Morsmordre :: Devon :: Okolice
Canonteign Falls
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Canonteign Falls
Canonteign Falls to urokliwe miejsce położone w okolicach wioski Christow. Właśnie tu, w Devon, z dala od cywilizacji, znajduje się najwyższy wodospad w Anglii, skryty na terenie parku znanego z zapierających dech w piersiach widoków oraz piękna naturalnej przyrody. Można tu spotkać paprocie wyższe od człowieka, kręte strumienie, wyjątkowo rzadkie kwiaty i niespotykane nigdzie indziej gatunki ptaków. Spacery wzdłuż malowniczych ścieżek pozwalają na odcięcie się od rzeczywistości, sprzyjają rozmarzeniu i zadumie. Dotarcie na sam szczyt wodospadu nie należy do najprostszych, droga jest zawiła i niebezpieczna - warta jednak swojej ceny.
Miał rację. Dosłownie znajdowali się w lesie. Blondynka próbowała trudniejszych zaklęć, ale bardzo szybko okazało się, że wcale nie musieli aż tak się starać. Po rzuconym zaklęciu przed szlachcianką ujawniło się przejście prowadzone do ukrytej ścieżki. Z jednej strony wydawało się to być aż nazbyt proste, ale z drugiej ścieżka, którą mieli zmierzać wcale miała nie być łatwa. Zdawała sobie sprawę z tego, że mogą natknąć się na wiele pułapek lub strażników chroniących pierścienia. Mało tego. Mogli w ogóle nie znaleźć pierścienia, bo ten mógł zostać już zabrany przez jakiegoś innego umiejętnego czarodzieja. Nie oszukujmy się. Wszystko szło do przodu. Magia także się rozwijała. Rzucone wcześniej zaklęcia ochronne nawet jeśli były silne mogły już ulec osłabieniu. Wszystko mogło się zmienić i chyba na to blondynka najbardziej liczyła. Bo czy w ogóle mieli po co iść do olbrzymów nie mając pierścienia? Jaką mogliby mieć kartę przetargową? Co mogliby im obiecać? O to zapytała też na spotkaniu Zakonu Feniksa, ale odpowiedzi nie dostała. Musieli iść na żywioł, a już teraz widziała, że nie będzie to proste zadanie. Wręcz przeciwnie.
- W końcu – mruknęła, ale mężczyzna na pewno ją usłyszał. W jej głosie dało się usłyszeć ulgę. To był przełom nawet jeśli tylko delikatny. Nawet jeśli dopiero zaczynali. – Chodźmy – dodała jeszcze dając mu tym samym znak by szedł za nią. Miała nadzieje, że kiedy przejdą przez ukryte przejście to mężczyzna zobaczy to samo co blondynka zauważy. Poprowadziła mężczyznę w stronę ścieżki i kiedy jej stopa przekroczyła granicę ścieżki od razu przystanęła. To nie było pomieszczenie, w którym ilość pułapek może być ograniczona. Nie przenieśli się do miejsca docelowego. Nadal mieli do przejścia sporo drogi, a wszystkie pułapki mogły znajdować się przed nimi. – Bądźmy ostrożni – zaczęła spoglądając na mężczyznę, który kroczył tuż za nią. – Myślę, że pierścień nie będzie się znajdował tak daleko. Jedna ze wzmianek mówiła o tym, że pierścień znajdował się tam, gdzie nie było już słychać odgłosu lasu. Słyszysz? – oby udało im się dotrzeć na miejsce bez większych niespodzianek. – Carpiene – rzuciła chcąc sprawdzić czy coś ich jeszcze tutaj czeka.
- W końcu – mruknęła, ale mężczyzna na pewno ją usłyszał. W jej głosie dało się usłyszeć ulgę. To był przełom nawet jeśli tylko delikatny. Nawet jeśli dopiero zaczynali. – Chodźmy – dodała jeszcze dając mu tym samym znak by szedł za nią. Miała nadzieje, że kiedy przejdą przez ukryte przejście to mężczyzna zobaczy to samo co blondynka zauważy. Poprowadziła mężczyznę w stronę ścieżki i kiedy jej stopa przekroczyła granicę ścieżki od razu przystanęła. To nie było pomieszczenie, w którym ilość pułapek może być ograniczona. Nie przenieśli się do miejsca docelowego. Nadal mieli do przejścia sporo drogi, a wszystkie pułapki mogły znajdować się przed nimi. – Bądźmy ostrożni – zaczęła spoglądając na mężczyznę, który kroczył tuż za nią. – Myślę, że pierścień nie będzie się znajdował tak daleko. Jedna ze wzmianek mówiła o tym, że pierścień znajdował się tam, gdzie nie było już słychać odgłosu lasu. Słyszysz? – oby udało im się dotrzeć na miejsce bez większych niespodzianek. – Carpiene – rzuciła chcąc sprawdzić czy coś ich jeszcze tutaj czeka.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Czynili jakiś postęp - i to było najważniejsze. Złapali koniec liny, teraz wystarczyło iść dalej. Po nitce do kłębka, jak to mówią. Lucan puścił swoją towarzyszkę przodem. Uznał, że lepiej będzie, jeśli położy jedną rękę na jej ramieniu - tak dla pewności, aby gdzieś mu przypadkiem nie zniknęła. Kto wie, co się tam miało kryć w ciemności.
- To można interpretować bardzo różnie - odpowiedział, nie mogąc pozbyć się całego pesymizmu i rozżalenia, które osiadły mu na ramionach po licznych, nieudanych próbach rzucania zaklęcia. Czy poprzez "tam, gdzie nie było już słychać odgłosu lasu" mieli rozumieć jaskinię, znajdującą się tak głęboko pod ziemią, że nie docierały tam już dźwięki z zewnątrz? Czy może wystarczyło że szum drzew i świergot lasu zagłuszane były przez ryk wodospadu? W pierwszym przypadku mogła ich czekać długa wędrówka wgłąb jaskiń. I coś mu sie zdawało, że to było bardziej prawdopodobne, bo przecież czy wodospady, jeziorka, rzeki i inne zbiorniki wody nie były częścią lasu?
Szedł jednak za Lucindą bez słowa, nie chcąc snuć dalszych pesymistycznych wizji. Gdy kobieta rezolutnie spróbowała użyć zaklęcia wykrywającego pułapki, Lucan rozejrzał się, samemu próbując dostrzec, czy coś im może zagrażać. I coś im na twarz wyskoczyło.
Mężczyzna drgnął lekko zaskoczony, zaraz jednak odruchowo stając przed Lucindą, aby zasłonić ją przed - jak przypuszczał - nadciągającym niebezpieczeństwem. Ścieżka, którą podążali, nagle przysłonięta została przez mgłę. Gęstą jak mleko, ciężką, wiszącą nisko nad ziemią. Nie robiło się jednak zimniej, więc początkowa obawa Lucana że mogli mieć do czynienia z demenorem, szybko okazała się bezpodstawna. Z mgły zaś wyłoniła się sylwetka mężczyzny - starszego, wyraźnie doświadczonego przez los, w połatanej szacie. Mimo mało reprezentatywnego wyglądu, człowiek ten trzymał się prosto, wyprostowany niczym struna z dumnie wypiętą piersią. Patrzył na nich z wyraźną pogardą. Lucan czuł jego oceniający, taksujący wzrok. Jeszcze nie padły co prawda żadne zaklęcia, ale już teraz Abbott domyślał sie, że mieli do czynienia z potężnym czarodziejem.
- Zawróćcie! Nakazuję wam! Jak śmiecie nachodzić moją ziemię! - zagrzmiał mężczyzna.
- Twoje zaklęcie coś wykazało? - Lucan po cichy zwrócił się do Lucindy. Coś mu bardzo nie pasowało w postaci, na którą się natknęli. W pierwszym odruchu chciał spróbować swojej największej zalety - zwyczajnie przegadać, przekonać mężczyznę, aby puścił ich dalej. Zamiast tego jednak Lucan postanowił spróbować czegoś innego. Schylił się, sięgając po leżący na ziemi kamień, nieco mniejszy niż jego zaciśnięta pięść. A czarodziej w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Wykrzykiwał w kółko te same frazy nakazujące im odejść. Gdy więc Abbott niezbyt mocno rzucił w niego kawałkiem znalezionej skały, zjawa zwyczajnie się rozpłynęła. - No ładnie.
- To można interpretować bardzo różnie - odpowiedział, nie mogąc pozbyć się całego pesymizmu i rozżalenia, które osiadły mu na ramionach po licznych, nieudanych próbach rzucania zaklęcia. Czy poprzez "tam, gdzie nie było już słychać odgłosu lasu" mieli rozumieć jaskinię, znajdującą się tak głęboko pod ziemią, że nie docierały tam już dźwięki z zewnątrz? Czy może wystarczyło że szum drzew i świergot lasu zagłuszane były przez ryk wodospadu? W pierwszym przypadku mogła ich czekać długa wędrówka wgłąb jaskiń. I coś mu sie zdawało, że to było bardziej prawdopodobne, bo przecież czy wodospady, jeziorka, rzeki i inne zbiorniki wody nie były częścią lasu?
Szedł jednak za Lucindą bez słowa, nie chcąc snuć dalszych pesymistycznych wizji. Gdy kobieta rezolutnie spróbowała użyć zaklęcia wykrywającego pułapki, Lucan rozejrzał się, samemu próbując dostrzec, czy coś im może zagrażać. I coś im na twarz wyskoczyło.
Mężczyzna drgnął lekko zaskoczony, zaraz jednak odruchowo stając przed Lucindą, aby zasłonić ją przed - jak przypuszczał - nadciągającym niebezpieczeństwem. Ścieżka, którą podążali, nagle przysłonięta została przez mgłę. Gęstą jak mleko, ciężką, wiszącą nisko nad ziemią. Nie robiło się jednak zimniej, więc początkowa obawa Lucana że mogli mieć do czynienia z demenorem, szybko okazała się bezpodstawna. Z mgły zaś wyłoniła się sylwetka mężczyzny - starszego, wyraźnie doświadczonego przez los, w połatanej szacie. Mimo mało reprezentatywnego wyglądu, człowiek ten trzymał się prosto, wyprostowany niczym struna z dumnie wypiętą piersią. Patrzył na nich z wyraźną pogardą. Lucan czuł jego oceniający, taksujący wzrok. Jeszcze nie padły co prawda żadne zaklęcia, ale już teraz Abbott domyślał sie, że mieli do czynienia z potężnym czarodziejem.
- Zawróćcie! Nakazuję wam! Jak śmiecie nachodzić moją ziemię! - zagrzmiał mężczyzna.
- Twoje zaklęcie coś wykazało? - Lucan po cichy zwrócił się do Lucindy. Coś mu bardzo nie pasowało w postaci, na którą się natknęli. W pierwszym odruchu chciał spróbować swojej największej zalety - zwyczajnie przegadać, przekonać mężczyznę, aby puścił ich dalej. Zamiast tego jednak Lucan postanowił spróbować czegoś innego. Schylił się, sięgając po leżący na ziemi kamień, nieco mniejszy niż jego zaciśnięta pięść. A czarodziej w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Wykrzykiwał w kółko te same frazy nakazujące im odejść. Gdy więc Abbott niezbyt mocno rzucił w niego kawałkiem znalezionej skały, zjawa zwyczajnie się rozpłynęła. - No ładnie.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lucinda zwykle była optymistką. Oczywiście w czasie wojny było to o wiele trudniejsze zadanie, ale jednak wolała patrzeć na wszystko raczej z nadzieją niż z powątpiewaniem. Możliwe, że takim działaniem robiła sobie krzywdę i niepotrzebnie nastawiała się na to, że tak łatwo im pójdzie tym bardziej, że początek wcale do najprostszych nie należał. Nie mogła pozbyć się jednak wrażenia, że droga, którą teraz kroczyli była jedynie początkiem. Blondynka nie miała pojęcia jak na ich obecność zareagują olbrzymy. W swoim życiu spotkała jedynie kilku i ci nie byli ani zbyt przyjemni ani zbyt rozmowni. Trochę też im się nie dziwiła. Czarodzieje wcale nie byli dla nich przychylni przez te wszystkie lata. Niby nie wchodzili sobie w drogę, ale też nie pomagali, a była pewna, że zdarzały się sytuacje, w których pomoc magów by im się przydała. Tak naprawdę idą do nich tylko dlatego, że czegoś potrzebują. I nie chodziło o jakąś drobnostkę, a wielką przysługę. Ramię, o które będą mogli się wesprzeć przy największym starciu.
Rzucając zaklęcie była pewna, że dojrzy jakąś pułapkę, którą będą mogli rozbroić. Tak się jednak nie stało i nie do końca była pewna czy chodziło o to, że jej zaklęcie się nie udało czy po prostu nic na swojej ścieżce nie mieli. Chwile później przed dwójką czarodziejów zmaterializował się mężczyzna nawołujących ich do zawrócenia. Jej także coś tutaj nie pasowało. Mężczyzna wyglądał trochę tak jakby był wyrwany z całkowicie innych czasów. Może i magowie byli staroświeccy, ale no nie aż tak. Blondynka pokręciła głową na pytanie zadane przez mężczyznę, ale teraz była już prawie pewna, że jej zaklęcie po prostu się nie udało. Jej słowa potwierdziły się, kiedy Abbott wycelował kamieniem w postać maga. Zjawa rozwiała się i zniknęła równie szybko jak się pojawiła.
Szlachcianka ruszyła do przodu dając mężczyźnie znak ręką, że powinni iść dalej zanim pojawią się kolejne niespodzianki. Na szczęście ścieżka, którą kroczyli wcale nie była tak zawiła jak wcześniej mogła się tego spodziewać. Szli najpierw prosto by po chwili zejść po schodach do prowadzącego w dół tunelu. Było ciemno, ale światło lumos oświetlało im drogę. Nie wiedziała jak długo szli, ale dźwięki lasu naprawdę przestały do nich dochodzić. W końcu dotarli do wysokiego filara znajdującego się na samym środku pomieszczenia, przy którym znajdowała się skrzynia opleciona grubym łańcuchem z dość pokaźną kłódką. – Alohomora! – rzuciła kierując różdżkę w stronę zamka aż ten ustąpił. Blondynka podeszła do skrzyni i zdjęła z niej ciężki łańcuch odkładając go na bok. Podniosła wieko i spojrzała do środka. Na pierwszy rzut oka była to pusta skrzynia, ale Lucinda widziała już podobne w swoim życiu poszukiwacza. Nieznacznie pochyliła się do środka i zapukała w dno skrzyni. To przy mocniejszym uderzeniu nieznacznie odskoczyło tak, że przy odrobinie sprytu udało jej się je uchylić. – Jest – powiedziała spoglądając na mężczyznę. – Jest – powtórzyła wyciągając ze skrzyni pierścień. Mogli wracać i zrealizować ich prawdziwą misję.
rzut kością
[bylobrzydkobedzieladnie]
Rzucając zaklęcie była pewna, że dojrzy jakąś pułapkę, którą będą mogli rozbroić. Tak się jednak nie stało i nie do końca była pewna czy chodziło o to, że jej zaklęcie się nie udało czy po prostu nic na swojej ścieżce nie mieli. Chwile później przed dwójką czarodziejów zmaterializował się mężczyzna nawołujących ich do zawrócenia. Jej także coś tutaj nie pasowało. Mężczyzna wyglądał trochę tak jakby był wyrwany z całkowicie innych czasów. Może i magowie byli staroświeccy, ale no nie aż tak. Blondynka pokręciła głową na pytanie zadane przez mężczyznę, ale teraz była już prawie pewna, że jej zaklęcie po prostu się nie udało. Jej słowa potwierdziły się, kiedy Abbott wycelował kamieniem w postać maga. Zjawa rozwiała się i zniknęła równie szybko jak się pojawiła.
Szlachcianka ruszyła do przodu dając mężczyźnie znak ręką, że powinni iść dalej zanim pojawią się kolejne niespodzianki. Na szczęście ścieżka, którą kroczyli wcale nie była tak zawiła jak wcześniej mogła się tego spodziewać. Szli najpierw prosto by po chwili zejść po schodach do prowadzącego w dół tunelu. Było ciemno, ale światło lumos oświetlało im drogę. Nie wiedziała jak długo szli, ale dźwięki lasu naprawdę przestały do nich dochodzić. W końcu dotarli do wysokiego filara znajdującego się na samym środku pomieszczenia, przy którym znajdowała się skrzynia opleciona grubym łańcuchem z dość pokaźną kłódką. – Alohomora! – rzuciła kierując różdżkę w stronę zamka aż ten ustąpił. Blondynka podeszła do skrzyni i zdjęła z niej ciężki łańcuch odkładając go na bok. Podniosła wieko i spojrzała do środka. Na pierwszy rzut oka była to pusta skrzynia, ale Lucinda widziała już podobne w swoim życiu poszukiwacza. Nieznacznie pochyliła się do środka i zapukała w dno skrzyni. To przy mocniejszym uderzeniu nieznacznie odskoczyło tak, że przy odrobinie sprytu udało jej się je uchylić. – Jest – powiedziała spoglądając na mężczyznę. – Jest – powtórzyła wyciągając ze skrzyni pierścień. Mogli wracać i zrealizować ich prawdziwą misję.
rzut kością
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Hensley dnia 18.06.20 20:43, w całości zmieniany 1 raz
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Im dalej szli, tym mniej przyjemnie się robiło. Albo tylko on miał takie wrażenie. Może to echo starych zaklęć, rzucanych w tym miejscu dla ochrony pierścienia? W każdym razie nawet gdy udało im się rozbroić pułapkę w postaci zjawy starego czarodzieja, Lucan nie opuszczał różdżki. To mogła być tylko jedna z wielu zasadzek, które na nich czekały. Spodziewał się, że spotkają ich na swojej drodze znacznie więcej. Nierozsądnie byłoby w końcu polegać zaledwie na dwóch zaklęciach, gdy miało się do ochrony coś tak cennego, że aż opowiadano o tym legendy. Tym razem jednak Lucan został pozytywnie zaskoczony. Nie tylko nie natknęli się już na żadne kłopoty, ale najwyraźniej odnaleźli niezbędny element całej tej wyprawy - a przynajmniej jej pierwszej części. Z artefaktem w ręce, mogli skoncentrować się teraz na swoim głównym celu.
Pierścień, który Lucinda trzymała w dłoniach, nie wyglądał jakoś specjalnie imponująco. Przez myśl Lucanowi przeszło nawet, że może ktoś faktycznie dobrał się już do skarbu i zostawił fałszywkę. Być może jego towarzyszka mogła to jakoś zweryfikować, on nie miał o tym zupełnie pojęcia. Kto wie, może cała ta historia była zwyczajną ściemą. Nie jemu to oceniać, jeśli olbrzymy dadzą się przekonać do współpracy. Z resztą, i tak nie mogli już tutaj zwlekać. Musiał więc zepchnąć wszystkie wątpliwości na dalszy plan.
- Pilnuj go - poprosił tylko, kiedy kierowali się ponownie w miejsce gdzie zaczynali swoje poszukiwania. Lucan od czasu do czasu pomagał sobie zaklęciem Czterech Stron Świata, upewniając się, ze idą w dobrym kierunku. Całe szczęście, nie musieli się ponownie bawić w zgadywanie i szukanie ukrytej ścieżki. Wioska olbrzymów leżała nieopodal Canonteign, ale zdecydowanie głębiej w głuszy. Nic dziwnego, nie chciały być z pewnością niepokojone przez ludzi - i vice versa. Nawet jeśli mieszkańcy Christow byli skłonni pomóc im odnaleźć cel ich podróży, sami nie chcieli mieć do czynienia z wielkimi, agresywnymi i niezbyt mądrymi stworzeniami.
Abbott stracił poczucie czasu - miał wrażenie, że maszerują przez las godzinami, choć tak naprawdę minęło może pół godziny intensywnej wędrówki przez las. Im dłużej jednak szli, tym bardziej okolica wskazywała na bytność olbrzymów. Wiele drzew było połamanych, kamieni naruszonych. - Teraz ostrożnie. I spokojnie. Pamiętaj, żadnych gwałtownych ruchów czy krzyków. - nie był co prawda ekspertem od olbrzymów, nietrudno było się jednak domyślić, że głośne zachowanie raczej nie nastawi olbrzymów przyjaźnie względem nich. Gdy doszli do sporawej polanki, Lucan zatrzymał się. Nie było sensu podchodzić bliżej, stworzenia mogłyby wziąć ich za intruzów. Trzeba było dać im znać o tym, że przybyli i oczekiwać na reakcję - Potężne olbrzymy! - przemówił głośno i wyraźnie, tak aby było go słychać nawet z daleka. Nadal nie widział żadnego olbrzyma, ale liczył na to, że go usłyszą. Być może już ich obserwowały z ukrycia - Jesteśmy przyjaciółmi! Przynosimy wam pierścień wspaniałego gurga Orobancha! - trochę bolał go poziom mowy, którym musiał się posługiwać, niestety olbrzymy nie należały do zbyt mądrych. Kwiecista mowa tylko by je rozsierdziła, bo prawdopodobnie zrozumiałyby co piąte słowo. - Zaginiony pierścień mądrości! - mówił dalej, czekając na odpowiedź.
Pierścień, który Lucinda trzymała w dłoniach, nie wyglądał jakoś specjalnie imponująco. Przez myśl Lucanowi przeszło nawet, że może ktoś faktycznie dobrał się już do skarbu i zostawił fałszywkę. Być może jego towarzyszka mogła to jakoś zweryfikować, on nie miał o tym zupełnie pojęcia. Kto wie, może cała ta historia była zwyczajną ściemą. Nie jemu to oceniać, jeśli olbrzymy dadzą się przekonać do współpracy. Z resztą, i tak nie mogli już tutaj zwlekać. Musiał więc zepchnąć wszystkie wątpliwości na dalszy plan.
- Pilnuj go - poprosił tylko, kiedy kierowali się ponownie w miejsce gdzie zaczynali swoje poszukiwania. Lucan od czasu do czasu pomagał sobie zaklęciem Czterech Stron Świata, upewniając się, ze idą w dobrym kierunku. Całe szczęście, nie musieli się ponownie bawić w zgadywanie i szukanie ukrytej ścieżki. Wioska olbrzymów leżała nieopodal Canonteign, ale zdecydowanie głębiej w głuszy. Nic dziwnego, nie chciały być z pewnością niepokojone przez ludzi - i vice versa. Nawet jeśli mieszkańcy Christow byli skłonni pomóc im odnaleźć cel ich podróży, sami nie chcieli mieć do czynienia z wielkimi, agresywnymi i niezbyt mądrymi stworzeniami.
Abbott stracił poczucie czasu - miał wrażenie, że maszerują przez las godzinami, choć tak naprawdę minęło może pół godziny intensywnej wędrówki przez las. Im dłużej jednak szli, tym bardziej okolica wskazywała na bytność olbrzymów. Wiele drzew było połamanych, kamieni naruszonych. - Teraz ostrożnie. I spokojnie. Pamiętaj, żadnych gwałtownych ruchów czy krzyków. - nie był co prawda ekspertem od olbrzymów, nietrudno było się jednak domyślić, że głośne zachowanie raczej nie nastawi olbrzymów przyjaźnie względem nich. Gdy doszli do sporawej polanki, Lucan zatrzymał się. Nie było sensu podchodzić bliżej, stworzenia mogłyby wziąć ich za intruzów. Trzeba było dać im znać o tym, że przybyli i oczekiwać na reakcję - Potężne olbrzymy! - przemówił głośno i wyraźnie, tak aby było go słychać nawet z daleka. Nadal nie widział żadnego olbrzyma, ale liczył na to, że go usłyszą. Być może już ich obserwowały z ukrycia - Jesteśmy przyjaciółmi! Przynosimy wam pierścień wspaniałego gurga Orobancha! - trochę bolał go poziom mowy, którym musiał się posługiwać, niestety olbrzymy nie należały do zbyt mądrych. Kwiecista mowa tylko by je rozsierdziła, bo prawdopodobnie zrozumiałyby co piąte słowo. - Zaginiony pierścień mądrości! - mówił dalej, czekając na odpowiedź.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Droga do siedliska olbrzymów była długa. Choć Lucinda większość swojego życia spędziła na szlaku to jednak ciągnąca się w nieskończoność leśna droga była bardzo monotonna. Blondynka chciała mieć już tę konfrontację z głowy. Nie wiedziała czego tak naprawdę powinni się spodziewać. Czy olbrzymy będą dla nich łaskawe, czy ucieszą się, że czarodzieje dostarczą im ich zaginiony skarb, a może wręcz przeciwnie? W końcu nie bez powodu pierścień ten został dawno temu ukryty. To wszystko sprawiało, że szlachcianka miała duże wątpliwości co do ich działań. Czy wiedzieli coś o tym pierścieniu? Może powinni najpierw sami zbadać jego naturę by wiedzieć z jakimi konsekwencjami przyjdzie im się później mierzyć? Tak naprawdę stawiali wszystko na jedną kartę. Bo czy w starciu z taką dużą grupą olbrzymów mieli w ogóle jakieś szanse? Mogli się ewentualnie bardzo szybko ulotnić o ile teleportacja będzie dla nich łaskawa. Nawet nie chcąc stanąć po ich stronie w walce będą wymagać od nich, że pierścień, który Lucinda niosła właśnie w wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza znajdzie się w ich rękach. Co do jednego nie miała wątpliwości – pierścień był prawdziwy. Już wcześniej mu się dobrze przyjrzała. Wygrawerowane litery nie należały do języka, który ona znała. Dodatkowo czuła w nim magię, ale nie wiedziała czy jest to jeszcze magia rzucona przez czarodzieja czy ta zaklęta w pierścieniu.
Lucinda tak jak jej towarzysz dostrzegła, że powoli zbliżają się do legowiska olbrzymów. Połamane drzewa, wydeptane krzewy – to wszystko wyglądało tak jak po przejściu prawdziwej nawałnicy. Gdy mężczyzna podniósł głos nawołując do siebie olbrzymów Lucinda zaczęła się rozglądać. Miała nadzieje, że obejdzie się bez wyciągania różdżek i walki, ale musieli być gotowi na wszystko. Słowa czarodzieja odbiły się echem po pogrążonym we śnie lesie. Dopiero, kiedy Zakonnik wspomniał o pierścieniu coś obok Lucindy się poruszyło. Na początku myślała, że jest to kamień i dopiero kiedy wielki olbrzym podniósł się z ziemi zdała sobie sprawę z tego jak bardzo się myliła. Olbrzym spojrzał na nich niepewnie i Hensley wiedziała, że oni wcale go nie obchodzą. To pierścień jest tym co chcą dostrzec. Blondynka sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnęła pierścień chwytając go w palce tak by olbrzym mógł dostrzec to co czarownica trzyma w dłoni. – Nie kłamiemy – odparła głośno chcąc by inni także ich usłuchali.
Jak na życzenie wokół nich zaczęli gromadzić się inni. Blondynka czuła się osaczona, ale wiedziała, że muszą przekonać do siebie mieszkańców lasu. Mało tego – muszą sprawiać wrażenie pewnych, zdecydowanych i godnych zaufania. Cieszyła się, że mężczyzna jest na miejscu, bo wiedziała, że to jego wiedza i umiejętności oratorskie będą im bardzo pomocne. Czarownica spojrzała na twarze gromadzących się olbrzymów i wcale nie widziała w nich wdzięczności. To była złość, gniew, nieufność i odraza skierowana właśnie w nich – czarodziei. Blondynka zamknęła pierścień w dłoni chcąc dać szansę Abbottowi to wyprowadzenia tej sytuacji na prostą.
Lucinda tak jak jej towarzysz dostrzegła, że powoli zbliżają się do legowiska olbrzymów. Połamane drzewa, wydeptane krzewy – to wszystko wyglądało tak jak po przejściu prawdziwej nawałnicy. Gdy mężczyzna podniósł głos nawołując do siebie olbrzymów Lucinda zaczęła się rozglądać. Miała nadzieje, że obejdzie się bez wyciągania różdżek i walki, ale musieli być gotowi na wszystko. Słowa czarodzieja odbiły się echem po pogrążonym we śnie lesie. Dopiero, kiedy Zakonnik wspomniał o pierścieniu coś obok Lucindy się poruszyło. Na początku myślała, że jest to kamień i dopiero kiedy wielki olbrzym podniósł się z ziemi zdała sobie sprawę z tego jak bardzo się myliła. Olbrzym spojrzał na nich niepewnie i Hensley wiedziała, że oni wcale go nie obchodzą. To pierścień jest tym co chcą dostrzec. Blondynka sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnęła pierścień chwytając go w palce tak by olbrzym mógł dostrzec to co czarownica trzyma w dłoni. – Nie kłamiemy – odparła głośno chcąc by inni także ich usłuchali.
Jak na życzenie wokół nich zaczęli gromadzić się inni. Blondynka czuła się osaczona, ale wiedziała, że muszą przekonać do siebie mieszkańców lasu. Mało tego – muszą sprawiać wrażenie pewnych, zdecydowanych i godnych zaufania. Cieszyła się, że mężczyzna jest na miejscu, bo wiedziała, że to jego wiedza i umiejętności oratorskie będą im bardzo pomocne. Czarownica spojrzała na twarze gromadzących się olbrzymów i wcale nie widziała w nich wdzięczności. To była złość, gniew, nieufność i odraza skierowana właśnie w nich – czarodziei. Blondynka zamknęła pierścień w dłoni chcąc dać szansę Abbottowi to wyprowadzenia tej sytuacji na prostą.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To nie było proste zadanie. Im bardziej zapełniała się polana, tym większy stres - a także strach - ogarniał Lucana. Nie było sensu udawać, że nie bał się ogromnych, brutalnych i raczej nierozgarniętych stworzeń, przed którymi mogła ich ochronić tylko potężna, zaawansowana magia. Nie mogli dopuścić do tego, aby stworzenia się rozsierdziły - jeśli któryś z nich wpadnie w szał, prawdopodobnie nie będzie z nich już czego zbierać.
Lucan obserwował uważnie jak niebo coraz bardziej zostaje przysłonięte przez wielkie, kanciaste, nieforemne kształty cielsk olbrzymów. Nie mówił póki co dalej, wolał poczekać, aż zbierze się ich konkretna ilość, tak aby wszystkie mogły go usłyszeć. Widział tę burzę gwałtownych emocji, które odmalowywały się na brzydkich, pomarszczonych, pryszczatych twarzach. Zdecydowanie olbrzymy nie należały do najpiękniejszych stworzeń. Nie dało się im jednak odmówić siły - efekty ich destrukcyjnych działań widzieli przecież już wcześniej, po drodze.
- Pierścień Orobancha! Wasz skarb! - podkreślił znowu. Lucan szukał wzrokiem jednego, konkretnego olbrzyma. Nie miał co prawda pewności, czy gurg pojawi się z dala od wioski, zwabiony jego nawoływaniami, ale wciąż trzymał się nadziei. - Przychodzimy oddać wam to, co niegdyś wam zabrano. Co zły czarodziej schował przed waszym ludem! - próbował dalej, nie mając pojęcia ile z tego co mówi, w ogóle trafia do olbrzymów. Dostrzegł jednak wyraźne poruszenie na słowa "zły czarodziej" - i postanowił, że może to być kolejny punkt zaczepienia. Przyszli tu w końcu nie tylko po to, by oddać stworzeniom ten przeklęty pierścień, ale by zyskać ich poparcie i siłę w walce.
- Tak, zły czarodziej! - miał tylko nadzieję, że nie kopie w tym momencie pod sobą dołka. Helga jedna raczy wiedzieć, czy on z Lucindą także nie zostaną wzięci za "tych złych" - Znaleźliśmy i wam oddajemy! Prezent! - czuł się jak kompletny idiota. Przynajmniej do momenty, kiedy na przód wysunął się jeden z olbrzymów. Do tej pory wszystkie trwały w milczeniu, wykrzywiając płaskie twarze, szczerząc pniakowate zęby i słuchając. Teraz jednak jeden z nich - wyraźnie brzydszy, niższy i starszy od pozostałych - wysunął się przed pozostałe. Kiedy ryknął, serce Abbotta na moment zamarło. Odruchowo zasłonił Lucindę ręką - nie ważne, że nie miałby szans w starciu z tą pokraczną górą. To musiał być gurg. Tak przynajmniej Lucan założył. Olbrzym ryknął jeszcze raz, a mężczyzna zrozumiał, że stworzenie zadało mu pytanie. W powietrzu rozbrzmiało przeraźliwie niewyraźne i zniekształcone, aczkolwiek zrozumiałe "gdzie?!".
- Wodospad. Skarb był ukryty głęboko. Schowany przed olbrzymami pod ziemią. - Lucan pospieszył z wyjaśnieniami. - Przyszliśmy wam go oddać. Oddać i ostrzec. Zły czarodziej oszukał Orobancha. Oszukał i zabrał mu skarb. I zły czarodziej znów przyjdzie. I znów wam go zabierze. Chyba, że go powstrzymacie. - tu wskazał na starego, pomarszczonego olbrzyma. Musiał podkreślić, że chodzi im o współpracę. - Wy - tu przeniósł palec na siebie - I my.
Lucan obserwował uważnie jak niebo coraz bardziej zostaje przysłonięte przez wielkie, kanciaste, nieforemne kształty cielsk olbrzymów. Nie mówił póki co dalej, wolał poczekać, aż zbierze się ich konkretna ilość, tak aby wszystkie mogły go usłyszeć. Widział tę burzę gwałtownych emocji, które odmalowywały się na brzydkich, pomarszczonych, pryszczatych twarzach. Zdecydowanie olbrzymy nie należały do najpiękniejszych stworzeń. Nie dało się im jednak odmówić siły - efekty ich destrukcyjnych działań widzieli przecież już wcześniej, po drodze.
- Pierścień Orobancha! Wasz skarb! - podkreślił znowu. Lucan szukał wzrokiem jednego, konkretnego olbrzyma. Nie miał co prawda pewności, czy gurg pojawi się z dala od wioski, zwabiony jego nawoływaniami, ale wciąż trzymał się nadziei. - Przychodzimy oddać wam to, co niegdyś wam zabrano. Co zły czarodziej schował przed waszym ludem! - próbował dalej, nie mając pojęcia ile z tego co mówi, w ogóle trafia do olbrzymów. Dostrzegł jednak wyraźne poruszenie na słowa "zły czarodziej" - i postanowił, że może to być kolejny punkt zaczepienia. Przyszli tu w końcu nie tylko po to, by oddać stworzeniom ten przeklęty pierścień, ale by zyskać ich poparcie i siłę w walce.
- Tak, zły czarodziej! - miał tylko nadzieję, że nie kopie w tym momencie pod sobą dołka. Helga jedna raczy wiedzieć, czy on z Lucindą także nie zostaną wzięci za "tych złych" - Znaleźliśmy i wam oddajemy! Prezent! - czuł się jak kompletny idiota. Przynajmniej do momenty, kiedy na przód wysunął się jeden z olbrzymów. Do tej pory wszystkie trwały w milczeniu, wykrzywiając płaskie twarze, szczerząc pniakowate zęby i słuchając. Teraz jednak jeden z nich - wyraźnie brzydszy, niższy i starszy od pozostałych - wysunął się przed pozostałe. Kiedy ryknął, serce Abbotta na moment zamarło. Odruchowo zasłonił Lucindę ręką - nie ważne, że nie miałby szans w starciu z tą pokraczną górą. To musiał być gurg. Tak przynajmniej Lucan założył. Olbrzym ryknął jeszcze raz, a mężczyzna zrozumiał, że stworzenie zadało mu pytanie. W powietrzu rozbrzmiało przeraźliwie niewyraźne i zniekształcone, aczkolwiek zrozumiałe "gdzie?!".
- Wodospad. Skarb był ukryty głęboko. Schowany przed olbrzymami pod ziemią. - Lucan pospieszył z wyjaśnieniami. - Przyszliśmy wam go oddać. Oddać i ostrzec. Zły czarodziej oszukał Orobancha. Oszukał i zabrał mu skarb. I zły czarodziej znów przyjdzie. I znów wam go zabierze. Chyba, że go powstrzymacie. - tu wskazał na starego, pomarszczonego olbrzyma. Musiał podkreślić, że chodzi im o współpracę. - Wy - tu przeniósł palec na siebie - I my.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nawet, gdyby byli niezwykłymi mówcami to na nic by im się to zdało. Olbrzymom ciężko było wytłumaczyć cokolwiek, a wchodzenie w głębokie i górnolotne słownictwo mogłoby tylko obrócić się przeciw nim. Lucinda wiedziała, że wytłumaczenie komuś przez co przechodzi obecnie świat czarodziei i mugoli może być bardzo trudne. W szczególności, że ten ktoś wcale nie liczy się ze zdrowiem i życiem ani jednych ani drugich. Mogliby ich prosić, błagać, namawiać obiecując największe skarby, ale to się dla nich wcale nie liczyło. Liczył się tylko ten jeden skarb, który Lucinda właśnie trzymała w swoich dłoniach. Jak to się stało, że przez tak długi czas żaden z olbrzymów nie znalazł odpowiedniego czarodzieja, który odnalazłby pierścień? Blondynka nie znała wszystkich historii rodowych tego gatunku i tak naprawdę nie wiedziała czy istnieją zwolennicy i przeciwnicy używania znalezionego pierścienia. W sumie nawet do końca nie potrafiłaby powiedzieć do czego ten służy. Było tak wiele mitów, podań i opowieści, ale jako poszukiwacz doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że tylko nieliczne są prawdą. Zwykle to bajki pisane bardzo grubą kreską. Wymyślone przez ludzi uwielbiających plotki i inne niewiarygodne historie. A sami olbrzymi? Chyba nie byliby w stanie dobrze im streścić tego do czego może przysłużyć się pierścień. Nawet by tego nie chcieli. W końcu gardzili czarodziejami i stworzonymi przez nich prawami.
Blondynka wsłuchała się dokładnie w słowa wypowiadane przez Zakonnika, ale nie spuszczała wzroku z olbrzymów. Domyśliła się, że wciąż czekają na tego jednego konkretnego. Tego, który będzie miał decydujące zdanie. Lucan bardzo dobrze sobie radził, a przynajmniej takie miała wrażenie. Mówił prostym językiem i chciał dotrzeć do nich w sposób nie pozostawiający wątpliwości. Bez domysłów i innych spekulacji. Musieli mieć to wszystko czarno na białym. Kiedy jeden z olbrzymów ryknął donośnie szlachcianka aż się wzdrygnęła choć próbowała nie dać po sobie tego poznać. Kiedy mężczyzna skończył już tłumaczyć olbrzymowi pokrótce to po co tu przyszli Lucinda poczuła, że powinna też jakoś zareagować. Dlatego otworzyła dłoń i podniosła pierścień po raz kolejny pokazując go już głównie jednej osobie. Najważniejszemu. – Pierścień będzie wasz – zaczęła spokojnym tonem. Musieli wiedzieć, że przychodzą w pokoju. – Odnaleźliśmy go dla was. Wiemy jak to jest, gdy nam się coś odbiera. – doskonale wiedziała, że wielkiej przyjaźni z tego wszystkiego nie będzie, ale była żywym przykładem tego, że ból potrafi łączyć. Kiedy cel jest podobny to ludzie także stają się do siebie podobni. Czy tak będzie i tym razem?
Blondynka wsłuchała się dokładnie w słowa wypowiadane przez Zakonnika, ale nie spuszczała wzroku z olbrzymów. Domyśliła się, że wciąż czekają na tego jednego konkretnego. Tego, który będzie miał decydujące zdanie. Lucan bardzo dobrze sobie radził, a przynajmniej takie miała wrażenie. Mówił prostym językiem i chciał dotrzeć do nich w sposób nie pozostawiający wątpliwości. Bez domysłów i innych spekulacji. Musieli mieć to wszystko czarno na białym. Kiedy jeden z olbrzymów ryknął donośnie szlachcianka aż się wzdrygnęła choć próbowała nie dać po sobie tego poznać. Kiedy mężczyzna skończył już tłumaczyć olbrzymowi pokrótce to po co tu przyszli Lucinda poczuła, że powinna też jakoś zareagować. Dlatego otworzyła dłoń i podniosła pierścień po raz kolejny pokazując go już głównie jednej osobie. Najważniejszemu. – Pierścień będzie wasz – zaczęła spokojnym tonem. Musieli wiedzieć, że przychodzą w pokoju. – Odnaleźliśmy go dla was. Wiemy jak to jest, gdy nam się coś odbiera. – doskonale wiedziała, że wielkiej przyjaźni z tego wszystkiego nie będzie, ale była żywym przykładem tego, że ból potrafi łączyć. Kiedy cel jest podobny to ludzie także stają się do siebie podobni. Czy tak będzie i tym razem?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Najgorsze w tym wszystkim było chyba oczekiwanie aż olbrzymy przetrawią to, co się do nich mówi. Bo efekt mógł być dwojaki - albo zaakceptują to, co właśnie usłyszały, albo też zdenerwują się i po ich dwójce zostanie zaledwie mokra plama. Głuche, gardłowe sapnięcia i powarkiwania stworzeń nie napawały optymizmem - z pewnością porozumiewały się między sobą, rozprawiając w swoim języku co począć z dwójką intruzów. Dobrze, że zakonnicy zdecydowali się za wszelką cenę odszukać ten pierścień - bez niego musieliby się ratować ucieczką już w chwili wkroczenia na teren olbrzymów.
Ich cierpliwość i wysiłki musiały się jednak opłacić. Gurg, który do tej pory mierzył ich spojrzeniem najsurowszym ze wszystkich, rozsiadł się na ziemi. Kiwnął wielką łapą na dwójkę ludzi, chcąc, by podeszli bliżej. Lucan zawahał się tylko chwilę. Widać było, że olbrzym jest zainteresowany wieściami, które chcą mu przekazać - a także układem, który pragnęli mu zaproponować. Teraz wszystko zależało od tego, by rozegrać to dobrze.
Operując po raz kolejny językiem tak prostym, jak tylko się dało, Lucan opisał brzydkiemu olbrzymowi pokrótce swoją sprawę - zły czarodziej zaczął nie tylko kraść skarby, ale także zabijać. Zabijać bez litości, każdego, kogo nie lubił. Ale zły czarodziej był chciwy, dlatego nie poprzestanie tylko na ludziach. W końcu przyjdzie tutaj. Rozkradnie wszystko, co gurg zebrał, wszystkie jego skarby i magiczne przedmioty, a potem zabije wszystkich z wioski. Wszystkie olbrzymy, mniejsze, większe, młodsze i starsze. Zabije dzieci gurga, jego żonę, jego wojowników, a na samym końcu - zabiją samego gurga. Zagrożenie było znacznie większe nawet niż gdyby to wrogi klan olbrzymów chciał napaść na obecnych rezydentów okolic Canonteign. Taki to był podły ten czarodziej. Choć było to dość ryzykowne, Lucan specjalnie przedstawił olbrzymom najpierw najgorszy możliwy scenariusz. Im dłużej opowiadał o okropieństwach, które mogły spotkać wioskę, tym bardziej stworzenia robiły się nerwowe. Widział to. Dlatego zaraz pospieszył z wyjaśnieniami, które miały przynieść nadzieję. Udowodnić olbrzymom, że nie wszystko stracone, że jest jeszcze nadzieja. Pokrótce Abbott wyjaśnił im, że poza tymi złymi, są także dobrzy czarodzieje - ale że potrzebna im jest pomoc. Większa grupa, większa wioska jest w stanie stawić czoła najgroźniejszemu przeciwnikowi. Na sam koniec Lucan wyciągnął rękę do Lucindy, odbierając od niej pierścień. Nawlekł go na linkę dzięki której olbrzymom trudniej będzie tak niewielką rzecz zgubić - a następnie złożył odzyskany skarb w wielkiej dłoni gurga.
- My potrzebujemy pomocy. Wy potrzebujecie pomocy. Razem wszyscy silniejsi zakończył jeszcze swoją przemowę, zerkając na reakcję wielkoluda.
Ich cierpliwość i wysiłki musiały się jednak opłacić. Gurg, który do tej pory mierzył ich spojrzeniem najsurowszym ze wszystkich, rozsiadł się na ziemi. Kiwnął wielką łapą na dwójkę ludzi, chcąc, by podeszli bliżej. Lucan zawahał się tylko chwilę. Widać było, że olbrzym jest zainteresowany wieściami, które chcą mu przekazać - a także układem, który pragnęli mu zaproponować. Teraz wszystko zależało od tego, by rozegrać to dobrze.
Operując po raz kolejny językiem tak prostym, jak tylko się dało, Lucan opisał brzydkiemu olbrzymowi pokrótce swoją sprawę - zły czarodziej zaczął nie tylko kraść skarby, ale także zabijać. Zabijać bez litości, każdego, kogo nie lubił. Ale zły czarodziej był chciwy, dlatego nie poprzestanie tylko na ludziach. W końcu przyjdzie tutaj. Rozkradnie wszystko, co gurg zebrał, wszystkie jego skarby i magiczne przedmioty, a potem zabije wszystkich z wioski. Wszystkie olbrzymy, mniejsze, większe, młodsze i starsze. Zabije dzieci gurga, jego żonę, jego wojowników, a na samym końcu - zabiją samego gurga. Zagrożenie było znacznie większe nawet niż gdyby to wrogi klan olbrzymów chciał napaść na obecnych rezydentów okolic Canonteign. Taki to był podły ten czarodziej. Choć było to dość ryzykowne, Lucan specjalnie przedstawił olbrzymom najpierw najgorszy możliwy scenariusz. Im dłużej opowiadał o okropieństwach, które mogły spotkać wioskę, tym bardziej stworzenia robiły się nerwowe. Widział to. Dlatego zaraz pospieszył z wyjaśnieniami, które miały przynieść nadzieję. Udowodnić olbrzymom, że nie wszystko stracone, że jest jeszcze nadzieja. Pokrótce Abbott wyjaśnił im, że poza tymi złymi, są także dobrzy czarodzieje - ale że potrzebna im jest pomoc. Większa grupa, większa wioska jest w stanie stawić czoła najgroźniejszemu przeciwnikowi. Na sam koniec Lucan wyciągnął rękę do Lucindy, odbierając od niej pierścień. Nawlekł go na linkę dzięki której olbrzymom trudniej będzie tak niewielką rzecz zgubić - a następnie złożył odzyskany skarb w wielkiej dłoni gurga.
- My potrzebujemy pomocy. Wy potrzebujecie pomocy. Razem wszyscy silniejsi zakończył jeszcze swoją przemowę, zerkając na reakcję wielkoluda.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lucinda wiedziała, że nie mogą z góry założyć czy ich przemowa cokolwiek wniesie. Dziś mogli się z nimi zgodzić tylko po to by odzyskać pierścień. Dziś mogli obiecać, że gdy dojdzie do starcia staną po ich stronie, ale gdy do tego dojdzie mogą odwrócić się na pięcie i wcale ich nie wspomagać. Na to czarodzieje nie mieli już wpływu. Zrobili naprawdę wszystko by dotrzeć do pierścienia i powiedzieli to co powinno zostać powiedziane. To jaka będzie decyzja olbrzymów zależało już tylko od nich. Lucinda była osobą, która zawsze uważa, że można coś zrobić lepiej. Prawdopodobnie, gdy im się nie uda będzie żałowała, że nie zrobili jeszcze więcej, ale tak naprawdę nie dało się zmieć czyichś przekonań. Olbrzymy przez tak wiele lat żyli w przekonaniu, że czarodzieje są dla nich złem koniecznym, przy którym muszą funkcjonować. Nie ufali im, nie szukali porozumienia. Może tego nie chcieli, a może byli na to zwyczajnie za mało inteligentni. Nie da się jednak zmienić przekonań jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Potrzebowali czegoś więcej niż pierścienia do tego by zmienić utrwalane przez lata przekonania. Miała jednak nadzieje, że trafili na słownych olbrzymów. Tak jak powiedział Abbott. Oni potrzebowali ich tak samo jak czarodzieje potrzebowali w tym starciu przychylności olbrzymów. Bo tak naprawdę czy Voldemort po tym wszystkim pozwoli olbrzymom po prostu egzystować na przejętych przez niego ziemiach? Nie mogli się oszukiwać. Ludzie z potrzebą władzy zawsze będą szukać czegoś do podbicia. Tak właśnie to wygląda.
Blondynka wsłuchała się w słowa towarzysza i ponownie utkwiła wzrok w stojących przed nimi. Już nie ryczeli, już nie patrzyli na nich z odrazą i niepewnością. Szlachcianka miała wrażenie, że rozumieją ich położenie i wiedzą więcej niż Zakonnicy wcześniej w ogóle zakładali. Podejrzewała, że słowa, które wypowiedział do nich Abbott trafiły w sedno i to ją pocieszało. Skoro zyskali ich uwagę, skoro nie patrzyli na nich z pogardą to na pewno mogli podejrzewać, że gdzieś finalnie udało im się trafić. Że w końcu przekonali olbrzymów do siebie, a trud włożony w znalezienie pierścienia nie poszedł na marne. To była ulga. Lucinda podeszła o krok do stojącego obok olbrzyma i wyciągnęła dłoń z pierścieniem. – Mamy umowę? – zapytała delikatnie się uśmiechając, a kiedy olbrzym sięgnął po pierścień wiedziała, że to odpowiedź, której oczekiwali.
z.t x2
Blondynka wsłuchała się w słowa towarzysza i ponownie utkwiła wzrok w stojących przed nimi. Już nie ryczeli, już nie patrzyli na nich z odrazą i niepewnością. Szlachcianka miała wrażenie, że rozumieją ich położenie i wiedzą więcej niż Zakonnicy wcześniej w ogóle zakładali. Podejrzewała, że słowa, które wypowiedział do nich Abbott trafiły w sedno i to ją pocieszało. Skoro zyskali ich uwagę, skoro nie patrzyli na nich z pogardą to na pewno mogli podejrzewać, że gdzieś finalnie udało im się trafić. Że w końcu przekonali olbrzymów do siebie, a trud włożony w znalezienie pierścienia nie poszedł na marne. To była ulga. Lucinda podeszła o krok do stojącego obok olbrzyma i wyciągnęła dłoń z pierścieniem. – Mamy umowę? – zapytała delikatnie się uśmiechając, a kiedy olbrzym sięgnął po pierścień wiedziała, że to odpowiedź, której oczekiwali.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
15.09 po zmroku
Ubierz się w mugolskie rzeczy, niech to. Zachcianki Chang czasem wytrącały go z równowagi. Co gorsza, dokładnie wiedział jak się ubrać, moda mugoli nie była mu obca. Piętnaście lat temu co wieczór chadzał w mugolskich ubraniach, zmieniając swój styl i zachowując balans między swoimi dwoma życiami. Już wtedy nikt nie mógł go zobaczyć, a teraz tym bardziej. Szanowany urzędnik, srebrnousty propagandzista Malfoya, ubrany w zwykłe spodnie i podkoszulek. Przynajmniej noce robiły się coraz chłodniejsze i mógł przywdziać płaszcz z kapturem. Christow było zresztą takim zadupiem, że nikt go tu nie pozna. Nikt, poza Chang.
Z jej skośnymi oczyma jeszcze trudniej było wtopić się w tłum, a orientalna uroda irytująco przypominała mu o równie wyjątkowej kobiecie. W przeciwieństwie do Deirdre, Chang bywała irytująca i bezczelna. Sallow nie powinien znosić jej impertynenckiego towarzystwa, ale oboje mogli zaoferować sobie coś, czego nie mógł im dać nikt inny. Cornelius potrzebował relaksu, a sam nie miał czasu ani możliwości wyłapywać sobie bezbronne wspomnienia do przejrzenia - zresztą Wren zapewniała wyjątkowo ciekawy towar w postaci swoich młodych dziewcząt. Sama Chang potrzebowała zaś kogoś, kto upewni się, że pamięć jej dziewcząt jest w pożądanym stanie. Znalezienie legilimenty, który za normalną cenę nielegalnie przejrzałby i w razie potrzeby zmodyfikował ich wspomnienia było niemalże niewykonalne. Wren płaciła Sallowowi za jego usługi, a on chętnie przyjmował pieniądze - choć deszczu adrenaliny jaki odczuwał inkantując Legilimens nie dało się kupić. Wspomnienia były bezcenne. Doskonale o tym wiedział. Były też niebezpieczne, ale najniebezpieczniejsze stawały się, jeśli dotyczyły znajomych. Albo jego życia, oglądanego ich oczyma. Do wspomnień nieznajomych już się przyzwyczaił, dziewczęta Chang to doskonałe króliki doświadczalne, nieobarczone żadnym osobistym ryzykiem.
Dobrze, że nie mam córki. - przemknęło mu przez myśl niespodziewanie i zdradziecko, ale szybko zdusił ukłucie sumienia. Jedyni mugole/półmugole, na których kiedykolwiek mu zależało, nie żyli albo wyjechali do Francji. W Anglii nie pozostał już nikt. Cornelius mógł swobodnie się bawić. Jak nikt potrzebował w końcu relaksu.
Stawił się punktualnie, jak miał w zwyczaju.
-Prowadź. - rzucił do Chang na powitanie, gdy tylko pojawiła się w karczmie. Wyraźnie się niecierpliwił, nie czuł się komfortowo w tych mugolskich łachach.
Ubierz się w mugolskie rzeczy, niech to. Zachcianki Chang czasem wytrącały go z równowagi. Co gorsza, dokładnie wiedział jak się ubrać, moda mugoli nie była mu obca. Piętnaście lat temu co wieczór chadzał w mugolskich ubraniach, zmieniając swój styl i zachowując balans między swoimi dwoma życiami. Już wtedy nikt nie mógł go zobaczyć, a teraz tym bardziej. Szanowany urzędnik, srebrnousty propagandzista Malfoya, ubrany w zwykłe spodnie i podkoszulek. Przynajmniej noce robiły się coraz chłodniejsze i mógł przywdziać płaszcz z kapturem. Christow było zresztą takim zadupiem, że nikt go tu nie pozna. Nikt, poza Chang.
Z jej skośnymi oczyma jeszcze trudniej było wtopić się w tłum, a orientalna uroda irytująco przypominała mu o równie wyjątkowej kobiecie. W przeciwieństwie do Deirdre, Chang bywała irytująca i bezczelna. Sallow nie powinien znosić jej impertynenckiego towarzystwa, ale oboje mogli zaoferować sobie coś, czego nie mógł im dać nikt inny. Cornelius potrzebował relaksu, a sam nie miał czasu ani możliwości wyłapywać sobie bezbronne wspomnienia do przejrzenia - zresztą Wren zapewniała wyjątkowo ciekawy towar w postaci swoich młodych dziewcząt. Sama Chang potrzebowała zaś kogoś, kto upewni się, że pamięć jej dziewcząt jest w pożądanym stanie. Znalezienie legilimenty, który za normalną cenę nielegalnie przejrzałby i w razie potrzeby zmodyfikował ich wspomnienia było niemalże niewykonalne. Wren płaciła Sallowowi za jego usługi, a on chętnie przyjmował pieniądze - choć deszczu adrenaliny jaki odczuwał inkantując Legilimens nie dało się kupić. Wspomnienia były bezcenne. Doskonale o tym wiedział. Były też niebezpieczne, ale najniebezpieczniejsze stawały się, jeśli dotyczyły znajomych. Albo jego życia, oglądanego ich oczyma. Do wspomnień nieznajomych już się przyzwyczaił, dziewczęta Chang to doskonałe króliki doświadczalne, nieobarczone żadnym osobistym ryzykiem.
Dobrze, że nie mam córki. - przemknęło mu przez myśl niespodziewanie i zdradziecko, ale szybko zdusił ukłucie sumienia. Jedyni mugole/półmugole, na których kiedykolwiek mu zależało, nie żyli albo wyjechali do Francji. W Anglii nie pozostał już nikt. Cornelius mógł swobodnie się bawić. Jak nikt potrzebował w końcu relaksu.
Stawił się punktualnie, jak miał w zwyczaju.
-Prowadź. - rzucił do Chang na powitanie, gdy tylko pojawiła się w karczmie. Wyraźnie się niecierpliwił, nie czuł się komfortowo w tych mugolskich łachach.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Ciemny płaszcz z wyhaftowaną na plecach chryzantemą zdawał się brązowieć w szkarłacie zachodzącego za horyzont słońca. Zmierzch następował powoli lecz skutecznie, wieczór witał chłodem uderzającym w twarz gdy tylko teleportowała się do znanych terenów wioski, na jej obrzeża, nieopodal myśliwskiej altany. O tej porze nie było w niej nikogo, polowania przybierały na lokalnej częstotliwości dużo później, zachęcając zapalonych łowczych do przywdziania tradycyjnych strojów i ruszenia między drzewa z przedziwną bronią dzierżoną na plecach, przewieszoną przez ramię. Długie, czarne lufy wypluwały z siebie proch, przeszywając zwierzynę dostrzeżoną nawet z ogromnego dystansu. Coś łączyło je zatem z różdżkami, choć brak było w nich finezji, przypominały raczej machiny stworzone stricte do zadawania bólu, podczas gdy drewna nasączone magią ból mogły również niwelować. Przemieniać w coś innego. I pogłębiać. Lecz czy można było po tych surowych, nieokrzesanych stworzeniach spodziewać się czegoś innego niż rozwiązań brutalnych, nieprzemyślanych?
Bez przeszkód odnalazła go w przeludnionej karczmie, od razu skierowawszy kroki w stronę dawno niewidzianego mężczyzny. Zmieszał się z tłumem pomimo szlachetnej twarzy i dziwnie spiętej sylwetki, na pierwszy rzut oka wzięłaby go za zwykłego mugola przepijającego kolejne popołudnie aż do utraty wszelkich wspomnień, wartości, która nawet w jej powierzchownym mniemaniu nęciła go bezbrzeżną tajemnicą. Był ich głodny? Dlatego napisał? Spytałaby, ale to musiało poczekać. Słysząc jego słowa uśmiechnęła się krzywo, cierpko, głowę przechyliła do boku w gołębim geście.
- Ciebie też rozkosznie widzieć - odparła mu przyjemną melodią, wręcz kokieteryjną, a potem spojrzała na bar i ustawione na szafie za kontuarem trunki, na moment zaszywając się w milczeniu. Tylko po to, by go drażnić. Przesuwać paznokciem po drżących od podniecenia nerwach, grać na nich, wydobyć arię podobną wściekłemu wyciu wilka ukołysanego jedynie przez srebro księżyca. Trwało to chwilę - aż wreszcie bez słowa odwróciła się od legilimenty i ruszyła przed siebie, prowadząc go najpierw do wyjścia z karczmy, potem z samej wioski, aż ta przeistoczyła się w mgliste, migotające światła za ich plecami. - Poznasz dzisiaj Olivię. Ma szesnaście lat, ocalona z londyńskich czystek - przedstawiła mu cel, do którego dążyli. Chatka znajdowała się głęboko w puszczy Canonteign Falls, w miejscu, które co prawda nie domagało się wspinaczki, ale wygodniejszych butów - z pewnością. Wren była na to przygotowana. Jej obuwie było duże, grube, sięgające kostki, ponad jego krawędzie wystawały natomiast krańce białych skarpet. Było tu zimno. Chłód ciągnął od wodospadu, jednocześnie przesycając powietrze świeżością.
Materiał rajstop rozerwał się gdzieś na sosnowym podrostku, lecz czarownica nie zwracała na to uwagi, bo oto odcinek przybierał na ostrości, sugerując, że niebawem znajdą się na miejscu; musieli jedynie skręcić za drzewem obwiązanym ciemnozieloną chustą i przejść kawałek dalej, pośród ponuro wyglądających iglaków. - Obliviate stosowałam na niej dwa razy. Nie wygląda na zepsutą, mówi i zachowuje się bez zarzutu, ale sam to ocenisz - ciągnęła miękko, zanim wpływające do płuc powietrze wydało ostrzejszy dźwięk, a ona obróciła lekko głowę, by spojrzeć na Sallowa kątem oka. - Podekscytowany? - głos tym razem zabrzmiał wyzywająco. Musiał domyślać się, że podejrzewała.
Bez przeszkód odnalazła go w przeludnionej karczmie, od razu skierowawszy kroki w stronę dawno niewidzianego mężczyzny. Zmieszał się z tłumem pomimo szlachetnej twarzy i dziwnie spiętej sylwetki, na pierwszy rzut oka wzięłaby go za zwykłego mugola przepijającego kolejne popołudnie aż do utraty wszelkich wspomnień, wartości, która nawet w jej powierzchownym mniemaniu nęciła go bezbrzeżną tajemnicą. Był ich głodny? Dlatego napisał? Spytałaby, ale to musiało poczekać. Słysząc jego słowa uśmiechnęła się krzywo, cierpko, głowę przechyliła do boku w gołębim geście.
- Ciebie też rozkosznie widzieć - odparła mu przyjemną melodią, wręcz kokieteryjną, a potem spojrzała na bar i ustawione na szafie za kontuarem trunki, na moment zaszywając się w milczeniu. Tylko po to, by go drażnić. Przesuwać paznokciem po drżących od podniecenia nerwach, grać na nich, wydobyć arię podobną wściekłemu wyciu wilka ukołysanego jedynie przez srebro księżyca. Trwało to chwilę - aż wreszcie bez słowa odwróciła się od legilimenty i ruszyła przed siebie, prowadząc go najpierw do wyjścia z karczmy, potem z samej wioski, aż ta przeistoczyła się w mgliste, migotające światła za ich plecami. - Poznasz dzisiaj Olivię. Ma szesnaście lat, ocalona z londyńskich czystek - przedstawiła mu cel, do którego dążyli. Chatka znajdowała się głęboko w puszczy Canonteign Falls, w miejscu, które co prawda nie domagało się wspinaczki, ale wygodniejszych butów - z pewnością. Wren była na to przygotowana. Jej obuwie było duże, grube, sięgające kostki, ponad jego krawędzie wystawały natomiast krańce białych skarpet. Było tu zimno. Chłód ciągnął od wodospadu, jednocześnie przesycając powietrze świeżością.
Materiał rajstop rozerwał się gdzieś na sosnowym podrostku, lecz czarownica nie zwracała na to uwagi, bo oto odcinek przybierał na ostrości, sugerując, że niebawem znajdą się na miejscu; musieli jedynie skręcić za drzewem obwiązanym ciemnozieloną chustą i przejść kawałek dalej, pośród ponuro wyglądających iglaków. - Obliviate stosowałam na niej dwa razy. Nie wygląda na zepsutą, mówi i zachowuje się bez zarzutu, ale sam to ocenisz - ciągnęła miękko, zanim wpływające do płuc powietrze wydało ostrzejszy dźwięk, a ona obróciła lekko głowę, by spojrzeć na Sallowa kątem oka. - Podekscytowany? - głos tym razem zabrzmiał wyzywająco. Musiał domyślać się, że podejrzewała.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
-Dobry wieczór. - mruknął na powitanie, spoglądając na Chang z mieszaniną fascynacji, krytycyzmu i niecierpliwości. Ciekawiło go jej zajęcie, cała jej osoba, smykałka do interesów, bezczelny błysk w oku i fizyczne podobieństwo do Deirdre. Na aparycji, czarnych włosach i ciemnych oczach podobieństwo się kończyło. Chang rozniecała w sobie iskrę, którą dawna Dei w sobie dusiła, Chang brudziła sobie ręce krwią, Chang odnajdywała się w świecie mugoli. Czy wiedziała, że on też dobrze - aż za dobrze - wtapiał się w to środowisko? Za każdym razem, gdy proponowała wizyty w mugolskich miejscach, starannie pozorował obrzydzenie, podszyte prawdziwym lękiem. Gdy wręczała mu zapłatę za jego usługi, targował się, pilnował porządnej stawki - choć pomagałby Wren nawet, gdyby płaciła jeszcze mniej. Umysłowe gierki z jej dziewczynami były przyjemną odskocznią od codziennych obowiązków, pieniądze schodziły przy tym na dalszy plan. Nie zamierzał jednak okazywać tego przed Chang, a przynajmniej pilnował, by nie robić tego świadomie. Musiał dbać o swoją reputację i o przewagę, którą swoim zdaniem posiadał w ich układzie.
Zabębnił niecierpliwie palcami w blat, aż wreszcie ruszyli. Krytycznym wzrokiem omiótł jej płaszcz, aż nazbyt rzucającą się w oczy chryzantemę, która mignęła mu na jej plecach. Nie powinni być bardziej dyskretni?
-Wolę nie pytać jak ocalona. - mruknął ostrzegawczym tonem, nie tyle chcąc wiedzieć, co chcąc się upewnić, że Chang nie robi nic ryzykownego. Byłoby szkoda zrywać taką współpracę z powodu obracania się Wren w nieodpowiednich kręgach. Wiedział, że ucieczki z Londynu organizują też bojownicy Longbottoma. Chang była chyba na tyle mądra, by omijać ich szerokim łukiem.
Tak czy siak, małe ryzyko było warte odrobiny przyjemności.
-Wiesz coś o jej przeszłości? I jeśli ma dostatecznie plastyczny umysł, kim chciałabyś się dla niej stać? Kuzynką, mentorką, zauroczeniem? - upewnił się, pod koniec pozwalając sobie na kpinę. Wolał ustalić szczegóły zawczasu, by wiedzieć co zmienić i czego szukać, gdy już zatopi się w umyśle Olivii.
-Przezorny zawsze ubezpieczony. Najpierw umysł się psuje, dopiero potem to widać. - zwrócił uwagę. Przeważnie, gdy zaczynali wariować, było już za późno by cokolwiek porządnie naprawić. Drgnął, gdy Chang zmierzyła go wyzywającym spojrzeniem. Nie spodobał mu się ten uśmieszek. Nie spodobało mu się samo podejrzenie, że może się domyślać, że dla niego to coś więcej niż zwykłe zlecenie.
-Niezdrowo ekscytować się pracą. - odparował, prostując się i mierząc ją lodowatym wzrokiem.
-Pilnuj, by się nie ruszała. - rzucił w progu, a potem wszedł za Chang do chatki. Nie wątpił, że w razie czego rzuci na mugolkę Drętwotę. Możliwe, że już ją zresztą czymś spiła albo oszołomiła.
Olivia leżała na boku na starym materacu, śpiąca albo drzemiąca. Cornelius obrzucił szybkim spojrzeniem jej rudawe włosy i zadarty nosek. Nie była w jego typie, ale ujdzie. Młodość zawsze była pociągająca.
Kucnął przy dziewczynie i wyćwiczonym ruchem przystawił jej różdżkę do głowy.
-Legilimens. - szepnął i z łatwością zatopił się w jej umyśle. Zawsze pamiętał o przekazywanych mu przez Wren prośbach, albo ustaleniach, ale to zostawi na sam koniec. Na razie chciał poznać Olivię, jej troski, pragnienia i sekrety.
rzut
Zabębnił niecierpliwie palcami w blat, aż wreszcie ruszyli. Krytycznym wzrokiem omiótł jej płaszcz, aż nazbyt rzucającą się w oczy chryzantemę, która mignęła mu na jej plecach. Nie powinni być bardziej dyskretni?
-Wolę nie pytać jak ocalona. - mruknął ostrzegawczym tonem, nie tyle chcąc wiedzieć, co chcąc się upewnić, że Chang nie robi nic ryzykownego. Byłoby szkoda zrywać taką współpracę z powodu obracania się Wren w nieodpowiednich kręgach. Wiedział, że ucieczki z Londynu organizują też bojownicy Longbottoma. Chang była chyba na tyle mądra, by omijać ich szerokim łukiem.
Tak czy siak, małe ryzyko było warte odrobiny przyjemności.
-Wiesz coś o jej przeszłości? I jeśli ma dostatecznie plastyczny umysł, kim chciałabyś się dla niej stać? Kuzynką, mentorką, zauroczeniem? - upewnił się, pod koniec pozwalając sobie na kpinę. Wolał ustalić szczegóły zawczasu, by wiedzieć co zmienić i czego szukać, gdy już zatopi się w umyśle Olivii.
-Przezorny zawsze ubezpieczony. Najpierw umysł się psuje, dopiero potem to widać. - zwrócił uwagę. Przeważnie, gdy zaczynali wariować, było już za późno by cokolwiek porządnie naprawić. Drgnął, gdy Chang zmierzyła go wyzywającym spojrzeniem. Nie spodobał mu się ten uśmieszek. Nie spodobało mu się samo podejrzenie, że może się domyślać, że dla niego to coś więcej niż zwykłe zlecenie.
-Niezdrowo ekscytować się pracą. - odparował, prostując się i mierząc ją lodowatym wzrokiem.
-Pilnuj, by się nie ruszała. - rzucił w progu, a potem wszedł za Chang do chatki. Nie wątpił, że w razie czego rzuci na mugolkę Drętwotę. Możliwe, że już ją zresztą czymś spiła albo oszołomiła.
Olivia leżała na boku na starym materacu, śpiąca albo drzemiąca. Cornelius obrzucił szybkim spojrzeniem jej rudawe włosy i zadarty nosek. Nie była w jego typie, ale ujdzie. Młodość zawsze była pociągająca.
Kucnął przy dziewczynie i wyćwiczonym ruchem przystawił jej różdżkę do głowy.
-Legilimens. - szepnął i z łatwością zatopił się w jej umyśle. Zawsze pamiętał o przekazywanych mu przez Wren prośbach, albo ustaleniach, ale to zostawi na sam koniec. Na razie chciał poznać Olivię, jej troski, pragnienia i sekrety.
rzut
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Ciche parsknięcie uleciało spomiędzy rozwartych warg, gdy zdobywał się na odwagę by insynuować, że mogła mieć coś wspólnego z podziemnym szmuglowaniem mugoli do bezpiecznych miejsc. Ona? Ta, która była im wilkiem, była zmorą? Corneliusowi nie można było odmówić fantazji, bo o ile obawa zdawała się być rzeczowa i pragmatyczna, zgodna z tym, przed czym ostrzegano w gazetach, to wciąż pozostawała jedynie tym: fantazją.
- To zrozumiałe. Przecież ty nie pytasz - ton wciąż miała wyzywający, choć maskowała to warstwa obojętnej swobody. Sallow nie musiał prosić, nie musiał wyrażać ciekawości, by zdobyć odpowiedzi. Od tego dzieliło go wyłącznie machnięcie różdżki, za zgodą lub z jej brakiem, choć zdawał się nie próbować swoich umysłowych sztuczek na tych, którzy zapewniali mu stały przychód. I zabawę. Odprężenie? Czy to właśnie odnajdywał stojąc w bramie cudzego umysłu, którą otwierał lekkim pchnięciem, wkraczając do środka niczym pan i władca? Mogła wyłącznie spekulować, bazowała na cieniach migoczących w kątach własnych spostrzeżeń i towarzyszących mu obserwacji, nigdy nie poruszała tego tematu wprost. Być może z obawy, że wtedy łącząca ich magia tajemnicy prysłaby niczym zerwany z ogrodu kwiat.
- Sierota, wychowana w londyńskim sierocińcu i stamtąd zabrana przed wybuchem czystek. Wierzy, że jej rodzina znajduje się w Irlandii, a ja pomogę jej do niej dotrzeć. Podobno działam na zlecenie jej utęsknionego ojca - mruknęła, kręcąc z politowaniem głową. Co za niemądra kózka. Ale tak młody wiek rządził się swoimi prawami, wykluczał zdolność szerszego spektrum oglądu na sytuację i umacniał w mylnym przekonaniu, że bajki miały swoje ujście w rzeczywistości. Nie było żadnych krewnych w Irlandii, nie było wynajętej najemniczki mającej zwrócić dziewczynę w oczekujące ramiona bliskich - była tylko Wren i jej mała, głupiutka mugolka idąca na rzeź. - Zauroczenie byłoby interesujące - stwierdziła z przekąsem, krnąbrnie, ale faktycznie to ostatnie, czego było jej trzeba. Uwieszonej na jej ramieniu zakochanej młódki liczącej na słodki pocałunek w blasku księżyca. - Ale mentorka brzmi bezpieczniej. Kiedy efekt zaklęcia ustanie, nie będzie świadoma utraconego czasu? - spytała kontrolnie. Tygodnie czy miesiące mogłaby spędzić w wierze innego życia, Azjatka jednak profilaktycznie musiała zadbać również o to, co stanie się później. O ile minie w ogóle.
Podróżowali przez puszczę aż do kolejnej płachty zawieszonej na jednym z drzew, która pokierowała ich wprost do niewielkiego jeziorka, przy którym w blasku księżyca wylegiwała się drewniana chata. Olivia mieszkała tu sama, nauczona zbierać grzyby rosnące w okolicy akwenu i korzystać z warzyw zasadzonych w małym ogródku.
- Nie nudź. Ja za każdym razem ekscytuję się swoją pracą - mruknęła złośliwie. Ale ona, w porównaniu do Cornela, nie próbowała ukrywać tego za wszelką cenę, w odpowiednim towarzystwie. A kto jak nie Chang była dla niego odpowiednim towarzystwem do dzielenia podobnych perwersji?
W środku budynku było sennie. Dziewczyna była już pogrążona we śnie, czekała na nich w prostej, bawełnianej koszuli nocnej sięgającej połowy łydki, z rudawymi włosami rozlanymi po poduszce; była młoda i śliczna, nietknięta, z różdżką Wren przyciśniętą profilaktycznie do jej piersi podczas gdy Sallow rozpoczął swój rytuał. Ona w tym czasie kucnęła po drugiej stronie materaca, uważnie przyglądając się twarzy mężczyzny, gdy ten niewątpliwie dostał się do umysłu podlotki. Może to przypadek, ale Olivia w tym czasie westchnęła ciężko przez sen, zacisnęła powieki, lecz zanim zdążyłaby się ruszyć czy na dobre rozbudzić, Azjatka zaintonowała w myślach niewerbalne paxo, głębiej uspokajając jej czujność. - Podoba ci się? Jej wnętrze? - spytała prowokacyjnym półszeptem. Nie powinna mu przeszkadzać, wiedziała - a jednak nie mogła się przed tym powstrzymać.
- To zrozumiałe. Przecież ty nie pytasz - ton wciąż miała wyzywający, choć maskowała to warstwa obojętnej swobody. Sallow nie musiał prosić, nie musiał wyrażać ciekawości, by zdobyć odpowiedzi. Od tego dzieliło go wyłącznie machnięcie różdżki, za zgodą lub z jej brakiem, choć zdawał się nie próbować swoich umysłowych sztuczek na tych, którzy zapewniali mu stały przychód. I zabawę. Odprężenie? Czy to właśnie odnajdywał stojąc w bramie cudzego umysłu, którą otwierał lekkim pchnięciem, wkraczając do środka niczym pan i władca? Mogła wyłącznie spekulować, bazowała na cieniach migoczących w kątach własnych spostrzeżeń i towarzyszących mu obserwacji, nigdy nie poruszała tego tematu wprost. Być może z obawy, że wtedy łącząca ich magia tajemnicy prysłaby niczym zerwany z ogrodu kwiat.
- Sierota, wychowana w londyńskim sierocińcu i stamtąd zabrana przed wybuchem czystek. Wierzy, że jej rodzina znajduje się w Irlandii, a ja pomogę jej do niej dotrzeć. Podobno działam na zlecenie jej utęsknionego ojca - mruknęła, kręcąc z politowaniem głową. Co za niemądra kózka. Ale tak młody wiek rządził się swoimi prawami, wykluczał zdolność szerszego spektrum oglądu na sytuację i umacniał w mylnym przekonaniu, że bajki miały swoje ujście w rzeczywistości. Nie było żadnych krewnych w Irlandii, nie było wynajętej najemniczki mającej zwrócić dziewczynę w oczekujące ramiona bliskich - była tylko Wren i jej mała, głupiutka mugolka idąca na rzeź. - Zauroczenie byłoby interesujące - stwierdziła z przekąsem, krnąbrnie, ale faktycznie to ostatnie, czego było jej trzeba. Uwieszonej na jej ramieniu zakochanej młódki liczącej na słodki pocałunek w blasku księżyca. - Ale mentorka brzmi bezpieczniej. Kiedy efekt zaklęcia ustanie, nie będzie świadoma utraconego czasu? - spytała kontrolnie. Tygodnie czy miesiące mogłaby spędzić w wierze innego życia, Azjatka jednak profilaktycznie musiała zadbać również o to, co stanie się później. O ile minie w ogóle.
Podróżowali przez puszczę aż do kolejnej płachty zawieszonej na jednym z drzew, która pokierowała ich wprost do niewielkiego jeziorka, przy którym w blasku księżyca wylegiwała się drewniana chata. Olivia mieszkała tu sama, nauczona zbierać grzyby rosnące w okolicy akwenu i korzystać z warzyw zasadzonych w małym ogródku.
- Nie nudź. Ja za każdym razem ekscytuję się swoją pracą - mruknęła złośliwie. Ale ona, w porównaniu do Cornela, nie próbowała ukrywać tego za wszelką cenę, w odpowiednim towarzystwie. A kto jak nie Chang była dla niego odpowiednim towarzystwem do dzielenia podobnych perwersji?
W środku budynku było sennie. Dziewczyna była już pogrążona we śnie, czekała na nich w prostej, bawełnianej koszuli nocnej sięgającej połowy łydki, z rudawymi włosami rozlanymi po poduszce; była młoda i śliczna, nietknięta, z różdżką Wren przyciśniętą profilaktycznie do jej piersi podczas gdy Sallow rozpoczął swój rytuał. Ona w tym czasie kucnęła po drugiej stronie materaca, uważnie przyglądając się twarzy mężczyzny, gdy ten niewątpliwie dostał się do umysłu podlotki. Może to przypadek, ale Olivia w tym czasie westchnęła ciężko przez sen, zacisnęła powieki, lecz zanim zdążyłaby się ruszyć czy na dobre rozbudzić, Azjatka zaintonowała w myślach niewerbalne paxo, głębiej uspokajając jej czujność. - Podoba ci się? Jej wnętrze? - spytała prowokacyjnym półszeptem. Nie powinna mu przeszkadzać, wiedziała - a jednak nie mogła się przed tym powstrzymać.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Szydercze parsknięcie go uspokoiło, albo może po prostu chciał być uspokojony. Nałogowe czytanie cudzych sekretów nauczyło go, że nawet najporządniejsi upadali, najmądrzejsi czynili głupstwa, a najostrożniejsi podejmowali się niepotrzebnego ryzyka. On sam, wojownik propagandy Ministerstwa, zagorzały zwolennik konserwatywnej władzy, dopuścił się w młodości cholernego głupstwa. I to nie jednorazowego wyskoku, a kilku lat podwójnego życia i irracjonalnej beztroski. Tym chętniej upatrywał w ludziach najgorszego, a babrając się w nie do końca legalne interesy z Wren nie chciał podejmować dodatkowego ryzyka. Umysły jej dziewcząt były jednak zbyt ekscytujące, by tak po prostu z nich zrezygnować.
Przewrócił oczyma na jej uwagę, doskonale zrozumiał aluzję. Myliła się. W życiu codziennym musiał pytać, a do niedawna musiał starannie ukrywać swe umiejętności. Dopiero teraz w Ministerstwie rosła aprobata dla legilimencji, dopiero teraz jego talent stał się użyteczny dla nich, zwolenników Czarnego Pana. Nie zamierzał jednak tłumaczyć się Wren. Szukał tutaj zapomnienia, a nie pojedynku na słowa. Tych miał dość w pracy.
-Mhmm. Mogę zasiać w niej wspomnienia dotyczące rodziny, ojca, Irlandii, tragicznej rozłąki. To utwierdzi ją w przekonaniu, że nie kłamiesz, nie składasz fałszywych obietnic. - zaproponował. Uniósł brew, gdy Wren zaintrygował pomysł zauroczenia. Na mgnienie oka uśmiechnął się nawet, zawadiacko, łobuzersko, ale zaraz się opanował i spoważniał. Jakkolwiek ekscytujące nie byłoby zlecenie, chciał zachować maskę chłodnego profesjonalizmu. Może tylko ta poważna fasada dzieliła go od zupełnego zatracanie, pozwalając zachować zdrowe granice.
-A zatem mentorka. - potwierdził, a na pytanie Wren pokręcił z politowaniem głową. -Ludzki umysł jest bardziej plastyczny niż ci się zdaje, szczególnie po Oblivate, szczególnie u mugoli. Jeśli nie obnosisz się przy niej z magią, to nigdy nie będzie podejrzewać, ze fałszywe wspomnienia to skutek zaklęcia. Słabnące działanie Legilimens poznasz po tym, że zacznie... kwestionować pewne fakty, wyrażać wątpliwości, zadawać ci pytania o rodzinę, ojca, waszą znajomość. A wtedy po prostu znowu mnie wezwiesz. - powiedział z naciskiem. Wiedział, że przy odpowiednim skupieniu mógłby zmienić wspomnienia na zawsze, ale potrwałoby to dłużej. A on nie chciał tracić okazji na ponowną zabawę. Chciał być Wren potrzebny.
-Co jest ekscytującego w dostarczaniu krwi podstarzałym szlachciankom? - spytał z sardonicznym uśmieszkiem. Wierzył w kłamstwa, a nie w "cudotwórczą" moc produktu Chang. Uczciwość jej precederu nic go jednak nie obchodziła.
Dobrze, że Wren uspokoiła zaklęciem mugolkę - ból legilimencji mógł ją wyrwać ze snu i zapewne to zrobił, ale pod wpływem Paxo i strachu dziewczyna pozostała w bezruchu, w letargu, nie wiedząc, czy to jawa czy koszmar. Cornelius rozchylił lekko wargi, przewrócił gałki oczne do tyłu, znajdując się gdzieś indziej - w świecie jej pierwszych zauroczeń w starszych chłopcach, w sierocińcu, pod kołdrą, z twarzą wciśniętą w poduszkę gdy opiekun sierocińca nadużywał pod kołdrą swoich uprawnień. Kierowany praktycyzmem - a może współczuciem? - zamienił strach na pożądanie, zmienił opiekuna w nieco starszą koleżankę, czułą brunetkę, podobną nieco do Wren. Dziewczyna nie potrzebowała kolejnych traum. Zauroczenie do starszego kolegi skopiował, budując na tych uczuciach postać starszego brata, a wreszcie nikłe wspomnienie ojca. Kochali ją, ale zostali rozdzieleni gdy miała kilka lat, przez wojnę.
Kończył zmieniać ostatnie detale, gdy głos Wren wyrwał go z transu. Nadal miał kontrolę nad legilimencją, rozproszenie niczego nie zepsuło, ale każda chwila groziła teraz rozchwianiem delikatnego umysłu i musiał się wycofać wcześniej, niżby sobie tego życzył. Jego tęczówki i źrenice wróciły na swoje miejsce. Cofnął różdżkę, wyprostował się i rzucił pannie Chang gniewne spojrzenie.
-Co ja ci mówiłem o odzywaniu się w trakcie mojej pracy? - warknął chłodno. -I jesteś pewna, że jest nietknięta? - parsknął, przewracając oczyma. Może i tamten mężczyzna z sierocińca nie penetrował swoich podopiecznych, ale Sallow i Chang musieli mieć różne definicje nietknięcia.
Przewrócił oczyma na jej uwagę, doskonale zrozumiał aluzję. Myliła się. W życiu codziennym musiał pytać, a do niedawna musiał starannie ukrywać swe umiejętności. Dopiero teraz w Ministerstwie rosła aprobata dla legilimencji, dopiero teraz jego talent stał się użyteczny dla nich, zwolenników Czarnego Pana. Nie zamierzał jednak tłumaczyć się Wren. Szukał tutaj zapomnienia, a nie pojedynku na słowa. Tych miał dość w pracy.
-Mhmm. Mogę zasiać w niej wspomnienia dotyczące rodziny, ojca, Irlandii, tragicznej rozłąki. To utwierdzi ją w przekonaniu, że nie kłamiesz, nie składasz fałszywych obietnic. - zaproponował. Uniósł brew, gdy Wren zaintrygował pomysł zauroczenia. Na mgnienie oka uśmiechnął się nawet, zawadiacko, łobuzersko, ale zaraz się opanował i spoważniał. Jakkolwiek ekscytujące nie byłoby zlecenie, chciał zachować maskę chłodnego profesjonalizmu. Może tylko ta poważna fasada dzieliła go od zupełnego zatracanie, pozwalając zachować zdrowe granice.
-A zatem mentorka. - potwierdził, a na pytanie Wren pokręcił z politowaniem głową. -Ludzki umysł jest bardziej plastyczny niż ci się zdaje, szczególnie po Oblivate, szczególnie u mugoli. Jeśli nie obnosisz się przy niej z magią, to nigdy nie będzie podejrzewać, ze fałszywe wspomnienia to skutek zaklęcia. Słabnące działanie Legilimens poznasz po tym, że zacznie... kwestionować pewne fakty, wyrażać wątpliwości, zadawać ci pytania o rodzinę, ojca, waszą znajomość. A wtedy po prostu znowu mnie wezwiesz. - powiedział z naciskiem. Wiedział, że przy odpowiednim skupieniu mógłby zmienić wspomnienia na zawsze, ale potrwałoby to dłużej. A on nie chciał tracić okazji na ponowną zabawę. Chciał być Wren potrzebny.
-Co jest ekscytującego w dostarczaniu krwi podstarzałym szlachciankom? - spytał z sardonicznym uśmieszkiem. Wierzył w kłamstwa, a nie w "cudotwórczą" moc produktu Chang. Uczciwość jej precederu nic go jednak nie obchodziła.
Dobrze, że Wren uspokoiła zaklęciem mugolkę - ból legilimencji mógł ją wyrwać ze snu i zapewne to zrobił, ale pod wpływem Paxo i strachu dziewczyna pozostała w bezruchu, w letargu, nie wiedząc, czy to jawa czy koszmar. Cornelius rozchylił lekko wargi, przewrócił gałki oczne do tyłu, znajdując się gdzieś indziej - w świecie jej pierwszych zauroczeń w starszych chłopcach, w sierocińcu, pod kołdrą, z twarzą wciśniętą w poduszkę gdy opiekun sierocińca nadużywał pod kołdrą swoich uprawnień. Kierowany praktycyzmem - a może współczuciem? - zamienił strach na pożądanie, zmienił opiekuna w nieco starszą koleżankę, czułą brunetkę, podobną nieco do Wren. Dziewczyna nie potrzebowała kolejnych traum. Zauroczenie do starszego kolegi skopiował, budując na tych uczuciach postać starszego brata, a wreszcie nikłe wspomnienie ojca. Kochali ją, ale zostali rozdzieleni gdy miała kilka lat, przez wojnę.
Kończył zmieniać ostatnie detale, gdy głos Wren wyrwał go z transu. Nadal miał kontrolę nad legilimencją, rozproszenie niczego nie zepsuło, ale każda chwila groziła teraz rozchwianiem delikatnego umysłu i musiał się wycofać wcześniej, niżby sobie tego życzył. Jego tęczówki i źrenice wróciły na swoje miejsce. Cofnął różdżkę, wyprostował się i rzucił pannie Chang gniewne spojrzenie.
-Co ja ci mówiłem o odzywaniu się w trakcie mojej pracy? - warknął chłodno. -I jesteś pewna, że jest nietknięta? - parsknął, przewracając oczyma. Może i tamten mężczyzna z sierocińca nie penetrował swoich podopiecznych, ale Sallow i Chang musieli mieć różne definicje nietknięcia.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Canonteign Falls
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice