Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Sypialnia na piętrze
Strona 3 z 3 •
1, 2, 3

AutorWiadomość
First topic message reminder :


Sypialnia na piętrze
Na piętrze dominują skosy, a sypialnia jest jedynym miejscem, w którym drewniany sufit został przykryty zaprawą i ozdobiony kwiecistą zielenią. W pokoju znajdują się wszystkie rzeczy osobiste profesor Bagshot, od szczotki z końskiego włosia, którą czesała włosy, aż po zakurzone, zjedzone przez mole ubrania. Miejsce to emanuje specyficzną aurą, spokojem. Może to zasługa wszechobecnej zieleni, a może magii Bathildy, ale przebywanie tu pomaga odgonić wszelakie troski.
Czuł się okropnie, kiedy wszystko mu się kotłowało w głowie - a może coraz bardziej czuł nic? Wiedział, że to wszystko było jego winą - zawsze było. Na każdym kroku to on popełniał błędy, to on się w nie pakował, to on je na wszystkich sprowadzał i to wszyscy ludzie dookoła na tym cierpieli najbardziej.
- Nie powinien, wszyscy wiemy, że nie powinien - rzucił wręcz pusto. Był zmęczony. Zawsze trudno przechodziły mu przez gardło słowa, że coś było jego winą - ale w tych momentach, kiedy naprawdę wszystko sknocił, co miało pomóc proste przepraszam? Co miało to naprawić? Przecież wiedział, że to tylko puste słowo - one nic nie znaczyły, kłamał jak najęty na porządku dziennym. Kręcił i kombinował, przecież wszyscy o tym wiedzieli, więc dlaczego teraz miałoby to cokolwiek zmienić?
Nie potrafił wyjaśnić wszystkiego dokładnie, dlaczego zachowywał się tak jak się zachowywał - dlaczego czuł ten ucisk niepewności, nie potrafiąc się złapać nadziei, że może to wszystko o czym opowiadał wcale nie było tak złe jak mu się wydawało? Zawsze to potrafił zrobić na miejscu, szukać tych jasnych stron, ale tutaj nie potrafił - myśl, że był zwykłym mordercą, tak naprawdę niczym nie różniącym się od tych ludzi w Tower, paraliżowała go. Nie zasługiwał na nic, nie powinien być nawet tutaj w domu. Bał się, że rzeczywiście taki był - nie rozumiał, dlaczego wtedy to zrobił, dlaczego zabił? Jak wyglądała ta sytuacja? Dlaczego mu kazali to zrobić?
- Nie napisałem do nikogo więcej, tylko do niego - odpowiedział oschle. - Sprawdź moje listy, skoro nie dowierzasz - dodał, czując jak drżą mu ręce z nerwów. Czuł na dłoniach krew, tę prawdziwą z ranek, ale to nie wszystko - to uczucie lepkości było tak uciążliwe, tak nieubłagane, ale wcisnął dłonie jedynie głębiej w kieszeni. Przeniósł wzrok jednak na Eve, kiedy ta się zapytała - a po tym znów na brata. Zmarszczył brwi.
- Myślisz, że dlatego ci nie mówię? - zapytał cicho, nie dowierzając. Myślał, że mu nie ufał? Przecież nie darzył większym zaufaniem niż jego! - Co zrobisz z tym, że prawie mnie zamordowali? Co ci ta wiedza zrobi różnicę? - zapytał, wpatrując się w niego. - Wciąż mają na mnie oko z tower. Co byś z tym zrobił? Pobiegł po pomoc do Marcela? - zapytał, czując gulę. Potrzebował pomocy, ale nie chciał o nią prosić - nie chciał musieć wiecznie tego robić. Ile mógł? Nie potrafił sobie poradzić sam, mimo że przecież powinien! - Nie chcę go w to mieszać, ciągle i ciągle. Nie chcę mieszać i narażać was - mimo, że to robił podejmując każdą idiotyczną i ryzykowną decyzję. Zawsze lądował jakimś cudem na czterech łapach - jak nie dzięki ludziom wokół siebie, na których nie zasługiwał, tak dzięki sytuacjom i zrządzeniu losu. Czasem rzeczy po prostu... działały. Tak zwyczajnie w świecie.
- Co mam ci mówić? Że nie mogę spać od ostatniego miesiąca? - zapytał, wbijając wzrok w brata. - Kto potrafi? Kto w tym domu przespał całą noc w ostatnim tygodniu? - dodał z nieco drwiącym uśmiechem. Mieli wojnę i każdy z nich własne koszmary. - Że jestem pieprzonym mordercą i słabo mi na tę myśl, że byłem w stanie to zrobić? Że nie wiem nawet co się wydarzyło wtedy? Że chcę, żeby to wszystko było cholernym snem, że chcę wiedzieć, że nie zabiłem dlatego, żeby zabić? Nie wiem, co wtedy tam zrobiłem! Pamiętam tylko... tylko to co mówiłem. Byłem wtedy tam w stanie zostać, żeby te dzieciaki uciekły... chyba? Nie wiem. Nie mam bladego pojęcia, co myślałem, ani co się działo. Po co miałbym was tym martwić? Nie wiem nawet czy to, co myślę, że tam się wydarzyło, w ogóle się wydarzyło. Powiedziałem Zakonowi, że zabiłem, a może to nie ja zabiłem? Może to zmyśliłem? - rzucił, rozkładając ręce na boki, uśmiechając się szeroko, co całkiem kontrastowało z jego tonem głosu, który był poddenerwowany i smutny - na samą myśl czuł się słabo. - Co byś zrobił, James? Coś wymyślił na to, że wciąż mam donieść jakieś informacje ludziom z tower? Że czekają na nie pieprzone trzy miesiące? Tylko wiesz co, nie mam siły. W nosie ich mam, nie mam ochoty przed nimi uciekać. Nie trzeba nic z tym zrobić. Albo się wyniosę z Londynu i nigdy więcej tam nie wrócę, albo po prostu wpadnę to wpadnę do celi. Tyle.
Zacisnął jednak szczękę, słysząc słowa brata. Rodziną. Zrobiłby dla nich wszystko - gdyby Marcel o coś go poprosił, również by się nie wahał. Nie sprzedał Celiny, nie wyrzucił jej nigdzie i nie miał zamiaru. Ale jak mieli zapewnić bezpieczeństwo dziewczynie tutaj w tym domu? Castor coś mówił o tym, że nie było tutaj bezpiecznie - nie miał pojęcia, dlaczego miałoby nie być. Dom jak dom. Nie wiedział też, jakie miał problemy na głowie tym razem - nie znał szczegółów, nie pamiętał, ale wątpił, żeby był bezpieczny.
- Może to jest problem? Że mnie tak traktujecie? Jak rodzinę? - mimo, że na to nie zasłużyłem utknęły mu w gardle słowa, które tak go bolały. Powinien wyjść, powinien po prostu zniknąć z ich życia. Obrócił się, łapiąc mocniej swoją torbę. Powinien po prostu wyjść, ale... Nie był w stanie. Czuł się słabo - czuł jak wszystkie emocje, które się w nim kumulowały, powoli odpuszczają. Wszystko na raz. Chciało mu się płakać, chciało mu się krzyczeć i czuł się niedobrze - ale nie mógł tego zrobić, nie tutaj i teraz.
Skierował się na kanapę.
- Nie uciekam nigdzie Eve, więc nie wiem, o czym mówisz - dodał, urywając na moment. - Ale bezpieczniej będzie jak nie będziemy mieszkać razem. Nie wyrzucaj, kto kiedy rozbija rodzinę. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że to ja zacząłem - dodał ciszej, może nieco lżej, jakby próbował zażartować - może nieco nie na miejscu, i z rzeczy, która wciąż była dla nich wszystkich wielką raną, ale co innego mu pozostało?
Wiedział, że bratowa go nie toleruje - a raczej robi to z trudem. Będzie tak lepiej dla niej jeśli zniknie, a Sheila przecież zrozumie. Może James zrozumie, że to nie działa? Jakkolwiek by nie chcieli, żeby to działało - po prostu nie. Bał się, że to wszystko wymknęło się całkiem spod jego kontroli i zagraża jeszcze bardziej ludziom, którzy są blisko niego.
Słysząc pytanie brata, westchnął cicho.
- Macie wszyscy w dokumentach inne nazwiska niż ja, więc nawet jak mnie złapią to powinniście być bezpieczni. Wrócę do Londynu... i nie wiem. Spróbuję znaleźć tych ludzi... Myślałem... myślałem o plotkach. Tak jak wtedy w grudniu - rzucił, odchylając głowę do tyłu. Przymknął oczy. Jeśli go złapią, raczej nie skończy dobrze - ale jaką miał inną opcję? Po prostu zginie w celi, na więcej nie zasługiwał przecież. -Rozpowiadałem, że ludzie znikali... No wiecie, zupa z trupa i te sprawy. Myślicie, że jak zareagują czarodzieje jak pojawią się plakaty z zaginionymi dziećmi na mieście? A później pójdzie plotka, że to ci z tower za to odpowiadają? - rzucił, uśmiechając się lekko pod nosem. Pamiętał, że wtedy, na placu, dobrze się bawił wymyślając takie kłamstwa - jedyne, co potrafił robić to kłamać. Więc może powinien spróbować i tym razem? Co innego miał do stracenia?
- Nie powinien, wszyscy wiemy, że nie powinien - rzucił wręcz pusto. Był zmęczony. Zawsze trudno przechodziły mu przez gardło słowa, że coś było jego winą - ale w tych momentach, kiedy naprawdę wszystko sknocił, co miało pomóc proste przepraszam? Co miało to naprawić? Przecież wiedział, że to tylko puste słowo - one nic nie znaczyły, kłamał jak najęty na porządku dziennym. Kręcił i kombinował, przecież wszyscy o tym wiedzieli, więc dlaczego teraz miałoby to cokolwiek zmienić?
Nie potrafił wyjaśnić wszystkiego dokładnie, dlaczego zachowywał się tak jak się zachowywał - dlaczego czuł ten ucisk niepewności, nie potrafiąc się złapać nadziei, że może to wszystko o czym opowiadał wcale nie było tak złe jak mu się wydawało? Zawsze to potrafił zrobić na miejscu, szukać tych jasnych stron, ale tutaj nie potrafił - myśl, że był zwykłym mordercą, tak naprawdę niczym nie różniącym się od tych ludzi w Tower, paraliżowała go. Nie zasługiwał na nic, nie powinien być nawet tutaj w domu. Bał się, że rzeczywiście taki był - nie rozumiał, dlaczego wtedy to zrobił, dlaczego zabił? Jak wyglądała ta sytuacja? Dlaczego mu kazali to zrobić?
- Nie napisałem do nikogo więcej, tylko do niego - odpowiedział oschle. - Sprawdź moje listy, skoro nie dowierzasz - dodał, czując jak drżą mu ręce z nerwów. Czuł na dłoniach krew, tę prawdziwą z ranek, ale to nie wszystko - to uczucie lepkości było tak uciążliwe, tak nieubłagane, ale wcisnął dłonie jedynie głębiej w kieszeni. Przeniósł wzrok jednak na Eve, kiedy ta się zapytała - a po tym znów na brata. Zmarszczył brwi.
- Myślisz, że dlatego ci nie mówię? - zapytał cicho, nie dowierzając. Myślał, że mu nie ufał? Przecież nie darzył większym zaufaniem niż jego! - Co zrobisz z tym, że prawie mnie zamordowali? Co ci ta wiedza zrobi różnicę? - zapytał, wpatrując się w niego. - Wciąż mają na mnie oko z tower. Co byś z tym zrobił? Pobiegł po pomoc do Marcela? - zapytał, czując gulę. Potrzebował pomocy, ale nie chciał o nią prosić - nie chciał musieć wiecznie tego robić. Ile mógł? Nie potrafił sobie poradzić sam, mimo że przecież powinien! - Nie chcę go w to mieszać, ciągle i ciągle. Nie chcę mieszać i narażać was - mimo, że to robił podejmując każdą idiotyczną i ryzykowną decyzję. Zawsze lądował jakimś cudem na czterech łapach - jak nie dzięki ludziom wokół siebie, na których nie zasługiwał, tak dzięki sytuacjom i zrządzeniu losu. Czasem rzeczy po prostu... działały. Tak zwyczajnie w świecie.
- Co mam ci mówić? Że nie mogę spać od ostatniego miesiąca? - zapytał, wbijając wzrok w brata. - Kto potrafi? Kto w tym domu przespał całą noc w ostatnim tygodniu? - dodał z nieco drwiącym uśmiechem. Mieli wojnę i każdy z nich własne koszmary. - Że jestem pieprzonym mordercą i słabo mi na tę myśl, że byłem w stanie to zrobić? Że nie wiem nawet co się wydarzyło wtedy? Że chcę, żeby to wszystko było cholernym snem, że chcę wiedzieć, że nie zabiłem dlatego, żeby zabić? Nie wiem, co wtedy tam zrobiłem! Pamiętam tylko... tylko to co mówiłem. Byłem wtedy tam w stanie zostać, żeby te dzieciaki uciekły... chyba? Nie wiem. Nie mam bladego pojęcia, co myślałem, ani co się działo. Po co miałbym was tym martwić? Nie wiem nawet czy to, co myślę, że tam się wydarzyło, w ogóle się wydarzyło. Powiedziałem Zakonowi, że zabiłem, a może to nie ja zabiłem? Może to zmyśliłem? - rzucił, rozkładając ręce na boki, uśmiechając się szeroko, co całkiem kontrastowało z jego tonem głosu, który był poddenerwowany i smutny - na samą myśl czuł się słabo. - Co byś zrobił, James? Coś wymyślił na to, że wciąż mam donieść jakieś informacje ludziom z tower? Że czekają na nie pieprzone trzy miesiące? Tylko wiesz co, nie mam siły. W nosie ich mam, nie mam ochoty przed nimi uciekać. Nie trzeba nic z tym zrobić. Albo się wyniosę z Londynu i nigdy więcej tam nie wrócę, albo po prostu wpadnę to wpadnę do celi. Tyle.
Zacisnął jednak szczękę, słysząc słowa brata. Rodziną. Zrobiłby dla nich wszystko - gdyby Marcel o coś go poprosił, również by się nie wahał. Nie sprzedał Celiny, nie wyrzucił jej nigdzie i nie miał zamiaru. Ale jak mieli zapewnić bezpieczeństwo dziewczynie tutaj w tym domu? Castor coś mówił o tym, że nie było tutaj bezpiecznie - nie miał pojęcia, dlaczego miałoby nie być. Dom jak dom. Nie wiedział też, jakie miał problemy na głowie tym razem - nie znał szczegółów, nie pamiętał, ale wątpił, żeby był bezpieczny.
- Może to jest problem? Że mnie tak traktujecie? Jak rodzinę? - mimo, że na to nie zasłużyłem utknęły mu w gardle słowa, które tak go bolały. Powinien wyjść, powinien po prostu zniknąć z ich życia. Obrócił się, łapiąc mocniej swoją torbę. Powinien po prostu wyjść, ale... Nie był w stanie. Czuł się słabo - czuł jak wszystkie emocje, które się w nim kumulowały, powoli odpuszczają. Wszystko na raz. Chciało mu się płakać, chciało mu się krzyczeć i czuł się niedobrze - ale nie mógł tego zrobić, nie tutaj i teraz.
Skierował się na kanapę.
- Nie uciekam nigdzie Eve, więc nie wiem, o czym mówisz - dodał, urywając na moment. - Ale bezpieczniej będzie jak nie będziemy mieszkać razem. Nie wyrzucaj, kto kiedy rozbija rodzinę. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że to ja zacząłem - dodał ciszej, może nieco lżej, jakby próbował zażartować - może nieco nie na miejscu, i z rzeczy, która wciąż była dla nich wszystkich wielką raną, ale co innego mu pozostało?
Wiedział, że bratowa go nie toleruje - a raczej robi to z trudem. Będzie tak lepiej dla niej jeśli zniknie, a Sheila przecież zrozumie. Może James zrozumie, że to nie działa? Jakkolwiek by nie chcieli, żeby to działało - po prostu nie. Bał się, że to wszystko wymknęło się całkiem spod jego kontroli i zagraża jeszcze bardziej ludziom, którzy są blisko niego.
Słysząc pytanie brata, westchnął cicho.
- Macie wszyscy w dokumentach inne nazwiska niż ja, więc nawet jak mnie złapią to powinniście być bezpieczni. Wrócę do Londynu... i nie wiem. Spróbuję znaleźć tych ludzi... Myślałem... myślałem o plotkach. Tak jak wtedy w grudniu - rzucił, odchylając głowę do tyłu. Przymknął oczy. Jeśli go złapią, raczej nie skończy dobrze - ale jaką miał inną opcję? Po prostu zginie w celi, na więcej nie zasługiwał przecież. -Rozpowiadałem, że ludzie znikali... No wiecie, zupa z trupa i te sprawy. Myślicie, że jak zareagują czarodzieje jak pojawią się plakaty z zaginionymi dziećmi na mieście? A później pójdzie plotka, że to ci z tower za to odpowiadają? - rzucił, uśmiechając się lekko pod nosem. Pamiętał, że wtedy, na placu, dobrze się bawił wymyślając takie kłamstwa - jedyne, co potrafił robić to kłamać. Więc może powinien spróbować i tym razem? Co innego miał do stracenia?

To o czym rozmawiali, wyjaśnienia, jakie padały między nimi, docierały do niej powoli. To, co zrobił Thomas, czego się dopuścił pojmowała z każdą mijającą minutą. Mimo to nie potrafiła czuć do niego wstrętu. Obcy robili im równie złe rzeczy, może dlatego czuła się wyprana z jakiejkolwiek empatii w tej kwestii. Nawet jeśli chodziło o śmierć jakiegoś dzieciaka, młodzika, który nie zdążył wejść w dorosłość. Ich trójka również mogła nie mieć tej szansy, gdyby nie odrobina wątpliwego szczęścia, bez którego nie stali by tutaj teraz. Poczuła, jak James oparł na niej ciężar ciała. Trudno było tego nie odczuć, była drobniejsza od niego, teraz jeszcze bardziej niż wcześniej i słabsza. Ciężar na barkach sprawił, że ugięła się nieco, ale milczała, zadzierając tylko głowę do góry, by spojrzeć na jego twarz. Zbladł zauważalnie, zmartwiło ją to, ale nadal nie wydusiła z siebie słowa. Zmarszczyła lekko brwi, kiedy padła odpowiedź do kogo napisał.- I to źle? Skoro Skamander jest w Zakonie, tak jak i Marcel? – nie rozumiała tego problemu, powodu by stojąc tutaj, musiała dopytywać, dlaczego w ogóle powstał konflikt.- Więc Zakonnicy też są źli? – przestawała pojmować o co się rozchodziło, to pozornie nie miało sensu. Skoro Marcel nie zrobił nic przez te kilka dni, nie zabrał Celiny, nie poprawił jakkolwiek zaistniałej sytuacji, to dlaczego próba zrobienia czegokolwiek ze strony Thomasa miała być zdradą. Chyba że znów o czymś nie wiedziała, a to wcale nie zaskoczyłoby jej. Z pewną goryczą zaakceptowała, że o wielu rzeczach dowiadywała się po fakcie, a najpewniej niezliczona ilość innych nigdy miała do niej nie dotrzeć. Wzruszyła lekko ramionami, gdy usłyszała, że nie jest tu już bezpiecznie.- Zawsze tak było, dużo osób wie, że tu jesteśmy. Marcel przyprowadził nam dziewczynę, którą zabrał nie wiadomo skąd. Ci ludzie mogli tu przyjść już wcześniej, mogli ją odnaleźć jakimś sposobem i pojawić się, kiedy żadnego z was nie byłoby w domu.- dodała zaraz, bo przecież to było oczywiste ryzyko.
Spojrzała na Thomasa, kiedy zaprzeczył, że pisał do kogokolwiek innego. Nie była pierwszą osobą w tym domu, która była skora mu ufać bezwarunkowo, ale w tym momencie liczyła, że był z nimi szczery. Musiał być, by nie pogorszyć obecnego stanu rzeczy. Mimo to nie mogła pozbyć się wrażenia, że wszystko za mocno się komplikuje. Kolejne kłopoty dopadały ich i znów sprawiały, że wszystko stawało się trudne.- Możemy, tylko szybko znów będziemy w takiej sytuacji. Ile minie dni zanim każdy dowie się, gdzie jesteśmy? - szepnęła, spuszczając wzrok na podłogę. Powinni znaleźć takie miejsce o którym wiedzieć będzie tylko ich czwórka, trzymając na dystans innych. Wiedziała jednak, że to się nie uda, że prędzej czy później dotrą do identycznej sytuacji. To był błąd, błędne koło z którego nie łudziła się, że uda im się wyrwać. Kilka słów za dużo, parę złych decyzji i staną w tym samym punkcie, znów pod ścianą, debatując co dalej. Pokręciła powoli głową, wahając się chwilę przed odpowiedzią.- Tu nic.- odparła cicho, odpuszczając i mimowolnie nerwowo zaczęła miąć w palcach materiał sukienki, którą miała na sobie.- Nie chcę się tylko tułać gdzieś bez jakiegoś pewnego celu. Nie mogę.- głos stał się jeszcze cichszy, aż zamilkła. Słowa przestały padać z jej strony, jeszcze chwila, moment i te, które w końcu wypowiedziała były okrutne. Wiedziała, że uderzą w czuły punkt, ale sama nie wiedziała już, jak do niego dotrzeć. Wydawał się w ostatnim czasie głuchy na wszelkie sugestie. Może tylko jej? Może wszystkich? Obstawiała pierwszą opcję i czuła, że nie miała siły już się z tym szarpać. Od lutego sukcesywnie kapitulowała, odpuszczała, aż do sytuacji sprzed paru dni. Teraz żałowała, że nie uparła się na swoje. Gdzieś w głębi, próbując to zagłuszyć, ale z każdą chwilą coraz mocniej żałowała. Skrzywiła się delikatnie, grymas rozlał się po pełnych ustach. To przytaknięcie; mogła się domyślać jakie emocje kryły się za tym.
- A ty mówisz? Ufasz? – spytała w kontrze. Nie chciała znać szczegółów, co sobie mówili, ile wiedzieli tak naprawdę. Nie chciała już wnikać w pewne rzeczy i sprawy, po prostu nie.- Więc zacznij o rodzinie decydować Ty, ale tak naprawdę Ty. Zacznij być dla tej rodziny, by nie dowiadywać się później o wszystkim. Po czasie.- dodała, pijąc do ich rozmowy, sprzed paru dni, gdy szepnęła, że Sheila zainteresowała się kimś na poważnie.- I tak, ja ci to wytykam, bo nikt inny tego nie zrobi. Nigdy nie chciałam być tą osobą, ale najwyraźniej nią będę.- świadomość ciąży, wyszarpnęła z niej pewne blokady i obawy, stworzyła nowe poważniejsze z którymi czuła, że będzie musiała mierzyć się sama, a póki co w żadnym stopniu nie radziła sobie. Nie liczyła na czyjąkolwiek pomoc, nie łudziła się, że ktoś będzie obok tak naprawdę. Odetchnęła cicho, próbując raz jeszcze pozbierać myśli.- Mam gdzieś kto to zaczął.- odparła szwagrowi i chociaż w innych okolicznościach jej głos zabrzmiałby ostro, tak dziś stał się bezbarwny.- To już przestaje mieć znaczenie, gdy cały czas brniecie w to samo, bo od zawsze nie potraficie rozmawiać. A przynajmnij zanim wpakujecie się w gówno po szyję i pociągniecie za tym resztę.- grymas pogłębił się, kiedy uniosła spojrzenia na nich obu. Ciemne oczy były zaszklone, chociaż łzy nie zbierały się jeszcze w kącikach.- Wiem, jak to jest ocknąć się pewnego dnia bez rodzeństwa, bez siostry i braci, bez rodziny z poczuciem, że jest się samemu. Wy za to, sami do tego prowadzicie w ten czy inny sposób.- dodała z echem gniewu pobrzmiewającym w głosie.- Nie róbcie sobie tego. Proszę.- szepnęła bardziej prosząco, dławiąc w sobie inne emocje.
Spojrzała na Thomasa, kiedy Jimmy mówił dalej, gdy tłumaczył, gdzie tak naprawdę był problem. Czy naiwnie sądziła, że szwagier zrozumie. Przecież sama nie wiedziała, co zrobić, co dalej. Miała wrażenie, że rozmowa z nimi jest jak walenie głową w ścianę, finalnie zaboli jedynie ją. Zamarła na moment, kiedy usłyszała wycedzone przez Jamesa słowa. Rozluźniła uścisk, gdy poczuła, że chce zabrać dłoń. Nie zatrzymywała go, coś w jego chłodnym tonie sprawiło, że chciała się cofnąć. O kilka kroków, byle nabrać dystansu. Nie drgnęła z miejsca, stojąc nadal blisko.- Masz rację. Od kilkunastu tygodni zasypiam i budzę się obok chłopaka o którym chyba już nic nie wiem. Patrzę na ciebie, słucham i chyba nie rozumiem. Nie chcesz mówić, a ja nie będę naciskać. Próbowałam, parokrotnie, ale to się nie udało.- nie wiedziała, co innego mogłaby mu powiedzieć. Nic ponad przyznanie mu racji, nie przychodziło jej do głowy. Przestała udawać, że jest inaczej.
Nie przypuszczała, że jej słowa będą znów zapalnikiem, że zwrócą uwagę na tyle.
- Sekrecikach? – powtórzyła za nim i pokręciła głową.- Nie ma żadnych.- dodała, wahając się krótko czy wspomnieć o tym.- Kiedy spotkaliśmy się w tawernie, powiedziałam mu, że niezliczoną ilość razy chciałam prosić Cię, abyśmy odeszli gdzieś, gdzie nie będzie Jego. Jednak za każdym razem bałam się twojej reakcji i słów, jakie mogłyby wtedy paść. Nie chciałam go widzieć, codziennie musieć znosić, ale wiedziałam przecież, że nie zostawisz Go.- wyjaśniła, chociaż teraz tak łatwo mogła osiągnąć to czego pragnęła, ale tak jak mówiła wcześniej, nie chciała w ten sposób.- Jesteście uciążliwi obaj. Kochacie się jako bracia, ale robicie wszystko, by to popsuć i to nie jeden jest winny, a obaj.- westchnęła jedynie, nie mając siły na tą rozmowę. Nie powinno jej tu być, powinna zignorować list, który przyniosła Leonora, ale zabrzmiał zbyt niepokojąco. Teraz za to stała tutaj, czując, że to za trudna rozmowa dziś.
- Zostaw to, Thomas.- burknęła, czując, że jej cierpliwość jest krucha. Przed momentem rozmawiali o kłopotach, jakie sprowadzał, a on już planował coś nowego.- Odpuść, póki co. Zacznij być w końcu odpowiedzialny, a nie zachowywać się jak gówniarz, który robi, co chce i bez zastanowienia.- dodała, ostatnim czego chciała to strofować ich na każdym kroku, ale już nie wiedziała, co robić. Tak kończyło się jej nie wtrącanie, nieodzywanie i obserwowanie z boku wszystkiego.
Zerknęła raz jeszcze na Jamiego.
- Co chcesz. Co zdecydujesz, tak zrobię, nawet jeśli nie będę się z tym zgadzać.- nie miała zbyt wielu możliwości, musiała iść za nim. Zaczynała się jedynie zastanawiać czy z obowiązku, czy nadal z miłości.- Tylko później... musimy porozmawiać, Jimmy. To ważne, ale nie chcę teraz, nie przy nim.- dodała, lekkim skinieniem wskazując szwagra.
Spojrzała na Thomasa, kiedy zaprzeczył, że pisał do kogokolwiek innego. Nie była pierwszą osobą w tym domu, która była skora mu ufać bezwarunkowo, ale w tym momencie liczyła, że był z nimi szczery. Musiał być, by nie pogorszyć obecnego stanu rzeczy. Mimo to nie mogła pozbyć się wrażenia, że wszystko za mocno się komplikuje. Kolejne kłopoty dopadały ich i znów sprawiały, że wszystko stawało się trudne.- Możemy, tylko szybko znów będziemy w takiej sytuacji. Ile minie dni zanim każdy dowie się, gdzie jesteśmy? - szepnęła, spuszczając wzrok na podłogę. Powinni znaleźć takie miejsce o którym wiedzieć będzie tylko ich czwórka, trzymając na dystans innych. Wiedziała jednak, że to się nie uda, że prędzej czy później dotrą do identycznej sytuacji. To był błąd, błędne koło z którego nie łudziła się, że uda im się wyrwać. Kilka słów za dużo, parę złych decyzji i staną w tym samym punkcie, znów pod ścianą, debatując co dalej. Pokręciła powoli głową, wahając się chwilę przed odpowiedzią.- Tu nic.- odparła cicho, odpuszczając i mimowolnie nerwowo zaczęła miąć w palcach materiał sukienki, którą miała na sobie.- Nie chcę się tylko tułać gdzieś bez jakiegoś pewnego celu. Nie mogę.- głos stał się jeszcze cichszy, aż zamilkła. Słowa przestały padać z jej strony, jeszcze chwila, moment i te, które w końcu wypowiedziała były okrutne. Wiedziała, że uderzą w czuły punkt, ale sama nie wiedziała już, jak do niego dotrzeć. Wydawał się w ostatnim czasie głuchy na wszelkie sugestie. Może tylko jej? Może wszystkich? Obstawiała pierwszą opcję i czuła, że nie miała siły już się z tym szarpać. Od lutego sukcesywnie kapitulowała, odpuszczała, aż do sytuacji sprzed paru dni. Teraz żałowała, że nie uparła się na swoje. Gdzieś w głębi, próbując to zagłuszyć, ale z każdą chwilą coraz mocniej żałowała. Skrzywiła się delikatnie, grymas rozlał się po pełnych ustach. To przytaknięcie; mogła się domyślać jakie emocje kryły się za tym.
- A ty mówisz? Ufasz? – spytała w kontrze. Nie chciała znać szczegółów, co sobie mówili, ile wiedzieli tak naprawdę. Nie chciała już wnikać w pewne rzeczy i sprawy, po prostu nie.- Więc zacznij o rodzinie decydować Ty, ale tak naprawdę Ty. Zacznij być dla tej rodziny, by nie dowiadywać się później o wszystkim. Po czasie.- dodała, pijąc do ich rozmowy, sprzed paru dni, gdy szepnęła, że Sheila zainteresowała się kimś na poważnie.- I tak, ja ci to wytykam, bo nikt inny tego nie zrobi. Nigdy nie chciałam być tą osobą, ale najwyraźniej nią będę.- świadomość ciąży, wyszarpnęła z niej pewne blokady i obawy, stworzyła nowe poważniejsze z którymi czuła, że będzie musiała mierzyć się sama, a póki co w żadnym stopniu nie radziła sobie. Nie liczyła na czyjąkolwiek pomoc, nie łudziła się, że ktoś będzie obok tak naprawdę. Odetchnęła cicho, próbując raz jeszcze pozbierać myśli.- Mam gdzieś kto to zaczął.- odparła szwagrowi i chociaż w innych okolicznościach jej głos zabrzmiałby ostro, tak dziś stał się bezbarwny.- To już przestaje mieć znaczenie, gdy cały czas brniecie w to samo, bo od zawsze nie potraficie rozmawiać. A przynajmnij zanim wpakujecie się w gówno po szyję i pociągniecie za tym resztę.- grymas pogłębił się, kiedy uniosła spojrzenia na nich obu. Ciemne oczy były zaszklone, chociaż łzy nie zbierały się jeszcze w kącikach.- Wiem, jak to jest ocknąć się pewnego dnia bez rodzeństwa, bez siostry i braci, bez rodziny z poczuciem, że jest się samemu. Wy za to, sami do tego prowadzicie w ten czy inny sposób.- dodała z echem gniewu pobrzmiewającym w głosie.- Nie róbcie sobie tego. Proszę.- szepnęła bardziej prosząco, dławiąc w sobie inne emocje.
Spojrzała na Thomasa, kiedy Jimmy mówił dalej, gdy tłumaczył, gdzie tak naprawdę był problem. Czy naiwnie sądziła, że szwagier zrozumie. Przecież sama nie wiedziała, co zrobić, co dalej. Miała wrażenie, że rozmowa z nimi jest jak walenie głową w ścianę, finalnie zaboli jedynie ją. Zamarła na moment, kiedy usłyszała wycedzone przez Jamesa słowa. Rozluźniła uścisk, gdy poczuła, że chce zabrać dłoń. Nie zatrzymywała go, coś w jego chłodnym tonie sprawiło, że chciała się cofnąć. O kilka kroków, byle nabrać dystansu. Nie drgnęła z miejsca, stojąc nadal blisko.- Masz rację. Od kilkunastu tygodni zasypiam i budzę się obok chłopaka o którym chyba już nic nie wiem. Patrzę na ciebie, słucham i chyba nie rozumiem. Nie chcesz mówić, a ja nie będę naciskać. Próbowałam, parokrotnie, ale to się nie udało.- nie wiedziała, co innego mogłaby mu powiedzieć. Nic ponad przyznanie mu racji, nie przychodziło jej do głowy. Przestała udawać, że jest inaczej.
Nie przypuszczała, że jej słowa będą znów zapalnikiem, że zwrócą uwagę na tyle.
- Sekrecikach? – powtórzyła za nim i pokręciła głową.- Nie ma żadnych.- dodała, wahając się krótko czy wspomnieć o tym.- Kiedy spotkaliśmy się w tawernie, powiedziałam mu, że niezliczoną ilość razy chciałam prosić Cię, abyśmy odeszli gdzieś, gdzie nie będzie Jego. Jednak za każdym razem bałam się twojej reakcji i słów, jakie mogłyby wtedy paść. Nie chciałam go widzieć, codziennie musieć znosić, ale wiedziałam przecież, że nie zostawisz Go.- wyjaśniła, chociaż teraz tak łatwo mogła osiągnąć to czego pragnęła, ale tak jak mówiła wcześniej, nie chciała w ten sposób.- Jesteście uciążliwi obaj. Kochacie się jako bracia, ale robicie wszystko, by to popsuć i to nie jeden jest winny, a obaj.- westchnęła jedynie, nie mając siły na tą rozmowę. Nie powinno jej tu być, powinna zignorować list, który przyniosła Leonora, ale zabrzmiał zbyt niepokojąco. Teraz za to stała tutaj, czując, że to za trudna rozmowa dziś.
- Zostaw to, Thomas.- burknęła, czując, że jej cierpliwość jest krucha. Przed momentem rozmawiali o kłopotach, jakie sprowadzał, a on już planował coś nowego.- Odpuść, póki co. Zacznij być w końcu odpowiedzialny, a nie zachowywać się jak gówniarz, który robi, co chce i bez zastanowienia.- dodała, ostatnim czego chciała to strofować ich na każdym kroku, ale już nie wiedziała, co robić. Tak kończyło się jej nie wtrącanie, nieodzywanie i obserwowanie z boku wszystkiego.
Zerknęła raz jeszcze na Jamiego.
- Co chcesz. Co zdecydujesz, tak zrobię, nawet jeśli nie będę się z tym zgadzać.- nie miała zbyt wielu możliwości, musiała iść za nim. Zaczynała się jedynie zastanawiać czy z obowiązku, czy nadal z miłości.- Tylko później... musimy porozmawiać, Jimmy. To ważne, ale nie chcę teraz, nie przy nim.- dodała, lekkim skinieniem wskazując szwagra.



bałam się pogryzienia przez chorą na wściekliznę rzeczywistość, strzaskania iluzji, romantyzmu utopionego w ostatnich knutach
Eve Doe

Zawód : Tancerka, żona na ćwierć etatu, przyszła matka na resztę
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nigdy nie jest się zupełnie wolnym, jeśli się kogoś kocha
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica

Neutralni


Nie powinien. Zrobił to bo traktował ich jak rodzinę, której nigdy nie miał. Thomas zdawał sobie z tego sprawę, był tam wtedy. Miał się dobrze. Dobrze go traktowali. Żałował, że Marcel nie mógł doświadczyć tego samego. Złapali ich przez jego nieudolną kradzież, powinien być tam sam. Powinien dostać karę na jaką zasłużył. To wszystko wokół było niepotrzebne. Marcel był tam niepotrzebny, Thomas. To on zawinił. I on musiał przeżyć myśl, że na nich to ściągnął. Chciał się poprawić, być lepszy. Starał się. Znalazł pracę, pracował tyle, że prawie nie bywał w domu. Dla nich. Dla Eve, dla Sheili. By zapewnić im spokój, poczucie bezpieczeństwa. Jedzenie i wszystko to, czego potrzebowały. I nawet teraz był gówniarzem.
Nie napisał do nikogo więcej. Patrzył na brata, wierząc jego słowom, choć wyraz jego twarzy nie złagodniał. Chciał to usłyszeć. Chciał to powtórzyć Marcelowi w imieniu Thomasa. Odruchowo za niego poświadczyć; nie zrobiłby tego przecież. Jaki miałby w tym cel, interes? Chciał się tego dowiedzieć, próbował od początku, ale zachowywał się dziwnie, zbywał go, nie odpowiadał. Po co pytać, jeśli odpowiedzieć może mu tylko cisza?
Nie wiedział, nie znał odpowiedzi na jego pytania. Nie wiedział, co by zrobił. Po prostu chciał wiedzieć.
— Pomógłbym ci. Wtedy też mi nie pozwoliłeś. Nigdy nie pozwalasz — wyrzucił mu spokojnie, choć z rozczarowaniem w głosie. Znał tą śpiewkę na pamięć. Nauczył się jej od niego, powtarzał to nieustannie Eve, Sheili. Wszystko, co umiał nauczył się od brata. Dla twojego bezpieczeństwa, nie chcę cię narażać. Thomas nie chciał. Ale może gdyby byli w tym razem to wszystko by się nie wydarzyło? Pozwolił mu na tę cała gniewną i kpiącą tyradę. Każdy z nich mierzył się z własnym bólem; dźwigał ciężar własnych tragedii. Był gotów im pomóc. Sheili, Eve, Thomasowi. Kiedy mógł, kiedy próbował — odtrącali go. Co innego mu pozostało, jak stać z boku i patrzeć? Robić swoje? Wystarczyłoby, gdyby mu powiedział. Słów żadnych jednak nie wypowiedział, patrząc tylko na niego, kiwając głową. Przyznawał mu rację, chociaż wcale się z nim nie zgadzał. To od niego nauczył się tej ciszy. Milczenia. Dławienia wszystkiego w sobie. Robił to samo, innymi drogami. Nie okazywał słabości. James myślał, że tak trzeba. Bo Thomas tak robił. Miał się nie mazać, zagryźć zęby i iść dalej. Cokolwiek mówił nie miało znaczenia, obserwował go i naśladował. Chciał być taki sam. Zawsze.
Nie wiedział, co począć z ludźmi z Tower. Ogrom informacji go przytłoczył. Może mogli coś wymyślić, ale nikt nie chciał jego pomocy. Wsparcia. Oczekiwali konkretnych zachowań działań. Musiał im sprostować, wypełnić ich wolę. Nawet jeśli to sprawiało, że z dnia na gdzie tracił część siebie. Kim był i po co? Co go tu trzymało? Tu nic..
— Mogę przestać cię tak traktować, jeśli tego chcesz — odpowiedział mu przekornie, patrząc w oczy. Tego chciał? Stać się kimś obcym dla nich? Zawsze musiał tego chcieć. Zachowywał się tak, jakby dusił się w ich towarzystwie, a to wszystko były tylko kłamstwa. Przykrywka dla prawdziwych uczuć. Kłamał tak często i w tak różnych sprawach, że dziś wątpił w to, co było prawdą. Nie wiedział. Był zagubiony. Rozbity. Mógł tylko przyjąć to, co dostawał, nie miał siły na dociekanie prawdy. Ten czas już minął. — Świetna myśl — zaaprobował pomysł brata, gdy wspomniał o ulotkach. — Nie chcę was narażać, więc rozstańmy się, a ja porozrzucam trochę ulotek, by powkurwiać władze tower, które mnie szukają za bycie kiepskim konfidentem. — Zaklaskał w dłonie i przymknął na moment oczy, by zaraz spojrzeć na Eve. Piwne oczy pytały: ja rozbijam rodzinę? Nie spytał o nic, nic też nie powiedział. Miał jej to za złe. Zabolało go to. Takiego ciosu z jej strony się nie spodziewał nigdy. Przemilczał to jednak, jak wszystko inne — gdy się odzywał było tylko gorzej. Będzie więc jak sobie życzą. Oboje.
Samuel Skamander - nie wiedział, co to dla nich oznaczało. Był pewien tylko tego, że był aurorem, a od takich ludzi zawsze trzymali się z daleka. Do niedawna. Thomas zawsze lgnął do obcych, ale to był co najmniej paskudny przypadek. Dwóch autorów tak blisko.
— Nie wiem — odpowiedział jej szczerze. Nie miał pojęcia, jacy byli. — Znam Marcela, który oddałby za mnie życie. Znam dziś też Tonksa, który gotów był nam je odebrać bo Thomas nie powiedział, że jego żona nie żyje. Nie wiem — powtórzył nieco drwiąco, ale wciąż prawdziwie. Nie ufał im, nie ufał jako ludziom — ich ideały w ustach Marcela brzmiały pięknie. Uwierzył w to, że ktoś musi im pomóc. Ktoś walczył o ich wolność. Obiecał mu pomóc, bo był jego bratem. Bratem, o którym wiedział wszystko. Wierzył, że dzięki niemu Eve i Sheila mogły być bezpieczne, udowodnił to nie raz. Ale czy wszyscy byli tacy jak Marcel? Tonks nie był. Był aurorem. Justine też taka nie była. Widział ją na placu. Była bezlitosna, pozbawiona duszy. Bezwzględna. Skamander? Wierzył, że był taki sam. Byli tylko ludźmi, których złączył jeden wróg. Wspólny cel. — Naprawdę? Kto wie? nasi przyjaciele. Nikt więcej — no i ten nieszczęsny Tonks. — Ale może nie wiem, w końcu o wszystkim dowiaduje się na samym końcu — mruknął. Nie wiedział, że piła do Sheili — sądził, że chodziło jej o Thomasa, jemu zaś po głowie chodził znów Connor. O nim też nie powiedziała mu dopóki prawda nie wyszła na jaw. Mógłby ją spytać, jak wiele ukrywała, ale zawsze na wszystko miała odpowiedzi. A on łyknąłby je jak największy naiwniak.
— Znajdziemy jakieś wozy, naprawimy je. Będziemy podróżować, jak dawniej. Będziemy jak w domu. — Tamtym utraconym, spalonym. W świecie, który dobrze znali, w którym się wychowali. Zatrzymał na niej wzrok. Kolejne słowa rozdarły go jak noże. — Wszystko robię dla tej rodziny — szepnął, patrząc na nią, nie dowierzając, że mogła mu wbijać znów nóż prosto w serce. — Obiecałem zrobić dla tego całego zakonu wszystko by zapewnić ci bezpieczeństwo. Nie mów mi takich rzeczy — wyrzucił jej w końcu cierpko; nie wytrzymał. Nie mógł tego słuchać. Miał na dziś dość. Ze strony brata, żony. Gdzie była Sheila, kiedy jej potrzebował? — Jesteś taka wytrwała — odpowiedział Eve w kontrze na jej słowa, zarzuty — że próbowała. Uśmiechnął się drwiąco. Odpuszczała. Taka się stała. Uciekała, jak każdy z nich. Odpuszczała raz za razem. Nie winił jej za to, był od tego, by o nią zadbać, opiekować się nią. Był mężczyzną, mężem. To był jego obowiązek. Chciał tego, choć nie był z początku w stanie. Pluł sobie w brodę, więzienie, tortury go złamały, nie udźwignął tego. Nie mógł znieść jej pełnych hipokryzji zarzutów. Bolesnych, prawdziwych. Usłyszał dziś dość na swój temat z ich strony.
— Jasne — mruknął w odpowiedzi na słowa Eve. Spuścił wzrok, pokiwał głową z pozornym zrozumieniem, ale tak naprawdę nie rozumiał. Nie rozumiał niczego. Traktowali go jak dziecko, musiał więc udawać, że ma nad tym kontrolę, panuje nad sytuacją sobą i wie co dalej — nie wiedział. Nie miał pojęcia, co zrobić. Szukał u niej wsparcia, liczył na to, że skoro dotąd była tak pewna w swoich słowach, ostra w zarzutach i okrutna w osądach, będzie doskonale wiedzieć, co dalej — czego chciała, co zamierzała. Nie wiedziała nic. Musiał podjąć decyzję sam. Ale jaką? Słowa Eveline sprawiły, że dopadły go wątpliwości. Jeśli zrobi to, co planował, jeśli opuszczą ten dom będzie mu to wytykać przez resztę życia. Przynajmniej przez kolejnych parę miesięcy. A jeśli zostaną? Będą żyć jak dawniej? Co jeśli popełnią w ten sposób niewyobrażalny błąd i zapłacą za niego najwyższą cenę? Co z jego zdaniem, uczuciami, intuicją? Nie spodziewał się nigdy, że zrobi to przy Thomasie. Ubliży mu w taki sposób, udowodni przy innych że nie był nic wart. Wierzyła w niego przecież. Kiedyś. W to co robił. Kiedy każde jego działanie, każdy gest, każde słowo z jego strony stało się niewybaczalnych błędem? Spojrzał na nią milcząco, wiedząc już; że była z nim bo musiała. Że to wszystko przez co przeszli nie wydarzyłoby się, gdyby go kochała. Jej ucieczki, Connor, sny, odejście. I teraz to.
To nie tak miało wyglądać. Nie na to się pisał.
Pokiwał głową. Porozmawiają. O czym?
— Jutro — nie prosił, zadecydował. Nie tego od niego oczekiwała? Zdecydowania? Taka miała być głowa rodziny? Twarda i nieustępliwa? Stawiająca na swoim? Miała go za mięczaka, za sierotę. Ofermę, która o wszystkim dowiadywała się ostatnia. Żadne z nich nie mówiło mu nic. Ani ona, ani Sheila, ani Thomas. Od jego rozmowy z Sheilą nic się nie zmieniło. Oni się nie zmienili. Jak mógł nie odpłacać się tym samym? Jak mogli wymagać od niego życia bez tajemnic, kiedy sami je mieli? Sheila mu wytknęła, że nic nie mówią, a ona?
Spojrzał na Eve, a później na Thomasa.
Jutro też jest dzień. Wstaną jak gdyby nigdy nic. Zrobią co zawsze. Przy odrobinie szczęścia nie spotkają się nawet, miną, każdy chodził w swoją stronę.
— Idę spać.— Odwrócił się, zostawiwszy torbę z rzeczami tam, gdzie ją upuścił i ruszył z powrotem na górę. Wspiął się po schodach na piętro, to nie miało sensu. Nic nie miało już sensu takiego jak dawniej.
| James zt
Nie napisał do nikogo więcej. Patrzył na brata, wierząc jego słowom, choć wyraz jego twarzy nie złagodniał. Chciał to usłyszeć. Chciał to powtórzyć Marcelowi w imieniu Thomasa. Odruchowo za niego poświadczyć; nie zrobiłby tego przecież. Jaki miałby w tym cel, interes? Chciał się tego dowiedzieć, próbował od początku, ale zachowywał się dziwnie, zbywał go, nie odpowiadał. Po co pytać, jeśli odpowiedzieć może mu tylko cisza?
Nie wiedział, nie znał odpowiedzi na jego pytania. Nie wiedział, co by zrobił. Po prostu chciał wiedzieć.
— Pomógłbym ci. Wtedy też mi nie pozwoliłeś. Nigdy nie pozwalasz — wyrzucił mu spokojnie, choć z rozczarowaniem w głosie. Znał tą śpiewkę na pamięć. Nauczył się jej od niego, powtarzał to nieustannie Eve, Sheili. Wszystko, co umiał nauczył się od brata. Dla twojego bezpieczeństwa, nie chcę cię narażać. Thomas nie chciał. Ale może gdyby byli w tym razem to wszystko by się nie wydarzyło? Pozwolił mu na tę cała gniewną i kpiącą tyradę. Każdy z nich mierzył się z własnym bólem; dźwigał ciężar własnych tragedii. Był gotów im pomóc. Sheili, Eve, Thomasowi. Kiedy mógł, kiedy próbował — odtrącali go. Co innego mu pozostało, jak stać z boku i patrzeć? Robić swoje? Wystarczyłoby, gdyby mu powiedział. Słów żadnych jednak nie wypowiedział, patrząc tylko na niego, kiwając głową. Przyznawał mu rację, chociaż wcale się z nim nie zgadzał. To od niego nauczył się tej ciszy. Milczenia. Dławienia wszystkiego w sobie. Robił to samo, innymi drogami. Nie okazywał słabości. James myślał, że tak trzeba. Bo Thomas tak robił. Miał się nie mazać, zagryźć zęby i iść dalej. Cokolwiek mówił nie miało znaczenia, obserwował go i naśladował. Chciał być taki sam. Zawsze.
Nie wiedział, co począć z ludźmi z Tower. Ogrom informacji go przytłoczył. Może mogli coś wymyślić, ale nikt nie chciał jego pomocy. Wsparcia. Oczekiwali konkretnych zachowań działań. Musiał im sprostować, wypełnić ich wolę. Nawet jeśli to sprawiało, że z dnia na gdzie tracił część siebie. Kim był i po co? Co go tu trzymało? Tu nic..
— Mogę przestać cię tak traktować, jeśli tego chcesz — odpowiedział mu przekornie, patrząc w oczy. Tego chciał? Stać się kimś obcym dla nich? Zawsze musiał tego chcieć. Zachowywał się tak, jakby dusił się w ich towarzystwie, a to wszystko były tylko kłamstwa. Przykrywka dla prawdziwych uczuć. Kłamał tak często i w tak różnych sprawach, że dziś wątpił w to, co było prawdą. Nie wiedział. Był zagubiony. Rozbity. Mógł tylko przyjąć to, co dostawał, nie miał siły na dociekanie prawdy. Ten czas już minął. — Świetna myśl — zaaprobował pomysł brata, gdy wspomniał o ulotkach. — Nie chcę was narażać, więc rozstańmy się, a ja porozrzucam trochę ulotek, by powkurwiać władze tower, które mnie szukają za bycie kiepskim konfidentem. — Zaklaskał w dłonie i przymknął na moment oczy, by zaraz spojrzeć na Eve. Piwne oczy pytały: ja rozbijam rodzinę? Nie spytał o nic, nic też nie powiedział. Miał jej to za złe. Zabolało go to. Takiego ciosu z jej strony się nie spodziewał nigdy. Przemilczał to jednak, jak wszystko inne — gdy się odzywał było tylko gorzej. Będzie więc jak sobie życzą. Oboje.
Samuel Skamander - nie wiedział, co to dla nich oznaczało. Był pewien tylko tego, że był aurorem, a od takich ludzi zawsze trzymali się z daleka. Do niedawna. Thomas zawsze lgnął do obcych, ale to był co najmniej paskudny przypadek. Dwóch autorów tak blisko.
— Nie wiem — odpowiedział jej szczerze. Nie miał pojęcia, jacy byli. — Znam Marcela, który oddałby za mnie życie. Znam dziś też Tonksa, który gotów był nam je odebrać bo Thomas nie powiedział, że jego żona nie żyje. Nie wiem — powtórzył nieco drwiąco, ale wciąż prawdziwie. Nie ufał im, nie ufał jako ludziom — ich ideały w ustach Marcela brzmiały pięknie. Uwierzył w to, że ktoś musi im pomóc. Ktoś walczył o ich wolność. Obiecał mu pomóc, bo był jego bratem. Bratem, o którym wiedział wszystko. Wierzył, że dzięki niemu Eve i Sheila mogły być bezpieczne, udowodnił to nie raz. Ale czy wszyscy byli tacy jak Marcel? Tonks nie był. Był aurorem. Justine też taka nie była. Widział ją na placu. Była bezlitosna, pozbawiona duszy. Bezwzględna. Skamander? Wierzył, że był taki sam. Byli tylko ludźmi, których złączył jeden wróg. Wspólny cel. — Naprawdę? Kto wie? nasi przyjaciele. Nikt więcej — no i ten nieszczęsny Tonks. — Ale może nie wiem, w końcu o wszystkim dowiaduje się na samym końcu — mruknął. Nie wiedział, że piła do Sheili — sądził, że chodziło jej o Thomasa, jemu zaś po głowie chodził znów Connor. O nim też nie powiedziała mu dopóki prawda nie wyszła na jaw. Mógłby ją spytać, jak wiele ukrywała, ale zawsze na wszystko miała odpowiedzi. A on łyknąłby je jak największy naiwniak.
— Znajdziemy jakieś wozy, naprawimy je. Będziemy podróżować, jak dawniej. Będziemy jak w domu. — Tamtym utraconym, spalonym. W świecie, który dobrze znali, w którym się wychowali. Zatrzymał na niej wzrok. Kolejne słowa rozdarły go jak noże. — Wszystko robię dla tej rodziny — szepnął, patrząc na nią, nie dowierzając, że mogła mu wbijać znów nóż prosto w serce. — Obiecałem zrobić dla tego całego zakonu wszystko by zapewnić ci bezpieczeństwo. Nie mów mi takich rzeczy — wyrzucił jej w końcu cierpko; nie wytrzymał. Nie mógł tego słuchać. Miał na dziś dość. Ze strony brata, żony. Gdzie była Sheila, kiedy jej potrzebował? — Jesteś taka wytrwała — odpowiedział Eve w kontrze na jej słowa, zarzuty — że próbowała. Uśmiechnął się drwiąco. Odpuszczała. Taka się stała. Uciekała, jak każdy z nich. Odpuszczała raz za razem. Nie winił jej za to, był od tego, by o nią zadbać, opiekować się nią. Był mężczyzną, mężem. To był jego obowiązek. Chciał tego, choć nie był z początku w stanie. Pluł sobie w brodę, więzienie, tortury go złamały, nie udźwignął tego. Nie mógł znieść jej pełnych hipokryzji zarzutów. Bolesnych, prawdziwych. Usłyszał dziś dość na swój temat z ich strony.
— Jasne — mruknął w odpowiedzi na słowa Eve. Spuścił wzrok, pokiwał głową z pozornym zrozumieniem, ale tak naprawdę nie rozumiał. Nie rozumiał niczego. Traktowali go jak dziecko, musiał więc udawać, że ma nad tym kontrolę, panuje nad sytuacją sobą i wie co dalej — nie wiedział. Nie miał pojęcia, co zrobić. Szukał u niej wsparcia, liczył na to, że skoro dotąd była tak pewna w swoich słowach, ostra w zarzutach i okrutna w osądach, będzie doskonale wiedzieć, co dalej — czego chciała, co zamierzała. Nie wiedziała nic. Musiał podjąć decyzję sam. Ale jaką? Słowa Eveline sprawiły, że dopadły go wątpliwości. Jeśli zrobi to, co planował, jeśli opuszczą ten dom będzie mu to wytykać przez resztę życia. Przynajmniej przez kolejnych parę miesięcy. A jeśli zostaną? Będą żyć jak dawniej? Co jeśli popełnią w ten sposób niewyobrażalny błąd i zapłacą za niego najwyższą cenę? Co z jego zdaniem, uczuciami, intuicją? Nie spodziewał się nigdy, że zrobi to przy Thomasie. Ubliży mu w taki sposób, udowodni przy innych że nie był nic wart. Wierzyła w niego przecież. Kiedyś. W to co robił. Kiedy każde jego działanie, każdy gest, każde słowo z jego strony stało się niewybaczalnych błędem? Spojrzał na nią milcząco, wiedząc już; że była z nim bo musiała. Że to wszystko przez co przeszli nie wydarzyłoby się, gdyby go kochała. Jej ucieczki, Connor, sny, odejście. I teraz to.
To nie tak miało wyglądać. Nie na to się pisał.
Pokiwał głową. Porozmawiają. O czym?
— Jutro — nie prosił, zadecydował. Nie tego od niego oczekiwała? Zdecydowania? Taka miała być głowa rodziny? Twarda i nieustępliwa? Stawiająca na swoim? Miała go za mięczaka, za sierotę. Ofermę, która o wszystkim dowiadywała się ostatnia. Żadne z nich nie mówiło mu nic. Ani ona, ani Sheila, ani Thomas. Od jego rozmowy z Sheilą nic się nie zmieniło. Oni się nie zmienili. Jak mógł nie odpłacać się tym samym? Jak mogli wymagać od niego życia bez tajemnic, kiedy sami je mieli? Sheila mu wytknęła, że nic nie mówią, a ona?
Spojrzał na Eve, a później na Thomasa.
Jutro też jest dzień. Wstaną jak gdyby nigdy nic. Zrobią co zawsze. Przy odrobinie szczęścia nie spotkają się nawet, miną, każdy chodził w swoją stronę.
— Idę spać.— Odwrócił się, zostawiwszy torbę z rzeczami tam, gdzie ją upuścił i ruszył z powrotem na górę. Wspiął się po schodach na piętro, to nie miało sensu. Nic nie miało już sensu takiego jak dawniej.
| James zt
Czas także ulega potknięciom i wypadkom
i dlatego może się rozbić i zostawić
w jednym pokoju ułamek swojej wieczności.
i dlatego może się rozbić i zostawić
w jednym pokoju ułamek swojej wieczności.
James Doe

Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
How do you love?
Like a fist. Like a knife.
But I want to be more like a weed,
a small frog trembling in air.
Like a fist. Like a knife.
But I want to be more like a weed,
a small frog trembling in air.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 28
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa


- Tak - odpowiedział chłodno na pytanie Eve. - Najwyraźniej tak - mówił, choć sam nie wiedział. Zrobiliby coś złego im? Nie jemu, im. Jego rodzinie. Mogliby? Nie miał pojęcia, nie wiedział już kompletnie.
- Wszyscy są źli. Tak jak zawsze, nic nowego - rzucił, chociaż wcale przecież tak nie chciał myśleć, zawsze uwielbiając rozmawiać z innymi ludźmi, nawet kiedy nie kończyło się to dobrze. Wiedział, że zawsze był inny i nie pasował - ale czy mogliby pasować gdziekolwiek? Tym bardziej teraz... To nie było takie proste przecież! Wszystko się sypało i traciło logikę - on się czuł jakby tracił wszystko przez ostatni miesiąc, łącznie z resztkami rozumu. Jego dziwne zwidy, te momenty kiedy nagle zapominał - a może po prostu nie słuchał drugiej osoby? Tak, to było możliwe, że po prostu nie słuchał i nie był skupiony. Ale jak miał wyjaśnić to, że jego dłonie były pokryte krwią? Były, na pewno były - ale inni tego nie widzieli i nie zwracali na to uwagi. Powinien to też ignorować? Ale przecież tak bardzo się lepiły...
- Świetnie. Więc wszystko ustalone - odpowiedział, nie odwracając wzroku od brata, chociaż wcale w nim nie było złości. Nie potrafił się złościć na Jamesa, zbyt mocno się o niego martwił. I sam wiedział doskonale, jak wiele kłopotów na nich ściągał. Powinien po prostu odpuścić i gdzieś się zaszyć, albo uciec, albo coś zrobić - to ostatnie, powinien podjąć jakieś działanie. I tak go przecież znajdą prędzej czy później, panowała wojna. Mówił tam wtedy, że go rozpoznali łatwo - to znaczyło, że znów to zrobią bez problemu. Nie wiedział czym i jak bardzo im zawinił tam w tych podziemiach, a to jeszcze bardziej go irytowało, kiedy nie miał pojęcia co dokładnie zrobił. Tak mógłby się obronić jakoś, coś wymyślić, ale błądził w ciemnościach i na skrawkach domysłów bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Ale nie był to jego pierwszy raz. - I tak mnie znajdą, i tak mnie zajebią. Więc co za różnica? - rzucił do brata, zaraz po tym zwracając się do Eve. Nie rozumiał, dlaczego nagle go zaczynała bronić - ze wszystkich momentów, które mogła sobie wybrać, wybierała ten jeden jedyny na to, aby znów kłócić się z Jamesem? O co im chodziło, że wybierali każdą najmniejszą rzecz do walki? - A ty z niego zejdź do cholery, jesteś jego żoną to powinnaś go bronić! - dodał w wybuchu frustracji, która bardziej przypominała te z jego dziecięcych lat niż rzeczywistą złość.
Kto wiedział o tym miejscu? O domu profesor Bagshot? Nie miał pojęcia, komu mówili...
- Wszyscy nasi znajomi wiedzą... Ktoś mi wspomniał, że to miejsce jest niebezpieczne, żeby tutaj zostawać. Chyba Steff - skłamał gładko, nie mając ochoty wspominać teraz przy Jamesie imienia Castora. Nie miał bladego pojęcia, o co chodziło wtedy okularnikowi, ale zareagował stanowczo zbyt nagle na to, aby były to jakieś żarty. Gdzie zresztą mieli się udać? Uciec... cokolwiek... - Ale nie mówił dlaczego. Zaczął coś krzyczeć, że po tym rozmontowaniu pułapek to tym gorzej i coś tam... Wiecie, jaki on jest, żadnych konkretów mi nie podał.
Mieli się tułać z miejsca na miejsce? On mógł, tym bardziej kiedy minęła już zima. Był w stanie, ale nie chcieli przecież tego dla Sheili i Eve, ani on ani James nie chcieli. Wiedział, że Sheila chciała wrócić do... do czego tak właściwie, skoro taboru już nie było? Nie dało się tego do tak przywrócić. Nie byli w stanie.
- Idź - odpowiedział do brata, kiedy ten rzucił o spaniu. Nie był na niego zły - był już zrezygnowany. Sam nie wiedział co miał robić, a czego nie - niezależnie od decyzji przecież wszystko będzie źle i niedobrze. Jak miał podjąć jakiekolwiek działanie?
- Co ci za różnica? Próbuję to zrobić, zachować się odpowiedzialnie, coś co powinienem. Wiesz doskonale, że nie powinienem się zjawiać w listopadzie. Słyszałaś, co zrobiłem. James chce działać dla zakonu? Super, niech działa - powiedział, wzruszając ramionami. Był zmęczony, zrezygnowany. Powinien po prostu zabrać torbę i wyjść - nawet jakby nie zabrał torby, powinien po prostu wyjść. Jakoś by sobie poradził, przecież zawsze to robił.
Przechylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach i pochylając głowę tak, że włosy przesłoniły mu twarz. Wbił wzrok w swoje dłonie, które były pokryte krwią - w tym momencie zarówno tą prawdziwą jak i tą urojoną. Nie rozróżniał jej, widział te ranki które piekły, zaczynając zaraz je drapać - jakby to miało pomóc w pozbyciu się wszystkiego. Dlaczego to nie schodziło? Drapał, szorował, robił wszystko, ale te plamy nie chciały zniknąć!
- Idź do niego. Nawet jak jest zły to w końcu mu przejdzie - rzucił, zaciskając pięść tylko po to, żeby sprawdzić czy cokolwiek mogłoby to pomóc z ta cholerną krwią i ranami. Czuł to pieczenie, lekki ból - tak samo jak ten charakterystyczny zapach. Ale tam w tym domu, podczas włamania - przecież popełnił idiotyczne błędy. Nie był skupiony, nie był sobą. Tracił zmysły, wszystko wydawało się tak inne. Miał powoli dość wszystkiego. Powinien po prostu wyjść, ale nie mógł przecież wstać teraz przed Eve i wyjść.
- Wszyscy są źli. Tak jak zawsze, nic nowego - rzucił, chociaż wcale przecież tak nie chciał myśleć, zawsze uwielbiając rozmawiać z innymi ludźmi, nawet kiedy nie kończyło się to dobrze. Wiedział, że zawsze był inny i nie pasował - ale czy mogliby pasować gdziekolwiek? Tym bardziej teraz... To nie było takie proste przecież! Wszystko się sypało i traciło logikę - on się czuł jakby tracił wszystko przez ostatni miesiąc, łącznie z resztkami rozumu. Jego dziwne zwidy, te momenty kiedy nagle zapominał - a może po prostu nie słuchał drugiej osoby? Tak, to było możliwe, że po prostu nie słuchał i nie był skupiony. Ale jak miał wyjaśnić to, że jego dłonie były pokryte krwią? Były, na pewno były - ale inni tego nie widzieli i nie zwracali na to uwagi. Powinien to też ignorować? Ale przecież tak bardzo się lepiły...
- Świetnie. Więc wszystko ustalone - odpowiedział, nie odwracając wzroku od brata, chociaż wcale w nim nie było złości. Nie potrafił się złościć na Jamesa, zbyt mocno się o niego martwił. I sam wiedział doskonale, jak wiele kłopotów na nich ściągał. Powinien po prostu odpuścić i gdzieś się zaszyć, albo uciec, albo coś zrobić - to ostatnie, powinien podjąć jakieś działanie. I tak go przecież znajdą prędzej czy później, panowała wojna. Mówił tam wtedy, że go rozpoznali łatwo - to znaczyło, że znów to zrobią bez problemu. Nie wiedział czym i jak bardzo im zawinił tam w tych podziemiach, a to jeszcze bardziej go irytowało, kiedy nie miał pojęcia co dokładnie zrobił. Tak mógłby się obronić jakoś, coś wymyślić, ale błądził w ciemnościach i na skrawkach domysłów bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Ale nie był to jego pierwszy raz. - I tak mnie znajdą, i tak mnie zajebią. Więc co za różnica? - rzucił do brata, zaraz po tym zwracając się do Eve. Nie rozumiał, dlaczego nagle go zaczynała bronić - ze wszystkich momentów, które mogła sobie wybrać, wybierała ten jeden jedyny na to, aby znów kłócić się z Jamesem? O co im chodziło, że wybierali każdą najmniejszą rzecz do walki? - A ty z niego zejdź do cholery, jesteś jego żoną to powinnaś go bronić! - dodał w wybuchu frustracji, która bardziej przypominała te z jego dziecięcych lat niż rzeczywistą złość.
Kto wiedział o tym miejscu? O domu profesor Bagshot? Nie miał pojęcia, komu mówili...
- Wszyscy nasi znajomi wiedzą... Ktoś mi wspomniał, że to miejsce jest niebezpieczne, żeby tutaj zostawać. Chyba Steff - skłamał gładko, nie mając ochoty wspominać teraz przy Jamesie imienia Castora. Nie miał bladego pojęcia, o co chodziło wtedy okularnikowi, ale zareagował stanowczo zbyt nagle na to, aby były to jakieś żarty. Gdzie zresztą mieli się udać? Uciec... cokolwiek... - Ale nie mówił dlaczego. Zaczął coś krzyczeć, że po tym rozmontowaniu pułapek to tym gorzej i coś tam... Wiecie, jaki on jest, żadnych konkretów mi nie podał.
Mieli się tułać z miejsca na miejsce? On mógł, tym bardziej kiedy minęła już zima. Był w stanie, ale nie chcieli przecież tego dla Sheili i Eve, ani on ani James nie chcieli. Wiedział, że Sheila chciała wrócić do... do czego tak właściwie, skoro taboru już nie było? Nie dało się tego do tak przywrócić. Nie byli w stanie.
- Idź - odpowiedział do brata, kiedy ten rzucił o spaniu. Nie był na niego zły - był już zrezygnowany. Sam nie wiedział co miał robić, a czego nie - niezależnie od decyzji przecież wszystko będzie źle i niedobrze. Jak miał podjąć jakiekolwiek działanie?
- Co ci za różnica? Próbuję to zrobić, zachować się odpowiedzialnie, coś co powinienem. Wiesz doskonale, że nie powinienem się zjawiać w listopadzie. Słyszałaś, co zrobiłem. James chce działać dla zakonu? Super, niech działa - powiedział, wzruszając ramionami. Był zmęczony, zrezygnowany. Powinien po prostu zabrać torbę i wyjść - nawet jakby nie zabrał torby, powinien po prostu wyjść. Jakoś by sobie poradził, przecież zawsze to robił.
Przechylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach i pochylając głowę tak, że włosy przesłoniły mu twarz. Wbił wzrok w swoje dłonie, które były pokryte krwią - w tym momencie zarówno tą prawdziwą jak i tą urojoną. Nie rozróżniał jej, widział te ranki które piekły, zaczynając zaraz je drapać - jakby to miało pomóc w pozbyciu się wszystkiego. Dlaczego to nie schodziło? Drapał, szorował, robił wszystko, ale te plamy nie chciały zniknąć!
- Idź do niego. Nawet jak jest zły to w końcu mu przejdzie - rzucił, zaciskając pięść tylko po to, żeby sprawdzić czy cokolwiek mogłoby to pomóc z ta cholerną krwią i ranami. Czuł to pieczenie, lekki ból - tak samo jak ten charakterystyczny zapach. Ale tam w tym domu, podczas włamania - przecież popełnił idiotyczne błędy. Nie był skupiony, nie był sobą. Tracił zmysły, wszystko wydawało się tak inne. Miał powoli dość wszystkiego. Powinien po prostu wyjść, ale nie mógł przecież wstać teraz przed Eve i wyjść.

Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Sypialnia na piętrze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot