Wydarzenia


Ekipa forum
Leśna droga
AutorWiadomość
Leśna droga [odnośnik]28.02.21 23:30
First topic message reminder :

Leśna droga

Tam gdzie kończy się asfalt, a zaczyna las. To tutaj udają się wszyscy mieszkańcy Doliny Godryka, gdy na drzewach żółknieją liście. Las, do którego prowadzi droga jest zawsze bardzo oblegany przez czarodziejów trudzących się w zbieractwie i łowiectwie. Miejsce to kryje wiele niezwykłych gatunków roślin, jest też domem dla wielu dziko żyjących zwierząt. Czarodzieje mieszkający na skraju tego lasu z niepocieszeniem patrzą jak kolejne tłumy ludzi wędruje przez ich las. Mieszkańcy centralnej części Doliny Godryka nazywają tych ze skraju lasu odludkami i często przestrzegają przyjezdnych przed ich nieprzewidywalnymi zachowaniami.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Leśna droga - Page 5 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Leśna droga [odnośnik]01.09.21 20:58
Kontaktował. Oczywiście, że pomimo jego stanu istniała między nimi nić porozumienia; cienka, poprzecierana tu i ówdzie, jednak wciąż zawiązana pomiędzy ich nadgarstkami pomimo upływu lat. Bo ileż to czasu minęło, odkąd mieli okazję tak naprawdę porozmawiać? Lata. Zmienili się przez ten czas, wyrośli, wychudli, lecz w jasnych lokach wciąż chowali te same promienie słońca, które czasami wpadały do łazienki, ich tajnego miejsca spotkań, gdy ostrożnie uchylali drzwi, tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Wtedy potrafili porozumiewać się bez słów. Szarobłękit tęczówek Castora odnajdywał regalny brąz oczu Olliego nawet za pierwszym razem, gdy odchylał głowę w tył, intuicyjnie próbując zapobiec dalszemu cieknięciu krwi z rozbitego nosa, gdy łykał ją cierpliwie, dopóki Ollie nie dopadł do niego wreszcie i nie poinstruował o prawidłowym sposobie radzenia sobie z tą przypadłością.
Już wtedy Marlowe miał zadatki na człowieka, na którym można było polegać i już wtedy Castor postanowił, że nigdy więcej go o pomoc nie poprosi. Nie chciał być przecież dla niego ciężarem, powodu smutku osiadłego na krańcach jasnych rzęs. A mimo to podświadomie pragnął kontynuować tę znajomość, znajomość umoczoną w aurze tajemnicy, której sensu nie do końca zrozumiał, a która działała na wyobraźnię jak nic innego. I starał się też pisać listy, kreślić wymyślne zdania pewną ręką, choć odpowiedzi wracały coraz to rzadziej, za to dłuższe i każda piękniejsza od poprzedniej.
Jednak można żyć bez powietrza.
Krew przepływała rwącym potokiem przez wszystkie naczynia krwionośne, a wśród ciszy leśnej drogi Castor słyszał przede wszystkim jej szum. Mimo to pozwolił oderwać swą twarz od materiału płaszcza przyjaciela, postarał się nawet utrzymać ciężkie powieki, oczy półotwarte, lecz jego spojrzenie nie dawało wielkich nadziei na to, że w obecnym położeniu był w stanie wykrzesać z siebie coś przynajmniej pożytecznego. Niemrawy uśmiech zatańczył mu na wargach, bo pomimo otępienia, w które z braku sił popadał coraz bardziej, wciąż potrafił rozpoznać podstawowe emocje.
I ty, Ollie. Ty też jesteś na mnie zły.
Nikt nie mógł przetłumaczyć mu, że mogło być inaczej. Że przyjaciel zły mógł być na lakoniczność listu, który Sprout polecił mu spalić. Po którego napisaniu nie zostanie żadna pamiątka, tylko wspomnienie, które odłożone gdzieś na bok, blednąć będzie wśród innych, podobnych. Tym bardziej, im więcej dni przeminie od cholernego piątego i szóstego stycznia pełnego konsekwencji nagłych wyborów. Nie zrozumie też, że przyjaciel zły mógł być na okoliczności, które ich ku sobie pchnęły. Na to, że Castor miał buty dziurawe i płaszcz niezapięty, że słaniał się na nogach i głowa poleciała mu znów do przodu, nawet pomimo tego uśmiechu, który zdradzał, że Sprout za nic miał sobie własne samopoczucie. Był przecież nikim. W najlepszym przypadku kimś, kto nie potrafił nawet sprawić, by ktoś, kto w jego życiu grał niegdyś prawdziwie pierwsze skrzypce, mógł ocenić go łaskawie, nie zaś jako nieodpowiedzialnego hultaja.
Znów miast odpowiedzieć pełnym zdaniem, mruknął coś, czego sensu chyba nie dało się odgadnąć. Ollie znał jednak swego przyjaciela, pamiętał, jak gorąco wzbraniał się przed udzieleniem pomocy tylko dlatego, że przecież nie chciał przeszkadzać, że były rzeczy ważniejsze od jego samopoczucia, bo Ollie nigdy nie potrafił priorytetyzować siebie, a zawsze chciał pomagać innym. A na to Castor nie mógł się zgodzić, nie wtedy, gdy niebo kruszyło się nad ich głowami z każdym dniem coraz bardziej. Chciałby być przyjaznym portem, opoką, pod którą mógłby skryć się jego przyjaciel. Wysłuchać wszystkiego, co leżało na sercu młodszego z blondynów, przyjąć na siebie chociaż część jego cierpienia, ulżyć strudzonym rękom i zmęczonym oczom.
Ale mugolak był nieustępliwy. Dłoń, która objęła go w pasie, stanowiła idealne podparcie, zaś kolejne manewry pozostawiły ich w pozie, w której mogli całkiem bezpiecznie ruszyć w dalszą drogę, nawet mając na uwadze raczej podły stan, w który popadł Sprout. Tak bardzo nie chciał być ciężarem, tak bardzo bolała go konieczność ponownego złożenia własnego losu w ręce Marlowe, ale sam zainteresowany z kolei wydawał się być oburzony wizją, że miało być inaczej. A mogłoby; Castor zdecydowanie bardziej wolałby odwiedzić Cichy Domek każdego innego dnia w roku, przyjść w gości z herbatą i może jakimiś kanapkami, nawet słoik miodu mógłby mu sprezentować, drewno do kominka ponosić i siedzieliby tak, przy trzaskających płomieniach, zanurzeni po szyję w starych czasach, zawieszeni pomiędzy mijającymi godzinami, aż wreszcie zasnęliby w fotelach, albo na kanapie, albo też na dywanie, bo komu by się chciało przechodzić do łóżka. I byłoby normalnie, pięknie nawet, zdecydowanie nie tak strasznie, jak dzisiaj.
— Lepiej — odezwał się wreszcie, choć nie miał nawet wystarczająco siły, by poruszyć odpowiednio głową. Przymykał co jakiś czas oczy, bo powieki niesamowicie go piekły, a biel śnieżnego puchu nie ułatwiała zmęczonym oczom wykonywania swych funkcji. Zaciskał jednak mocno szczękę, co jakiś czas klikając językiem o podniebienie, jakby w ten sposób dawał sygnał sobie, ale przede wszystkim wspierającemu go czarodziejowi, że żyje. Odpowiadał właściwie na większość pytań, niektóre tylko kwitując czymś w rodzaju parsknięcia, gdy poruszane kwestie wydawały mu się wyjątkowo niepoważne.
Stawiał krok za krokiem, choć droga wydawała się trwać całą wieczność. Zdawało mu się, że tylko dzięki umiejętnie rzuconemu zaklęciu czuł jeszcze stopy obleczone przemokniętą skarpetą w dziurawych butach. Ale ruszał się, szedł dalej, nie chwiał się nawet mocno, bo Ollie był obok i pomagał.
A na wyjaśnienia będą mieli jeszcze czas.

| Ollie i Castor z/t


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Leśna droga [odnośnik]23.12.21 18:20
Lizzie & Jayden

12 marca 1958

« Idee nie są odpowiedzialne za to, co z nich czynią ludzie »
Nie spodziewał się, aby Roselyn miała specjalnie się spieszyć z kończeniem pracy. Nie oznaczało to jednak, że jej córka musiała spędzać te wszystkie godziny w lecznicowej poczekalni, dlatego właśnie została z Jaydenem w Irlandii, gdzie przez cały dzień grali w gry. Nie wyłączając z tego trojaczków. I chociaż dzieci potrafiły być męczące, Vane po silnie zapracowanym początku nowego roku, od drugiej połowy lutego cieszył się spokojem oraz powrotem do nauczycielskiej rutyny. Poniedziałki i wtorki miał zajęte do trzeciej po południu na nauczaniu, lecz resztę tygodnia mógł poświęcić chłopcom, Melanie oraz sprawom przydomowym, zamiast martwić się o nadciągające, wielkie plany naukowe. Chodzili w czwórkę na spacery, słuchali, jak lód na jeziorze zaczynał pękać, patrzyli, jak powoli cała przyroda budziła się z zimowego snu. Wspólnie oczyszczali także zarośniętą, kamienną bramę główną i chociaż siedmioletnia dziewczynka za wiele zdziałać nie mogła, dzielnie odgrywała rolę małej asystentki i przenosiła odcinane przez mężczyznę gałązki na miejsce paleniska. Oczywiście tymi większymi zajmował się sam Jayden, podczas gdy Cassian, Samuel i Arden obserwowali ich wygodnie z wózka. Hogwart, dzieci, wysiłek fizyczny — to na nich opierały się dni astronoma. Takie spokojne, sielskie życie zdecydowanie pozwalało profesorowi wypocząć i satysfakcjonowało go bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Na dobre samopoczucie oraz wewnętrzny ład mężczyzny lwie znaczenie miał również list od żony, w którym finalnie wyjaśniała, dlaczego odeszła. Spisany na kilka tygodni przed śmiercią pozwolił znaleźć ukojenie dla wzburzonych od wielu miesięcy emocji. Wciąż Cię kocham. Zawsze będę. Nie miała wrócić, ale wątpliwości porzucenia przez czarownicę rodziny zostały rozwiane, a każde jej słowo przesycone było miłością, dbałością. Nie pozwól dorastać naszym dzieciom w smutku. I pamiętaj przede wszystkim, że to nie twoja wina. Po prostu nią.
Ta i kilka innych wiadomości wraz z osobistymi rzeczami Pomony zostały mu przekazane przez jej kuzynkę, Cynthię. I chociaż stosunek Jaydena w stosunku do rodziny zmarłej żony był dość wymowny, do tej jednej kobiety miał niespłacony dług wdzięczności. Za jej pomocą spory ciężar opadł z męskich ramion, pozwalając mu się skupić na teraźniejszości oraz budowaniu przyszłości bez przesadnego patrzenia w przeszłość i zagubienia się w tym, co minęło. Więc robił to. Żył dalej, czerpiąc z trwającej aktualnie chwili.  
Razem z Melanie i chłopcami przenieśli się nieco wcześniej do Doliny Godryka, chcąc zrobić niespodziankę Roselyn i wyręczyć ją w zakupach. Oraz ułatwić powrót. Normalnie musiałaby mierzyć się z niedogodnościami transportu świstoklikiem, lecz odkąd w ich życiu pojawił się Śpioszek, nie musieli martwić się o bezpieczne podróżowanie — odrobina skrzaciej magii mogła zdziałać cuda. A oni mogli się skupić na tym, czego poszukiwali. Oczywiście nie było już targu i uginających się od jedzenia stoisk, ale wciąż udało im się zdobyć nieco baraniny, pół siatki ziemniaków oraz suszonych grzybów. Mięso duszone w leśnym aromacie nawet w wyobrażeniach pobudzało zmysły i na pewno wieczór dla mieszkańców Theach Fáel miał stać pod znakiem gotowania. Gdy skończyli zakupy, okazało się, że Rose jeszcze nie zakończyła pracy, dlatego też Jayden wraz z dziećmi zdecydowali udać się na spacer po okolicy. Nie trwało to długo, zanim żartobliwa atmosfera uległa zmianie po krótkiej ciszy.
- Nie chcę się wyprowadzać - rzuciła dziewczynka, przejmując prowadzenie wózka od mężczyzny, który ustąpił jej miejsca oraz przejął koszyk z zakupami. Jej słowa wyraźnie go zaskoczyły, co odmalowało się na jego twarzy. Przecież rozmawiali już o tym i chociaż miała nieco tego dziecięcego smutku, nie protestowała. Zdawała się wręcz cieszyć nową perspektywą i zmianą miejsca.
- W Szkocji będziesz bliżej dziadka. Będą dzieci w wiosce - wyjaśnił cierpliwie, przypominając o tym, co miało ją tam czekać. Nie chciał pozwolić, aby zwątpienie przebijało się przez jego słowa i jedynie jeszcze bardziej dezorientował dziewczynkę.
- Wiem, ale... - urwała, wbijając spojrzenie w trójkę chłopców gaworzących w wózku. - Nie będzie tam ciebie. Nie będzie tam was. - Podciągnęła nosem, powodując, że Jayden zatrzymał się i przykucnął, zniżając się do jej poziomu.
- Mellie, spójrz na mnie - poprosił, czekając, aż mała czarownica miała wykonać polecenie pomimo cisnących się do oczu łez. Nie chciał, żeby płakała ani się smuciła. Nie powinna, mimo że jemu samemu łamało się serce na samą myśl o tym, że obie panny Wright miały znajdować gdzieś poza jego domem. Wiedział jednak, że tak było trzeba. Że taka była kolej rzeczy. - Nieważne, gdzie będziesz, zawsze możesz na mnie liczyć. Wciąż będę was odwiedzać, a ty wciąż będziesz mogła odwiedzać nas. Chodź tu - dodał, pozwalając, by drobne ciałko zatopiło się w jego własnym, gdy poczuł na szyi jej zaciskające się ramiona. Nie trwało to długo, ale pozwoliło zarówno Melanie, jak i profesorowi na rozładowanie przykrych emocji. Znów posłali do siebie uśmiechy i chociaż lżejsze niż wcześniej, atmosfera smutku i kryzysu powoli odchodziła w nieznane. Szczególnie że co innego przykuło uwagę czarodzieja oraz jego podopiecznej. Niecałe dziesięć metrów przed nimi wzdłuż drogi patrol magicznej policji ewidentnie strofował jakąś samotną kobietę. Oczy profesora zmrużyły się lekko w podejrzeniu, ale nie marnował czasu na dłuższe zastanawianie się. - Poczekaj tutaj - poprosił dziewczynkę, wkładając torbę z drobnymi zakupami do wózka. Melanie momentalnie zacisnęła drobne rączki mocniej na uchwycie, a Jayden spojrzał na nią z dumą. Wiedział, że mała Wrightówna poczuła się w tej jednej chwili odpowiedzialna za swoich kuzynów i zrobiłaby wszystko, aby chronić ich przed każdym złem. Astronom podejrzewał, iż nie miało być takiej potrzeby, ale zdecydowanie nie można było odmówić siedmiolatce zacięcia i determinacji. Przypominała w tym oboje swoich rodziców, chociaż nie było w niej bezduszności, jaką wyróżniał się jej ojciec. Vane nie chciał jednak o tym aktualnie myśleć, więc skierował się ku trójce osób.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP


Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 23.01.22 11:28, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Leśna droga [odnośnik]07.01.22 17:27
Dolina pełna była załamań w budowie terenu – podczas spaceru na płótnie horyzontu można było dostrzec coraz to nowe malunki: zakrzywione dachy domów, korony topoli ciągnące sznurem między polami, śnieżące się pomału od kwiecia wiśnie. Miłe to były widoki. Ale Elizabeth co chwila przerywała spacer nie po to, by pozwolić oczom na zanurzenie w urokach krajobrazu. Schodziła ze ścieżki i – przytrzymując jedną ręką fałdy spódnicy – pochylała się nad rosnącymi wśród zagajników ziołami. Dwie mile od centrum wioski zebrała do wiklinowego kosza mnóstwo pachnącej przytulii, którą wieczorem poda mamie w formie cieplutkiego naparu. Każdy przystanek ubogacał zawartość kosza przewieszonego przez jej ramię. Gaik nieopodal strumyka: kora kaliny, świerkowe igły, wilgotny mech. Polana przed lasem: młode liście czosnku niedźwiedziego i korzenie mniszka.
Za polaną, na rozdrożu, skręciła w stronę lasu. Mijała teraz pola, gdzie rolnicy szykowali ziemię pod wysiew jęczmienia. Patrzyła na ich spracowane ręce, na rękawy koszul podwinięte za łokcie... Praca stanowiła nie tylko źródło utrzymania, ale kojący rytuał. Rytuał ten teraz bardziej niż kiedykolwiek podszyty był nadzieją, że jakoś to będzie. Przeleje się krew, któryś tyran polegnie, inny dojdzie do władzy, a zboże jak rosło, tak rosnąć nie przestanie. Co zasiane, wyda plon – nawet bez czujnego oka rolnika.
Zatopiona w myślach nie zauważyła, że mija skraj lasu, że brzęczenie owadów ucichło, przygłuszone ptasimi trelami... Pochylała się właśnie nad młodą pokrzywą, gdy kątem oka dostrzegła ruch na drodze. Dwóch mężczyzn zbliżało się w jej stronę. Po umundurowaniu rozpoznała w nich magicznych funkcjonariuszy. (Serce zaczęło rozbijać się o klatkę żeber. – Niemal czuła, jak blednie, jak krew odchodzi z twarzy. – Przełknięcie śliny. Wdech. Wydech.) Nie dając po sobie poznać, że cokolwiek dostrzegła, wstała z kucków i ruszyła dalej przed siebie, byle dalej od nich, byle bliżej wioski. Jednocześnie zaczęła kalkulować. Jak wygląda moje położenie? Jak stawić czoła tej potencjalnie nieciekawej sytuacji?... Dzięki ci, Helgo, że nie natknęłam się na żadnych wczoraj. Odwiedzała wtedy znajomych mugoli. Nie chciałaby przypadkiem doprowadzić do nich ministerialnej policji.
Obywatelko – dobiegł ją zachrypiały głos. – Co pani tu robi?
Zwolniła i powoli zajrzała przez ramię.
Och – udała zdziwienie. – Dzień dobry. – Miała nadzieję, że uprzejmość i ciepły ton jej głosu zjednają jej przychylność mundurowych. – Wracam właśnie ze spaceru. Proszę się nie martwić. – Machnięcie ręką, delikatny uśmiech. – Nie będę zabierała panom cennego czasu. Dziękuję za troskę.
Grzecznie dygnęła, gotowa ruszyć dalej w swoją stronę.
Stać.Oj, nie wywiniesz się tak łatwo, Liz.
Nie była na bieżąco z wydarzeniami spoza jej małego światka, a zainteresowanie politycznymi tematami świadomie ograniczała do minimum. Tak naprawdę nie wiedziała więc, czego się spodziewać. Mundurowi rzadko zaglądali do Doliny. Przystanęła posłusznie, ważąc w myślach kolejne słowa.
Panowie? – Niewinny ton, opanowanie. Może jakoś wybrnie. W przypływie natchnienia wysunęła przed siebie kosz pełen ziół. – W marcu można zebrać mnóstwo cennych ingrediencji. – Sięgnęła po kilka świerkowych igiełek, by pokazać je mężczyznom, jakby byli słuchaczami jej zielarskiego wykładu. – Potrzebne do eliksirów leczniczych. Wczesną wiosną nietrudno o czarodziejski katar.
Miała nadzieję, że to wystarczy: prosta zielarka zatroskana o zdrowie społeczeństwa.
Pobiegniesz robić mazidła... – zaczął niższy z mężczyzn. – ...ale za chwilę. A teraz się legitymuj, raz dwa, pokazywać różdżkę.
Panowie – zaśmiała się perliście. – Jestem mieszkanką Doliny od ponad półwiecza. My się tu wszyscy znamy. Gwarantuję, że gdybym nie była stąd, las już dawno by mnie pożarł. – Było w tym nieśmiesznym żarcie ziarenko prawdy. Maleńkie, ale jednak – lasy bywały okrutne, Liz wiedziała.
Mówiła konwersacyjnym tonem, dbając o otwartą postawę i łagodne gesty. Jednocześnie co chwila robiła półkrok, krok czy dwa dalej ścieżką. Ot, jakby wszyscy troje byli tak naprawdę spacerowiczami, cieszącymi się ożywczą pogawędką. Miała nadzieję, że gdy zbliży się do serca wioski, natrętni funkcjonariusze dają jej spokój.
Zaś co do specyfików magicznych – udała nieco nadąsaną, adresując niższego z czarodziejów. – Nie tworzę żadnych mazideł, a poważne maści lecznicze.
Odwróciła głowę w fingowanym geście dumy, a wzrok jej natrafił na widoczne w oddali sylwetki. Dorosły, dziecko i wózek... Na ścieżce mającej wieść Lizzie do domu. O nie. Dorosły klękał przed dzieckiem, dziewczynką. Rozmawiali. Piękny rodzinny obrazek.
Ale... – westchnęła. Sekunda, w której ujrzała dzieci, była decyzyjna. Czas na zmianę planów. – Rozumiem, są panowie rzetelni w swojej pracy. Proszę powiedzieć, jak mogę wam pomóc. Przy czym zaznaczam, że pilno mi do pacjentów, którym warzę leki. – Bez żalu porzuciła myśl o dalszym kroczeniu w stronę wioski. Nie pociągnie za sobą ministerialnych kłopotów, nie w stronę dzieci.
Legitymuj się, różdżka – powtórzył niższy facet, złośliwie unosząc górną wargę.
Wypraszam sobie ten niemiły ton – odfuknęła. Liczyła, że wyższy z dwojga dołączy się do dyskusji i może… może poprze jej stronę? – Nie jestem mącicielką, a warzycielką. Pan może nie widzi różnicy, ale nie wszyscy mają równie wąskie horyzonty co pan. – Tu zerknęła na ułamek sekundy w stronę wysokiego milczka, by zaraz wrócić do swojej mini-przemowy. – Liza Fenwick. Z tych Fenwicków, tak. – Była mierną kłamczuchą, ale nauczyła się dzielić pół-prawdami. Kluczem było przekonanie w głosie, które potrafiła osiągnąć tylko wówczas, gdy mówiła coś, w co wierzy. A w Lizzie było tyle samo Fenwicków co Dearbornów. Lata wsłuchiwania się w historie o rodzinie matki zbliżyły Liz do tej gałęzi drzewa genealogicznego. – Mieszkamy w Dolinie od pokoleń. Z dziada pradziada zajmujemy się warzycielstwem, na pewno obiło się panom o uszy.
Jeśli znów zażądają różdżki, powiem, że nie noszę ze sobą. Jestem alchemiczką a nie wojownikiem.
Przejęta i zaaferowana, nawet nie zauważyła, że dostrzeżony w oddali mężczyzna pewnym krokiem zbliżał się w tę stronę.


everything you got is gold
let me go where the wild things grow, let us go where the the time runs slow to the fields that brought you here from the heels that walked through fear — meet me in the garden i planted for you
Lizzie Dearborn
Lizzie Dearborn
Zawód : magomedyczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Czy można znaleźć mądrość
większą od życzliwości?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10508-elizabeth-dearborn https://www.morsmordre.net/t10533-kambodza#319347 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f397-somerset-dolina-godryka-wierzbowy-zakatek https://www.morsmordre.net/t10536-szuflada-nr-2311#319377 https://www.morsmordre.net/t10537-elizabeth-dearborn#319380
Re: Leśna droga [odnośnik]10.01.22 16:01
« Idee nie są odpowiedzialne za to, co z nich czynią ludzie »
Każdy mierzył się z własnymi demonami. Po swojemu starał się egzystować i żyć w nowej rzeczywistości, chociaż nie raz już poruszali to w rozmowach z Roselyn, że ich pokolenie praktycznie wychowało się na wojnie. Pierwsza Wojna Czarodziejów pożerała Europę podczas gdy mugolski konflikt odbijał się nawet na czarodziejach. Ile godzin spędzili w zamkowych murach, trzymając się za rękę, by nie myśleć o tym, co mogło spotkać ich bliskich? By nie podzielili losu rodzin ich koleżanek i kolegów. Zaginionych, zabitych przez kogoś lub przez rykoszet wojenny. Dorastali, będąc pewnymi, iż nigdy więcej się to nie wydarzy. Nie tak szybko. Owszem, przetrwali — nie chcieli jednak aby to samo dotykało ich dzieci. Poczucie zagrożenia nie było naturalnym stanem dorastania, do wychowywania. Gdy strach paraliżował rodziców o dobro własnego potomstwa, co to świadczyło o ich państwie? Porządku? Polityce? Skoro system atakował najbardziej bezbronną grupę, musiał upaść, a ktoś musiał powiedzieć dość. Owszem, mógł uciec. Zabrać nie tylko chłopców, ale także Roselyn i małą Melanie i wyjechać poza granice upadającej, wielkiej Brytanii. Mogli jechać wszędzie — wszak wszędzie znajdowały się uniwersytety, wszędzie pożądano badaczy, a jego status i coraz silniej wybijające się nazwisko otwierały odrzwia do wielu miejsc. Miał pieniądze, renomę — mogli odejść. A jednak zostali. On został, wiedząc, że przyjaciółka nawet gdyby bardzo chciała, samotnie mogłaby mieć problemy z wydostaniem się dalej. Nikomu nieznane uzdrowicielka, samotna matka, niezarejestrowana. Pozostawały jej jedynie nielegalne drogi, a te zagrożone były niebezpieczeństwem, na której nie mogła sobie pozwolić. Miała zbyt wiele do stracenia. Jayden nie chciał wyjeżdżać pomimo zagrożenia. Zabraliby swoje dzieci, ale co z setkami, tysiącami innych, które pozostałyby za ich plecami? Co zostałoby, gdyby uciekli wszyscy i nie został nikt? Nikt, by obronić szczątki kultury, rozsądku, rozumu? Prawdy? Vane'owie służyli Prawdzie silniej niż jakakolwiek inna rodzina i chociaż już we wczesnych wiekach porzucili walkę zbrojną, znali potęgę nauki. Umieli ją wykorzystać i usługiwać społeczeństwu wiedzą, jaką posiadali oraz talentami, jakie wykuli w stali pokoleń. Ojciec Jaydena nie był tak bardzo zaangażowany jak swój syn, ale także jako uzdrowiciel ratował życia, odsuwając od siebie politykę. Astronom czuł odpowiedzialność idącą za powinnościami nie tylko obywatelskimi, ale także tymi, jakie posiadał jako figura publiczna. Nie był wszak anonimową twarzą w tłumie i mógł coś zmienić. Zobaczył to, gdy udało mu się wyciągnąć Jamesa, Thomasa i Marceliusa z Tower of London. Gdy głoszone przez niego tezy na sympozjum spotkały się z pozytywnym przyjęciem nawet tych, którzy wcześniej byli mu wrodzy. Gdy na najważniejszym spędzie astronomicznym na świecie dostał poparcie dla swoich badań oraz gwarancję wsparcia w dokonywaniu kolejnych. Miał władzę, po którą mógł sięgnąć, lecz wykorzystać ją ku lepszemu. Ku dobremu. Dotrzeć tam, gdzie nie mógł dotrzeć nikt inny. Okładka Horyzontów Zaklęć czy Czarownicy nie znaczyły wiele, jeżeli nie szedł naprzód. Jeżeli za tymi okazjami nie kryło się nic więcej jak piękny uśmiech.
To, co robił, było podyktowane dobrem przyszłości ich wszystkich. Widział ją w Melanie i swoich synach. Widział ją na każdym kroku i widział ją także i teraz. Gdy dziewczynka martwiła się przeprowadzką, nie zdając sobie do końca sprawy, co straszniejszego mogło czyhać tuż za rogiem. Nie lekceważył jednak i tych strachów. Nie byłby sobą, gdyby to zrobił. Dlatego ułagodził wątpliwości wypływające na pyzatej twarzyczce, by zaraz zmarszczyć brwi, widząc patrol policyjny. Mała panna Wright nie potrzebowała niczego więcej, by skopiować zachowanie dorosłego i lustrując umundurowanych mężczyzn badawczym spojrzeniem spod marsowego czoła. Mogli odejść. Zrezygnować i nie narażać się na nieprzyjemne pytania, póki tamci byli zajęci kobietą, Vane jednak nie był tego rodzaju osobą. Wręcz przeciwnie. Wychodził naprzeciw, wiedząc, iż tak należało. Że gdyby nie zrobił ruchu, los nieznajomej ciążyłby mu jeszcze na długo, a wyrzuty sumienia nie miały dać mu spać. Nie, żeby w ostatnim czasie dobrze sypiał i tak...
- Panowie. Lizzie. Co się dzieje? - Wszedł do rozmowy praktycznie bez zająknięcia, wykorzystując podsłuchane z odległości imię, ale wprowadzając do niego własną, zmiękczoną wariację. Dzięki tej operacji werbalnej ich potencjalna znajomość oraz bliskość mogła nabrać większej realności i osadzenia w prawdzie. Nie mógł wiedzieć, że było prawdziwe i tak naprawdę mówił prawdę, nie mając o tym pojęcia. - Gdzie byłaś? Szukaliśmy cię. Zrobiliśmy zakupy, gdy cię nie było - dodał, wskazując ruchem głowy mimowolnie na Melanie wciąż twardo trzymającą wózek i co jakiś czas zerkającą na ułożonych w nich chłopców. Czy kłamał? W sumie to jedynie wyminął się z kwestią, iż to nie na nieznajomą czekali, a na Roselyn. Czy jednak policjantom miało to w ogóle zrobić różnicę?
- A pan kim jest, panie...? - spytał jeden, obracając się do niego przodem i obserwując uważnie. Obaj byli niżsi od astronoma, ale ten, który zabrał głos, był jeszcze mniejszy. Drugi wąsacz milczał.
- Profesorze Vane - zaakcentował, po czym bez większego problemu sięgnął do wewnętrznej kieszeni po własną dokumentację i przekazał wyższemu z patrolujących policjantów. Wciąż brzydził go fakt, iż w ogóle posiadał tę przeklętą legitymację. Tak samo jak nie chciał wspominać rejestracji. Nie chciał jej odbywać. Nie chciał znajdować się w rejestrze władzy, z którą się nie zgadzał. Nie chciał, aby śledzili jego różdżkę lub robili z nią cokolwiek innego. Nie był w końcu głupi — to było niemożliwe, aby Ministerstwo Magii tak po prostu przepuszczało setki najważniejszych przedmiotów, jakie posiadali ich obywatele, by jedynie je skatalogować. Nie pozbawiliby się takiej szansy... Gdy jednak policjanci byli zajęci weryfikacją, Jayden wykorzystał tę okazję, by stanąć u boku nieznajomej kobiety i delikatnie musnąć dłonią tę należącą do niej. Nie patrzył na nią, wciąż pewny siebie wzrok miał wbity w mundurowych, ale chciał dać jej coś, cokolwiek, by się nie bała. Nie zamierzał jej zostawiać.
- To pan pracuje w Hogwarcie? - odezwał się w końcu wąsacz, zerkając na czarodzieja spod gęstych brwi. - Nie za młody pan na profesora? - dodał jedynie, by znów zająć się przeglądaniem dokumentów Jaydena. W odpowiedzi astronom skrzywił się, gdy żaden nie patrzył, chociaż z jego gardła wydobyło się dość lekkie oraz na wpół żartobliwe:
- Często to słyszę. - No, idźcie stąd, do cholery, przemknęło mu przez myśl, ale dobrze, że zajęli się nim, a nie nieznajomą panią Lizą Fenwick. Niższy z policjantów szturchnął wąsacza, co przyciągnęło uwagę profesora. - Coś nie tak? - I jakby na zawołanie z wózka z trojaczkami rozległy się głośniejsze głosy, które dość szybko przerodziły się w niemowlęce płacze, zwracając uwagę wszystkich dorosłych.
- Tato! Cassie płacze! - Nawoływanie Melanie kazało odwrócić się Jaydenowi, który jedynie dał dziewczynce znać, że zaraz się tam pojawi. Miał taką nadzieję. Miał nadzieję, że cała sceneria wystarczająco miała zirytować dwójkę policjantów, by po prostu zrezygnowali. Nikt nie lubił płaczących dzieci... Jednego. A co dopiero dwóch? W przypadku Vane'a była to kumulacja trzech głosików wzywających swojego opiekuna. Na pewno nie mieli być z tego faktu zadowoleni nadąsani funkcjonariusze, którzy nie mieli nic lepszego do roboty tylko nagabywać w lesie bezbronne kobiety. Spojrzał też kontrolnie na swoją towarzyszkę stojącą wciąż obok. Uśmiechnął się pokrzepiająco, by zwrócić się ponownie do policjantów:
- Nie chciałbym być impertynencki i zajmować panom czas. Dzieci... Rozumieją, panowie.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Leśna droga [odnośnik]30.01.22 17:46
Wybawienie pojawiło się nagle i byłoby przyprawiło Liz o zawał (–bo co on robi, przecież mają okazję się oddalić, Merlinie, niech to nie kończy się źle–), gdyby nie ton głosu, którym wypowiedziano jej imię. Serdeczność – w tej chwili tak miła sercu, że wyjście tej życzliwości naprzeciw nie stanowiło żadnej trudności:
Och, to ty – odparła krótko. Na kilka chwil zawładnęło nią uczucie... łagodnego tryumfu. Była przede wszystkim na wskroś przejęta, jak gdyby niespodziewanie spotkała którąś z Mojr, potężnych szafarek ludzkiego losu, tyle że... Nie. Bo przejęciu towarzyszyła ulga – nieśmiała co prawda i podsycona niepewnością, ale jednak: ulga. Uśmiechnęła się więc, poprawiła przewieszony przez ramię kosz z ziołami. – Wybacz… – Zerknęła nad ramieniem mężczyzny w stronę dzieci. – Wybaczcie. Znalazłam młode mniszki. Wiesz, jak ze mną bywa. Nie mogłam nie zebrać z tuzina korzonków. – Właściwie to mówiła prawdę, nieświadoma, że jej wybawiciel sekundę temu posłużył się tą samą taktyką. I jedyne, na czym mogłaby się zająknąć, to poufały ton, z jakim zwracała się do – przecież nieznajomego – mężczyzny. Jednakże w obecnej sytuacji obcy czarodziej stanowił uosobienie bezpiecznej przystani. Coś jak Cedric, dawno temu, gdy mieszkał jeszcze we Wierzbowym Zakątku i był przede wszystkim starszym bratem Liz – nie mężem Allyi, nie ojcem Anne, nie aurorem mszczącym się na mordercy Jamesa Dearborna. Ot, młody i trochę smutny, ale emanujący przekonaniem, że jego siostrze włos z głowy nie spadnie.
Tego samego wzrostu, co Ced, zauważyła, lustrując nieznajomego kątem oka. Dobrze. Łatwiej będzie stwarzać pozory. Dyskretnie upewniła się, że posturą okazuje przyzwyczajenie do obecności wysokiego bruneta. A kiedy ten wręczał policjantom dokumenty, Liz notowała w głowie drobnostki, którymi uzupełniała portret nieznajomego, naszkicowany naprędce w umyśle. Schludna prezencja, stonowane kolory ubioru, pewne gesty, pewne dłonie. Następnie obserwowała, jak policjant przegląda dokumenty... profesora Vane’a. Merlinie, kojarzyła to nazwisko. Nie miała pojęcia skąd, bo nerwowość obecnej sytuacji blokowała jakiekolwiek wędrówki w meandry pamięci. Wróci do tej myśli później, gdy będzie już po wszystkim.
Sekundy mijały... Nad głowami czarodziejów wiosenny wietrzyk to przetrząsał młode gałęzie sosen, to nurkował niżej i sprawiał, że szumiała trawa, rosnąca wysoko po obu stronach ścieżki; słońce migotało między wstążeczkami poplątanego listowia... W pewnej chwili poczuła ciepło w okolicy dłoni i o opuszki jej palców musnęły palce nieznajomego. Damy radę, zdawał się mówić gestem.
Tymczasem, gdy jeden z policjantów z przesadną skrupulatnością wciąż analizował papierek oflagowany Ministerialną pieczęcią, drugi łypnął na profesora spode łba. Czoło miał zmarszczone, usta zaciśnięte. I nagle twarz jego wykrzywił nowy grymas. Szturchnął wyższego kolegę, a Liz pewna była, że już miał przypominać o konieczności przejrzenia jej nieistniejących dokumentów, Merlinie, ale... głośne Łeeeee! wybiło z rytmu nawet umundurowanego złośliwca.
Kierowana opiekuńczym instynktem, odwróciła głowę, by spojrzeć w stronę wózka, skąd dobiegał płacz. Dzieci nie powinny być same, przemknęło jej przez myśl, boleśnie, jakby mroczna siła chciała wygrzebać z podświadomości wszelkie bóle zaprzeszłego świata, wszelkie krzywdy teraźniejszości i strach przed jutrem, gdy wśród chaosu i zgiełku nikt już nie zwróci uwagi na płacz dziecka. Stłumiła odruch troski i złapała spojrzenie Vane’a, przyjazne i pewne. Odpowiedziała delikatnym pochyleniem głowy.
Pora karmienia – westchnęła głośno, jakby dopowiadając do wypowiedzi profesora. Może funkcjonariusze poczują, że dość im konsternacji jak na jeden dzień?
Hmph – odpowiedział na to wąsacz. – Dokumenty w porządku, profesorze. – Oddawszy papiery Vane'owi, spojrzał na towarzysza z uniesioną brwią. – Chcesz coś dodać, Nicolas?


everything you got is gold
let me go where the wild things grow, let us go where the the time runs slow to the fields that brought you here from the heels that walked through fear — meet me in the garden i planted for you
Lizzie Dearborn
Lizzie Dearborn
Zawód : magomedyczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Czy można znaleźć mądrość
większą od życzliwości?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10508-elizabeth-dearborn https://www.morsmordre.net/t10533-kambodza#319347 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f397-somerset-dolina-godryka-wierzbowy-zakatek https://www.morsmordre.net/t10536-szuflada-nr-2311#319377 https://www.morsmordre.net/t10537-elizabeth-dearborn#319380
Re: Leśna droga [odnośnik]30.01.22 19:42
« Idee nie są odpowiedzialne za to, co z nich czynią ludzie »
Nie znał rozterek ani życia nieznajomej, ale mógł powiedzieć z przekonaniem, iż rewizja przez organy śledcze nie była czymś, czego by pragnęła. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uważał rozmów z policją za coś przyjemnego, chyba że dotyczyło rozwiązania personalnego problemu, jaki wcześniej złożyło się im do analizy. Czy jednak oddział egzekucyjny był jednostką wzbudzającą zaufanie? U kogoś takiego jak Jayden odpowiedź mogła być tylko jedna. Zresztą od początku roku nie raz już musiał brać udział w niekomfortowych dyskusjach, przy których należało wykazać się siłą charakteru oraz darem przekonywania i żadna z nich nie stała pod znakiem dogodnej. Wizyta u zarządcy Tower of London czy przesłuchanie przez Jednostkę Opieki nad Edukacją nie były łatwymi wydarzeniami. Przy pierwszym przypadku wyciągał trzech młodych czarodziejów z więzienia, poświadczając za nich własnym nazwiskiem, a w drugim próbowano znaleźć na niego coś, co pozwoliłoby na zwolnienie go ze stanowiska profesorskiego w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Nie mógł zapomnieć także o liście od Corneliusa Sallowa nawołującego go do zapłacenia haraczu Averym, którego absolutnie nie zamierzał płacić. Pergamin wciąż leżał na biurku profesora, ale jeszcze nie doczekał się odpowiedzi zwrotnej. Było to jedynie potwierdzenie faktu, iż nikt nie był bezpieczny. Nikt nie było poza zasięgiem lepkich macek niepokoju. Kobieta u jego boku. Sklepikarz w Dolinie. Uzdrowiciel w Świętym Mungu. Pracownik urzędowy w Ministerstwie Magii.
Chcesz coś dodać, Nicolas?
Jayden skierował spojrzenie na wymienionego mężczyznę, który krótką chwilę zdawał się chcieć odezwać, lecz finalnie się nie odezwał. Astronom schował papiery rejestracyjne we wewnętrznej kieszeni płaszcza i patrzył na policjantów, czekając na decyzję. W końcu usłyszał wyczekiwane Nie, to wszystko. Miłego dnia, profesorze.
- Panowie. - Vane uśmiechnął się więc na pożegnanie zarówno do pierwszego, jak i drugiego funkcjonariusza. Nietrudno było wyłuskać z siebie daną emocję, bo przecież pomijając całe wydarzenie, pogoda była piękne i chociaż jego dzieci płakały, była to poezja życia codziennego. W tym konkretnym momencie także wybawienie... Po pożegnaniu z policjantami zaoferował ramię czarownicy i milczał, aż nie oddalili się na odpowiednią odległość od wąsacza i jego kompana. - Nie zatrzymuj się, aż nie odejdą - powiedział cicho, nie zerkając nawet na kobietę u swego boku. Ewidentnie sam także chciał znaleźć się poza zasięgiem spojrzeń dwóch mężczyzn i nie narażać się na możliwość zmiany decyzji. Dopytanie czy cokolwiek czego jeszcze by chcieli, było ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował. Potrzebowali. Gdy za plecami usłyszeli trzask teleportacji, odwrócił się w tamtą stronę i zobaczył, iż na drodze nie znajdował się już nikt poza nimi samymi. Wypuścił więc swoją towarzyszkę oraz nachylił się nad wózkiem, gdzie trójka ubranych w ciepłe kubraczki niemowląt krzyczała wniebogłosy. - Oj, Cass. Uratowałeś tatę, co? - powiedział astronom rozczulony, sięgając po jednego z krzykaczy i przytulając syna do ramienia. Delikatnie też zaczął się bujać, aby ruchem ułaskawić rozkrzyczane ciałko. - Daj Samowi i Ardenowi smoki - polecił Melanie, a ta nawet nie pytała, co miał na myśli. Sięgnęła do kieszeni męskiego płaszcza i wyciągnęła przedmioty, o których mówił. Dwa maleńkie, zaczarowane smoki zaryczały niebezpiecznie, ale dziewczynka nic sobie z tego faktu nie zrobiła. Zamiast tego pozwoliła jednemu wzbić się w powietrze i dotrzeć do pierwszego z chłopców, druga zabawka zrobiła to samo przy ostatnim z trojaczków. Oba smoki wpełzły pod ubranka, by umościć się na klatkach piersiowych małych czarodziejów i następnie owiać delikatne twarzyczki ciepłym powiewem, nieszkodliwego ognia. Promieniowanie ciepła z ich zaczarowanych łusek przechodziło również na rozdygotane mięśnie synów profesora, co powodowało także ich uspokojenie. Osiadanie na płucach również pomagało pozbyć się napięcia. Profesor jeszcze kilka miesięcy temu nawet nie wiedział, iż miniaturowe smoki, które były zabawkami sprzedawanymi na porządku dziennym dla wyziębionych rąk lub stóp, mogły sprawdzać się także w ten sposób. Skłamałby, gdyby powiedział, że wpadł na to sam — prawda była taka, iż podejrzał to na jednym ze swoich spacerów, gdzie pewna mama zrobiła dokładnie to samo. Nie był to sposób niezawodny, lecz zdecydowanie działał w większości przypadków, gdy zaaferowanemu ojcu brakowało rąk do trzymania rozkrzyczanych maluchów. Które tak uporczywie domagały się uwagi... W warunkach domowych sprawa też mogłaby wyglądać inaczej, ale w wariancie polowym profesor miał ograniczone pole manewru. Na szczęście z Melanie stanowili niepowstrzymany duet i nie pytając nawet, dziewczynka ruszyła z wózkiem w stronę powrotną do miasteczka, poruszając nim tak, jak umiała, aby jakoś dodać rytm i zająć czymś płaczące istotki. W międzyczasie dorośli ruszyli za nią, a Jayden w drodze obrócił się ku idącej obok nieznajomej wciąż czarownicy. - Proszę wybaczyć. Ojcostwo to ciężki kawałek chleba - zwrócił się w końcu do towarzyszącej im kobiety i posłał jej pokrzepiający uśmiech. - Vane. Jayden - przedstawił się, wyciągając lewą, wolną dłoń w dość pokraczny sposób, bo wciąż trzymał na ramieniu syna i nie chciał, aby ten wygiął się przesadnie. Malutkie wciąż ciałka nabierały siły, a prężenie się i stękanie szło im znakomicie — przyprawiając rodzica niemalże o palpitacje serca. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzała pani interwencja bez jej zgody. Po prostu wydawało się to właściwe - wyjaśnił, wiedząc, iż poufałość, jaką jej okazał, nie miała być kontynuowana i pojawiła się tylko z uwagi na okoliczności. W normalnej sytuacji nie sięgnąłby po takowe złamanie bariery, szanując prywatność oraz kobiecą autonomię. Wyglądała jednak na taką, która miała to zrozumieć.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Leśna droga [odnośnik]01.02.22 13:46
Oddalali się od funkcjonariuszy powoli, akompaniowało im dziecięce kwilenie. Spacer u boku wyższego mężczyzny znów przywiódł skojarzenia z Cedem, tym razem osnute nutą goryczy, bo och kiedy ostatnio spacerowali wspólnie? Kiedy w ogóle naprawdę rozmawiali? Niby na początku stycznia, ale jej brat nie był wtedy do końca sobą, wydawał się tak nieobecny...
Profesor Vane przestrzegł łagodnie, by przypadkiem jeszcze się nie zatrzymywała. Nie mógł wiedzieć, że Liz, jak mało kto, wprawiona była w Udawaniu, Że Nic Się Nie Dzieje. Umiejętność ową zawdzięczała, o dziwo, błogiej sielance dzieciństwa. Bo, oj, niełatwo było drobnej kilkulatce wkraść się w łaski elitarnego grona starszych chłopców, kolegów brata. Wszyscy oni, również Cedric, z wyjątkową surowością dbali, by szczerbata Lizzie Dearborn przypadkiem nie przysporzyła im kłopotów. Musiała nauczyć się, jak Stwarzać Pozory, Szybko Uciekać i Nie Rzucać Się W Oczy. Opanowała każdą z tych niełatwych sztuk, motywowana marzeniem o dzieleniu przygód z bratem.
Spaliłaś, Liz!, krzyknąłby Jeff Roberts, gdyby zatrzymała się teraz w pół kroku, lekkomyślnie porzucając tak pięknie utkaną woalkę pozorów. Serce śmiało się na wspomnienie piegowatej buzi Jeffa… Nie widziała go od dawna. Zeszłej wiosny wraz z mugolską rodziną wyprowadził się z hrabstwa. Gdzie? Na szczęście informację zachował dla siebie…
W ten sposób myśli Liz, wpierw na krótko oddalone od nieprzyjemnego tu i teraz, powróciły w rejony objęte trwogą teraźniejszości. Na plecach czuła czujne spojrzenia policjantów.
Oczywiście – odparła, z wdzięcznością przyjmując słowa profesora. Gdyby nawet była mistrzynią forteli (a nie była), nerwy przecież dopadały każdego i to w najmniej sprzyjającej chwili. Tyle rzeczy wciąż mogło pójść źle. Opanowanie Vane'a dodało jej otuchy; mimo trudnej sytuacji, myślał trzeźwo i bystro, dbając, by Liz nie wypadła z rol-... Trzask!
Podskoczyła lekko -ciśnienie sto czterdzieści, zaciśnięte powieki- i z ledwością opanowała odruch, by obejrzeć się za siebie. Wystarczyło, że zrobi to jedno z nich. Wdech, wydech. I dopiero, gdy profesor delikatnie odsunął ramię Liz… Dopiero wówczas pozwoliła sobie na westchnienie ulgi. Zajrzała.
Pusto.
Kurz koloru cynamonu, wzbity w górę za sprawą aktu deportacji, opadał powoli na ziemię. Gdy na powrót otulił wydeptaną drożynę, gdy przestał migotać w powietrzu, Liz poczuła, jak opuszczają ją lęk i napięcie. Już po wszystkim. Gdzieś między drzewami mignął lisi ogon – typowy widok w tej części Doliny –, a z oddali, zza wzgórza, dobiegły pierwsze uderzenia kościelnego dzwonu, znak nadejścia pełnej godziny.
Odwróciła się z powrotem do profesora i jego dzieci. Jej uwagę przykuł drobny wzorek wyszyty granatową nitką na marynarce mężczyzny. Wyrazisty szlaczek kontrastował z rumianą delikatnością buzi niemowlęcia. Dziecko otworzyło na chwilę powieki, zamrugało. (Jakie ciemne rzęsy...) Dwojgiem wielkich oczu przez sekundę poddawało Liz uważnej lustracji. Mrugnięcie i maleńka twarzyczka znów chowała się w utuleniu tatusiowych ramion.
Tymczasem dziewczynka, do której zwrócił się profesor, z kieszeni jego płaszcza wyjęła… Och. Liz mało miała okazji, by przyjrzeć się tym magicznym ogrzewaczom. Kto by pomyślał, że miniaturowe smoki mogą zostać użyte jako strażnicy ciepła niemowlęcych ciałek. Ładnie wykonane, uznała, obserwując jak kolorowe zabaweczki nikną pod dziecięcymi ubrankami.
Ruszyli powoli drogą. Vane, Jayden, przedstawił się. Znów mignęła myśl, że kojarzy to nazwisko. Krótko ścisnęła wyciągniętą dłoń, powstrzymując uśmiech na widok jego śmiesznej pozy.
Elizabeth Dearborn. – Delikatny rumieniec wypełzł na jej policzki, wszak niespełna dziesięć minut temu podała się za niejaką Lizę Fenwick. – Nie wątpię – dodała, komentując jego wcześniejsze słowa. – Czworo dzieci i każde z nich ciekawe cudów tego świata, zwracające się do pana po wsparcie, ciepło, wiedzę… – Nuta podziwu wkradła się do jej głosu. – Cztery umysły to jak cztery nieskończoności. – Uśmiechnęła się do towarzysza spaceru. – Wyzwanie.
Minęli wysoką sosnę, którą jednej pamiętnej jesieni trafił piorun. Drzewo ucierpiało, ale nie było martwe. Z roku na rok wracało do formy, by pokazać światu, że nie na darmo zapuszczało tu korzenie. Będzie rosło, póki starczy mu sił. Rudy lisek musiał wyczuć moc tej niewzruszonej potęgi, bo zadomowił się u stóp drzewa zeszłej wiosny.
Proszę nie żartować – zrugała łagodnie. – Przez myśl by mi nie przeszło robienie panu wyrzutów! Przeciwnie. Mam u pana ogromny dług, panie Vane. – Uciekała wzrokiem, nagle spłoszona własnym wzruszeniem. Coraz mniej ludzi postąpiłoby tak, jak zrobił to Vane... – A już szczególne wyrazy wdzięczności jestem winna pana córce. – Wspomniana dziewczynka szła raźno przed nimi, pewnie prowadząc wózek. – Jeśli przystaniemy na chwilę, uda nam się zobaczyć ślicznego liska. Od jakiegoś roku mieszka tam, o, pod wysoką sosną. – Może się myliła, ale coś podpowiadało jej, że dzieci – a przynajmniej najstarsza z czworga – chętnie przyjrzą się uroczemu stworzeniu.

[bylobrzydkobedzieladnie]


everything you got is gold
let me go where the wild things grow, let us go where the the time runs slow to the fields that brought you here from the heels that walked through fear — meet me in the garden i planted for you
Lizzie Dearborn
Lizzie Dearborn
Zawód : magomedyczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Czy można znaleźć mądrość
większą od życzliwości?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10508-elizabeth-dearborn https://www.morsmordre.net/t10533-kambodza#319347 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f397-somerset-dolina-godryka-wierzbowy-zakatek https://www.morsmordre.net/t10536-szuflada-nr-2311#319377 https://www.morsmordre.net/t10537-elizabeth-dearborn#319380
Re: Leśna droga [odnośnik]03.02.22 15:25
« Idee nie są odpowiedzialne za to, co z nich czynią ludzie »
Na chwilę zapomniał o policjantach i niespodziewanym spotkaniu na drodze. Zapomniał o zakupach i wszystkim, co go otaczało. Skupił się na krótkim momencie własnej codzienności związanej z piastowaniem opieki nad dziećmi. Z każdym dniem zauważał u nich zmiany i nie udało się odmówić, że cała trójka odziedziczyła w oczach orzech wymieszany z zielenią po Pomonie — za każdym razem więc gdy tylko synowie patrzyli na swojego ojca, w myślach przywoływał tak żywy i bogaty obraz żony. Wciąż jednak gdzieś tam, za wszystkim, co przeżyli, czaiło się to ostatnie wspomnienie. Wspomnienie śmierci i wynaturzenia. Wspomnienie ciała bez duszy.
Dearborn.
Spojrzał na kobietę obok. Znał to nazwisko, ale świat czarodziejów był niewielki — rozsiane rodzinne kręgi sięgały dalej, niż można było podejrzewać, a przez siedem lat pracy w Hogwarcie przez profesorskie biurko przelał się cały stos prac z imionami. Łatwo było się osłuchać. Łatwo także było zdać sobie sprawę z pamiętania. Ostatnim Dearbornem był niewątpliwie Cedric, jednak długo nie widział tego konkretnego mężczyzny. Cóż... Jako dawny auror na pewno nie miał prostej drogi życia. Skąd jednak Jayden mógłby wiedzieć, że jego losy tak naprawdę wiązały się ściślej z mężczyzną, niż mógł przypuszczać? Nieświadomy jego czynów oraz odebrania ostatniego tchu ukochanej przez profesora kobiecie. Nieświadomy uczuć, jakie mogły nim zawładnąć, gdyby znał prawdę. Teraz była tylko ona — Elizabeth Dearborn. Po prostu. Nie skomentował skłamania policjantom — nie musiała się nawet z tego tłumaczyć, bo nie oczekiwał wyjaśnień. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż nawet za własne personalia można było pójść do więzienia. Czy więc kłamstwo w tej sprawie nie było bardziej niż usprawiedliwione? Uśmiechnął się jednak z czułością do czarownicy, gdy powiedziała o dzieciach, przyrównując je do nieskończoności. - Prawda? - mruknął cicho i nie trzeba było go znać, by rozpoznać w głosie nie tylko dumę, ale także silną miłość. - Cztery żywioły, cztery strony świata. - Łączące w sobie coś ograniczonego, wydawać by się mogło jednostkowego, lecz były to tylko pozory. Fizycy z Jonii próbowali odszukać początek wszystkiego — jedno mówili o wodzie, inni o ogniu, kolejni o apeironie. Arché. Ich zasada. Przedrzecz. Budująca wszystko inne. Małe ziarna, jakie widział Anaksagoras, Vane widział w dzieciach. Przyszłości ich świata. Będących jego podstawą. Zasadą. Przedrzeczą... Chociaż wówczas nie był tego w pełni świadomy, pojawienie się możliwości trwania na stanowisku profesora w tak młodym wieku, było przeznaczeniem losu. Patrząc wszak na swoje dwudziestoczteroletnie ambicje, nie myślał o uczeniu. O kształtowaniu dziecięcych umysłów, a teraz... Teraz nie wyobrażał sobie bez tego życia.
A już szczególne wyrazy wdzięczności jestem winna pana córce.
- Nie jestem córką wujka. Udawałam. - Melanie zatrzymała się w półkroku i odwróciła w kierunku dorosłych. Mówiła to, z dumą unosząc dziecięcy podbródek, a Jayden musiał ukryć twarz w małym ramiączku Cassiana, aby ukryć uśmiech, bo przecież widział tę wypiętą pierś małej buntowniczki, która niczym wojowniczka chwaliła się przeprowadzonym na wrogach fortelem. Gdyby mogła, utarłaby im nosa w dosłownym tego słowa znaczeniu. Astronom wzruszył jedynie ramionami, gdy odnalazł spojrzenie kobiety. Dzieci posiadały wyobraźnię, nieprawdaż? - I jakiego lisa? - dodała mała Wrightówna zaraz też rozglądając się zachęcona i podchodząc do Elizabeth.
Gdy obie skierowały swoje spojrzenia ku wspomnianemu przez kobietę kierunkowi, pewna wesołość opuściła na chwilę profesora, a jego wzrok osiadł na zwróconej tyłem do niego dziewczynki. W końcu od dawna wiedział, że Melanie była dla niego kimś więcej niż jedynie córką przyjaciółki. Powiedział przecież nawet jej matce, że traktował ją jak swoją i nie było w tym kłamstwa. Zajmował się nią wszak od urodzenia. Był przy niej, gdy nie było przy niej jej ojca. Chciał ją, gdy nie chciał jej własny ojciec. Nie wyparł się, nie wzgardził. Nigdy nie zapomniał. Była jego dzieckiem nawet jeżeli nie płynęła w nich ta sama krew. Stąd też myśl o jej wyprowadzce do Szkocji, rozrywała go wewnętrznie. Wiedział, że miało to nadejść i musiało, ale przecież nauczyli się żyć wspólnie, prawda? Stanowili jedność. W swojej dziwnej rodzinie, pozszywanej z innych rozbitych. On, Roselyn i ich dzieci. Zamknięci w oddzielny wszechświecie na terenach przypisanych od lat Vane'om. Prawdziwi?
Podszedł do wózka, by przyjrzeć się i skontrolować chłopców. Arden zdecydowanie poddał się działaniu smoka. Mały rogogon węgierski właśnie ział niewielkim płomykiem w policzek chłopca, gdy gadzia głowa wystawała zza ubranka, a Jayden mógł dostrzec zadowolony, rozczulający uśmiech na twarzy synka. Samuel za, to gdy tylko zobaczył rodzica, wydał z siebie niewyartykułowany dźwięk — między krzykiem a słowem. Cassian odpowiedział mu tym samym, ale przeciągłym stęknięciem, gdy trzymany w męskich ramionach chłopiec wyprężył się, jakby chciał zobaczyć, gdzie był brat. Astronom wcale mu tego nie bronił, a wkrótce też drugi z niemowlaków trafił w ręce ojca, wpatrując się w niego z rozdziawioną buzią. Zaraz też jeden i drugi zaczęli swoje gaworzenie. - Panowie też chętnie zobaczą tego lisa - odezwał się, podchodząc do Elizabeth i Melanie i zatrzymując się obok nich. Trzymani chłopcy, zwróceni już twarzą nie ku klatce piersiowej rodzica a na wprost zdawali się wodzić spojrzeniem wokół, nie skupiając się na niczym szczególnym. - Ma pani dzieci, pani Dearborn? - podpytał po chwili. Czy była zamężna? Nie mógł stwierdzić. Nie przypatrywał się jej dłoniom, które trzymały zebrane składniki.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Leśna droga [odnośnik]03.02.22 23:13
Nie jestem córką wujka. Udawałam.
Och. – Cóż za bystra osóbka.Wspaniale ci się to udało – pogratulowała, maskując zaskoczenie. Blondyneczka podeszła bliżej, zachęcona perspektywą spotkania zwierzęcia. Lizzie posłała jej szeroki uśmiech.
Nie jestem specjalistą od zwierząt – zaczęła konspiracyjnym tonem.
Skierowane do dziewczynki wyznanie było tak właściwie niedopowiedzeniem. Liz nigdy nie potrafiła znaleźć wspólnego języka ani z magicznymi, ani z tymi „przeciętnymi” zwierzętami. Świadczyły o tym i marne oceny z ONMSu, i liczne zadrapania na wówczas dziecięcych rękach – pamiątki po tych wszystkich chwilach, gdy jej gołębie serce litowało się nad błąkającymi się po okolicy kociakami... Kochała i florę, i faunę, jednak tylko z tą pierwszą łączyło ją zrozumienie. Przypuszczała, że zwierzęta zwyczajnie są podejrzliwe wobec jej skrytej natury. Wyczuwają, że nie jest do końca szczera, że tłumi obawy, dusi niepokoje. (Ponadto u dorosłej Liz dochodził jeszcze jeden powód, dla którego – jak sądziła – żadne dzikie stworzenie jej nie ufało: dziwaczny pierwiastek dziecięcy, tak nie na miejscu w jej osobie. Była przekonana, że zwierzęta potrafiły go wyczuć, może wywąchać. Uznały najwidoczniej, że do tego przedstawiciela ludzkiego gatunku należy podchodzić z dystansem. Cóż, sama Lizzie nie zabiegała o ich zaufanie jakoś szczególnie. To znaczy – już nie zabiegała – odkąd w wieku czternastu lat odważyła się przyznać przed sobą i światem, że jedynym stworzonkiem, z którym kiedykolwiek potrafiła się dogadać, był Jimmy, kompan z dawnych lat.)
Wszystko, co o nim wiem, to wyniki obserwacji. Często tutaj spaceruję. – Gestem wskazała, żeby stanęły nieco bliżej skraju drogi. Tu przykucnęła, bo pamiętała jeszcze, jak niegdyś lubiła, gdy duzi tak robili. W takiej pozie, przykucnięta, z jedną ręką opartą o kolano, Liz wyszeptywała swej małej towarzyszce lisie sekrety. Nie zauważyła, że stojący za nimi Vane spoważniał nagle, a jego spojrzenie posmutniało. – Jest młodziutki. Gdy poznałam go zeszłej wiosny był zaledwie lisim podlotkiem.
Kątem oka dostrzegła, jak profesor pojawia się obok – już nie z jednym, a z dwoma chłopcami w ramionach. I nagle, jakby na zawołanie, wyczekiwane zwierzątko pojawiło się w polu widzenia. Oczy niby dwa czarne koraliki; ruda kita upstrzona dowodami niedawnych przygód (pełno w niej było igliwia). Ubłoconymi łapkami lis przedreptał kilka razy w miejscu, nim postanowił położyć się na miękkim mchu tuż pod pniem sosny. – Stąd można spokojnie obserwować, nie spłoszy się. Ale nie zalecam podchodzenia bliżej. – Jakkolwiek cudowne i fascynujące, dzikie zwierzęta mogły być nosicielami różnych chorób. Ale przypuszczała, że rezolutna dziewczynka albo już o tym wie, albo domyśla się drugiego dna ostrzeżenia. Dziecko z powagą kiwnęło głową, nie odrywając spojrzenia od rudego przybysza. Nic w tym dziwnego – lis był śliczny. Samej Lizzie w dziwny sposób kojarzył się właśnie z Jimmym, psidwakiem, który towarzyszył jej swego czasu całymi dniami.
Hmm? – Wciąż przycupnięta, odwróciła głowę w stronę mężczyzny, gdy ten zadał pytanie o dzieci. – Och, nie. Tej radości nie dane mi na razie zaznać – odparła pogodnie, choć w sercu poczuła wzbierającą powoli falę melancholii.
Cichutkim i nieśmiałym marzeniem Elizabeth było to, aby znów usłyszeć w ogrodzie za domem perlisty śmiech dziecka. Odkąd śmierć zabrała do siebie maleńką Anne, córkę Ceda, to ani chichot, ani kwilenie nie rozbrzmiało w cieniu drzew okalających Wierzbowy Zakątek… Jednak czy Liz miała w ogóle prawo krążyć myślami wokół tego marzenia? Ech, tak po prawdzie to nie chciała znać odpowiedzi na postawione pytanie. Bowiem – wbrew sobie nawet – sięgała po temat często. Zastanawiała się na przykład, czy w dobie wojny pragnienie obdarzenia dziecka czułością i opieką czynią ją samolubną?... Starała się przekonać siebie samą, że nie. Zwłaszcza, że w tej potrzebie nie chodziło o (chyba) to, by nosić dzieciątko pod sercem… Wszak czułość zalewała Elizabeth na sam tylko widok Deborah, podopiecznej Cedrica. Zresztą… także teraz odczuwała i radość, i tkliwość. Spójrz, Liz. Oczy dziewczynki, błyszczące ekscytacją na widok leśnego stworzonka… Trzej chłopcy, bladoróżowi i z ciemnymi rzęsami, o usteczkach mniejszych niż płatki róży. Tak drobni, w swojej delikatności niepodobni do żadnego dorosłego…
Nie, nie ma co o tym rozmyślać. Postanowiła nie poddawać się niechcianym smutkom, w zamian sięgając po temat, który wcześniej gotowa była porzucić:
Profesorze – zaczęła, wstając z kucków (pomalutku, żeby przypadkiem nie wystraszyć lisa). – Proszę mi wybaczyć, ale ciekawość nie daje mi spokoju. Otóż nurtuje mnie pytanie... – Popatrzyła na mężczyznę uważnie, jakby szukała w jego twarzy jakiejś podpowiedzi. – Pańskie nazwisko. Kojarzę je, ale zdaje się, że coś mi umyka. Czy to może pan pisywał artykuły na temat nowatorskich metod przechowywania łatwopalnych eliksirów? – Zdawało jej się, że powinna wiązać podpis J. Vane z dziedziną warzycielstwa. Czy stojący przed nią mężczyzna zaproponował zmodyfikowanie pospolitego zaklęcia z magii gospodarskiej w celu zapewnienia eliksirom i d e a l n y c h warunków stygnięcia, co znacznie niwelowało ryzyko wypadków w branży? Mgliście pamiętała scenę, gdy siedzi w fotelu zaczytana w najnowszym numerze ulubionego periodyku, czasopisma dla alchemików. Wspominał, że uczy w Hogwarcie. Och, czyżby miała przed sobą Hogwarckiego Mistrza Eliksirów? Ekscytująca perspektywa. Może zechciałby przedyskutować z nią tamte badania. A od czasu wyjścia wspomnianego artykułu podjął się zapewne nowych, interesujących projektów. O ile, rzecz jasna, to wszystko nie jest wielgachną pomyłką. Oj, mam nadzieję, że moja twarz nie zdradza właśnie, jaki chaos panuje teraz w mojej głowie.


everything you got is gold
let me go where the wild things grow, let us go where the the time runs slow to the fields that brought you here from the heels that walked through fear — meet me in the garden i planted for you
Lizzie Dearborn
Lizzie Dearborn
Zawód : magomedyczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Czy można znaleźć mądrość
większą od życzliwości?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10508-elizabeth-dearborn https://www.morsmordre.net/t10533-kambodza#319347 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f397-somerset-dolina-godryka-wierzbowy-zakatek https://www.morsmordre.net/t10536-szuflada-nr-2311#319377 https://www.morsmordre.net/t10537-elizabeth-dearborn#319380
Re: Leśna droga [odnośnik]29.03.22 14:23
« Idee nie są odpowiedzialne za to, co z nich czynią ludzie »
Mogło się wydawać, że nie przywiązywał uwagi do tego, aby obserwować. Aby słuchać. Aby uważać na kobietę, która znajdowała się w tym momencie tak blisko jego dzieci. Nie znał jej. Pomoc nie czyniła z nich przyjaciół ani nie oznaczała momentalnego zaufania. Zaufanie było kruche i należało sobie na nie zasłużyć, chociaż w tym momencie — czy istniała chociaż jedna osoba w życiu profesora, która go nie zawiodła? Znał odpowiedź na to pytanie, jednak nie zamierzał się nad tym specjalnie pochylać. Analizował bardziej to, jakie wrażenie wywarła na nim kobieta. Biło od niej dobro. Szczerość oraz transparentność, której źródła nie potrafił określić. A może nie chciał? W końcu patrząc na nią, słuchając jej, wiedział, że nie mogła być początkiem moralnego zła. Protagorejskie nikt nie może czynić zła świadomie przybierało materialną formę w postaci Elizabeth Dearborn. Jakżeby mogła zresztą pokusić się na bezpośredni udział w czymś zbrodniczych? Jak mogłaby nawet niechcianie sięgnąć ku bezpośredniemu zadaniu krzywdy? Ale czy nie mogłaby? Ludzie w panice, w desperacji stawali się monstrami, którymi nigdy by nie wyśnili. Mógł się mylić. Jego zaufanie wobec ludzi upadło jednak dość szybko, a jego brak eskalował w równie zawrotnym tempie. Pozwalał na to, aby nie dostrzegać, jak wiele ukrywały przed nim najbliższe osoby. Te, którym oddał życie. Żona. Przyjaciółka. Przyjaciele z lat dziecięcych. Ojciec. Wszyscy upadali niczym strącone muchomorowe kapelusze — piękne z zewnątrz, lecz trujące w swym wnętrzu.
Tej radości niedane mi na razie zaznać.
Spojrzał na kobietę i pozwolił, by kącik ust lekko się uniósł, ale nie było w tym wesołości. Jayden doskonale zdawał sobie sprawę, iż wychowywanie dzieci w tych czasach łączyło się z niesamowitym wyzwaniem. Niebezpieczeństwem, którego być może nie można było odeprzeć. Sam trwożył się na samą myśl o przyszłości chłopców, a patrząc w oczy Roselyn, widział porozumienie, wyrozumiałość, ukrycie bólu, którzy odczuwali. Niewiadomą. Która ich wszystkich łączyła w niekończącą się sieć nieprzerwanego organizmu. Jednego organizmu.
Pańskie nazwisko. Kojarzę je, ale zdaje się, że coś mi umyka.
Spiął się niezauważalnie. Czy nie wszyscy znali nazwisko Vane? I to nie ze względu na naukowe dokonania, ale listy gończe? Zaraz jednak jego towarzyszka kontynuowała, prowadząc rozmowę w innym, odmiennym kierunku. Skłamałby gdyby nie był do niego przyzwyczajony. Nie do posądzania go o inne dokonania — chociaż niewątpliwie mylono go z jego dziadkiem, z którym współdzielił personalia — a o zagadywanie go o sprawy naukowe. Zanegował słowa kobiety lekkim ruchem głowy, zapraszając ją uprzednio do kontynuowania powrotu do miasteczka. - Niestety nie. Nie zajmuję się eliksirami. Moją specjalizacją jest astronomia, chociaż popełniłem dzieło, w którym opisuję wpływ planet i gwiazd na warzenie eliksirów. Co zaś do artykułów — być może ma pani na myśli Juliette Vane. Wiem, że od lat zajmuje się alchemią. - Żona prawuja Crónána była wsparciem dla młodego badacza, gdy ten pisał pierwszą książkę. Bez niej i kilku innych osób zapewne nigdy by jej nie skończył. W końcu dział poświęcony wspomaganiu ważenia nie leżał w jego zainteresowaniach i specjalności.
Rozmawiali większość drogi powrotnej, zanim pożegnali się niedaleko miejsca docelowego panny Dearborn. Nie musiał tłumaczyć dlaczego. Policjanci mogli wrócić lub mogli ich po prostu przyuważyć bliżej Doliny. Skoro zaczęli od jednej wersji, musieli się jej podjąć do końca.

zt


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Leśna droga [odnośnik]13.06.22 17:28
19 kwietnia '58


Przemykające między drzewami światło rozpryskiwało się na leśnej ścieżce złoto-białym konfetti, raz po raz zmieniającym swoje położenie za sprawą wiatru. Hulał śmiele, choć raczej łagodnie, raz po raz wprawiając w ruch korony drzew, które dumnym szumem niosły się wzdłuż Doliny. Rozpogadzało się znacznie, choć ponoć w środkowej części kraju wciąż panował mróz i ciemności; nieświadomie przypisywała to wszystko do aury, która na dobre spowiła Londyn i okolice, nie chcąc za nic opuścić stolicy Anglii. Tutaj było bezpiecznie – pozornie w cichych odgłosach lasu można było się ukryć, choć trakt robił się coraz bardziej popularny, zwłaszcza o tej porze roku kiedy wiosna budziła się do życia. Szelest liści i żwiru niósł ze sobą coś na kształt ulgi, kiedy koła w umiarkowanym tempie przesuwały się do przodu. Udało jej się załatwić dla siebie rower dzięki uprzejmości jednej z sąsiadek Makówki, starszej kobiety, która doskonale pamiętała rodziców młodego Juliena; wspominała dawne dni pełne muzyki i tańców, uśmiechu i beztroski, zupełnie nie takie, jakie nawiedziły jej starość. Rower należał niegdyś do jej córki, później wnuka, finalnie przypadł w posiadaniu Anne za kilka zaprawionych wspólnie słoików i połówce wyplewionego ogródka. Nie chciała, by kobieta traktowała to jako pewną zapłatę – takie rzeczy należało robić bezinteresownie, ale i na to starsza pani miała swoje sposoby; po prostu podarowała jej stary, nieco skrzypiący pojazd dwa dni później, przy okazji pretekstu na podwieczorek. Rower był mugolski, ale w miejscu takim jak Dolina nie robił na mieszkańcach wielkiego wrażenia; Beddow jednak uważała, by nie jeździć nim głównymi ulicami i po zmierzchu; coraz częściej patrole dziwnie wyglądających ludzi pojawiały się także tutaj, niepotrzebnym było robienie wokół siebie nadmiernego szumu. Zwykle wolała nawet nie wystawiać nosa poza Makówkę; ale takie przekonanie prędko poszło w niepamięć, nie tylko ze względu na samą nudę, ale fakt, że zdała sobie sprawę, jak wiele ludzi w okolicy potrzebowało pomocy; z najmniejszymi, codziennymi czynnościami. A ona miała dwie zdrowe ręce i sprawną różdżkę – chociaż tak mogła się odwdzięczyć za dobroć, jakiej tutaj zaznała.
Charakterystyczny dźwięk roweru toczył się przez szlak; od głębokiego lasu po mniejsze i większe polany, od zaciemnionych punktów do pełnego słońca – tam, gdzie rozłożyście rosły maki postanowiła się zatrzymać. Tam też dostrzegła na niebie, niezbyt wysoko, ciemną kropkę.
Pierw zdawało jej się, że to po prostu ptak; wraz z pokonywanym dystansem ów ptak zdawał się być niewiarygodnie dużych rozmiarów. Finalnie zmaterializował się do rozmiarów chłopca. Chłopca, o którym po okolicy toczyły się słowa i którego przecież chciała znaleźć.
Zeskoczyła z roweru prędko, łagodnie układając pojazd gdzieś na zboczu drogi, by z zapałem wbiec na łąkę i zatrzymać się nieopodal unoszącego się na miotle młodzieńca, zaraz potem energicznie machając w jego kierunku dłonią. Próbując dostrzec go z dołu, co skutecznie utrudniało błyszczące słońce, zastanawiała się, czy w latającej sylwetce faktycznie widać Iana – ale to musiał być on, nawet jeśli minęły długie miesiące, a ona, stojąc pod nim w pomarańczowej, nieco znoszonej sukience, nijak przypominała młodszą koleżankę z pokoju wspólnego Gryffindoru.
– Złaź już, na Merlina!


chmury wiszą nad miastem
czekam na wiatr co rozgoni ciemne skłębione zasłony, stanę wtedy na raz — ze słońcem twarzą w twarz
Anne Beddow
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen

a sen jak świat
OPCM : 9 +5
UROKI : 6
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 13
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9261-anne-beddow#281746 https://www.morsmordre.net/t9589-listy-do-ani#291635 https://www.morsmordre.net/t9277-annie-beddow#282540
Re: Leśna droga [odnośnik]07.07.22 15:24
Do pomocy w Dolinie Godryka zgłosił się już ponad miesiąc wcześniej. Prężnie działał przy rozbudowie schronienia dla potrzebujących pomocy mugoli i choć wszystko wskazywało na to, że odnalazł swój nowy przydział, tak nie mógł zrezygnować z raz rozpoczętego projektu. Kiedy się w coś angażuje, niechętnie pozwala sobie na odpoczynek, czy też odejście i przekazanie obowiązków w inne, lepsze ręce. Gromadzi kolejne zadania, przyjmuje na siebie odpowiedzialność, nie widzi w tym umiaru, bo chęć niesienia pomocy zbyt silnie trzyma go w Anglii. To tu szukał odpowiedzi, to tu miał wymierzyć sprawiedliwość - za brata i wszystkich tych, którzy walczyli dziś nie tylko o ciepły kąt i strawę, a o prawdziwą wolność.
Nie wraca na noc do domu, nie opłaca się stale latać do Cork i z powrotem, marnować ciała i dodatkowo męczyć nadwyrężonego ciała. Wszystkie pozbijane w pracowni Sheridanów łóżka są zajęte przez potrzebujących, on sam przysypia na siedząco pod oknem z tyłu sali. Nad ranem budzą go śmiechy krążących między pryczami dzieci, lecz nie potrafi się na nie złościć. Przyzwyczajony do młodszej siostry nie potrafi się złościć za przerwany sen. Wspólnie z nimi zjada pół porcji owsianki, jaką przygotowuje jedna z przemiłych gospodyń i mimo wyraźnego sprzeciwu pełną menażkę wpycha Ianowi do rąk. I kiedy zmęczenie daje się znów we znaki, z wolna orientuje się, że to pora, by odpuścić. Upewnia się, że nikt nie potrzebuje już dziś jego pomocy, żegna się z bladym uśmiechem i opuchniętymi oczami. Opuszcza przytułek w zamyśleniu i wsiada na miotłę, przygotowując się na kolejne godziny podróży. Sheridanowie będą niepocieszeni, że znów opuszcza dzień pracy i z narzędziami w pracowni zasiada wtedy, gdy wszyscy inni tworzą już na najwyższych obrotach. Zapewne dostanie reprymendę, nie będzie się bez moralizatorskich mów, ale zanim opuszcza teren Doliny Godryka, coś go jeszcze zatrzymuje.
Nie od razu słyszy dochodzące z dołu wołanie, bo w oczy jako pierwsze rzuca się energicznie machające ręce. Unosi lekko trzonek miotły i wisząc nad łąką mruży oczy, by migoczących promieniach słonecznych dostrzec szczegóły sylwetki, która próbuje zwrócić jego uwagę. Nie namyśla się długo, od razu tnie powietrze i nurkuje, gwałtownie hamując tuż przy samej ziemi.
- Co się stało?! Gdzie jest potrzebna pomoc? - pyta pospiesznie, nie widząc w dziewczynie znajomych rysów koleżanki z Gryffindoru. - Anne Beddow? - dodaje zaraz zdziwiony i niemal traci rezon, bo chwieje się na drążku i ląduje, stawiając stopy na porośniętej zielem łące. Od ich ostatniego spotkania minęło już kilka lat, zwłaszcza że panna Beddow zrezygnowała z nauki na siódmym roku Hogwartu. Ich kontakt zerwał się i wszystko wskazywało na to, że te dwie ścieżki nie przetną się już nigdy. - Co ty tu robisz? - nie daje jej dojść do słowa, zbyt zaskoczony swoim odkryciem. Chwyta miotłę w jedną dłoń, tą samą którą ściąga z oczu gogle. Wystawiany na słoneczne promienie i zmieszany z wiatrem kurz ma twarzy ni to brudne, ni opalone ślady. Wolną ręką obejmuje są zaraz i przyciska do siebie w radości powitania. - Wieczność się nie widzieliśmy! - Myślał o niej wielokrotnie, czy przetrwała pierwsze walki i jak radzi sobie w nowej, trudnej sytuacji? Gdzie jej szukać i jak odnaleźć? W gazetach nadal śledzi spis nazwisk poległych w wojnie, z oddechem ulgi przyjmując brak znanych sobie imion, a mimo to niepokój pozostaje, bo wciąż nie ma pewności.
Ian Smith
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11168-ian-smith#343705 https://www.morsmordre.net/t11207-oisin#344724 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f422-irlandia-cork-maryborough-woods https://www.morsmordre.net/t11208-skrytka-bankowa-nr-2441#344725 https://www.morsmordre.net/t11209-ian-smith#344726
Re: Leśna droga [odnośnik]07.07.22 15:24
The member 'Ian Smith' has done the following action : Rzut kością


'Zdarzenia' :
Leśna droga - Page 5 DkueKwD
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Leśna droga - Page 5 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Leśna droga [odnośnik]13.07.22 17:26
Życie pełne było dziwnych zwrotów, zakrętów i niewiadomych; niegdyś to Londyn wydawał się jej ogromny, niepoliczony i zrzeszający ludzi, których mogło się widzieć tylko raz w życiu, nim przepadli na zawsze w gąszczu obcych twarzy. Ale teraz wydawał się jakąś bańką, zamkniętą przestrzenią, odciętym od prawdziwego świata miejscem, które musiała zostawić za sobą. Dolina przyjęła miano bezpiecznej przystani, może nie nowego domu, ale miejsca, które z domem jej się kojarzyło, nawet jeśli urodziła się i wychowała w szarości miasta, pośród kamienic i brukowanych ulic, nijak podobnych do rozłożystych pól, urokliwych domków i poczucia małomiasteczkowości.
Nie do końca wiedziała dlaczego się zjawił, choć w duchu, gdzieś tam daleko, z tyłu głowy prosiła i miała nadzieję, że nie wydarzyło się nic złego. Że to nie był przykry obowiązek i mus, że nie przygniotło go brzemię ucieczki, wiecznej wędrówki i straty.
Każdy coś stracił – stracił i tracił do tej pory, nawet jeśli starali się uśmiechać, unosić kąciki ust i opadłe kąciki oczu, pod którymi malowały się sińce. Sama nie raz zastanawiała się, czy uda jej się znaleźć powód, by znów je wnieść. Ale potem na nowo wstawało słońce, piekarnia otwierała się jak codzień i słyszała płacz dziecka u młodego małżeństwa mieszkającego za płotem.
Musieli mieć nadzieję. Wszyscy.
Wirująca w powietrzu kropka zaczęła się zniżać; wciąż trzymając dłoń na czole, chroniącą ją przed nadgorliwym słońcem starała się dojrzeć – i przez chwilę chyba też upewnić – czy to naprawdę był Ian. Ale kiedy sylwetka znajdywała się coraz bliżej ziemi, wiedziała już. Minął prawie rok, rok pełen sytuacji, które sprawiły że żadne z nich nie wyglądało już jak uczeń domu Lwa – mimo to kiedy pojawił się bliżej, poczuła się tak, jakby na moment wróciły tamte dni.
– Nic się nie stało, Smith – wytłumaczyła szybko, uśmiechając się nieco przepraszająco za fakt przestraszenia go nagłym powitaniem z ziemi. Odsunęła się odrobinę kiedy zachwiał się w locie, tworząc odrobinę przestrzeni odpowiednią na wylądowanie. Kąciki ust wciąż drgały w uśmiechu, bo do głosu doszła nostalgia – w głowie pojawiły się wspomnienia ze szkolnych korytarzy, złote czasy, które były tak odległe, a w tamtym momencie znów stały się bliskie.
Odpowiedziała mu uściskiem, równie ciepłym i długim, ciesząc się, ciesząc i chłonąc moment, w którym mogła poczuć się odrobinę tak jak kiedyś.
– Trochę minęło, to prawda – rzuciła z rozbawieniem, kiedy już nieco odsunęli się od siebie. Dopiero teraz mogła zlustrować go spojrzeniem, wciąż uśmiechnięta i odrobinę zatroskana – W mieście mówili, że jesteś w Dolinie. Co tu robisz? Na Merlina, świat jest mały! Wszystko dobrze? – czymkolwiek dobrze dziś było.


chmury wiszą nad miastem
czekam na wiatr co rozgoni ciemne skłębione zasłony, stanę wtedy na raz — ze słońcem twarzą w twarz
Anne Beddow
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen

a sen jak świat
OPCM : 9 +5
UROKI : 6
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 13
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9261-anne-beddow#281746 https://www.morsmordre.net/t9589-listy-do-ani#291635 https://www.morsmordre.net/t9277-annie-beddow#282540
Re: Leśna droga [odnośnik]18.07.22 14:40
Przepraszający ton Beddow uspokaja go prędko, zwłaszcza gdy rozglądając się pobieżnie po okolicy nie dostrzega nic, co mogłoby go zaalarmować. Nie opuszcza go jednak niepokojący ścisk w żołądku, zbyt dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że przed burzą zawsze pojawia się cisza. Mimo iż wojna w pełni panuje na wyspach, to nigdy nie uczestniczył w walkach, które wyrobiłyby w nim nawyk, wzmożoną czujność. Czasem budzi się zlany potem z imieniem brata na ustach, trzęsąc się w strachu, jak i złości. Niekiedy przed oczami jawią się sylwetki odratowanych ludzi, dla których przytułek w Dolinie stał się nowym domem. Odnajduje w nich twarze matki oraz siostry, tym bardziej chce pomagać, tym częściej bywa w okolicy.
Tym razem oddycha z ulgą i kiwa tylko głową na znak zrozumienia. Napięcie z wolna ustępuje, lecz niezupełnie odchodzi w zapomnienie. Pozostaje w cieniu umysłu, dbając o czujność.
- Tak, tak, wszystko w porządku - mówi z uśmiechem, po raz kolejny przyłapując się na połowicznym kłamstwie. Mało co miało być w porządku, w ogarniętej wojną rzeczywistości, z utratą bliskich, życiu w ciągłym strachu oraz stresie. Wypuszcza ją z objęć, pozwala odetchnąć. Przygląda się dziewczęcej twarzy, szukając wyraźnych różnic, jakie zdobyła od dnia, w którym widział ją po raz ostatni. - Pomagam ludziom w Dolinie, tym, co ich przegnali z domów. - Uśmiech na młodzieńczej twarzy blednie, a brąz spojrzenia chowa się za powiekami, przesuwa po pobliskich drzewach, niepewnie szuka rozkojarzenia, chwilowej ucieczki. - Mieliśmy tylko zbić dla nich meble, wiesz, te najbardziej potrzebne - tłumaczy pospiesznym słowem opowieści. Wolna ręka wędruje na tył głowy, gdzie charakterystycznym dla siebie gestem mierzwi rozczochrane wiatrem, pokryte już mieszaniną potu oraz kurzu włosy. - Ale zostałem na dłużej. Problemy się nie kończą, zawsze jest coś do zrobienia. - Nie ma oporów, by mówić o tym Anne, bo wie, że dziewczyna zrozumie. To ona była tą, która wyciągnęła do niego rękę w chwili kryzysu i załamania. To ona otoczyła go ramieniem i wsparła, gdy inni woleli trzymać się na dystans. - A ty? Skąd się tu wzięłaś? - pyta ponownie, chcąc dowiedzieć się jakie zrządzenie losu ponownie skrzyżowało ze sobą ich drogi. - Wybierasz się gdzieś, odprowadzić cię? - proponuje od razu z entuzjazmem, bo nie chce zabierać jej cennego czasu, a jednocześnie nie może zrezygnować z wykorzystania okazji. - Miałem wracać do domu, ale jeszcze chwilę dadzą sobie radę beze mnie. - Odnajduje w sobie pogodę ducha, radość promieniuje z młodzieńczej twarzy. Zupełnie zapomina o zmęczeniu i obolałych mięśniach. Minione miesiące nauczyły go, by z każdego takiego przypadkowego spotkania czerpać jak najwięcej. W końcu nigdy nie wie, czy nie jest ostatnie.
Ian Smith
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11168-ian-smith#343705 https://www.morsmordre.net/t11207-oisin#344724 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f422-irlandia-cork-maryborough-woods https://www.morsmordre.net/t11208-skrytka-bankowa-nr-2441#344725 https://www.morsmordre.net/t11209-ian-smith#344726

Strona 5 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Leśna droga
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach