Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Wioska Whalley
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Whalley
Położona nad rzeką Calder wieś słynie z wybudowanego w latach 1846 - 1850 ceglanego wiaduktu kolejowego, który niczym ogromny monument wyrasta ponad niską, wiejską zabudowę, górując także nad drzewami. Wioska Whalley, na przestrzeni lat rozrastająca się się wokół średniowiecznego klasztoru, dziś otula już tylko jego ruiny, zasiedlone głównie przez szczury i złośliwe poltergeisty. Zamieszkała zarówno przez czarodziejów jak i nieświadomych niczego mugoli, przyzwyczajonych jednak do dziwacznie ubranych mieszkańców o nietypowych manierach pojawiających się na targu, stanowi żywy przykład symbiozy między dwoma światami. Okolice wioski zachwycają pięknem przyrody, rozległymi lasami, wzgórzami i wrzosowiskami.
Sądząc po krzyku ― musiała trafić. Prima wychyliła się zza drzewa po raz drugi, przy okazji rozmasowując sobie ramię. Kto by pomyślał, że ta czaszka jednak nie będzie tak dobrym pociskiem? Kościsty kompan był co prawda muśnięty magią; gadał, teleportował się, doznawał wybiórczej amnezji i równie wybiórczych przebłysków wiedzy, a przy tym była pewna, że był zdecydowanie lżejszy niż normalna czaszka konia. Jej wątła forma fizyczna okazała się jednak niewystarczająca do uniesienia egzemplarza magicznego; bark dziwnie rwał, jakby coś sobie nadwyrężyła. No pięknie. To już lepiej chyba było po prostu zakasać spódnicę i uciec.
Znajoma barwa głosu wkradła się między jej myśli i wywlekła na wierzch rzeki pamięci znajome obrazy; wspólny wieczór nad książkami w bibliotece, niecierpliwe oczekiwanie na wyniki egzaminów, parę wymienionych listów i kłującą ciszę podszytą niepokojem, gdy pierwszy raz jej nie odpisał.
― Roger? ― zapytała, jawnie niedowierzając i wyłoniła się zza pnia. Tuż przed nią, ledwie parę metrów dalej, stał własnie on. Roger. Nikt inny. ― O matko, przepraszam cię! ― alchemiczka złapała się za głowę, dogłębnie dotknięta swoim okropnym występkiem, ale jej wzrok szybko ześlizgnął się niżej, na czaszkę i leżącą obok żuchwę. No ładnie. Jeszcze ta cisza, brak znajomego głosu… ciekawe, czy stracił zdolność gderania w jej myślach.
Opadła miękko na ściółkę i zsunęła z ramienia torbę, sięgnęła po mniejszą kość ozdobioną rzędem zębów.
― Co? ― spytała nieco roztargniona, podniosła spojrzenie, źrenice rozszerzyły się nieco w milczącym zrozumieniu. ― Ach! Zielnik! ― Wyciągnęła po niego dłoń i zawahała się, niepewna tego, czy stary znajomy będzie chciał jej teraz zwrócić własność. ― No nie bądź taki, niespecjalnie przecież rzuciłam w ciebie tą czaszką. Znaczy no, specjalnie, ale myślałam, że jesteś kimś innym, groźnym, a nie jesteś, więc to tak jakbym jednak wcale nie chciała. Rozumiesz, prawda? ― dopytała, chowając w torbie drugą część podejrzanie milczącej czaszki. Na Morganę, czy klej z sierści gryfa załatwiłby sprawę? Chociaż nie, to raczej nie był dobry pomysł, żuchwa powinna wskoczyć do stawu…
Podniosła się z kolan i z westchnieniem przyjrzała się czarodziejowi; wyraźnie oszczędzał uszkodzoną nogę, a to równie wyraźnie wywoływało w niej poczucie winy.
― Możesz chodzić? Mam nadzieję, że cię nie uszkodziłam za bardzo… ― trajkotała dalej, aż nagle zmarszczyła brwi. ― Co robisz w środku lasu? Myślałam… że wyjechałeś…
Znajoma barwa głosu wkradła się między jej myśli i wywlekła na wierzch rzeki pamięci znajome obrazy; wspólny wieczór nad książkami w bibliotece, niecierpliwe oczekiwanie na wyniki egzaminów, parę wymienionych listów i kłującą ciszę podszytą niepokojem, gdy pierwszy raz jej nie odpisał.
― Roger? ― zapytała, jawnie niedowierzając i wyłoniła się zza pnia. Tuż przed nią, ledwie parę metrów dalej, stał własnie on. Roger. Nikt inny. ― O matko, przepraszam cię! ― alchemiczka złapała się za głowę, dogłębnie dotknięta swoim okropnym występkiem, ale jej wzrok szybko ześlizgnął się niżej, na czaszkę i leżącą obok żuchwę. No ładnie. Jeszcze ta cisza, brak znajomego głosu… ciekawe, czy stracił zdolność gderania w jej myślach.
Opadła miękko na ściółkę i zsunęła z ramienia torbę, sięgnęła po mniejszą kość ozdobioną rzędem zębów.
― Co? ― spytała nieco roztargniona, podniosła spojrzenie, źrenice rozszerzyły się nieco w milczącym zrozumieniu. ― Ach! Zielnik! ― Wyciągnęła po niego dłoń i zawahała się, niepewna tego, czy stary znajomy będzie chciał jej teraz zwrócić własność. ― No nie bądź taki, niespecjalnie przecież rzuciłam w ciebie tą czaszką. Znaczy no, specjalnie, ale myślałam, że jesteś kimś innym, groźnym, a nie jesteś, więc to tak jakbym jednak wcale nie chciała. Rozumiesz, prawda? ― dopytała, chowając w torbie drugą część podejrzanie milczącej czaszki. Na Morganę, czy klej z sierści gryfa załatwiłby sprawę? Chociaż nie, to raczej nie był dobry pomysł, żuchwa powinna wskoczyć do stawu…
Podniosła się z kolan i z westchnieniem przyjrzała się czarodziejowi; wyraźnie oszczędzał uszkodzoną nogę, a to równie wyraźnie wywoływało w niej poczucie winy.
― Możesz chodzić? Mam nadzieję, że cię nie uszkodziłam za bardzo… ― trajkotała dalej, aż nagle zmarszczyła brwi. ― Co robisz w środku lasu? Myślałam… że wyjechałeś…
świeć nam żywym, świeć umarłym
Roger zaśmiał się cicho, kręcąc głową; nieco dłuższy pukiel włosów opadł mu na czoło. Zgarnął go szybko.
– Roger – potwierdził. – Spokojnie, nic się nie stało. Prima, chowasz się, jakby coś cię po tym lesie ganiało – stwierdził lekko, po czym jego twarz na chwilę zamarła i spoważniała. Przekrzywił delikatnie głowę: –Coś... coś cię naprawdę śledzi, Prima? Ukrywasz się przed kimś?
Zmarszczył brwi, a w jego tonie słychać było zmartwienie. To nie były już jego czasy. Wojenna rzeczywistość uderzała na każdym kroku i choć nie miał pojęcia, co nowy rząd mógłby chcieć od tak utalentowanej alchemiczki jak Prima (wszak takich dobrze było mieć po swojej stronie) to po tylu latach wiele się mogło w jej życiu zmienić.
Wyciągnął rękę, wręczając zielnik jego właścicielce. Nie miał zamiaru przecież się nad nią pastwić.
– Zupełnie, nic nie zrobiłaś, nic a nic – potwierdził. – Pomyłki się nie liczą, chociaż mugole mawiają czasem, że dobrymi chęciami piekło jest usłane, czymkolwiek to piekło jest. – Uniósł brew, po czym dodał spokojniejszym, uspokajającym tonem: – Rozumiem. Ale następnym spróbuj z petrificusem, jest bardziej skuteczny – poradził.
Nie wiedział, jak kobieta radziła sobie z czarami obronnymi, ale jakoś chyba musiała, prawda? Roger podejrzewał, że w takich czasach większość czarodziejów ćwiczy czary obronne. W końcu różdżka w dłoni dawała wielką moc, także do tego, aby chronić się przed czarnomagicznymi klątwami.
Pokręcił głową, zaciskając usta. Pochwylił się, delikatnie dotykając okolic swojego kolana.
– Nie, chyba nieszczególnie. Hm? – Podniósł się ponownie. – Wyjechałem. Wróciłem pod koniec czerwca. Wybacz, że nie odpisywałem… życie… i za duża liczba listów. – Uśmiechnął się przepraszająco. Utrzymywanie kontaktu ze wszystkimi z Anglii naprawdę nie było proste, a po tym, co się stało, Bennett rzucił się w wir pracy, pisząc tylko do najbliższych, a i to robił raczej zdawkowo.
Wydawało mu się, że ból kolana przechodzi, dopóki nie spróbował przenieść ciężaru na nogę, w którą uderzyła czaszka. Bennett skrzywił się.
– Wiesz co, ja się chyba tym muszę zająć… – Ból pewnie za jakiś czas się uspokoi, ale będąc w środku lasu, Roger wcale nie miał ochoty na to czekać. Dostrzegł więc przewalony pień, dokuśtykał do niego i oparł się, a następnie wyciągnął różdżkę: – Episkey!
To proste zalecie powinno załatwić sprawę. Czaszka tylko lekko go potłukła, nie sądził, aby z kolanem stało się cokolwiek więcej. A skoro już miał w ręku pewne umiejętności to warto było z nich korzystać. Proste czary lecznicze pomagały mu wielokrotnie, czy to w ratowaniu życia ofiar, czy to po prostu na co dzień. Choć nigdy nie stał się prawdziwym sanitariuszem i nawet tego nie chciał, to nie żałował ani dnia spędzonego na nauce tej jakże użytecznej dziedziny. Bennett trochę żałował, że szkoła magii dotychczas nie pokrywała podstaw w tym zakresie. Młodzież nie musiałaby przecież od razu uczyć się tamowania rozległych krwotoków; takie podstawy byłyby wystarczające.
– Roger – potwierdził. – Spokojnie, nic się nie stało. Prima, chowasz się, jakby coś cię po tym lesie ganiało – stwierdził lekko, po czym jego twarz na chwilę zamarła i spoważniała. Przekrzywił delikatnie głowę: –Coś... coś cię naprawdę śledzi, Prima? Ukrywasz się przed kimś?
Zmarszczył brwi, a w jego tonie słychać było zmartwienie. To nie były już jego czasy. Wojenna rzeczywistość uderzała na każdym kroku i choć nie miał pojęcia, co nowy rząd mógłby chcieć od tak utalentowanej alchemiczki jak Prima (wszak takich dobrze było mieć po swojej stronie) to po tylu latach wiele się mogło w jej życiu zmienić.
Wyciągnął rękę, wręczając zielnik jego właścicielce. Nie miał zamiaru przecież się nad nią pastwić.
– Zupełnie, nic nie zrobiłaś, nic a nic – potwierdził. – Pomyłki się nie liczą, chociaż mugole mawiają czasem, że dobrymi chęciami piekło jest usłane, czymkolwiek to piekło jest. – Uniósł brew, po czym dodał spokojniejszym, uspokajającym tonem: – Rozumiem. Ale następnym spróbuj z petrificusem, jest bardziej skuteczny – poradził.
Nie wiedział, jak kobieta radziła sobie z czarami obronnymi, ale jakoś chyba musiała, prawda? Roger podejrzewał, że w takich czasach większość czarodziejów ćwiczy czary obronne. W końcu różdżka w dłoni dawała wielką moc, także do tego, aby chronić się przed czarnomagicznymi klątwami.
Pokręcił głową, zaciskając usta. Pochwylił się, delikatnie dotykając okolic swojego kolana.
– Nie, chyba nieszczególnie. Hm? – Podniósł się ponownie. – Wyjechałem. Wróciłem pod koniec czerwca. Wybacz, że nie odpisywałem… życie… i za duża liczba listów. – Uśmiechnął się przepraszająco. Utrzymywanie kontaktu ze wszystkimi z Anglii naprawdę nie było proste, a po tym, co się stało, Bennett rzucił się w wir pracy, pisząc tylko do najbliższych, a i to robił raczej zdawkowo.
Wydawało mu się, że ból kolana przechodzi, dopóki nie spróbował przenieść ciężaru na nogę, w którą uderzyła czaszka. Bennett skrzywił się.
– Wiesz co, ja się chyba tym muszę zająć… – Ból pewnie za jakiś czas się uspokoi, ale będąc w środku lasu, Roger wcale nie miał ochoty na to czekać. Dostrzegł więc przewalony pień, dokuśtykał do niego i oparł się, a następnie wyciągnął różdżkę: – Episkey!
To proste zalecie powinno załatwić sprawę. Czaszka tylko lekko go potłukła, nie sądził, aby z kolanem stało się cokolwiek więcej. A skoro już miał w ręku pewne umiejętności to warto było z nich korzystać. Proste czary lecznicze pomagały mu wielokrotnie, czy to w ratowaniu życia ofiar, czy to po prostu na co dzień. Choć nigdy nie stał się prawdziwym sanitariuszem i nawet tego nie chciał, to nie żałował ani dnia spędzonego na nauce tej jakże użytecznej dziedziny. Bennett trochę żałował, że szkoła magii dotychczas nie pokrywała podstaw w tym zakresie. Młodzież nie musiałaby przecież od razu uczyć się tamowania rozległych krwotoków; takie podstawy byłyby wystarczające.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roger Bennett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Złapała spojrzenie kompana i przez krótką chwilę zastanawiała się co może mu odpowiedzieć. Ile zawrzeć prawdy w słowach, co zdusić milczeniem, co skwitować wzruszeniem ramion. Koniec końców zdecydowała się na to ostatnie; niespecjalnie chciałaby mu opowiedzieć o czaszce, niespecjalnie chciałaby mu opowiedzieć o tym, że czasem ma wrażenie jakby na jej trop wpadli szmalcownicy.
― Wiesz jak jest ― westchnęła, przyjmując dziennik ― mamy niebezpieczne czasy, więc dobrze jest mieć się na baczności. Chyba po prostu nie spodziewałam się towarzystwa, rzadko tu kogoś spotykam. ― Odruchowo otworzyła zielnik i przejrzała pobieżnie jego zawartość, zupełnie jakby musiała zrobić coś z rękami, z galopującymi do przeszłości myślami.
― Piekło to bardzo ciekawy koncept ― odparła, uśmiechając się przyjaźnie, bo wspomnienia klasztoru, jej pierwszych lat życia tam spędzonych wciąż rozlewały się ciepłem pod mostkiem. Lubiła tam wracać, choćby w wyobraźni. Do matki przełożonej, do młodych sióstr, do księży, do ich opowieści o Bogu, o gwiazdach, o niebie. ― Zakłada, że każdy okropny człowiek po śmierci trafi do równie okropnego miejsca by tam cierpieć męki i katusze po kres czasu. Bardzo wygodna perspektywa na obecne czasy, nie sądzisz? ― Zamknęła zielnik, zaszeleściły strony, kliknęła okładka. Na kolejną sugestię uniosła brwi i zaraz umknęła gdzieś wzrokiem, ewidentnie zawstydzona. ― Może dla ciebie to proste, Roger, bo jesteś biegły w takich technikach, ale ja… ja ostatni raz z takimi czarami miałam do czynienia w szkole i wiele z tej wiedzy już uleciało, a niepraktykowane umiejętności się zatarły. Jestem alchemikiem i… i naiwnie sądziłam, że nigdy nie będę musiała się uczyć lub przypominać sobie tego, jak bronić się przed kimś, kto ma złe intencje…
Wyjechał. Wrócił. Prima przechyliła nieznacznie głowę w bok; powinna pytać? Coś podpowiadało jej, że ten temat lepiej pozostawić pochować w leśnej ściółce. Liczyło się tylko to, że ostatecznie się spotkali i oboje ― póki co ― byli w jednym kawałku. Mniej więcej przynajmniej, bo przecież to nieszczęsne kolano…
― Rozumiem. ― Skinęła krótko głową. ― Nie mam żalu.
Obserwowała go uważnie, gdy testował swoje możliwości po uderzeniu czaszką i nic nie mogła poradzić na pąs wstydu barwiący jej policzki. Matko boska, dobrze, że go w głowę nie trafiła…
Zaklęcie padło, drzewami poruszył kolejny podmuch wiatru, Prima ostatecznie zgarnęła szczątki do torby i przewiesiła ją sobie przez ramię.
― Roger… ― zaczęła powoli, nie do końca wiedząc jak ubrać swoje myśli w słowa. ― Trochę mi głupio z tym atakiem, wiesz? Może chciałbyś do mnie wpaść na jajecznicę z kiełbasą? Tak w ramach zadośćuczynienia?...
― Wiesz jak jest ― westchnęła, przyjmując dziennik ― mamy niebezpieczne czasy, więc dobrze jest mieć się na baczności. Chyba po prostu nie spodziewałam się towarzystwa, rzadko tu kogoś spotykam. ― Odruchowo otworzyła zielnik i przejrzała pobieżnie jego zawartość, zupełnie jakby musiała zrobić coś z rękami, z galopującymi do przeszłości myślami.
― Piekło to bardzo ciekawy koncept ― odparła, uśmiechając się przyjaźnie, bo wspomnienia klasztoru, jej pierwszych lat życia tam spędzonych wciąż rozlewały się ciepłem pod mostkiem. Lubiła tam wracać, choćby w wyobraźni. Do matki przełożonej, do młodych sióstr, do księży, do ich opowieści o Bogu, o gwiazdach, o niebie. ― Zakłada, że każdy okropny człowiek po śmierci trafi do równie okropnego miejsca by tam cierpieć męki i katusze po kres czasu. Bardzo wygodna perspektywa na obecne czasy, nie sądzisz? ― Zamknęła zielnik, zaszeleściły strony, kliknęła okładka. Na kolejną sugestię uniosła brwi i zaraz umknęła gdzieś wzrokiem, ewidentnie zawstydzona. ― Może dla ciebie to proste, Roger, bo jesteś biegły w takich technikach, ale ja… ja ostatni raz z takimi czarami miałam do czynienia w szkole i wiele z tej wiedzy już uleciało, a niepraktykowane umiejętności się zatarły. Jestem alchemikiem i… i naiwnie sądziłam, że nigdy nie będę musiała się uczyć lub przypominać sobie tego, jak bronić się przed kimś, kto ma złe intencje…
Wyjechał. Wrócił. Prima przechyliła nieznacznie głowę w bok; powinna pytać? Coś podpowiadało jej, że ten temat lepiej pozostawić pochować w leśnej ściółce. Liczyło się tylko to, że ostatecznie się spotkali i oboje ― póki co ― byli w jednym kawałku. Mniej więcej przynajmniej, bo przecież to nieszczęsne kolano…
― Rozumiem. ― Skinęła krótko głową. ― Nie mam żalu.
Obserwowała go uważnie, gdy testował swoje możliwości po uderzeniu czaszką i nic nie mogła poradzić na pąs wstydu barwiący jej policzki. Matko boska, dobrze, że go w głowę nie trafiła…
Zaklęcie padło, drzewami poruszył kolejny podmuch wiatru, Prima ostatecznie zgarnęła szczątki do torby i przewiesiła ją sobie przez ramię.
― Roger… ― zaczęła powoli, nie do końca wiedząc jak ubrać swoje myśli w słowa. ― Trochę mi głupio z tym atakiem, wiesz? Może chciałbyś do mnie wpaść na jajecznicę z kiełbasą? Tak w ramach zadośćuczynienia?...
świeć nam żywym, świeć umarłym
Roger pokiwał głową, słysząc to wyjaśnienie. Choć będąc za granicami kraju, nie odczuł terroru wojny na własnej skórze i czasem sam się zapominał, to doskonale wiedział, co w tym czasie działo się w Anglii. Nie tylko z gazet – wszak rodzina i ta niewielka, wytrwała garstka znajomych wciąż regularnie do niego pisali, informując nie tylko o tych dobrych rzeczach.
– Często tu bywasz? – spytał. Czyżby Prima przywłaszczyła sobie ten las? – Zgaduje, że nie mieszkasz już w Londynie? – Starał się, aby jego głos brzmiał łagodnie. Nie chciał naciskać na kobietę, zwłaszcza nie wiedząc, co ta mogła przeżyć w trakcie wojny. Z drugiej jednak strony takie pytania były wyrazem najzwyklejszego zainteresowania dawną znajomą. Co robisz, jak ci wyszło w życiu, czy masz rodzinę i co u twojej kochanej matki; nie było w tym przecież niczego, co wykraczałoby poza szereg pytań zadawanych w takich okolicznościach. Roger w ostatnim czasie słyszał podobne aż nazbyt często.
Uniósł brwi, słysząc opowieści Primy o piekle.
– To naprawdę brzmi… cóż, interesująco. Czy to ma coś wspólnego, z tym że polewają głowy dzieci wodą? Chrzczą je? Ostatnio ktoś mi o tym opowiadał. – Zamyślił się na chwilę, wspominając Herberta. Skoro te całe kościoły były związane z rzeczami, w które mugole wierzyli, to może miało to ze sobą coś wspólnego, prawda?
Westchnął, słysząc kolejne słowa Primy i przechylił na chwilę głowę.
– Zawsze byłaś zdolną czarownicą, Primo. Na pewno z łatwością opanowałabyś podstawy, a w tych czasach… Jeśli chcesz, mógłbym Cię ich nauczyć. Mogłabyś poczuć się bezpieczniej – zaproponował.
Zaklęcie, które rzucił na swoje własne kolano, zadziałało. Roger dla demonstracji poruszał nogą, zgiął ją kilka razy i spojrzał na towarzyszkę.
– Jajecznica w twoim wykonaniu brzmi doskonale, ale nie chcę się wpraszać, czasy są ciężkie, prawda? A z moją nogą wszystko już w porządku, nic takiego się nie stało – uspokoił ją. Znajomość czarów leczniczych była naprawdę przydatna. – Właściwie jeśli chcesz, jeśli ci się nie śpieszy… mógłbym nawet teraz spróbować nauczyć Cię jednego zaklęcia. Będziesz mogła potem je ćwiczyć, zamiast rzucać w ludzi czaszkami koni, a ja byłbym spokojniejszy – zaproponował, myśląc intensywnie nad tym, jaki czar mógłby zaproponować Primie do nauki. Musiał być raczej prosty, ale zarazem bardzo użyteczny. Musiała też być w stanie ćwiczyć go samodzielnie, bez partnera, żeby nie musiała szukać wymówek. Może agerivesti skoro często chodziła po lesie? Albo cave inimicum? Obydwa wydawały się Rogerowi równie użyteczne, choć to drugie chyba jednak bardziej.
– Często tu bywasz? – spytał. Czyżby Prima przywłaszczyła sobie ten las? – Zgaduje, że nie mieszkasz już w Londynie? – Starał się, aby jego głos brzmiał łagodnie. Nie chciał naciskać na kobietę, zwłaszcza nie wiedząc, co ta mogła przeżyć w trakcie wojny. Z drugiej jednak strony takie pytania były wyrazem najzwyklejszego zainteresowania dawną znajomą. Co robisz, jak ci wyszło w życiu, czy masz rodzinę i co u twojej kochanej matki; nie było w tym przecież niczego, co wykraczałoby poza szereg pytań zadawanych w takich okolicznościach. Roger w ostatnim czasie słyszał podobne aż nazbyt często.
Uniósł brwi, słysząc opowieści Primy o piekle.
– To naprawdę brzmi… cóż, interesująco. Czy to ma coś wspólnego, z tym że polewają głowy dzieci wodą? Chrzczą je? Ostatnio ktoś mi o tym opowiadał. – Zamyślił się na chwilę, wspominając Herberta. Skoro te całe kościoły były związane z rzeczami, w które mugole wierzyli, to może miało to ze sobą coś wspólnego, prawda?
Westchnął, słysząc kolejne słowa Primy i przechylił na chwilę głowę.
– Zawsze byłaś zdolną czarownicą, Primo. Na pewno z łatwością opanowałabyś podstawy, a w tych czasach… Jeśli chcesz, mógłbym Cię ich nauczyć. Mogłabyś poczuć się bezpieczniej – zaproponował.
Zaklęcie, które rzucił na swoje własne kolano, zadziałało. Roger dla demonstracji poruszał nogą, zgiął ją kilka razy i spojrzał na towarzyszkę.
– Jajecznica w twoim wykonaniu brzmi doskonale, ale nie chcę się wpraszać, czasy są ciężkie, prawda? A z moją nogą wszystko już w porządku, nic takiego się nie stało – uspokoił ją. Znajomość czarów leczniczych była naprawdę przydatna. – Właściwie jeśli chcesz, jeśli ci się nie śpieszy… mógłbym nawet teraz spróbować nauczyć Cię jednego zaklęcia. Będziesz mogła potem je ćwiczyć, zamiast rzucać w ludzi czaszkami koni, a ja byłbym spokojniejszy – zaproponował, myśląc intensywnie nad tym, jaki czar mógłby zaproponować Primie do nauki. Musiał być raczej prosty, ale zarazem bardzo użyteczny. Musiała też być w stanie ćwiczyć go samodzielnie, bez partnera, żeby nie musiała szukać wymówek. Może agerivesti skoro często chodziła po lesie? Albo cave inimicum? Obydwa wydawały się Rogerowi równie użyteczne, choć to drugie chyba jednak bardziej.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się, ale uśmiech ten nie sięgnął wcale oczu. Nie mogła mieć mu za złe, że pytał, w zasadzie może nawet powinna być wdzięczna, że spotkała kolejną osobę, którą to interesuje?
― Dość często ― odparła powoli i zamknęła przeglądany zielnik, palcami przesunęła po okładce. Na drugie pytanie nie było właściwej odpowiedzi, nie było także właściwej reakcji. Przymknęła na moment oczy. ― Dobrze zgadujesz. Teraz nie ma tam miejsca dla takich jak ja ― dodała sucho i wzruszyła ramionami; nie było nad czym się rozwodzić, w każdym razie nie teraz i nie tutaj. Rana po stracie męża, po panicznej ucieczce z Londynu i wszelkich tego następstw, była nadal zbyt świeża i zbyt łatwa do rozdrapania.
Odpowiedź na kolejne pytanie nie przyszła od razu; Prima zmarszczyła lekko brwi, wyraźnie usiłując wydobyć wspomnienia dalekiego dzieciństwa z pamięci, ale nic z tego. Rytuał chrztu i jego otoczka, powody dla którego w ogóle się to robiło, pozostały zatarte.
― Możliwe, choć nie dam ci teraz dokładnej odpowiedzi. Musiałabym zajrzeć do książki ― odparła zadumanym tonem. ― Są tam jakieś modlitwy, są objaśnienia mugolskich rytuałów, to może coś i na temat chrztu będzie…
Tematy okołoreligijne szybko rozmyły się w pragmatyzmie obecnych czasów i wstydzie własnej niekompetencji. Do tej pory radośnie odsuwała od siebie przykre wyobrażenia o napadzie w lesie, do tej pory łudziła się, że być może los potraktuje ją teraz łagodnie. Skoro odebrał jej już wszystko ― jaki był sens gnębić ją dalej?
Perspektywa nauki pod okiem kogoś bardziej doświadczonego była jednak zbyt kusząca, by Prima odmówiła ot tak, bez zastanowienia. Poza tym, choć długo ignorowała niebezpieczeństwo, w końcu zaczynało coś do niej docierać; w końcu pojawiła się chęć nauki samoobrony. Nie mogła wiecznie polegać na innych.
― Byłabym ci bardziej niż wdzięczna ― przyznała lekko, a ton jej głosu zdawał się aż iskrzyć z wesołości. ― Wiesz, że w razie czego mogę dla ciebie uwarzyć jakieś eliksiry? Przynieś mi tylko potrzebne składniki, a ja zajmę się resztą! ― dodała z uciechą i klasnęła w dłonie, jak uradowane nową zabawą dziecko.
― Nonsens ― machnęła ręką. ― Dla znajomych zawsze znajdzie się poczęstunek. Może nie tak wystawny jak kiedyś, ale gwarantuję, że od ust mi nie odejmiesz tą wizytą. Poza tym ― dodała, znów wesoło i znów dziarsko ― mam swoją kurę, a jak mam kurę to chyba wiesz co to znaczy, hm?
Na propozycję nauki tu i teraz uniosła tylko brwi i zaczęła się huśtać na piętach, zupełnie tak, jak w zwyczaju miała Celine.
― Nie śpieszy mi się, to fakt ― odparła powoli ― choć nie jestem pewna, czy w mnogości dźwięków, kolorów i zapachów będę w stanie się należycie skupić. ― Nie była geniuszem, nie w materii dotyczącej czegokolwiek poza astronomią i eliksirami, i wszystko czego się dorobiła zawdzięczała ciężkiej i systematycznej pracy nad szaleństwami własnego umysłu. Najlepiej przyswajała wiedzę w znajomym otoczeniu, odpowiednio nudnym i równie odpowiednio interesującym. ― Nalegam, Rogerze. Późne śniadanie, nauka, a potem pokażę ci gdzie bobry postawiły tamę. O, albo poszukamy lasu. Czasem się trochę gubi.
― Dość często ― odparła powoli i zamknęła przeglądany zielnik, palcami przesunęła po okładce. Na drugie pytanie nie było właściwej odpowiedzi, nie było także właściwej reakcji. Przymknęła na moment oczy. ― Dobrze zgadujesz. Teraz nie ma tam miejsca dla takich jak ja ― dodała sucho i wzruszyła ramionami; nie było nad czym się rozwodzić, w każdym razie nie teraz i nie tutaj. Rana po stracie męża, po panicznej ucieczce z Londynu i wszelkich tego następstw, była nadal zbyt świeża i zbyt łatwa do rozdrapania.
Odpowiedź na kolejne pytanie nie przyszła od razu; Prima zmarszczyła lekko brwi, wyraźnie usiłując wydobyć wspomnienia dalekiego dzieciństwa z pamięci, ale nic z tego. Rytuał chrztu i jego otoczka, powody dla którego w ogóle się to robiło, pozostały zatarte.
― Możliwe, choć nie dam ci teraz dokładnej odpowiedzi. Musiałabym zajrzeć do książki ― odparła zadumanym tonem. ― Są tam jakieś modlitwy, są objaśnienia mugolskich rytuałów, to może coś i na temat chrztu będzie…
Tematy okołoreligijne szybko rozmyły się w pragmatyzmie obecnych czasów i wstydzie własnej niekompetencji. Do tej pory radośnie odsuwała od siebie przykre wyobrażenia o napadzie w lesie, do tej pory łudziła się, że być może los potraktuje ją teraz łagodnie. Skoro odebrał jej już wszystko ― jaki był sens gnębić ją dalej?
Perspektywa nauki pod okiem kogoś bardziej doświadczonego była jednak zbyt kusząca, by Prima odmówiła ot tak, bez zastanowienia. Poza tym, choć długo ignorowała niebezpieczeństwo, w końcu zaczynało coś do niej docierać; w końcu pojawiła się chęć nauki samoobrony. Nie mogła wiecznie polegać na innych.
― Byłabym ci bardziej niż wdzięczna ― przyznała lekko, a ton jej głosu zdawał się aż iskrzyć z wesołości. ― Wiesz, że w razie czego mogę dla ciebie uwarzyć jakieś eliksiry? Przynieś mi tylko potrzebne składniki, a ja zajmę się resztą! ― dodała z uciechą i klasnęła w dłonie, jak uradowane nową zabawą dziecko.
― Nonsens ― machnęła ręką. ― Dla znajomych zawsze znajdzie się poczęstunek. Może nie tak wystawny jak kiedyś, ale gwarantuję, że od ust mi nie odejmiesz tą wizytą. Poza tym ― dodała, znów wesoło i znów dziarsko ― mam swoją kurę, a jak mam kurę to chyba wiesz co to znaczy, hm?
Na propozycję nauki tu i teraz uniosła tylko brwi i zaczęła się huśtać na piętach, zupełnie tak, jak w zwyczaju miała Celine.
― Nie śpieszy mi się, to fakt ― odparła powoli ― choć nie jestem pewna, czy w mnogości dźwięków, kolorów i zapachów będę w stanie się należycie skupić. ― Nie była geniuszem, nie w materii dotyczącej czegokolwiek poza astronomią i eliksirami, i wszystko czego się dorobiła zawdzięczała ciężkiej i systematycznej pracy nad szaleństwami własnego umysłu. Najlepiej przyswajała wiedzę w znajomym otoczeniu, odpowiednio nudnym i równie odpowiednio interesującym. ― Nalegam, Rogerze. Późne śniadanie, nauka, a potem pokażę ci gdzie bobry postawiły tamę. O, albo poszukamy lasu. Czasem się trochę gubi.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Westchnął przeciągle, kiwając głową ze zrozumieniem. On sam pochodził z rodziny półkrwi i chociaż nie pamiętał żadnego konkretnego przodka, który by magią nie władał, również nie byłby wcale aż tak mile widziany w stolicy. Pomijając wojenne zbrodnie, aktualna polityka była absurdalna ― obecny Minister Magii sprawiał, że nawet tak utalentowani czarodzieje jak Prima musieli opuszczać Londyn, mimo że mogli tyle od siebie wnieść. Jak ten człowiek chciał w ogóle zbudować jakiekolwiek społeczeństwo?
Nie dopytywał jednak więcej, rozumiejąc, że takie pytania mogłyby być dla kobiety drażliwe. Jak będzie chciała, to sama mu powie, ot co. Kolejne słowa dawnej znajomej skwitował wzruszeniem ramionami.
― Nieważne. Nie ma co… ― Machnął ręką. Nie była to na tyle istotna sprawa, aby musiał angażować do niej alchemiczkę. Na pewno miała lepsze rzeczy do roboty, niż grzebanie się w mugolskich księgach, zwłaszcza że sam mógł tę odpowiedź znaleźć. Umiał przecież czytać, a w Plymouth na pewno była jakaś biblioteka.
Uśmiechnął się, słysząc entuzjazm w słowach kobiety. Uniósł brwi, słysząc jednak jej słowa o tamach i lesie, śmiejąc się cicho pod nosem. To był przecież tylko żart, prawda? Nie miał powodu, aby zakładać, że jest inaczej.
― Zróbmy tak. Pokaże ci zaklęcie. Ty je poćwiczysz, a ja wpadnę do ciebie… powiedzmy, za tydzień. Sprawdzę, czy je opanowałaś… i pozwolę ci zrobić tę jajecznicę. I nawet może pójdziemy do lasu. Może być? ― spytał. ― I dzięki za propozycję, pewnie prędzej czy później będę czegoś potrzebować. Taki zawód, no wiesz. ― Wzruszył ramionami.
Po prawdzie obawiał się, że jeśli dziś trafi do Primy, to zasiedzi się przez kolejne kilka godzin, a jednak aż tyle czasu nie miał. Obowiązki czekały i nie mógł ich tak po prostu przełożyć. A takie rozwiązanie pozwalało mu upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Wyprostował się, podchodząc do Howell.
― Dobra, to ci pokażę, dobra? Skoro obawiasz się, że ktoś się tu pojawi… To zawsze, jak poczujesz, że ktoś jednak może być w okolicy, możesz wyciągnąć różdżkę i powiedzieć Cave inimicum. To proste zaklęcie; dzięki niemu będziesz wiedzieć, jeśli ktoś jest w okolicy. Nie powie ci, gdzie, ani w jakiej liczbie, ale przynajmniej będziesz wiedzieć, że ktoś jest i zachować ostrożność. Rozumiesz? ― spojrzał uważnie na kobietę, sprawdzając w jej spojrzeniu, czy aby na pewno zrozumiała, gotów odpowiedzieć na ewentualne pytania.
Po chwili wyciągnął różdżkę nieco bardziej przed siebie:
― Może pokażę… Cave inimicum!
Nie dopytywał jednak więcej, rozumiejąc, że takie pytania mogłyby być dla kobiety drażliwe. Jak będzie chciała, to sama mu powie, ot co. Kolejne słowa dawnej znajomej skwitował wzruszeniem ramionami.
― Nieważne. Nie ma co… ― Machnął ręką. Nie była to na tyle istotna sprawa, aby musiał angażować do niej alchemiczkę. Na pewno miała lepsze rzeczy do roboty, niż grzebanie się w mugolskich księgach, zwłaszcza że sam mógł tę odpowiedź znaleźć. Umiał przecież czytać, a w Plymouth na pewno była jakaś biblioteka.
Uśmiechnął się, słysząc entuzjazm w słowach kobiety. Uniósł brwi, słysząc jednak jej słowa o tamach i lesie, śmiejąc się cicho pod nosem. To był przecież tylko żart, prawda? Nie miał powodu, aby zakładać, że jest inaczej.
― Zróbmy tak. Pokaże ci zaklęcie. Ty je poćwiczysz, a ja wpadnę do ciebie… powiedzmy, za tydzień. Sprawdzę, czy je opanowałaś… i pozwolę ci zrobić tę jajecznicę. I nawet może pójdziemy do lasu. Może być? ― spytał. ― I dzięki za propozycję, pewnie prędzej czy później będę czegoś potrzebować. Taki zawód, no wiesz. ― Wzruszył ramionami.
Po prawdzie obawiał się, że jeśli dziś trafi do Primy, to zasiedzi się przez kolejne kilka godzin, a jednak aż tyle czasu nie miał. Obowiązki czekały i nie mógł ich tak po prostu przełożyć. A takie rozwiązanie pozwalało mu upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Wyprostował się, podchodząc do Howell.
― Dobra, to ci pokażę, dobra? Skoro obawiasz się, że ktoś się tu pojawi… To zawsze, jak poczujesz, że ktoś jednak może być w okolicy, możesz wyciągnąć różdżkę i powiedzieć Cave inimicum. To proste zaklęcie; dzięki niemu będziesz wiedzieć, jeśli ktoś jest w okolicy. Nie powie ci, gdzie, ani w jakiej liczbie, ale przynajmniej będziesz wiedzieć, że ktoś jest i zachować ostrożność. Rozumiesz? ― spojrzał uważnie na kobietę, sprawdzając w jej spojrzeniu, czy aby na pewno zrozumiała, gotów odpowiedzieć na ewentualne pytania.
Po chwili wyciągnął różdżkę nieco bardziej przed siebie:
― Może pokażę… Cave inimicum!
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Ostatnio zmieniony przez Roger Bennett dnia 09.11.23 20:17, w całości zmieniany 2 razy
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roger Bennett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
― Wiem ― przyznała z uśmiechem. ― Wiem doskonale. ― Przecież nawet teraz zaopatrywała członków rebelii, prawdziwych aurorów z krwi i kości, czasem lotników przenoszących wieści i paczki. Raz nawet zawitał do niej ktoś, komu chyba można było przypiąć łatkę prozakonnego policjanta. Kolejny znajomy, kolejny odbiorca na liście był powodem do radości, nie tylko przez wzgląd na potencjalny zysk. Prima po prostu lubiła warzyć eliksiry. Prostsze, trudniejsze, średnie, całkiem absurdalne i te diablo potrzebne.
Dotknęła palcami policzka w geście pełnym zamyślenia i raz czy dwa stuknęła opuszkiem w skórę. Propozycja wydawała się rozsądna. Nie wiedziała co prawda czy wynajdzie tyle czasu by ćwiczyć zaklęcia ― ogródek przecież sam się nie ogarnie, podobnie jak arcydługa lista zamówień ― ale miała wystarczającą motywację by chociaż spróbować. Nastały niebezpieczne czasy, nie mogła dłużej polegać na szczęściu i na tym, że okolice jej chaty to niespecjalnie popularna okolica.
Wysłuchała z uwagą wstępu teorii zaklęcia, kiwnęła głową raz czy dwa. Coś mgliście zamajaczyło w jej pamięci, na samym skraju zapomnienia, ale nim zdołała uchwycić to wspomnienie ― zniknęło. Naprawdę aż tak zaniedbała swoje umiejętności w tej dziedzinie? Co za wstyd…
― Cave inimicum ― powtórzyła, odpowiednio rozkłądając akcent. ― Rozumiem… ― Zachęcona miłym podejściem nowego nauczyciela, sięgnęła po różdżkę, machnęła nią nieco nieskładnie. ― Cave inimicum.
Ale nic się nie stało. Prima westchnęła.
― Jestem w tym beznadziejna ― wydęła policzki, zirytowana porażką, ale nim zniechęciła się całkiem, Roger ponownie podszedł ją w przyjazny sposób i zaprezentował zaklęcie. Prima na sucho powtórzyła ruch różdżką, wymamrotała pod nosem parę razy inkantację, choć bez zamiaru rzucenia czaru. A co jeśli znowu się nie uda?
― Cave inimicum! ― powiedziała, tym razem sięgając po bardziej stanowczy ton i faktycznie przykładając się do poprawnego ukierunkowania mocy. Magia w dziwny, pokrętny sposób odpowiedziała na wezwanie, wlewając w jej umysł pewność, że są tutaj absolutnie sami. Prima uniosła brwi, spojrzała na swoją różdżkę, jakby ta nagle wystrzeliła z końca co najmniej bukiet kwiatów.
― Może jednak nie wszystko stracone ― podsumowała i uśmiechnęła się szeroko, wdzięczna za pomoc. ― Dziękuję za tę szybką lekcję, Rogerze. I trzymam za słowo, widzimy się za tydzień! Bo jak nie… ― pogroziła mu palcem ― to dosypię ci suszonych pająków do obiadu, zobaczysz. Mówię całkowicie poważnie.
|ztx2
Dotknęła palcami policzka w geście pełnym zamyślenia i raz czy dwa stuknęła opuszkiem w skórę. Propozycja wydawała się rozsądna. Nie wiedziała co prawda czy wynajdzie tyle czasu by ćwiczyć zaklęcia ― ogródek przecież sam się nie ogarnie, podobnie jak arcydługa lista zamówień ― ale miała wystarczającą motywację by chociaż spróbować. Nastały niebezpieczne czasy, nie mogła dłużej polegać na szczęściu i na tym, że okolice jej chaty to niespecjalnie popularna okolica.
Wysłuchała z uwagą wstępu teorii zaklęcia, kiwnęła głową raz czy dwa. Coś mgliście zamajaczyło w jej pamięci, na samym skraju zapomnienia, ale nim zdołała uchwycić to wspomnienie ― zniknęło. Naprawdę aż tak zaniedbała swoje umiejętności w tej dziedzinie? Co za wstyd…
― Cave inimicum ― powtórzyła, odpowiednio rozkłądając akcent. ― Rozumiem… ― Zachęcona miłym podejściem nowego nauczyciela, sięgnęła po różdżkę, machnęła nią nieco nieskładnie. ― Cave inimicum.
Ale nic się nie stało. Prima westchnęła.
― Jestem w tym beznadziejna ― wydęła policzki, zirytowana porażką, ale nim zniechęciła się całkiem, Roger ponownie podszedł ją w przyjazny sposób i zaprezentował zaklęcie. Prima na sucho powtórzyła ruch różdżką, wymamrotała pod nosem parę razy inkantację, choć bez zamiaru rzucenia czaru. A co jeśli znowu się nie uda?
― Cave inimicum! ― powiedziała, tym razem sięgając po bardziej stanowczy ton i faktycznie przykładając się do poprawnego ukierunkowania mocy. Magia w dziwny, pokrętny sposób odpowiedziała na wezwanie, wlewając w jej umysł pewność, że są tutaj absolutnie sami. Prima uniosła brwi, spojrzała na swoją różdżkę, jakby ta nagle wystrzeliła z końca co najmniej bukiet kwiatów.
― Może jednak nie wszystko stracone ― podsumowała i uśmiechnęła się szeroko, wdzięczna za pomoc. ― Dziękuję za tę szybką lekcję, Rogerze. I trzymam za słowo, widzimy się za tydzień! Bo jak nie… ― pogroziła mu palcem ― to dosypię ci suszonych pająków do obiadu, zobaczysz. Mówię całkowicie poważnie.
|ztx2
świeć nam żywym, świeć umarłym
28.08
W wioskach na północ od Manchesteru wiał tego dnia chłodny wiatr, będący swoistą zapowiedzią nadchodzącej jesieni. Jeszcze później przyjdzie zimna, obrzydła pora roku, którą mieszkańcy Lancashire przywitają w głównej mierze bezdomni, zmarznięci i głodni. Nie byli jedynymi, ale w przeciwieństwie do ofiar, które obserwowała w rodzinnym Worcestershire i okolicach wcale nie było jej ich szkoda. Może co najwyżej czystej krwi lojalistów, którzy mieli nieszczęście urodzić się w tych okolicach i nie znaleźli jeszcze azylu wojennego po bezpiecznej i obfitującej w zasoby stronie kraju; przynajmniej dopóki zwolennicy Czarnego Pana nie roztoczą nad nimi pełni władzy i opieki. A Anglia była tylko początkiem.
Nie lojalizm kierował jednak Elvirą, gdy tego dnia opuściła Chester i konferencję uzdrowicielską, w czasie której głównym tematem były rany oparzeniowe i powybuchowe, niedobory personelu, szpitale polowe i - a jakże - zarządzanie zasobami. Nie tylko ludzkimi, bo brakowało wszystkiego. Nie budziło w niej to jednak większej politycznej refleksji - przede wszystkim wciąż i wciąż, bez wytchnienia, poszukiwała środków na ratunek swoich ludzi, tych, których uznawała za godnych pomocy. Wiedziała, że jeszcze tego wieczora czeka ją pięć wizyt w domach przewlekle cierpiących pacjentów, w większości ofiar nocy spadających gwiazd.
I wiedziała, że nie ma wyjścia innego niż zdążyć; a Igor miał być w tym doskonałą pomocą. Nie tylko przyspieszy sprawy i popchnie je do przodu, ale również nauczy się czegoś nowego, wszak była tu również po to, aby pomóc mu rozwinąć skrzydła.
Westchnęła i zmarszczyła nos, gdy powiew znad rzeki Calder stał się nieznośny, zapewne za sprawą zanieczyszczeń pozostałych po powodziach. Bez znaczenia. Manchester i wioski przyległe stracą wkrótce kolejnego uzdrowiciela, ale był to zaledwie dodatek, przyjemne uzupełnienie; i nie sądziła zresztą, by miały na tym wiele stracić. Przede wszystkim chciała zemścić się w imieniu czarodziei czystej krwi krzywdzonych przez nieudolne szlamy porywające się na jej uświęcony zawód. Za dożywotnie kalectwo, którego przedsmak sama ostatnio doświadczyła. Chciała wykorzystać okazję, chaos i zamęt w kraju, które uniemożliwiały dostrzeżenie zaginięcia jednego człowieka. I - rzecz jasna - podziękować za pomoc, jaką otrzymała w ostatnim czasie od Hectora Vale'a.
Była pamiętliwa, ale potrafiła też być wdzięczna, a jej wdzięczność bywała porywcza i płomienna.
No i była jeszcze jedna rzecz, do której nie chciała przyznawać się nawet sama przed sobą. Ale już wkrótce przestanie się oszukiwać.
Odwróciła się i rozejrzała, poprawiając poły zbyt grubego na pogodę płaszcza, spoczywającego ciężko na szorstkiej spódnicy zasłaniającej nogi aż po same kostki - i stopy obleczone w wysokie skórzane buty wystarczająco pewne i wyściełane w środku, by zadawać jej jak najmniej bólu. Nie kulała już - zaledwie kuśtykała od czasu do czasu, gdy próbowała biec - nie musiała też owijać skóry bandażami i odzyskała w ten sposób mobilność. Nie odzyskała za to choć cząstki dawnego piękna długich nóg, dlatego wyglądała dziś tak skromnie i sztywno w niepodobnych sobie ubraniach. Zniknął również długi warkocz, tak wygodny, a złotawo-białe loczki zawijały się pod jej uszami; zaskakujące próby na włosach, które nigdy nie zdawały się nawet lekko falować.
Pomalowała się skrzętnie, by nie sprawiać wrażenia aż tak zmęczonej, choć jej cera wciąż była szarawa, a kości i podbrzusze dawały o sobie znać tępymi bólami. Przypominało to bóle miesięczne i była z tego faktu nawet zadowolona; krwawienie i tak spóźniało jej się znacznie, ale czegóż oczekiwać, jeżeli jej ciało dopiero co przetrwało tak olbrzymią traumę?
To zupełnie naturalne.
Kwestia czasu. Może nawet dni.
- Igor - powitała chłopca, słysząc jego kroki jeszcze zanim go zobaczyła i rozpoznając je po charakterystycznym rytmie. Zadarła brodę z krzywym uśmiechem i wysunęła z kieszeni papierośnicę, ostentacyjnie wyciągając zaledwie jednego dla siebie. Nie widzieli się... długo. Ale spojrzenie w jego równie zmęczoną twarz upewniło ją w tym, że nie czuje już wstydu. Jeśli nawet, stłumił go zaskakujący przypływ ulgi. - Pokaż się. Dobrze cię widzieć zdrowego - powiedziała cicho i wyciągnęła do niego rękę, ściskając go za ramię, mocno i znacząco. Na krótką chwilę istniały tylko ich oddechy, dym i lawenda. Potem odwróciła się i zmarszczyła brwi. - Mężczyzna, którego aresztujemy - szepcząc nie musiała tłumaczyć, że jest to eufemizm. - nazywa się Hopkirk. Mieszka kilka domów stąd. Jest szlamą z tytułem uzdrowiciela zdobytym wieki temu, w gorszych czasach. Eksperymentator i kiepski czarodziej, jak to zwykle bywa. Przede wszystkim jednak swoimi metodami nienaukowymi zaczerpniętymi z mugolskiej chirurgii okaleczył dożywotnio przynajmniej trójkę dzieci - Nie była tego wcale pewna, ale zaokrągliła Hectora do trzech; z pewnością nie był jedyny. - Jedno z nich do dziś ma problemy z chodzeniem. To mój przyjaciel, tak się składa. Sam Hopkirk wywinął się, zwolnił z Munga i prowadził własną praktykę w Menchesterze jeszcze przed wojną. Chyba ma rodzinę, ale to mnie akurat nie interesuje. - Dopaliła papierosa, rzuciła go i zgniotła pod podeszwą buta. - Na konferencji uzdrowicieli w Cheshire przypadkiem dowiedziałam się, że nadal tu mieszka. To znaczy, że albo jest głupi albo czuje się bezkarny. Chcę go wziąć żywcem i doprowadzić przed wymiar sprawiedliwości - To jest, do swojego prosektorium, ale o tym co będzie się z nim działo dalej nie zamierzała już rozmawiać z Igorem. - Mieszka z mugolskim ojcem i żoną, czarownicą półkrwi. - Mówiła cicho, zaczęła też schodzić wolno ścieżką w dół doliny, łapiąc Igora pod ramię, by lepiej trzymać równowagę. Wyglądali w ten sposób niemal jak młoda, urokliwa parka spacerująca po lunchu. Nikt nie mógłby domyśleć się, co planują, o czym rozmawiają. Ani że przynajmniej połowa tego duetu składa się już z doświadczonego mordercy. - Czarownicę możemy puścić, kiedyś odpracuje swoje głupie decyzje. Nie popieram zabijania magów bez powodu - skłamała i cmoknęła z niezadowoleniem. - Co do mugola... jeżeli są jakieś zaklęcia, których zawsze chciałeś spróbować, możesz mi powiedzieć. Nie będę cię oceniać - zasugerowała, mocniej splatając palce na jego łokciu, właściwie z sympatią.
Flames rise and war has begun
Where do we go when there's nowhere to hide
Caught in the fire
Where do we go when there's nowhere to hide
Caught in the fire
W wioskach na północ od Manchesteru wiał tego dnia chłodny wiatr, będący swoistą zapowiedzią nadchodzącej jesieni. Jeszcze później przyjdzie zimna, obrzydła pora roku, którą mieszkańcy Lancashire przywitają w głównej mierze bezdomni, zmarznięci i głodni. Nie byli jedynymi, ale w przeciwieństwie do ofiar, które obserwowała w rodzinnym Worcestershire i okolicach wcale nie było jej ich szkoda. Może co najwyżej czystej krwi lojalistów, którzy mieli nieszczęście urodzić się w tych okolicach i nie znaleźli jeszcze azylu wojennego po bezpiecznej i obfitującej w zasoby stronie kraju; przynajmniej dopóki zwolennicy Czarnego Pana nie roztoczą nad nimi pełni władzy i opieki. A Anglia była tylko początkiem.
Nie lojalizm kierował jednak Elvirą, gdy tego dnia opuściła Chester i konferencję uzdrowicielską, w czasie której głównym tematem były rany oparzeniowe i powybuchowe, niedobory personelu, szpitale polowe i - a jakże - zarządzanie zasobami. Nie tylko ludzkimi, bo brakowało wszystkiego. Nie budziło w niej to jednak większej politycznej refleksji - przede wszystkim wciąż i wciąż, bez wytchnienia, poszukiwała środków na ratunek swoich ludzi, tych, których uznawała za godnych pomocy. Wiedziała, że jeszcze tego wieczora czeka ją pięć wizyt w domach przewlekle cierpiących pacjentów, w większości ofiar nocy spadających gwiazd.
I wiedziała, że nie ma wyjścia innego niż zdążyć; a Igor miał być w tym doskonałą pomocą. Nie tylko przyspieszy sprawy i popchnie je do przodu, ale również nauczy się czegoś nowego, wszak była tu również po to, aby pomóc mu rozwinąć skrzydła.
Westchnęła i zmarszczyła nos, gdy powiew znad rzeki Calder stał się nieznośny, zapewne za sprawą zanieczyszczeń pozostałych po powodziach. Bez znaczenia. Manchester i wioski przyległe stracą wkrótce kolejnego uzdrowiciela, ale był to zaledwie dodatek, przyjemne uzupełnienie; i nie sądziła zresztą, by miały na tym wiele stracić. Przede wszystkim chciała zemścić się w imieniu czarodziei czystej krwi krzywdzonych przez nieudolne szlamy porywające się na jej uświęcony zawód. Za dożywotnie kalectwo, którego przedsmak sama ostatnio doświadczyła. Chciała wykorzystać okazję, chaos i zamęt w kraju, które uniemożliwiały dostrzeżenie zaginięcia jednego człowieka. I - rzecz jasna - podziękować za pomoc, jaką otrzymała w ostatnim czasie od Hectora Vale'a.
Była pamiętliwa, ale potrafiła też być wdzięczna, a jej wdzięczność bywała porywcza i płomienna.
No i była jeszcze jedna rzecz, do której nie chciała przyznawać się nawet sama przed sobą. Ale już wkrótce przestanie się oszukiwać.
Odwróciła się i rozejrzała, poprawiając poły zbyt grubego na pogodę płaszcza, spoczywającego ciężko na szorstkiej spódnicy zasłaniającej nogi aż po same kostki - i stopy obleczone w wysokie skórzane buty wystarczająco pewne i wyściełane w środku, by zadawać jej jak najmniej bólu. Nie kulała już - zaledwie kuśtykała od czasu do czasu, gdy próbowała biec - nie musiała też owijać skóry bandażami i odzyskała w ten sposób mobilność. Nie odzyskała za to choć cząstki dawnego piękna długich nóg, dlatego wyglądała dziś tak skromnie i sztywno w niepodobnych sobie ubraniach. Zniknął również długi warkocz, tak wygodny, a złotawo-białe loczki zawijały się pod jej uszami; zaskakujące próby na włosach, które nigdy nie zdawały się nawet lekko falować.
Pomalowała się skrzętnie, by nie sprawiać wrażenia aż tak zmęczonej, choć jej cera wciąż była szarawa, a kości i podbrzusze dawały o sobie znać tępymi bólami. Przypominało to bóle miesięczne i była z tego faktu nawet zadowolona; krwawienie i tak spóźniało jej się znacznie, ale czegóż oczekiwać, jeżeli jej ciało dopiero co przetrwało tak olbrzymią traumę?
To zupełnie naturalne.
Kwestia czasu. Może nawet dni.
- Igor - powitała chłopca, słysząc jego kroki jeszcze zanim go zobaczyła i rozpoznając je po charakterystycznym rytmie. Zadarła brodę z krzywym uśmiechem i wysunęła z kieszeni papierośnicę, ostentacyjnie wyciągając zaledwie jednego dla siebie. Nie widzieli się... długo. Ale spojrzenie w jego równie zmęczoną twarz upewniło ją w tym, że nie czuje już wstydu. Jeśli nawet, stłumił go zaskakujący przypływ ulgi. - Pokaż się. Dobrze cię widzieć zdrowego - powiedziała cicho i wyciągnęła do niego rękę, ściskając go za ramię, mocno i znacząco. Na krótką chwilę istniały tylko ich oddechy, dym i lawenda. Potem odwróciła się i zmarszczyła brwi. - Mężczyzna, którego aresztujemy - szepcząc nie musiała tłumaczyć, że jest to eufemizm. - nazywa się Hopkirk. Mieszka kilka domów stąd. Jest szlamą z tytułem uzdrowiciela zdobytym wieki temu, w gorszych czasach. Eksperymentator i kiepski czarodziej, jak to zwykle bywa. Przede wszystkim jednak swoimi metodami nienaukowymi zaczerpniętymi z mugolskiej chirurgii okaleczył dożywotnio przynajmniej trójkę dzieci - Nie była tego wcale pewna, ale zaokrągliła Hectora do trzech; z pewnością nie był jedyny. - Jedno z nich do dziś ma problemy z chodzeniem. To mój przyjaciel, tak się składa. Sam Hopkirk wywinął się, zwolnił z Munga i prowadził własną praktykę w Menchesterze jeszcze przed wojną. Chyba ma rodzinę, ale to mnie akurat nie interesuje. - Dopaliła papierosa, rzuciła go i zgniotła pod podeszwą buta. - Na konferencji uzdrowicieli w Cheshire przypadkiem dowiedziałam się, że nadal tu mieszka. To znaczy, że albo jest głupi albo czuje się bezkarny. Chcę go wziąć żywcem i doprowadzić przed wymiar sprawiedliwości - To jest, do swojego prosektorium, ale o tym co będzie się z nim działo dalej nie zamierzała już rozmawiać z Igorem. - Mieszka z mugolskim ojcem i żoną, czarownicą półkrwi. - Mówiła cicho, zaczęła też schodzić wolno ścieżką w dół doliny, łapiąc Igora pod ramię, by lepiej trzymać równowagę. Wyglądali w ten sposób niemal jak młoda, urokliwa parka spacerująca po lunchu. Nikt nie mógłby domyśleć się, co planują, o czym rozmawiają. Ani że przynajmniej połowa tego duetu składa się już z doświadczonego mordercy. - Czarownicę możemy puścić, kiedyś odpracuje swoje głupie decyzje. Nie popieram zabijania magów bez powodu - skłamała i cmoknęła z niezadowoleniem. - Co do mugola... jeżeli są jakieś zaklęcia, których zawsze chciałeś spróbować, możesz mi powiedzieć. Nie będę cię oceniać - zasugerowała, mocniej splatając palce na jego łokciu, właściwie z sympatią.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zapowiadający jesienne przeobrażenie wiatr smagał policzki z odczuciem kojącej rześkości, zewsząd łypał nań jednak wciąż iście letni krajobraz, przeplatany żółcią kwitnącej nawłoci i fioletem rozsianego tu i ówdzie wrzosu; sielankowy, arkadyjski wręcz nastrój pobliskich pól destrukcyjną siłą mimowolnie zmogła katastrofa, nachalnie majacząc bladymi świadectwami niedawnej apokalipsy. W zarysach całkiem niebrzydkiej codzienności wyzierały więc wymowne wyrwy w ziemi, strawione przez ogień trawy i drzewa, rozpłoszone w panice stada rannych zwierząt i rozbite cierpieniem rodziny, w cichym spragnieniu łaknące wyłącznie bezpiecznego azylu, pewnej i statecznej przyszłości. Ta rysowała się wątpliwością niezmiennie dla wszystkich, choć dla jednych bywała przecież bardziej fortunna i wdzięczna. W niemej aprobacie, być może niewyraźnej w natłoku spraw ostatnich dni, doceniał więc osobnicze szczęście, oglądając nietknięte mackami zagrożenia twarze najbliższych. A przy tym, przy tym nabierał znamion dawnej spontaniczności, odgraniczając się nieco od przyjętej na angielskich ziemiach konwencji odpowiedzialności. Praca nie zając, tłumaczył sobie w cichych rozliczeniach z minionych tygodni, gdy zamiast pomocy w matczynym interesie albo przy którymś z zadań ratujących istnienia ichniejszego hrabstwa, wybierał oblicze kochanki jednej lub drugiej, bezwstydnie pozwalając sobie na frywolność i brak stosownego przejęcia współtowarzyszącymi okolicznościami. To nie moja ojczyzna, zarzekał się w nienormalnych próbach ucieczki od ciążących nań obowiązków, ostatecznie postępując jednak na wzór wystosowywanych w eter próśb. Regułami przedmedycznego ratunku ocalił więc w pierwszych godzinach co najmniej kilka nieznajomych dusz, znajomością okolicznych reguł dziczy zaś uzupełnił braki w żywności, bodaj doraźnie zaspokajając głód lamentujących w trwodze dzieci. Natura egoisty zdawała się chwilowo przygasnąć w blasku narastającej szlachetności, w małych gestach człowieczeństwa napełniając go wizją chluby i miłosierności. Dziś jednak wizerunek ten postanowiono zdeptać i porzucić, w spojrzenie i wargi wkładając niechęć sprzężoną z drwiną, w działania natomiast — samozwańczą potrzebę niezgodnego z prawem osądu, kierowanego najprawdopodobniej bólem i rozlewem krwi. W towarzystwie mimowolnie kojarzonym z sadystyczno-masochistyczną efemerydą, w znajomości przeplatanej potencjalną niezręcznością; prostymi słowami przerwali jednak wreszcie milczenie po wymownym finale ostatniego spotkania, najpierw formułami kreślonymi zręcznie na kawałku gładkiego pergaminu, wreszcie też osobiście, w brzmieniu zastanej dyrektywy, na rzecz której zjawił się w zapowiedzianym miejscu o ustalonym czasie. Nie przywykł do gonienia za szlamami na czyjeś skinienie palca, ale jej, jej był winien kilka przynajmniej przysług, niespłaconych nadal przynoszonymi w geście kurtuazji podarunkami.
— Elvira — odparł analogicznie w formule powitania, w dalekiej maniakalności postawie zawieszając oko na zaistniałych w jej wyglądzie zmianach; poza zmęczeniem najwyraźniejsza okazała się długość włosów, zupełnie niepodobna temu, co wybrzmiewało reminiscencją w zabrudzonym od trupiej krwi warkoczu. — Mam nadzieję, że i ty doszłaś już do siebie — dodał wkrótce, bez sugestywnej dwuznaczności, zarazem też nie gniewając się zanadto na kobiecy nietakt; papierosa wyciągniętego z odmętów własnych spodni odpalał zaraz bez typowej dla niej ostentacji, choć kąciki ust drgnęły chyba w cynicznym uśmiechu. Patrząc na niego maskowała teraz drażniący ją wstyd, albo krążąca w żyłach duma nakazała jej wyprzeć z podświadomości akt tamtego upokorzenia. Zniewagi, której przecież sama władczo odeń wówczas zażądała. — I że... należycie opiekujesz się Marią. Jest jeszcze młoda i naiwna, a po tym co się ostatnio stało, z pewnością jeszcze podatniejsza na obce wpływy — stwierdził głosem ni to troskliwym, ni obojętnym, balansującym gdzieś na cienkiej krawędzi autentycznego przejęcia i zupełnego niedbalstwa. Dotąd nie otrzymał od niej jednak wiadomości zwrotnej, w krótkich wyrazach potwierdzającej przynajmniej, iż jakkolwiek znosiła znój niedawnej tragedii. Starsza krewna zapewne nie potrzebowała tego napomknięcia, zapewne też gotowa była obruszyć się na brzmienie tej zbędnej uwagi, ale bynajmniej nie frasowała go jej ewentualna reakcja. Ująwszy ją pod ramię, podjęli spokojny spacer, niosący się echem obszernego monologu. W międzyczasie porzucił gdzieś również dopalającą się końcówkę fajki.
— Jesteś bardzo wyrozumiała — wyrzekł w miałkim rozbawieniu, burząc tym samym powagę podjętego przed momentem tematu. — Musisz jednak wiedzieć, że nawet gdybyś oceniała, niespecjalnie przejąłbym się tym, co możesz sobie o mnie pomyśleć — kontynuował cicho, w uwielbianej przez nią chyba przekorze banalnej gry słowem. — Pozwól mi więc na spontaniczność, nie przywykłem do takiej skrupulatności. Mój indywidualny kaprys okaże się decydentem — skwitował, nadal unikając oczekiwanej precyzji. Emocje trzymał dziś na wodzy, a jedynie ich bieg wyznaczyć mógł mniej lub bardziej plugawy los dla, w istocie niewinnego, mugola.
Ruszamy, Elviro?
— Elvira — odparł analogicznie w formule powitania, w dalekiej maniakalności postawie zawieszając oko na zaistniałych w jej wyglądzie zmianach; poza zmęczeniem najwyraźniejsza okazała się długość włosów, zupełnie niepodobna temu, co wybrzmiewało reminiscencją w zabrudzonym od trupiej krwi warkoczu. — Mam nadzieję, że i ty doszłaś już do siebie — dodał wkrótce, bez sugestywnej dwuznaczności, zarazem też nie gniewając się zanadto na kobiecy nietakt; papierosa wyciągniętego z odmętów własnych spodni odpalał zaraz bez typowej dla niej ostentacji, choć kąciki ust drgnęły chyba w cynicznym uśmiechu. Patrząc na niego maskowała teraz drażniący ją wstyd, albo krążąca w żyłach duma nakazała jej wyprzeć z podświadomości akt tamtego upokorzenia. Zniewagi, której przecież sama władczo odeń wówczas zażądała. — I że... należycie opiekujesz się Marią. Jest jeszcze młoda i naiwna, a po tym co się ostatnio stało, z pewnością jeszcze podatniejsza na obce wpływy — stwierdził głosem ni to troskliwym, ni obojętnym, balansującym gdzieś na cienkiej krawędzi autentycznego przejęcia i zupełnego niedbalstwa. Dotąd nie otrzymał od niej jednak wiadomości zwrotnej, w krótkich wyrazach potwierdzającej przynajmniej, iż jakkolwiek znosiła znój niedawnej tragedii. Starsza krewna zapewne nie potrzebowała tego napomknięcia, zapewne też gotowa była obruszyć się na brzmienie tej zbędnej uwagi, ale bynajmniej nie frasowała go jej ewentualna reakcja. Ująwszy ją pod ramię, podjęli spokojny spacer, niosący się echem obszernego monologu. W międzyczasie porzucił gdzieś również dopalającą się końcówkę fajki.
— Jesteś bardzo wyrozumiała — wyrzekł w miałkim rozbawieniu, burząc tym samym powagę podjętego przed momentem tematu. — Musisz jednak wiedzieć, że nawet gdybyś oceniała, niespecjalnie przejąłbym się tym, co możesz sobie o mnie pomyśleć — kontynuował cicho, w uwielbianej przez nią chyba przekorze banalnej gry słowem. — Pozwól mi więc na spontaniczność, nie przywykłem do takiej skrupulatności. Mój indywidualny kaprys okaże się decydentem — skwitował, nadal unikając oczekiwanej precyzji. Emocje trzymał dziś na wodzy, a jedynie ich bieg wyznaczyć mógł mniej lub bardziej plugawy los dla, w istocie niewinnego, mugola.
Ruszamy, Elviro?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 14 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jeżeli nawet odczuwała wątpliwości w kwestii tego, czy Igor - jako nadal młody mężczyzna - będzie potrafił zachować profesjonalizm ich współpracy po ostatnim bądź co bądź nieodpowiedzialnym z jej strony wybryku, nie pozwoliła im dojść do głosu. Posiadała wszak bogate doświadczenie w zakresie szufladkowania wspomnień we własnej głowie w sposób, który czynił je... nieuciążliwymi. To nie tak, że całkiem żałowała tego, że prowokowała Igora tak długo aż stracił cierpliwość w najbardziej rozkoszny ze sposobów. Sam akt sprawił jej przyjemność; zażenowanie, niechęć i gniew pojawiły się znacznie później i nie miały wiele wspólnego z samym Igorem. Była zła przede wszystkim na siebie. Czy kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie wziąć mężczyznę w ramiona i nie porównywać go do Drew? Ten cudowny sukinsyn nie miał w sobie niczego co usprawiedliwiałoby takie oddanie. Nie kochała go już. Nie mogła. Nie miała zamiaru. Ale to co czuła pozostawało mdłe i duszące jak garść popiołu w ustach. Być może jednak była trochę sentymentalna.
- Prawie spłonęłam, ale jest znacznie lepiej niż przed tygodniem - odparła lekko na jego słowa, nie doszukując się w nich dwuznaczności, która byłaby wszak niewygodna dla nich obu. Mimo wszystko uśmiechnęła się jeszcze kątem ust i przesunęła po nim wzrokiem, gdy ją witał, jakby z uznaniem. Był przystojnym, urokliwym chłopcem. Pełnym zapału. Sarkastycznym i złośliwym w sposób, który poprawiał jej humor. Co za szkoda, że była od niego starsza aż o siedem lat. Jeszcze większa szkoda, że w drugą stronę zapewne nikogo by to nie dziwiło. - Wydostałam się z krateru. Wiesz, że ogień mnie nie zatrzyma. A ty? Jakieś rany? Jakieś straty?... - urwała, zasępiła się, gdy splatając łokcie ruszyli w drogę w dół doliny. Zadanie, które na nich czekało było przyjemnością i rozrywką, sprawiało, że skóra mrowiła ją z ekscytacji jak zawsze przed dobrą walką (tak dawno nie miała okazji naprawdę skrzyżować z kimś różdżek!), niemniej jednak widmo osaczającej ich wciąż apokalipsy przypomniało jej o rodzicach Marii. Ich śmierć była jej nie mniej obojętna niż śmierć szlamy, którą dziś schwytają. Ale obojętna nie była jej Maria ze swoim małym, złamanym sercem. - Maria nie jest moim jedynym obowiązkiem. Zależy mi na niej jak na córce, fakt, lecz nie jestem w stanie śledzić każdego jej kroku. Jest naiwna, ale nie głupia. A ty? Dlaczego pytasz? Czyżbyś chciał mi o czymś opowiedzieć? - zaczepiła, zaciskając palce nieco mocniej na jego przedramieniu. Kryło się w tym jednak jakieś rozbawienie. Histeryczne rozbawienie, żal i frustracja.
Wkrótce zdecydowała się porzucić ten temat, zdeptać pod obcasem tak jak niedopałki papierosów, które zostawili po sobie na żwirowanej ścieżce. Kamienie chrzęściły im pod stopami, a szum niewielkiego wodospadu na rzece i ich przyciszone głosy zapewniały im intymność. Nie miało to jednak większego znaczenia. Ich droga nie miała być daleka.
- Dla ciebie niewątpliwie - mruknęła na jego ni to prześmiewczą ni poważną uwagę, ale jej uwaga skupiła się już na niewielkim, jednopiętrowym domu, który od ulicy oddzielał spory kawał terenu oraz ścieżka wijąca się od drewnianego płotu przez, zdaje się, sad jabłkowy. Za domem mieścił się już tylko zagajnik, fragment polany do wypasu owiec i dalej las; oceniła odległość od najbliższego sąsiedztwa i doszła do wniosku, że krzyków, przynajmniej tych wewnątrz, nie powinno być słychać. Nie żeby zamierzała pozwolić im długo krzyczeć. - Liczę na twoją spontaniczność, Igor. Mam tylko nadzieję, że nie będzie ona podszyta młodzieńczą brawurą - Uniosła brew, tak jakby sama nigdy nie zachowywała się impulsywnie i maniakalnie, choć młodość odchodziła od niej z każdym mijającym rokiem.
Obejrzała się, gdy weszli na teren posesji Hopkirka, ale nie ujrzała na ścieżce żadnych świadków; dalej zresztą spacerowali powoli, z sielankową wręcz łagodnością. Spodziewała się jakiegoś czaru ochronnego, więc ciarki na rękach i cichy pisk w uszach nie wzbudziły w niej niepokoju. Kątem oka obserwowała Igora, choć tylko do czasu aż na progu wciąż odległej werandy pojawił się podstarzały czarodziej.
Ewidentnie był człowiekiem po sześćdziesiątce; garbił się nieco przy schodzeniu po stopniach, a wciąż gęste włosy zaczesane starannie na lewy bok połyskiwały już srebrem. Mimo to, Henry Hopkirk miał w sobie nadal pewną werwę i aurę dumnego, aroganckiego człowieka, którego okoliczności wojny co najwyżej nużyły. Oczy za okularami z grubych szkieł były podejrzliwie zmrużone. Widziała różdżkę u jego pasa, ale nie sięgnął po nią i ona również tego nie zrobiła.
- Pan Henry Hopkirk? Proszę wybaczyć niespodziewane najście, nazywam się Emily MacCuffin. Mieszkam... mieszkałam w Manchesterze - Jej twarz pobladła i spokorniała, głos zadrżał w emfazie bólu, który nijak nie pasował do Elviry, jaką znał Igor. - Powiedziano mi, że będzie mi pan w stanie pomóc. Mój... - Syn? Nie, nie wyglądam staro. - ...mąż i ja jesteśmy bezradni. Odkąd w deszcz gwiazd nasze maleństwo przygniotły krokwie z walącego się dachu nie może stanąć na nogi. Zielarka powiedziała, że jej kręgosłup jest złamany i że tylko doświadczony uzdrowiciel może jej teraz pomóc. - Przycisnęła Igora mocniej do swojego boku, zbliżając się do drzwi frontowych w coraz prędszej desperacji zrozpaczonej matki. Żadna z tych emocji nie była jej naprawdę znana, a jednak przyszły jej z równą lekkością co każde inne kłamstwo. - Proszę, czy możemy z panem choć porozmawiać? Zapłacimy ile będzie trzeba!
Obserwowała kalejdoskop emocji przewijający się przez poznaczoną zmarszczkami twarz starego uzdrowiciela; od niepewności po frustrację, niechęć, współczucie, a w końcu coś jakby zrozumienie. Empatycznymi ludźmi łatwo było manipulować. Jeszcze łatwiej, gdy byli zarazem empatyczni i pewni własnych możliwości.
- Ile lat ma córka? - Wysunął różdżkę z kabury, by mieć ją w ręce, gdy gestem zapraszał ich do środka. Nie umknęło to jej uwadze, ale nie dała po sobie niczego poznać, pewnie trzymając się Igora, by temu czasem nie przyszło na myśl już w progu wyciągać broni. - Czy będziecie w stanie zapewnić jej transport? Nie oferuję już wizyt domowych, właściwie to miałem całkiem zamykać praktykę, ale... - Rozżalone westchnienie towarzyszące zatrzaskiwanym drzwiom pieczętowało jego los. - Ludzie ciągle mnie potrzebują. A państwo, tak, będziecie musieli mi państwo wybaczyć, ale...
Elvira zignorowała go, wysuwając rękę spod łokcia Igora i wchodząc głębiej do skromnego, acz dobrze wyposażonego salonu. W kominku naprzeciw obitej ręcznymi robótkami sofy leżało świeże drewno. Na stoliku w filiżance kawy samoistnie kręciła się łyżka. Z kuchni dolatywał zapach cebulowej zupy, a krzątanina i trzask szuflad sugerowały, że właśnie tam mogą spodziewać się żony. To gdzie był ojciec Hopkirka, stary, ponad osiemdziesięcioletni mugol, nie miało w tej chwili aż takiego znaczenia.
- Zawieszenie broni skończyło się już prawie dwa tygodnie temu - wcięła się w końcu w słowa uzdrowiciela, który tłumaczył się z czegoś, czego dawno przestała słuchać. Mężczyzna umilkł, nastroszył wąsy i przesunął palcami po spoconym czole. Różdżkę uniósł nieco wyżej, ale do pozycji raczej obronnej niż bojowej. Dobrze. - A wam i tak wydaje się, że w Lancashire jesteście bezpieczni. Nudzi mnie już ta gra. Henryku Hopkirk, jesteś aresztowany za zarzuty okaleczania i umyślnego narażania na szkodę czarodziejów, w tym dzieci. Także za złamanie kodeksu etyki uzdrowicielskiej, nielegalne eksperymenty i miganie się od wymiaru sprawiedliwości. - I za brudną krew. Subtelnym ruchem oplotła palce wokół własnej różdżki, drugą rękę oparła na biodrze. Wyraz boleści i żałoby spełznął jej z twarzy szybciej nawet niż zdążył się na niej pojawić. Po raz pierwszy od bardzo dawna pozwoliła sobie na szczerość; jej usta skrzywiły się więc w wyrazie wzgardy, a czoło wygładziło, pozostawiając spojrzenie zimnym i bezwzględnym. - Czeka cię proces, na który możesz udać się z nami dobrowolnie. Albo nie. Mi jest wszystko jedno.
Krew już rozkosznie szumiała jej w uszach, już czuła smak adrenaliny pod językiem; wystarczył widok rozszerzających się w szoku i przerażeniu źrenic, woskowata twarz ofiary. Zapach śmierci w wydychanym powietrzu.
- Ja nie... ja nigdy nikogo nie... kłamiesz! To są pomówienia, to jest oszczerstwo, błagam. Chodzi o moją krew, tylko o to. Nigdy nikogo nie skrzywdziłem. - I nagle, jakby się zreflektował, jakby przypomniał sobie, że pod tym całym mugolskim szlamem ma w sobie pierwiastek czarodzieja. - Wynoście się zanim zrobię wam krzywdę! Nie macie prawa! Kim wy w ogóle jesteście?
Sam pozwoliłeś mi przejść przez próg - pomyślała Elvira z satysfakcją, a słysząc za plecami piskliwy kobiecy krzyk, żony Hopkirka, niewątpliwie, błyskawicznie wyszarpnęła własną różdżkę. Akurat w czas, gdy zaklęcie, czymkolwiek by nie było, zaczął mamrotać Henry.
- Adolebitque - Nie zdołała jednak poprawnie dokończyć dłuższej inkantacji trzykrotnie, ponieważ rozproszyły ją następujące po sobie trzaski tłuczonych filiżanek, którymi próbowała rzucać w nich w histerii żona uzdrowiciela. Też mi czarownica. Zaklęła cicho pod nosem, gdy tymczasem wprost w nią wymierzone zostało Everte Stati.
Henry Hopkirk Uroki 15, OPCM 20 żywotność 100
Madelyn Hopkirk Uroki 5 OPCM 10 żywotność 80
Everte Stati we mnie, po poście Igora szafka (jak teraz wleci 90 to cię udławię wielki morsie).
- Prawie spłonęłam, ale jest znacznie lepiej niż przed tygodniem - odparła lekko na jego słowa, nie doszukując się w nich dwuznaczności, która byłaby wszak niewygodna dla nich obu. Mimo wszystko uśmiechnęła się jeszcze kątem ust i przesunęła po nim wzrokiem, gdy ją witał, jakby z uznaniem. Był przystojnym, urokliwym chłopcem. Pełnym zapału. Sarkastycznym i złośliwym w sposób, który poprawiał jej humor. Co za szkoda, że była od niego starsza aż o siedem lat. Jeszcze większa szkoda, że w drugą stronę zapewne nikogo by to nie dziwiło. - Wydostałam się z krateru. Wiesz, że ogień mnie nie zatrzyma. A ty? Jakieś rany? Jakieś straty?... - urwała, zasępiła się, gdy splatając łokcie ruszyli w drogę w dół doliny. Zadanie, które na nich czekało było przyjemnością i rozrywką, sprawiało, że skóra mrowiła ją z ekscytacji jak zawsze przed dobrą walką (tak dawno nie miała okazji naprawdę skrzyżować z kimś różdżek!), niemniej jednak widmo osaczającej ich wciąż apokalipsy przypomniało jej o rodzicach Marii. Ich śmierć była jej nie mniej obojętna niż śmierć szlamy, którą dziś schwytają. Ale obojętna nie była jej Maria ze swoim małym, złamanym sercem. - Maria nie jest moim jedynym obowiązkiem. Zależy mi na niej jak na córce, fakt, lecz nie jestem w stanie śledzić każdego jej kroku. Jest naiwna, ale nie głupia. A ty? Dlaczego pytasz? Czyżbyś chciał mi o czymś opowiedzieć? - zaczepiła, zaciskając palce nieco mocniej na jego przedramieniu. Kryło się w tym jednak jakieś rozbawienie. Histeryczne rozbawienie, żal i frustracja.
Wkrótce zdecydowała się porzucić ten temat, zdeptać pod obcasem tak jak niedopałki papierosów, które zostawili po sobie na żwirowanej ścieżce. Kamienie chrzęściły im pod stopami, a szum niewielkiego wodospadu na rzece i ich przyciszone głosy zapewniały im intymność. Nie miało to jednak większego znaczenia. Ich droga nie miała być daleka.
- Dla ciebie niewątpliwie - mruknęła na jego ni to prześmiewczą ni poważną uwagę, ale jej uwaga skupiła się już na niewielkim, jednopiętrowym domu, który od ulicy oddzielał spory kawał terenu oraz ścieżka wijąca się od drewnianego płotu przez, zdaje się, sad jabłkowy. Za domem mieścił się już tylko zagajnik, fragment polany do wypasu owiec i dalej las; oceniła odległość od najbliższego sąsiedztwa i doszła do wniosku, że krzyków, przynajmniej tych wewnątrz, nie powinno być słychać. Nie żeby zamierzała pozwolić im długo krzyczeć. - Liczę na twoją spontaniczność, Igor. Mam tylko nadzieję, że nie będzie ona podszyta młodzieńczą brawurą - Uniosła brew, tak jakby sama nigdy nie zachowywała się impulsywnie i maniakalnie, choć młodość odchodziła od niej z każdym mijającym rokiem.
Obejrzała się, gdy weszli na teren posesji Hopkirka, ale nie ujrzała na ścieżce żadnych świadków; dalej zresztą spacerowali powoli, z sielankową wręcz łagodnością. Spodziewała się jakiegoś czaru ochronnego, więc ciarki na rękach i cichy pisk w uszach nie wzbudziły w niej niepokoju. Kątem oka obserwowała Igora, choć tylko do czasu aż na progu wciąż odległej werandy pojawił się podstarzały czarodziej.
Ewidentnie był człowiekiem po sześćdziesiątce; garbił się nieco przy schodzeniu po stopniach, a wciąż gęste włosy zaczesane starannie na lewy bok połyskiwały już srebrem. Mimo to, Henry Hopkirk miał w sobie nadal pewną werwę i aurę dumnego, aroganckiego człowieka, którego okoliczności wojny co najwyżej nużyły. Oczy za okularami z grubych szkieł były podejrzliwie zmrużone. Widziała różdżkę u jego pasa, ale nie sięgnął po nią i ona również tego nie zrobiła.
- Pan Henry Hopkirk? Proszę wybaczyć niespodziewane najście, nazywam się Emily MacCuffin. Mieszkam... mieszkałam w Manchesterze - Jej twarz pobladła i spokorniała, głos zadrżał w emfazie bólu, który nijak nie pasował do Elviry, jaką znał Igor. - Powiedziano mi, że będzie mi pan w stanie pomóc. Mój... - Syn? Nie, nie wyglądam staro. - ...mąż i ja jesteśmy bezradni. Odkąd w deszcz gwiazd nasze maleństwo przygniotły krokwie z walącego się dachu nie może stanąć na nogi. Zielarka powiedziała, że jej kręgosłup jest złamany i że tylko doświadczony uzdrowiciel może jej teraz pomóc. - Przycisnęła Igora mocniej do swojego boku, zbliżając się do drzwi frontowych w coraz prędszej desperacji zrozpaczonej matki. Żadna z tych emocji nie była jej naprawdę znana, a jednak przyszły jej z równą lekkością co każde inne kłamstwo. - Proszę, czy możemy z panem choć porozmawiać? Zapłacimy ile będzie trzeba!
Obserwowała kalejdoskop emocji przewijający się przez poznaczoną zmarszczkami twarz starego uzdrowiciela; od niepewności po frustrację, niechęć, współczucie, a w końcu coś jakby zrozumienie. Empatycznymi ludźmi łatwo było manipulować. Jeszcze łatwiej, gdy byli zarazem empatyczni i pewni własnych możliwości.
- Ile lat ma córka? - Wysunął różdżkę z kabury, by mieć ją w ręce, gdy gestem zapraszał ich do środka. Nie umknęło to jej uwadze, ale nie dała po sobie niczego poznać, pewnie trzymając się Igora, by temu czasem nie przyszło na myśl już w progu wyciągać broni. - Czy będziecie w stanie zapewnić jej transport? Nie oferuję już wizyt domowych, właściwie to miałem całkiem zamykać praktykę, ale... - Rozżalone westchnienie towarzyszące zatrzaskiwanym drzwiom pieczętowało jego los. - Ludzie ciągle mnie potrzebują. A państwo, tak, będziecie musieli mi państwo wybaczyć, ale...
Elvira zignorowała go, wysuwając rękę spod łokcia Igora i wchodząc głębiej do skromnego, acz dobrze wyposażonego salonu. W kominku naprzeciw obitej ręcznymi robótkami sofy leżało świeże drewno. Na stoliku w filiżance kawy samoistnie kręciła się łyżka. Z kuchni dolatywał zapach cebulowej zupy, a krzątanina i trzask szuflad sugerowały, że właśnie tam mogą spodziewać się żony. To gdzie był ojciec Hopkirka, stary, ponad osiemdziesięcioletni mugol, nie miało w tej chwili aż takiego znaczenia.
- Zawieszenie broni skończyło się już prawie dwa tygodnie temu - wcięła się w końcu w słowa uzdrowiciela, który tłumaczył się z czegoś, czego dawno przestała słuchać. Mężczyzna umilkł, nastroszył wąsy i przesunął palcami po spoconym czole. Różdżkę uniósł nieco wyżej, ale do pozycji raczej obronnej niż bojowej. Dobrze. - A wam i tak wydaje się, że w Lancashire jesteście bezpieczni. Nudzi mnie już ta gra. Henryku Hopkirk, jesteś aresztowany za zarzuty okaleczania i umyślnego narażania na szkodę czarodziejów, w tym dzieci. Także za złamanie kodeksu etyki uzdrowicielskiej, nielegalne eksperymenty i miganie się od wymiaru sprawiedliwości. - I za brudną krew. Subtelnym ruchem oplotła palce wokół własnej różdżki, drugą rękę oparła na biodrze. Wyraz boleści i żałoby spełznął jej z twarzy szybciej nawet niż zdążył się na niej pojawić. Po raz pierwszy od bardzo dawna pozwoliła sobie na szczerość; jej usta skrzywiły się więc w wyrazie wzgardy, a czoło wygładziło, pozostawiając spojrzenie zimnym i bezwzględnym. - Czeka cię proces, na który możesz udać się z nami dobrowolnie. Albo nie. Mi jest wszystko jedno.
Krew już rozkosznie szumiała jej w uszach, już czuła smak adrenaliny pod językiem; wystarczył widok rozszerzających się w szoku i przerażeniu źrenic, woskowata twarz ofiary. Zapach śmierci w wydychanym powietrzu.
- Ja nie... ja nigdy nikogo nie... kłamiesz! To są pomówienia, to jest oszczerstwo, błagam. Chodzi o moją krew, tylko o to. Nigdy nikogo nie skrzywdziłem. - I nagle, jakby się zreflektował, jakby przypomniał sobie, że pod tym całym mugolskim szlamem ma w sobie pierwiastek czarodzieja. - Wynoście się zanim zrobię wam krzywdę! Nie macie prawa! Kim wy w ogóle jesteście?
Sam pozwoliłeś mi przejść przez próg - pomyślała Elvira z satysfakcją, a słysząc za plecami piskliwy kobiecy krzyk, żony Hopkirka, niewątpliwie, błyskawicznie wyszarpnęła własną różdżkę. Akurat w czas, gdy zaklęcie, czymkolwiek by nie było, zaczął mamrotać Henry.
- Adolebitque - Nie zdołała jednak poprawnie dokończyć dłuższej inkantacji trzykrotnie, ponieważ rozproszyły ją następujące po sobie trzaski tłuczonych filiżanek, którymi próbowała rzucać w nich w histerii żona uzdrowiciela. Też mi czarownica. Zaklęła cicho pod nosem, gdy tymczasem wprost w nią wymierzone zostało Everte Stati.
Henry Hopkirk Uroki 15, OPCM 20 żywotność 100
Madelyn Hopkirk Uroki 5 OPCM 10 żywotność 80
Everte Stati we mnie, po poście Igora szafka (jak teraz wleci 90 to cię udławię wielki morsie).
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 79
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 7, 3
#1 'k100' : 79
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 7, 3
Błąkający się na twarzy uśmiech być może niegodnie zaburzał powagę nadchodzącego przedsięwzięcia, on jednak bynajmniej nie starał się przywdziać maski pozorowanego zapomnienia o incydencie sprzed kilku tygodni, jakby na przekór towarzyszce, jakby w oczekiwaniu na jej wstyd. Bezsprzecznym triumfem byłoby teraz uświadczyć w rysach jej oblicza omamów zasadnego w tej sytuacji zakłopotania, ale te choćby przez chwilę nie przemknęły przez ramy posągowej mimiki kobiety. Nic straconego, gotów byłby stwierdzić w cynicznym rozbawieniu, uzupełniając je o szczere przekonanie, że niejednokrotnie jeszcze odnajdą powód do dwuznacznego opisu sprawy jednej czy drugiej. Niewinne formuły przewrotnych złośliwości nikomu nie miały wszakże wyrządzić znaczniejszej krzywdy, zwłaszcza że zamykały się w granicach ich prywatnej interakcji. Z dala od uszu wścibskich, żądnych chaotycznej famy, żywiących rozgadane w satysfakcji usta miałką plotką o banalnej treści, niekonwencjonalnej na tyle jednak, by wzburzyć zamkniętymi na wzór konserwy umysłami. Osobliwość tamtej okoliczności i kilku dookreślających ją szczegółem niuansów istotnie majaczyły gdzieś na granicy kontrowersyjnej perwersji, ale nie jemu było oceniać fantazje samotnej, dobijającej trzydziestki, zgoła maniakalnej pracoholiczki. W znużeniu zastaną rutynowością, albo ze szczerego zainteresowania młodszym i niebrzydkim przecież okazem, zwiodła syna swojej starszej koleżanki w sieć nieprzewidywalnej prowokacji, a on w konwencjonalnym dla siebie posłuszeństwie ofiarował jej to, czego w niemej postawie odeń zażądała — odczłowieczającego aktu rozkosznego upokorzenia. Wyrzut sumienia nie dopadł świadomości po zelżeniu napięcia, nic na kształt goryczy nie dobiegło też myśli, bo przecież odegrał swoją rolę bez pojedynczego choćby mankamentu, wiarygodnie i bezsprzecznie na jej prośbę. Spełnił ją raz, niezupełnie jednak w geście totalnego serwilizmu, samemu wszakże napawając się przez krótką chwilę wrażeniem sycącej dominacji; co gorsze, spełniłby ją najpewniej i po raz kolejny, wciąż natomiast na pewnych niezachwianych zasadach, które osobiście wyznaczyłby echem własnej decyzyjności.
— Złamane żebro, nic poza tym — odparł krótko, wzrokiem niewybrednie omiótłszy jej staturę, od stóp po sam czubek głowy; zapowiedziany uszczerbek na zdrowiu nie miał nic wspólnego z widmem katastrofy z dnia trzynastego, ale nie czuł potrzeby tłumaczenia jej determinantów tego stanu rzeczy. Wynikła w ramach rozrywkowego treningu potyczka na pięści z krewnymi brzmiałaby w obliczu jej ran co najmniej nieodpowiednio, od razu zresztą zadbał o wyleczenie tej kontuzji, korzystając z porady i kompetencji znajomego uzdrowiciela. — Wspominam o niej, bo była u mnie niedługo po tym, jak dowiedziała się o ich śmierci — dodał wkrótce, tonem poważnym, choć dalekim istotnemu przejęciu; porozumiewawczy wzrok wybijał się jednak znaczniejszym przekazem, już nie tyle zobojętniałym, co wyraziście sugestywnym. Zajmij się nią, jeśli ci na niej zależy. — A z doświadczenia wiem, że ludzie pogrążeni w żałobie zwykli podejmować dziwne decyzje — skwitował odwołaniem do stereotypowego uogólnienia, w odmętach żwirowej drogi porzuciwszy resztki dogasającego papierosa. W całym swoim nienormalnym spragnieniu manipulowania upatrzył sobie w niej jedną z wielu mniej znaczących kukiełek własnej zabawy, ale pod jego kurtuazyjnie uprzejmym słowem nie kryła się przecież realna krzywda. I choć z wyrachowanym zadowoleniem lubił myśleć o niej w kształtach naiwnego dziewczęcia, po ostatnim lamencie zasłyszanym w duchocie pachnącego liliami gabinetu, z dziwacznym politowaniem myślał o cierpiętniczej fatamorganie Marii Multon, trochę może na wskroś pierwotnym instynktom, które z niego czyniły podobnego reszcie drapieżnika. Teraz, tak po prostu, wolałby chyba nie widzieć już w niej ofiary.
— Nie bądź śmieszna, akurat z naszej dwójki to ciebie oskarżyłbym prędzej o nierozwagę — uznał lekko, nie czyniąc jednak z tej banalnej uwagi cierpkiej pretensji; mocniejsze ściśnięcie ramienia mimowolnie nastąpiło wraz z przekroczeniem ostatniego stopnia nierównych schodów, a proste możesz mi zaufać chciało przez moment opuścić wargi, ale oszczędził tym dywagacjom zbędnego patetyzmu, jakby w przekonaniu, że nie bez kozery wybrała do tego sprawunków właśnie jego. Już zaraz dreszcz ekscytacji przeszył plecy wraz ze wstąpieniem na skromną posesję, przed obliczami wyrósł zaś krzepki dziadek, a kobiece usta rozwarły się w potoku histerycznej emfazy. Teatralność całego wystąpienia budzić mogła zasadne obiekcje, ale dla kogoś nieświadomego jej niewrażliwości, wyglądała jedynie na dotkniętą nieszczęściem matkę. Jego milcząca, posągowa statura nie zdradzała się podobnym afektem, ba! — w jej wnętrzu wrzało na przemian rozbawienie i rozjuszenie, zastałe pod wpływem aktorskiego spętania ich sidłami małżeństwa, zarazem wynikłe w świetle oczekujących go zaraz obowiązków. Zakazaną inkantacją zwykł wiązać pociągające symbole runicznych klątw, zwartą pięścią obijać zaś zasługujące na atak ciała, ale wnikać w mury cudzego domostwa, ingerować w wolność jego właściciela, w końcu — dokonywać na nim niesprawiedliwego samosądu, wybrzmiewało dlań niepokojącym kolorem debiutu. Przekroczywszy próg zanotował niespecjalnie zawiły układ pomieszczeń, dźwięki czyjejś obecności dobiegające z kuchni, wreszcie też zapach zupy cebulowej i dzierżoną w dłoni różdżkę. Swoją własną chował w kieszeni spodni, wciąż pozwalając jej mówić; jeden zdradziecki ruch wroga wystarczyłby jednak dla zwinnego przybrania jej w urywkowym momencie nieuwagi. Przerwany monolog Hopkirka okazał się efektownym sygnałem do wyrwania się ze zwarcia, niedostrzegalnie więc począł usuwać się w cień prowadzonej na pierwszym planie potyczki. Aż do chwili, gdy przed twarzą nie wyrosła mu żona rzeczonego zbrodniarza, w bezwładzie rzucająca porcelanowym zestawem w kierunku jego towarzyszki, rozpraszając ją na tyle skutecznie, że żadna z podjętych prób rzucanych zaklęć nie okazała się skuteczną.
— Locomotor mortis — skierował kraniec różdżki ku rozszalałej kobiecie, celem Elviry pozostawał wszak waleczny dziadyga.
ST: 49
— Złamane żebro, nic poza tym — odparł krótko, wzrokiem niewybrednie omiótłszy jej staturę, od stóp po sam czubek głowy; zapowiedziany uszczerbek na zdrowiu nie miał nic wspólnego z widmem katastrofy z dnia trzynastego, ale nie czuł potrzeby tłumaczenia jej determinantów tego stanu rzeczy. Wynikła w ramach rozrywkowego treningu potyczka na pięści z krewnymi brzmiałaby w obliczu jej ran co najmniej nieodpowiednio, od razu zresztą zadbał o wyleczenie tej kontuzji, korzystając z porady i kompetencji znajomego uzdrowiciela. — Wspominam o niej, bo była u mnie niedługo po tym, jak dowiedziała się o ich śmierci — dodał wkrótce, tonem poważnym, choć dalekim istotnemu przejęciu; porozumiewawczy wzrok wybijał się jednak znaczniejszym przekazem, już nie tyle zobojętniałym, co wyraziście sugestywnym. Zajmij się nią, jeśli ci na niej zależy. — A z doświadczenia wiem, że ludzie pogrążeni w żałobie zwykli podejmować dziwne decyzje — skwitował odwołaniem do stereotypowego uogólnienia, w odmętach żwirowej drogi porzuciwszy resztki dogasającego papierosa. W całym swoim nienormalnym spragnieniu manipulowania upatrzył sobie w niej jedną z wielu mniej znaczących kukiełek własnej zabawy, ale pod jego kurtuazyjnie uprzejmym słowem nie kryła się przecież realna krzywda. I choć z wyrachowanym zadowoleniem lubił myśleć o niej w kształtach naiwnego dziewczęcia, po ostatnim lamencie zasłyszanym w duchocie pachnącego liliami gabinetu, z dziwacznym politowaniem myślał o cierpiętniczej fatamorganie Marii Multon, trochę może na wskroś pierwotnym instynktom, które z niego czyniły podobnego reszcie drapieżnika. Teraz, tak po prostu, wolałby chyba nie widzieć już w niej ofiary.
— Nie bądź śmieszna, akurat z naszej dwójki to ciebie oskarżyłbym prędzej o nierozwagę — uznał lekko, nie czyniąc jednak z tej banalnej uwagi cierpkiej pretensji; mocniejsze ściśnięcie ramienia mimowolnie nastąpiło wraz z przekroczeniem ostatniego stopnia nierównych schodów, a proste możesz mi zaufać chciało przez moment opuścić wargi, ale oszczędził tym dywagacjom zbędnego patetyzmu, jakby w przekonaniu, że nie bez kozery wybrała do tego sprawunków właśnie jego. Już zaraz dreszcz ekscytacji przeszył plecy wraz ze wstąpieniem na skromną posesję, przed obliczami wyrósł zaś krzepki dziadek, a kobiece usta rozwarły się w potoku histerycznej emfazy. Teatralność całego wystąpienia budzić mogła zasadne obiekcje, ale dla kogoś nieświadomego jej niewrażliwości, wyglądała jedynie na dotkniętą nieszczęściem matkę. Jego milcząca, posągowa statura nie zdradzała się podobnym afektem, ba! — w jej wnętrzu wrzało na przemian rozbawienie i rozjuszenie, zastałe pod wpływem aktorskiego spętania ich sidłami małżeństwa, zarazem wynikłe w świetle oczekujących go zaraz obowiązków. Zakazaną inkantacją zwykł wiązać pociągające symbole runicznych klątw, zwartą pięścią obijać zaś zasługujące na atak ciała, ale wnikać w mury cudzego domostwa, ingerować w wolność jego właściciela, w końcu — dokonywać na nim niesprawiedliwego samosądu, wybrzmiewało dlań niepokojącym kolorem debiutu. Przekroczywszy próg zanotował niespecjalnie zawiły układ pomieszczeń, dźwięki czyjejś obecności dobiegające z kuchni, wreszcie też zapach zupy cebulowej i dzierżoną w dłoni różdżkę. Swoją własną chował w kieszeni spodni, wciąż pozwalając jej mówić; jeden zdradziecki ruch wroga wystarczyłby jednak dla zwinnego przybrania jej w urywkowym momencie nieuwagi. Przerwany monolog Hopkirka okazał się efektownym sygnałem do wyrwania się ze zwarcia, niedostrzegalnie więc począł usuwać się w cień prowadzonej na pierwszym planie potyczki. Aż do chwili, gdy przed twarzą nie wyrosła mu żona rzeczonego zbrodniarza, w bezwładzie rzucająca porcelanowym zestawem w kierunku jego towarzyszki, rozpraszając ją na tyle skutecznie, że żadna z podjętych prób rzucanych zaklęć nie okazała się skuteczną.
— Locomotor mortis — skierował kraniec różdżki ku rozszalałej kobiecie, celem Elviry pozostawał wszak waleczny dziadyga.
ST: 49
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 14 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Igor Karkaroff' has done the following action : Rzut kością
#1 'k10' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 98
#1 'k10' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 98
Wioska Whalley
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire