniły się, przywodząc uczucie bezpieczeństwa. Powiodła spojrzeniem po ostrej, malującej się powagą twarzy, gdy czujnie przyglądał się zadrapaniu od różanego krzewu z ogrodu Blacków. Kiedy zorientował się, że nie ma jej w pałacu? Czy już zaczął jej szukać, wypytywać wokół, sprawdzać ulubione miejsca, do których mogła się udać?
- Miałam wiele szczęścia, Tristanie - odparła ze spokojem w głosie, nie uciekając przed jego spojrzeniem. - Zajęli się mną dobrzy ludzie, Aquila, Primrose, Zachary. Nie ma już żadnych powodów do obaw.
Chęć znalezienia się w objęciach jego ramion była silniejsza od złości, jakie wywołały u niej usłyszane dzisiejszej nocy słowa. Przecież wcale nie musiała w nie wierzyć, ani wyciągać konsekwencji. Po co też rzucać oskarżenia, kiedy nie ma się pewności? W całej swej gwałtowności i radykalności był jedyną niezmienną, stabilną przystanią, a Evandra nie była gotowa, by pozbawiać się tych ostatnich, bezpiecznych objęć. Uniosła ręce i delikatnie, bo na tyle pozwalały jej resztki nagromadzonych sił, objęła go wpół.
- Tak bardzo się bałam, że już tu nie wrócę - powiedziała zgodnie z prawdą, odsłaniając słabości. Strach był najsilniejszych z pierwotnych uczuć, to z nim człowiek się rodzi i to on towarzyszy mu przez całe życie. Evandra nie chciała się już nigdy więcej bać.
Trwali w milczącym uścisku przez dłuższą chwilę, aż opadło wzburzenie i oboje zyskali pewność, że spotkanie ma miejsce naprawdę. Niespiesznym krokiem ruszyli w stronę pałacu, pozostawiając Cour d'honneur puste.
| zt x2

show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
gramy altanę na ogrodach/klifie, ale jest zajęta więc wzięłam tu
Była zaskoczona, że Manannan postanowił jej towarzyszyć, dlatego kiedy wędrowali korytarzami Château Rose pojawiając się trochę przed umówionym z Corinne spotkaniem, co jakiś czas - częściej niż wymagały tego wypowiedziane słowa i nie tak otwarcie jak robiła to podczas nich - zerkała ku niemu, jakby spodziewając się, że za którymś razem po prostu nie zobaczy go obok. Ale był, stawiając kroki pozwalając przytrzymywać własną dłoń na swoim przedramieniu w powoli znajomej już manierze wypowiadając słowa z pewnością, albo nachylając się lekko, bliżej niej, gdy któreś z nich były mniej odpowiednie wprowadzając ją w naprawdę dobry i lekki nastrój. Przynajmniej do chwili w której nie pojawiła się matka krocząca z naprzeciwka zauważając ich dwójkę, co zaanonsowała wypowiadając imię córki. Powitała ją z uśmiechem i uprzejmością, więcej milcząc niż mówiąc, kiedy ta zwracała się do nich. Do Manannana z uprzejmością - a może nawet wdzięcznością - roztaczając swój własny czar. Tego nie mogła jej odmówić. Ku niej pozornie też - by pod poduszeczką z niewinnych stwierdzeń wytknąć ledwie dostrzegalnie to, co zrobiła nieodpowiednio. Długie, cienkie palce mimowolnie spięły się zaciskając (nieświadomie dla niej) na przedramieniu które trzymała; nigdy nie była odpowiednia - a może w jej mniemaniu mogłaby być lepsza. Wybierała złe odcienie sukienek, spinkę która nie pasowała do upięcia, niepotrzebnie pojawiała się w rezerwacie. Za dużo chciała - powinna być wdzięczna za to co miała. Ale Melisande nie chciała na tym kończyć, od życia pragnęła więcej niż dekorowanie salonów i radość z dokonań męża. Dlatego zawsze się ścierały w postrzeganiach i własnych pragnieniach. A może jednak były do siebie podobne, bo wiedziała czym było brzękadło Cedriny - a gdy to zrozumiała, przez większość czasu zwyczajnie jej ją oddawała - kontrolę - bo to właśnie ją ceniła sobie matka. Pozwalała jej wybierać suknie które wkładała(w końcu w odpowiednich odcieniach), makijaż, upięcie na głowie. Szła porozmawiać ze wskazanym lordem, czy lady. Z pokorą i sumiennością odbierała kolejne lekcje nie buntując się po słowach ojca. Jednego tylko sobie nie dała odebrać - i był to rezerwat. Reszta była zawsze tak jak chciała matka - i to też było za mało. A teraz, do wszystkiego dochodziło to, że minęło już ponad pół roku, a ona nie nosiła pod sercem dziecka. O czym też nie zapomniała wspomnieć między wersami obracającymi się wokół rzekomej troski. Rozmowa trwała może kilka minut - nie dłużej, bo użyła chęci pokazania Manannanowi kilku miejsc przed spotkaniem z Corinne jako wysunięcie się z objęć matki. Ruszyła szybko na trochę puszczając trzymaną rękę, wysuwając się do przodu, by gdy matka zniknęła zatrzymać się z odrobinie gniewanie zmarszczonymi brwiami spojrzeć na niego, unosząc rękę, by palcami w roztargnieniu i zastanowieniu pociągnąć płatek ucha w końcu stwierdzając, że zamiast ogrodów, pokaże mu swoje dawne komnaty, licząc, że nadal pozostawały wole od innej obecności. Nie informując o planach do momentu w którym nie popchnęła znajomych drzwi, zamykając je za sobą, gdy wszedł do środka, na krótką chwilę opierając się o nie plecami, wypuszczając z warg powietrze, ręce unosząc do jednego z zapięć luźnej mniej formalnej granatowej sukienki, zerknęła na zegar zastygając w połowie gestu, głowa przechyliła się na bok, a brew zadarła w niemym pytaniu - a może bardziej - propozycji. Spacer, czy odrobina samotności? Mieli jeszcze chwilę do godziny na którą umówiła spotkanie z Corinne.
Dochodziła osiemnasta, wystarczająco by porozmawiać zanim nadejdzie czas kolacji. Nie inwazyjnie w ostatnich dniach sprawdzała czy nic nie potrzebowało nagłej interwencji. Szczerze wątpiła, by istniało coś takiego ( jej brat i jego żona, prawdopodobnie zaplanowali rzeczy naprzód - sama postąpiłaby tak samo). Potrafiła też zrozumieć obawy brata, który odkąd został głową rodziny, właściwie wyjeżdżał nigdzie dalej. Chciała dotrzymać danego słowa - a to, było też doskonałą okazją, żeby poznać żonę kuzyna. Ich ostatnia wspólna rozmowa nie należała do przyjemnych i skłamałaby mówiąc, że nie zaniepokoiły ją jego słowa. Corinne była młoda, wcześniej ich ścieżki nie zeszły się ze sobą - a podczas ich ślubu nie miały wielu okazji by porozmawiać. Melisande zaś nie zależało, wcześniej nie czuła takiej potrzeby skupiona na celu, który znajdował się przed nią. Teraz krocząc obok razem z nią w kierunku altany znajdującej się w ogrodach na samym brzegu klifu. Zabawne, jak sprawy potrafiły się zmienić ledwie jednej nocy.
- To moje ulubione miejsce. - wyjaśniła, kiedy znajdowali się już niedaleko. Kreśląc list poprosiła młodą lady Rosier, żeby spotkały się właśnie tutaj - na jej altanie z której rozciągał się widok na klify i majaczące dalej morze. Wokół rozpościerał się zapach róż, łagodnie mieszający się z tym morza. Nie tak wyraźnym jak ten unoszący się w Corbenic Castle, powietrze było jednak inne, niż w samym Londynie czy centralnych częściach kraju. - Nocą czasem można dostrzec smoki z rezerwatu. - dodała jeszcze, rozciągając usta w uśmiechu. Jej humor, po chwilowym oddechu od matki wracał na właściwie miejsce. Ostatni raz spojrzała na Manannana, by później tęczówki ulokować w znajdującej się już w altanie kobiecie.
- Corinne. - przywitała się jako pierwsza. - Manannana miałaś okazję już poznać. - przypomniała układając na chwilę dłoń na ramieniu mężczyzny, zerkając na jego twarz. - Mam nadzieję, że wybaczysz iż nie uprzedziłam cię że nie zjawię się sama. - i że jej nie speszy. Manannan z pewnością różnił się od wielu; postawny z blizną na twarzy i tatuażami, był przystojny - cóż, jego matka była wilą - ale bardziej przypominał jej morską bestię niż salonowego lwa. Sama też nie wiedziała, że dziś nie będzie sama. Ale skłamałby mówiąc, że nie podobał jej się taki obrót sprawy. - Jak się czujesz w Château Rose? Z pewnością kwitnąco. - orzekła zanim młódka w ogóle jej odpowiedziała zasiadając. Zaśmiała się łagodnie. Początkowa grzecznościowa formuła. Trudno było jej zliczyć ile razy usłyszała podobne pytanie. Powtarzając niemal jedną i tą samą odpowiedź. Właściwie była w stanie niemal dokładnie skreślić słowa, które by dostała. - Słyszałam że wspomogłaś Evandrę podczas jarmarku. Podobało ci się? - zapytała przekrzywiając odrobinę głowę. Spokojnie, metodycznie i do przodu, potem planowała poruszyć temat kuzyna - na razie pozostawiając go gdzieś dalej. - Czy Evandra zaprosiła cię już na wspólne podziwianie wschodu słońca? - zapytała żartobliwie, zerkając ku młódce. Jeśli szło o racjonalne godziny podnoszenia się z łóżka zdecydowanie różniły się z panią tego zamku, ale nie zmniejszało to sympatii, którą Melisande darzyła Evandre - mimo, że nie potrafiła zrozumieć jej upodobania do wstawania skoro świt.
Don't reveal too much. Let them assume. Let them
wonder.
Melisande Travers

Zawód : badacz; behawiorysta smoków; przyszły dyplomata rezerwatu Kent
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 6 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii


Nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego zaoferował jej swoje towarzystwo. Jeszcze parę tygodni temu z pewnością by tego nie zrobił – kurtuazyjne wizyty na salonach były czymś, czego na ogół unikał, o ile nie wiązały się z dużą ilością podawanego alkoholu – ale gdy wspomniała o planowanych odwiedzinach w Chateau Rose, wyraził chęć dołączenia do niej bez zawahania i bez głębszego zastanowienia, nie próbując nawet udawać, że zależało mu na nadrobieniu zaległości z kuzynem – ale nie dopuszczając też do siebie absurdalnego wniosku, że tak naprawdę chodziło o Melisande; i o jej bliskość, której od jakiegoś czasu bezwiednie szukał – nie wychwytując momentu, w którym wkradła się w jego myśli, niczym zagadka, którą uparcie chciał rozwiązać. Intrygowała go w nie do końca zrozumiały sposób, sprawiając, że obserwował ją coraz uważniej – również wtedy, gdy pokonywali kolejne korytarze rodowej rezydencji Rosierów, te same, wśród których się wychowała i dorastała, stając się sobą: czarownicą inteligentną i zdecydowaną, piękną i zabawną, elokwentną i nieznośną. Jego żoną, kobietą, którą ignorował zbyt długo, zanim zorientował się, że była w istocie kimś, kto mógłby stać u jego boku – nawet jeśli ta perspektywa dopiero krystalizowała się w jego świadomości, powstrzymywana (nie)dawnymi doświadczeniami i ostrożnością, której nie potrafił i nie chciał tak po prostu porzucić.
Pojawienie się lady Cedriny sprawiło, że zamilkł nagle, zapominając, o czym przed chwilą opowiadał – przez moment skupiając uwagę wyłącznie na starszej czarownicy i witając się z nią z szacunkiem. Krótka wymiana zdań wydawała mu się niewinna, nie wychwycił drugiego dna schowanego pod uprzejmymi słowami, dlatego kiedy poczuł palce Melisande zaciskające się mocniej na jego przedramieniu, zerknął na nią z niemym pytaniem malującym się w jasnym spojrzeniu – ale nie skomentował tego w żaden sposób, przynajmniej dopóki nie znaleźli się sami, wolni od uważnego wzroku teściowej. – Melisande? – odezwał się, podążając za nią, kiedy wysunęła się spod jego ramienia, by po chwili popchnąć jedne z drzwi – i zamknąć je za nimi, opierając się plecami o rzeźbione drewno.
Rozejrzał się po komnatach jedynie pobieżnie, przemykając spojrzeniem po ścianach i meblach, kompletnie niezainteresowany ani jednym ani drugim – w locie pojmując jednak, gdzie się znaleźli. Zaskoczenie odmalowało się na jego twarzy na krótko, dwa uderzenia serca – szybko zastąpione rozbawieniem i czymś jeszcze, ciepłem zalewającym wnętrze klatki piersiowej, ogniskującym tuż za mostkiem; uśmiechnął się, w oczach błysnęło coś niebezpiecznego, ale nie potrzebował dodatkowej zachęty. W przeciwieństwie do Melisande nie spoglądał też ku zegarowi, wiedząc, że dopilnuje, by dotarli na spotkanie na czas – a zamiast tego w dwóch pewnych krokach zniwelował dzielący ich dystans, bez trudu odnajdując jej wargi, szorstkimi od żeglugi dłońmi pospiesznie, niecierpliwie przesuwając wzdłuż granatowego materiału sukienki, poddając się pragnieniu, którego nigdy nie był w stanie tak do końca ugasić – a które towarzyszyło mu od tamtego pamiętnego wieczoru na plaży, przeplatane wspomnieniem szeptanych do ucha słów.
Czuł je pod skórą również parę chwil później, gdy wyszli na zewnątrz, kierując się ku wysokim, białym klifom; cichy szum spokojnego morza muskającego ich podstawę brzmiał znajomo, niemal od razu sprawiając, że Manannan poczuł się dobrze – nawet jeśli słodkawy zapach rosnących w ogrodzie kwiatów w niczym nie przypominał surowej bryzy rozbijającej się o mury Corbenic Castle. Zerknął kątem oka na Melisande, z zadowoleniem dostrzegając zaróżowione policzki i iskry w ciemnych oczach, które nie zdążyły jeszcze zgasnąć; przez chwilę zwyczajnie milczał, próbując bezskutecznie odgadnąć, o czym myślała, spoglądając w stronę dalekiego horyzontu. Obserwowanie jej w otoczeniu znajomych różanych ogrodów stanowiło dla niego pewną nowość, podobnie jak ciche przysłuchiwanie się rozmowie z matką; nie wiedział o tym wtedy, ale nieświadomie gromadził te skrawki, odłamki składające się w nią – nieco koślawo i jeszcze nieumiejętnie próbując złożyć je w całość. – Dlaczego? – zapytał ze szczerym zainteresowaniem, starając się wyobrazić sobie chwile, które mogła spędzać w ustronnej altanie; przychodziła tu kiedy była zła – czy wprost przeciwnie? – To musi być niesamowity widok – skomentował z podziwem, nie wyobrażając sobie jednak wcale przesuwających się po nocnym niebie sylwetek smoków, a zatrzymując wzrok na malinowych, wygiętych w uśmiechu wargach. Miała piękny uśmiech, nieodgadniony, pozostawiający po sobie margines błędu – niepewności, czy śmiała się z rozmówcą, czy może z niego.
Skrzyżował z nią spojrzenie raz jeszcze, prawie przelotnie, zanim znaleźli się wystarczająco blisko czekającej w altanie czarownicy, by stało się to nieodpowiednie. Pamiętał Corinne – choć na niedawnym ślubie nie mieli okazji zamienić ze sobą więcej niż paru łatwo osuwających się w zapomnienie słów. – Lady Rosier – odezwał się do niej, z szacunkiem skłaniając głowę w powitaniu, uśmiechając się przy tym uprzejmie. Nie wiedział o niej wiele, oprócz tego, że była bardzo młoda – zbyt młoda, by ich ścieżki mogły skrzyżować się na którymkolwiek z sabatów. Podczas jej debiutu na salonach przebywał daleko poza krajem; później jego myśli zaprzątały inne sprawy. – Jeżeli będziecie chciały porozmawiać na osobności, z pewnością znajdę dla siebie zajęcie – uzupełnił słowa Melisande, wykorzystując ten moment, żeby przesunąć spojrzeniem po jej profilu. Przelotnie, zaraz potem powrócił wzrokiem do małżonki Mathieu, w milczeniu odnotowując w myślach, że choć trudno byłoby jej odmówić urody – nie miała w sobie tej iskry, która sprawiała, że nie potrafił oderwać oczu od żony; niejednokrotnie czując się wtedy tak, jakby spoglądał w sam środek tworzącego się sztormu – nie wiedząc, czy przyniesie mu zgubę, czy niezapomnianą przygodę.
Miejsce na drewnianej ławeczce zajął jako ostatni, przysiadając po prawej stronie Melisande. – Podziwianie wschodu słońca? To jakaś tradycja? – zagadnął z zainteresowaniem, przesuwając wzrokiem pomiędzy dwiema arystokratkami; choć próbował, z jakiegoś powodu nie był w stanie wyobrazić sobie swojej małżonki zrywającej się z łóżka skoro świt, tylko po to, żeby podziwiać spektakl rodzącego się dnia – ale być może wiele było jeszcze rzeczy, o których nie wiedział.
Pojawienie się lady Cedriny sprawiło, że zamilkł nagle, zapominając, o czym przed chwilą opowiadał – przez moment skupiając uwagę wyłącznie na starszej czarownicy i witając się z nią z szacunkiem. Krótka wymiana zdań wydawała mu się niewinna, nie wychwycił drugiego dna schowanego pod uprzejmymi słowami, dlatego kiedy poczuł palce Melisande zaciskające się mocniej na jego przedramieniu, zerknął na nią z niemym pytaniem malującym się w jasnym spojrzeniu – ale nie skomentował tego w żaden sposób, przynajmniej dopóki nie znaleźli się sami, wolni od uważnego wzroku teściowej. – Melisande? – odezwał się, podążając za nią, kiedy wysunęła się spod jego ramienia, by po chwili popchnąć jedne z drzwi – i zamknąć je za nimi, opierając się plecami o rzeźbione drewno.
Rozejrzał się po komnatach jedynie pobieżnie, przemykając spojrzeniem po ścianach i meblach, kompletnie niezainteresowany ani jednym ani drugim – w locie pojmując jednak, gdzie się znaleźli. Zaskoczenie odmalowało się na jego twarzy na krótko, dwa uderzenia serca – szybko zastąpione rozbawieniem i czymś jeszcze, ciepłem zalewającym wnętrze klatki piersiowej, ogniskującym tuż za mostkiem; uśmiechnął się, w oczach błysnęło coś niebezpiecznego, ale nie potrzebował dodatkowej zachęty. W przeciwieństwie do Melisande nie spoglądał też ku zegarowi, wiedząc, że dopilnuje, by dotarli na spotkanie na czas – a zamiast tego w dwóch pewnych krokach zniwelował dzielący ich dystans, bez trudu odnajdując jej wargi, szorstkimi od żeglugi dłońmi pospiesznie, niecierpliwie przesuwając wzdłuż granatowego materiału sukienki, poddając się pragnieniu, którego nigdy nie był w stanie tak do końca ugasić – a które towarzyszyło mu od tamtego pamiętnego wieczoru na plaży, przeplatane wspomnieniem szeptanych do ucha słów.
Czuł je pod skórą również parę chwil później, gdy wyszli na zewnątrz, kierując się ku wysokim, białym klifom; cichy szum spokojnego morza muskającego ich podstawę brzmiał znajomo, niemal od razu sprawiając, że Manannan poczuł się dobrze – nawet jeśli słodkawy zapach rosnących w ogrodzie kwiatów w niczym nie przypominał surowej bryzy rozbijającej się o mury Corbenic Castle. Zerknął kątem oka na Melisande, z zadowoleniem dostrzegając zaróżowione policzki i iskry w ciemnych oczach, które nie zdążyły jeszcze zgasnąć; przez chwilę zwyczajnie milczał, próbując bezskutecznie odgadnąć, o czym myślała, spoglądając w stronę dalekiego horyzontu. Obserwowanie jej w otoczeniu znajomych różanych ogrodów stanowiło dla niego pewną nowość, podobnie jak ciche przysłuchiwanie się rozmowie z matką; nie wiedział o tym wtedy, ale nieświadomie gromadził te skrawki, odłamki składające się w nią – nieco koślawo i jeszcze nieumiejętnie próbując złożyć je w całość. – Dlaczego? – zapytał ze szczerym zainteresowaniem, starając się wyobrazić sobie chwile, które mogła spędzać w ustronnej altanie; przychodziła tu kiedy była zła – czy wprost przeciwnie? – To musi być niesamowity widok – skomentował z podziwem, nie wyobrażając sobie jednak wcale przesuwających się po nocnym niebie sylwetek smoków, a zatrzymując wzrok na malinowych, wygiętych w uśmiechu wargach. Miała piękny uśmiech, nieodgadniony, pozostawiający po sobie margines błędu – niepewności, czy śmiała się z rozmówcą, czy może z niego.
Skrzyżował z nią spojrzenie raz jeszcze, prawie przelotnie, zanim znaleźli się wystarczająco blisko czekającej w altanie czarownicy, by stało się to nieodpowiednie. Pamiętał Corinne – choć na niedawnym ślubie nie mieli okazji zamienić ze sobą więcej niż paru łatwo osuwających się w zapomnienie słów. – Lady Rosier – odezwał się do niej, z szacunkiem skłaniając głowę w powitaniu, uśmiechając się przy tym uprzejmie. Nie wiedział o niej wiele, oprócz tego, że była bardzo młoda – zbyt młoda, by ich ścieżki mogły skrzyżować się na którymkolwiek z sabatów. Podczas jej debiutu na salonach przebywał daleko poza krajem; później jego myśli zaprzątały inne sprawy. – Jeżeli będziecie chciały porozmawiać na osobności, z pewnością znajdę dla siebie zajęcie – uzupełnił słowa Melisande, wykorzystując ten moment, żeby przesunąć spojrzeniem po jej profilu. Przelotnie, zaraz potem powrócił wzrokiem do małżonki Mathieu, w milczeniu odnotowując w myślach, że choć trudno byłoby jej odmówić urody – nie miała w sobie tej iskry, która sprawiała, że nie potrafił oderwać oczu od żony; niejednokrotnie czując się wtedy tak, jakby spoglądał w sam środek tworzącego się sztormu – nie wiedząc, czy przyniesie mu zgubę, czy niezapomnianą przygodę.
Miejsce na drewnianej ławeczce zajął jako ostatni, przysiadając po prawej stronie Melisande. – Podziwianie wschodu słońca? To jakaś tradycja? – zagadnął z zainteresowaniem, przesuwając wzrokiem pomiędzy dwiema arystokratkami; choć próbował, z jakiegoś powodu nie był w stanie wyobrazić sobie swojej małżonki zrywającej się z łóżka skoro świt, tylko po to, żeby podziwiać spektakl rodzącego się dnia – ale być może wiele było jeszcze rzeczy, o których nie wiedział.
I hope to arrive
at my death
late
in love
and a little drunk
at my death
late
in love
and a little drunk

Manannan Travers

Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 25 +4
CZARNA MAGIA : 6 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Rycerze Walpurgii


Po wyjeździe Evandry i jej małżonka Corinne bardzo szybko odczuła ciężar nowych, nieznanych wcześniej obowiązków i doceniła rolę starszej damy, która tak znakomicie potrafiła wszystkim zarządzać. Corinne nie nawykła do przejmowania się różnymi prozaicznymi sprawami, które dotąd zawsze były na barkach innych, podczas gdy ona oddawała się błahym przyjemnościom lady. Naprawdę bardzo brakowało jej teraz obecności Evandry i nie umiała się doczekać jej powrotu. Nie ulegało wątpliwości, że nie miała doświadczenia w zarządzaniu dworem, tym bardziej, że była bardzo młoda i wydano ją za mąż ledwie rok po skończeniu szkoły. Ponadto jej matka nie była żoną nestora, więc też nie miała jak przekazać córce odpowiedniej wiedzy i umiejętności, skoro również spędzała swój żywot przede wszystkim w roli żony, matki i salonowej ozdoby. Corinne uświadomiła sobie, że nie ma czego zazdrościć Evandrze, że jej pozycja wiązała się nie tylko z przywilejami, ale też z wieloma obowiązkami, z których wcześniej nigdy nie zdawała sobie sprawy, i doszła do wniosku, że zdecydowanie lepiej być zwykłą lady, niż lady doyenne, bo przynajmniej miała dużo więcej czasu dla siebie i nie musiała się niczym przejmować. Wcześniej zawsze myślała, że służba sama wie, co robić i że jedzenie jakoś samo znajduje drogę do dworu, nie zastanawiała się nad tym, ale starała się trzymać dyspozycji Evandry, podtrzymywać je i miała nadzieję, że jej zagubienie nie jest aż tak mocno zauważane przez służbę. Corinne kochała życie pełne wygód i przywilejów, ale nie była przyzwyczajona do dźwigania czegokolwiek na swoich barkach, poza oczywistymi obowiązkami płynącymi z urodzenia, takimi jak to, że musiała młodo wyjść za mąż.
Zapowiedź wizyty Melisande z jednej strony ją ucieszyła, a z drugiej zestresowała, bo co, jeśli dama, która spędziła w tych murach większość życia, od razu wychwyci to, że Corinne nie miała wprawy i doświadczenia Evandry? Miała nadzieję, że zrobi dobre wrażenie. Jak dotąd nie miały okazji się dobrze poznać, na weselu nie było sposobności, by dłużej porozmawiać, bo zbyt wiele osób domagało się uwagi, a później też nie było okazji, ponieważ starsza Rosierówna wyszła za Traversa i już tu nie mieszkała, a jedynie wpadała tu gościnnie, tak jak Corinne do swojego panieńskiego domu. Z powodu różnicy wieku i nauki w różnych szkołach nie było też okazji poznać się w innych okolicznościach, dlatego Melisande była dla niej zagadką i Corinne była jej bardzo ciekawa. Tym bardziej, że sama nie urodziła się Rosierem i wciąż poznawała tutejsze obyczaje.
Jej służka intensywnie i wytrwale walczyła z ponadprzeciętnie bujną fryzurą młódki, ale w końcu upięcie było zadowalające, przynajmniej jak na spotkanie z osobą, która jakby nie patrzeć, była teraz rodziną; na sabat lub inne ważne towarzystwo z pewnością wymagałaby więcej. Suknia, którą ubrała na to spotkanie, również nie była tak wyjściowa jak te balowe, ale kolorystyką znakomicie wpasowywała się w barwy nowego rodu. Jej dół był stosunkowo prosty, pozbawiony ozdobników i sięgał samej ziemi, a górna część, znajdująca się na ciasno opinającym talię gorsecie, była delikatnie haftowana w różane motywy.
Udając się na miejsce spotkania nie wiedziała jeszcze, że lady Melisande odwiedziła ją z małżonkiem, dlatego widok wysokiej męskiej sylwetki początkowo ją zaskoczył. Nie znała lorda Travers zbyt dobrze, właściwie głównie z widzenia ze swojego wesela; podobnie jak to było w przypadku Melisande, z powodu dużej różnicy wieku nie było im dane poznać się w szkole czy na salonach. Nie przypominał też w niczym typowego lwa salonowego, a raczej jakieś groźne morskie stworzenie. Traversowie bez wątpienia byli specyficznym rodem, odbiegającym od typowych salonowych standardów.
- Lordzie Travers, lady Melisande – przywitała oboje, gdy dotarli już do altany, w której na nich oczekiwała. – Oczywiście pamiętam nasze spotkanie podczas wesela, choć żałuję, że nie dane nam było wtedy porozmawiać dłużej. Wobec tego naprawdę cieszę się, że przybyliście z wizytą i że będziemy mieli szansę lepiej się poznać. – W końcu byli teraz rodziną, nawet jeśli nie łączyły ich bezpośrednie więzy krwi, bo Corinne została wżeniona do Rosierów z innego rodu. Zdawała sobie też sprawę, że z racji obecności męża Melisande tym razem nie miała co liczyć na typowo babskie pogaduszki, ale i to się kiedyś nadrobi. Tak czy inaczej zależało jej, by odpowiednio ugościć małżeństwo Traversów i porozmawiać z nimi. – Chateau Rose jest czarującym i pięknym miejscem, przez ten niespełna miesiąc, odkąd tu zamieszkałam, poświęciłam wiele chwil, żeby poznać jak najwięcej jego zakątków, a także tutejszych obyczajów. Jest zupełnie inaczej niż w Ludlow, ale podoba mi się tutaj – przyznała, delikatnym ruchem poprawiając zbłąkany kosmyk. Jej włosy czasem lubiły żyć swoim życiem bez względu na to, ile czasu jej służka próbowała je ujarzmić. – A ty, lady Melisande, z pewnością tęsknisz za tym miejscem? Spędziłaś tu w końcu wiele bez wątpienia pięknych chwil. – Tak jak i ona tęskniła czasem za swoim dawnym domem i rodziną, było to naturalne. Ale taki już los kobiet, że w momencie ślubu musiały porzucić to, co znane i zamieszkać u boku męża. – Ale pewnie niewiele się tu zmieniło od tego czasu? – Uśmiechnęła się lekko. – Towarzyszyłam Evandrze podczas jarmarku, choć ciężar organizacji tego wydarzenia spoczywał głównie na niej i muszę przyznać, że świetnie sobie poradziła. Na ziemiach Averych tego typu wydarzenia raczej nie były powszechne, więc dla mnie był to pierwszy raz, zupełnie nowe doświadczenie. – Bowiem Avery raczej nie słynęli z subtelności i w swoich poddanych zwykli budzić strach, a nie wychodzić do nich i dbać o ich dobro. Przynajmniej tak to wyglądało w przypadku męskich członków rodu, bo Corinne raczej w nikim strachu nie budziła. Była tylko kobietą, tylko damą, wychowywaną na przyszłą żonę i oddaną na nią ledwie rok po debiucie. Nie miała też w sobie natury społecznika ani tym bardziej altruizmu, ale pojmowała, że Evandra dbała o poddanych Rosierów, by ci pozostawali wierni rodowi i nie ulegli zgubnym równościowym ideom. Przynajmniej tak jej się wydawało. – Jeszcze nie, ale z pewnością nadejdzie taki dzień. Evandra zaczęła mnie jednak wprowadzać w tajniki pielęgnacji wspaniałych róż Rosierów. – Corinne lubiła pospać nieco dłużej, choć u Rosierów i tak musiała wstawać na tyle wcześnie, by zdążyć na wspólne śniadanie. A to oczywiście wymagało wcześniejszego zadbania jej służki o niesforną fryzurę, bo nie mogła pojawić się przy stole wyglądając jakby właśnie zsiadła z aetonana po bardzo szybkim locie. – Może zechcecie napić się herbaty i zjeść ciasto? Zaraz poślę służkę – zaproponowała po chwili; służka znajdowała się w dyskretnym cieniu, nienachalnie oczekując na ewentualne polecenia, zależnie od tego, czego Melisande i jej małżonek sobie zażyczą.
Zapowiedź wizyty Melisande z jednej strony ją ucieszyła, a z drugiej zestresowała, bo co, jeśli dama, która spędziła w tych murach większość życia, od razu wychwyci to, że Corinne nie miała wprawy i doświadczenia Evandry? Miała nadzieję, że zrobi dobre wrażenie. Jak dotąd nie miały okazji się dobrze poznać, na weselu nie było sposobności, by dłużej porozmawiać, bo zbyt wiele osób domagało się uwagi, a później też nie było okazji, ponieważ starsza Rosierówna wyszła za Traversa i już tu nie mieszkała, a jedynie wpadała tu gościnnie, tak jak Corinne do swojego panieńskiego domu. Z powodu różnicy wieku i nauki w różnych szkołach nie było też okazji poznać się w innych okolicznościach, dlatego Melisande była dla niej zagadką i Corinne była jej bardzo ciekawa. Tym bardziej, że sama nie urodziła się Rosierem i wciąż poznawała tutejsze obyczaje.
Jej służka intensywnie i wytrwale walczyła z ponadprzeciętnie bujną fryzurą młódki, ale w końcu upięcie było zadowalające, przynajmniej jak na spotkanie z osobą, która jakby nie patrzeć, była teraz rodziną; na sabat lub inne ważne towarzystwo z pewnością wymagałaby więcej. Suknia, którą ubrała na to spotkanie, również nie była tak wyjściowa jak te balowe, ale kolorystyką znakomicie wpasowywała się w barwy nowego rodu. Jej dół był stosunkowo prosty, pozbawiony ozdobników i sięgał samej ziemi, a górna część, znajdująca się na ciasno opinającym talię gorsecie, była delikatnie haftowana w różane motywy.
Udając się na miejsce spotkania nie wiedziała jeszcze, że lady Melisande odwiedziła ją z małżonkiem, dlatego widok wysokiej męskiej sylwetki początkowo ją zaskoczył. Nie znała lorda Travers zbyt dobrze, właściwie głównie z widzenia ze swojego wesela; podobnie jak to było w przypadku Melisande, z powodu dużej różnicy wieku nie było im dane poznać się w szkole czy na salonach. Nie przypominał też w niczym typowego lwa salonowego, a raczej jakieś groźne morskie stworzenie. Traversowie bez wątpienia byli specyficznym rodem, odbiegającym od typowych salonowych standardów.
- Lordzie Travers, lady Melisande – przywitała oboje, gdy dotarli już do altany, w której na nich oczekiwała. – Oczywiście pamiętam nasze spotkanie podczas wesela, choć żałuję, że nie dane nam było wtedy porozmawiać dłużej. Wobec tego naprawdę cieszę się, że przybyliście z wizytą i że będziemy mieli szansę lepiej się poznać. – W końcu byli teraz rodziną, nawet jeśli nie łączyły ich bezpośrednie więzy krwi, bo Corinne została wżeniona do Rosierów z innego rodu. Zdawała sobie też sprawę, że z racji obecności męża Melisande tym razem nie miała co liczyć na typowo babskie pogaduszki, ale i to się kiedyś nadrobi. Tak czy inaczej zależało jej, by odpowiednio ugościć małżeństwo Traversów i porozmawiać z nimi. – Chateau Rose jest czarującym i pięknym miejscem, przez ten niespełna miesiąc, odkąd tu zamieszkałam, poświęciłam wiele chwil, żeby poznać jak najwięcej jego zakątków, a także tutejszych obyczajów. Jest zupełnie inaczej niż w Ludlow, ale podoba mi się tutaj – przyznała, delikatnym ruchem poprawiając zbłąkany kosmyk. Jej włosy czasem lubiły żyć swoim życiem bez względu na to, ile czasu jej służka próbowała je ujarzmić. – A ty, lady Melisande, z pewnością tęsknisz za tym miejscem? Spędziłaś tu w końcu wiele bez wątpienia pięknych chwil. – Tak jak i ona tęskniła czasem za swoim dawnym domem i rodziną, było to naturalne. Ale taki już los kobiet, że w momencie ślubu musiały porzucić to, co znane i zamieszkać u boku męża. – Ale pewnie niewiele się tu zmieniło od tego czasu? – Uśmiechnęła się lekko. – Towarzyszyłam Evandrze podczas jarmarku, choć ciężar organizacji tego wydarzenia spoczywał głównie na niej i muszę przyznać, że świetnie sobie poradziła. Na ziemiach Averych tego typu wydarzenia raczej nie były powszechne, więc dla mnie był to pierwszy raz, zupełnie nowe doświadczenie. – Bowiem Avery raczej nie słynęli z subtelności i w swoich poddanych zwykli budzić strach, a nie wychodzić do nich i dbać o ich dobro. Przynajmniej tak to wyglądało w przypadku męskich członków rodu, bo Corinne raczej w nikim strachu nie budziła. Była tylko kobietą, tylko damą, wychowywaną na przyszłą żonę i oddaną na nią ledwie rok po debiucie. Nie miała też w sobie natury społecznika ani tym bardziej altruizmu, ale pojmowała, że Evandra dbała o poddanych Rosierów, by ci pozostawali wierni rodowi i nie ulegli zgubnym równościowym ideom. Przynajmniej tak jej się wydawało. – Jeszcze nie, ale z pewnością nadejdzie taki dzień. Evandra zaczęła mnie jednak wprowadzać w tajniki pielęgnacji wspaniałych róż Rosierów. – Corinne lubiła pospać nieco dłużej, choć u Rosierów i tak musiała wstawać na tyle wcześnie, by zdążyć na wspólne śniadanie. A to oczywiście wymagało wcześniejszego zadbania jej służki o niesforną fryzurę, bo nie mogła pojawić się przy stole wyglądając jakby właśnie zsiadła z aetonana po bardzo szybkim locie. – Może zechcecie napić się herbaty i zjeść ciasto? Zaraz poślę służkę – zaproponowała po chwili; służka znajdowała się w dyskretnym cieniu, nienachalnie oczekując na ewentualne polecenia, zależnie od tego, czego Melisande i jej małżonek sobie zażyczą.
Był innym, niż widziała go wcześniej. Nie była pewna, czy to dlatego, że on sam zmienił się w sposobie w jaki ją traktował, czy to ona przez irytację i frustrację nie potrafiła dostrzec tego wcześniej. Ale skłamałaby mówiąc, że nie że nie podobała jej się obecność, którą jej ofiarował. Bo - ku jednoczesnemu przeczuciu, ale i zaskoczeniu - w jakiś niezrozumiały dla niej sposób, zdawali się całkiem dobrze ze sobą rezonować. Nie na zasadzie przyprawiającego o mdłości dopasowania, ale zaskakującego kontrastu. Wzniecanego ognia i szalejącego sztormu, spokojnych fal i ciepła ogniska. Doprowadzał ją do głośnego westchnienia - zwłaszcza o poranku - perlistego śmiechu, kiedy ciągnął ją ponownie w poduszki niewytłumaczalnie odpychając na bok irytację i zduszonych oddechów podczas ciepłych wieczorów. Drażnił ją i przyciągał, pociągał. Powoli zaczynała wychwytywać mniej widoczne gesty, dostrzegać, pewne rzeczy. Choć myśl, że zdecydował się towarzyszyć jej w nieformalnej - i nie tak ekscytującej jak uwielbiane przez niego przygody - wizycie w rodzinnym domu była jednocześnie zaskakująca, ale i w niezrozumiały całkiem dla niej sposób kontentująca. Bo tym samym niewerbalnie potwierdzał, że rzeczywiście dawał jej szansę a Melisande nie zamierzała jej nie wykorzystać, albo przynajmniej spędzić z nim trochę czasu, może nawet poznać. Chciała tego jednocześnie rozdarta między palącą potrzebą stworzenia ideału, który będzie mu pasował a chęcią by pozostać sobą - całkowicie i niezaprzeczalnie.
Pojawienie się matki rozmyło jej lekki nastrój - choć pozornie, nic zdawało się nie zmienić - rozmawiała z nią (niemal) normalnie, żaden z mięśni nie drgnął na jej twarzy. Poza dłonią, która w znajomym odruchu chciała się zacisnąć w pięść natrafiając na przeszkodę w postaci podtrzymywanej dłoni. Poczuła na sobie spojrzenie męża, ale nie odwróciła na niego tęczówek odpowiadając matce, zachowując się jakby w ogóle go nie zauważyła. Jej uśmiech się nie zmienił, maniera z którą składała słowa też nie. A kiedy ruszyli dalej - a może ona ruszyła, pozostawiając Manannana za sobą, goniona wybrzmiałym z jego warg imieniem wyciągnęła rękę, kierując ją do tyłu z wyciągniętym ku górze palcem. Trzy razy machnęła drżącą dłonią, nim zatrzymała się, biorąc wdech, unosząc rękę, pozwalając palcom w roztargnieniu pociągnąć kilka razy za płatek ucha, kiedy podejmowała się krótkich rozważań, pozwalając by zmarszczka przebiegła przez jej czoło. Ruszając dalej, do obranego celu miejsca. W końcu zamykając za nimi drzwi, biorąc oddech, spoglądając na Manannana; jeśli matce tak bardzo zależało na wnuku, niezwłocznie weźmie się do sprowadzania go na ten świat. Ironizowała do swoich własnych myśli, zerkając ku mężczyźnie. Matka była wymówką, bo bała się do siebie dopuścić możliwość, że tak naprawdę sama pragnęła tego bardziej. Że coś ekscytującego i niepoprawnego było w tym, czego planowała się dopuścić. A wzrok, który posłał ku niej Manannan kiedy zrozumienie zalśniło w tęczówkach, obił mocniej sercem w klatce piersiowej. Dała się pochłonąć tej chwili całkiem, niecierpliwie, niemal pośpiesznie, z irytacją, która wcześniej odbijała się w spojrzeniu - wśród chaotycznych pocałunków wędrując w stronę łóżka - zmieniając się niezrozumiałe w pasje.
- Jest dość prywatne. - stwierdziła najpierw w odpowiedzi, zadowolenie i spełnienie emanowało z niej całej. Lekko zarumienione policzki dodawały uroku. Cieszyła się, że nie postanowiła dziś upinać włosów w jakiś skomplikowany sposób i że wybrała suknie pozbawioną gorsetu. Bez niego było… łatwiej. - Można tu zaczerpnąć oddechu i odnaleźć skupienie. - większość wybierała bardziej reprezentatywne, czy wygodne miejsca w zamku. Altana pod tym względem, mogła wydawać się nawet skromna. - Moja matka woli inne miejsca, bliżej Rosarium. - wymieniała dalej. - Często siadaliśmy tutaj w trójkę. - przesunęła spojrzeniem po rozciągającym się horyzoncie. - Tu Tristan pomógł mi ostatecznie zbudować moją pewność. - zawiesiła spojrzenie na mężu, rozciągając wargi, na krótką chwilę dokładając drugą z dłoni. - Jest więc wiele powodów. - podsumowała z rozbawieniem, prostując się, dokładając jeszcze jeden - smoki. - Potrafił mnie zawsze uspokoić. - zgodziła się z nim. Mimowolnie znów zwracając tęczówki na niego w tym jednym momencie mając wrażenie, że ich myśli są podobne.
- Melisande. - poprawiła ją, uśmiechając się promiennie. - Porzućmy tytuły, moja droga. - zaproponowała swobodnie i bez oporów słuchając jej zapewnień o pozostaniu w pamięci. Potknęła lekko głową. - Nic dziwnego, tego dnia wielu chciało zamienić z wami ich choć kilka. - wytłumaczyła ją, ale prawda była taka, że nie miała wtedy ochoty nawet na przebywanie w tamtym miejscu z frustrującą jednostką męża obok. Jeden czy dwa tańce i piękne historie o Corbenic które wygłosiła przy stole, prezentując zadowolenie i męczącą niemal radość, hamując chęć wywrócenia tęczówkami na kolejną historię - których teraz paradoksalnie, naprawdę lubiła słuchać. - Najpierw - jak słusznie zauważyła Corinne - musimy się poznać, Manannanie - o tobie poplotkujemy następnym razem. - zapewniła go, zadzierając lekko brodę, posyłając mu zadowolony uśmiech w oczach coś błysnęło. I choć nie przyznała tego na głos, nie chciała by znajdował inne zajęcie. Na skórze nadal czuła dotyk jego dłoni. Jednocześnie też, ucinała mu możliwą drogę ucieczki - skoro chciał jej towarzyszyć, nie zgadzała się by nagle odszedł. Zawiesiła tęczówki na powrót na młodej lady Rosier, nie pozwalając by zaskoczenie przemknęło przez jej twarz, gdy w istocie zaczęła jej odpowiadać. Co prawda zadała pytanie, ale krótkie stwierdzenie które wypuściła potem miało być nienachalny wskazaniem na to, że zdaje sobie sprawę jak wiele razy wypowiadała padające właśnie frazy. Oczywiście, że Chateau było czarujące i piękne. Corbenic zaskakujące, ale przyjemne. Żadnej z nich nie wypadało powiedzieć coś niepochlebnego. - Coś spodobało ci się najbardziej? Któryś z naszych obyczajów cię zaskoczył? - zapytała jej więc, przekrzywiając odrobinę głowę w zaciekawieniu. - Oh spędziłam. - zgodziła się z nią odsuwając spojrzenie, przesuwając je na bok, ku klifom i rozciągającym się za nimi morzu. - Każdy powrót budzi swojego rodzaju nostalgię. Ale tęsknocie staram się nie poddawać, jest strasznie nieproduktywna - jeśli chcesz znać moje zdanie. - orzekła ze zdecydowaniem. Poddawać się tęsknocie i marnotrawić na nią swój czas było po prostu nieopłacalne. - Niewiele. - potwierdziła jeszcze, potakując lekko głową.
- Co do tego nie mam wątpliwości. - zgodziła się z Corinne. Evandra była perfekcjonistką - a z każdym mijającym miesiącem coraz lepiej odnajdywała się w roli, którą przyszło jej dzierżyć. - Nie będziesz się nudzić - Evandra jest zaangażowana w wiele działań z pewnością z chęcią przyjmie pomoc. Z czasem z wszystkiego się nauczysz. - bo Melisnade nawet nie pomyślała o tym, że dziewczyna mogłaby nie chcieć działać w jakikolwiek sposób. Ona chciała - zamierzała. Od miesięcy budowała swoją pozycję na zamku poznając nie tylko kolejne jednostki z rodziny, ale i służby. Wybierając się do miast i miasteczek Norfolku, pokazując się ludziom i z nimi rozmawiając. Zażegnując mniejsze problemy - Na tym w Norfolku - zaczęła spoglądając ku Manannanowi, jej wargi pozostawały na chwilę rozchylone kiedy jednocześnie uśmiech pogłębiał się bardziej w widocznym zadowoleniu ale i rozbawieniu. - ustanowiłam doroczny konkurs na najlepsze bydło. - wyciągnęła wyżej brodę ku górze. Odchyliła się opierając wygodniej o zabudowanie altany, ciesząc się, że to ją wybrała, nie któryś z salonów. Ona pozwalała na bliskość, której zwykłe siedzenia nie dopuszczały. - Postanowiłam wykorzystać pomoc którą zaoferowaliśmy jednemu z hodowców na naszą korzyść. - wytłumaczyła, bardziej mężowi, niż młodej lady. Kiedy zawisło między nimi pytanie, otworzyła usta chcąc już odpowiedzieć, ale Corinne zrobiła to szybciej, spojrzała na nią, jej brwi uniosły się w zaskoczeniu, a po chwili nie powstrzymała krótkiego rozbawienia.
- Wybacz, moja droga, to żart. - wyjaśniła, przekrzywiając łagodnie głowę. - Nie czuj się zobligowana by na to przystawać jeśli nie będziesz miała ochoty. Evandra - urwała, przesuwając tęczówki na Manannana nachylając się mimowolnie ku niemu. - ma nawyk wstawania razem ze słońcem. Nawet ostatnio przekonywała bym kiedyś spróbowała obejrzeć ten zachwycający spektakl. Ale - kontynuowała wracając tęczówkami do Corinne - akceptuje fakt, że nie każdy ma podobne do niej ciągoty. - orzekła pogodnie, pochylając łagodnie głowę. - Wystarczy, że nie będziesz spóźniać się na śniadania. - poradziła nie przestając się uśmiechać. - Rosierowie osobiście dbają o kwiaty. - wyjaśniła mężowi, chociaż to jedno chyba już wiedział - wszak pewnie dlatego podarował jej ogród. - Oczywiście, korzystamy z pomocy ale to ważna lekcja: zrozumieć, że każda róża ma kolce. - przestroga i lekcja pokory dla tych, co wchodzili do rodziny a dla tych, którzy w niej dorastali przesłanie posiadanej siły. - Choć to już chyba wiesz. - dodała nie precyzując czy odnosi się do pielęgnacji kwiatów, czy kolców róży.
- Ciasta, koniecznie. - ożywiła się. - I herbaty. - niech będzie. - Służkę? - zerknęła na stojącą dalej dziewczynę. - Tristan zabrał Prymulkę? - zapytała Corinne, skrzatka zniesie tutaj wszystko szybciej niż biedna służka, która będzie musiała pokonać spory kawałek do zamku. - Kto jest dzisiaj na kuchni? - zapytała, ale zastanowiła się głośno zanim ktokolwiek jej odpowiedział. - Oh, mam nadzieję że Pierre, w piątki zawsze robił obłędną tartę cytrynową szczerze liczę że nie przestał. - podzieliła się z obojgiem. Spojrzała na Manannana. Ręce ją świerzbiły. Niedawna bliskość, nadal obijała się echem w jej pamięci. A oddalona drewnianym stolikiem sylwetka Corinne zdawała się niemal odległa, kusząc by wyciągnęła rękę w kierunku męża. - Powinieneś jej spróbować. - powiedziała z abstrakcyjną powagą i jednoczesnym radosnym oczekiwaniem. Na razie jeszcze się powstrzymując. Spojrzała znów na Corinne. - Radzisz sobie, bez Evandry w pobliżu? - zapytała jej zdając sobie sprawę, że uczynna i dobroduszna wila z pewnością wzięła ją pod własne skrzydła. - Czym wypełniasz dnie? - dodała kolejne z pytań. Nie Mathieu - to wiedziała, on uciekał do obowiązków.
Pojawienie się matki rozmyło jej lekki nastrój - choć pozornie, nic zdawało się nie zmienić - rozmawiała z nią (niemal) normalnie, żaden z mięśni nie drgnął na jej twarzy. Poza dłonią, która w znajomym odruchu chciała się zacisnąć w pięść natrafiając na przeszkodę w postaci podtrzymywanej dłoni. Poczuła na sobie spojrzenie męża, ale nie odwróciła na niego tęczówek odpowiadając matce, zachowując się jakby w ogóle go nie zauważyła. Jej uśmiech się nie zmienił, maniera z którą składała słowa też nie. A kiedy ruszyli dalej - a może ona ruszyła, pozostawiając Manannana za sobą, goniona wybrzmiałym z jego warg imieniem wyciągnęła rękę, kierując ją do tyłu z wyciągniętym ku górze palcem. Trzy razy machnęła drżącą dłonią, nim zatrzymała się, biorąc wdech, unosząc rękę, pozwalając palcom w roztargnieniu pociągnąć kilka razy za płatek ucha, kiedy podejmowała się krótkich rozważań, pozwalając by zmarszczka przebiegła przez jej czoło. Ruszając dalej, do obranego celu miejsca. W końcu zamykając za nimi drzwi, biorąc oddech, spoglądając na Manannana; jeśli matce tak bardzo zależało na wnuku, niezwłocznie weźmie się do sprowadzania go na ten świat. Ironizowała do swoich własnych myśli, zerkając ku mężczyźnie. Matka była wymówką, bo bała się do siebie dopuścić możliwość, że tak naprawdę sama pragnęła tego bardziej. Że coś ekscytującego i niepoprawnego było w tym, czego planowała się dopuścić. A wzrok, który posłał ku niej Manannan kiedy zrozumienie zalśniło w tęczówkach, obił mocniej sercem w klatce piersiowej. Dała się pochłonąć tej chwili całkiem, niecierpliwie, niemal pośpiesznie, z irytacją, która wcześniej odbijała się w spojrzeniu - wśród chaotycznych pocałunków wędrując w stronę łóżka - zmieniając się niezrozumiałe w pasje.
- Jest dość prywatne. - stwierdziła najpierw w odpowiedzi, zadowolenie i spełnienie emanowało z niej całej. Lekko zarumienione policzki dodawały uroku. Cieszyła się, że nie postanowiła dziś upinać włosów w jakiś skomplikowany sposób i że wybrała suknie pozbawioną gorsetu. Bez niego było… łatwiej. - Można tu zaczerpnąć oddechu i odnaleźć skupienie. - większość wybierała bardziej reprezentatywne, czy wygodne miejsca w zamku. Altana pod tym względem, mogła wydawać się nawet skromna. - Moja matka woli inne miejsca, bliżej Rosarium. - wymieniała dalej. - Często siadaliśmy tutaj w trójkę. - przesunęła spojrzeniem po rozciągającym się horyzoncie. - Tu Tristan pomógł mi ostatecznie zbudować moją pewność. - zawiesiła spojrzenie na mężu, rozciągając wargi, na krótką chwilę dokładając drugą z dłoni. - Jest więc wiele powodów. - podsumowała z rozbawieniem, prostując się, dokładając jeszcze jeden - smoki. - Potrafił mnie zawsze uspokoić. - zgodziła się z nim. Mimowolnie znów zwracając tęczówki na niego w tym jednym momencie mając wrażenie, że ich myśli są podobne.
- Melisande. - poprawiła ją, uśmiechając się promiennie. - Porzućmy tytuły, moja droga. - zaproponowała swobodnie i bez oporów słuchając jej zapewnień o pozostaniu w pamięci. Potknęła lekko głową. - Nic dziwnego, tego dnia wielu chciało zamienić z wami ich choć kilka. - wytłumaczyła ją, ale prawda była taka, że nie miała wtedy ochoty nawet na przebywanie w tamtym miejscu z frustrującą jednostką męża obok. Jeden czy dwa tańce i piękne historie o Corbenic które wygłosiła przy stole, prezentując zadowolenie i męczącą niemal radość, hamując chęć wywrócenia tęczówkami na kolejną historię - których teraz paradoksalnie, naprawdę lubiła słuchać. - Najpierw - jak słusznie zauważyła Corinne - musimy się poznać, Manannanie - o tobie poplotkujemy następnym razem. - zapewniła go, zadzierając lekko brodę, posyłając mu zadowolony uśmiech w oczach coś błysnęło. I choć nie przyznała tego na głos, nie chciała by znajdował inne zajęcie. Na skórze nadal czuła dotyk jego dłoni. Jednocześnie też, ucinała mu możliwą drogę ucieczki - skoro chciał jej towarzyszyć, nie zgadzała się by nagle odszedł. Zawiesiła tęczówki na powrót na młodej lady Rosier, nie pozwalając by zaskoczenie przemknęło przez jej twarz, gdy w istocie zaczęła jej odpowiadać. Co prawda zadała pytanie, ale krótkie stwierdzenie które wypuściła potem miało być nienachalny wskazaniem na to, że zdaje sobie sprawę jak wiele razy wypowiadała padające właśnie frazy. Oczywiście, że Chateau było czarujące i piękne. Corbenic zaskakujące, ale przyjemne. Żadnej z nich nie wypadało powiedzieć coś niepochlebnego. - Coś spodobało ci się najbardziej? Któryś z naszych obyczajów cię zaskoczył? - zapytała jej więc, przekrzywiając odrobinę głowę w zaciekawieniu. - Oh spędziłam. - zgodziła się z nią odsuwając spojrzenie, przesuwając je na bok, ku klifom i rozciągającym się za nimi morzu. - Każdy powrót budzi swojego rodzaju nostalgię. Ale tęsknocie staram się nie poddawać, jest strasznie nieproduktywna - jeśli chcesz znać moje zdanie. - orzekła ze zdecydowaniem. Poddawać się tęsknocie i marnotrawić na nią swój czas było po prostu nieopłacalne. - Niewiele. - potwierdziła jeszcze, potakując lekko głową.
- Co do tego nie mam wątpliwości. - zgodziła się z Corinne. Evandra była perfekcjonistką - a z każdym mijającym miesiącem coraz lepiej odnajdywała się w roli, którą przyszło jej dzierżyć. - Nie będziesz się nudzić - Evandra jest zaangażowana w wiele działań z pewnością z chęcią przyjmie pomoc. Z czasem z wszystkiego się nauczysz. - bo Melisnade nawet nie pomyślała o tym, że dziewczyna mogłaby nie chcieć działać w jakikolwiek sposób. Ona chciała - zamierzała. Od miesięcy budowała swoją pozycję na zamku poznając nie tylko kolejne jednostki z rodziny, ale i służby. Wybierając się do miast i miasteczek Norfolku, pokazując się ludziom i z nimi rozmawiając. Zażegnując mniejsze problemy - Na tym w Norfolku - zaczęła spoglądając ku Manannanowi, jej wargi pozostawały na chwilę rozchylone kiedy jednocześnie uśmiech pogłębiał się bardziej w widocznym zadowoleniu ale i rozbawieniu. - ustanowiłam doroczny konkurs na najlepsze bydło. - wyciągnęła wyżej brodę ku górze. Odchyliła się opierając wygodniej o zabudowanie altany, ciesząc się, że to ją wybrała, nie któryś z salonów. Ona pozwalała na bliskość, której zwykłe siedzenia nie dopuszczały. - Postanowiłam wykorzystać pomoc którą zaoferowaliśmy jednemu z hodowców na naszą korzyść. - wytłumaczyła, bardziej mężowi, niż młodej lady. Kiedy zawisło między nimi pytanie, otworzyła usta chcąc już odpowiedzieć, ale Corinne zrobiła to szybciej, spojrzała na nią, jej brwi uniosły się w zaskoczeniu, a po chwili nie powstrzymała krótkiego rozbawienia.
- Wybacz, moja droga, to żart. - wyjaśniła, przekrzywiając łagodnie głowę. - Nie czuj się zobligowana by na to przystawać jeśli nie będziesz miała ochoty. Evandra - urwała, przesuwając tęczówki na Manannana nachylając się mimowolnie ku niemu. - ma nawyk wstawania razem ze słońcem. Nawet ostatnio przekonywała bym kiedyś spróbowała obejrzeć ten zachwycający spektakl. Ale - kontynuowała wracając tęczówkami do Corinne - akceptuje fakt, że nie każdy ma podobne do niej ciągoty. - orzekła pogodnie, pochylając łagodnie głowę. - Wystarczy, że nie będziesz spóźniać się na śniadania. - poradziła nie przestając się uśmiechać. - Rosierowie osobiście dbają o kwiaty. - wyjaśniła mężowi, chociaż to jedno chyba już wiedział - wszak pewnie dlatego podarował jej ogród. - Oczywiście, korzystamy z pomocy ale to ważna lekcja: zrozumieć, że każda róża ma kolce. - przestroga i lekcja pokory dla tych, co wchodzili do rodziny a dla tych, którzy w niej dorastali przesłanie posiadanej siły. - Choć to już chyba wiesz. - dodała nie precyzując czy odnosi się do pielęgnacji kwiatów, czy kolców róży.
- Ciasta, koniecznie. - ożywiła się. - I herbaty. - niech będzie. - Służkę? - zerknęła na stojącą dalej dziewczynę. - Tristan zabrał Prymulkę? - zapytała Corinne, skrzatka zniesie tutaj wszystko szybciej niż biedna służka, która będzie musiała pokonać spory kawałek do zamku. - Kto jest dzisiaj na kuchni? - zapytała, ale zastanowiła się głośno zanim ktokolwiek jej odpowiedział. - Oh, mam nadzieję że Pierre, w piątki zawsze robił obłędną tartę cytrynową szczerze liczę że nie przestał. - podzieliła się z obojgiem. Spojrzała na Manannana. Ręce ją świerzbiły. Niedawna bliskość, nadal obijała się echem w jej pamięci. A oddalona drewnianym stolikiem sylwetka Corinne zdawała się niemal odległa, kusząc by wyciągnęła rękę w kierunku męża. - Powinieneś jej spróbować. - powiedziała z abstrakcyjną powagą i jednoczesnym radosnym oczekiwaniem. Na razie jeszcze się powstrzymując. Spojrzała znów na Corinne. - Radzisz sobie, bez Evandry w pobliżu? - zapytała jej zdając sobie sprawę, że uczynna i dobroduszna wila z pewnością wzięła ją pod własne skrzydła. - Czym wypełniasz dnie? - dodała kolejne z pytań. Nie Mathieu - to wiedziała, on uciekał do obowiązków.
Don't reveal too much. Let them assume. Let them
wonder.
Melisande Travers

Zawód : badacz; behawiorysta smoków; przyszły dyplomata rezerwatu Kent
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 6 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii


Strona 2 z 2 • 1, 2
Cour d’honneur
Szybka odpowiedź