Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Norfolk
Kasyno
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kasyno
Kasyno znajduje się na głównej ulicy Cliodny, niedaleko pubu Siwy Dym. Taka lokalizacja nie jest przypadkowa - wszak pijani klienci przynoszą największe zyski. W tym miejscu nie gra się w Eksplodującego Durnia, lecz nawet nieletni mogą obstawiać zakłady, o ile zostaną na ulicach do otwarcia lokalu. Toczy się tu nocne życie; oprócz rozrywki z zawierania zakładów, można także zażyć rozkoszy alkoholowych (a nieoficjalnie również cielesnych), przez co zdarza się, że w ruch idą pięści niepoprawnych hazardzistów. W kasynie gra się przede wszystkim w pokera, black jacka, a także w kości kłamców. Wśród miejscowych chodzą plotki, że stali bywalcy kasyna gromadzą się raz w tygodniu w pomieszczeniu nieudostępnionym przez właściciela, gdzie razem grają w rosyjską ruletkę.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, kościanego pokera
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:36, w całości zmieniany 4 razy
Tak winno być - razem w zapomnieniu mieli trwać, a w tle rozmywał się świat cały, wyostrzała się jej sylwetka, tym bardziej, im dłużej czasu przy niej spędzał, jakby zatracał się całkiem w hipnotycznym transie, naprawdę nie widział już nic - poza nią tylko. Byt oderwany od rzeczywistości innej niż ta zamykająca się w czerni jej oczu. A było w nich szczęście i uczucie, kalka tego, co pojawiło się również w jego spojrzeniu.
Za ciężką kurtyną (tą z materiału i jej rzęs) roztaczał się widok na niewielkie pomieszczenie; duszny, parny półcień wypełniała woń unoszącego się w niej już wieczność tytoniu, który przeglądał się w potrójnym lustrze i w ramach kolekcji obrazów, skrywających w sobie panny o skrajnie znudzonych bądź rozentuzjazmowanych spojrzeniach, do złudzenia przypominających te z płócien Muchy.
Zamarł, czując, jak każda ze strun ciała napina się, gdy tylko ona cała przywarła do niego, gdy stali się jednością, splotem wyrzeźbionych w ciszy marzeń, ekstazą pragnień największych. Pożądał wieczności z nią, wtuloną w niego ufnie, obejmującą go kurczowo, jeszcze ciaśniej; czuł ją całą, wszędzie, badającą jego ciało kropka po kropce na białej mapie, naznaczonej ścieżkami dłoni. Przymknął oczy, by inne zmysły zaczęły intensywniej odbierać mnogość bodźców; otulił go w końcu jej zapach, w miękką tkankę swoich ust wgryzł się, chyba chciał poczuć coś innego, odwrócić uwagę od niej właśnie, jakby uciekał od jej wszędobylskiej obecności, bo nagle dotarło do niego, że niczego innego już nie pragnie, i przeraziło go to, i jednocześnie sprawiło, iż poczuł, jak uczucie najsilniejsze wzmacnia go, dodaje mu wiary w to, że nic już nie jest niemożliwe. Jeśli ona odwzajemniła bezkres jego miłości - to czy niemożliwe w ogóle kiedykolwiek istniało?
Kilka kropel krwi osiadło na błogim uśmiechu, wciąż z zamkniętymi oczami pozwalał jej wodzić opuszkami palców po swym ciele, wodzić na pokuszenie, zwodzić miłosnym czarem. Pod powiekami nieustannie widział tylko ją - jedyną twarz, którą był sobie w stanie przypomnieć, zarysowującą się detalicznie, doskonale odwzorowana egzotyka piękna.
- Opiekuję się nimi - przeinaczył prawdę, przedstawiając się w lepszym świetle, rozszczepionym przez pryzmat niedopowiedzeń - sięgnął po półprawdę zupełnie tak jak kiedyś, gdy na jednej jedynej opinii zależało mu najbardziej, gdy potrzeba zaimponowania wyśnionej dziewczynie była zbyt silną pokusą, by potrafił się jej oprzeć. Sięgnął lewą dłonią, zaczepiając ją o miękką zieleń materiału, poddającą się jego zaskakująco delikatnemu dotykowi; głowę obrócił w jej stronę ustami po omacku szukając czarnego atłasu włosów, porcelanowych skroni, faktury skóry, którą chciałby pocałować czule (a może zachłannie, nie mógł się jeszcze zdecydować), lecz na chwilę zadowolił się tylko tym, że swoją głowę oparł na tej jej, że ich twarze znalazły się bliżej siebie - i choć wciąż powieki osadzone ciężko na policzkach nie unosiły się ku górze, poczuł jej oddech, zaczerpnął go głęboko, uśmiechając się pod wpływem absurdalnej myśli, która pojawiła się w jego głowie. Oddychali tym samym powietrzem. Nawet to zaczęli już ze sobą dzielić, obieg zamknięty, uczucie cyrkulowało pomiędzy nimi nieprzerwanie, bez końca. Wypełniła go całego. - Łowię przygody - i kłopoty, wymruczał zgodnie w odpowiedzi, nie śmiał jej rozczarować, nie chciał zdradzić, że w gruncie rzeczy tym właśnie był - rozczarowaniem - zdobywam tajemnicze ingrediencje - kradnąc na targu. - Mogę być, kim tylko zechcesz, spełnię każde twoje pragnienie - zadeklarował cicho, patetycznie składając obietnicę wiernopoddańczości, składając w jej ręce swe całe życie. - Nie muszę, lecz chcę - zaoponował, nie godząc się na to, by nie wiedział o niej zupełnie niczego - chciał poznać ją całą, nie tylko jej ciało, ale to, co w meandrach najpiękniejszego umysłu kryło się przed każdym innym. - O czym marzysz? Czego pragniesz? - chciał dowiedzieć się, jak sprawić jej radość, jak wysoko unieść ją na rękach, by mogła sięgnąć dłońmi aż do nieba. - Poza mną, należę do ciebie - powtórzył w ślad za nią, rozkoszując się brzmieniem tych słów - to jedyna niewola, na którą mógł przystać - mnie już masz, na zawsze - dodał jeszcze, pospiesznie, chrapliwie, oddech przyspieszył, gdy jej dłonie znalazły się tam w dole. - Moja - w rewanżu naznaczył ją i on - wpierw piętnem swych słów, a potem, potem nie wytrzymał już dłużej, gwałtownie odwrócił się w jej stronę. Usta zamilkły, już tylko koncentrując się na wędrówce po kobiecej szyi - aż do linii żuchwy.
Dopiero wówczas otworzył oczy, gdy miał ją tuż przed sobą - zarysowywała się pod jego powiekami, zarysowuje się też i teraz, jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej pożądana.
Była, jest i będzie - jego.
Za ciężką kurtyną (tą z materiału i jej rzęs) roztaczał się widok na niewielkie pomieszczenie; duszny, parny półcień wypełniała woń unoszącego się w niej już wieczność tytoniu, który przeglądał się w potrójnym lustrze i w ramach kolekcji obrazów, skrywających w sobie panny o skrajnie znudzonych bądź rozentuzjazmowanych spojrzeniach, do złudzenia przypominających te z płócien Muchy.
Zamarł, czując, jak każda ze strun ciała napina się, gdy tylko ona cała przywarła do niego, gdy stali się jednością, splotem wyrzeźbionych w ciszy marzeń, ekstazą pragnień największych. Pożądał wieczności z nią, wtuloną w niego ufnie, obejmującą go kurczowo, jeszcze ciaśniej; czuł ją całą, wszędzie, badającą jego ciało kropka po kropce na białej mapie, naznaczonej ścieżkami dłoni. Przymknął oczy, by inne zmysły zaczęły intensywniej odbierać mnogość bodźców; otulił go w końcu jej zapach, w miękką tkankę swoich ust wgryzł się, chyba chciał poczuć coś innego, odwrócić uwagę od niej właśnie, jakby uciekał od jej wszędobylskiej obecności, bo nagle dotarło do niego, że niczego innego już nie pragnie, i przeraziło go to, i jednocześnie sprawiło, iż poczuł, jak uczucie najsilniejsze wzmacnia go, dodaje mu wiary w to, że nic już nie jest niemożliwe. Jeśli ona odwzajemniła bezkres jego miłości - to czy niemożliwe w ogóle kiedykolwiek istniało?
Kilka kropel krwi osiadło na błogim uśmiechu, wciąż z zamkniętymi oczami pozwalał jej wodzić opuszkami palców po swym ciele, wodzić na pokuszenie, zwodzić miłosnym czarem. Pod powiekami nieustannie widział tylko ją - jedyną twarz, którą był sobie w stanie przypomnieć, zarysowującą się detalicznie, doskonale odwzorowana egzotyka piękna.
- Opiekuję się nimi - przeinaczył prawdę, przedstawiając się w lepszym świetle, rozszczepionym przez pryzmat niedopowiedzeń - sięgnął po półprawdę zupełnie tak jak kiedyś, gdy na jednej jedynej opinii zależało mu najbardziej, gdy potrzeba zaimponowania wyśnionej dziewczynie była zbyt silną pokusą, by potrafił się jej oprzeć. Sięgnął lewą dłonią, zaczepiając ją o miękką zieleń materiału, poddającą się jego zaskakująco delikatnemu dotykowi; głowę obrócił w jej stronę ustami po omacku szukając czarnego atłasu włosów, porcelanowych skroni, faktury skóry, którą chciałby pocałować czule (a może zachłannie, nie mógł się jeszcze zdecydować), lecz na chwilę zadowolił się tylko tym, że swoją głowę oparł na tej jej, że ich twarze znalazły się bliżej siebie - i choć wciąż powieki osadzone ciężko na policzkach nie unosiły się ku górze, poczuł jej oddech, zaczerpnął go głęboko, uśmiechając się pod wpływem absurdalnej myśli, która pojawiła się w jego głowie. Oddychali tym samym powietrzem. Nawet to zaczęli już ze sobą dzielić, obieg zamknięty, uczucie cyrkulowało pomiędzy nimi nieprzerwanie, bez końca. Wypełniła go całego. - Łowię przygody - i kłopoty, wymruczał zgodnie w odpowiedzi, nie śmiał jej rozczarować, nie chciał zdradzić, że w gruncie rzeczy tym właśnie był - rozczarowaniem - zdobywam tajemnicze ingrediencje - kradnąc na targu. - Mogę być, kim tylko zechcesz, spełnię każde twoje pragnienie - zadeklarował cicho, patetycznie składając obietnicę wiernopoddańczości, składając w jej ręce swe całe życie. - Nie muszę, lecz chcę - zaoponował, nie godząc się na to, by nie wiedział o niej zupełnie niczego - chciał poznać ją całą, nie tylko jej ciało, ale to, co w meandrach najpiękniejszego umysłu kryło się przed każdym innym. - O czym marzysz? Czego pragniesz? - chciał dowiedzieć się, jak sprawić jej radość, jak wysoko unieść ją na rękach, by mogła sięgnąć dłońmi aż do nieba. - Poza mną, należę do ciebie - powtórzył w ślad za nią, rozkoszując się brzmieniem tych słów - to jedyna niewola, na którą mógł przystać - mnie już masz, na zawsze - dodał jeszcze, pospiesznie, chrapliwie, oddech przyspieszył, gdy jej dłonie znalazły się tam w dole. - Moja - w rewanżu naznaczył ją i on - wpierw piętnem swych słów, a potem, potem nie wytrzymał już dłużej, gwałtownie odwrócił się w jej stronę. Usta zamilkły, już tylko koncentrując się na wędrówce po kobiecej szyi - aż do linii żuchwy.
Dopiero wówczas otworzył oczy, gdy miał ją tuż przed sobą - zarysowywała się pod jego powiekami, zarysowuje się też i teraz, jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej pożądana.
Była, jest i będzie - jego.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy istniała bardziej otumaniająca cecha męskiego charakteru niż troskliwość? Podszyta odwagą, bo mężczyzna, którego pokochała do szaleństwa, roztaczał opiekę nad dzikimi bestiami. Deirdre wzięła głęboki, krótki oddech, dźwięczne okazanie zachwytu. Nic dziwnego, że pragnęła stać się jego, skoro mógł się nią zająć, zapewnić bezpieczeństwo, stać się podporą, a przy tym wyzwaniem, udowadniając swą męskość podczas starć z pokrytymi łuską pradawnymi bestiami. Mocniej zacisnęła dłonie na przodzie szaty Keatona, chcąc przyciągnąć go bliżej siebie, upewnić się, że jest prawdziwy, że to nie ułuda, kaprys losu; że w końcu znalazła szczęście, którego podświadomie tak szalenie pragnęła. - A mną - też się zaopiekujesz? - spytała ochryple, pełna miłości i nadziei. Mimo wszystkich typowo męskich cech, zniżających podniosłe uczucie do pożądania, kotłowało się w niej instynktowne pragnienie odnalezienia domu, uwicia bezpiecznego gniazda. - Mogę być twoją przygodą. Wyzwaniem, którego nigdy nie będziesz mieć dość - kontynuowała dalej mruczącym szeptem, nie chcąc wyjść na zbyt osaczającą - choć to właśnie fizycznie robiła, otulając go ściśle rękami, wręcz oplatając go własnym ciałem niczym trujący bluszcz pełznący po kolumnie, gotów wzmocnić rozpadające się elementy. Bo przecież nie zniszczyć, nie, chciała budować razem z nim. Iść z nim przez życie, być dla niego radością, nagrodą, spokojem i szaleństwem; ba, czuła się gotowa nawet na napisanie dla niego najpiękniejszego, romantycznego wiersza, o ile w jakikolwiek sposób sprawiłoby to mu przyjemność.
Na razie jednak zdawali się rozumieć bez słów, odwzajemniając najczystsze - bo w formie eliksiru - uczucie, obezwładniające Deirdre do tego stopnia, że aż zadrżała, czując na skroni gorący powiew jego oddechu. Zazwyczaj potrzeba było więcej starań, by kolana skośnookiej czarownicy zmiękły, ale tajemniczy łowca ingrediencji działał na nią niczym najdoskonalszy afrodyzjak. Rozczuliły ją pytania mężczyzny, w końcu ktoś interesował się tym, czego pragnęła, powstrzymywał się od wymuszeń i przypuszczeń, interesował się nią, tym, co skrywała pod setkami mask - przy brunecie zdejmowała je bez obaw, ufna, rozromantyczniona, pozbawiona jakichkolwiek zahamowań. - Marzę o sprawiedliwości. O czystym, pięknym świecie, gdzie nikt nie boi się potęgi; gdzie władza dba o dobrostan czarodziejów - wyszeptała, przejęta, tak, jakby wyznawała właśnie niezwykle głębokie, filozoficzne pragnienia, a nie serwowała urzędniczą propagandę. Szczerą, wierzyła w nową, wspaniałą rzeczywistość, rozpoczętą całkiem niedawno decyzjami ministra Malfoya, nie wypowiadała jednak konkretnych personaliów, zbyt otumaniona bliskością mężczyzny. Kochając go tak mocno, że pomimo nerwowo bijącego serca, odważyła się wyznać mu swój okrutny sekret. - O świecie, w którym moje dzieci będą mogły dorastać - bez ograniczeń, bez lęku, bez zbędnych moralnych zasad - powiedziała ciszej, z mimowolnym lękiem obserwując charakterystyczny profil ukochanego. Czy rozumiał, że właśnie opowiedziała mu o swym grzechu? O potomstwie...jej, tylko jej potomstwie, dzieci nie miały ojca, a amortencja skutecznie czyściła detale skomplikowanego pochodzenia. - Czy przyjmiesz mnie taką? - słabą, nieidealną, obciążoną dziećmi; nie chciała jednak wchodzić w szczegóły, nie pozwoliła wkraść się pomiędzy nich niezdrowemu dystansowi czy wątpliwościom. Razem przetrwają wszystko, wspólnie przejdą przez życie, pokonają trudności, a on...On wydawał się idealnym ojcem, odważnym, majętnym - rzadkie ingrediencje kosztowały przecież fortunę - i mogącym wiele nauczyć Marcusa i Myssleine. Deirdre aż zakręciło się w głowie od nadmiaru bodźców: od zapachu oddechu Keatona, od bliskości jego ust, czerwonych od krwi. Chciała coś powiedzieć, ale pocałunek stłumił słowa, zmieniając je w niknący jęk, mruczenie, wibrujące w gwałtownych pieszczotach. Nie całowała go jak niewinna dziewczyna: żadnej skromności, niewinności i niepewności, tylko miłość i namiętność, akcentowana każdym ruchem warg, śliskiego języka, ostrych zębów, wgryzających się w męskie usta. Kochała go tak mocno, że byłaby gotowa pożreć go żywcem, rozsmakować się w każdym mięśniu; romantyczny kanibalizm odebrał jej myśli, ustąpiła przed przekręceniem mocnego, silnego ciała, ale nie odejmowała od niego zachłannych rąk. - Ja...mam dzieci, bliźnięta - kontynuowała ochryple gdzieś pomiędzy pocałunkami, mimo uczuciowego szaleństwa chcąc poruszyć konkretne aspekty wspólnego życia, które od tej pory mieli razem wieść. - Ale jeśli to przeszkoda...pozbędę się ich, tylko zostań ze mną - wypowiedziała dramatycznym, nietypowym dla siebie tonem, niczym średniowieczna czarownica z romansów. Z tą różnicą, że nie zaplatała dłoni na karku Keatona, a ciągle przytrzymywała go przy sobie za sprzączkę paska, wyczekująco wpatrując się w najpiękniejsze oczy na świecie.
Na razie jednak zdawali się rozumieć bez słów, odwzajemniając najczystsze - bo w formie eliksiru - uczucie, obezwładniające Deirdre do tego stopnia, że aż zadrżała, czując na skroni gorący powiew jego oddechu. Zazwyczaj potrzeba było więcej starań, by kolana skośnookiej czarownicy zmiękły, ale tajemniczy łowca ingrediencji działał na nią niczym najdoskonalszy afrodyzjak. Rozczuliły ją pytania mężczyzny, w końcu ktoś interesował się tym, czego pragnęła, powstrzymywał się od wymuszeń i przypuszczeń, interesował się nią, tym, co skrywała pod setkami mask - przy brunecie zdejmowała je bez obaw, ufna, rozromantyczniona, pozbawiona jakichkolwiek zahamowań. - Marzę o sprawiedliwości. O czystym, pięknym świecie, gdzie nikt nie boi się potęgi; gdzie władza dba o dobrostan czarodziejów - wyszeptała, przejęta, tak, jakby wyznawała właśnie niezwykle głębokie, filozoficzne pragnienia, a nie serwowała urzędniczą propagandę. Szczerą, wierzyła w nową, wspaniałą rzeczywistość, rozpoczętą całkiem niedawno decyzjami ministra Malfoya, nie wypowiadała jednak konkretnych personaliów, zbyt otumaniona bliskością mężczyzny. Kochając go tak mocno, że pomimo nerwowo bijącego serca, odważyła się wyznać mu swój okrutny sekret. - O świecie, w którym moje dzieci będą mogły dorastać - bez ograniczeń, bez lęku, bez zbędnych moralnych zasad - powiedziała ciszej, z mimowolnym lękiem obserwując charakterystyczny profil ukochanego. Czy rozumiał, że właśnie opowiedziała mu o swym grzechu? O potomstwie...jej, tylko jej potomstwie, dzieci nie miały ojca, a amortencja skutecznie czyściła detale skomplikowanego pochodzenia. - Czy przyjmiesz mnie taką? - słabą, nieidealną, obciążoną dziećmi; nie chciała jednak wchodzić w szczegóły, nie pozwoliła wkraść się pomiędzy nich niezdrowemu dystansowi czy wątpliwościom. Razem przetrwają wszystko, wspólnie przejdą przez życie, pokonają trudności, a on...On wydawał się idealnym ojcem, odważnym, majętnym - rzadkie ingrediencje kosztowały przecież fortunę - i mogącym wiele nauczyć Marcusa i Myssleine. Deirdre aż zakręciło się w głowie od nadmiaru bodźców: od zapachu oddechu Keatona, od bliskości jego ust, czerwonych od krwi. Chciała coś powiedzieć, ale pocałunek stłumił słowa, zmieniając je w niknący jęk, mruczenie, wibrujące w gwałtownych pieszczotach. Nie całowała go jak niewinna dziewczyna: żadnej skromności, niewinności i niepewności, tylko miłość i namiętność, akcentowana każdym ruchem warg, śliskiego języka, ostrych zębów, wgryzających się w męskie usta. Kochała go tak mocno, że byłaby gotowa pożreć go żywcem, rozsmakować się w każdym mięśniu; romantyczny kanibalizm odebrał jej myśli, ustąpiła przed przekręceniem mocnego, silnego ciała, ale nie odejmowała od niego zachłannych rąk. - Ja...mam dzieci, bliźnięta - kontynuowała ochryple gdzieś pomiędzy pocałunkami, mimo uczuciowego szaleństwa chcąc poruszyć konkretne aspekty wspólnego życia, które od tej pory mieli razem wieść. - Ale jeśli to przeszkoda...pozbędę się ich, tylko zostań ze mną - wypowiedziała dramatycznym, nietypowym dla siebie tonem, niczym średniowieczna czarownica z romansów. Z tą różnicą, że nie zaplatała dłoni na karku Keatona, a ciągle przytrzymywała go przy sobie za sprzączkę paska, wyczekująco wpatrując się w najpiękniejsze oczy na świecie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
A mną - też się zaopiekujesz?
Chciał wierzyć w to, że jego ręce jak ramiona wszechświata obejmą ją całą już na zawsze, że przy nim nic jej się nie stanie, ale nie potrafił zagwarantować czegoś, co nie zależy tylko od niego. Szczególnie teraz, w czasach, w których przyszło im żyć. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł po jego ciele, gdy wojna jak sztafaż zamigotała gdzieś w tle, na pierwszym planie wciąż była tylko piękność, ale jej cień skrywał się już w wojennej codzienności. - Zrobię wszystko, żeby każde wymierzone w ciebie zaklęcie dosięgnęło najpierw mnie - wychrypiał w końcu, rozemocjonowany, gdzieś na granicy niepokoju i przejęcia tym, co podsunęła mu teraz wyobraźnia. Widział ją, całą we krwi, czarnomagiczna klątwa na jego oczach dosięgnęła umiłowane ciało, zostawiając po sobie tylko agonię bólu - jej, zwielokrotniającą tę jego. Bo choć błysk nie musnął go nawet, zadał mu ból sam ten wyobrażony widok. I pod wpływem amortencji nie potrafił zapomnieć o kotłującym się zagrożeniu. Nawet płynna miłość była rozcieńczona z esencją wojennych utarczek z rzeczywistością. - Zabiorę cię tam, gdzie nikt cię nie skrzywdzi, do miejsca, które jest ci najbliższe albo tam, gdzie zawsze chciałaś się znaleźć, ale nigdy nie starczyło ci na to odwagi... jeśli będziesz chciała, popłyniemy statkiem, gdzieś daleko, jak najdalej stąd, jak najdalej od Wielkiej Brytanii, od Londynu - kciukiem musnął jej usta, rozchylając je nieco, karminowy płatek kwiatu, który pochyla się ku słońcu, rozkwita na jego oczach (tak na niego patrzyła - jakby dawał jej życie, jakby był jej wszystkim, jej słońcem), opuszek zsuwa się niżej do podbródka, potem zbłąkany kosmyk owija sobie wokół palca, choć w rzeczywistości to ona robi to z Burroughsem - tylko spojrzeniem.
Chciałby widzieć tę samą twarz, w szlachetnych rysach zmarszczek, za wiele lat, które spędzą u swojego boku, gestem i słowem opiekując się sobą każdego dnia. Chciałby właśnie przy niej zasnąć kiedyś i już nigdy się nie obudzić. Zanurzał się - aż do dna fiolki - w tym uczuciu, które rozbłysło pożądaniem, szybko przeistaczając się w obezwładniające umysł szaleństwo, stawiające jedną tylko kobietę ponad wszystko inne - by teraz miłość dojrzała do etapu, w którym Keat całą przyszłość widzi u boku nieznajomej.
Już teraz była przygodą. Wyzwaniem, którego nie mógłby mieć dość.
Jej bliskość, przekraczająca każde granice, jednocześnie rozpraszała go i koiła, zrobił pół kroku w jej stronę, napierając na nią swoim ciałem, zaborczo wymuszając na niej, by cofnęła się w stronę stołu do blackjacka. Widział ją już na zieleni, z zieleni odartą, wijącą się jak teraz - na nim, pod nim, niechlujny pocałunek poprzedził kolejny krok, ponownie zmuszający ją do przesunięcia się do tyłu.
Kochał ją całą. Do szaleństwa. Pokochał jeszcze bardziej, kiedy przejętym głosem nakreśliła i jego marzenia - balansował pomiędzy zapomnieniem w gwałtownym uniesieniu a otrzeźwieniem w celebracji jej idealności. Nie mogłaby być bliższa ideału niż teraz, dzieląc z nim wizję świata, który powinien zaistnieć. Wydawała się tym do cna przejęta, jakby zrobić chciała wszystko, by nie królowała już dłużej niesprawiedliwość. Błędnie zrozumiał przesłanie o pięknie czystego świata. O potędze. - Tak będzie - przytaknął skwapliwie, obnażając się przed nią i ze swoich pragnień - winni zostaną zabici, zginą, każdy jeden, który na to zasługuje. Nie będzie już niesprawiedliwości na taką skalę - to brzmiało jak kolejna obietnica - chciał dla niej wszystkiego, co najlepsze. - Walczymy o to każdego dnia - zdradził w końcu, bezosobowo, nie mógł powiedzieć jej więcej, ale chciał uspokoić ją tymi słowami, chciał, by wiedziała, że kiedyś nie będzie musiała się lękać władzy uciskającej czarodziejów; że choć wydaje się inaczej, wciąż jest wielu tych, którzy walczą o to, by sprawiedliwość nie wymarła, by nadzieja nie umarła. Daje jej ją właśnie, nadzieję na to, że pragnienia, wybijane tym samym rytmem ich serc, kiedyś się ziszczą.
Czy przyjmie ją?
- Jak mógłbym cię odrzucić? - odrzucić ją i uczucie, którym - choć wciąż zdawało się to nierealne - obdarzyła go bez zawahania; nikt jeszcze nigdy nie odwzajemnił jego miłości, była pierwsza, miała być już na zawsze najważniejsza. - Przecież... - kocham cię pozostało niewypowiedziane, osiadło gdzieś na ustach, nawet będąc przeświadczony o tym, że darzy ją najsilniejszym uczuciem, nie potrafił tego wyznać tym jednym słowem; bał się milczenia - czy na pewno odpowiedziałaby? Nie gestem, lecz również słowem? Tym konkretnym? Nie spłyconym jedynie do odruchowego impulsu, ale będącym najważniejszą deklaracją.
Ona osaczała jego - czy on ją? Przestał być już tylko kolumną wokół której wił się bluszcz, sam zaczął ją oplatać, odebrał jej kolejny oddech; nie przymknął w rozmarzeniu oczu, jak drapieżnik wpatrywał się w nią, gdy ich usta przywarły do siebie zachłannie, znowu. Odpowiedział niemniej niewinnie niż ona - na jej wygłodniały dotyk.
Powstrzymał się od peregrynowania po czerwieni ust dopiero wtedy, gdy zdradziła mu coś, czego wprawdzie się nie spodziewał, ale po początkowej konsternacji przyszedł czas na bezbrzeżny zachwyt, mogli być prawdziwą rodziną - jeśli tak jak jego matka musiała wychowywać swoje dzieci samotnie, on zastąpi tego, który powinien być ojcem (bo przecież nie mogło być go w ich życiu, kto o zdrowych zmysłach mógłby ją opuścić?). Da im coś, czego sam nie miał. - Jeśli mają w sobie choć odrobinę ciebie, pokocham je - pewnego dnia albo natychmiast, jak ją; nic nie mogło sprawić, by spojrzał na nią z mniejszym oddaniem i uwielbieniem, nawet to, co powiedziała przed chwilą - zaoferowała się, że pozbędzie się własnej krwi. A do niego dotarło wyłącznie to, że była w stanie poświęcić się dla ich miłości tak bardzo, by złożyć w ofierze własne matczyne uczucia. Nie był jej godzien. - Nie wychowają się w porcie - rzucił abstrakcyjnie, nie doprecyzowując, o co konkretnie mu chodzi, przez chwilę zapominając o tym, że przecież tak na prawdę nie wiedzą o sobie niemal nic, że ona nie ma pojęcia o tym, gdzie dorastał; teraz, w czasie wojny, doki były ostatnim miejscem, po którym powinny się błąkać dzieci, chciał je chronić - znajdziemy dla nas bezpieczną przystań - wciąż oscylowali wokół tego tematu, może tym właśnie była dla nich miłość, poczuciem bezpieczeństwa, pewnością, że ta druga osoba zawsze będzie obok. Mógł im to dać; chciał im to dać. Ich trójce. Zaopiekuje się też nimi, zrodzonymi z niej, wiedział już teraz, że nie potrafiłby ich nie pokochać - wychowamy je razem - dodał jeszcze szeptem, może przy niej odkryje, czym jest nie tylko miłość do kobiety, ale też ta ojcowska, której niemal nie doświadczył. Urywana konwersacja ciągnęła się gdzieś pomiędzy kolejnymi pocałunkami a sukcesywnym przybliżaniem się do stołu. Mogła się już oprzeć o jego krawędź, Burroughs położył dłonie na wysokości jej bioder, popychając ją na zieleń blatu.
Chciał wierzyć w to, że jego ręce jak ramiona wszechświata obejmą ją całą już na zawsze, że przy nim nic jej się nie stanie, ale nie potrafił zagwarantować czegoś, co nie zależy tylko od niego. Szczególnie teraz, w czasach, w których przyszło im żyć. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł po jego ciele, gdy wojna jak sztafaż zamigotała gdzieś w tle, na pierwszym planie wciąż była tylko piękność, ale jej cień skrywał się już w wojennej codzienności. - Zrobię wszystko, żeby każde wymierzone w ciebie zaklęcie dosięgnęło najpierw mnie - wychrypiał w końcu, rozemocjonowany, gdzieś na granicy niepokoju i przejęcia tym, co podsunęła mu teraz wyobraźnia. Widział ją, całą we krwi, czarnomagiczna klątwa na jego oczach dosięgnęła umiłowane ciało, zostawiając po sobie tylko agonię bólu - jej, zwielokrotniającą tę jego. Bo choć błysk nie musnął go nawet, zadał mu ból sam ten wyobrażony widok. I pod wpływem amortencji nie potrafił zapomnieć o kotłującym się zagrożeniu. Nawet płynna miłość była rozcieńczona z esencją wojennych utarczek z rzeczywistością. - Zabiorę cię tam, gdzie nikt cię nie skrzywdzi, do miejsca, które jest ci najbliższe albo tam, gdzie zawsze chciałaś się znaleźć, ale nigdy nie starczyło ci na to odwagi... jeśli będziesz chciała, popłyniemy statkiem, gdzieś daleko, jak najdalej stąd, jak najdalej od Wielkiej Brytanii, od Londynu - kciukiem musnął jej usta, rozchylając je nieco, karminowy płatek kwiatu, który pochyla się ku słońcu, rozkwita na jego oczach (tak na niego patrzyła - jakby dawał jej życie, jakby był jej wszystkim, jej słońcem), opuszek zsuwa się niżej do podbródka, potem zbłąkany kosmyk owija sobie wokół palca, choć w rzeczywistości to ona robi to z Burroughsem - tylko spojrzeniem.
Chciałby widzieć tę samą twarz, w szlachetnych rysach zmarszczek, za wiele lat, które spędzą u swojego boku, gestem i słowem opiekując się sobą każdego dnia. Chciałby właśnie przy niej zasnąć kiedyś i już nigdy się nie obudzić. Zanurzał się - aż do dna fiolki - w tym uczuciu, które rozbłysło pożądaniem, szybko przeistaczając się w obezwładniające umysł szaleństwo, stawiające jedną tylko kobietę ponad wszystko inne - by teraz miłość dojrzała do etapu, w którym Keat całą przyszłość widzi u boku nieznajomej.
Już teraz była przygodą. Wyzwaniem, którego nie mógłby mieć dość.
Jej bliskość, przekraczająca każde granice, jednocześnie rozpraszała go i koiła, zrobił pół kroku w jej stronę, napierając na nią swoim ciałem, zaborczo wymuszając na niej, by cofnęła się w stronę stołu do blackjacka. Widział ją już na zieleni, z zieleni odartą, wijącą się jak teraz - na nim, pod nim, niechlujny pocałunek poprzedził kolejny krok, ponownie zmuszający ją do przesunięcia się do tyłu.
Kochał ją całą. Do szaleństwa. Pokochał jeszcze bardziej, kiedy przejętym głosem nakreśliła i jego marzenia - balansował pomiędzy zapomnieniem w gwałtownym uniesieniu a otrzeźwieniem w celebracji jej idealności. Nie mogłaby być bliższa ideału niż teraz, dzieląc z nim wizję świata, który powinien zaistnieć. Wydawała się tym do cna przejęta, jakby zrobić chciała wszystko, by nie królowała już dłużej niesprawiedliwość. Błędnie zrozumiał przesłanie o pięknie czystego świata. O potędze. - Tak będzie - przytaknął skwapliwie, obnażając się przed nią i ze swoich pragnień - winni zostaną zabici, zginą, każdy jeden, który na to zasługuje. Nie będzie już niesprawiedliwości na taką skalę - to brzmiało jak kolejna obietnica - chciał dla niej wszystkiego, co najlepsze. - Walczymy o to każdego dnia - zdradził w końcu, bezosobowo, nie mógł powiedzieć jej więcej, ale chciał uspokoić ją tymi słowami, chciał, by wiedziała, że kiedyś nie będzie musiała się lękać władzy uciskającej czarodziejów; że choć wydaje się inaczej, wciąż jest wielu tych, którzy walczą o to, by sprawiedliwość nie wymarła, by nadzieja nie umarła. Daje jej ją właśnie, nadzieję na to, że pragnienia, wybijane tym samym rytmem ich serc, kiedyś się ziszczą.
Czy przyjmie ją?
- Jak mógłbym cię odrzucić? - odrzucić ją i uczucie, którym - choć wciąż zdawało się to nierealne - obdarzyła go bez zawahania; nikt jeszcze nigdy nie odwzajemnił jego miłości, była pierwsza, miała być już na zawsze najważniejsza. - Przecież... - kocham cię pozostało niewypowiedziane, osiadło gdzieś na ustach, nawet będąc przeświadczony o tym, że darzy ją najsilniejszym uczuciem, nie potrafił tego wyznać tym jednym słowem; bał się milczenia - czy na pewno odpowiedziałaby? Nie gestem, lecz również słowem? Tym konkretnym? Nie spłyconym jedynie do odruchowego impulsu, ale będącym najważniejszą deklaracją.
Ona osaczała jego - czy on ją? Przestał być już tylko kolumną wokół której wił się bluszcz, sam zaczął ją oplatać, odebrał jej kolejny oddech; nie przymknął w rozmarzeniu oczu, jak drapieżnik wpatrywał się w nią, gdy ich usta przywarły do siebie zachłannie, znowu. Odpowiedział niemniej niewinnie niż ona - na jej wygłodniały dotyk.
Powstrzymał się od peregrynowania po czerwieni ust dopiero wtedy, gdy zdradziła mu coś, czego wprawdzie się nie spodziewał, ale po początkowej konsternacji przyszedł czas na bezbrzeżny zachwyt, mogli być prawdziwą rodziną - jeśli tak jak jego matka musiała wychowywać swoje dzieci samotnie, on zastąpi tego, który powinien być ojcem (bo przecież nie mogło być go w ich życiu, kto o zdrowych zmysłach mógłby ją opuścić?). Da im coś, czego sam nie miał. - Jeśli mają w sobie choć odrobinę ciebie, pokocham je - pewnego dnia albo natychmiast, jak ją; nic nie mogło sprawić, by spojrzał na nią z mniejszym oddaniem i uwielbieniem, nawet to, co powiedziała przed chwilą - zaoferowała się, że pozbędzie się własnej krwi. A do niego dotarło wyłącznie to, że była w stanie poświęcić się dla ich miłości tak bardzo, by złożyć w ofierze własne matczyne uczucia. Nie był jej godzien. - Nie wychowają się w porcie - rzucił abstrakcyjnie, nie doprecyzowując, o co konkretnie mu chodzi, przez chwilę zapominając o tym, że przecież tak na prawdę nie wiedzą o sobie niemal nic, że ona nie ma pojęcia o tym, gdzie dorastał; teraz, w czasie wojny, doki były ostatnim miejscem, po którym powinny się błąkać dzieci, chciał je chronić - znajdziemy dla nas bezpieczną przystań - wciąż oscylowali wokół tego tematu, może tym właśnie była dla nich miłość, poczuciem bezpieczeństwa, pewnością, że ta druga osoba zawsze będzie obok. Mógł im to dać; chciał im to dać. Ich trójce. Zaopiekuje się też nimi, zrodzonymi z niej, wiedział już teraz, że nie potrafiłby ich nie pokochać - wychowamy je razem - dodał jeszcze szeptem, może przy niej odkryje, czym jest nie tylko miłość do kobiety, ale też ta ojcowska, której niemal nie doświadczył. Urywana konwersacja ciągnęła się gdzieś pomiędzy kolejnymi pocałunkami a sukcesywnym przybliżaniem się do stołu. Mogła się już oprzeć o jego krawędź, Burroughs położył dłonie na wysokości jej bioder, popychając ją na zieleń blatu.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zadzierała głowę, wpatrując się w niego z rosnącym uwielbieniem, ślepym oddaniem, szaleńczym zachwytem wywołanym każdym kolejnym słowem padającym z lekko spierzchniętych ust. Nigdy wcześniej romantyczne wyznania nie poruszały wrażliwych strun duszy, lecz teraz...Wszystko się zmieniło, świat zawirował, mieniąc się pięknem barw szczerego uczucia, obezwładniającego ją, czyniącego poddaną, uległą, lecz nie bierną. Miała przecież w dłoniach, tuż przy swym drżącym z podekscytowania i pożądania ciele, sens swej egzystencji, przyczynę radości, uosobienie przeznaczenia, personifikację tajemnej magii. Łzy wzruszenia zalśniły w kącikach skośnych oczu, ale nie spłynęły po policzkach; powstrzymała je, uśmiechając się tylko pięknie, szczerze, mimowolnie drapieżnie, wręcz niepokojąco, choć po raz pierwszy od dekady z czułymi intencjami. - Nic nam nie zagrozi. Nie dosięgną nas żadne zaklęcia. Nie znajdą nas ci, którzy chcą nam zagrozić. Nie pozwolę skrzywdzić cię - nas - nikomu, nawet największym szaleńcom, którzy zamienili ten świat w piekło - wychrypiała szczerze oddanym, przejętym głosem, wierząc w to, co mówiła. Ochroniłaby go, nie pragnęłaby, by udowodnił swą miłość przyjęciem na siebie paskudnej klątwy. Wiedziała, że będzie w stanie obronić ich oboje - i że nie liczyła się już wojna, porażka czy wygrana, nieistotne; pragnęła być tylko przy nim, zawsze przy nim.
Dziwne, jak zbieżne mieli poglądy, przynajmniej z pozoru - i jak niewiele różniło dwie strony zakrwawionej, pokrytej kawałkami rozdartych ciał barykady. Nie zdawała sobie z tego jednak sprawy, skupiona tylko na miłości, a silny eliksir krążył po żyłach jeszcze żwawiej, popychany przyśpieszonym rytmem serca. Rumieńce wystąpiły na bladą twarz, źrenice rozszerzyły się jeszcze bardziej, pożerając całkowicie czarne tęczówki. - Zawsze chciałam dotrzeć do swych korzeni, zgubić się - i odnaleźć - na Dalekim Wschodzie. W magicznej Azji, wśród pradawnych czarodziejów, najstarszej magicznej kulturze na świecie. Wsiąknąć w rytuały, porwać się tamtejszym celebracjom, nauczyć się czytać w języku mych przodków - wyznała cicho, prawie nieśmiało, bo nie zdradzała nikomu podświadomych pragnień. - Smoki są tam ważne, ważniejsze niż tu, w Anglii czy Europie. Ale to na pewno wiesz - dodała, rozczulona, gładząc palcami bok jego twarzy, a drapanie szorstkiego zarostu wywołało dreszcze. - Mógłbyś je tam badać. Czerpać wiedzę od najlepszych. Rozwinąć się tak, jak na to zasługujesz. Może założyć swój rezerwat? Albo podróżować, gonić za tymi wspaniałymi bestiami, zwiedzać nieznane krainy, ścigać się z wiatrem, chłonąć wszelkie bodźce; cieszyć się nieskończoną przygodą - kontynuowała, podekscytowana tą wizją, jego szczęściem, ich szczęściem, bo nawet, jeśli miałaby czekać na niego w bibliotekach, to świadomość, że ukochany spełnia swoje marzenia byłaby dla niej najwspanialszą nagrodą. Zresztą, mogli przemierzać bezkresy Azji wspólnie - on polując na smoki, ona na mugoli i zdrajców, dalej wypełniając wolę Czarnego Pana. Uśmiechnęła się znów szeroko, obnażając wydatne kły, biel równych zębów, nozdrza rozszerzyły się: tak szeroki uśmiech nie pasował do jej twarzy, wykrzywiał ją, podkreślał ostre rysy, ale nie przejmowała się tym pewna już, że zostanie zaakceptowana. Że nic nie stanie na przeszkodzie ich miłości. Nic i nikt, nawet jej dzieci.
Tym razem nie mogła powstrzymać wzruszenia, obnażanego nie w potoku łez, a w drżących, niecierpliwych dłoniach, sunących wzdłuż boków umięśnionego ciała, by zacisnąć się na przodzie koszuli, przyciągając mężczyznę do pocałunku. Jeszcze namiętniejszego, mocnego; rozsmakowywała się w nim, w tej obcej pieszczocie, zupełnie innej od tej, jaką obdarzali ją arystokraci. Było w niej coś dzikiego i prostego, silnego i uroczego zarazem; łobuzerskiego i męskiego. Kolana się pod nią ugięły, nie sądziła, że dotyk czyichś ust wprowadzi ją w stan bliski ekstazie. I że tak łatwo podda się miłości: posłusznie cofnęła się do tyłu, nie odstępując go nawet na krok, a gdy poczuła nacisk drewnianego stolika na biodrach, ledwie powstrzymała się od położenia się na szmaragdowym płótnie i pociągnięcia bruneta za sobą. - Są tylko moje. A teraz - będą nasze - szepnęła urywanie, w odpowiedzi, nie mogąc nadziwić się łasce uczucia. Wychowają razem dzieci; ta świadomość znów wywołała dreszcz szalonej radości. Problemy przestały istnieć, rozmyły się w różowej mgiełce amortencji. - Odnajdziemy nasze miejsce. Dom, pełen miłości i magii. A potem - urodzę ci syna - wychrypiała, patrząc mu prosto w oczy, ciągle kurczowo przytrzymując za zmięty w pięściach materiał jego szaty. Uniosła powoli jedną nogę, wysokie rozcięcie w sukni pozwoliło sunąć smukłą łydką wyżej, przyciskając męskie nogi, zmniejszając dzielącą ich odległość. Chciała dać mu wszystko; świat, spełnienie marzeń, prawowite potomstwo, które odziedziczy po nim te wszystkie cudowne cechy, które pokochała w ciągu zaledwie kilku sekund od ujrzenia chmurnego, charakternego profilu w półmroku kasyna.
Dziwne, jak zbieżne mieli poglądy, przynajmniej z pozoru - i jak niewiele różniło dwie strony zakrwawionej, pokrytej kawałkami rozdartych ciał barykady. Nie zdawała sobie z tego jednak sprawy, skupiona tylko na miłości, a silny eliksir krążył po żyłach jeszcze żwawiej, popychany przyśpieszonym rytmem serca. Rumieńce wystąpiły na bladą twarz, źrenice rozszerzyły się jeszcze bardziej, pożerając całkowicie czarne tęczówki. - Zawsze chciałam dotrzeć do swych korzeni, zgubić się - i odnaleźć - na Dalekim Wschodzie. W magicznej Azji, wśród pradawnych czarodziejów, najstarszej magicznej kulturze na świecie. Wsiąknąć w rytuały, porwać się tamtejszym celebracjom, nauczyć się czytać w języku mych przodków - wyznała cicho, prawie nieśmiało, bo nie zdradzała nikomu podświadomych pragnień. - Smoki są tam ważne, ważniejsze niż tu, w Anglii czy Europie. Ale to na pewno wiesz - dodała, rozczulona, gładząc palcami bok jego twarzy, a drapanie szorstkiego zarostu wywołało dreszcze. - Mógłbyś je tam badać. Czerpać wiedzę od najlepszych. Rozwinąć się tak, jak na to zasługujesz. Może założyć swój rezerwat? Albo podróżować, gonić za tymi wspaniałymi bestiami, zwiedzać nieznane krainy, ścigać się z wiatrem, chłonąć wszelkie bodźce; cieszyć się nieskończoną przygodą - kontynuowała, podekscytowana tą wizją, jego szczęściem, ich szczęściem, bo nawet, jeśli miałaby czekać na niego w bibliotekach, to świadomość, że ukochany spełnia swoje marzenia byłaby dla niej najwspanialszą nagrodą. Zresztą, mogli przemierzać bezkresy Azji wspólnie - on polując na smoki, ona na mugoli i zdrajców, dalej wypełniając wolę Czarnego Pana. Uśmiechnęła się znów szeroko, obnażając wydatne kły, biel równych zębów, nozdrza rozszerzyły się: tak szeroki uśmiech nie pasował do jej twarzy, wykrzywiał ją, podkreślał ostre rysy, ale nie przejmowała się tym pewna już, że zostanie zaakceptowana. Że nic nie stanie na przeszkodzie ich miłości. Nic i nikt, nawet jej dzieci.
Tym razem nie mogła powstrzymać wzruszenia, obnażanego nie w potoku łez, a w drżących, niecierpliwych dłoniach, sunących wzdłuż boków umięśnionego ciała, by zacisnąć się na przodzie koszuli, przyciągając mężczyznę do pocałunku. Jeszcze namiętniejszego, mocnego; rozsmakowywała się w nim, w tej obcej pieszczocie, zupełnie innej od tej, jaką obdarzali ją arystokraci. Było w niej coś dzikiego i prostego, silnego i uroczego zarazem; łobuzerskiego i męskiego. Kolana się pod nią ugięły, nie sądziła, że dotyk czyichś ust wprowadzi ją w stan bliski ekstazie. I że tak łatwo podda się miłości: posłusznie cofnęła się do tyłu, nie odstępując go nawet na krok, a gdy poczuła nacisk drewnianego stolika na biodrach, ledwie powstrzymała się od położenia się na szmaragdowym płótnie i pociągnięcia bruneta za sobą. - Są tylko moje. A teraz - będą nasze - szepnęła urywanie, w odpowiedzi, nie mogąc nadziwić się łasce uczucia. Wychowają razem dzieci; ta świadomość znów wywołała dreszcz szalonej radości. Problemy przestały istnieć, rozmyły się w różowej mgiełce amortencji. - Odnajdziemy nasze miejsce. Dom, pełen miłości i magii. A potem - urodzę ci syna - wychrypiała, patrząc mu prosto w oczy, ciągle kurczowo przytrzymując za zmięty w pięściach materiał jego szaty. Uniosła powoli jedną nogę, wysokie rozcięcie w sukni pozwoliło sunąć smukłą łydką wyżej, przyciskając męskie nogi, zmniejszając dzielącą ich odległość. Chciała dać mu wszystko; świat, spełnienie marzeń, prawowite potomstwo, które odziedziczy po nim te wszystkie cudowne cechy, które pokochała w ciągu zaledwie kilku sekund od ujrzenia chmurnego, charakternego profilu w półmroku kasyna.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
W skąpym świetle nagich myśli nie krył się z tym, jak reagował na jej bliskość; wiedział, że nie musi chować się za fasadą pruderyjności; że może sobie pozwolić na to, by odurzyła ich prawda. O nich samych. O tym uczuciu. O przyszłości, którą nićmi pragnień przędli razem, tworząc kiedyś podług własnej woli, ściegiem marzeń wyszywając wszystko, co tylko podszeptywało rozedrgane serce, rozgorączkowany umysł.
Jej żarliwa deklaracja gorętsza była niż popiół zgliszcz, po którym stąpali w Londynie; każde kolejne słowo sprawiało, że kochał ją jeszcze bardziej, w sposób, w jaki napełnia się nieskończoność - bo jego miłość nie miała końca.
Wszedłby za nią i w pożogę, omamiony płynną miłością, oddany wyrazom, które zakwitały w czerwieni ust, wzruszony emocjami tonącymi w jej łzach, które rozbłysnęły w półmroku, osiadały na czerni oczu.
Nie dało się już kochać bardziej. Mocniej.
Mógłby i kraty żeber rozerwać dłońmi, byle tylko przebić się do własnego serca, by móc wyszarpać je, oddać je całe tylko jej. Gdyby kazała. Zrobiłby wszystko. Nigdy nie uznawał półśrodków. Jeśli już się spalać - to w całości, samemu wzniecając ogień, by rozrósł się szybciej, gwałtowniej.
- Jeśli któryś z nich stanie na naszej drodze - a stanie, wiedział, że ten dzień nadejdzie, że nie będzie mógł wiecznie kryć się w portowych mgłach, rozpływać w niebycie, że i na niego zwrócą kiedyś uwagę. - Będę walczył - będę Cię chronił; nie miał pojęcia, że jednym tylko zaklęciem byłaby w stanie przełamać jego lichą obronę, że to ona potrafiłaby lepiej obronić ich marzenia. - Nic ci się nie stanie - był egoistą, składając tę obietnicę - nic jej się nie stanie, bo on nie potrafiłby żyć bez niej; gdyby wojna mu ją odebrała, umarłby z nią, stałby się pusty w środku. Nie dopuści do nieszczęśliwego zakończenia, chociaż jedno w jego życiu mogłoby nosić znamiona szczęśliwego. Teraz, gdy trzyma na nim dłonie, zaciśnie je kurczowo, już go nie wypuści. - A kiedyś to wszystko się skończy, żadne piekło nie trwa wiecznie, nie wierzę w to, że mogłoby być inaczej - przez wszystkie kręgi piekielne przedrą się po to, by znaleźć oczyszczenie. By potem nic już nie mogło ich zniszczyć, kiedy zrzucą starą skórę, spaloną doszczętnie, kiedy zostaną z nich już tylko kości rzucone na połacie nowego świata.
Stary spłonie. Już płonie. Tego ognia nie ugaszą. Ale ugasić mogą pragnienie sprawiedliwości, to, o którym oboje tak płomiennie mówią.
Jego wojowniczka.
Najpiękniejszy kwiat orientu; w jej głosie wybrzmiewała tęsknota za domem, którego nigdy nie miała; za korzeniami, od których ktoś ją odciął. Więc nigdy nie dane jej było zobaczyć rodzimej ziemi, widziała ją tylko w swych wyobrażeniach - o tym marzyła? Chciał móc podarować jej te marzenia, zabrać ją tam, a potem patrzeć, jak rozkwita na nowo. - Zabiorę cię tam - wymruczał, opierając czoło o jej głowę, i jedną z dłoni niespiesznie sunął po zieleni materiału, podwijając go jeszcze bardziej, skrawek po skrawku, celebrując każdą chwilę, w której odsłaniali się przed sobą - nie tylko cieleśnie. Rozcięcie znacznie ułatwiło mu to zadanie. - Was - zreflektował się, jej dzieci były częścią tego, cokolwiek się między nimi tworzyło. - Jak dużo czasu może nam zająć nauczenie się tych wszystkich krzaczków? Będziemy tam musieli spędzić pewnie wiele lat, zanim poznamy każde wzgórze, skąd zobaczyć można smoki w locie - mogliby tam zostać już na ich zawsze; pochowano by ich w bieli, zwiastującej początek, a nie koniec; ona umarłaby w miejscu, za którym tęskni jej dusza; do którego przynależy. Jego serce dryfuje na portowych falach, może dotrzeć wszędzie. Teraz należy już do niej - domem stały się dla niego jej ramiona, nie potrzebował niczego więcej. Mógł zostawić Anglię za sobą, w pamięci rozmyły się wszystkie twarze, które kochał najbardziej. Nie pamiętał już żadnej z nich - poza tą, przysłaniającą inne. - Badałbym ogniomioty - z takim samym oddaniem, jak teraz jej ciało? Dłoń znalazła się w końcu pod materiałem sukienki - i ścigałbym ciebie - goniłby za wiatrem w jej włosach, za tym uśmiechem; ona byłaby jego przygodą, taką, która trwałaby całe życie. - Jestem w stanie rzucić wszystko, co mnie tu trzyma - dla nas - właściwie z dnia na dzień - dodał pod wpływem impulsu, sygnalizując gotowość do tego, by ruszyć w nieznane - do zmian; Azja miała stać się ich nowym światem.
A ona? Może to zrobić?
Palcami rozchylił w końcu płatki kwiatu, by spłycić jej oddech, by zadrżała nie z niecierpliwości, a z rozkoszy. Pocałował ją wtedy, nie zamykając jednak oczu, chłonąc zmiany zachodzące na jej twarzy, szkarłat, który rozlewał się też na policzkach.
I jego oddech stał się coraz płytszy. Cięższy.
Nie powiedział już nic więcej. Jego ciało mówiło wszystko.
zt
Jej żarliwa deklaracja gorętsza była niż popiół zgliszcz, po którym stąpali w Londynie; każde kolejne słowo sprawiało, że kochał ją jeszcze bardziej, w sposób, w jaki napełnia się nieskończoność - bo jego miłość nie miała końca.
Wszedłby za nią i w pożogę, omamiony płynną miłością, oddany wyrazom, które zakwitały w czerwieni ust, wzruszony emocjami tonącymi w jej łzach, które rozbłysnęły w półmroku, osiadały na czerni oczu.
Nie dało się już kochać bardziej. Mocniej.
Mógłby i kraty żeber rozerwać dłońmi, byle tylko przebić się do własnego serca, by móc wyszarpać je, oddać je całe tylko jej. Gdyby kazała. Zrobiłby wszystko. Nigdy nie uznawał półśrodków. Jeśli już się spalać - to w całości, samemu wzniecając ogień, by rozrósł się szybciej, gwałtowniej.
- Jeśli któryś z nich stanie na naszej drodze - a stanie, wiedział, że ten dzień nadejdzie, że nie będzie mógł wiecznie kryć się w portowych mgłach, rozpływać w niebycie, że i na niego zwrócą kiedyś uwagę. - Będę walczył - będę Cię chronił; nie miał pojęcia, że jednym tylko zaklęciem byłaby w stanie przełamać jego lichą obronę, że to ona potrafiłaby lepiej obronić ich marzenia. - Nic ci się nie stanie - był egoistą, składając tę obietnicę - nic jej się nie stanie, bo on nie potrafiłby żyć bez niej; gdyby wojna mu ją odebrała, umarłby z nią, stałby się pusty w środku. Nie dopuści do nieszczęśliwego zakończenia, chociaż jedno w jego życiu mogłoby nosić znamiona szczęśliwego. Teraz, gdy trzyma na nim dłonie, zaciśnie je kurczowo, już go nie wypuści. - A kiedyś to wszystko się skończy, żadne piekło nie trwa wiecznie, nie wierzę w to, że mogłoby być inaczej - przez wszystkie kręgi piekielne przedrą się po to, by znaleźć oczyszczenie. By potem nic już nie mogło ich zniszczyć, kiedy zrzucą starą skórę, spaloną doszczętnie, kiedy zostaną z nich już tylko kości rzucone na połacie nowego świata.
Stary spłonie. Już płonie. Tego ognia nie ugaszą. Ale ugasić mogą pragnienie sprawiedliwości, to, o którym oboje tak płomiennie mówią.
Jego wojowniczka.
Najpiękniejszy kwiat orientu; w jej głosie wybrzmiewała tęsknota za domem, którego nigdy nie miała; za korzeniami, od których ktoś ją odciął. Więc nigdy nie dane jej było zobaczyć rodzimej ziemi, widziała ją tylko w swych wyobrażeniach - o tym marzyła? Chciał móc podarować jej te marzenia, zabrać ją tam, a potem patrzeć, jak rozkwita na nowo. - Zabiorę cię tam - wymruczał, opierając czoło o jej głowę, i jedną z dłoni niespiesznie sunął po zieleni materiału, podwijając go jeszcze bardziej, skrawek po skrawku, celebrując każdą chwilę, w której odsłaniali się przed sobą - nie tylko cieleśnie. Rozcięcie znacznie ułatwiło mu to zadanie. - Was - zreflektował się, jej dzieci były częścią tego, cokolwiek się między nimi tworzyło. - Jak dużo czasu może nam zająć nauczenie się tych wszystkich krzaczków? Będziemy tam musieli spędzić pewnie wiele lat, zanim poznamy każde wzgórze, skąd zobaczyć można smoki w locie - mogliby tam zostać już na ich zawsze; pochowano by ich w bieli, zwiastującej początek, a nie koniec; ona umarłaby w miejscu, za którym tęskni jej dusza; do którego przynależy. Jego serce dryfuje na portowych falach, może dotrzeć wszędzie. Teraz należy już do niej - domem stały się dla niego jej ramiona, nie potrzebował niczego więcej. Mógł zostawić Anglię za sobą, w pamięci rozmyły się wszystkie twarze, które kochał najbardziej. Nie pamiętał już żadnej z nich - poza tą, przysłaniającą inne. - Badałbym ogniomioty - z takim samym oddaniem, jak teraz jej ciało? Dłoń znalazła się w końcu pod materiałem sukienki - i ścigałbym ciebie - goniłby za wiatrem w jej włosach, za tym uśmiechem; ona byłaby jego przygodą, taką, która trwałaby całe życie. - Jestem w stanie rzucić wszystko, co mnie tu trzyma - dla nas - właściwie z dnia na dzień - dodał pod wpływem impulsu, sygnalizując gotowość do tego, by ruszyć w nieznane - do zmian; Azja miała stać się ich nowym światem.
A ona? Może to zrobić?
Palcami rozchylił w końcu płatki kwiatu, by spłycić jej oddech, by zadrżała nie z niecierpliwości, a z rozkoszy. Pocałował ją wtedy, nie zamykając jednak oczu, chłonąc zmiany zachodzące na jej twarzy, szkarłat, który rozlewał się też na policzkach.
I jego oddech stał się coraz płytszy. Cięższy.
Nie powiedział już nic więcej. Jego ciało mówiło wszystko.
zt
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Najchętniej zaklęłaby go w mały przedmiot, w elegancką bransoletkę, w kopertowy zegarek, w niedorzecznie drogi naszyjnik z kamieniami w barwie jego oczu; w przedmiot, który mogłaby zawsze mieć przy sobie; w nieodkładalną błyskotkę, towarzyszącą jej każdej minuty. Nie wyobrażała sobie życia bez niego, bez tajemniczego smokologa łowiącego bestie i przygody, niebanalnie przystojnego, męskiego, tak odurzająco pachnącego gadzim popiołem, że oddech Deirdre stawał się coraz bardziej łapczywy, chrapliwy, wręcz wygłodniały. Tak jak spojrzenie, tak jak ręce, jak jej ciało, ściśle przylegające do męskiej sylwetki, jakby pozostawienie choć cala dystansu sprawiłoby czarownicy niewyobrażalny ból. Większy niż mogłaby kiedykolwiek znieść. Ona także wolałaby umrzeć niż przeżyć choć jeszcze jeden dzień bez niego - los rozdzielił ich na wystarczająco długo, nie mogli marnować kolejnych sekund, a przed sobą mieli przecież całą przyszłość.
- Nie musisz, kochanie. Nikt nie ośmieli się nam zagrozić - szepnęła, przejęta męską troskliwością, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyła. Chciał ochronić ją, zapewnić bezpieczeństwo, zrobić wszystko, by mogła czuć się pewnie - kolana aż zadrżały z podekscytowania i wzruszenia, lecz nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała postawić, nawet w romantycznej konwersacji, na swoim. Szaleńcza miłość upewniała ją w tym, że poradzi sobie ze wszystkim, że wielka wojna nie ma aż takiego znaczenia, dopóki będzie przy nim. - Z tobą nawet najgorsze chwilę będą niebiańską rozkoszą - mruknęła, uśmiechając się tajemniczo, ale i niecierpliwie, ciągle błądząc palcami po jego twarzy, obrysowując ostry kontur nosa, zaznaczając wysokie kości policzkowe, gładząc łuki brwi, w końcu ścierając wilgoć pocałunku z nieco spierzchniętych warg. Był taki idealny, w każdym calu; stał się zarówno opoką, na jakiej mogła się wesprzeć, budując wspólnie nową rodzinę, jak i przygodą, szaleństwem, spełnieniem marzeń. Nie wyśmiał pomysłu ucieczki do Chin, nie zaczął wymieniać przeszkód ani racjonalnych argumentów przeciwko. Zaakceptował wizję dalekowschodniego szczęścia - i zamierzał tworzyć je razem z nią. - Nauczę cię wszystkiego. Języka, pisma, obyczajów. Będę zawsze przy tobie - obiecała solennie, drżąc na całym ciele, gdy poczuła mocną, szorstką rękę na kolanie, potem na udzie, niknącą pod szmaragdowym materiałem sukni. Spodobała mu się; zaśmiała się krótko, perliście, z satysfakcją, wiedziała, co ubrać na spotkanie z autorem listu, by zdobyć jego serce. - I zrobię wszystko, by i twoje marzenia stały się naszą wspólną rzeczywistością - dodała cicho, wtulając twarz w jego pierś, wręcz łasząc się do niego, byleby stanąć bliżej, byleby usłyszeć wyraźniej bicie serca, pompującego krew z myślą o niej. Podobało się jej oddanie kontroli: znała go zaledwie kilka chwil, ale już całkowicie mu zaufała, pozwalając, by dotykał ją tak, jak żaden mężczyzna nie powinien. Znów czuła się pożądana, wielbiona, budząca skrajne uczucia: nie była w jego oczach tylko matką czy pokornie wykonującą polecenia czarownicą; stała się kimś więcej, kimś prawdziwym, niezależnym. I to własnie sprawiało, że dosłownie traciła zmysły z miłości, grzebiąc pod gruzami romantyzmu jakikolwiek zdrowy rozsądek.
Gdy usłyszała jego wyznanie, zaczerpnęła gwałtownie, ochryple powietrza, mrugając gwałtownie. Mógł rzucić swe życie z dnia na dzień, spakować się i uciec, razem z nią, już teraz, bez czekania, bez rozważania, bez zbyt długich wyliczeń, czy będzie to opłacalne, czy też nie. - Naprawdę? Zrobiłbyś to dla mnie? Zostawiłbyś rodzinę, pracę, rezerwat... - głos się jej załamał, nie mogła bowiem uwierzyć, że znaczy dla tego wspaniałego czarodzieja tak wiele. Na szczęście nie musiała wylewać z siebie niedowierzania drżącym, słabym tonem, bo brunet pochylił się nad nią i pocałował ją tak, jakby robił to jednocześnie pierwszy i tysięczny raz. Smakował słodyczą i radością, nowym początkiem: odwzajemniła pieszczotę z całą gwałtownością, zalana pożarem uczuć, pożogą namiętności, która domagała się natychmiastowego spełnienia. - Tak...zróbmy to, jutro rano - wychrypiała nagle, przygryzając jego dolną wargę. - Spotkajmy się w porcie, we wschodniej części. Tam wejdziemy na statek, najpierw do Hiszpanii - pomimo oparów amortencji część charakteru Deirdre została zachowana, w tym ochłapy elementów zdrowego rozsądku,chłodnego planowania i...masochizmu? Chwyciła go za nadgarstek, ciężko oddychając prosto w jego usta. - I tam też obdaruję cię rozkoszą, jakiej nigdy wcześniej nie zaznałeś - szepnęła. - Niech nasze nowe życie zacznie się w odpowiedni sposób, kochany. Taki, którego nie zapomnimy - dodała odrobinę prosząco i niecierpliwie; tak bardzo go pragnęła, lecz kierowała się własnym schematem, instynktownie odmawiając sobie natychmiastowego zaspokojenia, po to, by móc cieszyć się nim podczas długich godzin w dusznej kajucie. Zadrżała ponownie i pocałowała go znów, głębiej, tym razem z pasją i oddaniem, które przestraszyły nią samą. - Jutro - stanę się tylko twoja. Przygotuj się- wychrypiała ostatni raz, walcząc zaciekle z własnymi pragnieniami, po czym wyślizgnęła się z jego objęć, zarumieniona, rozczochrana, w rozchełstanej sukni, z klarującą się w głowie listą rzeczy, którymi musiała się zająć. Magiczny paszport, francuska bielizna, bilety, henna podkreślająca czerń włosów, walizki z czarnomagicznymi woluminami...Amortencyjna mgła mieszała w planach, jakie jednak zamierzała podjąć z śmiertelną powagą, motywowana szaleńczą, niemożliwą wręcz do wytrzymania miłością.
| zt
- Nie musisz, kochanie. Nikt nie ośmieli się nam zagrozić - szepnęła, przejęta męską troskliwością, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyła. Chciał ochronić ją, zapewnić bezpieczeństwo, zrobić wszystko, by mogła czuć się pewnie - kolana aż zadrżały z podekscytowania i wzruszenia, lecz nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała postawić, nawet w romantycznej konwersacji, na swoim. Szaleńcza miłość upewniała ją w tym, że poradzi sobie ze wszystkim, że wielka wojna nie ma aż takiego znaczenia, dopóki będzie przy nim. - Z tobą nawet najgorsze chwilę będą niebiańską rozkoszą - mruknęła, uśmiechając się tajemniczo, ale i niecierpliwie, ciągle błądząc palcami po jego twarzy, obrysowując ostry kontur nosa, zaznaczając wysokie kości policzkowe, gładząc łuki brwi, w końcu ścierając wilgoć pocałunku z nieco spierzchniętych warg. Był taki idealny, w każdym calu; stał się zarówno opoką, na jakiej mogła się wesprzeć, budując wspólnie nową rodzinę, jak i przygodą, szaleństwem, spełnieniem marzeń. Nie wyśmiał pomysłu ucieczki do Chin, nie zaczął wymieniać przeszkód ani racjonalnych argumentów przeciwko. Zaakceptował wizję dalekowschodniego szczęścia - i zamierzał tworzyć je razem z nią. - Nauczę cię wszystkiego. Języka, pisma, obyczajów. Będę zawsze przy tobie - obiecała solennie, drżąc na całym ciele, gdy poczuła mocną, szorstką rękę na kolanie, potem na udzie, niknącą pod szmaragdowym materiałem sukni. Spodobała mu się; zaśmiała się krótko, perliście, z satysfakcją, wiedziała, co ubrać na spotkanie z autorem listu, by zdobyć jego serce. - I zrobię wszystko, by i twoje marzenia stały się naszą wspólną rzeczywistością - dodała cicho, wtulając twarz w jego pierś, wręcz łasząc się do niego, byleby stanąć bliżej, byleby usłyszeć wyraźniej bicie serca, pompującego krew z myślą o niej. Podobało się jej oddanie kontroli: znała go zaledwie kilka chwil, ale już całkowicie mu zaufała, pozwalając, by dotykał ją tak, jak żaden mężczyzna nie powinien. Znów czuła się pożądana, wielbiona, budząca skrajne uczucia: nie była w jego oczach tylko matką czy pokornie wykonującą polecenia czarownicą; stała się kimś więcej, kimś prawdziwym, niezależnym. I to własnie sprawiało, że dosłownie traciła zmysły z miłości, grzebiąc pod gruzami romantyzmu jakikolwiek zdrowy rozsądek.
Gdy usłyszała jego wyznanie, zaczerpnęła gwałtownie, ochryple powietrza, mrugając gwałtownie. Mógł rzucić swe życie z dnia na dzień, spakować się i uciec, razem z nią, już teraz, bez czekania, bez rozważania, bez zbyt długich wyliczeń, czy będzie to opłacalne, czy też nie. - Naprawdę? Zrobiłbyś to dla mnie? Zostawiłbyś rodzinę, pracę, rezerwat... - głos się jej załamał, nie mogła bowiem uwierzyć, że znaczy dla tego wspaniałego czarodzieja tak wiele. Na szczęście nie musiała wylewać z siebie niedowierzania drżącym, słabym tonem, bo brunet pochylił się nad nią i pocałował ją tak, jakby robił to jednocześnie pierwszy i tysięczny raz. Smakował słodyczą i radością, nowym początkiem: odwzajemniła pieszczotę z całą gwałtownością, zalana pożarem uczuć, pożogą namiętności, która domagała się natychmiastowego spełnienia. - Tak...zróbmy to, jutro rano - wychrypiała nagle, przygryzając jego dolną wargę. - Spotkajmy się w porcie, we wschodniej części. Tam wejdziemy na statek, najpierw do Hiszpanii - pomimo oparów amortencji część charakteru Deirdre została zachowana, w tym ochłapy elementów zdrowego rozsądku,chłodnego planowania i...masochizmu? Chwyciła go za nadgarstek, ciężko oddychając prosto w jego usta. - I tam też obdaruję cię rozkoszą, jakiej nigdy wcześniej nie zaznałeś - szepnęła. - Niech nasze nowe życie zacznie się w odpowiedni sposób, kochany. Taki, którego nie zapomnimy - dodała odrobinę prosząco i niecierpliwie; tak bardzo go pragnęła, lecz kierowała się własnym schematem, instynktownie odmawiając sobie natychmiastowego zaspokojenia, po to, by móc cieszyć się nim podczas długich godzin w dusznej kajucie. Zadrżała ponownie i pocałowała go znów, głębiej, tym razem z pasją i oddaniem, które przestraszyły nią samą. - Jutro - stanę się tylko twoja. Przygotuj się- wychrypiała ostatni raz, walcząc zaciekle z własnymi pragnieniami, po czym wyślizgnęła się z jego objęć, zarumieniona, rozczochrana, w rozchełstanej sukni, z klarującą się w głowie listą rzeczy, którymi musiała się zająć. Magiczny paszport, francuska bielizna, bilety, henna podkreślająca czerń włosów, walizki z czarnomagicznymi woluminami...Amortencyjna mgła mieszała w planach, jakie jednak zamierzała podjąć z śmiertelną powagą, motywowana szaleńczą, niemożliwą wręcz do wytrzymania miłością.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Aquila Black wyraźnie zaczęła żałować, że zgodziła się na spotkanie w takim miejscu dopiero gdy przekroczyła drzwi kasyna. Chociaż słońce było jeszcze przez chwilę nad horyzontem, to w środku panowała ciemność, rozświetlana jedynie lampami zawieszonymi nisko nad wieloma stołami, gdzie przy kartach siedzieli czarodzieje o różnej reputacji. Ich chytre spojrzenia komponowały się w dom grzechu, gdzie oprócz nieodpowiednich do pogody futer i diamentowych pierścieni na dłoniach kobiet oraz lśniących smokingów na przystojnych młodzieńcach, zobaczyć można było starców z pogniecionych koszulach z trzęsącymi się od przepicia dłońmi hazardzistów. Żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, że zawsze wygrywa kasyno, nigdy oni sami. Powszechne tu było kłamstwo, dreszcz wygranej odurzał przybyszów. Bogacze stawali się biedakami, a biedacy bogaczami. Ręka decydowała o zwycięstwie.
Aquila nie miała najmniejszego zamiaru brać udziału w tym krętactwie i błazenadzie. Przybyła do Norfolk tylko i wyłącznie ze względu na odpowiedź, którą otrzymała zaledwie dwa dni temu. Obiecał spotkać się z nią czarodziej na którego od dawna polowała. Starzec mógł odpowiedzieć jej na pytania na temat jednej z czarownic której życie badała. Według innego źródła był on spokrewniony z Amatą, legendarną czarownicą z baśni Barda Beedla. Dziewczyna nie miała pewności co do faktu historycznego istnienia postaci opisanych w dawnej legendzie, ale coraz to nowe informacje wskazywały, że zwykła bajka dla dzieci była tak naprawdę zapiskiem historii opisanym w przystępny i baśniowy sposób. Jeśli udałoby jej się odkryć prawdę nie byłaby to tylko kolejna informacja zapisana w podręcznikach, a także szansa na znalezienie rzeczywistej Fontanny Szczęśliwego Losu. Przez lata echem po czarodziejskim świecie odbijały się już pogłoski o wielu tego typu wodach, ale żadna z nich nigdy nie dawała takiej mocy jak ta opisana przez Beedla w jego legendach. Gdyby tylko pogłoski okazały się prawdziwe i to Aquila Black odkryłaby tę wiekową tajemnicę... Jej imię już na zawsze wyryłoby się grubymi literami w historii czarodziejów.
Skupiona na tej jednej myśli zajęła miejsce przy małym barowym stoliku niedaleko wejścia w oczekiwaniu na mężczyznę z którym miała się tu spotkać. W trakcie tego krótkiego spaceru większość oczu zwróciła się właśnie na nią. Może była to kwestia bogatej sukni i każdego złotego dodatku do niej, a może po prostu każdy z nich dokładnie wiedział kim jest, zastanawiając się co młodziutka szlachcianka robi w tak nieprzystępnym miejscu. Rozmowy nieco ucichły zamieniając się teatralne szepty wyraźnie komentujące wejście artystokratki.
- Przynieś mi szczęście, ślicznotko - wykrzyknął z entuzjazmem młody, ale przystojny mężczyzna, dmuchając w dłoń i rzucając kością na czerwony stół.
Kelnerka, od której zamówiła kieliszek czerwonego wina, nie grzeszyła ani specjalną uprzejmością ani wyjątkowym zaangażowaniem w swoją pracę. Jednak już po paru minutach przyniosła Aquili wątpliwej jakości trunek życząc miłego wieczoru i podśmiechując się pod nosem, co spotkało się ze zbliżoną reakcją czarodziejów z sąsiednich stolików, a w Black wywołując uczucie niepokoju i kompletnego niezrozumienia sytuacji w której się znalazła.
Mijały kolejne minuty, a starzec z którym miała się spotkać nie zjawiał się. Dziewczyna zaczęła niecierpliwić się wypatrując co rusz w stronę drzwi wejściowych. W pewnym momencie robiła to tak uporczywie, że uwagę na nią zwrócił młodzieniec, który wcześniej tak zafascynowany był kośćmi. W jego minie ewidentnie dało się wyczuć głębokie rozczarowanie, co wywołane było prawdopodobnie brakiem szczęścia.
- Mmm... Taka dama, a jest tu sama - mężczyzna podszedł do stolika Aquili opierając się o niego łokciami i wpatrując ze zdecydowanie za bliskiej odległości w oczy dziewczyny. - Zabłądziłaś, malutka?
Panna Black cudem powstrzymała przerażenie wynikające z bycia kompletnie samą w tak obskurnym miejscu. Kwestionowała wszystkie swoje wybory bojąc się najgorszego które może ją tu spotkać. Mogła zaproponować jakiekolwiek inne miejsce w okolicy, mogła wybrać wcześniejszą godzinę, poprosić brata by wybrał się z nią... Nie zrobiła nic zafascynowana upragnioną odpowiedzią na list i marzeniami o odkrywaniu prawdy.
- Myślę, że jest pan zdecydowanie w błędzie. Wiem doskonale co tu robię - powiedziała ze sztuczną odwagą w głosie, skupiając się tylko nad tym by nie trząsł jej się głos. - A teraz... Proszę mnie zostawić, oczekuję tu na kogoś.
Skinęła głową w nadziei, że mężczyzna posłucha jej słów i odejdzie jak najszybciej. Pomyliła się, gdyż ten postanowił się dosiąść, kompletnie ignorując to co właśnie usłyszał. Wyciągnął w jej stronę dłoń czekając aż ta położy na niej swoją. Gdy to nie nastąpiło chwycił łapczywie jej palce.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
4.09
Szczęście nie sprzyjało mu dziś w kartach, ale to nic. Potrzebował zająć czymś myśli po całodziennym koczowaniu pod Grotą Przemytników. W kwietniu przypomniał sobie o tajemnym miejscu pod Cliodną, miejscu, w którym niegdyś prowadził interesy jego ojciec - a teraz najwyraźniej przestał. Upewniwszy się, że teren nie podlega już staremu Wrońskiemu, Daniel ochoczo zaczął zapuszczać się na wybrzeże niedaleko Cliodny. Lato sprzyjało bezsztormowej pogodzie, zaczynał się sezon przemytników, a klienci w Londynie słono płacili za sprowadzane do Anglii nielegalnie przedmioty. Wroński miał tą przewagę, że umiał odnaleźć ukrytą (i magicznie zmieniającą swoje położenie) przemytniczą przystań za każdym razem, szybko i efektywnie. W końcu się przy niej wychował, spędzając tu każde wakacje.
Co innego sami przemytnicy - oni czasem się gubili, czasem spóźniali i w rezultacie Daniel był dziś nieco opalony, bardzo głodny i podenerwowany. Na głód już zaradził, a wizyta w kasynie miała poprawić mu nastrój. Przegrawszy kolejną partię, roztropnie postanowił zwinąć się ze stołu. Trudno powiedzieć, aby poweselał, ale przynajmniej zdołał odciągnąć swoje myśli od ponurych wspomnień. Zresztą, wiedział co na pewno mu pomoże.
Raźnym krokiem ruszył do baru po kieliszek wódki, a jego uwagę od razu przykłuła rozgrywająca się przed nim scena. Młoda dama, siedząca tyłem i całkiem sama, nieudolnie usiłowała opędzić się od jakiegoś czarodzieja. Daniel uniósł brew i uśmiechnął się pod nosem. Czy nie wiedziała, że w takich miejscach lepiej nie siadać samej i to przy barze? Że to miejsce dla dziewczyn łatwiejszych obyczajów, dziewczyn lgnących do towarzystwa szczęściarzy?
Westchnął pod nosem i zboczył lekko w lewo, chcąc zostawić naiwniaczkę samej sobie - irytująca rozmowa z nieznajomym pewnie nauczy ją życia. Kątem oka zauważył jednak, że na rozmowie wcale się nie kończy. Natręt złapał dziewczynę za dłoń, a Daniel dostrzegł jak szarpnęła ręką - bezskutecznie. Nie widział jeszcze jej twarzy, na której pewnie wymalowały się odraza lub strach. Usłyszał za to, że na kogoś czekała.
Ha. Przypomniał sobie, że czekała chyba tak odkąd rozpoczął partię kart. Za długo.
Przeklął w myślach swój cholerny słowiański szarmancki zew i mimowolnie podszedł do pary przy barze. Jedną dłoń sugestywnie położył na różdżce przy pasie, drugą położył zaś na ramieniu nieznajomej.
-Już jestem kochanie, zasiedziałem się przy kartach. - zwrócił się do niej słodko, a potem łypnął spode łba na natręta. -Czy pan zaczepia moją narzeczoną? - warknął, prostując się. Skupiony na utrzymywaniu kontaktu wzrokowego z młodzieńcem, nie przyjrzał się jeszcze profilowi dziewczyny i nie skojarzył, że przecież widziął już tą twarz. I że ma dzisiaj więcej szczęścia niż myślał.
zastraszam natręta (II, +30)
(nie trzeba na to rzucać, ale i tak sobie rzucę żeby zobrazować efekt)
Szczęście nie sprzyjało mu dziś w kartach, ale to nic. Potrzebował zająć czymś myśli po całodziennym koczowaniu pod Grotą Przemytników. W kwietniu przypomniał sobie o tajemnym miejscu pod Cliodną, miejscu, w którym niegdyś prowadził interesy jego ojciec - a teraz najwyraźniej przestał. Upewniwszy się, że teren nie podlega już staremu Wrońskiemu, Daniel ochoczo zaczął zapuszczać się na wybrzeże niedaleko Cliodny. Lato sprzyjało bezsztormowej pogodzie, zaczynał się sezon przemytników, a klienci w Londynie słono płacili za sprowadzane do Anglii nielegalnie przedmioty. Wroński miał tą przewagę, że umiał odnaleźć ukrytą (i magicznie zmieniającą swoje położenie) przemytniczą przystań za każdym razem, szybko i efektywnie. W końcu się przy niej wychował, spędzając tu każde wakacje.
Co innego sami przemytnicy - oni czasem się gubili, czasem spóźniali i w rezultacie Daniel był dziś nieco opalony, bardzo głodny i podenerwowany. Na głód już zaradził, a wizyta w kasynie miała poprawić mu nastrój. Przegrawszy kolejną partię, roztropnie postanowił zwinąć się ze stołu. Trudno powiedzieć, aby poweselał, ale przynajmniej zdołał odciągnąć swoje myśli od ponurych wspomnień. Zresztą, wiedział co na pewno mu pomoże.
Raźnym krokiem ruszył do baru po kieliszek wódki, a jego uwagę od razu przykłuła rozgrywająca się przed nim scena. Młoda dama, siedząca tyłem i całkiem sama, nieudolnie usiłowała opędzić się od jakiegoś czarodzieja. Daniel uniósł brew i uśmiechnął się pod nosem. Czy nie wiedziała, że w takich miejscach lepiej nie siadać samej i to przy barze? Że to miejsce dla dziewczyn łatwiejszych obyczajów, dziewczyn lgnących do towarzystwa szczęściarzy?
Westchnął pod nosem i zboczył lekko w lewo, chcąc zostawić naiwniaczkę samej sobie - irytująca rozmowa z nieznajomym pewnie nauczy ją życia. Kątem oka zauważył jednak, że na rozmowie wcale się nie kończy. Natręt złapał dziewczynę za dłoń, a Daniel dostrzegł jak szarpnęła ręką - bezskutecznie. Nie widział jeszcze jej twarzy, na której pewnie wymalowały się odraza lub strach. Usłyszał za to, że na kogoś czekała.
Ha. Przypomniał sobie, że czekała chyba tak odkąd rozpoczął partię kart. Za długo.
Przeklął w myślach swój cholerny słowiański szarmancki zew i mimowolnie podszedł do pary przy barze. Jedną dłoń sugestywnie położył na różdżce przy pasie, drugą położył zaś na ramieniu nieznajomej.
-Już jestem kochanie, zasiedziałem się przy kartach. - zwrócił się do niej słodko, a potem łypnął spode łba na natręta. -Czy pan zaczepia moją narzeczoną? - warknął, prostując się. Skupiony na utrzymywaniu kontaktu wzrokowego z młodzieńcem, nie przyjrzał się jeszcze profilowi dziewczyny i nie skojarzył, że przecież widziął już tą twarz. I że ma dzisiaj więcej szczęścia niż myślał.
zastraszam natręta (II, +30)
(nie trzeba na to rzucać, ale i tak sobie rzucę żeby zobrazować efekt)
Self-made man
Ostatnio zmieniony przez Daniel Wroński dnia 18.11.20 15:45, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Daniel Wroński' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Minuty upływały wolno, a za stołami co rusz zmieniły się głowy hazardzistów. W myślach Aquili jednak gościło tylko jedno zdanie. Wyciągnąć różdżkę i zgodnie z naukami ojca pokazać temu mężczyźnie gdzie jego miejsce. Strach który ogarniał ją gdy uświadamiała sobie, że w tym miejscu pełnym ludzi jest zupełnie sama, stawał się paraliżujący i bardzo niekomfortowy. Nie przywykła do tego żyjąc w szklanej bańce damy z dobrego rodu. Gdy narzucający się czarodziej dotknął jej dłoni, druga już łapała za różdżkę, ale paraliż obejmujący jej ciało skutecznie powstrzymał ją przed wykonaniem kolejnego ruchu. Moment w którym usłyszała za sobą odrobinę znajomy głos zaskoczył ją na tyle, że podskoczyła lekko. Spodziewała się pojedynku, awantury, ale nie takiego głosu. Obca dłoń na ramieniu tym razem dała jednak komfort, który był Aquili Black wyjątkowo potrzebny w tej sytuacji. Przez chwilę słowa tego przybysza wybrzmiewały w jej uszach jak nieco odległy głos, nie kierowany w jej stronę, jednak zrozumiała jego grę. Słowa o narzeczonej, niezależnie od tego jak kłamliwe w tym wypadku były, były słowami mającymi w łagodny sposób uratować ją przed oprychem.
- Jesteś już..., kochany... - pociągnęła tę grę.
Mężczyzna który jeszcze chwilę wcześniej trzymał jej dłoń zaczął się wycofywać, choć na jego twarzy widniała konsternacja wynikająca z nieszczególnej szczerości narzeczonego. Postanowił jednak nie ryzykować zrozumiawszy, że kobieta już należała do kogoś i opuścił stolik wycedzając tylko przez zęby krótkie przeprosiny. Gdy oddalił się na wystarczającą odległość Aquila w końcu miała szanse przyjrzeć się twarzy jej wybawcy. Znała ją, chociaż efekt zaskoczenia przez chwilę zaćmił jej umysł.
- Poradziłabym sobie - powiedziała cicho przygryzając policzki.
Oczywiście, że by sobie nie poradziła, doskonale o tym wiedziała. Jednak duma kazała powiedzieć coś zupełnie innego.
- Mimo wszystko... Dziękuję - skinęła głową łapiąc za kielich czerwonego wina i upijając potężny łyk.
Przyjście do kasyna w Norfolk było jednym jej gorszych pomysłów. Starzec z którym miała się tu spotkać nie zjawił się, a dziewczyna poczuła się całkowicie oszukana, dodatkowo w miejscu w którym narażała się na niebezpieczeństwo. Ojciec byłby wściekły...
- Znam Cię... I wiem kogo znasz Ty - sztuczna odwaga, o dziwo, nie upłynęła z jej głosu.
Spojrzała nieco z dołu w szalone oczy mężczyzny i poczuła się niczym nastolatka przyłapana na zbyt późnym buszowaniu po korytarzach Hogwartu.
Daniel Wroński. Od dłuższego czasu widywała go na Grimmauld Place 12, zaledwie mijała go w korytarzu, za każdym razem mówiąc jedynie ciche "Dzień dobry". Mężczyzna widywał się tam z Alphardem, zapewne w sprawie interesów. Black nigdy nie wnikała w to czym dokładnie zajmuje się jej brat gdy opuszcza mury Ministerstwa Magii, ale patrząc na to gdzie można było spotkać jego towarzyszy, zapewne nie było to nic przyjemnego.
Hipokrytka, rozległ się cichy głos w głowie dziewczyny. Jeszcze na krótką chwilę rzuciła spojrzenie w stronę drzwi wejściowych, ale nie znalazła w nich osoby na którą czekała przez cały ten czas. Głośno wypuszczając powietrze spojrzała znów na Wrońskiego.
- Wiem. To nie jest miejsce dla damy. Wiem. Powinnam być teraz w domu. Wiem - wyrecytowała przewracając oczami. - Na pewno możemy zawrzeć umowę o poufności, prawda? - spytała chwytając znacząco za torebkę, w oczekiwaniu, że mężczyzna poda jej kwotę i odejdzie zabierając ze sobą informację o jej pobycie w kasynie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Jesteś już..., kochany... - pociągnęła tę grę.
Mężczyzna który jeszcze chwilę wcześniej trzymał jej dłoń zaczął się wycofywać, choć na jego twarzy widniała konsternacja wynikająca z nieszczególnej szczerości narzeczonego. Postanowił jednak nie ryzykować zrozumiawszy, że kobieta już należała do kogoś i opuścił stolik wycedzając tylko przez zęby krótkie przeprosiny. Gdy oddalił się na wystarczającą odległość Aquila w końcu miała szanse przyjrzeć się twarzy jej wybawcy. Znała ją, chociaż efekt zaskoczenia przez chwilę zaćmił jej umysł.
- Poradziłabym sobie - powiedziała cicho przygryzając policzki.
Oczywiście, że by sobie nie poradziła, doskonale o tym wiedziała. Jednak duma kazała powiedzieć coś zupełnie innego.
- Mimo wszystko... Dziękuję - skinęła głową łapiąc za kielich czerwonego wina i upijając potężny łyk.
Przyjście do kasyna w Norfolk było jednym jej gorszych pomysłów. Starzec z którym miała się tu spotkać nie zjawił się, a dziewczyna poczuła się całkowicie oszukana, dodatkowo w miejscu w którym narażała się na niebezpieczeństwo. Ojciec byłby wściekły...
- Znam Cię... I wiem kogo znasz Ty - sztuczna odwaga, o dziwo, nie upłynęła z jej głosu.
Spojrzała nieco z dołu w szalone oczy mężczyzny i poczuła się niczym nastolatka przyłapana na zbyt późnym buszowaniu po korytarzach Hogwartu.
Daniel Wroński. Od dłuższego czasu widywała go na Grimmauld Place 12, zaledwie mijała go w korytarzu, za każdym razem mówiąc jedynie ciche "Dzień dobry". Mężczyzna widywał się tam z Alphardem, zapewne w sprawie interesów. Black nigdy nie wnikała w to czym dokładnie zajmuje się jej brat gdy opuszcza mury Ministerstwa Magii, ale patrząc na to gdzie można było spotkać jego towarzyszy, zapewne nie było to nic przyjemnego.
Hipokrytka, rozległ się cichy głos w głowie dziewczyny. Jeszcze na krótką chwilę rzuciła spojrzenie w stronę drzwi wejściowych, ale nie znalazła w nich osoby na którą czekała przez cały ten czas. Głośno wypuszczając powietrze spojrzała znów na Wrońskiego.
- Wiem. To nie jest miejsce dla damy. Wiem. Powinnam być teraz w domu. Wiem - wyrecytowała przewracając oczami. - Na pewno możemy zawrzeć umowę o poufności, prawda? - spytała chwytając znacząco za torebkę, w oczekiwaniu, że mężczyzna poda jej kwotę i odejdzie zabierając ze sobą informację o jej pobycie w kasynie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skupił się na mowie ciała skłóconej pary - może dlatego w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na twarz kobiety. Dostrzegł za to, jak jej dłoń sięgała w kierunku różdżki i zacisnął usta z lekką dezaprobatą. Jeśli ktoś nie był w stanie się skutecznie obronić, jawny przejaw agresji mógł jedynie rozsierdzić natręta. Byli w takim miejscu, że Daniel nie zdziwiłby się, gdyby młodzian o urażonej ambicji zaczaił się na tą panienkę choćby przed wyjściem, aby skosztować jej wdzięków w ciemnym zaułku. Może i Cliodna uchodziła za względnie bezpieczną, ale byli w kasynie.
Po zmroku.
I to nie w jednym z ekskluzywnych kasyn w stolicy, o nie. Może tam byli arystokraci, bogaci nuworysze i ścisła ochrona. Tutaj gromadzili się lokalni hazardziści, a czasem żeglarze i przemytnicy. Nieciekawe towarzystwo.
Dziewczyna drgnęła gwałtownie, gdy dotknął jej ramienia. Nic dziwnego, nie zachowywała się jak ktoś, kto pragnął obcego dotyku. Przez moment obawiał się niezręczności, ale na szczęście (dla siebie) pociągnęła dalej jego grę. Odruchowo uniósł kąciki ust, ale nieznajomego nadal mroził spojrzeniem. Natręt szybko urwał kontakt wzrokowy, wymamrotał przeprosiny i wreszcie się zmył. Dopiero wtedy Daniel zwrócił się w stronę nieznajomej, zajmując zresztą stołek barowy tamtego młodziana.
I oniemiał.
Młoda dama wcale nie była nieznajoma, a do niego momentalnie dotarło, że bezinteresowne bohaterstwo może się okazać bardzo opłacalne. Rozpoznał w brunetce samą lady Black, siostrę Alpharda, bez ochroniarza. Zamrugał szybko, ale nadal widział przed sobą znajomą twarz i najwyraźniej nie śnił.
No proszę, proszę, proszę. Może jednak, pomimo pechowej partii pokera, nie wyjdzie z tego kasyna przegrany.
Zaskoczony, kiwnął jej tylko głową na podziękowanie, nie spierając się nawet (jeszcze), czy poradziłaby sobie. Nie spuszczając z niej wzroku, zbierał powoli słowa, chcąc odezwać się jak do damy. Wtem odezwała się znowu, przechodząc na "ty" i uświadamiając mu, że używanie w tym miejscu szlachetnych personaliów nie byłoby zbyt roztropne. Wokół było zbyt wiele uszu, a jej najwyraźniej zależało na anonimowości.
-Tak, znamy się. - potwierdził krótko, że również ją poznaje. Zastanawiał się, jak rozegrać tą całą sytuację, ale to lady Aquila Black mówiła dziś prędko i dużo. Zastanawiające, gdy bywał u Alpharda nigdy się do niego nie odezwała.
Jego uwadze nie umknęło wymowne sięgnięcie do torebki - w ułamku sekund przekalkulował więc całą sprawę. Ileż pieniędzy może nosić przy sobie ta dama? Niedużo, jeśli jest roztropna. Tylko potrzebną gotówkę. Do dyspozycji miała zaś o wiele więcej. A wdzięczność szlachcianki bywała bezcenna. Szybko uznał więc, że nie opłaca mu się żebrać o jej drobne. W najgorszym razie straci okazję na trochę sykli. W najlepszym, jeśli odpowiednio to rozegra - zyska coś nieporównywalnie cenniejszego.
Uniósł więc brwi, przybrał na twarz wykalkulowany wyraz "szczerego" zaskoczenia.
-Ależ panienko - milady -Tylko gbur wnikałby w panny prywatne sprawy. Nie musimy ustalać poufności, jest gwarantowana. - uśmiechnął się uspokajająco, teatralnie odchylając się na krześle aby dać jej przestrzeń i zasugerować, że nie przyjmie jej pieniędzy. -Choć przyznam, że jestem nieco zdziwiony - panienki ochroniarz nie zdążył zareagować przede mną? - grał dalej, oburzony zachowaniem fikcyjnego pracownika panny Black. Najwyraźniej była tu przecież zupełnie sama. Ciekawe, bardzo ciekawe.
Po zmroku.
I to nie w jednym z ekskluzywnych kasyn w stolicy, o nie. Może tam byli arystokraci, bogaci nuworysze i ścisła ochrona. Tutaj gromadzili się lokalni hazardziści, a czasem żeglarze i przemytnicy. Nieciekawe towarzystwo.
Dziewczyna drgnęła gwałtownie, gdy dotknął jej ramienia. Nic dziwnego, nie zachowywała się jak ktoś, kto pragnął obcego dotyku. Przez moment obawiał się niezręczności, ale na szczęście (dla siebie) pociągnęła dalej jego grę. Odruchowo uniósł kąciki ust, ale nieznajomego nadal mroził spojrzeniem. Natręt szybko urwał kontakt wzrokowy, wymamrotał przeprosiny i wreszcie się zmył. Dopiero wtedy Daniel zwrócił się w stronę nieznajomej, zajmując zresztą stołek barowy tamtego młodziana.
I oniemiał.
Młoda dama wcale nie była nieznajoma, a do niego momentalnie dotarło, że bezinteresowne bohaterstwo może się okazać bardzo opłacalne. Rozpoznał w brunetce samą lady Black, siostrę Alpharda, bez ochroniarza. Zamrugał szybko, ale nadal widział przed sobą znajomą twarz i najwyraźniej nie śnił.
No proszę, proszę, proszę. Może jednak, pomimo pechowej partii pokera, nie wyjdzie z tego kasyna przegrany.
Zaskoczony, kiwnął jej tylko głową na podziękowanie, nie spierając się nawet (jeszcze), czy poradziłaby sobie. Nie spuszczając z niej wzroku, zbierał powoli słowa, chcąc odezwać się jak do damy. Wtem odezwała się znowu, przechodząc na "ty" i uświadamiając mu, że używanie w tym miejscu szlachetnych personaliów nie byłoby zbyt roztropne. Wokół było zbyt wiele uszu, a jej najwyraźniej zależało na anonimowości.
-Tak, znamy się. - potwierdził krótko, że również ją poznaje. Zastanawiał się, jak rozegrać tą całą sytuację, ale to lady Aquila Black mówiła dziś prędko i dużo. Zastanawiające, gdy bywał u Alpharda nigdy się do niego nie odezwała.
Jego uwadze nie umknęło wymowne sięgnięcie do torebki - w ułamku sekund przekalkulował więc całą sprawę. Ileż pieniędzy może nosić przy sobie ta dama? Niedużo, jeśli jest roztropna. Tylko potrzebną gotówkę. Do dyspozycji miała zaś o wiele więcej. A wdzięczność szlachcianki bywała bezcenna. Szybko uznał więc, że nie opłaca mu się żebrać o jej drobne. W najgorszym razie straci okazję na trochę sykli. W najlepszym, jeśli odpowiednio to rozegra - zyska coś nieporównywalnie cenniejszego.
Uniósł więc brwi, przybrał na twarz wykalkulowany wyraz "szczerego" zaskoczenia.
-Ależ panienko - milady -Tylko gbur wnikałby w panny prywatne sprawy. Nie musimy ustalać poufności, jest gwarantowana. - uśmiechnął się uspokajająco, teatralnie odchylając się na krześle aby dać jej przestrzeń i zasugerować, że nie przyjmie jej pieniędzy. -Choć przyznam, że jestem nieco zdziwiony - panienki ochroniarz nie zdążył zareagować przede mną? - grał dalej, oburzony zachowaniem fikcyjnego pracownika panny Black. Najwyraźniej była tu przecież zupełnie sama. Ciekawe, bardzo ciekawe.
Self-made man
Odejście naprzykrzającego się młodzieńca było oczywiście ulgą dla młodej damy. Co prawda, praktykowała zaklęcia za czasów szkolnych oraz czasem z ojcem w jego gabinecie, ale Aquila nie była wyszkoloną czarownicą, która w każdej sytuacji mogłaby sobie poradzić, mając przy pasie jedynie różdżkę. Zdecydowanie radę dawała sobie na lekcjach, poza nimi nie miała jednak szczególnej okazji do pojedynków. W głębi doskonale wiedziała, że prawdopodobnie nie poradziłaby sobie, gdyby nie ratunek wąsatego mężczyzny.
- Znamy... - powtórzyła kolejny raz.
Daniel Wroński, o ile nie myliła ją pamięć, że właśnie tak się nazywa, bywał gościem przy Grimmauld Place 12. Prowadził interesy razem jej z bratem, a przez zaufanie jakim darzył go Alphard, mogła z miejsca założyć, że mężczyzna nie będzie chciał zrobić jej krzywdy. Zresztą, przecież właśnie ją obronił przed podejrzanym typem.
- Cieszę się - odpowiedziała nieco podejrzliwie na zapewniania o poufności.
Cóż za pech w tym szczęściu, że jej wybawicielem okazał się własnie on. Sytuacja miała swoje plusy, mogła być niemal pewna ochrony. Z drugiej jednak strony, był to zaledwie krok od wydania dziwnego miejsca jej pobytu bratu.
- Nie jesteśmy w miejscu w którym etykieta byłaby wskazana... Danielu... - naprawdę miała nadzieję, że pamięć co do imienia mężczyzny ją nie myli. - Nigdy nie kojarzyłeś mi się z osobą dla której owa miałaby znaczenie. - czy był to przytyk czy zwykłe stwierdzenie?
Zwykle nie zwracała uwagi na takich jak on. Był to zaledwie kolejny osobnik który miał styczność z jej rodem. Nie miał w sobie szlachetnej krwi, która pozwoliła by pannie Black na nieco większą zażyłość. Zaufanie jakim darzyła go ze względu na brata było co najwyżej poprawne, a na pewno nie osobiste. Wypowiadając wcześniejsze słowa miała nadzieję, że ograniczy się z tym panienkowaniem. W końcu mężczyzna którego właśnie przegonił myślał, że są kochankami. Jaki był sens w burzeniu tej bezpiecznej wizji?
- Czarodziej który zechciał wybrać się ze mną w to miejsce i miał stanowić dla mnie ochronę jest obecnie niedost- - przygryzła policzki wpatrując mu się w oczy. - Och, już dobrze - spuściła wzrok. - Doskonale wiem co powiedziałby mój ojciec i bracie, ale musisz zrozumieć... Nie przyszłam tu dla zwykłej rozrywki - uniosła głowę, wyciągając dumnie nos do przodu. - Jestem tu ponieważ miałam odbyć tu spotkanie z czarodziejem, który mógłby podać mi informacje, które nie są ogólnodostępne - gdyby nie jej ród i zasady które obowiązywały, z przyjemnością wyrzuciłaby z siebie każdą myśl, która ją trapiła, a te obecnie przeradzały się we wściekłość.
Oczywiście nie było z nią żadnego ochroniarza. Spontaniczność jej działań oraz możliwości jakie stawiał przed nią oczyszczony z mugoli Londyn, miały drastyczny wpływ na zbyt szybkie podejmowanie przez dziewczynę głupich decyzji. Naiwność goszcząca w jej sercu zdawała się brać przewagę nad zdrowym rozsądkiem. Dlaczego starzec się nie zjawił? Czy może stało mu się coś złego? Miała nadzieję, że nie... W końcu był on jestem z ostatnich łączników pomiędzy historią Amaty, a uchem Aquili. A co jeśli ją wystawił, ponieważ wspierał zupełnie niewłaściwą stronę w tej wojnie? Czyżby oficjalny podpis pod każdym listem był błędem?
Tego typu myśli dręczyły pannę Black od wielu miesięcy. Miała dziwne i niepodparte argumentami wrażenie, że jej nazwisko wcale nie ułatwiało jej pracy. Nie było dziwnym, że wielu czarodziejów nie zgadzało się, ze słuszną wizją świata. Aquila nie potrafiła jedynie zdecydować czy większe znaczenie miała dla niej niewydana jeszcze książka czy może tradycje w których została wychowana.
- Jeśli rzeczywiście mogę liczyć na Twoją dyskrecję, chciałabym wiedzieć dlaczego? - według podstawowej analizy wynikało, że dla tego szczególnego osobnika opłacalnym było wzięcie od damy określonej kwoty i zniknięcie z oczu, tymczasem on postanowił zasiąść przy stoliku, tak jakby rozmawiał na poziomie równego z równym.
- Nie mieliśmy wcześniej przyjemności, owszem - odpowiedziała na nigdy niewypowiedziane pytanie Daniela. - Ale wiem doskonale, że nie zrobisz mi krzywdy - kolejna pewność w głosie. - Nie opłacało by Ci się to, prawda?
Tym ostatnim zdaniem Aquila, oczywiście, zadała sama sobie niepotrzebny cios. Od wielu tygodni zastanawiała się nad swoją rolą w tak szlachetnej społeczności, ale to co zdecydowanie bardziej mierziło jej umysł, było pytanie. Ile warte było jej życie i bezpieczeństwo.
- Swoją drogą... Zastanawiam się po co jest Ci pobyt w takim miejscu, czyżby mój brat nienależycie płacił za Twoje usługi? Czymkolwiek one są... - przewróciła oczami.
- Znamy... - powtórzyła kolejny raz.
Daniel Wroński, o ile nie myliła ją pamięć, że właśnie tak się nazywa, bywał gościem przy Grimmauld Place 12. Prowadził interesy razem jej z bratem, a przez zaufanie jakim darzył go Alphard, mogła z miejsca założyć, że mężczyzna nie będzie chciał zrobić jej krzywdy. Zresztą, przecież właśnie ją obronił przed podejrzanym typem.
- Cieszę się - odpowiedziała nieco podejrzliwie na zapewniania o poufności.
Cóż za pech w tym szczęściu, że jej wybawicielem okazał się własnie on. Sytuacja miała swoje plusy, mogła być niemal pewna ochrony. Z drugiej jednak strony, był to zaledwie krok od wydania dziwnego miejsca jej pobytu bratu.
- Nie jesteśmy w miejscu w którym etykieta byłaby wskazana... Danielu... - naprawdę miała nadzieję, że pamięć co do imienia mężczyzny ją nie myli. - Nigdy nie kojarzyłeś mi się z osobą dla której owa miałaby znaczenie. - czy był to przytyk czy zwykłe stwierdzenie?
Zwykle nie zwracała uwagi na takich jak on. Był to zaledwie kolejny osobnik który miał styczność z jej rodem. Nie miał w sobie szlachetnej krwi, która pozwoliła by pannie Black na nieco większą zażyłość. Zaufanie jakim darzyła go ze względu na brata było co najwyżej poprawne, a na pewno nie osobiste. Wypowiadając wcześniejsze słowa miała nadzieję, że ograniczy się z tym panienkowaniem. W końcu mężczyzna którego właśnie przegonił myślał, że są kochankami. Jaki był sens w burzeniu tej bezpiecznej wizji?
- Czarodziej który zechciał wybrać się ze mną w to miejsce i miał stanowić dla mnie ochronę jest obecnie niedost- - przygryzła policzki wpatrując mu się w oczy. - Och, już dobrze - spuściła wzrok. - Doskonale wiem co powiedziałby mój ojciec i bracie, ale musisz zrozumieć... Nie przyszłam tu dla zwykłej rozrywki - uniosła głowę, wyciągając dumnie nos do przodu. - Jestem tu ponieważ miałam odbyć tu spotkanie z czarodziejem, który mógłby podać mi informacje, które nie są ogólnodostępne - gdyby nie jej ród i zasady które obowiązywały, z przyjemnością wyrzuciłaby z siebie każdą myśl, która ją trapiła, a te obecnie przeradzały się we wściekłość.
Oczywiście nie było z nią żadnego ochroniarza. Spontaniczność jej działań oraz możliwości jakie stawiał przed nią oczyszczony z mugoli Londyn, miały drastyczny wpływ na zbyt szybkie podejmowanie przez dziewczynę głupich decyzji. Naiwność goszcząca w jej sercu zdawała się brać przewagę nad zdrowym rozsądkiem. Dlaczego starzec się nie zjawił? Czy może stało mu się coś złego? Miała nadzieję, że nie... W końcu był on jestem z ostatnich łączników pomiędzy historią Amaty, a uchem Aquili. A co jeśli ją wystawił, ponieważ wspierał zupełnie niewłaściwą stronę w tej wojnie? Czyżby oficjalny podpis pod każdym listem był błędem?
Tego typu myśli dręczyły pannę Black od wielu miesięcy. Miała dziwne i niepodparte argumentami wrażenie, że jej nazwisko wcale nie ułatwiało jej pracy. Nie było dziwnym, że wielu czarodziejów nie zgadzało się, ze słuszną wizją świata. Aquila nie potrafiła jedynie zdecydować czy większe znaczenie miała dla niej niewydana jeszcze książka czy może tradycje w których została wychowana.
- Jeśli rzeczywiście mogę liczyć na Twoją dyskrecję, chciałabym wiedzieć dlaczego? - według podstawowej analizy wynikało, że dla tego szczególnego osobnika opłacalnym było wzięcie od damy określonej kwoty i zniknięcie z oczu, tymczasem on postanowił zasiąść przy stoliku, tak jakby rozmawiał na poziomie równego z równym.
- Nie mieliśmy wcześniej przyjemności, owszem - odpowiedziała na nigdy niewypowiedziane pytanie Daniela. - Ale wiem doskonale, że nie zrobisz mi krzywdy - kolejna pewność w głosie. - Nie opłacało by Ci się to, prawda?
Tym ostatnim zdaniem Aquila, oczywiście, zadała sama sobie niepotrzebny cios. Od wielu tygodni zastanawiała się nad swoją rolą w tak szlachetnej społeczności, ale to co zdecydowanie bardziej mierziło jej umysł, było pytanie. Ile warte było jej życie i bezpieczeństwo.
- Swoją drogą... Zastanawiam się po co jest Ci pobyt w takim miejscu, czyżby mój brat nienależycie płacił za Twoje usługi? Czymkolwiek one są... - przewróciła oczami.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jakże różne było niebezpieczeństwo, w którym obecnie znalazła się Aquila. W końcu jej problem eskalował dlatego, że udała się do podrzędnego kasyna anonimowo - bez tarczy, jaką było jej nazwisko. Prawdopodobnie, natrętny podrywacz nie śmiałby ryzykować gniewu szlachetnej rodziny, nie wyglądał też na kogoś, kto porywałby arystokratki dla okupu. Lady Black nie skorzystała jednak ze swoich personaliów, by odpędzić nieznajomego - z pomocą przyszedł jej ktoś znajomy.
O zgrozo, zbyt dobrze znajomy. Najwygodniej byłoby jej w towarzystwie kogoś, kto zna i szanuje jej nazwisko, ale nie ma kontaktu z jej rodziną. Jakie było prawdopodobieństwo, że na krańcu Anglii (w końcu tym była dla Londyńczyków Cliodna) napotka współpracownika samego Alpharda?!
Dla Daniela - niewielkie. Nie spodziewał się ujrzeć tutaj siostry okazjonalnego pracodawcy. A choć jej wizyta w kasynie była zaskakująca, nie spodziewał się też, że ukrywała swe poczynania przed rodziną. Na jego szczęście, wygadała się od razu, proponując mu pieniądze w zamian za poufałość, wciskając mu do ręki broń, utwierdzając go w przekonaniu o wartości informacji, jakie dziś posiadł. Nie znał jeszcze szczegółów - nie wiedział, czy lady Aquila Black jest hazardzistką, czy też czeka tutaj na tajemniczego wielbiciela. Dowie się, jeśli będzie to dla niego przydatne. Ciekawość odzywała się w nim jednak tylko wtedy, gdy mógł coś na niej zyskać. Jeśli bardziej opłacalne będzie nie wnikać - to za odpowiednią cenę nie będzie nawet myślał o dzisiejszym spotkaniu.
Uniósł lekko brew, gdy zwróciła się do niego po imieniu. Nie sądził, że je zapamiętała. Musiała mieć dobrą pamięć i być dość zdesperowana. Słowa o etykiecie zaowocowały nieprzyjemnym wyrzutem sumienia, ale szybko zdławił poczucie winy wobec wychowania, jakie odebrał w domu. Może i rodzice chcieli zrobić z niego młodego gentlemana, może i w Slytherinie zachowywał się jak porządny panicz (tym samym zaskarbiając sobie cień zaufania u lorda Black), ale porzucił tamtą drogę i beztrosko zapomniał o podstawach savoire-vivre'u. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Godząc się z faktem, że lady Aquila miała go za zbira, skinął więc tylko głową, zarazem głowiąc się nad kwestią tego, jak właściwie powinien się do niej zwracać. Spontaniczne mówienie komuś po imieniu to przywilej takich jak ona, a nie okazała mu, że tymczasowo powinna przestać być damą albo panienką.
Utkwił w Aquili chłodne spojrzenie, starając się nie okazać ani budzącej się w nim chytrości ani żadnych innych emocji. Gentleman spojrzałby na nią ze współczuciem - przez moment chciał nawet je pozorować, ale lady była zaskakująco szczera. Za jej przykładem, odłożył więc na bok etykietę i pozwolił sobie nawet na - nieco wyreżyserowane - wygięcie ust w rozbawionym uśmiechu.
-Czarodziej zaproponował spotkanie w kasynie, sam na sam, nawet bez odeskortowania na miejsce... - powtórzył za nią powoli, chcąc jej uświadomić jak niedorzecznie brzmiał ten pomysł. Jaki gbur kazałby damie czekać na siebie w kasynie (Wroński nie wyobrażał sobie wszak zdziwaczałego starca, a raczej kogoś swojego pokroju, handlarza informacjami), zamiast zadbać o jej bezpieczeństwo i dlaczego Aquila sądziła, że mogła mu ufać?
-Każdą informację - prawie -da się przecież zyskać w... bezpieczny i dyskretny sposób. - wtrącił na pozór niewinnie, ale usta rozciągnął w wilczym uśmiechu. Skoro jakiś frajer właśnie pozwolił na to, by biznes z lady Black wymknął mu się z rąk, to on chętnie wskoczy na jego miejsce. Nawet nie wiedząc, czego właściwie poszukuje Aquila. Z doświadczenia wiedział, że oczy, uszy i pięści potrafią być bardzo przydatne.
Wymowny uśmiech był bardzo krótki - Daniel nie chciał przeciągać struny. Spoważniał, zostawiając damę z aluzją, z myślami, z pytaniami - które od razu mu zadała. A zanim zdążył odpowiedzieć, paplała dalej, wyraźnie poruszona i podejrzliwa. Przygryzł lekko wąsa, gdy zarzuciła mu argument o opłacalności jego nastawienia - oto zniknął jego pretekst do bardziej dyplomatycznej odpowiedzi! Najwyraźniej Aquila chciała jednak grać w otwarte karty. Na tyle otwarte, że wciągnęła w to nawet swojego brata - kolejne (które to już?!) nieprzyjemne ukłucie. Wroński musiał przyznać, że wierciła mu dziurę w brzuchu - a raczej wbijała kolejne szpile - dość mistrzowsko.
Odchylił się lekko na krześle.
-Mademoiselle - tak to się mówiło? -jestem człowiekiem do wynajęcia, ale nie do kupienia. - bzdura, wszystko miało swoją cenę - którą właśnie podbijał. -Przyjemnie spędzam wieczór przy kartach, ale niezależnie od opłacalności, mam swoje zasady - na przykład uważam, że nastręczanie się samotnym damom jest bardzo nieładne. - krótko wyjaśnił swój bohaterski szturm sprzed kilku chwil. -Dlatego właściwie powinienem zostawić damę jej własnym sprawom, jeśli moje towarzystwo jest nieproszone. A zarazem... nie mógłbym zostawić samotnej kobiety w takim miejscu, Cliodna bywa niebezpieczna po zmroku. - zmrużył lekko oczy, spoglądając na Aquilę uważnie, jakby chcąc zbadać jej reakcję. W końcu teraz czas zagrać va bank. -Uważam też, że nieładnie wtrącać się w cudze sprawy, nawet pomiędzy pracodawcą i jego siostrą. Przyznam, że moje milczenie może być mało opłacalne, ale czasem lepiej znaleźć... inne zajęcie niż przyjmować ordynarnie zaoferowany napiwek "za milczenie". - wytknął jej z lekkim rozbawieniem, wszak nie zaoferowała mu pieniędzy ani taktownie ani z właściwą innym szlachcicom nonszalancją. Właściwie, sama wydawała się nie wiedzieć, co robi, choć dzięki sprytowi jakoś utrzymywała się na powierzchni obcych wód Cliodny. A czy wiesz, czego chcesz, Aquilo Black?
O zgrozo, zbyt dobrze znajomy. Najwygodniej byłoby jej w towarzystwie kogoś, kto zna i szanuje jej nazwisko, ale nie ma kontaktu z jej rodziną. Jakie było prawdopodobieństwo, że na krańcu Anglii (w końcu tym była dla Londyńczyków Cliodna) napotka współpracownika samego Alpharda?!
Dla Daniela - niewielkie. Nie spodziewał się ujrzeć tutaj siostry okazjonalnego pracodawcy. A choć jej wizyta w kasynie była zaskakująca, nie spodziewał się też, że ukrywała swe poczynania przed rodziną. Na jego szczęście, wygadała się od razu, proponując mu pieniądze w zamian za poufałość, wciskając mu do ręki broń, utwierdzając go w przekonaniu o wartości informacji, jakie dziś posiadł. Nie znał jeszcze szczegółów - nie wiedział, czy lady Aquila Black jest hazardzistką, czy też czeka tutaj na tajemniczego wielbiciela. Dowie się, jeśli będzie to dla niego przydatne. Ciekawość odzywała się w nim jednak tylko wtedy, gdy mógł coś na niej zyskać. Jeśli bardziej opłacalne będzie nie wnikać - to za odpowiednią cenę nie będzie nawet myślał o dzisiejszym spotkaniu.
Uniósł lekko brew, gdy zwróciła się do niego po imieniu. Nie sądził, że je zapamiętała. Musiała mieć dobrą pamięć i być dość zdesperowana. Słowa o etykiecie zaowocowały nieprzyjemnym wyrzutem sumienia, ale szybko zdławił poczucie winy wobec wychowania, jakie odebrał w domu. Może i rodzice chcieli zrobić z niego młodego gentlemana, może i w Slytherinie zachowywał się jak porządny panicz (tym samym zaskarbiając sobie cień zaufania u lorda Black), ale porzucił tamtą drogę i beztrosko zapomniał o podstawach savoire-vivre'u. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Godząc się z faktem, że lady Aquila miała go za zbira, skinął więc tylko głową, zarazem głowiąc się nad kwestią tego, jak właściwie powinien się do niej zwracać. Spontaniczne mówienie komuś po imieniu to przywilej takich jak ona, a nie okazała mu, że tymczasowo powinna przestać być damą albo panienką.
Utkwił w Aquili chłodne spojrzenie, starając się nie okazać ani budzącej się w nim chytrości ani żadnych innych emocji. Gentleman spojrzałby na nią ze współczuciem - przez moment chciał nawet je pozorować, ale lady była zaskakująco szczera. Za jej przykładem, odłożył więc na bok etykietę i pozwolił sobie nawet na - nieco wyreżyserowane - wygięcie ust w rozbawionym uśmiechu.
-Czarodziej zaproponował spotkanie w kasynie, sam na sam, nawet bez odeskortowania na miejsce... - powtórzył za nią powoli, chcąc jej uświadomić jak niedorzecznie brzmiał ten pomysł. Jaki gbur kazałby damie czekać na siebie w kasynie (Wroński nie wyobrażał sobie wszak zdziwaczałego starca, a raczej kogoś swojego pokroju, handlarza informacjami), zamiast zadbać o jej bezpieczeństwo i dlaczego Aquila sądziła, że mogła mu ufać?
-Każdą informację - prawie -da się przecież zyskać w... bezpieczny i dyskretny sposób. - wtrącił na pozór niewinnie, ale usta rozciągnął w wilczym uśmiechu. Skoro jakiś frajer właśnie pozwolił na to, by biznes z lady Black wymknął mu się z rąk, to on chętnie wskoczy na jego miejsce. Nawet nie wiedząc, czego właściwie poszukuje Aquila. Z doświadczenia wiedział, że oczy, uszy i pięści potrafią być bardzo przydatne.
Wymowny uśmiech był bardzo krótki - Daniel nie chciał przeciągać struny. Spoważniał, zostawiając damę z aluzją, z myślami, z pytaniami - które od razu mu zadała. A zanim zdążył odpowiedzieć, paplała dalej, wyraźnie poruszona i podejrzliwa. Przygryzł lekko wąsa, gdy zarzuciła mu argument o opłacalności jego nastawienia - oto zniknął jego pretekst do bardziej dyplomatycznej odpowiedzi! Najwyraźniej Aquila chciała jednak grać w otwarte karty. Na tyle otwarte, że wciągnęła w to nawet swojego brata - kolejne (które to już?!) nieprzyjemne ukłucie. Wroński musiał przyznać, że wierciła mu dziurę w brzuchu - a raczej wbijała kolejne szpile - dość mistrzowsko.
Odchylił się lekko na krześle.
-Mademoiselle - tak to się mówiło? -jestem człowiekiem do wynajęcia, ale nie do kupienia. - bzdura, wszystko miało swoją cenę - którą właśnie podbijał. -Przyjemnie spędzam wieczór przy kartach, ale niezależnie od opłacalności, mam swoje zasady - na przykład uważam, że nastręczanie się samotnym damom jest bardzo nieładne. - krótko wyjaśnił swój bohaterski szturm sprzed kilku chwil. -Dlatego właściwie powinienem zostawić damę jej własnym sprawom, jeśli moje towarzystwo jest nieproszone. A zarazem... nie mógłbym zostawić samotnej kobiety w takim miejscu, Cliodna bywa niebezpieczna po zmroku. - zmrużył lekko oczy, spoglądając na Aquilę uważnie, jakby chcąc zbadać jej reakcję. W końcu teraz czas zagrać va bank. -Uważam też, że nieładnie wtrącać się w cudze sprawy, nawet pomiędzy pracodawcą i jego siostrą. Przyznam, że moje milczenie może być mało opłacalne, ale czasem lepiej znaleźć... inne zajęcie niż przyjmować ordynarnie zaoferowany napiwek "za milczenie". - wytknął jej z lekkim rozbawieniem, wszak nie zaoferowała mu pieniędzy ani taktownie ani z właściwą innym szlachcicom nonszalancją. Właściwie, sama wydawała się nie wiedzieć, co robi, choć dzięki sprytowi jakoś utrzymywała się na powierzchni obcych wód Cliodny. A czy wiesz, czego chcesz, Aquilo Black?
Self-made man
Jak wielkim błędem było pojawienie się akurat teraz, akurat dzisiaj i akurat tutaj. Czy lady Black spodziewałaby się, że jeden wieczór i ciąg złych decyzji tak drastycznie wpłynie na jej życie i bezpieczeństwo? Tak, raczej tak. Ale stanie w miejscu było jeszcze gorsze.
Twarz Daniela Wrońskiego, niezależnie od tego w jaki sposób wyobrażała sobie tego czarodzieja z którym własnie rozmawiała po raz pierwszy w życiu, przynosiła stoicką ulgę wobec sytuacji w której się znalazła. Gdyby wyszło w jakie miejsce Aquila Black udała się bez ochrony na pewno ściągnęłaby na siebie gniew ojca, ale Daniel... on mógł stracić więcej niż pieniądze w kartach. Był lekko nieokrzesany, ale na pewno nie był skończonym głupcem i dziewczyna musiała zdawać sobie z tego sprawę już w momencie w którym postanowił wybawić ją z rąk obcego młodzieńca.
- Ja... - zaczęła na słowa Wrońskiego.
Były tylko dwie ścieżki w sytuacji w której się właśnie znalazła. Oczywiście, mogła zgrywać głupiutką trzpiotkę, która zupełnie nie potrafi odnaleźć się sytuacji i szuka jakiegokolwiek punktu zaczepiania by móc wrócić bezpiecznie do domu bez łez w oczach, ale... Czy był w tym jakikolwiek sens? Aquila nie lubiła kłamać, chociaż nie zawsze odkrywała całą wszystkie karty. Przecież dokładnie o to chodziło w polityce, tak mówił ojciec. Asa należy trzymać w rękawie.
Druga ścieżka, ta którą ostatecznie zdecydowała się podążać, była nastawiona jedynie na łut szczęścia, na blef który odpowiednio rozegrany mógł się opłacić.
- Ja doskonalę zdaję sobie z tego sprawę - powiedziała dumnie. - Ale obydwoje doskonale wiemy, że są informacje których uzyskanie w sposób, jak to nazwałeś, bezpieczny, jest niemożliwe. A, zgodzisz się ze mną... To nie jest to najbardziej zagrażający bezpieczeństwu sposób na odbycie spotkania jaki istnieje, prawda? - nie mógł przecież zaprzeczyć.
Kolejny raz stawała pod ścianą. Wszystkie badania, cały ten czas okazywał się stracony, a przecież nie młodniała. Materiały, których potrzeba zebrania przewyższała w jej oczach wszystkie inne potrzeby, nie pojawiały się na jej biurku same. Ślepe zaułki mnożyły się tak długo, że dziewczyna miała wrażenie, że krąży już tylko po labiryncie, który choć łatwy do opuszczenia, nigdy nie prowadzi do celu. I może mogłaby jeszcze porzucić to wszystko, zająć się czymś przyjemniejszym jak szydełkowanie albo badania nad wpływami francuskich arystokracji na politykę brytyjską, ale czas się kurczył. Za chwilę ojciec wraz z nestorem znów będą chcieli pokazywać jej listy kandydatów na męża. Cieszyła się faktem, że dzięki ugruntowanej w głowie tatusia pozycji mogła liczyć przynajmniej na wybór i wysłuchanie jej zdania. Jej siostra nie miała takich przywilejów, co wcale nie oznacza, że dla Aquili miały one trwać wiecznie. Zegar tykał. Ciekawe jak było z takim Wrońskim... Czy jemu też zegar tykał? Właściwie nie była pewna ile mężczyzna mógł mieć lat. Na pewno nie więcej niż 40. Może 35? Wąs mógł go postarzać. Czyżby 30?
Wysłuchała wszystkich jego słów z poważną miną niewzruszonej damy. Cóż, przynajmniej próbowała. Mogła przyznać, gdyby zająć się jego ogólną aparycją, a także nauczyć kilku salonowych sztuczek, byłby z Daniela Wrońskiego prawdziwy polityk. Potrafił mówić z ogładą, widocznie pierwsze wrażenia bywa błędne. No i jaki gentleman... Dziewczyna uśmiechnęła się na jego ostatnie słowa.
- Oh, naprawdę myśli Pan, że nie potrafię zauważyć niektórych cech pańskiego charakteru? - spytała nieco wyniosłym głosem, po czym nachyliła się nad stołem. - Wyglądasz mi na człowieka, który nie lubi się nudzić jeszcze bardziej niż nie lubi pustych kieszeni - odchyliła tułów, opierając się o krzesło. - Jesteś zachwycony faktem, że mnie tu spotkałeś. Dlaczego?.
Aquila Black była z siebie nawet dumna. Nie po to wychowała się przy Grimmauld Place, by nie potrafić rozgrywać tego typu gierek. Nie musiała kłamać, nie musiała oszukiwać. Wystarczyło słuchać co mówi drugi czarodziej i wyciągać z tego logiczne wnioski. Czy podarowałaby mężczyźnie parę galeonów za jego milczenie? Oczywiście, że tak. Czy on przyjmując je byłby skończonym głupcem? Jak najbardziej. A tym czasem... Sam bez słów wskazał możliwości płynące z takiego układu, o ile zdawał sobie sprawę z tego, że ten układ działa dwustronnie. Czego ode mnie chcesz, Danielu Wroński?
Twarz Daniela Wrońskiego, niezależnie od tego w jaki sposób wyobrażała sobie tego czarodzieja z którym własnie rozmawiała po raz pierwszy w życiu, przynosiła stoicką ulgę wobec sytuacji w której się znalazła. Gdyby wyszło w jakie miejsce Aquila Black udała się bez ochrony na pewno ściągnęłaby na siebie gniew ojca, ale Daniel... on mógł stracić więcej niż pieniądze w kartach. Był lekko nieokrzesany, ale na pewno nie był skończonym głupcem i dziewczyna musiała zdawać sobie z tego sprawę już w momencie w którym postanowił wybawić ją z rąk obcego młodzieńca.
- Ja... - zaczęła na słowa Wrońskiego.
Były tylko dwie ścieżki w sytuacji w której się właśnie znalazła. Oczywiście, mogła zgrywać głupiutką trzpiotkę, która zupełnie nie potrafi odnaleźć się sytuacji i szuka jakiegokolwiek punktu zaczepiania by móc wrócić bezpiecznie do domu bez łez w oczach, ale... Czy był w tym jakikolwiek sens? Aquila nie lubiła kłamać, chociaż nie zawsze odkrywała całą wszystkie karty. Przecież dokładnie o to chodziło w polityce, tak mówił ojciec. Asa należy trzymać w rękawie.
Druga ścieżka, ta którą ostatecznie zdecydowała się podążać, była nastawiona jedynie na łut szczęścia, na blef który odpowiednio rozegrany mógł się opłacić.
- Ja doskonalę zdaję sobie z tego sprawę - powiedziała dumnie. - Ale obydwoje doskonale wiemy, że są informacje których uzyskanie w sposób, jak to nazwałeś, bezpieczny, jest niemożliwe. A, zgodzisz się ze mną... To nie jest to najbardziej zagrażający bezpieczeństwu sposób na odbycie spotkania jaki istnieje, prawda? - nie mógł przecież zaprzeczyć.
Kolejny raz stawała pod ścianą. Wszystkie badania, cały ten czas okazywał się stracony, a przecież nie młodniała. Materiały, których potrzeba zebrania przewyższała w jej oczach wszystkie inne potrzeby, nie pojawiały się na jej biurku same. Ślepe zaułki mnożyły się tak długo, że dziewczyna miała wrażenie, że krąży już tylko po labiryncie, który choć łatwy do opuszczenia, nigdy nie prowadzi do celu. I może mogłaby jeszcze porzucić to wszystko, zająć się czymś przyjemniejszym jak szydełkowanie albo badania nad wpływami francuskich arystokracji na politykę brytyjską, ale czas się kurczył. Za chwilę ojciec wraz z nestorem znów będą chcieli pokazywać jej listy kandydatów na męża. Cieszyła się faktem, że dzięki ugruntowanej w głowie tatusia pozycji mogła liczyć przynajmniej na wybór i wysłuchanie jej zdania. Jej siostra nie miała takich przywilejów, co wcale nie oznacza, że dla Aquili miały one trwać wiecznie. Zegar tykał. Ciekawe jak było z takim Wrońskim... Czy jemu też zegar tykał? Właściwie nie była pewna ile mężczyzna mógł mieć lat. Na pewno nie więcej niż 40. Może 35? Wąs mógł go postarzać. Czyżby 30?
Wysłuchała wszystkich jego słów z poważną miną niewzruszonej damy. Cóż, przynajmniej próbowała. Mogła przyznać, gdyby zająć się jego ogólną aparycją, a także nauczyć kilku salonowych sztuczek, byłby z Daniela Wrońskiego prawdziwy polityk. Potrafił mówić z ogładą, widocznie pierwsze wrażenia bywa błędne. No i jaki gentleman... Dziewczyna uśmiechnęła się na jego ostatnie słowa.
- Oh, naprawdę myśli Pan, że nie potrafię zauważyć niektórych cech pańskiego charakteru? - spytała nieco wyniosłym głosem, po czym nachyliła się nad stołem. - Wyglądasz mi na człowieka, który nie lubi się nudzić jeszcze bardziej niż nie lubi pustych kieszeni - odchyliła tułów, opierając się o krzesło. - Jesteś zachwycony faktem, że mnie tu spotkałeś. Dlaczego?.
Aquila Black była z siebie nawet dumna. Nie po to wychowała się przy Grimmauld Place, by nie potrafić rozgrywać tego typu gierek. Nie musiała kłamać, nie musiała oszukiwać. Wystarczyło słuchać co mówi drugi czarodziej i wyciągać z tego logiczne wnioski. Czy podarowałaby mężczyźnie parę galeonów za jego milczenie? Oczywiście, że tak. Czy on przyjmując je byłby skończonym głupcem? Jak najbardziej. A tym czasem... Sam bez słów wskazał możliwości płynące z takiego układu, o ile zdawał sobie sprawę z tego, że ten układ działa dwustronnie. Czego ode mnie chcesz, Danielu Wroński?
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawało się, że na moment zdołał zbić ją z tropu, uświadomić w jak podejrzaną sytuację się wplątała - ale niespodziewanie szybko odzyskała rezon. Uniósł brew, w gardle lekko mu zaschło. Dotychczas nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi, wydawała się jedynie cichą i nieco wyniosłą siostrą zleceniodawcy. Nie wypadało mu nawet za nią oglądać, najlepiej było nie zwracać uwagi. A przecież była atrakcyjna, widział to teraz z bliska. Najbardziej zaskoczyła go zresztą nie tyle jej uroda, co szelmowski błysk w oku, nonszalancja w tonie głosu.
Lubił takie.
Ale nie miał zamiaru tego przesadnie okazywać, by nie utracić delikatnej przewagi w ich biznesowych (czy Aquila wiedziała już, do czego to wszystko zmierza?) negocjacjach.
-Dla osoby o twojej płci i pozycji społecznej, każdy podobny sposób jest bardzo niebezpieczny. - nachylił się lekko w jej stronę, teatralnie wwiercając w nią lekko urażone spojrzenie. Tak, jakby osobiście dotknęła go kwestia jej bezpieczeństwa. Tak, jak mógłby patrzeć na nią Alphard, gdyby dowiedział się, co wyprawiała. Nie mogła się chyba łudzić, że jakiekolwiek informacje były warte bycia nagabywaną w podrzędnym kasynie? Wroński domyślał się (choć szlacheckie obyczaje były mu raczej obce), że na szali leżało nie tylko jej bezpieczeństwo, ale i reputacja.
-Od tego ma się innych ludzi. - dodał łagodniej, uśmiechając się delikatnie. Rzucił to niby nonszalancko, idealnie trafiając moment, w którym sama Aquila już otwierała usta, gdy sama rozciągnęła je w ładnym uśmiechu. No proszę, rozszyfrowała go. Miała rację - nie cierpiał nudy. Gdyby potrafił ją znieść, wybrałby stabilniejszą karierę.
A zachowawcza siostra Alpharda niespodziewanie okazała się bardzo, bardzo interesująca.
-Zatrudnij mnie. - zaoferował prosto z mostu, w końcu wystarczająco długo krążyli już wokół tematu. Był gentlemanem, nie chciał aby dama zaczęła się niecierpliwić. -Do ochrony i zdobycia tych... informacji. Nikt nie musi wiedzieć. - kontrolnie spojrzał szlachciance w oczy, mając nadzieję, że nie odczyta jego niewinnej propozycji jako impertynencji. -Jestem bardzo efektowny. - dodał jeszcze. Nie przytaczał konkretnych przykładów, choć chętnie opowie coś w razie wścibstwa panny Black. Za rekomendację powinno wystarczyć jej to, że jej brat regularnie (choć niestety nie tak często, jak Daniel by pragnął) korzystał z jego usług. Nawet do tępienia cholernych bahanek.
Lubił takie.
Ale nie miał zamiaru tego przesadnie okazywać, by nie utracić delikatnej przewagi w ich biznesowych (czy Aquila wiedziała już, do czego to wszystko zmierza?) negocjacjach.
-Dla osoby o twojej płci i pozycji społecznej, każdy podobny sposób jest bardzo niebezpieczny. - nachylił się lekko w jej stronę, teatralnie wwiercając w nią lekko urażone spojrzenie. Tak, jakby osobiście dotknęła go kwestia jej bezpieczeństwa. Tak, jak mógłby patrzeć na nią Alphard, gdyby dowiedział się, co wyprawiała. Nie mogła się chyba łudzić, że jakiekolwiek informacje były warte bycia nagabywaną w podrzędnym kasynie? Wroński domyślał się (choć szlacheckie obyczaje były mu raczej obce), że na szali leżało nie tylko jej bezpieczeństwo, ale i reputacja.
-Od tego ma się innych ludzi. - dodał łagodniej, uśmiechając się delikatnie. Rzucił to niby nonszalancko, idealnie trafiając moment, w którym sama Aquila już otwierała usta, gdy sama rozciągnęła je w ładnym uśmiechu. No proszę, rozszyfrowała go. Miała rację - nie cierpiał nudy. Gdyby potrafił ją znieść, wybrałby stabilniejszą karierę.
A zachowawcza siostra Alpharda niespodziewanie okazała się bardzo, bardzo interesująca.
-Zatrudnij mnie. - zaoferował prosto z mostu, w końcu wystarczająco długo krążyli już wokół tematu. Był gentlemanem, nie chciał aby dama zaczęła się niecierpliwić. -Do ochrony i zdobycia tych... informacji. Nikt nie musi wiedzieć. - kontrolnie spojrzał szlachciance w oczy, mając nadzieję, że nie odczyta jego niewinnej propozycji jako impertynencji. -Jestem bardzo efektowny. - dodał jeszcze. Nie przytaczał konkretnych przykładów, choć chętnie opowie coś w razie wścibstwa panny Black. Za rekomendację powinno wystarczyć jej to, że jej brat regularnie (choć niestety nie tak często, jak Daniel by pragnął) korzystał z jego usług. Nawet do tępienia cholernych bahanek.
Self-made man
Kasyno
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Norfolk