Wydarzenia


Ekipa forum
Pokój dzienny
AutorWiadomość
Pokój dzienny [odnośnik]06.08.17 18:29
First topic message reminder :

Pokój dzienny

Jasne, urządzone w barwach właściwych francuskiej koronie wnętrze. Niski stolik kawkowy otoczony miękką, wyścielaną szaroniebieskim jedwabiem kanapą oraz krzesłami z kompletu służy do przyjmowania gości - za narzuty, jak w innych rezydencjach Rosierów, służą futra białych lisów. Ściany zdobią doskonale utrzymane arrasy malowane w gałęzie kwiatów, których trzymały się rajskie ptaki. Jasny parkiet zabezpieczają delikatne wschodnie tkaniny. Zaczarowany gramofon cicho przygrywa klasykę francuskiego romantyzmu, od Bizeta i Chopina po Debussy'ego, do którego tańczą srebrne figury damy i dżentelmena ustawione na jednej z wyższych półek wąskiego regału z księgami - traktujących głównie o tematyce zakazanej, czarnomagicznej. Letni domek odwiedzają zwykle wyłącznie zaufani goście, stąd znikome środki ostrożności. Kilka okrągłych portretów przedstawia znamienitych przodków rodu - w tym dwie kobiety, trucicielkę Mahaut oraz jej córkę, królową Joannę. Mężczyzna to Agravain Rosier, zmarły przed czterystoma laty czarnoksiężnik, który zasłynął z bezkompromisowego podejścia do mugoli.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Pokój dzienny [odnośnik]12.09.17 10:45
-Tak, Mellie, masz rację. Każda z nas ma swoją rolę do odegrania i swoje miejsce. Miejscem naszej towarzyszki jest dom publiczny, a nie dwór - wysyczała Fantitne, cicho i jadowicie, nie dbając już, czy wbija kolejną zadrę w serce, czy rozbija jedynie ostry sopel o kamienny mur. Świadomie ignorowała niewygodne dla siebie argumenty siostry, skupiając się jedynie na tym, na czym sama chciała.
Natychmiast złapała się za serce, gdy Melisande zasugerowała zawiązanie sojuszu i przyjaźni. Cóż za potwarz! Tristan mógł sypiać z kim tylko chciał, nawet i z zawszoną biedaczką z Nokturnu, jeśli przyjdzie mu taka ochota, jednakże to wciąż wcale nie obligowało żadnej z jego sióstr do przyjaźni z nią -Prędzej zaprzyjaźnię się z Harriett Lovegood - wycedziła przez zaciśnięte zęby, wiedząc jakie głupoty teraz plecie, ale już o to nie dbała. Nie sądziła, by brat chwalił się tym romansem przy innej kochance, którą wzniósł wyraźnie ponad inne, przypuszczała więc, że Deirdre nie będzie miała pojęcia kim jest Harriett - Fantine żałowała, że wie, bo na samą myśl o tej zdradzieckiej wywłoce miała ochotę na dolanie jej trucizny do herbaty.
Była wścieka, rozjuszona i zła. Gniew podsycała zazdrość o brata, fakt, że nie poinformował ich o tym, co uczynił, cała frustracja, która rosła w niej od momentu śmierci ojca i zachowanie siostry, które odbierała w kategoriach zdrady. Wszystko to jedynie potęgowało ogień Fantine, która mimo wszystko zazwyczaj potrafiła zapanować nad swoim językiem i emocjami; teraz z rąk wypadły jej własne wodze, lecz wciąż nie czuła się winna. Nie zamierzała przepraszać, ani się kajać. To ją przepraszano nawet wówczas, gdy wina wyraźnie leżała po jej stronie. W ciągu całego swojego życia przywykła do zrzucania odpowiedzialności na innych, zaś sama udawała czystą jak łza, dlatego nawet teraz była zdania, że wina leży po stronie Deirdre, Tristana, Melisande i ojca, bo umarł. To oni zmusili ją do tego wybuchu, zamiast dbać, by nie miała do nich powodów - wiedzieli wszak, że jest zaledwie delikatną kobietą.
-Nie przywykłaś w Wenus do niskiego poziomu, Deidre? - sądziłam, że świat zazwyczaj obserwujesz z poziomu kolan, te wulgarne słowa jednak nie przeszły jej przez gardło. Zadarła dumnie brodę, obserwując jak egzotyczna piękność odchodzi od stołu. Myśli wyrażające uznanie dla opanowania czarownicy zepchnęła na sam skraj świadomości, bo jednocześnie podsycały złość - podświadomie pragnęła ją sprowokować, by dała dowód Tristanowi, że to nie jest jej miejsce.
Biła się z własnymi myślami. Nie chciała wtrącać się w miłostki swego brata, nigdy tego nie robiła, wiedząc, że sama byłaby wściekła, gdyby i on uczynił to samo - jednakże nie mogła się powstrzymać. W głębi ducha miała poczucie, że czyni dobrze. Matka zawsze powtarzała, że kobieta swoim sprytem musi trzymać rodzinę razem, kiedy mężczyzna oddaje się słabościom; Fanny była pewna, że Cedrina przyznałaby jej rację. Wszystko byłoby na swoim miejscu, wszystko odbywałoby się wedle ustalonego przez świat porządku, gdyby tylko Deirdre pozostała na swoim miejscu, ukryta przed innymi.
-Nie mam zamiaru tu zostać - nie z Tobą pod jednym dachem, powiedziała Fantine, bardziej do siostry, niż orientalnej czarownicy; dopiła wino i wstała z krzesła, biorąc Choupette w ramiona. Kotka zamruczała cicho, łebkiem ocierając się o jej ramię -Ach, jeszcze jedno, siostro - ojciec doskonale wiedział komu i kiedy uścisnąć rękę, jednakże jestem pewna, że opacznie zrozumiałaś niektóre fakty - nigdy nie byłby zadowolony, gdyby jego córki nawiązywały przyjaźnie z kobietami upadłymi. Nie jesteś mężczyzną i nigdy nie będziesz - mówiła już spokojniejszym głosem. Nie drżała ze złości, pierś się uspokoiła, ton głosu nie ociekał od jadu - wciąż była zła, lecz zgodnie z wolą siostry nie zamierzała brnąć dalej w tę pożogę, która nagle wybuchła w Białej Willi.
Zaczęła kroczyć ku drzwiom balkonowym, byle pójść w inną stronę niż Deirdre, wciąż z kotem na rękach. Drzwi otworzyły się przed nią, a do środka komnaty wdarł się delikatny wiatr, przynoszący zapach morza. Nim jednak wyszła spojrzała jeszcze na siostrę znad ramienia: -Mam nadzieję, że wciąż pamiętasz kim jesteś - wyrzekła wyniośle.
Nie czekała na odpowiedź, Melisande nie usłyszała także słów pożegnania, a jedynie głośny trzask towarzyszący teleportacji.

/zt


Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem

wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
królowa kier
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5048-fantine-rosier https://www.morsmordre.net/t5137-desdemona#111449 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t5141-komnaty-fantine https://www.morsmordre.net/t5136-skrytka-bankowa-nr-1272 https://www.morsmordre.net/t5138-fantine-c-rosier#111457
Re: Pokój dzienny [odnośnik]29.09.17 22:42
Za każdym razem, gdy Melisande wydawało się, że w oczach jej siostry zaświtało zroumienie, a nawet coś w rodzaju porozumienia, myliła sę. Dobitnie uświadamiała ją w tym sama Fatine, gdy tylko na nowo zabierała głos. Właściwie Melisande od zawsze tkwiła w pewnego rodzaju paradoksie, chciała zostać dyplomatą w rezerwacie, a jednak nie potrafiła okiełznać siostry, podejmując niejako rolę dzisiaj.
Była zła, oczywiście, że była, jednak mimo wszystko nie pozwalała by rozedrgane wnętrze wypełzło na wierzch. A jednak i tak wypełzało, w ostrzegawczym spojrzeniu które posyłała siostrze. W wardze, którą skubnęła dziś zdecydowanie zbyt wiele razy stanowoczo przekraczając dozwoloną normę, która wynosiła okrągłe zero.
Gdy Fantine ponowie zabrała głos nie próbowała już przekazać jej wzrokiem niczemu. Lodowa, chłodna poświta zatańczyła wokół źrenic. Kiedy taka się stała? I czy to oni - ona, matka, Tristan - byli odpowiedzialni za to w jakiś sposób? Jeśli tak, jakim cudem umknęło im to wcześniej, czyżby zbytnio skupili się na sobie, by dostrzec jak siostrę ogarnia zdecydowany przesyt niektórych cech. Milczała więc, pozwalając jej mówić.
Czuła jak szczęka zaciska się, napinając mięśnie twarzy, gdy najmłodsza latorośl Rosierów zwróciła się w kierunku ich gościa. Ale i tutaj milczała, tym razem pozostawiając słowa bez echa. Każde kolejne postawienie się w opozycji do siostry jedynie sfrustrowało by ją bardziej, jedynie roznieciło ognień w jej wnętrzu mocniej.
Ostatnie ze zdań sprawiły, że dłoń Melisande zacisnęła się w pięść gdy ta próbowała zgasić płomień, który niebezpiecznie zaczął podpalać jej żebra. Czy na pewno, Fanny? Chciała zapytać, ale wiedziała że to pytanie prowadzące donikąd. Tak jak Fanny spędzała i wolała towarzystwo matki, tak ona zdecydowanie bardziej lubowała się w tym ojca. I zdawało jej się - a przynajmniej miała nadzieję - że poznała go na tyle, by móc z czystym sumieniem, że wiedziała co by zrobił lub co pomyślał. Jednak wytknięcie faktu, dotkniecie struny, która napięta doskwierała jej całe życie zabolała najmocniej. Wiedziała, że nie była mężczyzną, już dawno pogodziła się z zasadami rządzącymi tym światem - jednak te słowa padające z ust własnej siostry niemiło kuły.
Odprowadziła ją spojrzeniem. Nie ruszyła się, próbując określić dalszy sposób działania. Deirdre odchodziła, Fantine odchodziła, ona stała w miejscu odnosząc kolosalną porażkę. Myślała tylko chwilę próbując odnaleźć rozwiązanie, nie znajdując jednak gotowego postanowiła - jak nigdy - pozwolić, by prowadziła nią chwila. Ciche pyknięcie świadczyło o opuszczeniu Białej Wili przez siostrę, nie zamierzała za nią biegnąć. Przyzwyczajona do głaskania po głowie i usługiwania, Fantine, musiała w końcu zrozumieć.
- Prymulko! - zawołała już po chwili mając przed sobą rodową skrzatkę. - Znajdź Tristana, proszę. Powiedz mu, że wybrałyśmy się z Fantine do Białej Wili. Musi ją znaleźć i się z nią rozmówić. Przeproś go ode mnie. Spotkam się z nim po powrocie. Potem wróć z powrotem. - nakazała służce, zaraz potem sama podnosząc się z zajmowanego siedzenia. Co prawda kobieta opuściła już pomieszczenie, ale Melisane nie zamierzała jeszcze wszystkiego spisywać na straty. Nie potrafiła, póki była w stanie zamierzała walczyć o pozostawienie po nich dobrego wrażenia, jak i poznać kobietę, którą Tristan zaprosił do ich domu. W szybkim tempie pokonała odległość dzielącą ją od zmierzającej do zajmowanego pomieszczenia kobiety.
- Zaczekaj, Deirdre. - poprosiła, układając dłoń na jej ramieniu. I choć głos nosił w sobie znamiona prośby posiadał też charakterystyczną dla Rosierów woń polecenia - choć Melisande robiła to kompletnie nieświadomie. - Przejdźmy się. - zaproponowała wyglądając na świecące na zewnątrz słońce uświadamiając sobie, że tęskniła za dotykiem zimnego piasku pod stopami.
Chwilę szły w milczeniu, wiatr kołysał lekko zbłąkane kosmyki, a słońce przyjemnie padało na twarz. Mela uniosła głowę z przymkniętymi powiekami zwracając twarz w stronę słońca.
- Nie uważam cię za obiekt, czy rzecz, czy też chwilową zachciankę. - powiedziała w końcu spokojnie. W  tęczówki zdawały się ponownie spokojne, stonowane, tylko na ich dnie skrywał się ból i zawód - głównie nad samą sobie. - Choć zdaję sobie sprawę, że w pewnym momencie naszej rozmowy, moje słowa mogły przyjąć takie brzmienie. - słowa wydobywały się dalej, tańcząc wokół nich wraz z melodyjnym tembrem jej głosu. Tłumaczyła, choć już nie przepraszała. Były dorosłe, a ona chciała czysta kartę teraz już tylko dla siebie. Fantine - jeśli będzie chciała i odnajdzie rozsądek, sama o taką zawalczy. - Jestem szczerze zainteresowana twoją osobą, ale lojalnie przestrzegam że nie interesuje mnie sztuczna życzliwość i rozdmuchane komplementy - tych mam pod dostatkiem na salonach. Głównie działają mi na nerwy. - przyznała wprost, unosząc leciutko, nienachalnie kącik ust ku górze. W końcu zwróciła spojrzenie w jej stronę. Uniosła dłoń i założyła kilka kosmyki za ucho. - Trudno jest nie brać słów Fantine do serca - potrafi jak nikt znaleźć i trafić w czuły punkt. To zarówno jej forma obrony, jak i sposób na osiągnięcie założonych celów. Lubię myśleć, że jest jak żywioł, który czasem rani, powoduje straty, ale nie zabija. - powiedziała chyba większość, a przynajmniej tak jej się zdawało, zamilkła więc, idąc spokojnie przed siebie, odwracając wzrok i zawieszając go na falach leniwie wpływających na brzeg.
Melisande Travers
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t4704-melisande-rosier#100644 https://www.morsmordre.net/t5050-nulla#108518 https://www.morsmordre.net/t12140-melisande-travers https://www.morsmordre.net/f15-norfolk-corbenic-castle https://www.morsmordre.net/t5178-skrytka-bankowa-nr-1209 https://www.morsmordre.net/t5098-melisande-rosier#110615
Re: Pokój dzienny [odnośnik]30.09.17 19:49
Stąpała pewnie i spokojnie, nie przyśpieszając kroku nawet wtedy, gdy słyszała kolejne złośliwości Fantine. Po części zupełnie niezrozumiałe, nie potrafiła powiązać nazwiska Lovegood z żadną konkretną twarzą - mogło należeć do znienawidzonej przez młodszą Rosierównę koleżanki, ale ciąg przyczynowo-skutkowy, jaki rozpoczęła brunetka, miał zadać jej ból, w jakiś sposób pokiereszować stoicki spokój, wypchnąć ją z równowagi: wyciągnęła więc słuszny wniosek, że były to personalia osoby, która powinna w jakiś sposób ją zranić. Mimowolnie zapamiętała kobiece imię, nie poświęcając mu jednak więcej uwagi, miała na głowie bardziej palące problemy, zaciskające się wokół skroni żelaznym imadłem. Nie uciekała z placu boju, opuszczała go na własnych warunkach, czując się znacznie ponad toczącą się dyskusję, rozbłyskującą już za jej plecami ostatnimi flarami paskudnych zaklęć. Werbalnych ciosów; dom publiczny, Wenus, kobieta upadła, słowa docierały do niej w żarzących się strzępach, lecz nie odwróciła się nawet na moment, przechodząc przez próg z wysoko uniesioną głową. Słyszała jeszcze jak Melisande przywołuje Prymulkę, lecz dalsza część rozkazów skrzatki umknęła już jej uszom - ruszyła długim korytarzem w stronę schodów, dopiero tutaj pozwalając sobie na wzięcie kilku głośniejszych, głębokich wdechów. Zdenerwowanie promieniowało od karku w dół, spinało barki, zatruwało serce: doprawdy, nie powinna przejmować się tym spotkaniem, czekało ją prawdziwe niebezpieczeństwo, prawdziwy strach i prawdziwe wyzwanie, nie potrafiła jednak w pełni zapanować nad zasianym przez Fantine ziarnem niepewności. Irytacji i smutku, gniewu i urazy, które wywoływała przecież także własnymi myślami. Zepchnęła ja w ciągu ostatnich dni na dalszy plan, beztrosko korzystając z uroków Białej Willi, rozkoszując się wolnością i bliskością Tristana, praktycznie nieograniczoną, gwałtowną, przynoszącą spełnienie, nie tylko fizyczne, lecz także niwelujące rozdartą, nowo odkrytą ranę tuż pod sercem. Co, jeśli znowu będzie musiała ją rozjątrzyć? Co, jeśli tym razem, to nie ona wbije miecz w swój brzuch, mogąc jeszcze łudzić się sprawczością nad własnym losem, a zrobi to on? Co będzie dalej; nie miała już do czego wracać, nawet najgorszy koszmar Wenus znalazł się poza zasięgiem dróg ewakuacji - potrzask zamykał się wokół niej coraz ciaśniej a Fantine zwerbalizowała wszystkie skrywane dotąd lęki, którym nie poddała się wyłącznie dzięki perspektywie Azkabanu. Mogła tam zginąć, prawdopodobieństwo było wysokie, nie potrzebowała teraz dystrakcji w postaci emocjonalnego załamania spowodowanego przyszłością, jakiej zapewne nie doczeka. Gdzieś roiła się jednak nadzieja, popychana jej ostrym charakterem, od razu skłaniającym ją do snucia planów, szukania wyjścia z beznadziejnej sytuacji. Cassandra z pewnością by jej pomogła, zaoferowała mieszkanie, choć na jakiś czas, lecz do dalej? Istniał jeszcze Apollinare, ale czy potrafiłaby ponownie wykorzystać jego miłość, by stanąć na nogi, powstać z martwych, snując się obok niego cieniem stworzonego przez Rosiera inferiusa? Przymknęła oczy i przystanęła,  przejęta nagłą, sekundową paniką - nie należała tutaj, jak mogła być tak głupia, sądząc, że nie jest jedynie chwilą rozrywką, że Tristan nie znudzi się nią za miesiąc, dwa, choćby i za pół roku: i co wtedy? Jak długo mogła zaprzeczać rzeczywistości, leczyć rany, istnieć w łaskawym zawieszeniu, po raz pierwszy od lat spokojna i bliska pojęciu szczęścia?
Nie znalazła odpowiedzi na te pytania, wyrwana z krótkiego zamyślenia przez trzask drzwi, stukot obcasów a po chwili - przez ciepłą dłoń, dotykającą jej ramienia. Melisande nie opuściła Białej Willi; Deirdre drgnęła, nie lubiła bezpośredniej bliskości, szybko przywróciła jednak na twarzy wyraz uprzejmej obojętności, zerkając w bok na lady Rosier. Poważną i nieznoszącą sprzeciwu; przez chwilę mierzyła spojrzeniem jej jasne oczy, zastanawiając się, czy udanie się do nie swojej sypialni i starcie z spychanymi na krawędź świadomości koszmarami będzie lepsze od kontynuowania rozmowy. Zapewne nie, nie chciała też wykazać się niewdzięcznością, Melisande poniekąd stanęła w jej obronie - niepotrzebnie. Nie czuła się urażona, przywykła do mocniejszych obelg, miała żal jedynie do siebie - a Fantine po prostu ostro zwerbalizowała uśpione rozkoszą ostatnich dni wątpliwości. Kiwnęła więc powoli głową i ruszyła obok brunetki w stronę ogrodu. Taras, schody, kwitnące krzewy, odradzające się szybko po lodowatej nocy: jeszcze nie przywykła do słodko-słonego zapachu tego miejsca,  w którym przebywała jako intruz. Nie odzywała się, idąc obok Melisande w milczeniu, wpatrzona przed siebie, z dłońmi luźno opuszczonymi wzdłuż ciała, odzianego w białą sukienkę, opinającą się na jej ciele, targaną gwałtowniejszymi podmuchami wiatru. Nie sądziła, że kobieta zacznie rozmowę od tłumaczeń, ale uznała to za dość miłe. Pokręciła powoli głową. - Doszło po prostu do nieporozumienia. Naprawdę nie zostanę tutaj długo - powtórzyła spokojnie i miękko. Nie zostanę, bo prawdopodobnie zginę w Azkabanie - a nawet jeśli przetrwam, to nie na długo, bo twój brat ma żonę i cały zastęp kochanek, czekających na swój wielki, romantyczny moment u jego boku. Nie podzieliła się jednak z nią swoimi myślami, posyłając jej lekki uśmiech, wymagający od niej więcej, niż chciałaby przyznać. - Mój komentarz dotyczący twej kariery w rezerwacie nie był podyktowany sztuczną życzliwością. Cenię odważne, inteligentne kobiety, które radzą sobie w męskim świecie - kontynuowała, jasno zaznaczając swe intencje: nie miała do czynienia z uroczą szlachcianką i co prawda Deirdre mogła z łatwością zmanipulować Melisande, lecz nie zamierzała tego robić. Nie tutaj, nie, kiedy w końcu mogła być sobą. - Daleko mi do interesującej osoby, Melisande, i nie mówię tego z powodu skromności, kokieterii lub prób ugrania czegoś umniejszaniem swych zasług - kontynuowała jasno, twardo, lecz nie brzmiała odrzucająco ani niemiło: cóż mogła powiedzieć smokolożce? Czym mogła ją zadziwić? Czarną magią, krwią, cierpieniem, brutalnością? Plugawą namiętnością, słodkim sadyzmem i jeszcze słodszą ofiarą z własnego ciała? Nie były to opowieści przeznaczone do uszu młodej lady, nie dlatego, że jej nie doceniała - a wręcz przeciwnie. - Poniekąd rozumiem wzburzenie Fantine i nie czuję się urażona. Nie ma potrzeby wracać do wypowiedzianych przez nią słów, zapewne ciężko znosi tragiczne zmiany i żałobę. Każdemu zdarza się stracić nad sobą panowanie i wyrzucać z siebie niedorzeczności - dodała po chwili ciszy, przystając obok Melisande, gdy znalazły się już na plaży a szum morza stanowił kojący akompaniament do ich rozmowy - przypominającej raczej próbę załagodzenia kryzysowej sytuacji niż lekką pogawędkę dwóch kobiet, radośnie oddających się spacerowi w jasnych promieniach letniego słońca.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój dzienny [odnośnik]13.10.17 20:36
Melisande zawsze fascynował czas - czy może raczej mnogość jego trwania, a może bardziej odczuwania. O ile on sam pozostawał niezmienny i umiejscawiał każdą istotę ludzką w na jednakiej osi godziny, minuty i sekundy, o tyle każda z tych istot przeżywał coś całkowicie innego. Niektórzy właśnie jedli, inni spotykali dawnych znajomych, komuś mogło właśnie udać uniknąć się śmierci, ktoś inny powitał nowe życie, a one próbowały pozbierać się po huraganie. Czasem dziwne było to, jak los i świat, czy może bardziej świat i natura w którym przyszło im żyć, miały w kompletnym poważaniu to, co dzieje się z jednostkami, które stąpają po ziemi. Ale czyż trudno mu się dziwić? Gdyby czas, lub świat, miały przystawać przy każdej jednej tragedii, która kogoś spotkała, prawdopodobnie stałby cały czas w miejscu. To dziwne ile ziemia widziała; złamanych serc, pożegnanych ukochanych, nowych bohaterów i wielkich złoczyńców, a jednak potrafiła przejść obojętnie obok tego niby milczący obserwator, który swoich tajemnic nie zamierza zdradzić nikomu, który poniesie je wraz ze sobą aż do grobu.
Wędrowały dalej, wspólnie, pozwalając by promienie coraz cieplejszego słońca leniwie padały na twarze, na kolejne ze słów Melisande zaśmiała się leciuteńko. Nie nachalnie, nie też ciężko, czy z udawanym przesadyzmem. Całkiem szczerze i miło.
- To miłe, Deirdre, choć nie odnosiłam się do tego. Pragnęłam jedynie wyjaśnić niektóre ze spraw. Nie musimy się lubić - choć wolałabym by było zgoła odwrotnie. Jednak jak mówiłam wcześniej i czego wolałaby uniknąć, to nie podyktowane niczym komplementy nie mające żadnej wartości. W tym co zaś mówisz, sądzę, że jesteśmy podobne. Choć nie powinnam mówić tego na głos, męski świat od zawsze zdawał mi się bardziej... - zastanowiła się chwilę jakby szukając odpowiedniego słowa. -...interesujący. Osobiście współczuje każdej kobiecie, której jedyną aspiracją jest dobre zamążpójście, choć zdaje sobie sprawę że jest to też głównie i moje przeznaczenie. - zakończyła spoglądając na ciemnowłosą kobietę przechylając lekko głowa. Nie potrafiła jednoznacznie powiedzieć czemu, ale miała dziwne wrażenie, że udało im się zanaleźć coś na zasadzie porozumienia.
- Nie idzie o to, ile tutaj będziesz. Nie idzie nawet o to, moja droga, że się tutaj znalazłaś. Głównym problemem jest fakt, że o  ile Fantine ma prawo do własnych wniosków i myśli, to nie ma prawa kwestionowania poczynań Tristana w obecności innych osób, niezależnie od tego jak mocno ranią one ją, czy jak bardzo się z nimi nie zgadza. Tristan jest teraz głową naszej rodziny i jego słowo, zdanie i poczynania są faktami dokonanymi, z którymi żadna z nas nie powinna nie zgadzać się publicznie. - w końcu dotarły do miejsca, które lady Rosier od zawsze uważała za swoje, kilka głazów, niektóre zatopione w wodzie, niektóre jeszcze na piaszczystym brzegu, idealne do tego, by przysiąść na nich i w spokoju delektować się cichym sumem wody. Co też dokładnie zrobiła Melisande, przysiadając na jednym z większych głazów, ułożyła dłonie na kolanach i spojrzała na horyzont zawieszając na nim spojrzeniem. - Jakiekolwiek nieposłuszeństwo, czy negowanie jego zdania w obecności innych, stawia nas nie tylko w bardzo złym świetle, ale może wprowadzić złudne wrażenie, iż jesteśmy słabi bowiem targa nami rozłam pośród róż. I o ile wiem, że mogę ci zaufać, bowiem Tristan to robi, o tyle taka sytuacja nie może powtórzyć się nigdy więcej. - wygładziła jakąś niewidzialną fałdę na sukni, jakby lekko speszona słowotokiem, który popłynął z jej ust. Lekki przepraszający uśmiech musnął jej wargi. - Lubię myśleć o nas jak o żywiołach. Fantine jest ogniem ze swoim temperamentem. Tristan wodą, która ze spokojem drąży skałę, ale posiada siłę która gasi ogień i daje życie. Siebie widzę w roli ziemi z moją racjonalnością. Marie zawsze była powietrzem... - uniosła dłoń zakładając kosmyk z ucho. - ...ciężko bez niego żyć. - zamyśla się przez chwilę, wzruszając ramionami lekko speszona. - Wybacz, łatwo się przy tobie mówi. - powiedziała w końcu szczerze i spokojnie. Była lekko oddalona, nadal z badawczym spojrzeniem, jednak rozluźnienie było równie widoczne.
Melisande Travers
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t4704-melisande-rosier#100644 https://www.morsmordre.net/t5050-nulla#108518 https://www.morsmordre.net/t12140-melisande-travers https://www.morsmordre.net/f15-norfolk-corbenic-castle https://www.morsmordre.net/t5178-skrytka-bankowa-nr-1209 https://www.morsmordre.net/t5098-melisande-rosier#110615
Re: Pokój dzienny [odnośnik]14.10.17 12:59
W większości przypadków obcowanie ze szlachciankami nie sprawiało Deirdre przyjemności, stanowiąc niezmiernie nudny i zarazem ciężki tor przeszkód, przez które przeskakiwała zgrabnie, lecz bez satysfakcji z ominiętego niebezpieczeństwa. Rozmowy o projektantach sukien, weselnych planach, pierścieniach zaręczynowych i wyrafinowanych flirtach przyprawiały ją o ból głowy, nieco psując feministyczne plany równouprawnienia zniewolonych konwenansami dam. Zbyt często przebywała w towarzystwie mężczyzn, by nie spoglądać na urokliwe lady z ich perspektywy, wbrew sobie dostrzegając, dlaczego większość z nich uciekała w ramiona kochanek. Nie tak dobrze wychowanych, nie tak oszałamiająco pięknych, urodą zadbaną i wypielęgnowaną, zarówno genami jak i drogimi specyfikami, lecz znacznie bardziej interesujących, wolnych i bezpretensjonalnych. A także: bezproblemowych, uśmiechniętych bądź gniewnych, łagodnych bądź dzikich - kobiety Wenus ulepiono z mieniącej się różnymi odcieniami gliny, dopasowanej do wymagań. Czy więc naprawdę aż tak różniły się od wytresowanych latami nauki młodych arystokratek? Paradoksalnie więcej je łączyło niż dzieliło, co tylko wzmacniało nieprzyjemny dysonans.
Jakiego nie czuła w stosunku do idącej obok Melisande. Spokojnej, zadziwiająco wyważonej jak na swój wiek, pogodnej - pomimo bolesnych doświadczeń ostatnich dni. Nie garbiła się pod ciężarem oskarżeń młodszej siostry, nie wdawała się z nią w czczą pyskówkę, nie uległa silniejszemu charakterkowi Fantine, mozolnie i ze stoicką uprzejmością starając się znaleźć płaszczyznę porozumienia. Bezskutecznie, lecz Deirdre doceniała samą próbę, przyglądając się nieco piegowatej twarzy Rosierówny z uwagą. Już współpraca z rezerwatem smoków stawiała ją - przynajmniej w jej oczach - nieco wyżej od malarek, baletnic i innych artystek, a dzisiejszą rozmową udowodniła, że posiada także wrodzoną mądrość. Jeszcze nieopierzoną, nieopartą na życiowych trudach, ale dającą nadzieję na porozumienie. Kiwnęła powoli głową na pierwsze słowa Melisande, umiejętnie łączącą słabość do męskiego świata z pokorą wobec obowiązków każdej damy. Nie buntowała się przeciwko odpowiedzialności za ród, znając jednocześnie swą wartość - w innej sytuacji, w innej aurze, mniej gorzkiej i pozbawionej smutku, Deirdre zapewne kontynuowałaby ten temat, chcąc jak najlepiej poznać lady Rosier. Dziś była jednak zbyt pogrążona we własnych myślach, w niewesołych planach, w ścieraniu się z niewygodną rzeczywistością, którą Fantine tak brutalnie wyciągnęła spod złudnie szczęśliwej gabloty, w jakiej zamknęła ostatnie dni. Chroniąc je przed zdrowym rozsądkiem, wykazała się skrajną głupotą i zaślepieniem, ale nie, nie mogła teraz o tym myśleć - wzięła głęboki oddech a ciepłe, nadmorskie powietrze na chwilę uspokoiło wewnętrzny pożar, pozwalając skupić się na dalszych słowach Melisande.
- Rozumiem - odpowiedziała ostrożnie, wiedziała przecież co stanowiło główny problem tego nagłego wybuchu, w którym ona sama nie była nawet istotna, stając się jedynie katalizatorem skrajnych emocji. - Wybuch Fantine w żaden sposób nie podważył w moich oczach pozycji Tristana ani siły, łączącej wasz ród - dodała gwoli uściślenia, nie chcąc, by Melisande uznała, że dziecięcy pokaz niezadowolenia w jakikolwiek sposób zmienił obraz Rosierów w jej oczach. Wpłynął jedynie na nią samą, obnażając wątpliwości, pokazując, że nie należy do tej bajki i że może przynieść jedynie Tristanowi dodatkowy ciężar. Miała nadzieję, że to, co wydarzyło się tego popołudnia, ominie jego osobę: czuła się odpowiedzialna za wynik tego spotkania, rozumiejąc także doskonale, po czyjej stronie mógł stanąć w tym nieistotnym konflikcie. Rodzina od zawsze była dla niego najważniejsza, widziała go tracącego zmysły z miłości do Evandry, widziała zrozpaczonego, drżącego od opium i tęsknoty za Marianne, widziała dumnego z dziedzictwa rezerwatu i dokonań młodszych sióstr: po raz wtóry, nie pasowała do tego obrazka, nie zamierzając stać się obcą naroślą, psującą dotychczasowy spokój. Zachowała te rozmyślania dla siebie, obserwując rozsiadającą się wygodnie Melisande. Sama przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna zostawić szlachcianki w jej samotni, lecz finalnie zgrabnie zajęła miejsce obok niej, wygładzając dłońmi przód białej sukni. Jeszcze tydzień temu nie przypuszczałaby, że spędzi słoneczny dzień na zachwycającej wyspie, siedząc tuż przy plaży, w towarzystwie siostry Rosiera, rozmawiając o metaforycznym pochodzeniu rodzeństwa. Przymknęła oczy, świat naprawdę stanął na głowie - może wszystko to, co ją otaczało, było jedynie wynikiem anomalii, wspaniałym snem, mającym ochronić jej psychikę przed koszmarnym starciem się z mrokiem Azkabanu? Westchnęła cicho, jakby wraz z powietrzem mogła pozbyć się nieznośnego, nagle pojawiającego się dyskomfortu - skupiła się jednak na słowach Melisande, odwzajemniając lekki uśmiech. Mówiła pięknie i gładko, mówiła z miłością i wrażliwością na różnice pomiędzy rodzeństwem i chociaż porównanie Tristana do wody w kontekście ostatnich, słodkich podtopień, wydało się Deirdre wyjątkowo urocze, powstrzymała się od sprostowaniem. Była tu gościem. Była gościem zarówno w życiu Melisande, jak i jej brata. - Lubię słuchać ludzi, którzy faktycznie mają coś do powiedzenia - odparła łagodnie, zauważając pewne skrępowanie brunetki. O tak, zasługiwało na miano słuchaczki doskonałej, z takim samym uśmiechem przyjmującej wyzwiska, mroczne sekrety jak i męskie chełpienie się dokonaniami, lecz Rosierówny słuchała z autentyczną wrażliwością na kolejne słowa. Z szacunku do jej pochodzenia, lecz może także przez chęć ucieczki od jątrzących ją nagle wątpliwości. - Słyszałam o Marianne. Musiała być wyjątkową osobą - dodała spokojnie, spoglądając w błękitne oczy Melisande, zachęcając ją, by powiedziała coś więcej, rozsądnie wyczuwając, że tragiczny zgon Corentina od nowa otworzył ranę, buchającą tęsknotą za starszą siostrą. Nie naciskała na kontynuowanie rozmowy, zaznaczając jedynie swoją gotowość do wysłuchania, bez oceny, bez szlacheckich kondolencji i prób ugrania czegoś na dramatycznym pożegnaniu. A jeśli mogła choć jednej z sióstr zapewnić chwilę wytchnienia - zamierzała to zrobić. Melisande podjęła temat, ten i następny, a słowa kobiety raz po raz niknęły w szumie leniwie napływających fal, odrealniając to popołudnie jeszcze bardziej, w delikatny sposób odsuwając burzowe chmury nieco dalej.

| zt dla melisande i deirdre


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój dzienny [odnośnik]04.12.17 22:22
| 29 maja

Noce stawały się coraz chłodniejsze. Pozorny upał długich, letnich dni, zapowiadał parne wieczory, lecz anomalie znów igrały z logicznymi przewidywaniami, zasypując Anglię gęstym śniegiem. Deirdre przyglądała się tej gwałtownej zmianie z niedowierzaniem, jak zaklęta spędzając długie godziny tuż po zmierzchu na wychładzającej się szybko werandzie: siedziała na szezlongu w letniej sukience, w której za dnia spacerowała po parzącym w bose stopy piasku, przeglądając czarnomagiczne traktaty. Żaden z nich nie krył w sobie jednak historii podobnej do tej, dziejącej się na oczach targanej anomaliami rzeczywistości. Magia wymykała się wszelkim ograniczeniom, pogoda także a nadzieja na ustabilizowanie aury roztrzaskała się w pył w ciągu ostatnich majowych dób. Upalne dni, spływające potem i niezdrową suszą - zimowa noc, nadchodząca wraz z zachodem słońca. Gwałtowna, niezdrowa zmiana, niezmiernie ją fascynowała i przerażała, dopiero z czasem oddziałując na rutynę.
Nadwyrężoną. Nie tylko przez anomalie, głównie przez samotność. Od kilkunastu dni nie miała żadnej informacji od Tristana, zniknął na smokach, pozostawiając po sobie niemożliwą do wypełnienia pustkę. Pierwsze chwile samotności przyjęła z radością, w końcu mogła poznać miejsce, w którym ją - zamknął? - ugościł, śmiało spacerować po pustych pokojach, smakować drogie wino, zaprosić Eir, spać do południa i wypoczywać. Błogi spokój nadwyrężyła wizyta sióstr a wściekłość Fantine nadszarpnęła woalkę złudnego szczęścia. Początkowo niegroźne rozdarcie rozciągało się jednak z czasem coraz głębiej, nić pękała pod naporem ciężkich myśli i dobiegającego do głosu rozsądku. Starała się go zignorować, utopić pod naporem zajęć, odciągnąć od siebie paranoiczne wizje siebie jako przeszkody, zużytej zabawki, wzbudzającej jedynie politowanie i pogardę, być może nadającej się do ostatniej przyjemności, lecz wkrótce zbędnej, nudnej, zagracającej ich dom. Z całych sił walczyła z tymi podszeptami, zajmując się sobą, układając codzienność na fundamentach tych samych czynności - jakby znów znajdowała się w Ministerstwie, pieczołowicie budując sterty dokumentów i uzupełniając harmonogramy. Tu także tworzyła uporządkowany mikrokosmos: francuskie śniadania jedzone do ostatniego okruszka, długie spacery morskim brzegiem, godziny spędzane w morskiej toni. Później pożywne obiady, lektury gazet, całe popołudnia spędzane w gabinecie Corentina, który - być może bluźnierczo - zaanektowała w pewien sposób dla siebie, rozsiadając się w fotelu za dębowym biurkiem, by przeglądać ciężkie woluminy. Na pożółkłych pergaminach sporządzała metodyczne notatki, spisywała wyciągnięte wnioski, pytania, na które nie potrafiła sama znaleźć odpowiedzi. Czas upłynniał się, rozlewał niepowstrzymaną taflą - często zastawała ją późna noc, przypominająca lodowatym podmuchem o zmęczeniu. Zaklęcia ochraniające willę przed warunkami atmosferycznymi słabły w starciu z anomalią, poddasze skuł lód a większość pomieszczeń znacznie się wychładzała. Nie przeszkadzało jej to, nie potrzebowała pomocy Prymulki, przenosząc sypialnię do pokoju dziennego. Wystarczyło kilka futrzanych narzut ułożonych tuż przed palącym się, marmurowym kominkiem: właściwie czuła się tu lepiej niż na wielkich łóżkach krytych baldachimem. Zawinięta w białe futra, czytała do późnych godzin, w końcu morzona snem. Tak jak i tej lodowatej, burzowej nocy, gdy pochłonięta lekturą, odciągającą ją od niewesołych rozmyślań, nieświadomie odpłynęła w sen. Gruba księga opadła na dywan, czarne włosy spłynęły na nagie ramię i śnieżne futro, odcinające się od zdrowszej skóry - już nie sinej, podbitej niezdrowym fioletem, a świeżej, w kolorze kości słoniowej: muśnięcie promieniami słońca wydobyło z niej egzotyczną barwę.
Dopiero głośny brzdęk szklanej butelki o blat stolika wyrwał ją z objęć Morfeusza, równie nagle, co zmieniająca się o brzasku pogoda. Gwałtownie otworzyła oczy, podnosząc się do siadu, drapieżnie czujna i spięta, w ciągu sekundy przechodząc z głębokiego, spokojnego snu do stanu przytomności, nieco rozedrganej, ale jednak trzeźwej. Przynajmniej względnie - dłoń odruchowo sięgnęła po różdżkę, leżącej tuż obok, palce zacisnęły się na drewnie. Sądziła, że tu wyzbyła się już tego odruchu, przywykając do pojawiającego się znikąd Tristana, lecz jego przedłużająca się nieobecność wskrzesiła instynkt samozachowawczy. Nie tylko w zakresie własnego bezpieczeństwa i czujności: odseparowana od męskiego ciała, mogła w końcu zebrać myśli, posłuchać zdrowego rozsądku popartego argumentami, wyswobodzonego z namiętnych okowów. Wiedziała. Wiedziała, jak to się skończy, nie sądziła jednak, że stanie się to tak szybko, i chociaż każdy dłużący się bez niego dzień utwierdzał ją w nieuchronnym, to w momencie, w którym poczuła w powietrzu zapach jego wody kolońskiej - i jaśminowych, delikatnych perfum, jakie od razu przypisała do Evandry - poczuła jak lodowate ostrze wpasowuje się złotym klinem pomiędzy żebra.
Wzrok Deirdre napotkał najpierw buty i, sunąc w górę, rozpoznawał kolejne elementy ubioru; eleganckie spodnie, skórzany pas, czarna koszula, męskie dłonie – jedna zaciśnięta na szklance Toujours Pur – złote spinki do mankietów, fular, odsłonięta szyja, w końcu twarz – zarys szczęki, przystojne rysy i oczy, w które spoglądała z dołu, z rozszerzonymi nienaturalnie źrenicami i lekko rozchylonymi ustami. Wrócił. Poważny i chmurny, patrzący na nią właściwie bez mrugnięcia, spojrzeniem mówiąc wszystko, czego nie chciała usłyszeć. Wpatrywała się w niego w milczeniu, uspokajając szybciej bijące serce – bezskutecznie, rozpoznanie w nieznajomym zagrożeniu Tristana, tylko przyśpieszyło rytm, złośliwie napędzając jej ciało do większego rozdrażnienia. Tęsknota, także ta fizyczna, spadająca na nią palącym całunem jego ostrego wzroku, który zawsze wzbudzał w niej najniższe – najwyższe? – instynkty, kłóciła się z lodowatą świadomością powodu przedłużającej się nieobecności. Lekki, wygłodniały uśmiech, odruchowo spływający na jej usta, nieco zbladł, trochę posmutniał, trochę oprzytomniał. Opanowała się jednak, ciągle milcząc, chcąc dać sobie jeszcze chwilę -  ostatnie momenty nacieszenia się jego bliskością, ciepłem trzaskającego za plecami kominka, miękkością futer, w które ciągle była otulona – jedno z nich zsunęło się z ramienia, odsłaniając nagą skórę. Na usta cisnęło się krótkie słowo, tęskniła, tak, jak wtedy, w Wenus - lecz tym razem nie mogła w ostatniej chwili zmienić końcówki, projektując dławiące uczucie na Rosiera. Zniknął, zapadł się pod ziemię, omijał Białą Willę w swych planach - i miał do tego pełne prawo, nawet jeśli w ostatnim kreślonym do niej liście zapowiadał rychły powrót. Coś się zmieniło, coś, z czego Deirdre doskonale zdawała sobie sprawę, zwłaszcza po odpowiedzi na swój żenujący liścik, przesłany Melisande.
Brudna prostytutka znikąd, kobieta upadła, kalająca dom ich ojca. Słowa Fantine zapadływ pamięć, lecz mocniej zapisało się w niej spojrzenie oczu, tak podobnych do tych Tristana; oczu przejętych obrzydzeniem i wściekłością, jawną pogardą; oczu mówiących więcej od i tak gładkich słów. Brudna dziwka. Czyż nie tak o niej myślała? Czyż nie to w końcu pojął sam Tristan? Zaspokoił pragnienie, stłumił pożądanie; po co miałby dalej trzymać pod dachem swego ojca kogoś takiego? Usłuchał rozsądku młodszej siostry - kochał je przecież nad życie, wiedziała o tym nie od dziś, doskonale pamiętając rozszerzone źrenice i wilgotne oczy, gdy targany narkotykiem szeptał o Marianne - biorąc pod uwagę dobro małżonki. Evandra, kolejna osoba, której oddał serce i rozum, dla której gotów był zrobić wszystko; najsłodsza Evandra, jego żona, w końcu odzyskała przytomność. Nic dziwnego, że otrząsnął się z toksycznego zaślepienia, nic dziwnego, że oprzytomniał, mogąc spojrzeć w jej niewinne, błękitne oczy, tak różne od tych całkowicie czarnych i dzikich, kocich, obcych. Rumiane policzki i te z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi; niewinnie różowe usta i te wulgarnie pełne, sine i wilgotne od krwi;. miękkie, krągłe ciało i to jej, poznaczone lśniącymi bliznami, zbyt chude, dalekie do zmysłowej filigranowości. I - wszystko to, co kryło się pod skórą, w charakterze, zachowaniu, manierach, uczuciach; wszystko, co skłaniało do podjęcia logicznej decyzji, którą - naprawdę - rozumiała. Nie musiał nic mówić, łączyła fakty zadziwiająco sprawnie, myślała przecież o tym przez ostatnie dni niemal cały czas, powoli żegnając się z Białą Willą i przygotowując się na tę rozmowę. Wzięła głęboki oddech, masochistycznie wpatrując się w jego twarz, chłonąc każdy detal, rażący ją, rozpalający: w ten destrukcyjny sposób, który zawsze sprawiał, że drżące wargi układały się jak do wibrującego jęku, zgaszonego jednak opanowaniem. Chciała przyczołgać się do jego stóp, wtulić głowę w bok biodra, wślizgnąć się na kolana, wpić w szyję, lecz to tylko pogłębiłoby psującą się od tygodnia ranę. Rozluźniła palce, zaciśnięte na różdżce i wyprostowała się odrobinę, w końcu przecinając napiętą ciszę.
- Rozumiem- powiedziała tylko, ochrypłym, niskim tonem, będącym jedyną przesłanką, że jeszcze przed chwilą była pogrążona w głębokim, spokojnym śnie. Zabawne porównanie, naprawdę czuła się tak, jakby ktoś wyrwał ją z błogiego marzenia, z wspaniałych urojeń o szczęściu, wyrzucając z ciepłego łóżka na śnieg i lód - a raczej sama to robiła, szybko i chwiejnie, pragnąc wyprzedzić cios, odebrać choć urywek sprawczości, odzyskać dumę. Wykonać pierwszy krok, zanim zostanie zmuszona do pożegnania z tym miejscem i z tym, co zdołała uroić sobie w sercu. Ponownie uśmiechnęła się, trochę słabo, chcąc pokazać, że jest spokojna i świadoma. Machinalnie poprawiła zsuwającą się z ramienia nocna koszulę, prostą, rozpiętą: dalej nie wykorzystała jego hojności i nie wyruszyła do pracowni projektantów. Dobrze; dzięki przezorności zminimalizowała swój dług o chociaż garść galeonów. Powstrzymała westchnienie; czy powinni porozmawiać teraz o pieniądzach? Czy każe jej przeprosić za Fantine? Czy powinna powitać go wyrazami szczerej radości z powrotu do zdrowia Evandry? Nie ufała własnym ustom ani dłoniom, tęsknym, spragnionym Tristana, uzależnionym od jego porywczości, intensywności, pragnąc powitać go tak, jak robiła to zawsze - bowiem zamykała wieczność w ich kilku wspólnie spędzonych dniach. Wraz ze szczęściem, którego nie zaznała nigdy wcześniej.
[bylobrzydkobedzieladnie]


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins


Ostatnio zmieniony przez Deirdre Tsagairt dnia 27.12.17 9:24, w całości zmieniany 1 raz
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój dzienny [odnośnik]27.12.17 2:25
Biała Willa pozostawała mętnym wspomnieniem, nie widywał Deirdre. Ostatnim razem pouczył ją w kwestii magicznych stworzeń, jakie mogli spotkać w Azkabanie, zostawiając dość lektur, by mogła produktywnie spędzić okres jego nieobecności. On w tym czasie wyruszył na poszukiwania antycznego smoka, którego na domiar złego znalazł, schwytawszy dla siebie nową podopieczną - piękną jak sen i waleczną jak jej dzikie, dawno temu zmarłe przodkinie. W trakcie wyprawy wymienili kilka listów, które jedynie rozbudziły płomień jego pożądania; listów, które jednak skończył się na niczym. Zachował je jako formę obietnicy, zamierzając krótko po powrocie odwiedzić kochankę, jednak nic nie poszło zgodnie z jego planem. Śmierć ludzi na wyprawie nie przeszła bez echa, miał w związku z tym kilka kontroli, musiał tłumaczyć się przed ministerstwem; rodowe koneksje jak i polityczna autonomia rodzinnego rezerwatu sprawiały, że właściwie nie miał się czego obawiać - i nie obawiał - nie mniej ta sytuacja wyciskała z niego resztki sił. A później  - później zdarzyła się rzecz najbardziej nieoczekiwana, Evandra się przebudziła. Evandra: ta sama, którą spisał już na straty, ta sama, co do której był pewien, że nie przebudzi się już nigdy, ta, którą poślubił ledwie przed miesiącem po wieloletnich zalotach, ta, którą do ołtarza poprowadził siłą tylko po to, by nie potrafić ochronić jej przed straszliwą niszczącą siłą anomalii, jakie przetoczyły się przez kraj tamtego dnia. Kochał ją i nie chciał jej krzywdzić, ale nie próbował zgrywać idioty - dobrze wiedział, że to robił, każdym intensywnym spojrzeniem, każdym krwawym pocałunkiem, każdym silnym uściskiem, zdradzał swoją żonę od samego początku. Zdradzał nieustannie, a teraz - zdradzał intensywnie bo uwierzył, że świat zniszczony pierwszego maja zaczął z powrotem układać się w dawny kształt. Kształt, którego Evandra była nieodłącznym elementem.
Zaczynał rozumieć, że była jednakowo elementem pożądanym, elementem pasującym, elementem koniecznym; potrzebował jej, nie tylko dlatego, że była piękna  i zachwycająca, nie tylko dlatego, że jej głos topił serca, Evandra miała zostać matką jego dzieci, dzięki niej krzew róży wciąż miał obficie kwitnąć: bez niej Tristan stałby się znów nikim, niepoważnym szczylem, bez rokowania na sensowną przyszłość rodu, budzącym jedynie westchnienie politowania zniecierpliwionego nestora. Potrzebował jej, tak jak ona już teraz potrzebowała jego: jego, który złożył jej śluby, jego, który ją do przyjęcia własnego nazwiska przymusił, jego, który okrutnie oszukiwał ja i okłamywał, bez skrupułów, wyrzutów sumienia i choćby mrugnięcia powieką. To się musiało skończyć, myślał o tym, stojąc naprzeciwko terrarium z uwięzioną wyspiarką, to się musiało skończyć już, powtarzał, zgniatając w rękach ryby przeznaczone dla wciąż nieposłusznej i nieokiełznanej bestii, to się musiało skończyć teraz, myślał, roztrzaskując szklany kielich na wodę, z którego pił podczas pracy badawczej. Wiedział, że tak będzie właściwie, wiedział o tym przez jakiś czas, większość czasu spędzając pośród smoków, w nielicznych wolnych chwilach służąc wciąż słabej Evandrze pomocą. I dzień po dniu wahał się, czy silniejsza jest w nim potrzeba obowiązku, czy pragnienia, choć jeszcze przed paroma miesiącami stojąc przed podobnym wyborem nie wahałby się ani przez chwilę. W trakcie poranków wiedział, że ją odeśle, by wieczorem dać dla niej wykonać złoty pierścień kuty w kształt gada, zupełnie jakby złoto rozsypane między nimi miało mieć dzisiaj taką samą moc jak dawniej, kiedy płacił jej za wszystko.
Tego burzowego wieczoru nie wiedział nic.
Stanął u progu, wciąż nie będąc pewnym, w jakim celu właściwie tutaj przyszedł; powinien ją odprawić, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, tego jednak uczynić nie potrafił. Mijał kolejne pokoje, odnajdując skromne ślady bytności Deirdre, wciąż nie było tutaj zanadto czuć jej obecności. Posiadała zbyt mało własnych rzeczy, nadrabiała zapachem, który dusznym opium wdzierał się w każdy kąt, rozbudzając intensywność doznań, przy pomocy jakiej bez trudu rozwiał wątpliwości. Nauczył się niej, nauczył się życia z nią; minął niemal rok odkąd poprosiła go o naukę czarnomagicznej sztuki, długi, ciężki, bardzo intensywny rok skrupulatnej nauki, w trakcie której niemal mu dorównała i w trakcie której ani razu nie zawiodła jego oczekiwań, doskonale wchodząc w rolę śmierciożerczyni i perfekcyjnie spełniając wszystkie swoje zadania. Tylko na początku obawiał się, czy podoła - potem już to wiedział, znając nie tylko jej ambicję, ale przede wszystkim zawziętość, siłę woli i waleczność, te same cechy uczyniły ją gwiazdą Wenus: widział to przecież od samego początku, nie bez powodu nazywając ją mianem cesarzowej. Nie była głupia jak inne, tym bardziej nie była nieświadoma, może nieco zagubiona - ale Tristan bez trudu pomógł jej się odnaleźć. Siebie - i jego przy okazji. Nie zawsze mu ufała, choć zawsze powinna, szukała dróg, które go pominą, ale nigdy jej na to nie pozwolił. Przywłaszczył ją sobie - bezpańską  - i zawłaszczył, odbierając kontrolę nad wszystkim. A teraz: po prostu miałby jej dać odejść? Niezależnie od pobudek - niedoczekanie. Była zbyt cenna, zbyt ważna i za dużo go kosztowała, czasu, energii i pieniędzy.
Zabrał po drodze z barku butelkę Toujurs Pour, wszechobecna cisza i - przede wszystkim, Deirdre nigdy nie była głośno - ciemność podpowiadały, że jego kochanka śpi, ale nie wydawało mu się to w tym momencie szczególnie istotne. Jeśli spała, zamierzał ją obudzić -  bo zbyt dawno jej nie widział. Odnalazł ją w salonie, zwiniętą przed kominkiem, w którym szarpały się pomarańczowe płomienie rzucające ciepło w tę pochmurną, burzliwą noc. Jej nagie ciało uczyło cierpliwości, orientalna barwa dodawała niecodziennej urody, której dotąd nie znał; puder i olejki Wenus nie zastępowały naturalnego zdrowia. Przesunął krańcem mokrego od wody buta leżącą obok książkę, tak, by móc rozczytać jej tytuł w blasku ognia; z wciąż chmurnym wyrazem ostatecznie zasiadł na fotelu w pobliżu, nalewając alkoholu do szklaneczki, prześlizgując się wzrokiem wzdłuż odkrytych partii jej ciała; upił łyk, to głośne, niedelikatne odstawienie naczynia sprawiło, że otworzyła oczy. Dobrze, śpiąca do niczego się nie przyda. Był na nią zły - wściekły - nie rozumiejąc, dlaczego, obwiniając ją o sytuację, w której się znalazł, a za którą sam odpowiadał, obwiniając nawet za to, że pragnął jej tak bardzo: choć to już ewidentnie było wyłącznie jej winą. Zgodnie z porannym postanowieniem winien powitać ją słowami wynoś się, ale nigdy nie był dobry w utrzymaniu raz danego słowa, nawet przed samym sobą. Chłonął widok, który miał przed sobą, jakby nie widział jej całe wieki, choć minęły zaledwie dwa tygodnie, tak boleśnie podobne do tych, które zapoczątkowała jej ucieczka z mieszkania Isoldy. Ale słów tych nie wypowiedział, wsłuchując się jedynie w wypowiadane przez nią, te, które wywołały subtelne uniesienie się kącików ust w charakterystycznym dla siebie wilczym uśmiechu. Zawsze jej się wydawało, że rozumie wszystko, choć tak naprawdę zwykle nie rozumiała nic. Jej przemyślane plany były idiotyczne i naszpikowane lukami, a w relacji między nimi nigdy nie miały mocy sprawczej. Poza pierwszym - tym, który sprawił, że poprosiła o nauki. Tym, który ich połączył.
- To dobrze - odparł więc, wątpiąc, by chciała mu przekazać, że nie ma mu za złe dwóch tygodni ciszy, jej rojenia jednak wciąż nieszczególnie go interesowały. Nie mówiąc nic więcej wysunął z kieszeni mokrego płaszcza paczkę zaczarowanych papierosów, wyciągając jednego z nich, którego też od razu zapalił, przytykając do niego kraniec różdżki. Zaciągnął się dymem, dopiero teraz przywołując ją do siebie prostym, krótkim gestem, dokładnie takim, jakim wołało się szczenię lub niezdecydowane dzikie kocię.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Pokój dzienny [odnośnik]27.12.17 14:12
Ciepło, emanujące od kominka, ogrzewało plecy, a jego blask otaczał jasnoczerwoną łuną jej drobną sylwetkę, zamykając ją w ramie sprzecznych barw. Biel otulających ją lisich futer, karmazyn ognia pełzającego po drwach - i czerń pomieszczenia, rozmywająca się na krawędziach ozłoconych poblaskiem płomieni. Gwałtownie wyrwana ze snu nie potrafiła spostrzec szarości, czujnie wpatrzona w siedzącego kilka kroków dalej mężczyznę. Nic nie było takie, jakie być powinno, całą sobą czuła sprzeczne emocje, wybuchające co kilka sekund trudnym do okiełznania pożarem. Domagająca się zaspokojenia tęsknota, drżący niepokój, skamlące z nieukojenia pragnienie. Im bardziej stawała się przytomna, otrząsając się z mdlącej waty snu, tym wyraźniej czuła jednak coś innego. Rozgoryczenie. Nowe i nieznane, prześlizgiwało się szorstką fakturą po kręgosłupie, pętało wnętrzności, drażniło wrażliwą skórę brzucha, dławiło w gardle. Przewidziała to, ba, artykułowała swoją pewność co do końca tej zbyt szczęśliwej baśni, jasno widziała epilog miodowego - niecałego - miesiąca, a i tak pokornie weszła do klatki, pozwalając zatrzasnąć za sobą drzwi: gotowa w dodatku ucałować dłoń, skazującą ją na torturę. Nawet świadoma skomplikowania sytuacji, szczerze gardząca zmiennością mężczyzn, goniących ciągle za nowymi doznaniami, nie winiła jego, a jedynie siebie. Uważała się za mądrzejszą, przewidującą, kierującą się wyłącznie zdrowym rozsądkiem, wyważonym balansem zysków i strat, kroczącą pewnie podpunktami wybranego planu, trzeźwo oceniającą ryzyko. Wszystko to roztrzaskało się w proch przy Tristanie; zachowywała się jak ślepe zwierzę, prowadzone na rzeź, ogłuszone. Zgubiła gdzieś rdzeń nieustępliwego charakteru, ostry ryt; ignorowała podszepty - a później głośne krzyki - instynktu samozachowawczego. I nie potrafiła zrozumieć dlaczego, bowiem najprostsza i najbardziej trafna odpowiedź była zarazem tą najbardziej przerażającą, wręcz wzbudzającą wstręt. Ten moment musiał nadejść, mówiła już o tym Eir, lecz sądziła, że poradzi sobie z nim lepiej, rozegra to na własnych warunkach, nie da się zaskoczyć. Poniekąd tak było, odkąd otrzymała list od Melisande, spodziewała się tych ostatnich odwiedzin, lecz przecież nie uciekła, nie rozpoczęła szachowej rozgrywki z góry skazanej na porażkę. Czekała, bezradna i bezsilna, nienawidząc każdego przebłysku nadziei na to, że jednak się myli. Tak, w jednym, poniekąd, czytając sobie w myślach, się zgadzali: była głupia. I ponosiła tego konsekwencje, wpatrując się w twarz mężczyzny; człowieka, który ją spętał, by zabawić się jej losem.
Rozumiała go. Sprowadził ją tutaj w przypływie samczej zaborczości, w porywie emocji, z których czerpał siłę. Sprowadził, by ukoiła żałobę, odegnała żal, oderwała go od ciężkich majowych dni, chaotycznych i przynoszących jedynie trud. W końcu: sprowadził jako zastępstwo za nieprzytomną żonę. Pragnął Evandry latami, pragnął prawie tak mocno, jak odkupienia win i przywrócenia Marianne do życia, kochał ją tak, jak opisywano to w księgach - i odebrano mu ją gwałtownie, zanim zdołał się nią nacieszyć. Czyż nie przyszedł do Wenus dopiero wtedy, gdy półwila zapadła w sen? Nie obwiniała go - kolejny dowód na toczącą ją śmiertelną chorobę - obserwowała tę miłość z dystansu, z pewną niewygodną fascynacją, podobną do tej, jaką obdarzała brzemienną Eir. Cieszyła się z jego szczęścia - szczerze, szanowała lady Lestrange - już lady Rosier - martwiła ją wieść o jej cierpieniu. Wtedy, przy rozwleczonych zwłokach Isoldy, uciekła nie tylko dla siebie, ale także, poniekąd, dla nich, lecz jeden poryw empatii wyczerpał limit heroizmu. Teraz spoglądała także na siebie, na rozpoczętą bezlitośnie wiwisekcję, przeprowadzaną ostrzem jego bliskości. Była gościem w jego łożu, w Białej Willi, w jego życiu - i rozumiała, że jej czas nadszedł, przydatność także. Piękna, szlachecka żona odzyskała przytomność a on odzyskał kobietę, której pragnął od lat - po cóż była mu brudna dziwka, kalająca dom ojca?
Uśmiechnęła się lekko, choć pozorny spokój był z trudem utrzymywanym kłamstwem. Wiedziała, co powinna zrobić, rozumiała jego niewypowiedzianą decyzję - więc dlaczego było jej tak trudno? Dlaczego patrzenie na niego wywoływało rwący ból a gorycz kąsała wnętrze ust? Masochistycznie nie odrywała od niego wzroku, choć pragnęła zamknąć oczy, uciec choć na chwilę od palącego pragnienia - czyż nie tak wyglądała cała ich relacja? Robiła rzeczy, których nie chciała robić, pozwalała rozwinąć się koszmarnemu uczuciu, które powinna stłamsić od razu, zanim rozpleni się niczym chwast, odbierający trzeźwość myśli. Na to jednak było już za późno, tak samo jak na wykrzesanie z siebie złości, poczucia niesprawiedliwości, obarczenia go winą za to, że zabawił się jej kosztem, łaskawie na moment pozwalając posmakować niemożliwego, by równie niespodziewanie zepchnąć ją niżej, niż była. Bez protestu, bez wściekłości. Zawsze walczyła o swoje, wygryzała sobie drogę do sukcesu, plamiła ją własną krwią, lecz w tej sytuacji nie potrafiła dać ujścia wewnętrznej niezgodzie, nieustępliwości: pragnieniu, by udowodnić mu, że się myli, że jest w stanie dać mu więcej, niż wątła Evandra kiedykolwiek - że to przy niej żyje naprawdę, nieskrępowany, gwałtowny, niepohamowany, sycąc się czystą żądzą, czarną magią, rozkoszą, potęgą. Mogła wspiąć się na jego kolana, znaleźć się tuż przy jego ciele, dać mu przyjemność tak intensywną, że zapomniałby o tej, którą pokochał, o zobowiązaniach, o obietnicach - ale był dla niej zbyt ważny, by mogła się mu sprzeciwić, żałośnie próbować wyrwać dla siebie choć ochłap jego uwagi. Przysięgła posłuszeństwo idei, która ich połączyła - i przysięgła posłuszeństwo jemu. Zamierzała uszanować decyzję - i dostosować się do niej, zachowując się tak, jak dawna Deirdre. Spokojna, wyważona, konkretna. Ignorująca piszczący z bólu sprzeciw.
Drgnęła odruchowo na prosty, upokarzający - opiekuńczy? - gest, ruch jego dłoni, lecz nie ruszyła się z miejsca. Przywoływał ją - po co? Ciężar bransolety, opinającej kostkę, zdawał się być odpowiedzią; mocowała się z nią w pierwszych dniach pobytu, widocznie zdjąć mógł ją tylko Tristan, metaforycznie zwalniając ją z obowiązków, z tego miejsca: z Białej Willi i pozycji tuż przy nim. Wiedziała, że nie wytrzyma jego bliskości, że najpierw musi zakończyć to w racjonalny sposób, zamykając sobie możliwość żałosnego skomlenia o ostatni dotyk.- Wyprowadzę się jutrzejszego poranka - zaczęła więc tym samym cichym, spokojnym tonem, którym  go powitała. Nie chciała prosić o pozwolenie: potężna burza zaczynała szarpać wybrzeżem, kto wie, czy nie przynosząc następnych anomalii; chciała spędzić tę noc w spokojnym miejscu, miała więc nadzieję, że Tristan to zrozumie, nie odbierając jej życzenia jako kaprysu. - Zatrzymam się u przyjaciółki - nie, żeby sądziła, że się o to troszczył, ale potrzebowała tego zapewnienia dla samej siebie, na bieżąco budując plan awaryjny. Cassandra lub Eir; to na początek, później pomyśli o kolejnych krokach. - Liczę, że to - tak trudne do zdefiniowania, płynne, torturujące tęsknotą i niedopowiedzeniami; sama nie wiedziała, czy ma na myśli ostatni miesiąc czy to zawoalowane ochłodzenie relacji, do którego sama niedawno straceńczo dążyła - nie wpłynie na naszą współpracę - bo na Horizont Alley stało się inaczej: lecz teraz moc sprawcza wróciła w jego ręce. Chciał mieć ostatnie słowo? Powoli przesunęła językiem po zębach, ukrytych za zaciśniętymi wargami; ukryty odruch, zdradzający zdenerwowanie - jedynie przed nią samą. - Mam też nadzieję, że Evandra szybko powróci do pełni sił - i że moja obecność tutaj nie pogorszyła twoich stosunków z rodziną - mówiła szczerze, ze spokojem, patrząc mu prosto w oczy, by wiedział, że nie kpi - i mimowolnie wspominając wizytę Melisande i Fantine. Podejrzewała że wie o tym spotkaniu, że być może rozmowa z młodszą z sióstr pomogła mu podjąć decyzję, wzmocnioną tylko obecnością przytomnej, młodej żony. - Pozostaje tylko kwestia długu - podjęła w końcu najtrudniejszy temat, słowa z trudem przechodziły przez gardło, widocznie się też spięła, wkraczając na niewygodny rejon. Nie wróci do Wenus, nigdy - zaczerpnęła zbyt świeżego powietrza, by ponownie zanurzyć się pod cuchnącą taflą. Nie miała pojęcia, co zrobi z piętrzącymi się zobowiązaniami. - Nie będę w stanie spłacić go w najbliższym czasie - Papierosowy dym gryzł ją w płuca, drażnił, serce biło dziwnie szybko a palce lewej dłoni wybiły nierówny rytm wagnerowskiej uwertury - uspokajający odruch, nie działający jednak zupełnie. Opanowała go, podnosząc rękę, by odgarnąć czarne włosy z czoła - chwila ulgi, gdy nie musiała patrzeć wprost na Tristana, uśmiechniętego złowieszczo i w dziwnym rozedrganiu. Miała wrażenie, że wewnętrznie rozpada się na kawałki, co idealnie ukrywała pod fasadą opanowania, tłumiąc w sobie paniczne, powtarzane w kółko pytanie. Co dalej, Deirdre?


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój dzienny [odnośnik]27.12.17 17:17
Wypuścił z ust gryzący, szary kłąb dymu, przez mgłę którego chłonął spojrzenie jej sylwetki, zgrabnej, szczupłej, zdrowszej niż przed paroma dniami; pozorna wolność jej służyła, wyglądała lepiej niż w Wenus: żywiej. W oparach nikotyny, na miękkich futrach, zupełnie jak kocię leżące pod łóżkiem Evandry, ubrana w kusą koszulę nocną wydawała się jeszcze bardziej kusząca, może jego pragnienie było po prostu konsekwentnie i zbyt długo podsycane brutalną rozłąką po zbyt intensywnej i zbyt częstej bliskości; płomienie kominkowego ognia szamotały się rwane wiatrem echem wdzierającym się do pokoju, rzucając mroczny światłocień na jasną skórę Deirdre. Smakował alkoholu, jego cierpki, wytrawny posmak tłumił pragnienie posmakowania jej ciała, zajmował zmysły, otulał całunem obojętności pomagającym zachować rwącą żądzę w ryzach. Uniósł szklankę lekko pod światło ognia, które wciąż pozostawało jedynym źródłem rozganiającym nocne ciemności, jedynym poza błyskami raz za czas migoczącymi za oknem. Nie ignorował jej, słuchał, słowa Deirdre nawet go interesowały - bez słuchania nie dało się podjąć polemiki, którą tak lubił. Ale, tak jak sądził, Deirdre wciąż nie rozumiała nic.
Owszem, myślał o tym - poniekąd nawet z podobnym zamiarem zerwał się dzisiaj do Białej Willi. Poniekąd, bo każdej myśli wzbudzającej w nim poczucie przyzwoitości, każdemu podszeptowi sumienia, każdej wspomince, jak bardzo ranił Evandrę, towarzyszyła kontramyśl o tym, jak bardzo pragnie Deirdre: dla Tristana od zawsze najważniejszy był on sam, on sam i ród, czy Deirdre mogła zaszkodzić jego pozycji w rodzinie? To zależy: zależy, czy był tak słaby, żeby sobie na to pozwolić, czy raczej miał w sobie dość siły, by to wszystko utrzymać twardą ręką - ojciec zdołałby tego dokonać. A dzisiaj ojciec żył już tylko w nim samym, zostawiając w jego jaźni cząstki własnej duszy, cząstkę własnej siły i reputacji, był jego jedynym synem. I tak: potrafił to utrzymać, podobnie jak nie potrafił dać jej odejść. Po wszystkim, co razem przeszli, należała do niego i była mu winna jeszcze wiele, nie mogła odejść. Tym razem plan nie brzmiał głupio, nie próbowała uciec od niego do narzeczonego-niedojdy, nowego czy kolejnego byłego mężczyzny, szukała miejsca u przyjaciółki: może jednak czegoś zaczynała się uczyć. Pokręcił głową przecząco, na swój sposób przytakując jej słowom: miała rację, to nie wpłynie na ich współpracę, bo wcale się nie wydarzy. Nie miała żadnego prawda decydować o tym samodzielnie. Zatrzymał spojrzenie na jej czarnych źrenicach, podtrzymując kontakt między nimi, kiedy ze spokojem wyznawała szczere życzenia skierowane ku zdrowiu Evandry, naprawdę tak uważała? Naprawdę tego pragnęła? Kochała go, pozwoliła mu zdać sobie z tego sprawę, podrzucając więcej niż jedną wskazówkę, kochała go, wyznała mu to wprost, przyćmiona silnym narkotykiem, kochała, widział to w jej oczach pod posągiem kochanki. Czy kochała go tak bardzo, czy raczej - kłamała aż tak dobrze? Mistrzyni manipulacji nigdy nie można była do końca zaufać. Rodzina, chodziło jej o Fantine, najmłodsza z róż potrzebowała nauczyć się ogłady - i posłuszeństwa, nie zamierzał tolerować więcej podobnego zachowania. Jego usta drgnęły dopiero, kiedy usłyszał rzecz o długu, jego uśmiech się pogłębił, wziął jeszcze jeden łyk drogiego alkoholu, zwilżając zaschnięte ziąbem usta. Jego ubranie było mokre, szatę pokrywał szron, który zaczynał się roztapiać; czuł wodę zbierającą się za jego plecami, pod jego nogami upłynniał się naniesiony śnieg. Nie rozebrał się, kiedy wszedł, nie zdążył, choć przecież wcale nie zamierzał zostać tu tylko na chwilę. Powolnym, niemal leniwym gestem naznaczonym nonszalancją znów odłożył szklaneczkę, tym razem głośniej, władczo, królewsko.
- Deirdre - wypowiedział jej imię lekko karcąco, rozsiadając się na fotelu wygodniej; wsparł na oparciu, lekko odchylając głowę do tyłu i przymknął powieki, od kominka epatowała przyjemne ciepło, tak inne od straszliwego zimna na zewnątrz. Był niezadowolony i podobny gest wyraźnie malował się na jego twarzy, jego gest spotkał się ledwie z drgnięciem, a nie z posłuszeństwem, choć wydawało mu się, że poznała już pewne podstawowe zasady. Przez chwilę milczał, dopiero po chwili uniósł powieki, kierując błyszczące czernią źrenice na twarz kochanki. - Ten dług to dla ciebie tylko? Nigdy nie będziesz w stanie go spłacić. - To były fakty, winna była mu nie tylko pieniądze, ogromne pieniądze, które wydał na wykupienie jej wolności dla siebie, była mu winna również czas i energie poświęcone na jej wychowanie przez ostatni rok. Nie była bogata z urodzenia, już nigdy nie dorobi się takich pieniędzy - patrzył na to realistycznie i przyziemnie. - A póki tego nie zrobisz, nie odejdziesz, jeśli ci na to nie pozwolę. - To też było faktem, wydawało mu się, że dobrze jej znanym: to on rozkładał między nimi karty, ale jeśli potrzebowała werbalnego potwierdzenia łączącej ich zależności, to mógł jej go udzielić. Być może te słowa musiały wreszcie zostać powiedziane na głos, przeszła z protekcji Wenus pod jego protekcję, nie wziął jej tutaj bezinteresownie, nie wziął z dobrego serca i wymagał. Już raz go zawiodła, nie chciała tego robić drugi raz. Przecież ją ostrzegał - że za drugim razem wyrozumiały już nie będzie, nie żartował. Rozumiał, sądziła, że chciał ją oddalić - nie całkiem bezpodstawnie, ale jednak przecież wcale tego nie powiedział. Ani nie postanowił, a teraz mocniej niż kiedykolwiek był tego pewien, teraz, prześlizgując się spojrzeniem po jej skórze w kolorze kości słoniowej, gdzieniegdzie rozjaśnionej orientalnym złotem w blasku pobliskiego ognia. Zatapiając się w czerni jej oczu, czarniejszych od oczu czarnookich smoków.
- Fantine nie będzie ci się więcej naprzykrzać - oświadczył w końcu, chwytając w dłoń butelkę alkoholu - i napełniając szklaneczkę ponownie, uchwycił ją w dłoń, przyciągając bliżej twarzy. Nie zamierzał przepraszać za siostrę, balneo Melisande było dla niej wystarczającym upokorzeniem, ale zamierzał Deirdre jasno zakomunikować, co o tym sądził. Słowa jego siostry uderzały również w jego decyzje - i bynajmniej nie zamierzał sprawiać pozorów człowieka uginającego się do woli młodszej siostry z powodu jej dziecięcych jeszcze kaprysów, był silny po ojcu. Z Deirdre mógł być tylko dumny, wykazała się lepszymi manierami, niż sama Fantine; wciąż jednak wierzył, że najmłodsza z róż zdąży z tego wyrosnąć. - Cieszy mnie, że zachowałaś klasę. - Nie prowokowałaś, słowem ani gestem. W przyszłości też nie będziesz tego robić, to postanowione. - Wciąż będziesz odnosić się do niej z szacunkiem. - Jeśli Fantine przełknie porażkę i ukorzy dumę, decydując się pojawić się w Białej Willi jeszcze raz, Deirdre wciąż nie powinna jej prowokować. Po kolejnej kłótni jego siostra miała otrzymać zakaz wstępu do posiadłości ojca, Tristan nie rzucał gróźb na wiatr, ale to nie mogła być kłótnia sprowokowana przez jego kochankę. Nie sądził, by sytuacja miała się ułożyć w podobny sposób: ale wolał to powiedzieć, rozwiać wątpliwości. Ustalić zasady, których przestrzegać miały obie jego kobiety. Nonszalancko potrząsnął szklaneczkę, obserwując szmaragdowy alkohol błyszczący soczysta zielenią w mdłym blasku ognia, zamyślił się, zatrzymując wzrok na naczyniu. Nie wypowiedział wprost tego, co już postanowił, choć nie sądził, by jego słowa pozostawiały jeszcze jakiekolwiek wątpliwości; Deirdre tutaj zostanie. Jeszcze na trochę. Kilka dni, tygodni. Miesięcy.
Lat.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Pokój dzienny [odnośnik]27.12.17 19:32
Gorycz nasilała się z każdą sekundą, utrudniała zebranie myśli i zaprezentowanie się tak, jak tego chciała: dumnie wejść na szafot, z podniesioną głową, pewnie, okłamując wszystkich wokół, że robi to z własnej, nieprzymuszonej woli. Próbowała ustać na nogach, targana wątpliwościami, strachem, niepewnością. Ledwie złapała równowagę, gwałtownie wypchnięta ze starego porządku przez Tristana, by znów zostać pociągnięta za sznurki, szarpnięta w drugą stronę, ciągle chwiejąca się na krawędzi, do której nigdy nie miała się zbliżyć. Gardziła przywiązaniem, obrzydzała ją miłość, uczucia uznawała za słabość, prymitywny narkotyk, tłumaczący ludzką głupotę - a już uległość wobec mężczyzny, oddanie mu mocy decyzyjnej i masochistyczne odnajdywanie w tym przyjemności, zdawało się jej największym upokorzeniem. W Wenus mogła odgrywać swój teatrzyk, zwodzić, mamić gości: i zarazem samą siebie, udawać, że faktycznie posiada jakąś władzę, że staje się kimś ważnym, że wraz z galeonami odzyskuje siłę, lecz teraz znajdowała się w zupełnie innym miejscu. Przy mężczyźnie wyjątkowym, mającym nad nią całkowitą władzę. Nie potrafiła wskazać momentu, w którym straciła ją bezpowrotnie - być może oddała mu ją nad zwłokami pierwszej ofiary, być może w cierniowym zakątku, gdzie razem powoływali nowe życie, być może wtedy, gdy przekroczyła po raz pierwszy próg Białej Willi, wdychając zakurzone powietrze i w jakiś przerażający sposób od razu czując się jak w domu. To nie było już istotne, nie rozdrapywała świeżo zadanych ran, powinna szykować słowa godnego pożegnania, a nie znów wzdrygać się na dźwięk swojego imienia.
Zacisnęła usta w wąską linię, spoglądając na Tristana z ukosa. Pewny siebie, nonszalancko rozłożony w wygodnym fotelu, spięty i rozluźniony zarazem, wydawał się jej równie groźny co pierwszej pełnej, chaotycznej nocy spędzonej na wyspie. Nocy, z jakiej niewiele zapamiętała, oprócz poczucia, że wydarzyło się tam coś ważnego, wzmagającego uczucie niepokoju do maksimum. Równego temu, jakie odczuwała teraz, wsłuchując się w nieśpiesznie, wręcz leniwie wypowiadane słowa - a tembr głosu Tristana tylko wzmagał groźbę, słyszalną w każdej głosce. Nie takiej odpowiedzi się spodziewała.
Już wcześniej siedziała praktycznie bez ruchu, lecz w tej chwili wręcz zamarła: już żaden niechciany, nerwowy gest nie łamał wrażenia całkowitego bezruchu, wpatrywała się w niego bez mrugnięcia, z rozszerzającymi się źrenicami - mrok? strach? tęsknota? - pożerającymi równie czarne tęczówki. Jego słowa wwiercały się we wrażliwe miejsce, przeszywały ją na wylot: dotykał kwestii niezwykle intymnej, jedynej, z którą nie potrafiła się pogodzić. Głównie dlatego, że miał rację - zależała od niego, wziął na swoje barki ciężar zobowiązań, przejąwszy w ten sposób wszystkie krępujące ją powrozy, trzymane teraz w jednej garści. Sznurki od marionetek, zależności, długi, skoncentrowane w nim, posiadającym już władzę absolutną. Stłamsił nawet odruch ucieczki, zniszczył wybudowane wokół siebie mury, wślizgnął się prosto do serca - miała wrażenie, że kontroluje ją nawet od wewnątrz, że słyszy jego szept w tyle głowy, że całe ciało nagle napina się, w oczekiwaniu na werbalny cios, finalne potwierdzenie...które jednak nie nadeszło.
Nie odejdziesz, jeśli ci na to nie pozwolę. A więc nie przyszedł tu w tym celu? Nieobecność nie była zapowiedzią gwałtownego końca ledwie rozpoczętej baśni o życiu szczęśliwie wśród prętów złotej klatki? Nie rozumiała; wzięła cichy oddech, orientując się, że wstrzymywała powietrze, zdenerwowana i spięta po smagnięciu biczem mało subtelnego przypomnienia o łączącej ich zależności. Krew głośno szumiała w uszach, spływała do dłoni, uderzała do głowy, zalewając ją dziwnym uczuciem, którego w pierwszej chwili nie potrafiła rozpoznać. Obce i dziwne, zawstydzające i dające dziwną satysfakcję: dopiero gdy odetchnęła głębiej papierosowym dymem zmieszanym z jego - i jej - zapachem, zrozumiała. Ulga. Rozluźniająca mięśnie, pozwalająca nieco poruszyć się pod ciepłym futrem, wyłączyć tryb przygotowania się do bolesnego ciosu, do lodowatych podmuchów wiatru, uderzających okiennicami o wysokie okna. Nie wyrzucał jej. Nie zostawiał. Zamrugała gwałtownie, lecz nie w zapowiedzi wzruszenia, raczej jakby znów wymierzył jej policzek, tym razem otrzeźwiający, niwelujący postępującą paranoję - i zarazem, prawie natychmiast, aktywujący w niej głośny sprzeciw. Z rozgoryczenia i pogodzenia z losem w rosnącą wściekłość w zaledwie kilka chwil: tylko Tristan posiadł zdolność igrania z jej uczuciami w tak nieprzewidywalny sposób. Chciała powiedzieć, że się go nie boi, że nie zmusza jej do przebywania tutaj, że nie zdoła jej zastraszyć, lecz te buntownicze frazy wydały się jej oznaką głupoty oraz, zwłaszcza w pierwszym przypadku, jasnym kłamstwem. Napawał ją strachem, tak jak czarna magia - i tak jak ona wzbudzał domagające się zaspokojenia pożądanie, usuwał grunt spod nóg, zagrażał. Fascynował. Stanowił klucz do wszelkich tajemnic.
- Spłacę go - zaprotestowała tylko cicho, prawie bezgłośnie, jedyny sprzeciw, na jaki było ją stać w tym momencie, w tym pęknięciu pomiędzy przerażeniem perspektywą opuszczenia a ulgą: z domieszką wściekłości, jakby lęk zamienił się w gniew, w odbicie niezadowolenia, jawiącego się na jego twarzy. Zdezorientował ją, ponownie wyprzedził o krok w pesymistycznych przewidywaniach, wyrwał oręż z ręki jeszcze zanim mogłaby wykorzystać go do uśmierzenia własnego bólu - i spoglądał na nią surowo, wyczekująco, brnąc dalej w spokojną odpowiedź. Trudną do zrozumienia dla kogoś, kto jeszcze przed momentem dławił się niepewnością, zmagając z wewnętrznym cierpieniem. Deirdre oderwała wzrok od Tristana, przenosząc go na czarne okno, trzeszczące pod naporem wiatru, zasnute odcinającą się bielą szronu. Fantine, a więc wiedział o tym, co stało się w Białej Willi; krótka pochwała prawie jej umknęła, nie dostrzegała bowiem w swym zachowaniu klasy: było to dla niej czymś normalnym, oddanie szacunku rodzinie Rosiera zdawało się naturalnym biegiem rzeczy. Nigdy nie poważyłaby się na to, by mu zaszkodzić, wiedziała jak bardzo kocha siostry. I Evandrę - myśli ciągle powracały do powstałej z martwych żony, do słodkich perfum, nitek złotych włosów zagubionych na czerni jego szat. Nie, nie powinna o tym teraz myśleć, nie chciała tego robić. Nie teraz, gdy coraz szybciej tajała z przeszywającego mrozu, silniej poddając się pulsującej tęsknocie.
- A więc zostaję - przerwała ciszę, przenosząc spojrzenie na Rosiera: tym razem mniej zdystansowane. Nie przygotowała się na taki przebieg rozmowy, frustrowało ją poruszanie się po omacku, zwłaszcza przy ciągle drżących porywach zdezorientowanego serca. - Dlaczego? Bo mam wobec ciebie dług? - spytała, śmiało spoglądając mu w oczy, lecz z jej słów nie przebijała arogancja, pytała szczerze, nie wyczekując jednak żadnej konkretnej odpowiedzi. Bo tak było mu wygodniej, bo roztaczał nad nią protekcję, bo jeszcze nie znudził się jej ciałem, bo Wenus nie było miejscem dla śmierciożerczyni - bo chciał, żeby została, przy nim? Podciągnęła łydki pod siebie, lecz nie do wygodniejszej pozycji, raczej do tej bardziej czujnej, gotowej do ruchu; futro całkiem zsunęło się z jednego ramienia i poczuła powiew chłodu, ale tym razem nie drgnęła, wpatrując się w niego z uwagą - jednocześnie hamując coraz wyraźniejszą chęć przysunięcia się bliżej, zniwelowania dystansu, zrzucenia z siebie całkiem ciężaru niepewności. Wyłączenia myślenia - coś, czym się szczyciła, przy Rosierze sprawiało jej niemalże fizyczny ból, doprowadzając do paranoicznych wniosków. Nie znosiła go w tym momencie, rozchwiał nią, znów odbierał pewność, przesłaniał oczy i wypuszczał w nowe, obce rejony, sprawiając, że odruchowo szukała w nim opoki, obnażając słabość: widoczną pomimo pozornego opanowania.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój dzienny [odnośnik]28.12.17 13:53
Obserwował szmaragdową toń alkoholu, która zadrżała pod wpływem pobliskiego grzmotu za oknem, języki ognia tańczące w kominku rzucały na naczynie chwiejny cień; zieleń była czysta, soczysta, a smak wciąż goryczą utrzymywał się na języku przypominając mu o wszystkich wątpliwościach, z którymi tu przyszedł. Nie powinien się na to godzić, powinien milczeć, oddać jej moc sprawczą i nie zareagować na jej krótką przemowę, której w innych warunkach sens być może nawet by docenił. W innych - na pewno nie w tych, naszpikowanych tęsknotą zbyt długiej rozłąki, która głęboką mroczną przepaścią odcięła ich od zbyt intensywnej bliskości. Zrobiły to, gdyby miał w sobie odrobinę przyzwoitości i honoru, zrobiły to dla chorej Evandry, oprzytomniały, że jego piękna młoda żona wreszcie wróciła do zdrowia; zrobiłby, ale żadna z tych cech nie była mu równie bliska, co pragnienie rozkoszy, które mogła mu dać tylko ona. Mrocznej, krwawej, hedonistycznej i gwałtownej rozkoszy, rozkoszy nieobyczajnej, podłej. Deirdre była kobietą zepsutą w każdym calu i właśnie takiej jej pragnął, zbyt mocno, by mógł tak po prostu pozwolić jej odejść. Burza sprzecznych myśli przeminęła, wątpliwości, z jakimi zmagał się przez ostatnie dwa tygodnie, ucichły. Wiedział, czego chciał - i chciał jej.
Obserwował ją, czujnie przybierającą instynktownie bezpieczną pozycję, taką, z której w razie potrzeby może się łatwo podnieść do ucieczki, rozpoznawał te odruchy bez najmniejszego trudu, łatwo interpretując zezwierzęconą mowę ciała. Jeśli zwierzę chciało uciec, robiło to. Jeśli nie chciało, tylko ostrzegało. Wybuch goryczy Deirdre nie był do końca nieuzasadniony, z dnia na dzień Tristan przestał się pojawiać, ona rozumiała, wyczuwała powód, nie aż tak zaskakująco łącząc podstawowe fakty i trafnie interpretując jego zachowanie - nieistotne, zdążył już zmienić zdanie.
- Nie - mruknął właściwie od niechcenia, upijając łyk Toujurs Pour, tym samym zdradziecko pokazując, jak wiele nerwów kosztowały go minione dwa tygodnie, już druga szklanka pustoszała w zbyt szybkim tempie. Jego głos był cichy, mrukliwy, lekko zniecierpliwiony, ale nie poirytowany, Deirdre mogła szamotać się w sieci namacalnej rzeczywistości i nie akceptować podstawowych faktów, ale to nigdy nie sprawi, że owe fakty kiedykolwiek ulegną wypaczeniu. Nie miała ani pieniędzy, pracy ani nawet widoków na pracę i nigdy nie dorobi się majątku, który pozwoli jej zwrócić wszystkie pieniądze, które już go kosztowała, nie wspominając nawet o czasie i energii włożonych w jej edukację. Nie miało to jednak większego znaczenia, Tristan nie czuł w tym niesprawiedliwości ani nie chciał rekompensaty, chciał jedynie trzymać się faktów, a te pozostawały bezlitosne dla niej. Jej mdły protest nic nie znaczy i musiała zdawać sobie z tego sprawę, a jeśli ta kwestia przywoła ją do porządku i przypomni jej, jak wiele mu zawdzięcza, tym lepiej.
Podobała mu się cisza, która między nimi trwała, pomagała zebrać myśli, uporządkować chaos pojedynczych idei, odpocząć - zawsze tutaj odpoczywał. Minione dwa tygodnie wyczerpywała go nie tylko batalia zdradzieckich myśli, ale i troska o chorą żonę i ogrom pracy rezerwacie, który już prawie został ocalony po przejściu nieustępliwej, potężnej fali anomalii wzbudzonej czarnomagicznym wybuchem. Grom za oknem, trzask, błysk światła; dźwięk łamanego drzewa, o szyby zaczynały uderzać zmrożone płatki śniegu - może drobny grad. Nieważne, tutaj było ciepło i bezpiecznie, choć przez komin nie przestawał wdzierać się wiatr trzeszczący drewnianymi oknami. Silniejsze podmuchy dawały niepokojące wrażenie, jakoby okna miały zaraz wysunąć się ze zbyt ciasnych ram. Decyzja Deirdre nie była jej decyzją, ale przyjął ją ze spokojem, powstrzymując ruch ponawiający przywołanie jej do siebie  - ponoć cierpliwość była cnotą, ale Tristan nigdy nie miał w sobie zbyt wiele prawdziwie rycerskich cech.
Uchwycił jej spojrzenie, nie odpowiadając od razu; wpierw chłonąc spojrzenie jej czarnych oczu. Jego źrenice lśniły zniecierpliwieniem, słabą iskrą rozjuszonego gniewu, srogim ponagleniem, żarem pożądania i utęsknionym pragnieniem, przeciągała to niepotrzebnie. Przeniósł spojrzenie w szarpiące się ognia kominka, zastanawiając się nad zadanym przez nią pytaniem dłuższą chwilę. Dług mógł być kotwicą, ale nigdy nie był powodem - jedno i drugie znacznie się od siebie różniło, ale Deirdre nie powinna oglądać wszystkich kart przedwcześnie - wystarczyło, że ona nieświadomie pokazała własne.
- Bo nie ma powodów, żebyś stąd odchodziła, jesteś moim gościem - a może więźniem, to zaskakujące, jak mętna okazywała się granica pomiędzy jednym a drugim. Wiedział, że ta odpowiedź jej nie usatysfakcjonuje, niedopowiedziany dialog między nimi był zbyt głośny. - Bo taka jest moja decyzja - odpowiedział więc bezpośrednio na niego, niezależnie od wahań, zmian nastrojów i niepewności, tutaj było jej miejsce. Zabrał ją z Wenus do bezpiecznej przystani, obiecał jej to, w burdelu ośmieszała tak siebie jak i jego, który wyprowadził ją do pozycji, na której się dzisiaj znajdowała. Potrzebowała schronienia, dał jej go i nie zamierzał go odbierać, nie zasugerował jej zresztą niczym, że zamierza to zrobić. Nie miał czasu przez kilka dni, to wszystko. Nie zamierzał tracić nad nią kontroli, należała do niego, a on bywał zaborczy. - Bo tego chcesz - Chciała, oczywiście, że tak, wbrew pozorom wcale nie trzymał jej tutaj przykutej łańcuchem do ściany, nie zamykał pod kluczem, nie nałożył klątwy, która nie pozwalała jej opuścić Białej Willi od zawsze pętał ją jedynie umiejętnie dobranym słowem. Trwała tutaj, przy nim, z własnej, choć nie do końca nieprzymuszonej woli, trwała, bo tego pragnęła. Słyszał to w jej rozpaczliwym zaćpanym wyznaniu pierwszej burzowej nocy na Sheppey, widział w popłochu jaśniejącym w źrenicach, kiedy zaczynał mówić o miłości pod ckliwie romantycznym posągiem kochanki; Tristan nigdy nie bał się uczuć, nie widział w nich słabości, a siłę, na fali której zdolny był do czynów wielkich. Uczucia, tak te niszczące, jak i unoszące ponad śmiertelnych miały w sobie ogromną moc - wystarczyło potrafić ją odpowiednio wykorzystać. A on - zawsze bez zawahania dawał im się porwać. Wyzwanie, które właśnie rzucał jej spojrzeniem, było tego odbiciem, prowokującym zapytaniem, czy Deirdre jest w stanie uczynić to samo. Nie czuła lęku przed istotami i zjawiskami znacznie bardziej potwornymi, choć ponoć nie silniejszymi od najpotężniejszego z uczuć. Odłóż oręż, Deirdre, wsłuchaj się w bicie własnego serca i przestań walczyć z żywiołem, który i tak już cię pokonał. Odebranie jej gruntu spod nóg miało sens tylko wtedy, kiedy wciąż był obok - by w porę uchwycić ją za rękę, jako jedyne pewne, co znała i ostatnie znane, co wciąż istniało.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Pokój dzienny [odnośnik]29.12.17 12:45
Mogłaby zaprzeczyć, ostrym tonem spytać, czy naprawdę sądzi, że chce być jego utrzymanką, łasić się do jego stóp, wyrywać się z pęt tylko po to, by poczuć, jak zaciskają się mocniej, szybciej obdarowując ją szorstką przyjemnością. Mogłaby, lecz odpowiedź była zbyt oczywista a on zbyt pewny władzy, jaką nad nią posiadał. I słusznie, nie potrafiła wzbudzić w sobie odpowiednio prawdopodobnego śmiechu, siarczystej kpiny, zasiewającej w nim ziarno niepewności. Górował nad nią i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. A ona, choć nastroszona i gniewna, zaczynała rozsmakowywać się w podległości - choć ciągle dławiła się upokorzeniem, spostrzegała coraz więcej wolności, oczy przywykłe do światła przyzwyczajały się do mroku, odnajdując w nim wiele barw. Odsłaniał przed nią zupełnie inny świat, karmił potęgą, poił siłą - i w całkiem przyziemny sposób zapewniał bezpieczeństwo.
To także rozumiała - pełna niezgody, krnąbrna, zbyt ambitna uczennica, uparcie tkwiąca przy swoim zdaniu, by finalnie zrozumieć, że wściekłe posykiwania nie zmienią prawdy. Dwojakiej, zarówno tej wzbudzającej w niej falę zawstydzającej satysfakcji, jak i palącego wstydu. Chciał, żeby tu była, okazywał to na wiele sposobów, mogła w końcu spojrzeć na to bez histerycznych zastrzeżeń, chłodno i zdroworozsądkowo: czyny przekazywały więcej od słów. A ona - chciała tu być, wsiąkła w spokojną atmosferę Białej Willi niezwykle szybko, zaadaptowała ją jako dom; po pierwszych, chwiejnych dniach, spędzonych na snuciu planów ucieczek i awaryjnego wyjścia z więziennej sytuacji nie został już nawet ślad. Miał rację. Zawsze ją miał. Dlatego to właśnie jego wybrała wtedy, w Wenus, klęcząc przed nim z uśmiechem, rozcinając skórę, przekraczając barierę pomiędzy dziwką a zwykłym klientem wcale nie rozlewem krwi a prostą prośbą. A teraz to on gościł ją u siebie.
- Nie sądzisz, że to odwrócenie ról jest na swój sposób wzruszające? - skomentowała, uśmiechając się w końcu tak, jak zawsze - miękko i drapieżnie zarazem, a wraz z uniesionymi kącikami ust, zmieniła się cała otaczająca ją aura, już nie pełna goryczy i niepewności. Bardziej głodna, czujna w nowy sposób: smagnięta biczem chropowatych uczuć oraz niepokoju, wydawała się wręcz drżąco napięta. Do ucieczki, ataku? Do powrotu do tego, co było: płynnie przeszła przecież do wypowiadania nonszalanckich słów, do zaakceptowania utrzymanego status quo. - Przyjmujesz mnie równie hojnie, jak ja ciebie - kontynuowała sarkastyczne pochlebstwo leniwie, ostrożnie poruszając się po własnych emocjach. Ulga spłynęła po niej, pozostawiając lepki żar, rozdmuchiwany gwałtownie każdym drobnym gestem Tristana. Spojrzeniem, wykrzywieniem warg, brzmieniem głosu. Tęskniła za nim. Bolesny antrakt, tym razem rozpoczęty jego decyzją, rozgoryczył ją i zaniepokoił, lecz jak każde działanie Rosiera, przyniósł także lekcję. Jeśli pragnął jej równie mocno - a pozwoliła rozwinąć w sobie wiarę, że tak jest - to wiosenne tygodnie musiały być dla niego torturą.
- Nie masz czasem wrażenia, że błędnie uznajesz, że znasz mnie zbyt dobrze? - spytała odrobinę kpiąco, przedłużając chwilę wahania, oceniania dzielącego ich dystansu, zarówno dosłownego jak i metaforycznego. Mogła wstać, zmniejszyć go wyprostowana i dumna. Mogła zaczekać - naiwnie - skusić go do tego, by to on przyszedł do niej, by obserwowała niecierpliwy, gniewny chód, by syciła się choć tą namiastką triumfu. Mogła zniknąć, by otulić go sekundę później czarną mgłą, omotać, zaślepić, zaakcentować potęgę, którą ją obdarzył. Labirynt alternatyw był jednak zbędny, wystarczyło jedno jego spojrzenie, ostrzejsze i groźne, by instynktownie podążyła inną drogą. Najtrudniejszą - dla dumy, dla poczucia sprawczości, dla niezgody na własną pozycję. Przynoszącą jej jednak sytość, niezdrową fascynację rozpadem wyraźnie ustalonych granic. Nic nie zapowiadało gwałtownego ruchu: w jednej chwili siedziała, rozluźniona i prawie nonszalancka, wśród futer, tuż przy kominku, by w następnej pochylić się do przodu, oprzeć na kolanach, wpleść palce w miękkie włosie dywanu, łagodzące odrobinę - tylko fizycznie - dyskomfort tego krótkiego spaceru. Ruch za ruchem, płynnie, przybliżyła się do fotela, nawet na moment nie umykając wzrokiem. W próbie uzyskania choć ułudy kontroli, naiwnego przekonania o tym, że dumny wzrok przesłoni aurę zachowania, oślepi go na ten odruch, na pokornie sunące ku niemu ciało, na buchające podległością i pragnieniem instynkty, popychające ją prosto ku niemu. Przyklęknęła tuż przy jego nogach, powoli przesuwając policzkiem od kolana do uda – męska skóra było gorąca, promieniowała ciepłem nawet przez przemoczony materiał. Zadrżała z chłodu, gdy przycisnęła całe ciało do jego spodni, szorstkich, parujących lodowatą śnieżycą, przez którą musiał przejść, zanim rozsiadł się w swoim domu, szukając tutaj...schronienia, zaspokojenia, wyzwania potężniejszego od burzy, uderzającej kapryśnym gromem niedaleko, rozświetlającej na chwilę całe pomieszczenie. Przymknęła oczy, oddychając głęboko, by powstrzymać przeszywające ją dreszcze: cienka, krótka koszula nocna nie stanowiła bariery dla chłodu, tak samo brak kontaktu wzrokowego przed żądzą, kurczącą w nerwowym oczekiwaniu mięśnie. Zapomniała już o gniewie, o chęci wyrażenia niezadowolenia z powodu absencji, o wytknięciu mu nieodpowiedzialności - troszczyła się o niego wyłącznie ze względu na łączące ich zobowiązania, na Mroczny Znak, któremu służyli; powinien przekazać wieści o powrocie. Konkretne zarzuty rozmyły się w tym drżeniu, w łaszącym geście, który wykonała, sunąc głową wyżej w stronę bioder. Wraz z dłońmi, smukłe palce mknęły tuż obok po mocnych udach aż do kości miednicy, drapieżnie i szybko, by wbić się boleśnie w zakrytą materiałem ubrania skórę. Ciągle jednak nie podnosiła się wyżej, tkwiąc na kolanach, z głową opartą o udo Tristana, z twarzą przesłoniętą długimi, czarnymi włosami, gwarantującymi jedyną zasłonę przed jawnym upokorzeniem, obnażeniem prawdy, łatwiejszej do odczytania z zachowania niż ze słów, które przecież nie padły. Jedna z dłoni pomknęła ku żebrom, by po chwili zsunąć się w dół, zahaczając o klamrę paska - rozpięła ją bez problemu, zwinnie, jednocześnie przekręcając głowę w bok i w górę uda, ocierając się, sunąc wyżej, w napięciu i milczeniu, wstrząsana drobnymi, prawie powstrzymanymi dreszczami chłodu, drażniącego ją mokrym materiałem. W końcu był blisko, obok - i w końcu mu się poddała, jasno i tęsknie, choć nie bez wyraźnego spięcia, czujności w niecierpliwych pieszczotach, w bliskości intensywnej i pokornej, dającej tyle samo uzależniającej satysfakcji co upokorzenia.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój dzienny [odnośnik]03.01.18 15:58
Patrzył w jej oczy, kiedy zawiesiła na nim spojrzenie; patrzył intensywnie i namiętnie, srogo i burzliwie, arogancko i bezczelnie, patrzył z tęsknotą, jakiej nie potrafił się wyzbyć, a jaka boleśnie otwierała na jego ciele niewidoczne blizny, katując i torturując niechcianą rozłąką, której przecież sam był winny - zły był na siebie. Patrzył prosto w jej oczy, ale nie patrzył ślepo, jej spojrzenie przyciągało jak czarna otchłań, otchłań potworna, bezbrzeżna, dzika; dzikość ta, choć intrygująca, nie mogła jednak w pełni odwrócić jego uwagi od ruchów jej ciała, ruchów, które interesowały go bardziej niż jej hipnotyzujące spojrzenie drapieżnej kocicy, wygięte ciało, ostrożne sunięcia, dłoń za dłonią, wsparte o miękkie futra kolana niosące smukłe, giętkie ciało zakryte lekką koszulą, służalczo, poddańczo zbliżające się wprost ku niemu. Spomiędzy jego ust wydobył się cichy pomruk aprobaty, zadowolenia, głośniejszy, kiedy przywarła do jego nogi twarzą jak zwierzę witające właściciela, głośniejszy, gdy otuliła go znajoma woń mniej wyczuwalnego już opium. Nie musiał widzieć, ani jej oczu, ani ust, ani grymasu wymalowanego na jej twarzy; nie musiał widzieć niczego poza ciałem, które chciało lgnąć do niego, pozwalając mu coraz mocniej uwierzyć w to, że znajduje się całkowicie pod jego kontrolą, silniej nawet, niż pozwoliłoby na to zaklęcie imperiusa, przyciągana najsilniejszą istniejącą mocą: mocą według legend zdolną powstrzymać najpotężniejsze zaklęcia niewybaczalne. Ani kolejne błyskające pioruny, ani śnieg uderzający w ciężko skrzypiące okna nie mogły odwrócić jego uwagi od niej: boginki pożądania, diablicy nieustannie, dzień po dniu, wodzącej go na pokuszenie. Upił łyk Toujours Pour, zbyt szybko opróżniając drugą szklaneczkę i z brzdękiem zagłuszonym przez odgłosy burzy odstawił ją na pobliski stół, oswobodzoną dłonią odsłaniając kurtynę czarnych włosów z jej bladej, naznaczonym błyszczącym złotym orientem twarzy; była piękna, wschodnio, obco, jej uroda była oryginalna, nieznana i inna, azjatyckie rysy czyniły ją niecodziennie wyjątkową, jedyną i niepowtarzalną - kochanki, które miał dotąd, szczyciły się wilą urodą, która wyróżniała je w tłumie, ponoć te istoty również pochodziły ze wschodu, o orient przedstawiany przez Deirdre było równie trudno. Czerń jej włosów przeczyła wszystkiemu, co kochał dotąd, ostre kości policzkowe podkreślały różnice między romantycznymi pięknościami a drapieżną nią, unikalność jego kochanki równać mógł jedynie z pojmaną w chwili rozłąki smoczycą; śmiertelnie niebezpieczną, nieokiełznaną - tajemnicą, sekretem, którego klucz mógł poznać tylko on, bo tylko on był do tego zdolny. Nie była eteryczna, bliżej jej było bestii, drapieżnej, krwiożerczej, zwyrodniałej i nieludzkiej - i pełnej wdzięcznego przywiązania.
Sięgnął jej brody, kciukiem wędrując wzdłuż jej ust,  mocniej zaciskając palec przy kąciku rozespanych warg - jak przy zwierzęciu, któremu obnaża kły dla własnej przyjemności. Nawet nie drgnął, czując dotyk jej wędrujących dłoni, przyjemny ból wbitych w żebra dłoni jak igły wwiercające się pod skórę, z brzdękiem zwolnioną złotą klamrę skórzanego pasa i twarz wciąż ocierającą się o jego nogę, przesunął dłoń na jej policzek, delikatnie gładząc jego skórę, wpierw ostrożnie, samymi opuszkami, potem silniej, całą dłonią, dotykając delikatnej skóry.
- Mam - przyznał, strzepując na bok fotela popiół z tlącego się papierosa, nie dbał o porządek, nie dbał o niechlujstwo, był zbyt zajęty i lekko nietrzeźwy, gładził jej twarz wciąż, czułym, niemal opiekuńczym, utęsknionym gestem. - Nieustannie mam, Deirdre - W jego głosie pobrzmiewało jednak coś, co przeczyło czułym gestom, niepokojąca iskra gniewu i rozdrażnienia, frustracji wywołanej rozłąką. Musnął jej policzek palcami jeszcze raz, nim - bez ostrzeżenia, kiedy drapieżnik chce  zaatakować, po prostu to robi - z impetem oderwał dotyk, by ją uderzyć ją z otwartej, tym razem, dłoni, pozostawiając po sobie czerwieniący ślad - i chwilę później złapać jej podbródek w ciasny uścisk pięści; w blasku płomieni tańczących z pobliskiego kominka błysnęła jego złota obrączka ślubna, bynajmniej nie przypominając już o wątpliwościach, z którymi zmagał się jeszcze przed paroma godzinami. - Nie sądziłem, że każesz mi na siebie czekać - dodał w zamyśleniu, nie patrząc na nią, a w bok; jej gesty były satysfakcjonujące, ale opieszałe, a powinna wiedzieć, że opieszałości nie lubił. Nie odejmując dłoni od jej wąskiego podbródka, wsunął papierosa między wargi, zatrzymując go w ustach  - drugą wolną dłonią szarpiąc za pas, który zdążyła już rozpiąć, wysuwając go ze szlufek całkiem. Nonszalanckim, niedbałym gestem jedną ręką wsunął końcówkę w klamrę tak, by zrobić z niego pętlę - szarpnąwszy Deirdre za podbródek bliżej siebie, gwałtownym ruchem zarzucił jej tę zawężającą się obrożę na szyję, porywczym gestem ściągając ją za pas bliżej siebie  - i niżej, pozostawiając pas naprężony w sposób uniemożliwiający jej jakikolwiek bardziej żywiołowy manewr, nie chciał pozwolić jej się oswobodzić.
Nie zamierzał również pozwolić jej uwierzyć, że wolno jej było zachowywać się w podobny sposób, należała do niego, mieszkała u niego i powinna pamiętać o posłuszeństwie, wyzbyć się resztek krnąbrności, które czasem dopuszczała do głosu - koniecznie.  - Nasze role nigdy nie zostaną odwrócone - przypomniał jej jeszcze krótko, oschle, bo w gruncie rzeczy te role wcale się nie zmieniły. Owszem, teraz przybytek należał do niego, ale wcześniej bynajmniej nie był jej -  a Borgii, wcześniej tak samo na niego czekała, wcześniej tak samo łożył na nią pieniądze. I tak samo - był nią zachwycony, tak samo oczekiwał od niej pewnych zachowań, tak samo jej łaknął pragnieniem, które po każdym ugaszeniu narastało jedynie coraz silniejszym żarem; pragnieniem nieposkromionym, którego siła mogła być tak samo wyniszczająca, jak dodająca sił, wzmacniająca mroczne moce, sycona mroczną żądzą. Sprawiające, że czuł się władcą; panem, czarodziejem potężnym, władającym bestią, którą sam wszystkiego nauczył. Nie czuł się jej nauczycielem ani właścicielem, był jej twórcą, od samego początku; to właśnie dlatego była mu to wszystko winna. To właśnie dlatego miała wobec niego dług, którego nigdy nie spłaci. To właśnie dlatego - bez niego byłaby nikim i  z nim zostać musiała, już na zawsze. Nie pozwoliłby jej odejść, tygodnie rozłąki, w trakcie których szarpały nim wątpliwości, pozwoliły mu to sobie uświadomić, raz na zawsze. Potrzebował emocji, żeby żyć, potrzebował czucia, żeby życie miało sens, żył więc dla niej  - i żył dzięki niej.
- Brakowało mi ciebie - mruknął tylko pozornie zobojętniały; w rzeczywistości krew w jego żyłach wrzała i pulsowała tętnem szybszym od tańca, którego się podjęli, pragnął jej. Odsunął lekko plecy od fotela, zrzucając z ramion przemoczony płaszcz, wpierw z jednego, potem, zabierając wciąż naprężony pas do wolnej ręki, z drugiego - i zsunął go na podłogę, przerzucając przez boczne oparcie, ciężki, nasycony wodą materiał opadł ciężko we wcześniej rozsypane prochy. Działał szybko, w pośpiechu, by zdążyć wyjąć z ust papierosa nim zakrztusi się oparami. Nikotynowy dym wydobył się z jego ust gęstym, duszącym obłokiem, leniwie opadając wokół uległej sylwetki Deirdre, jej upokorzenie pokazywało jej miejsce - i syciło go poczuciem władzy, sprawowaniem kontroli, pełnią podłej, mściwej satysfakcji, rozbudzając najczarniejsze i najbardziej splugawione zakątki jego umysłu, te najsilniej sycące, te, których świat nigdy ujrzeć nie powinien - a które poznał już zbyt dobrze.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Pokój dzienny [odnośnik]04.01.18 19:39
Kiedy poczuła na policzku jego palce, delikatnie i wręcz czule gładzące rozgrzaną ciepłem kominka skórę, przymknęła oczy, mocniej wtulając się w szorstki, przemoczony materiał spodni. Przyjemność i upokorzenie, oddanie i sprzeciw; odetchnęła głębiej, lecz ciągle drżała: z chłodu, z niecierpliwego oczekiwania, z trudem przystosowując się do nowej sytuacji. Do obezwładniającej ulgi, nakazującej jej przylgnąć do ciała Tristana jak najściślej; do palącej tęsknoty, rozciągniętej kilkunastoma długimi dniami, domagającej się natychmiastowego zaspokojenia; do upokorzenia, porażającego każdy najdrobniejszy nerw. Chciała zapomnieć o krótkiej drodze wstydu, którą musiała przed momentem przejść, odsłaniając wyuczoną pokorę, podkreśloną absolutnym oddaniem. Robiła to wiele razy, wiedząc, jak boleśnie mężczyźni pragną władzy, zaakcentowania dzielącej ich przepaści, osłodzenia dnia triumfem, ale w tym przypadku nie był to wystudiowany występ, banalna kreacja aktorska, podyktowana chęcią zysku. To prawdziwe, najniższe instynkty kierowały jej ciałem, sunącym ku niemu, to one przejmowały kontrolę, gdy tuliła się do jego nóg, pierwszy raz trzeźwa i okrutnie świadoma każdego najdrobniejszego bodźca. Kolan niewygodnie wbijających się w podłogę, lodowatej wody sączącej się z materiału męskich szat, czarnych kosmyków spływających wzdłuż szyi, rozchełstanej koszuli, odsłaniającej pokrytą dreszczami skórę - i opuszek palców, sunących po jej twarzy, obrysowujących usta. Zacisnęła mocniej zęby, linia żuchwy zarysowała się wyraźniej; nie istniał w jej ciele mięsień rozluźniony, cała była napięciem, grożącą pęknięciem struną, rozpostartą pomiędzy tym, czego nienawidziła najbardziej a tym, co pętało ją nieokiełznanym pragnieniem. W jednym momencie chciała zacisnąć kły na jego ręce, pokazać mu, że nie może postępować z nią w ten sposób, ulżyć sobie w cierpieniu - i przysunąć się jeszcze bliżej, poddając się pieszczocie. Uczucia decydowały za nią, machinalnie, ciągle spięta i czujna, nadstawiła policzek do dotyku, łasząc się do lodowatej dłoni, muskającej ją tak, jak nigdy wcześniej. Rozchyliła usta, wodząc za jego ręką, chwytając w wargi palce, by oblizać je, choć musnąć końcem języka. Rzadko kiedy okazywał jej delikatność, w ich relacji nie było na nią miejsca, poruszali się po ekstremach, dlatego nie potrafiła odpowiednio przyjąć tej nieznanej czułości. Dezorientacja trwała jednak krótko, kilka sekund wstrzymanego oddechu i żałosnego nadstawiania twarzy do dotyku skończyło się jego intensyfikacją, gwałtownym powrotem do tego, co znane. Muśnięcie zastąpił siarczysty cios: nie miała gdzie uciec, wsparta o męskie udo, uderzenie spadło więc na nią z całą dostępną siłą, przerywając złudną błogość. Ból sprowadził ją na ziemię, przyjęła go prawie z wdzięcznością, potrzebowała bowiem znajomego gruntu, przestrzeni, którą przecież już poznała. Nigdy nie miała być kobietą, której twarz odsłania się z włosów, by zachwycić się jej urodą, by tęsknie wodzić palcami po delikatnej skórze, by dotykać ją z nabożnym szacunkiem, z przejęciem i ostrożnością, wywołaną głębokimi uczuciami. Pragnieniem uroczystym, wysokim - a nie syconym prymitywnymi instynktami, skrzącą się brutalnością, z jaką szarpał ją właśnie do góry, zaciskając palce na podbródku.
Usta rozchyliły się w zapowiedzi sprzeciwu, słowa same cisnęły się na język, gniewne, domagające się szacunku, wściekłe - i niewypowiedziane; policzek palił żywym ogniem, czuła ścierpniętą skórę, nacisk palców, przytrzymywał ją jak szarpiące się zwierzę, lecz ona nie patrzyła już na niego z drżącym oddaniem, wywołanym ulgą. Spojrzenie mieniło się szokiem i nadchodzącą furią. Ostrzegano ją przed tym, jeśli mężczyzna uderzył raz, z pewnością uniesie rękę po raz drugi. - Nie - nie masz prawa mnie tak traktować; zaczęła prawie niesłyszalnie, sprzeciw przykrył warkot wyrywający się z ust tuż przed świstem paska, brzękiem klamry i dźwiękiem zaciskającej się na jej szyi czarnej skóry. Zaskakiwał ją. Odpychał, skazując na torturę niepewności, zmuszał do rzeczowych wyznań, by potem zakląć ją, przyzwać do siebie, wysypać ścieżkę prowadzącą ku niemu szkłem upokorzenia. Wydobywał z niej to, co najgorsze, gniew, wstyd, poniżenie - i budował na tym swoją potęgę: z której czerpała także ona. Uczył ją siły emocji, rozdrapywał rany, nigdy nie dając odpocząć, nigdy nie pozwalając się jej poczuć zbyt pewnie: miała być czujna, spięta, gotowa by sięgnąć dalej. By czerpać nauki w każdej sytuacji, podołać wyzwaniom, nawet tym rozmytym pomiędzy obowiązkiem a pragnieniem. Spóźniła się, nie usłuchała go od razu, odraczając udręczoną drogę ku bliskości. Miał więc prawo ją ukarać, i tak zrobił to wręcz pieszczotliwie, policzek bardziej raził dumę niż sprawiał fizyczny ból - lecz połowa twarzy nabiegła krwią, obdarzając ją niezdrowym rumieńcem, wyraźnym na tle rozwścieczonej bladości. Nie mogła nawet śmiało spojrzeć mu w twarz, zatrzymać na dłużej wzroku, chociaż nim pokazać mu swe niezadowolenie - pociągnął ją ku sobie mocno, spychając niżej, aż przesunęła policzkiem po linii złotych guzików jego koszuli, drażniących zaczerwienioną twarz. Bawił się nią, wiązał i kierował jej ruchami; szarpnęła się gwałtownie, lecz nie był to najlepszy pomysł, skórzany pas zacisnął się jeszcze mocniej, odbierając jej dech. Z jej ust wyrwał się ochrypły jęk, a dłonie, do tej pory wbijające się w jego uda, znalazły się tuż przy szyi, próbując poluzować gładki materiał. Klamra pozostała jednak na swoim miejscu a kolejne szarpnięcia, łaskawie zasypujące jej twarz kurtyną czarnych kosmyków, wcale nie pomagały się wyswobodzić, podobnie jak przeniesienie paznokci na jego uda i wbicie ich przez materiał mocno, aż poczuła wychłodzone ciało i krew - dopiero gdy przestała walczyć, zajadle miotając się tuż przy jego ciele, uścisk zelżał. Lekcja pokory, zaufania, posłuszeństwa, rozegrana w krótkim czasie i na jego zasadach. Wściekłość nie zelżała, pożerała ją jednak od środka, podsycając tylko ogień tęsknoty. Wystawiał ją na kolejną próbę, bawiąc się jej kosztem, przedłużając katorgę wzmocnioną niepewnością - bo przecież miał rację, chciała tego, nierównej walki, jego zadowolenia, bliskości, rozkoszy, nawet karmionej jej upokorzeniem.
Otarła się policzkiem o jego spodnie, oddychając ciężko, z trudem. Włosy przyklejały się do jej twarzy, palce wbite w męskie uda drżały, lecz przestała walczyć, na krótką chwilę znów unieruchomiona tuż przy nim, ale już bez obcej błogości, wywołanej delikatnym dotykiem. Tylko gniewny charkot opuścił jej usta, tuż przed czułym wyznaniem Tristana. Brakowało mu jej - czy jej na kolanach, tuż przed nim? Ich role nie odwróciły się, była głupia, sądząc, że znaczy dla niego coś więcej, ale nie czuła zawodu: poprzednią gorycz całkowicie przyćmiło coraz głośniej domagające się zaspokojenia pożądanie, skamlenie o inny rodzaj ulgi, tym razem cielesnej. Niewygodnie wygięty kark bolał, policzek żarzył się ogniem upokorzenia – a zarówno cierpienie jak i wstyd płonęły także w jej czarnych oczach, tęczówkach zlanych ze źrenicami, w długich rzęsach, z prawie niewidocznych białkach, srebrzystych w poświacie chwiejnych płomieni. Liżących ją od środka, smagających niewidocznym batem, zostawiających po sobie głębokie cięcia, zarastające się leniwie blizny, które zadawał jej Tristan. Od samego początku wymagał wiele a każda wskazówka, szeptana do jej ucha, odbijała się na niej już na zawsze, raniąc i zmieniając – uczył ją najpierw kpiąco, z niedowierzaniem, pamiętała, że początkowo uznał to za zabawny kaprys szalonej dziwki, chcącej igrać z czarnomagicznym ogniem, który w końcu pochłonął ich oboje, pozostawiając z dawnego dystansu popioły. Czerpanie siły ze słabości, wyzbycie się przewidywalności i sztywności gestów, pozwolenie sobie na odsłonięcie karku; wszystko to już się stało, dlaczego więc niemądrze szarpała się, chroniąc resztkami sił coś, co pożegnała już dawno? Zaufała mu, oddała mu się w każdym możliwym aspekcie, tęskniła za nim, boleśnie i niecierpliwie. Wiedziała już, że nie wytrzyma następnej takiej rozłąki, zamierzała nawet go ostrzec przed konsekwencjami, ale ponaglające szarpnięcie pasa uchroniło ją od kolejnego przekroczenia granicy. Mimo tego, ciągle przyciśnięta, skulona u jego nóg, wyraźnie się rozluźniła, drżenie mięśni stało się mniej wyczuwalne; przejęła już cały chłód mokrych ubrań, nie szarpała się, ocierając się policzkiem o jego spodnie a sekundę później, po rozpięciu spodni, o gorącą, twardą męskość. Leniwie, nieśpiesznie, otwierając oczy dopiero po dłuższej chwili, by spojrzeć w górę, nie mogąc powstrzymać palącego, niewypowiedzianego błagania. Ona też oczekiwała na finał tego wieczoru, na zaspokojenie, finalną, zdublowaną ulgę, pozwalającą w końcu myśleć trzeźwiej. Drżące dłonie rozchyliły wilgotny materiał, usta otarły się o ciepłe ciało, by po zaledwie sekundzie wahania pochwycić go między wilgotne wargi. Pieściła go coraz mocniej, umiejętnie, obejmując wilgocią ust, drażniąc zwinnym językiem, wsuwając głębiej, aż do zakrztuszenia się - chciała sprawić mu jak najwięcej przyjemności, przynieść rozkosz, zagwarantować ukojenie, nasycić się nim, tą gwałtowną, brudną, niemoralną bliskością, którą kochała tylko przy nim. Namiastka władzy, rządzenia odruchami, drżeniem przyjemności, wyczuwalnym przy każdym zaciśnięciu ust, intensyfikacji pieszczoty, której poświęcała się całkowicie, ignorując dyskomfort, urażoną dumę, uniżoną pozycję, w jakiej ją umieścił, przyciskając do swego ciała niecierpliwymi dłońmi. Tęskniła za nim, to uczucie powracało niezrozumiałym echem, wzmocnionym tylko plugawą bliskością, którą ofiarowywała mu w najlepszym, niedoścignionym wydaniu - tak oddawały się tylko kobiety upadłe, brudne, pozbawione moralnych granic i honoru: więc dlaczego sprawiało to jej masochistyczną przyjemność? Wsunęła go jeszcze głębiej, przyciągnięta palcami wsuniętymi w czarne pukle; nie pomagała sobie dłońmi, te zacisnęła na jego biodrach, pragnąc podołać rzuconemu wyzwaniu, spalając się w pożądaniu, wpadając w amok, zintensyfikowany wyłącznie w jego obecności. Uwielbiała jego zapach, gorzki, ostry smak, dłonie zaciskające się na włosach, szarpnięcia pasa, niecierpliwość przebijającą z spięcia bioder; wszystko, co potwierdzało, że przejęła nad nim - w pewien sposób - kontrolę, sprowadzając na niego intensywną rozkosz, coraz mocniejszą, nasilającą się wraz z ruchami głowy i ust, z przydługim spojrzeniem, które w końcu mu posłała, spod przymrużonych powiek, spod kosmyków lśniących włosów, opadających na twarz. Jeszcze raz przysunęła się ekstremalnie blisko, z wibrującym w gardle pomrukiem zniecierpliwienia, tym razem wędrując palcami dłoni wyżej, ku jego biodrom, by przytrzymać go, przyszpilić, unieruchomić - wszystko dla jego rozkoszy, dla jego triumfu, dla ich powrotu, zaspokojenia pulsującej tęsknoty. Zabrakło jej tchu, odsunęła się nagle, gwałtownie, nabierając głośno powietrza, a załzawione oczy wciąż utkwiła w nim, tylko w nim. Upokorzona i zniecierpliwiona, głodna i spragniona, wściekła i odbierająca swoją lekcję; jeszcze raz musnęła go językiem, następnie gładkim, zaczerwienionym policzkiem, potem ponownie ustami, wbijając paznokcie w jego uda, nienasycona i plugawa, skoncentrowana wyłącznie na nim - i ich przyjemności. Nie odsuwała się już dalej, intensyfikując pieszczotę, pochylając się nad nim, przyjmując go głęboko, aż do spełnienia, nie wzbudzającego w niej odruchu ucieczki. Wręcz przeciwnie, przylgnęła bliżej, oddając mu się w pełni, straceńczo, ulegle, nie odrywając ust od pulsującego ciała, spijając całą rozkosz. Nie dzieloną na dwoje, chyba, że w ciągłym spojrzeniu, które podtrzymywała, odsuwając się w końcu, by oprzeć policzek o jego udo, wtulić się w bok, uspokoić gorączkowo bijące serce, oblizać wilgotne od przyjemności usta, drżące w ciągłym niezaspokojeniu.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój dzienny [odnośnik]07.01.18 18:22
Poznał ją jako wyuzdaną dziwkę, kobietę upadłą, najplugawszą ze wszystkich, które oferowały swoje usługi w osławionym królestwie rozkoszy, jakim było wyjątkowo dawno nie odwiedzane przez niego Wenus; poznał ją jako powiew kuszącego orientu wybijającego się jak pustynna róża pośród barwnych kryształów, wschodni wiatr, czerń jej włosów kontrastowała ze śniadą cerą błyszczącą od balsamów i olejków, zakrytą koronkami mgiełkowych peniuarów; pragnął jej dla siebie już wtedy, pragnął całym sobą i zatracił się w tym pragnieniu całkowicie, ostatecznie przystając na jej mroczną, wręcz śmieszną wtedy prośbę, składając obietnicę poprowadzenia ku wszechogarniającej ciemności, ku potędze, ku jedynemu, kto mógł jej tę potęgę dać - choć żadna kobieta przed nią nigdy tego nie osiągnęła. Uwierzył w nią: w dziwkę, zawierzając podszeptom intuicji, która przekonywała, że niezłomny, silny charakter Deirdre, z jakim nie zetknął się nigdy wcześniej, silny, jak ze stali, nie uwierzył w nią bez powodu, dopięła wszystkiego, czego chciała. Swoją obietnicę spełnił w całości, dziś rozkoszując się nią już w innej relacji, już nie jako dziwką, zniszczył ją i złożył wszak całkiem od nowa, wyciosał własny posąg, smagnięciami poleceń, oczekiwań i pragnień, tworząc rzeźbę idealną, śmiercionośną, wypełnioną drżącym, rozbudzonym gniewem, potężną i wciąż tak samo podległą jemu - skulona u jego stóp, łaknąca uwagi, wodząca wzrokiem za jego spojrzeniem przypominała bezgranicznie oddane zwierzę, którym w przeciągu minionych tygodni, miesięcy, rzeczywiście być może się stała; być może, w przeszłości bywała niewierna, owszem, ale zaczynał wierzyć, że namącił w jej głowie wystarczająco mocno, by podobnych błędów nie popełniła już nigdy więcej. Nie krył zadowolenia tak perfekcyjnie plastycznie wymalowanego na jego twarzy, kiedy rozchylała usta, kiedy czuł miękkość czerwieni jej warg na własnej dłoni, jak utęsknione szczenię chwytające między szczęki drogą dłoń pana. Dobrze, właśnie tego od niej oczekiwał, właśnie tym rozbudzała w nim pożądanie, które również tylko ona potrafiła ukoić. Wywołał w niej złość, dobrze, furia w jej oczach nie budziła lęku, budziła fascynację zmieszaną z satysfakcji płynącej z poczucia nieskrępowanej władzy nad nią - nie tylko fizycznej, nie tylko hierarchicznej, nie tylko wywołanej silniejszą pozycją Tristana, przede wszystkim - Deirdre go kochała. Zdławione nie nie mogło tego faktu zmienić, rozkoszował się tym, sprowadzeniem jej do podległej roli, odebraniem mocy sprawczej, przejęciem kontroli; rozkoszował się jej upokorzeniem i pławił w jej sprzeciwie, bo nic nie satysfakcjonowało równie mocno, co okiełznanie najbardziej temperamentnego stworzenia. Smoki nie lubiły władzy nad sobą, były potężne i królewskie same w sobie - być może dlatego tak lubił widzieć je ukorzone ku własnej woli. Miał nadzieję, że czerwony ślad na policzku zostawi w sercu bliznę, która następnym razem podszepnie rozsądkowi, że jej działanie powinno być szybsze, nigdy nie należał do ludzi ani cierpliwych ani wyrozumiałych, a ona powinna wiedzieć o tym najlepiej i to już od dawna. Nie wiedział, czy bardziej go zaskakiwała swoją opieszałością, zawodziła, czy wzbudzała niedookreślone zadowolenie, które pozwalało mu jeszcze raz pokazać jej miejsce w łączącym ich stosunku. Był kontent z jej odwróconego spojrzenia i służalczej pozy; wreszcie pojęła, łasząc się do niego jak zostawione na deszczu kocię. Zdławiony w zarodku bunt nie mógł już wypłynąć na powierzchnię, kiedy znalazła się w ciasnych kleszczach skórzanego pasa; każde szarpnięte odbierało jej dech, przyśpieszając bicie obu czarniejszych od jej oczu serc. Pokręcił lekko głową, jedynie mocniej szarpiąc ku sobie pas będący w tym momencie jej pętem, gwałtownie ściągając ją w dół; bezkompromisowo, nigdy ich nie uznawał, a jeśli o tym nie pamiętała, mógł jej o tym przypomnieć. Mógł przypominać aż do skutku, jej jęk rozkosznie karmił jego samczą potrzebę potrzebę dominacji, wybudzając dwutygodniową tęsknotę falą gorejącego, uciążliwego pożądania. Smukłe dłonie, pajęczyna wąskich palców tuż przy szyi nie mogła już nic zmienić, znalazł się w lepszej pozycji, miał po swojej stronie ogromną przewagę, a ona sama, własną wolą i własną potrzebą w tę pułapkę weszła. Wpełzła? Jej paznokcie przebiły się przez drogi materiał jego spodni, jak szpilki wbijając się w skórę; poczuł ciepło wypływających strużek krwi, ale to ciepło bynajmniej nie sprawiało dyskomfortu. Ból był nieznaczny, ledwie wyczuwalny wśród fali lejącej się rozkoszy; krew popłynęła namiętną pasją, żwawą, energiczną emocją odbitą w jej spojrzeniu, kiedy patrzyła na niego z dołu, na tle nagich, smukłych ramion zakrytych lekkim materiałem nocnej koszuli, na tle mocnych obojczyków rzucających na jej dekolt złowieszczy cień, na ślad jej piersi wynurzających się spod zbyt grubego materiału. Patrzył srogo, gniewnie, nieustępliwie, musiała zapamiętać, odnaleźć swoje miejsce i się z nim pogodzić, wczoraj, dziś, jutro, już zawsze.
Potrafił dostrzec w jej oczach niedopowiedziane błaganie, rozkoszował się nim, pławił jej cierpieniem, bo cierpiała jego kosztem. Pobudzała go, jak zawsze ona, jak zawsze potrafiła tylko ona, porwała w rajską dziedzinę ułudy, z dala od trosk, rzeczywistości i dnia dzisiejszego, z dala od tego, co zwykłe i namacalne, z dala do prozy, sprawiała, że potrafił zapomnieć, stracić rozum, że całkiem oddawał się przyjemności wzburzającej krew w żyłach i zamieniającej jej w słodki narkotyk, nic nigdy nie wzniecało w nim takiego żaru, ognia gotowego spopielić wszystko, co stanie mu na drodze, błogiego upojenia przyćmiewającego czujny umysł, siłę mięśni, uwagę, skupienie i koncentrację, liczyła się tylko ona i to, do czego była zdolna, wbrew obyczajowości, społecznym zasadom, szlacheckim realiom i rygorystycznym regułom, z którym musiał żyć w zgodzie; w hedonistycznym morzu jego potrzeb była tą najcenniejszą perłą, za którą gotów był pójść na samo dno. Łamanie konwenansów nie było przyjemnością samą w sobie, to nie bunt stanowił motywację, a wewnętrzne pragnienie rozkoszy, uwielbienie niezapomnianych doznań, pragnienie czucia czegoś więcej niż anatomiczne bicie własnego serca, fizycznego, prymitywnego czucia tego, co potrafiła tylko ona i co czyniło ją cesarzową burdelu, którego jeszcze przed miesiącem była gwiazdą. Wspomnienie jej przeszłości jedynie nawarstwiało gniew, chciał jej tylko dla siebie, chciał jej zaborczo i zazdrośnie, zły, że ktokolwiek miał ją przed nim. Miękką, ale silną czerwień wulgarnych ust, potrafiących dać mężczyźnie przyjemność, jaka wielu nawet się nie śniła. W jednej chwili zapomniał o wszystkim, o czym myślał przez ostatnie dwa tygodnie, zapomniał o trawiących go wątpliwościach, trosce o niewinną żonę, która nosiła pod sercem jego pierworodnego, o podszeptach resztek sumienia, które jeszcze mu towarzyszyły, zapomniał o wszystkim, co istniało ponad nimi obojgiem, bo tylko ona miała w tym momencie znaczenie, ona i przyjemność, którą mu dawała. Nie potrafiłby się jej pozbyć, choćby chciał, wiążący ich łańcuch miał dwa końce - nawet, jeśli nie zamierzał się do tego przyznawać sycony poczuciem wyższości zbudowanej z zależności, jaka wiązała ją z nim już w każdym aspekcie jej życia. Zapominał się, jego głowa opadła ciężko o oparcie fotela, zwinął w dłoni pas, skracając dystans, gwałtownym, drapieżnym ruchem nagle i silnie chwytając jej włosy tuż przy skórze w ciasny uścisk zaciśniętej pięści. Ściskał mocno, na wierzch wysunęły się pobielałe kostki, a on szarpał, szarpał ją ku sobie z agresywną satysfakcją zalewającą głęboką falą każdy fragment spragnionego jej dotyku ciała. Wciąż tlący się papieros wypadł spomiędzy palców jego dłoni, zgubił się za jej plecami - nie zwrócił na niego większej uwagi. Patrzył na nią przez cały ten czas, patrzył srogi i patrzył władczo, patrzył triumfująco, z góry - wreszcie - patrzył tez z zadowoleniem, bo dała mu wszystko, czego potrzebował. Brakowało mu tego, brakowało mu jej: jej mrocznego spojrzenia i jej na kolanach, bicia jej serca i melodii jej głosu, charkotu jej jęku i krzyku bólu, brakowało mu jej - całej, doprowadzającej do szaleństwa i sięgającej po najplugawsze męskie fantazje, poznawszy je uprzednio na wylot w różnych barwach. Nie dostrzegł momentu, w którym przejęła kontrolę; nie zorientował się, że staje się posłuszny pod naciskiem jej dłoni przyszpilających go do fotela, kiedy mięśnie jego brzucha spięły się mimowolnie, że smycz wymsknęła się z jego dłoni, kiedy druga dołączyła do pierwszej, wplatając się w czarne kosmyki jej włosów, kiedy z taką łatwością wywołała u niego spełnienie gnające biczem rozemocjonowane serce. Oparł tył głowy ciężko o oparcie fotela, czując jej policzek wsparty na własnym udzie - nie poruszył się, uspokajając reakcje własnego zaspokojonego ciała, odjął jedną dłoń od jej włosów, drugą - zostawił, zelżał jedynie uścisk ciężkiej leżącej na jej czaszce dłoni wplecionej w wilgotne od jego ubrań kosmyki czarnych włosów, czuł jej ciepło, czuł własne ciepło, wzmagane zbyt szybko bijącym sercem. Brakowało mi ciebie, Deirdre, tak bardzo.
Kątem oka spojrzał na butelkę znajdującą się przy stole, przez szkło które świdrowała go spojrzeniem ususzona żmija; niezalana alkoholem, którego resztki znajdowały się przy samym dnie karafki. Łyk, nie więcej. Leniwie jak rozespany kot przekręcił głowę z boku na drugi, niechętnie zlewając resztę z otwartej butelki do szklanki; równie leniwym, ale zdecydowanym i niepozbawionym nieodłącznej mu nonszalancji gestem przesunął dłoń z jej głowy na podbródek, chwytając go nieco lżejszym, bo opadłym z sił uściskiem, wprost ku sobie, chcąc, by spojrzała wprost na niego. Blask kominka otulał ją bladym światłem, cień budował na jej ciele grozę i piękno, światło rozjaśniało wilgotne, błyszczące usta jaśniejącą poświatą. Uniósł jej podbródek wyżej, zadzierając jej głowę, wyginając kark w drugą stronę - i przytknął do nich szklankę. Szybko wypity alkohol lekko szumiał mu w głowie, chciał więcej - pustą szklankę wyciągnął w jej stronę.
- Przynieś alkohol - W jego głosie nie brzmiało żądanie, nie była to również uprzejma prośba, nie wyglądał, jakby był przygotowany na odmowę i nie zamierzał również swoich słów powtarzać; ufał, że rozumie, że ma ochoty jej już ponaglać w żaden sposób i miał nadzieję, że nie ufał błędnie. Nauczyłaś się czegoś, Deirdre, prawda?



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier

Strona 2 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Pokój dzienny
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach