Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Staffordshire
Wioska Lavedale
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Lavedale
Pośrodku pól rolnych i licznych farm znajduje się niewielka mugolska wioska. Mieszkańcy zajmują się głównie rolnictwem, głównie słyną z produkcji różnych rodzajów mąk, ale również z hodowli trzody i bydła. Dostarczają żywność na tereny hrabstwa Staffordshire, a samo miasteczko wspierane jest przez osoby popierające Zakon Feniksa. Równowaga mieszkańców wioski została zachwiana przez trwającą wojnę, zmuszeni są do większej ostrożności, jeśli chodzi o ochronę magazynów, tartaku i młynów, które znajdują się na jej terenie.
Wren: 167/202 pż (5 tłuczone, 8 osłabienie, 11 psychiczne, 11 podduszenie), -5 do kości
Krew zalewała ją od środka, krew zalewała ją od zewnątrz, słabła, ale nie słabła jej złość. Każde ukłucie bólu napędzało machinę wprowadzoną w ruch, a ta jak taran przetaczała się przez morze zawistnych mugoli, których truchła coraz gęściej ścieliły się na zimnym, pokrytym śniegiem kamieniu placyku. Coraz bardziej cichły krzyki, ofiar było mniej, pozostało zaledwie kilkoro niedobitków wciąż liczących na łut szczęścia, który jednak nie nadchodził, z upartością faworyzując ich oprawców; znów w historii sukces odnosił silniejszy, ze słabszego czyniąc męczennika. Azjatka przekręciła głowę do boku i w porę odnalazła mętne spojrzenie ich męskiego towarzysza; najwyraźniej w tym samym momencie czarna magia pokarała ich bliźniaczym biczem, nie mogła bowiem nie dostrzec identycznych objawów, które dosłownie chwilę wcześniej i ją zepchnęły na klęczki. W uszach dźwięczał burzliwy odgłos podobnego kaszlu. Wren zmarszczyła brwi i podeszła bliżej o ledwie pół kroku, choć nie wyciągnęła dłoni w jego kierunku, nie poklepała go przyjacielsko po plecach.
- Jesteśmy silniejsi - wyszeptała jedynie gorąco. Jej zęby wciąż pokryte były czerwienią, a strużka świeżej krwi spływała w dół brody od jednego z kącików ust. Nie kaszlała, mimo ciężkiego jak kamień oddechu i świata wciąż nieco wirującego przed oczyma. Ani przez chwilę nie sądziła także, że Zachary będzie zbyt słaby i podda się temu uczuciu - ale dzięki swoim słowom chciała mu pokazać, być może, że rozumiała, co się z nim dzieje.
Potem przeniosła spojrzenie na Deirdre. Wiedźma chwaliła ich dzisiejszą zawziętość, ich agresję na polu jednostronnej walki, przyprawiając Wren o migotanie dumy gdzieś na dnie podbrzusza. O to chodziło, między innymi, by udowodnić jej swą użyteczność, podkreślić, że miesiące czarnomagicznej praktyki nie poszły na marne, a ona nie zamierzała okazać się wyłącznie przykrym zawodem. Azjatka zacisnęła wargi i skinęła w zrozumieniu - w podziękowaniu - na jej słowa.
- Tak jest. Co do jednego - powtórzyła z satysfakcją i nie czekała na odprawę, samodzielnie, nieco chwiejnym, zmęczonym krokiem ruszywszy w kierunku przypadkowo obranego domostwa. Plądrowała je, od piętra po piwnicę, upewniała się, że w cieniach czy za meblami nie chowały się szlamy modlące się do ich bożków o przetrwanie splamionego pożogą popołudnia; większość budynków była pusta, a tam, gdzie Azjatka odnajdywała niedobitków, w oknach błyszczały wiązki ciskanych w nich zaklęć. - Bucco - warknęła, wykończając tym samym staruszkę, która nie była w stanie ruszyć się ze swojego łóżka, zbyt schorowana, słaba. Kilka kamieniczek dalej w spiżarni znalazła mugolską rodzinę, a jeszcze dalej młodzieńca zasłaniającego własną piersią swoją ciężarną ukochaną. Padł szybko, pozwoliwszy później Wren skierować drewno kasztanowca na przerażoną, błagającą dziewczynę. Nie była starsza niż jej mugolki, to na pewno - ale larwa w jej łonie skazywała ją na bezużyteczność. - Lamino - wycedziła, z wściekłością widząc jak nieznajoma uchyla się przed jednym sztyletem, zbyt niedoskonałym, chyba przez zmęczenie skumulowane w jej głowie. Ciało nie podupadło tak bardzo, jak jej psychika, tego nie dało się ukryć, ale nie miała wątpliwości, że kilka zaklęć medycznych odegna od niej wszelki ból. - Myślisz, że masz szansę z tą siłą? Z magią? Skacz, króliku, zobaczymy jak długo wytrzymasz - prychnęła Wren. Byłaby łaskawsza, gdyby szlama nie próbowała się jej przeciwstawić, ale w takim rozrachunku... Zagryzła najpierw mocno zęby, a potem skoncentrowała się na swojej złości, pozwoliła jej ponieść nadgarstek w znanym geście. - Lancea! - I włócznia ugodziła ją prosto w brzuch, przeszyła na wskroś, odepchnęła w tył, nabijając bezwładne ciało na ostro zakończoną deskę. Umarła - razem ze swoim szlamim pomiotem, pozwoliwszy Azjatce chwilę nacieszyć się tym okrucieństwem, nim powróciła do swoich obowiązków i upewniła się, że w reszcie domów nie kryją się uciekinierzy. Potem znów wyszła na plac, na spotkanie Deirdre i Zacharemu. - Po moim rekonesansie nikt nie przeżył - oznajmiła krótko, treściwie.
Krew zalewała ją od środka, krew zalewała ją od zewnątrz, słabła, ale nie słabła jej złość. Każde ukłucie bólu napędzało machinę wprowadzoną w ruch, a ta jak taran przetaczała się przez morze zawistnych mugoli, których truchła coraz gęściej ścieliły się na zimnym, pokrytym śniegiem kamieniu placyku. Coraz bardziej cichły krzyki, ofiar było mniej, pozostało zaledwie kilkoro niedobitków wciąż liczących na łut szczęścia, który jednak nie nadchodził, z upartością faworyzując ich oprawców; znów w historii sukces odnosił silniejszy, ze słabszego czyniąc męczennika. Azjatka przekręciła głowę do boku i w porę odnalazła mętne spojrzenie ich męskiego towarzysza; najwyraźniej w tym samym momencie czarna magia pokarała ich bliźniaczym biczem, nie mogła bowiem nie dostrzec identycznych objawów, które dosłownie chwilę wcześniej i ją zepchnęły na klęczki. W uszach dźwięczał burzliwy odgłos podobnego kaszlu. Wren zmarszczyła brwi i podeszła bliżej o ledwie pół kroku, choć nie wyciągnęła dłoni w jego kierunku, nie poklepała go przyjacielsko po plecach.
- Jesteśmy silniejsi - wyszeptała jedynie gorąco. Jej zęby wciąż pokryte były czerwienią, a strużka świeżej krwi spływała w dół brody od jednego z kącików ust. Nie kaszlała, mimo ciężkiego jak kamień oddechu i świata wciąż nieco wirującego przed oczyma. Ani przez chwilę nie sądziła także, że Zachary będzie zbyt słaby i podda się temu uczuciu - ale dzięki swoim słowom chciała mu pokazać, być może, że rozumiała, co się z nim dzieje.
Potem przeniosła spojrzenie na Deirdre. Wiedźma chwaliła ich dzisiejszą zawziętość, ich agresję na polu jednostronnej walki, przyprawiając Wren o migotanie dumy gdzieś na dnie podbrzusza. O to chodziło, między innymi, by udowodnić jej swą użyteczność, podkreślić, że miesiące czarnomagicznej praktyki nie poszły na marne, a ona nie zamierzała okazać się wyłącznie przykrym zawodem. Azjatka zacisnęła wargi i skinęła w zrozumieniu - w podziękowaniu - na jej słowa.
- Tak jest. Co do jednego - powtórzyła z satysfakcją i nie czekała na odprawę, samodzielnie, nieco chwiejnym, zmęczonym krokiem ruszywszy w kierunku przypadkowo obranego domostwa. Plądrowała je, od piętra po piwnicę, upewniała się, że w cieniach czy za meblami nie chowały się szlamy modlące się do ich bożków o przetrwanie splamionego pożogą popołudnia; większość budynków była pusta, a tam, gdzie Azjatka odnajdywała niedobitków, w oknach błyszczały wiązki ciskanych w nich zaklęć. - Bucco - warknęła, wykończając tym samym staruszkę, która nie była w stanie ruszyć się ze swojego łóżka, zbyt schorowana, słaba. Kilka kamieniczek dalej w spiżarni znalazła mugolską rodzinę, a jeszcze dalej młodzieńca zasłaniającego własną piersią swoją ciężarną ukochaną. Padł szybko, pozwoliwszy później Wren skierować drewno kasztanowca na przerażoną, błagającą dziewczynę. Nie była starsza niż jej mugolki, to na pewno - ale larwa w jej łonie skazywała ją na bezużyteczność. - Lamino - wycedziła, z wściekłością widząc jak nieznajoma uchyla się przed jednym sztyletem, zbyt niedoskonałym, chyba przez zmęczenie skumulowane w jej głowie. Ciało nie podupadło tak bardzo, jak jej psychika, tego nie dało się ukryć, ale nie miała wątpliwości, że kilka zaklęć medycznych odegna od niej wszelki ból. - Myślisz, że masz szansę z tą siłą? Z magią? Skacz, króliku, zobaczymy jak długo wytrzymasz - prychnęła Wren. Byłaby łaskawsza, gdyby szlama nie próbowała się jej przeciwstawić, ale w takim rozrachunku... Zagryzła najpierw mocno zęby, a potem skoncentrowała się na swojej złości, pozwoliła jej ponieść nadgarstek w znanym geście. - Lancea! - I włócznia ugodziła ją prosto w brzuch, przeszyła na wskroś, odepchnęła w tył, nabijając bezwładne ciało na ostro zakończoną deskę. Umarła - razem ze swoim szlamim pomiotem, pozwoliwszy Azjatce chwilę nacieszyć się tym okrucieństwem, nim powróciła do swoich obowiązków i upewniła się, że w reszcie domów nie kryją się uciekinierzy. Potem znów wyszła na plac, na spotkanie Deirdre i Zacharemu. - Po moim rekonesansie nikt nie przeżył - oznajmiła krótko, treściwie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
181/190 (4 osłabienie, 5 podduszanie, 15 psychiczne wyleczone)
Apetyt rósł w miarę jedzenia. Mimo całej swojej wiedzy, wręcz doskonałej znajomości ludzkiego ciała, nie potrafił nazwać uczucia w żołądku, które czyniło go głodnym. Te, które ogarniały umysł Zachary'ego, były znacznie bardziej spokojne, stonowane, wręcz idealnie wyważone, niemal nieistniejące w osiągniętym skupieniu. Ostre spojrzenie jeszcze przez dłuższą chwilę pozostawało zamglone, do złudy przypominające głębokie zamyślenie oraz eteryczną podróż przez otchłanie nieskończonego umysłu. Kaszel zdradzał coś zupełnie innego i stał się przyczynkiem do kolejnego, prawdziwie niechcianego pulsowania w skroniach oraz zamętu myśli do tej pory skupionych na wykonaniu jednego, lecz niezwykle złożonego zadania.
Niezmiennie milczał przez większość spędzonego tutaj czasu. Wymawiał jedynie te same, prawie sprawdzone formuły plugawych klątw, za każdym razem zachowując spokój, opanowanie przede wszystkim w wyrazie twarzy ukrytym za warstwami ocieplającego szala. Jeden z końców nieustannie targał ostry, zimny wiatr wdzierający się pod okrycie. Pierwsze poważniejsze ciarki zimna targnęły ciałem Zachary'ego chwilę po tym, jak mgła wywołana przez Deirdre poczęła okalać zmasakrowanych mugoli. Odruchowo wykonał krok do tyłu, głowę odwracając w stronę dość wysokiego, piętrowego domu wybudowanego nieco na uboczu całego placu. Tak przynajmniej wyglądało to z perspektywy Zachary'ego; gdy odwrócił się, wyglądał na nieco mniejszy i znacznie bardziej stabilny niż powyginana konstrukcja, na którą patrzył przed momentem. Czy przywidziało mu się to? Czy dziwne uczucie zwalniającego świata wokół wciąż trwało? Nie potrafił w pełni tego określić. Słowa Deirdre dotarły do niego we właściwy sposób, tak mu się wydawało, lecz swoje własne ruchy postrzegał jako szybsze, zręczniejsze od rzeczywistości do momentu, aż znalazł się pod stopniem ku otwartym na oścież drzwiom. Pierwsze krok na drewnianym podeście wywołał skrzypnięcie, którego się nie spodziewał. Ledwie podejrzewał, że mugole mogli właściwie dbać o konserwację swoich własności, choć Zachary w dużej mierze uważał ich wszystkich za sługów niegodnych oblicza krwi władającej Doliną Królów. Zdystansowana pogarda oraz wyniosła obojętność chlebem powszednim w Egipcie, tu zaś zastąpił je namiastką dziwnej, do pewnego momentu obcej uprzejmości. Właśnie teraz przywołał ją na twarz, odsłaniając nieco grubego szala i wszedł do środka, nie odczuwając większej zmiany temperatury otoczenia. Całe domowe ciepło wyparowało i dobrze wiedział, że to oni byli powodem tego zjawiska. Nie pogoda, nawet nie ogrzewanie, a ich obecność niosąca zagładę. I świadomość tego dawała Zachary'emu siłę.
Rozejrzał się po wejściu do... salonu, a może czegoś, co najwyraźniej służyło za miejsce do przygotowywania posiłków, spożywania ich i wspólnego spędzania czasu. Nie potrafił zrozumieć tej funkcjonalności. Każdy z tych momentów był ważny dla prawdziwych czarodziejów na tyle, by stanowił osobne cztery ściany. Puste cztery ściany niewarte jego uwagi. Podążył dalej, powoli przykładając różdżkę do skroni. — Paxo — szepnął powoli, przymykając powieki w pół kroku, gdy koniec różdżki rozgrzał się i począł zalewać cienką, delikatną skórę mgiełką przynoszącą spokój oraz ukojenie. Myśli spowolniły, oddech stał się bardziej miarowy, tętno powróciło do swojego miarowego rytmu. Skupienie, mimo nieustannie ponoszonego wysiłku, stało się nieco większe i pozwoliło mu na więcej. Czuł to, wykonując dość zamaszysty gest po całym mieszkaniu, szepcząc — Homenum Revelio — rozlewając wokół kolejną falę magii, która ujawniła obecność kilku konających mugoli na rynku oraz jedną, na której skupił się, odnajdując ją za ścianą osłaniającą wolną przestrzeń pod schodami. Niewystarczająco sprytnie, pomyślał zbliżając się powoli w stronę drzwi do komórki. Czuł, jak podłoga nieco skrzypiała pod ciężarem ciała, jak pozostawiał za sobą mokre, chlapiące odgłosy. Mimo to różdżkę miał wyciągniętą przed siebie, ramię ugięte, przylegające do ciała w chwili, kiedy złapał za krawędź drzwi i uchylił je, mierząc akacjowym drewnem w niewiele młodszego od niego samego chłopca. — Cruritus — warknął z satysfakcją, lecz ta nie nastąpiła. Magia zawiodła go w tak kluczowym momencie, a utrzymywana do tej pory kontrola wymknęła się spod kontroli. Uderzył pięścią w drzwi, po czym tą samą ręką złapał mugola za przód starego, powyciąganego swetra i wyciągnął z komórki. Choć włożył w to sporo wysiłku i bolały go stawy oraz mięśnie, to przyszło mu to łatwo. Był lekki. Wychudzony. Wygłodniały. Przerażony. Taki, jaki powinien być, buntowniczo stawiając się przed swoim panem.
zaklęcia
Apetyt rósł w miarę jedzenia. Mimo całej swojej wiedzy, wręcz doskonałej znajomości ludzkiego ciała, nie potrafił nazwać uczucia w żołądku, które czyniło go głodnym. Te, które ogarniały umysł Zachary'ego, były znacznie bardziej spokojne, stonowane, wręcz idealnie wyważone, niemal nieistniejące w osiągniętym skupieniu. Ostre spojrzenie jeszcze przez dłuższą chwilę pozostawało zamglone, do złudy przypominające głębokie zamyślenie oraz eteryczną podróż przez otchłanie nieskończonego umysłu. Kaszel zdradzał coś zupełnie innego i stał się przyczynkiem do kolejnego, prawdziwie niechcianego pulsowania w skroniach oraz zamętu myśli do tej pory skupionych na wykonaniu jednego, lecz niezwykle złożonego zadania.
Niezmiennie milczał przez większość spędzonego tutaj czasu. Wymawiał jedynie te same, prawie sprawdzone formuły plugawych klątw, za każdym razem zachowując spokój, opanowanie przede wszystkim w wyrazie twarzy ukrytym za warstwami ocieplającego szala. Jeden z końców nieustannie targał ostry, zimny wiatr wdzierający się pod okrycie. Pierwsze poważniejsze ciarki zimna targnęły ciałem Zachary'ego chwilę po tym, jak mgła wywołana przez Deirdre poczęła okalać zmasakrowanych mugoli. Odruchowo wykonał krok do tyłu, głowę odwracając w stronę dość wysokiego, piętrowego domu wybudowanego nieco na uboczu całego placu. Tak przynajmniej wyglądało to z perspektywy Zachary'ego; gdy odwrócił się, wyglądał na nieco mniejszy i znacznie bardziej stabilny niż powyginana konstrukcja, na którą patrzył przed momentem. Czy przywidziało mu się to? Czy dziwne uczucie zwalniającego świata wokół wciąż trwało? Nie potrafił w pełni tego określić. Słowa Deirdre dotarły do niego we właściwy sposób, tak mu się wydawało, lecz swoje własne ruchy postrzegał jako szybsze, zręczniejsze od rzeczywistości do momentu, aż znalazł się pod stopniem ku otwartym na oścież drzwiom. Pierwsze krok na drewnianym podeście wywołał skrzypnięcie, którego się nie spodziewał. Ledwie podejrzewał, że mugole mogli właściwie dbać o konserwację swoich własności, choć Zachary w dużej mierze uważał ich wszystkich za sługów niegodnych oblicza krwi władającej Doliną Królów. Zdystansowana pogarda oraz wyniosła obojętność chlebem powszednim w Egipcie, tu zaś zastąpił je namiastką dziwnej, do pewnego momentu obcej uprzejmości. Właśnie teraz przywołał ją na twarz, odsłaniając nieco grubego szala i wszedł do środka, nie odczuwając większej zmiany temperatury otoczenia. Całe domowe ciepło wyparowało i dobrze wiedział, że to oni byli powodem tego zjawiska. Nie pogoda, nawet nie ogrzewanie, a ich obecność niosąca zagładę. I świadomość tego dawała Zachary'emu siłę.
Rozejrzał się po wejściu do... salonu, a może czegoś, co najwyraźniej służyło za miejsce do przygotowywania posiłków, spożywania ich i wspólnego spędzania czasu. Nie potrafił zrozumieć tej funkcjonalności. Każdy z tych momentów był ważny dla prawdziwych czarodziejów na tyle, by stanowił osobne cztery ściany. Puste cztery ściany niewarte jego uwagi. Podążył dalej, powoli przykładając różdżkę do skroni. — Paxo — szepnął powoli, przymykając powieki w pół kroku, gdy koniec różdżki rozgrzał się i począł zalewać cienką, delikatną skórę mgiełką przynoszącą spokój oraz ukojenie. Myśli spowolniły, oddech stał się bardziej miarowy, tętno powróciło do swojego miarowego rytmu. Skupienie, mimo nieustannie ponoszonego wysiłku, stało się nieco większe i pozwoliło mu na więcej. Czuł to, wykonując dość zamaszysty gest po całym mieszkaniu, szepcząc — Homenum Revelio — rozlewając wokół kolejną falę magii, która ujawniła obecność kilku konających mugoli na rynku oraz jedną, na której skupił się, odnajdując ją za ścianą osłaniającą wolną przestrzeń pod schodami. Niewystarczająco sprytnie, pomyślał zbliżając się powoli w stronę drzwi do komórki. Czuł, jak podłoga nieco skrzypiała pod ciężarem ciała, jak pozostawiał za sobą mokre, chlapiące odgłosy. Mimo to różdżkę miał wyciągniętą przed siebie, ramię ugięte, przylegające do ciała w chwili, kiedy złapał za krawędź drzwi i uchylił je, mierząc akacjowym drewnem w niewiele młodszego od niego samego chłopca. — Cruritus — warknął z satysfakcją, lecz ta nie nastąpiła. Magia zawiodła go w tak kluczowym momencie, a utrzymywana do tej pory kontrola wymknęła się spod kontroli. Uderzył pięścią w drzwi, po czym tą samą ręką złapał mugola za przód starego, powyciąganego swetra i wyciągnął z komórki. Choć włożył w to sporo wysiłku i bolały go stawy oraz mięśnie, to przyszło mu to łatwo. Był lekki. Wychudzony. Wygłodniały. Przerażony. Taki, jaki powinien być, buntowniczo stawiając się przed swoim panem.
zaklęcia
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
178/196 (18, osłabienie)
Wiedziała, że Wren i Zachary skutecznie wyczyszczą domy po drugiej stronie placu, dowiedli przecież swych umiejętności oraz całkowitego oddania łączącej ich sprawie. Shafiq zwiększył swoje czarnomagiczne zdolności od ich poprzedniego spotkania, dostrzegała zaangażowanie i niezdrową ciekawość możliwościami najpaskudniejszych klątw - czy uzdrowicielowi trudniej czy łatwiej było zadawac cierpienie, skoro przysiągł nie szkodzić? - lecz to postępy Chang budziły w Deirdre większe zadowolenie. To wszak ona pokazała dziewczynie znikąd podstawy, nauczyła ją wszystkiego, co ta obecnie wiedziała, ukształtowała magiczny potencjał, nadała mu odpowiedni kierunek, surowo oceniając powolne postępy, przybierające jednakże na sile niczym magiczna kula śnieżna. Mericourt spotkała na swej drodze zbyt wielu młodych-gniewnych adeptów sztuki zakazanej, sięgających z gwałtowną chytrością po jej lepką od zła esencję; rozświetlali niebo szybko, momentami budząc grozę, lecz gaśli po zaledwie mrugnięciu, ot, naiwne ofiary sądzące, że z tak wymagającą kochanką mogą igrać w beztroski, arogancki sposób. Ostre reprymendy i nużące lekcje sprawiły, że Wren nie podzieliła ich losu, stąpała po mrocznej ścieżce powoli, ostrożnie, ucząc się przekraczania swych granic, ale także wycofania w odpowiednim momencie. Nie było to oznaką tchórzostwa a rozsądku i dojrzałości, nauczycielka nie musiała się więc martwić, że uczennica zawiedzie, przekraczając nieustaloną granicę. Wyglądała na osłabioną, obrażenia nie umknęły uwadze Deirdre, lecz nie roztaczała nad nią nieuzasadnionej opieki. Poradzi sobie. I wykona powierzone zadanie co do joty.
Tak, jak zamierzała to zrobić sama Mericourt, wodząc wzrokiem za rozświetlonymi sylwetkami osób ukrywających się jeszcze w domach. Dostrzegła dwie w tym samym budynku i dwie niżej, w piwnicy sąsiedniego domu. Ruszyła powoli po schodach w górę, na piętro, z różdżką wyciągniętą przed siebie, spokojna już, nasycona krwią, nie martwiąc się skrzypiącymi stopniami. Rozglądała się po wnętrzach z ciekawością, były naprawdę ładne, niedługo, po dogłębnym wyczyszczeniu Lavedale z jakichkolwiek szlamiastych naleciałości, jakaś czarodziejska rodzina znajdzie tu przyjemne miejsce do życia. Godnego, odzyskanego z rąk tych, którzy nie zasługiwali na stąpanie po ziemi Staffordshire. Mericourt przekroczyła próg sypialni, od razu celując w stronę kulącego się za łóżkiem chłopaka, nastolatka, tchórza. - Vulnerario - wypowiedziała beznamiętnie, a niewidzialny miecz wbił się w jego pierś, rozorując ją na dwie części, obnażając żebra i zalewając młodzieńca krwią. Później ruszyła dalej, wgłąb mieszkania, lekkim kopniakiem otwierając boczne drzwi. Salon był duży, gustownie urządzony, pełen bibelotów i obrazów, a duże okna wychodziły na ogrodzony kamienną balustradą balkon. To na niego uciekała właśnie kobieta trzymająca przy piersi dziecko. Krzyczała coś, błagała o życie, cofając się do tyłu, zapłakana i rozczochrana, w świątecznej sukni, zalanej łzami oraz mlekiem. Deirdre wpatrywała się w nią tylko przez sekundę, bez litości, nie zadrżała żadna matczyna nuta, pisk niemowlęcia nie obudził wspomnień, bezwzględnie unosiła zitanowe drewno, by wypowiedzieć kolejną morderczą inkantację, lecz zanim zdażyła wydać z siebie dźwięk, mugolka wybrała inną drogę. Roztrzęsiona, przegięła się przez balustradę i rzuciła się w dół, z trzeciego piętra, prosto na zaśnieżony bruk. Mericourt z zawodem opuściła zitanowe drewno i westchnęła, wychodząc na taras. Kontrolnie rozejrzała się w dole, kłębiąca się mgła Viento Somni zbierała już żniwo wśród niedobitków, a tuż pod balkonem, na śniegu, widziała nieruszające się zwłoki kobiety. Leżała dziwnie powykrzywiana, niemowlęcia nie było widać, zapewne przygniotła je własnym ciałem, chcąc zginąć na swoich warunkach - żałosne. Upewniwszy się, że kobieta nie żyje, Deirdre znów przemieniła się w czarną mgłę, tym razem przemykając w tej postaci przez pozostałe budynki, sprawdzając, czy nie ukrywają się w nich inni mugole. Nikogo takiego nie spostrzegła, pozostało więc odwiedzenie piwnicy, która rozświetliła się na początku morderczego obchodu. Zmaterializowała się w holu sąsiedniego budynku, a następnie śmiało zeszła po schodach w dół, do zadziwiająco dobrze utrzymywanej piwnicy, wypełnionej starymi meblami, szafami i słoikami. Od razu usłyszała spazmatyczny oddech oraz ochrypły szept pełen przerażenia, dobiegający zza jednego z mebli. Ruszyła w tamtym kierunku, unosząc różdżkę odpowiednio wcześnie. - Cordcordis - wypowiedziała beznamiętnie, spowalniając, a potem zatrzymując bicie serca kulącego się za dębowym burkiem mugola. Sekundę później zitanowe drewno skierowała na jego towarzyszkę, prawdopodobnie żonę, która trzymała rozpaczliwie wijące się ciało w ramionach. - Ictussio - chciała złamać kość biodrową, sprawić, by ta przebiła skórę, tkanki, brzuch, by kobieta wykrwawiła się - i tak właśnie się stało, szloch zamienił się w dziki wrzask bólu, docierający do Deirdre spoza czarnej płachty osłabienia. Świat znów stracił barwy a pod śmierciożerczynią ugięły się nogi, przytrzymała się jednego z filarów piwnicy, oddychając płyciej. Kilka chwil później było już po wszystkim, w domach po tej stronie placu nie pozostał nikt żywy, a Mericurt odzyskała względnie siły, powoli wychodząc na zewnątrz.
W miasteczku panowała już niczym niezmącona cisza. Nikt już nie jęczał, nie wzywał pomocy, nie wrzeszczał z bólu; nikt nie płonął żywcem i tylko świeża krew, zalewająca praktycznie cały plac z przewróconą choinką, zdawała się cicho szemrzeć, spływając do rynsztoków, w których po prostu gęstniała, nieprzedzierając się przez skute lodem odpływy. Wioska od razu pachniała inaczej, czyściej; Deirdre wzięła głęboki oddech, rozkoszując się ciszą, przerywaną tylko skrzypieniem butów swych towarzyszy o zbity śnieg.
- Lavedale wróci niedługo do swych pierwotnych właścicieli, stając się domem dla czarodziejów i czarownic - powiedziała powoli, rozglądając się dookoła. Machnęła różdżką, niby od niechcenia, cofając kłębiącą się śmiercionośną mgłę, spełniła swoją rolę, oraz czarnomagiczną barierę. Tereny zostały odzyskane, należało powiadomić o tym innych śmierciożerców, a później ruszyć dalej, by finalnie połączyć siły na egzekucji. - Spotkamy się wieczorem w Stoke-on-Trent. Do tej pory, wspomóżcie działania Rycerzy swymi talentami - poleciła jeszcze uzdrowicielowi i uczennicy, na dłuższą chwilę zatrzymując chłodne spojrzenie czarnych oczu, wyzierających z otworów w masce, na Wren, po czym rozmyła się w mgle i pomknęła ponad dachami czystych domów dalej, przed siebie, finalnie zmykając w śnieżnej zawierusze.
na zaklęcia, ztx3
Wiedziała, że Wren i Zachary skutecznie wyczyszczą domy po drugiej stronie placu, dowiedli przecież swych umiejętności oraz całkowitego oddania łączącej ich sprawie. Shafiq zwiększył swoje czarnomagiczne zdolności od ich poprzedniego spotkania, dostrzegała zaangażowanie i niezdrową ciekawość możliwościami najpaskudniejszych klątw - czy uzdrowicielowi trudniej czy łatwiej było zadawac cierpienie, skoro przysiągł nie szkodzić? - lecz to postępy Chang budziły w Deirdre większe zadowolenie. To wszak ona pokazała dziewczynie znikąd podstawy, nauczyła ją wszystkiego, co ta obecnie wiedziała, ukształtowała magiczny potencjał, nadała mu odpowiedni kierunek, surowo oceniając powolne postępy, przybierające jednakże na sile niczym magiczna kula śnieżna. Mericourt spotkała na swej drodze zbyt wielu młodych-gniewnych adeptów sztuki zakazanej, sięgających z gwałtowną chytrością po jej lepką od zła esencję; rozświetlali niebo szybko, momentami budząc grozę, lecz gaśli po zaledwie mrugnięciu, ot, naiwne ofiary sądzące, że z tak wymagającą kochanką mogą igrać w beztroski, arogancki sposób. Ostre reprymendy i nużące lekcje sprawiły, że Wren nie podzieliła ich losu, stąpała po mrocznej ścieżce powoli, ostrożnie, ucząc się przekraczania swych granic, ale także wycofania w odpowiednim momencie. Nie było to oznaką tchórzostwa a rozsądku i dojrzałości, nauczycielka nie musiała się więc martwić, że uczennica zawiedzie, przekraczając nieustaloną granicę. Wyglądała na osłabioną, obrażenia nie umknęły uwadze Deirdre, lecz nie roztaczała nad nią nieuzasadnionej opieki. Poradzi sobie. I wykona powierzone zadanie co do joty.
Tak, jak zamierzała to zrobić sama Mericourt, wodząc wzrokiem za rozświetlonymi sylwetkami osób ukrywających się jeszcze w domach. Dostrzegła dwie w tym samym budynku i dwie niżej, w piwnicy sąsiedniego domu. Ruszyła powoli po schodach w górę, na piętro, z różdżką wyciągniętą przed siebie, spokojna już, nasycona krwią, nie martwiąc się skrzypiącymi stopniami. Rozglądała się po wnętrzach z ciekawością, były naprawdę ładne, niedługo, po dogłębnym wyczyszczeniu Lavedale z jakichkolwiek szlamiastych naleciałości, jakaś czarodziejska rodzina znajdzie tu przyjemne miejsce do życia. Godnego, odzyskanego z rąk tych, którzy nie zasługiwali na stąpanie po ziemi Staffordshire. Mericourt przekroczyła próg sypialni, od razu celując w stronę kulącego się za łóżkiem chłopaka, nastolatka, tchórza. - Vulnerario - wypowiedziała beznamiętnie, a niewidzialny miecz wbił się w jego pierś, rozorując ją na dwie części, obnażając żebra i zalewając młodzieńca krwią. Później ruszyła dalej, wgłąb mieszkania, lekkim kopniakiem otwierając boczne drzwi. Salon był duży, gustownie urządzony, pełen bibelotów i obrazów, a duże okna wychodziły na ogrodzony kamienną balustradą balkon. To na niego uciekała właśnie kobieta trzymająca przy piersi dziecko. Krzyczała coś, błagała o życie, cofając się do tyłu, zapłakana i rozczochrana, w świątecznej sukni, zalanej łzami oraz mlekiem. Deirdre wpatrywała się w nią tylko przez sekundę, bez litości, nie zadrżała żadna matczyna nuta, pisk niemowlęcia nie obudził wspomnień, bezwzględnie unosiła zitanowe drewno, by wypowiedzieć kolejną morderczą inkantację, lecz zanim zdażyła wydać z siebie dźwięk, mugolka wybrała inną drogę. Roztrzęsiona, przegięła się przez balustradę i rzuciła się w dół, z trzeciego piętra, prosto na zaśnieżony bruk. Mericourt z zawodem opuściła zitanowe drewno i westchnęła, wychodząc na taras. Kontrolnie rozejrzała się w dole, kłębiąca się mgła Viento Somni zbierała już żniwo wśród niedobitków, a tuż pod balkonem, na śniegu, widziała nieruszające się zwłoki kobiety. Leżała dziwnie powykrzywiana, niemowlęcia nie było widać, zapewne przygniotła je własnym ciałem, chcąc zginąć na swoich warunkach - żałosne. Upewniwszy się, że kobieta nie żyje, Deirdre znów przemieniła się w czarną mgłę, tym razem przemykając w tej postaci przez pozostałe budynki, sprawdzając, czy nie ukrywają się w nich inni mugole. Nikogo takiego nie spostrzegła, pozostało więc odwiedzenie piwnicy, która rozświetliła się na początku morderczego obchodu. Zmaterializowała się w holu sąsiedniego budynku, a następnie śmiało zeszła po schodach w dół, do zadziwiająco dobrze utrzymywanej piwnicy, wypełnionej starymi meblami, szafami i słoikami. Od razu usłyszała spazmatyczny oddech oraz ochrypły szept pełen przerażenia, dobiegający zza jednego z mebli. Ruszyła w tamtym kierunku, unosząc różdżkę odpowiednio wcześnie. - Cordcordis - wypowiedziała beznamiętnie, spowalniając, a potem zatrzymując bicie serca kulącego się za dębowym burkiem mugola. Sekundę później zitanowe drewno skierowała na jego towarzyszkę, prawdopodobnie żonę, która trzymała rozpaczliwie wijące się ciało w ramionach. - Ictussio - chciała złamać kość biodrową, sprawić, by ta przebiła skórę, tkanki, brzuch, by kobieta wykrwawiła się - i tak właśnie się stało, szloch zamienił się w dziki wrzask bólu, docierający do Deirdre spoza czarnej płachty osłabienia. Świat znów stracił barwy a pod śmierciożerczynią ugięły się nogi, przytrzymała się jednego z filarów piwnicy, oddychając płyciej. Kilka chwil później było już po wszystkim, w domach po tej stronie placu nie pozostał nikt żywy, a Mericurt odzyskała względnie siły, powoli wychodząc na zewnątrz.
W miasteczku panowała już niczym niezmącona cisza. Nikt już nie jęczał, nie wzywał pomocy, nie wrzeszczał z bólu; nikt nie płonął żywcem i tylko świeża krew, zalewająca praktycznie cały plac z przewróconą choinką, zdawała się cicho szemrzeć, spływając do rynsztoków, w których po prostu gęstniała, nieprzedzierając się przez skute lodem odpływy. Wioska od razu pachniała inaczej, czyściej; Deirdre wzięła głęboki oddech, rozkoszując się ciszą, przerywaną tylko skrzypieniem butów swych towarzyszy o zbity śnieg.
- Lavedale wróci niedługo do swych pierwotnych właścicieli, stając się domem dla czarodziejów i czarownic - powiedziała powoli, rozglądając się dookoła. Machnęła różdżką, niby od niechcenia, cofając kłębiącą się śmiercionośną mgłę, spełniła swoją rolę, oraz czarnomagiczną barierę. Tereny zostały odzyskane, należało powiadomić o tym innych śmierciożerców, a później ruszyć dalej, by finalnie połączyć siły na egzekucji. - Spotkamy się wieczorem w Stoke-on-Trent. Do tej pory, wspomóżcie działania Rycerzy swymi talentami - poleciła jeszcze uzdrowicielowi i uczennicy, na dłuższą chwilę zatrzymując chłodne spojrzenie czarnych oczu, wyzierających z otworów w masce, na Wren, po czym rozmyła się w mgle i pomknęła ponad dachami czystych domów dalej, przed siebie, finalnie zmykając w śnieżnej zawierusze.
na zaklęcia, ztx3
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
28 stycznia 1958
— Byłem wczoraj na tej akcji z Trixie — w naciągniętej niemal na brwi i całe uszy czapce z pomponem Castor wyglądałby nawet uroczo, czy nawet ujmująco, gdyby nie jeden szczegół. Wciąż postępujące chudnięcie, pomimo tuszowania dobrym humorem, odbijało się na jego aparycji dość wyraźnie. I choć usta skryte za jasnym szalikiem miał wygięte w szerokim uśmiechu, przez całą ich podróż, choć miał może szczątkowe informacje o tym, że Staffordshire nie należy do najbardziej bezpiecznych miejsc, tak nic nie mogło przygotować go na widok, jaki zastaną po wylądowaniu.
— Lavedale to nasz pierwszy przystanek. Pamiętasz, co wujek— —nie wiedział właściwie, na jakiej stopie towarzyskiej był jego przyjaciel z wynalazcą tych małych cudeniek, które podobnie jak dzień wcześniej, rozdysponował równo pomiędzy wewnętrzną kieszeń płaszcza a skórzaną torbę, z którą ostatnimi czasy się nie rozstawał. — Znaczy się, co pan Beckett napisał? To o częstotliwości, haśle, wyciąganiu?
Bardzo chętnie zrobiłby mu mały test wiedzy z zasad postępowania z pluskwami. Sam, po tłumaczeniu tego całej rzeszy ludzi, których napotkali z panną Beckett w trakcie objazdu po Somerset, miał te informacje wyryte w pamięci, ale nie wiedział, czy ze zdolnościami przyswajania wiedzy przez Tonksa było podobnie. Czasami bowiem dawał idealny przykład człowieka zupełnie nieracjonalnego, czasami wracał do roli racjonalnego aurora... Strach pomyśleć, co będzie tym razem!
Jednakże dopiero z chwilą zejścia z miotły skupił się na tym, gdzie właściwie wylądowali. Żołądek zacisnął się niemal natychmiastowo, bo wioska na pierwszy rzut oka nosiła ślady czegoś... inherentnie złego. Było cicho, jakoś dziwnie za cicho, choć była przecież końcówka stycznia i ludzie co do zasady nie wyściubiali szczególnie nosów zza progi domów. Kontrolne spojrzenie skierował na twarz przyjaciela, przy którego boku przystanął. Ściągnięte do środka brwi młodego mężczyzny dodawały jego twarzy jakiegoś specyficznego wyrazu determinacji.
Tyle czasu trwa wojna, a jemu wciąż zdarzało się zapomnieć, że nie wszędzie było tak bezpiecznie jak w domu.
— Dlatego im pomagamy, prawda? — spytał wreszcie, ściszonym do szeptu głosem tak, jakby jego intencją było wyłącznie to, by jedynym odbiorcą jego słów stał się drugi, starszy z blondynów. — Żeby... żeby to tak nie wyglądało?
Wydawało mu się, że z kilku kominów wydobywał się dym. A może to tylko smugi chmur zlepiały się z widokiem z oddali?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
28.01
Wylądowali w pewnym oddaleniu od wioski, choć już z góry Michael dojrzał zgliszcza spalonych chat. Inne wydawały się zaludnione, z kominów wydobywał się dym - może nieliczni ośmielili się już wrócić, może inni zajęli te chaty, bo nie mieli dokąd pójść. Przyjdzie czas zastanowić się nad sytuacją w Staffordshire, na dokładniejsze patrole. Dzisiaj miał Castora i pluskwy pod opieką, dzisiaj musieli tylko cicho i dyskretnie tchnąć trochę nadziei w hrabstwo w ogniu.
Ogień. Czy to możliwe, by czuł dym z tak dużej odległości?
Na pewno nie czuł krwi, na pewno tylko mu się wydawało.
W przeciwieństwie do Castora miał nieco gorszy humor - mniej myślał o pluskwach, a więcej o wizycie na niebezpiecznym terenie. Z młodym twórcą talizmanów u boku i z własną twarzą łypiącą z listów gończych - minął już prawie miesiąc, pewnie Walczący Mag dotarł i do Staffordshire. Nawet na pewno. W dodatku posępna atmosfera wioski kojarzyła mu się z pewnym warsztatem w Surrey, z wonią śmierci i bólem Crucio - choć w powietrzu nie unosiły się już żadne zapachy i tylko wspomnienia płatały mu figle.
Zsiadł z miotły.
-Jak poszło? - spytał nieco nieobecnie, zakładając miotłę na plecy. Poprawił sakwę przy pasie, a potem uniósł lekko brew.
-Jasne, ze pamiętam. Opisał to dość klarownie. - urwał i rozejrzał się. Okolica wydawała się pusta, na razie, ale... -Nie używajmy nazwisk. - przypomniał Castorowi łagodnie. Może i Michael Tonks był już znany w całej Wielkiej Brytanii, ale panu Beckett tego nie życzył.
No właśnie. Pewnie ktoś go rozpozna i na pewno sobie z tym poradzi, ale nie chciał, by jego obecność sprowadzała niebezpieczeństwo na innych ludzi. Na ich wspomnienia. Odkąd Just przesłuchiwano w Azkabanie, nabrał w końcu lęku przed legilimencją i przestał się łudzić na temat metod, które stosują w Ministerstwie. W przypadku pojmania samego siebie, musiałby się zabić. W przypadku postronnych ludzi... wątpił, by do takich środków przesłuchań uciekano się wobec biedaków z wiosek, ale i tak wolał zadbać o ich bezpieczeństwo.
-Sphaecessatio. - szepnął, kierując różdżkę na siebie. Nie miał zamiaru się przedstawiać, a dzięki zaklęciu jego twarz stanie się trudna do zapamiętania, nawet jeśli ostatecznie go rozpoznają.
Dlaczego im pomagamy? Drgnął lekko, bo czasem sam już nie wiedział. On im pomagał, bo musiał. Bo to jego praca. Jego mugolska krew. Bo nawet nie myślał o innym wyborze.
-Żeby... żeby cały świat nie spłonął, tak. - wymamrotał ściszonym głosem, ewidentnie zakłopotany.
Pomoc Castora, który wycofał się po to, aby powrócić, który miał czystą krew i mógł żyć normalnie... wydawała się znaczyć jakoś więcej.
Wylądowali w pewnym oddaleniu od wioski, choć już z góry Michael dojrzał zgliszcza spalonych chat. Inne wydawały się zaludnione, z kominów wydobywał się dym - może nieliczni ośmielili się już wrócić, może inni zajęli te chaty, bo nie mieli dokąd pójść. Przyjdzie czas zastanowić się nad sytuacją w Staffordshire, na dokładniejsze patrole. Dzisiaj miał Castora i pluskwy pod opieką, dzisiaj musieli tylko cicho i dyskretnie tchnąć trochę nadziei w hrabstwo w ogniu.
Ogień. Czy to możliwe, by czuł dym z tak dużej odległości?
Na pewno nie czuł krwi, na pewno tylko mu się wydawało.
W przeciwieństwie do Castora miał nieco gorszy humor - mniej myślał o pluskwach, a więcej o wizycie na niebezpiecznym terenie. Z młodym twórcą talizmanów u boku i z własną twarzą łypiącą z listów gończych - minął już prawie miesiąc, pewnie Walczący Mag dotarł i do Staffordshire. Nawet na pewno. W dodatku posępna atmosfera wioski kojarzyła mu się z pewnym warsztatem w Surrey, z wonią śmierci i bólem Crucio - choć w powietrzu nie unosiły się już żadne zapachy i tylko wspomnienia płatały mu figle.
Zsiadł z miotły.
-Jak poszło? - spytał nieco nieobecnie, zakładając miotłę na plecy. Poprawił sakwę przy pasie, a potem uniósł lekko brew.
-Jasne, ze pamiętam. Opisał to dość klarownie. - urwał i rozejrzał się. Okolica wydawała się pusta, na razie, ale... -Nie używajmy nazwisk. - przypomniał Castorowi łagodnie. Może i Michael Tonks był już znany w całej Wielkiej Brytanii, ale panu Beckett tego nie życzył.
No właśnie. Pewnie ktoś go rozpozna i na pewno sobie z tym poradzi, ale nie chciał, by jego obecność sprowadzała niebezpieczeństwo na innych ludzi. Na ich wspomnienia. Odkąd Just przesłuchiwano w Azkabanie, nabrał w końcu lęku przed legilimencją i przestał się łudzić na temat metod, które stosują w Ministerstwie. W przypadku pojmania samego siebie, musiałby się zabić. W przypadku postronnych ludzi... wątpił, by do takich środków przesłuchań uciekano się wobec biedaków z wiosek, ale i tak wolał zadbać o ich bezpieczeństwo.
-Sphaecessatio. - szepnął, kierując różdżkę na siebie. Nie miał zamiaru się przedstawiać, a dzięki zaklęciu jego twarz stanie się trudna do zapamiętania, nawet jeśli ostatecznie go rozpoznają.
Dlaczego im pomagamy? Drgnął lekko, bo czasem sam już nie wiedział. On im pomagał, bo musiał. Bo to jego praca. Jego mugolska krew. Bo nawet nie myślał o innym wyborze.
-Żeby... żeby cały świat nie spłonął, tak. - wymamrotał ściszonym głosem, ewidentnie zakłopotany.
Pomoc Castora, który wycofał się po to, aby powrócić, który miał czystą krew i mógł żyć normalnie... wydawała się znaczyć jakoś więcej.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
— Och, całkiem dobrze. Można powiedzieć, że obskoczyliśmy całe Somerset. I że naprawdę to miejsce... nasze hrabstwo... — nacisk na to jedno słowo mógł przecież znaczyć tyle, co zwykle. To, że obydwaj mieszkali w Somerset, teraz już właściwie r a z e m, w pełnym tego słowa znaczeniu. Mógł też skrywać za sobą prawdę nieco głębszą, ocierającą się o wspólnotowe myślenie Sprouta. Od jakiegoś czasu podział na Tonksa i Sprouta uważał za niebyły. Nie istniało miejsce na "ty" i "ja", "moje" i "twoje". Choć Mike wydawał się wzbraniać przed typowym mimo przeciwności losu hurraoptymizmem Sprouta w podobnych kwestiach, dla młodszego z blondynów taki stan rzeczy wydawał się naturalny.
Żyli razem. Kochali i cierpieli razem. Razem podnosili głowy ku srebrnej tarczy księżyca, potrafili rozumieć się bez słów, choć czasami — najczęściej na własne życzenie — rezygnowali z tego dobrodziejstwa, oddając pole wzmocnionym przez likantropię emocjom.
— Jest miejscem bezpiecznym.
Nie to, co tutaj.
Myśl cisnęła się na przód jaźni, przysłaniając chwilowo szare strugi rysujące się na niebie. Castor przestąpił krok do przodu, lecz zdawało mu się, że usłyszał coś za swoimi plecami. Natychmiast obejrzał się przez lewe ramię, ale za nim znajdował się tylko Tonks, roztropnie zwracający mu uwagę na ostrożność przy używaniu nazwisk. Prawa ręka Sprouta uniosła się ku górze, chcąc dać znać, by na moment milczał, a on sam czujnym spojrzeniem obrzucił pole za nimi. Jednak nic nie wskazywało na to, że mieli jakieś towarzystwo. Psychika nie pierwszy raz płatałaby mu podobne figle. Kolejna pełnia zbliżała się wielkimi krokami, naturalne rozdrażnienie mogłoby idealnie tłumaczyć dzisiejsze omamy.
Westchnął więc, przestępując kolejne dwa kroki.
— Mike... — niepokój w głosie Sprouta był na tyle silny, że przebił się nawet przez dwusylabowe zdrobnienie imienia przyjaciela. Posłał mu kolejne, kontrolne spojrzenie. Czy wszystko było z nim w porządku? Albo przynajmniej na tyle dobrze, jak pozwalała sytuacja, w której się znaleźli? Listy; listy gończe, poborowe, cholerne czarne słowa lecące na czarnych skrzydłach.
I coś, co wydawało dźwięki za ich plecami.
Przeczucie podpowiadało, że nie należało tego ignorować, choć już raz próba dostrzeżenia czegoś niezwykłego zakończyła się niepowodzeniem. Mimo to podjął ryzyko i raz jeszcze obrócił się w tył.
— Mike...? — skupiony na stworzeniu przed sobą na rany Morgany, przecież to akromantula! nie zauważył nawet, czy jego przyjaciel odwrócił się razem z nim. — Mike... Chyba dzisiaj nie będzie płonąć...
No jasne, że nie będzie! Akromantule nie płoną, a kąsają!
Charkliwy, drżący oddech był pierwszą reakcją. Drugą — uniesienie różdżki.
— Everte Stati!
Mistrzem uroków to on nigdy nie był. I pewnie wiele czasu minie, zanim coś się w tej kwestii zmieni.
| Rzucam Everte Stati (st60) i idziemy do szafki!
Żyli razem. Kochali i cierpieli razem. Razem podnosili głowy ku srebrnej tarczy księżyca, potrafili rozumieć się bez słów, choć czasami — najczęściej na własne życzenie — rezygnowali z tego dobrodziejstwa, oddając pole wzmocnionym przez likantropię emocjom.
— Jest miejscem bezpiecznym.
Nie to, co tutaj.
Myśl cisnęła się na przód jaźni, przysłaniając chwilowo szare strugi rysujące się na niebie. Castor przestąpił krok do przodu, lecz zdawało mu się, że usłyszał coś za swoimi plecami. Natychmiast obejrzał się przez lewe ramię, ale za nim znajdował się tylko Tonks, roztropnie zwracający mu uwagę na ostrożność przy używaniu nazwisk. Prawa ręka Sprouta uniosła się ku górze, chcąc dać znać, by na moment milczał, a on sam czujnym spojrzeniem obrzucił pole za nimi. Jednak nic nie wskazywało na to, że mieli jakieś towarzystwo. Psychika nie pierwszy raz płatałaby mu podobne figle. Kolejna pełnia zbliżała się wielkimi krokami, naturalne rozdrażnienie mogłoby idealnie tłumaczyć dzisiejsze omamy.
Westchnął więc, przestępując kolejne dwa kroki.
— Mike... — niepokój w głosie Sprouta był na tyle silny, że przebił się nawet przez dwusylabowe zdrobnienie imienia przyjaciela. Posłał mu kolejne, kontrolne spojrzenie. Czy wszystko było z nim w porządku? Albo przynajmniej na tyle dobrze, jak pozwalała sytuacja, w której się znaleźli? Listy; listy gończe, poborowe, cholerne czarne słowa lecące na czarnych skrzydłach.
I coś, co wydawało dźwięki za ich plecami.
Przeczucie podpowiadało, że nie należało tego ignorować, choć już raz próba dostrzeżenia czegoś niezwykłego zakończyła się niepowodzeniem. Mimo to podjął ryzyko i raz jeszcze obrócił się w tył.
— Mike...? — skupiony na stworzeniu przed sobą na rany Morgany, przecież to akromantula! nie zauważył nawet, czy jego przyjaciel odwrócił się razem z nim. — Mike... Chyba dzisiaj nie będzie płonąć...
No jasne, że nie będzie! Akromantule nie płoną, a kąsają!
Charkliwy, drżący oddech był pierwszą reakcją. Drugą — uniesienie różdżki.
— Everte Stati!
Mistrzem uroków to on nigdy nie był. I pewnie wiele czasu minie, zanim coś się w tej kwestii zmieni.
| Rzucam Everte Stati (st60) i idziemy do szafki!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
wracamy z tarczą
Dopiero gdy stworzenie znieruchomiało na zawsze, pokryte szronem i lodowymi kolcami, adrenalina opadła. Michael wypuścił wreszcie powietrze z płuc, spoglądając pustym wzrokiem na wielkiego pająka w śniegu. Upiorny widok.
Nie jest tak dobrym drapieżnikiem jak my. - przemknęło mu przez głowę, ale bez specjalnego przekonania. Lewy bark pulsował tępym bólem, a pod skórą czuł mrowienie, tak jakby ramię drętwiało. Jad nie przeniknął chyba jednak głęboko, w przeciwnym razie objawy pewnie byłyby gorsze. Pewnie? Przeniósł zmęczony wzrok na Castora, który oberwał mocniej
-Jak... rozpoznać, że ten jad działa? Jak ty się czujesz? Jeśli... - zawahał się, wiedząc, że młody przyjaciel reaguje alergicznie na wzmianki o własnej słabości, myląc troskę z nadopiekuńczością. Nic dziwnego, był w końcu taki... młody. I ambitny. Michael też przecież taki był, na początku kursu gdy Kieran Rineheart wypierał mu z głowy młodzieńczy idealizm. Nawet na początku kariery, gdy sądził, że wie lepiej. Może nawet dwa lata temu, gdy bardzo źle oszacował ryzyko przy aresztowaniu pewnego nadmiernie zestresowanego czarnoksiężnika, Norwega, kolegi, kimkolwiek Olav był lub się stał. Przełknął ślinę, szukając dyplomatycznych słów. -Jeśli nie zdążyłeś - tak, to brzmi lepiej niż nie zdołałeś -się wyleczyć, to możemy wrócić do lecznicy, a tutaj deportować wieczorem. Mi prawie nic nie jest, ale... - Castor znał Michaela na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy ten udaje. Na przykład, udaje spokój. Tak jak teraz.
Tonks podchwycił jego spojrzenie i nagle wypuścił z siebie sfrustrowane westchnienie, ze złością kopiąc śnieg.
-Powinienem cię osłonić. - wypalił, porzucając wreszcie maskę obłudnej dyplomacji. -Wtedy, były dwa takie momenty... - wybrałem strategię, dobicie potwora, a nie Ciebie. Przepraszam. Słowa nie przechodziły mu przez gardło, ale smutne, posłane Castorowi spojrzenie chyba zdradzało skruchę.
Łatwiej byłoby nie przejmować się nikim i niczym, myśleć o wojnie i strategii, a nie sentymentach. Ale nie potrafił, nigdy nie potrafił. Nawet teraz, gdy swoim zdaniem pogodził się już z myślą, że poza listem gończym i wojną nic mu w życiu nie zostało.
-Przynajmniej już wiemy, czemu tu tak pusto. Mieszkańcy pewnie zabarykadowali się w domach z obawy przed nią. - muszą im powiedzieć, że nie mają się już czego bać. Przy okazji rozdadzą im pluskwy. To szczęśliwy wypadek, że pojawili się w terroryzowanym przez akromantulę miejscu akurat wtedy, gdy potwór był pod ręką. Że Stevie wysłał tutaj aurora, a nie kogoś mniej doświadczonego w walce. Tyle, że widząc bladą twarz Castora, nie potrafił się cieszyć z pomocy mieszkańcom, jeszcze nie. Nie będzie za sobą ciągnął rannego przyjaciela, to nie ma nic wspólnego z triumfem.
Dopiero gdy stworzenie znieruchomiało na zawsze, pokryte szronem i lodowymi kolcami, adrenalina opadła. Michael wypuścił wreszcie powietrze z płuc, spoglądając pustym wzrokiem na wielkiego pająka w śniegu. Upiorny widok.
Nie jest tak dobrym drapieżnikiem jak my. - przemknęło mu przez głowę, ale bez specjalnego przekonania. Lewy bark pulsował tępym bólem, a pod skórą czuł mrowienie, tak jakby ramię drętwiało. Jad nie przeniknął chyba jednak głęboko, w przeciwnym razie objawy pewnie byłyby gorsze. Pewnie? Przeniósł zmęczony wzrok na Castora, który oberwał mocniej
-Jak... rozpoznać, że ten jad działa? Jak ty się czujesz? Jeśli... - zawahał się, wiedząc, że młody przyjaciel reaguje alergicznie na wzmianki o własnej słabości, myląc troskę z nadopiekuńczością. Nic dziwnego, był w końcu taki... młody. I ambitny. Michael też przecież taki był, na początku kursu gdy Kieran Rineheart wypierał mu z głowy młodzieńczy idealizm. Nawet na początku kariery, gdy sądził, że wie lepiej. Może nawet dwa lata temu, gdy bardzo źle oszacował ryzyko przy aresztowaniu pewnego nadmiernie zestresowanego czarnoksiężnika, Norwega, kolegi, kimkolwiek Olav był lub się stał. Przełknął ślinę, szukając dyplomatycznych słów. -Jeśli nie zdążyłeś - tak, to brzmi lepiej niż nie zdołałeś -się wyleczyć, to możemy wrócić do lecznicy, a tutaj deportować wieczorem. Mi prawie nic nie jest, ale... - Castor znał Michaela na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy ten udaje. Na przykład, udaje spokój. Tak jak teraz.
Tonks podchwycił jego spojrzenie i nagle wypuścił z siebie sfrustrowane westchnienie, ze złością kopiąc śnieg.
-Powinienem cię osłonić. - wypalił, porzucając wreszcie maskę obłudnej dyplomacji. -Wtedy, były dwa takie momenty... - wybrałem strategię, dobicie potwora, a nie Ciebie. Przepraszam. Słowa nie przechodziły mu przez gardło, ale smutne, posłane Castorowi spojrzenie chyba zdradzało skruchę.
Łatwiej byłoby nie przejmować się nikim i niczym, myśleć o wojnie i strategii, a nie sentymentach. Ale nie potrafił, nigdy nie potrafił. Nawet teraz, gdy swoim zdaniem pogodził się już z myślą, że poza listem gończym i wojną nic mu w życiu nie zostało.
-Przynajmniej już wiemy, czemu tu tak pusto. Mieszkańcy pewnie zabarykadowali się w domach z obawy przed nią. - muszą im powiedzieć, że nie mają się już czego bać. Przy okazji rozdadzą im pluskwy. To szczęśliwy wypadek, że pojawili się w terroryzowanym przez akromantulę miejscu akurat wtedy, gdy potwór był pod ręką. Że Stevie wysłał tutaj aurora, a nie kogoś mniej doświadczonego w walce. Tyle, że widząc bladą twarz Castora, nie potrafił się cieszyć z pomocy mieszkańcom, jeszcze nie. Nie będzie za sobą ciągnął rannego przyjaciela, to nie ma nic wspólnego z triumfem.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Trudno bylo powiedzieć, że Castor był w dobrym nastroju. Szarobłękitne tęczówki same wbijały się w truchło akromantuli, której słowa, dźwięk słów, zawieruszyły się gdzieś na skraju świadomości i wracały teraz, głośniejsze, bardziej syczące, złośliwe w swoim naturalnym wyrazie. Zmarszczył nieco brwi, niedługo później także i nos. Rysy jego twarzy stężały jakoś, gdy pogrążony w zamyśleniu przypatrywał się bestii powalonej przez Michaela. Bo przecież nie przez niego; nie potrafił się nawet obronić.
Ściśnięcie w żołądku oznaczało wyłącznie jedno.
Po wczorajszym triumfie nadszedł czas na gorzką melasę porażki.
— C—co? — spytał nieobecnie, wyrwany bez wyczucia z własnych, raczej ciemnych myśli. Odruchowo wsunął dłoń w kieszeń płaszcza. Nie przemokły, to dobrze, pomyślał, sprawdzając, czy mimo wywalenia się w zaspę śnieżną pluskwy uniknęły zmoczenia. Miał dzisiaj szczęście. Szczęście w nieszczęściu, szczęście w aurorze obok, aurorze, który potrzebował pomocy. Przyjacielu, którego nie mógł zostawić. — Daj — powiedział tylko, urywając mu w połowie zdania. Każdy z nich miał jakąś rolę do spełnienia. Mike miał chronić, on — w warunkach polowych — leczyć.
— Powinno szczypać — ponownie podjął temat, kuśtykając w kierunku przyjaciela. Nie chciał specjalnie przeciążać nogi, nie był to koniec świata i nie potrzebował pilnej opieki medycznej. Znajdzie kogoś, kto chętnie mu pomoże gdy już rozprawią się ze sprawą na miejscu. Nie było potrzeby przez niego zarzucać całej akcji. Musiał tylko sprawić, by w razie czego Mike znów mógł uratować mu skórę.
Jak zawsze w takiej sytuacji.
Chwycił więc za ramię, to, które wyglądało spod uszkodzonego rękawa płaszcza.
— Curatio Vulnera Maxima — powiedział spokojnie, lecz jego różdżka, jak wcześniej, odmawiała posłuszeństwa. — Curatio Vulnera Maxima... Mike, nie ruszaj się!
Nawet nie zauważył, kiedy niemal warknął polecenie. Przerażony własną reakcją — pełnia już niedługo, Mike, przepraszam, wiesz, że nie chciałem... — uniósł oczy znów w górę, by kontrolnie spojrzeć w oczy drugiego wilkołaka. Zrozumie go, prawda?
Wdech i wydech. Lineatura twarzy Sprouta złagodniała porządnie, a on raz jeszcze przytknął różdżkę do zranionej przez akromantulę ręki Tonksa.
— Curatio Vulnera Maxima — ostatnie zaklęcie rzucił już zdecydowanie spokojniej, dzięki czemu wreszcie dane mu było poczuć normalny, prawidłowy przebieg magii. Potrzebował tego jak nigdy wcześniej. Ucieszone westchnienie wydostało się spomiędzy jego drżących warg, a on sam, w porywie kolejnych, niezrozumiałych emocji przytulił przyjaciela mocno, nie zważając na szczypanie, które powoli zaczynało dokuczać jego własnej ręce i nodze.
Odsunął się jednak w porę, by nie dostać kopniakiem śniegu. Starszy z blondynów odrzucił maskę dość prędko i nawet osoba przedstawiająca podobny poziom niedomyślności, który od czasu do czasu prezentował Castor, wiedziała, że coś było nie tak.
— Dobrze zrobiłeś, Mike. Najpierw eliminujemy zagrożenie, potem martwimy się sobą — zaskakująco miękki ton głosu Sprouta rozbrzmiał wobec martwej ciszy, które ogarnęło ich na post—pojedynkowym pobojowisku. — Jestem z ciebie dumny. Zachowałeś się, jak trzeba. — dodał po chwili, przestępując ponownie kilka kroków w stronę akromantuli. Kucnął obok pajęczego truchła, by chwilę później przywołać do siebie Tonksa. — Włosie i jad akromantuli to cenione składniki eliksirów. To co prawda plugawa ingrediencja, służy przede wszystkim miksturom szkodliwym, ale... Czego innego spodziewać się po takim stworzeniu. Nie chcę odciągać jadu w... Takim stanie — burknął, przykładając odruchowo dłoń do pulsującej w relatywnie delikatnym, póki co bólu, ręki — Pomożesz mi z włosami? Jeżeli w wiosce jest jakiś alchemik, na pewno ucieszy się z ingrediencji.
Nie mieli więcej czasu do stracenia.
Ruszył powoli przed siebie, starając się nie obciążać specjalnie nogi. Ostatecznie przeżył przecież znacznie poważniejsze obrażenia, których ślady nosił skrzętnie ukryte pod coraz to grubszymi warstwami materiałów. Wilkołacze kły i pazury nie przerwały nici jego życia, nie zrobi tego przerośnięty pająk z chrapką na chuderlaków.
— Chodź, sam tych pluskiew nie rozdam — popędził przyjaciela, pozwalając sobie na krótki chichot. Ileż mocy miało jedno udane zaklęcie! Potrafiło przemienić złośliwego, nerwowego Sprouta na powrót w młodego chłopaka spoglądającego na świat przez prawie—różowe okulary. Choć rzeczywistość zastana w Staffordshire nie napawała dobrym humorem.
Dotarli wreszcie do pierwszego z domostw, które mieli dziś odwiedzić. Jednakże Castor przed zapukaniem ściszył głos do szeptu i zbliżył się do Tonksa tak, aby nikt nie mógł usłyszeć ich rozmowy.
— Właściwie Mike... Jak rozpoznajesz, że ktoś jest... wiesz, naszym sojusznikiem? W Somerset to było proste, tam każdy słyszał o Zakonie, ale tutaj...? Nie chcę, żeby nasze cudeńka dostały się w niepowołane ręce...
| pierwsze curatio vulnera maxima nieudane; drugie udane połowicznie (+8 PŻ); trzecie udane (+17);
żywotność Michaela: 202/202 (182+25)[bylobrzydkobedzieladnie]
Ściśnięcie w żołądku oznaczało wyłącznie jedno.
Po wczorajszym triumfie nadszedł czas na gorzką melasę porażki.
— C—co? — spytał nieobecnie, wyrwany bez wyczucia z własnych, raczej ciemnych myśli. Odruchowo wsunął dłoń w kieszeń płaszcza. Nie przemokły, to dobrze, pomyślał, sprawdzając, czy mimo wywalenia się w zaspę śnieżną pluskwy uniknęły zmoczenia. Miał dzisiaj szczęście. Szczęście w nieszczęściu, szczęście w aurorze obok, aurorze, który potrzebował pomocy. Przyjacielu, którego nie mógł zostawić. — Daj — powiedział tylko, urywając mu w połowie zdania. Każdy z nich miał jakąś rolę do spełnienia. Mike miał chronić, on — w warunkach polowych — leczyć.
— Powinno szczypać — ponownie podjął temat, kuśtykając w kierunku przyjaciela. Nie chciał specjalnie przeciążać nogi, nie był to koniec świata i nie potrzebował pilnej opieki medycznej. Znajdzie kogoś, kto chętnie mu pomoże gdy już rozprawią się ze sprawą na miejscu. Nie było potrzeby przez niego zarzucać całej akcji. Musiał tylko sprawić, by w razie czego Mike znów mógł uratować mu skórę.
Jak zawsze w takiej sytuacji.
Chwycił więc za ramię, to, które wyglądało spod uszkodzonego rękawa płaszcza.
— Curatio Vulnera Maxima — powiedział spokojnie, lecz jego różdżka, jak wcześniej, odmawiała posłuszeństwa. — Curatio Vulnera Maxima... Mike, nie ruszaj się!
Nawet nie zauważył, kiedy niemal warknął polecenie. Przerażony własną reakcją — pełnia już niedługo, Mike, przepraszam, wiesz, że nie chciałem... — uniósł oczy znów w górę, by kontrolnie spojrzeć w oczy drugiego wilkołaka. Zrozumie go, prawda?
Wdech i wydech. Lineatura twarzy Sprouta złagodniała porządnie, a on raz jeszcze przytknął różdżkę do zranionej przez akromantulę ręki Tonksa.
— Curatio Vulnera Maxima — ostatnie zaklęcie rzucił już zdecydowanie spokojniej, dzięki czemu wreszcie dane mu było poczuć normalny, prawidłowy przebieg magii. Potrzebował tego jak nigdy wcześniej. Ucieszone westchnienie wydostało się spomiędzy jego drżących warg, a on sam, w porywie kolejnych, niezrozumiałych emocji przytulił przyjaciela mocno, nie zważając na szczypanie, które powoli zaczynało dokuczać jego własnej ręce i nodze.
Odsunął się jednak w porę, by nie dostać kopniakiem śniegu. Starszy z blondynów odrzucił maskę dość prędko i nawet osoba przedstawiająca podobny poziom niedomyślności, który od czasu do czasu prezentował Castor, wiedziała, że coś było nie tak.
— Dobrze zrobiłeś, Mike. Najpierw eliminujemy zagrożenie, potem martwimy się sobą — zaskakująco miękki ton głosu Sprouta rozbrzmiał wobec martwej ciszy, które ogarnęło ich na post—pojedynkowym pobojowisku. — Jestem z ciebie dumny. Zachowałeś się, jak trzeba. — dodał po chwili, przestępując ponownie kilka kroków w stronę akromantuli. Kucnął obok pajęczego truchła, by chwilę później przywołać do siebie Tonksa. — Włosie i jad akromantuli to cenione składniki eliksirów. To co prawda plugawa ingrediencja, służy przede wszystkim miksturom szkodliwym, ale... Czego innego spodziewać się po takim stworzeniu. Nie chcę odciągać jadu w... Takim stanie — burknął, przykładając odruchowo dłoń do pulsującej w relatywnie delikatnym, póki co bólu, ręki — Pomożesz mi z włosami? Jeżeli w wiosce jest jakiś alchemik, na pewno ucieszy się z ingrediencji.
Nie mieli więcej czasu do stracenia.
Ruszył powoli przed siebie, starając się nie obciążać specjalnie nogi. Ostatecznie przeżył przecież znacznie poważniejsze obrażenia, których ślady nosił skrzętnie ukryte pod coraz to grubszymi warstwami materiałów. Wilkołacze kły i pazury nie przerwały nici jego życia, nie zrobi tego przerośnięty pająk z chrapką na chuderlaków.
— Chodź, sam tych pluskiew nie rozdam — popędził przyjaciela, pozwalając sobie na krótki chichot. Ileż mocy miało jedno udane zaklęcie! Potrafiło przemienić złośliwego, nerwowego Sprouta na powrót w młodego chłopaka spoglądającego na świat przez prawie—różowe okulary. Choć rzeczywistość zastana w Staffordshire nie napawała dobrym humorem.
Dotarli wreszcie do pierwszego z domostw, które mieli dziś odwiedzić. Jednakże Castor przed zapukaniem ściszył głos do szeptu i zbliżył się do Tonksa tak, aby nikt nie mógł usłyszeć ich rozmowy.
— Właściwie Mike... Jak rozpoznajesz, że ktoś jest... wiesz, naszym sojusznikiem? W Somerset to było proste, tam każdy słyszał o Zakonie, ale tutaj...? Nie chcę, żeby nasze cudeńka dostały się w niepowołane ręce...
| pierwsze curatio vulnera maxima nieudane; drugie udane połowicznie (+8 PŻ); trzecie udane (+17);
żywotność Michaela: 202/202 (182+25)[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
-Castor... - zaprotestował, gdy ten zaczął leczyć jego. Czy reagowałby tak samo nerwowo, gdyby poszedł na akcję z kimś innym? Choć czuł się odpowiedzialny za każdego, kto walczył u jego boku, to w innej sytuacji czułby jedynie ulgę, że towarzysz nie został poważnie ranny oraz satysfakcję z wygranego pojedynku. Jeśli podejść do tego na chłodno, to przecież - pomimo zmęczenia i bólu - powinien czuć satysfakcję. Przeciwnik był wymagający, to jego pierwsza potyczka z cholerną akromantulą (wprawy z pokonywaniu magicznych stworzeń zaczął nabierać dopiero na wojnie, wcześniej ograniczał się do czarnoksiężników - co boleśnie dało się odczuć przy pierwszym i jedynym starciu z wilkołakiem), a strategia z Ventum Rota była sprytna i skuteczna.
Dlaczego, zamiast skupić się na tym wszystkim, zerkał tylko nerwowo na ranę Castora?
-Nic mi nie będzie, wylecz siebie. - nie wiedząc, że celowanie we własne rany nie było wcale równie proste jak w cudze, spróbował wyszarpnąć przedramię. Tyle, że Castor trzymał go za nie zaskakująco mocno i jeszcze...
Rozszerzył lekko oczy.
No proszę. Możemy teraz na siebie powarczeć?
N...nie.
Szybko odwrócił wzrok, zanim Castor zdążył zauważyć w jego spojrzeniu cień lęku.
Nie ty, nie tak szybko...
On chyba nie warczał na ludzi w kilka miesięcy po przemianie. Trudno powiedzieć. Do nikogo się wtedy nie odzywał, nie miał na kogo warczeć, po prostu kilkakrotnie rozwalił drewniane meble w całym mieszkaniu, a potem skrupulatnie naprawiał je Reparo, nic wielkiego, ot typowa manifestacja depresji pougryzieniowej, na tyle typowa, że nawet nie wspomniał o tym Ronji bo po co, może warczenie na innych też było typowe, no trudno, może najlepiej o tym nie myśleć.
Lepiej nie drażnić Castora. Bez słowa dał się więc uleczyć, uśmiechając się nawet blado, gdy poczuł jak ból słabnie, a odrętwienie znika.
-Dziękuję. - wyszeptał z bladym uśmiechem, równocześnie z niespodziewanym przytuleniem. Znieruchomiał na ułamek sekundy, a potem uśmiechnął się nieco szerzej i niepewnie poklepał Castora po plecach.
-No, już. Wiem, przeżyliśmy. Jesteśmy... pogromcami akromantuli, czy coś. - spróbował zażartować, młody Sprout czasem lubił takie suche żarty. Albo nie lubił, ale przynajmniej go bawiły w pozorowanej irytacji. -Ja też jestem z ciebie dumny. Prawie byś ją urządził tym Everte Stati! - prawie robi wielką różnicę, ale Castorowi należało się trochę pochwał.
-Jak twoja ręka? - zmrużył oczy, nieufnie. -Nie będę cię ciągnął do lecznicy jeśli mi tu ściemniasz i potem zasłabniesz, mam worek pluskiew. - przypomniał, ale Castor niestrudzenie mówił już o ingrediencjach alchemicznych. Och, no tak. Nawet nie wpadło mu to do głowy i nie wiedział, jakie eliksiry można zrobić z tej akromantuli, ale wiedział, że składniki są na wagę złota. Dla lokalnych mieszkańców też, Staffordshire ucierpiało, handel ucierpiał, a alchemicy nie mogli pomagać ludziom bez środków do pracy.
-Doskonały pomysł. Rozpytajmy o lokalnego alchemika i jeśli mieszka tutaj lub w pobliżu, oddajmy mu to włosie. Tylko pokaż mi, jak bezpiecznie je wyrwać.
Powstrzymując lekkie obrzydzenie nachylił się do akromantuli, marszcząc lekko nos. Dobrze, że ją zmroził, bo zapach byłby jeszcze gorszy. -Dla ciebie też tak cuchnie? - upewnił się, naśladując ruchy Castora i ostrożnie pozyskując ingrediencje.
-Chodźmy. - uśmiechnął się. Wziął do ręki worek z urządzeniami, Castor miał się zaś opiekować pozyskanymi (i sporo lżejszymi) składnikami. Ruszyli w stronę wioski, a Mike starał się dostosować tempo do utykającego przyjaciela.
Zawahał się, gdy Sprout spytał o zaufanie.
Nikomu nie można już ufać, ale czy to odpowiednia lekcja dla młodego idealisty?
-Każdy wszędzie już słyszał o Zakonie. Sztylet w plecy może ci wbić nawet sąsiad, a zdrada czaić się nawet w Somerset - w jego głosie zadźwięczała dziwna gorycz, czyżby podejrzenia o list gończy odbiły się na nim mocniej niż chciał przyznać? Rozmawiał w końcu z tyloma ludźmi, w Somerset, w Surrey, w Derbyshire, niektórzy znali go jako aurora, inni mogli mieć jakąś styczność z rejestrem, jeszcze inni...
...nieważne, nie powinien się zadręczać. -Ale mam to. - sięgnął do kieszeni i pokazał Castorowi niewielkie urządzenie. Fałszoskop. -Nie działa stuprocentowo, ale może pomóc wybadać choćby otwartą wrogość. Dzięki dawnym kontaktom i Greengrassom znam kilka zaufanych nazwisk, resztę musimy wybadać sami. W najgorszym wypadku... - zawahał się na moment, a w uszach zadźwięczała mu czyjaś przestroga o tym, jak okrutne i niepotrzebne bywa to zaklęcie. Przestroga kogoś, komu podświadomie chciał zrobić na przekór. -...usunę im pamięć. - dokończył niższym, trochę nieswoim głosem. -Ale, miejmy nadzieję, że nie dojdzie do najgorszego wypadku! - dodał pogodniej, brzmiąc już jak Michael.
Zatrzymali się przed pierwszą chatą i rzucił kontrolne spojrzenie na Castora.
-Czekaj, pozwolisz, że rzucę na Ciebie jedno zaklęcie. Nie chciałbym, żebyś stał się równie sławny jak ja. Sphaecessatio. - zażartował ponuro, list gończy nadal był dość drażliwym tematem między ich dwójką i ogółem dla samego Michaela. Skierował różdżkę na Sprouta, chcąc uczynić jego twarz mniej rozpoznawalną, niemożliwą do zapamiętania. Najważniejsze, by zyskali zaufanie mieszkańców teraz - chciał ich zostawić z pluskwą i dostępem do radia, a nie z potencjalnie niebezpiecznymi wspomnieniami.
Uśmiechnął się lekko i zapukał do pierwszych drzwi.
Dlaczego, zamiast skupić się na tym wszystkim, zerkał tylko nerwowo na ranę Castora?
-Nic mi nie będzie, wylecz siebie. - nie wiedząc, że celowanie we własne rany nie było wcale równie proste jak w cudze, spróbował wyszarpnąć przedramię. Tyle, że Castor trzymał go za nie zaskakująco mocno i jeszcze...
Rozszerzył lekko oczy.
No proszę. Możemy teraz na siebie powarczeć?
N...nie.
Szybko odwrócił wzrok, zanim Castor zdążył zauważyć w jego spojrzeniu cień lęku.
Nie ty, nie tak szybko...
On chyba nie warczał na ludzi w kilka miesięcy po przemianie. Trudno powiedzieć. Do nikogo się wtedy nie odzywał, nie miał na kogo warczeć, po prostu kilkakrotnie rozwalił drewniane meble w całym mieszkaniu, a potem skrupulatnie naprawiał je Reparo, nic wielkiego, ot typowa manifestacja depresji pougryzieniowej, na tyle typowa, że nawet nie wspomniał o tym Ronji bo po co, może warczenie na innych też było typowe, no trudno, może najlepiej o tym nie myśleć.
Lepiej nie drażnić Castora. Bez słowa dał się więc uleczyć, uśmiechając się nawet blado, gdy poczuł jak ból słabnie, a odrętwienie znika.
-Dziękuję. - wyszeptał z bladym uśmiechem, równocześnie z niespodziewanym przytuleniem. Znieruchomiał na ułamek sekundy, a potem uśmiechnął się nieco szerzej i niepewnie poklepał Castora po plecach.
-No, już. Wiem, przeżyliśmy. Jesteśmy... pogromcami akromantuli, czy coś. - spróbował zażartować, młody Sprout czasem lubił takie suche żarty. Albo nie lubił, ale przynajmniej go bawiły w pozorowanej irytacji. -Ja też jestem z ciebie dumny. Prawie byś ją urządził tym Everte Stati! - prawie robi wielką różnicę, ale Castorowi należało się trochę pochwał.
-Jak twoja ręka? - zmrużył oczy, nieufnie. -Nie będę cię ciągnął do lecznicy jeśli mi tu ściemniasz i potem zasłabniesz, mam worek pluskiew. - przypomniał, ale Castor niestrudzenie mówił już o ingrediencjach alchemicznych. Och, no tak. Nawet nie wpadło mu to do głowy i nie wiedział, jakie eliksiry można zrobić z tej akromantuli, ale wiedział, że składniki są na wagę złota. Dla lokalnych mieszkańców też, Staffordshire ucierpiało, handel ucierpiał, a alchemicy nie mogli pomagać ludziom bez środków do pracy.
-Doskonały pomysł. Rozpytajmy o lokalnego alchemika i jeśli mieszka tutaj lub w pobliżu, oddajmy mu to włosie. Tylko pokaż mi, jak bezpiecznie je wyrwać.
Powstrzymując lekkie obrzydzenie nachylił się do akromantuli, marszcząc lekko nos. Dobrze, że ją zmroził, bo zapach byłby jeszcze gorszy. -Dla ciebie też tak cuchnie? - upewnił się, naśladując ruchy Castora i ostrożnie pozyskując ingrediencje.
-Chodźmy. - uśmiechnął się. Wziął do ręki worek z urządzeniami, Castor miał się zaś opiekować pozyskanymi (i sporo lżejszymi) składnikami. Ruszyli w stronę wioski, a Mike starał się dostosować tempo do utykającego przyjaciela.
Zawahał się, gdy Sprout spytał o zaufanie.
Nikomu nie można już ufać, ale czy to odpowiednia lekcja dla młodego idealisty?
-Każdy wszędzie już słyszał o Zakonie. Sztylet w plecy może ci wbić nawet sąsiad, a zdrada czaić się nawet w Somerset - w jego głosie zadźwięczała dziwna gorycz, czyżby podejrzenia o list gończy odbiły się na nim mocniej niż chciał przyznać? Rozmawiał w końcu z tyloma ludźmi, w Somerset, w Surrey, w Derbyshire, niektórzy znali go jako aurora, inni mogli mieć jakąś styczność z rejestrem, jeszcze inni...
...nieważne, nie powinien się zadręczać. -Ale mam to. - sięgnął do kieszeni i pokazał Castorowi niewielkie urządzenie. Fałszoskop. -Nie działa stuprocentowo, ale może pomóc wybadać choćby otwartą wrogość. Dzięki dawnym kontaktom i Greengrassom znam kilka zaufanych nazwisk, resztę musimy wybadać sami. W najgorszym wypadku... - zawahał się na moment, a w uszach zadźwięczała mu czyjaś przestroga o tym, jak okrutne i niepotrzebne bywa to zaklęcie. Przestroga kogoś, komu podświadomie chciał zrobić na przekór. -...usunę im pamięć. - dokończył niższym, trochę nieswoim głosem. -Ale, miejmy nadzieję, że nie dojdzie do najgorszego wypadku! - dodał pogodniej, brzmiąc już jak Michael.
Zatrzymali się przed pierwszą chatą i rzucił kontrolne spojrzenie na Castora.
-Czekaj, pozwolisz, że rzucę na Ciebie jedno zaklęcie. Nie chciałbym, żebyś stał się równie sławny jak ja. Sphaecessatio. - zażartował ponuro, list gończy nadal był dość drażliwym tematem między ich dwójką i ogółem dla samego Michaela. Skierował różdżkę na Sprouta, chcąc uczynić jego twarz mniej rozpoznawalną, niemożliwą do zapamiętania. Najważniejsze, by zyskali zaufanie mieszkańców teraz - chciał ich zostawić z pluskwą i dostępem do radia, a nie z potencjalnie niebezpiecznymi wspomnieniami.
Uśmiechnął się lekko i zapukał do pierwszych drzwi.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Nie.
Jedno słowo przebijało się przez spojrzenie młodego Sprouta, którego brwi znów ściągnęły się, jednak tym razem próżno było w jego mimice szukać nawet śladu gniewu. Była po prostu prośba. Niema, smutna prośba, która nie była nawet podobna do błagania.
Nic nie mów. Ty jesteś tu ważniejszy, a ja sobie poradzę. Musisz mieć siły, by nas obronić, ja... sam widzisz, że nie dałem rady. Nie pierwszy raz.
Utkwił wzrok w niemal bliźniaczych, błękitnoszarych tęczówkach aurora. Czy rozumiał? Musiał czuć przecież względem niego dokładnie to samo. Znany im smak bezgranicznej troski, która stała się ich drugą naturą jeszcze dawno temu, gdzieś w innym, świeżo naznaczonym wojną życiu. Na meczu Zjednoczonych i w Londynie, w ciasnej kawalerce obłożonej boazerią. Pod Londynem, w miękkim fotelu domu Tonksa, który zajmował na długie godziny spędzane w obopólnej ciszy, ku niezadowoleniu pana domu, zmuszonego przyglądać się mu z kanapy, gdy przysypiał nad księgami traktującymi o najnowszych formach eliksiroterapii.
Michael musiał wiedzieć, że nie zawsze musi być silny. Że jest przy nim ktoś, kto tutaj — w samym środku wojennej zawieruchy — gotów był poświęcić mu tyle samo uwagi, podarować pomocną dłoń.
— Trudno jest wcelować różdżką w bolące miejsce, gdy leczy się samemu — powiedział wreszcie, choć właściwie to wymamrotał, brodząc gdzieś po kolana we wstydzie, choć wstydzić się nie było czego. Nawet doświadczeni uzdrowiciele potrzebowali czasami pomocy z zewnątrz, lecz Castor, jak na ambitną bestię jego pokroju przystało, nie potrafił zaakceptować takiego stanu rzeczy. Na wojnie nie było miejsca na porażki, a bliskie spotkanie z akromantulą tylko potwierdziło jego przypuszczenia.
Nie zauważył też przestrachu czającego się w spojrzeniu przyjaciela. Może to i lepiej, bo pomyślałby wtedy, że to z jego powodu w ogóle się pojawił. Serce przedarłoby się na pół, krwawą miazgą się stając, a on zmuszony byłby wrócić do siebie, bo przecież nie do nich, nie do niego, bo nie może pozwolić, by ktokolwiek z jego najbliższych czuł się przy nim niebezpiecznie.
— Ech, muszę poćwiczyć uroki. Dostałem od Just tę książkę na Wigilii, zrobiłbyś mi odpytkę jutro? — i nagle wszystko wróciło do normy. Słaby żart o pogromcach akromantuli, ton Sprouta jakiś taki weselszy, szczebiotliwy wręcz, bo nawet pomimo odrętwienia, które rozpływało się po dwóch z czterech kończyn, wchodził on powoli w rolę ptaszyny. Ptasie Radio leciało do wszelkich zainteresowanych na ich skrzydłach właśnie. I choć dwóm wilkołakom nigdy nie przeszłoby przez myśl nazwanie siebie ptaszynami, dziś właśnie tym byli. W pewnym metaforycznym sensie przygoda ta dawała im możliwość podfrunięcia bliżej Księżyca—Ojca. Tak, jak zawsze chcieli.
Półuśmiech, na wpół zaczepny, na wpół będący wynikiem z trudem ukrywanego rozbawienia, wygiął ładnie skrojone wargi Sprouta, gdy słyszał kolejne słowa przyjaciela. Dobrze, myślał, skupiony na jak najbardziej precyzyjnym wyskubywaniu włosów z odnóż akromantuli. Michael mógł przy okazji zauważyć, że Castor oddychał wyłącznie przez gardło, kumulując wokół siebie całkiem pokaźne obłoki skroplonego oddechu.
— Dobra, tyle wystarczy. Jeżeli mają tu alchemika, mam nadzieję, że... — zrobi z tego dobry użytek? — Że to nasz alchemik. Słyszałeś kiedyś o Niemo—Warze?
Uniósł nieco brwi do góry, zadając to pytanie nikomu innemu jak Tonksowi. Może miał okazję zapoznać się z jego działaniem w trakcie wykonywania obowiązków zawodowych, raczej by go to nie zdziwiło.
Ruszyli jednak w kierunku wioski, a w trakcie spaceru Mike poruszył kwestię dla Castora, który przecież cały wcześniejszy dzień spędził na skakaniu pomiędzy różnymi punktami Somerset, zupełnie niezrozumiałą. Jak to zdrada może czaić się w Somerset? To było jedno z niewielu bezpiecznych miejsc, synonimicznych z pojęciem "domu". Przystanął na moment, żeby przyłożyć dłoń do prawego boku. Ten zaczął pulsować tępym bólem, bólem, który znał zbyt dobrze. Pojawiał się zawsze wtedy, gdy nie czuł się pewnie, gdy strach zaczynał wychodzić z podświadomości. A Mike widział, że nie został w tamto miejsce ugryziony.
Nie przez akromantulę.
— To ja będę mówił? Pokażę ci, co i jak, dobrze? — spytał, raz jeszcze posyłając mu kontrolne spojrzenie. Fałszoskop był lepszy niż nic, ale dalej nie potrafił ukoić demonów strachu, które w nadpobudliwej wyobraźni Sprouta odnalazły idealne warunki lęgowe. Gdy zatrzymali się pod chatą, Castor już podnosił rękę, by zastukać w drzwi. Jednakże Michael był szybszy, rzucając na niego zaklęcie. I to jeszcze argumentując to w tak... durny sposób.
— Hej, może spytałbyś mnie o zdanie? — choć te słowa mogły jeszcze brzmieć jak delikatne, dobroduszne droczenie, o tyle następne rozwiewały wszelkie pojawiające się wątpliwości. — Może ja chciałbym sobie na tę sławę zarobić?
Bo cóż miał do stracenia? Rodzinę zostawił wśród bezpieczeństwa Doliny Godryka, nad głową wisiał mu wciąż katowski topór w formie komisji poborowej i choć na pierwszy rzut oka nie wyglądał na groźnego, był b e s t i ą do jasnej cholery. Mimo to nie ciągnął tematu. Westchnął tylko ciężko, bo pewnych rzeczy Tonksowi nigdy nie dało się wytłumaczyć. Nie, żeby ten sprawiał wrażenie uważnego słuchacza.
Knykcie lewej dłoni zastukały w drewniane drzwi. Dwa razy wolno, trzy szybko. Szmer rozległy za nimi stanowił tylko preludium do spotkania się z pierwszymi mieszkańcami Lavedale. Oko — Castor nie dostrzegł, jakiego koloru — mignęło w wizjerze, ale zaraz po tym drzwi otworzyły się na niewielką szerokość, wciąż asekurowane niewielkim łańcuchem znajdującym się mniej—więcej na wysokości policzka Castora.
— Kto wy? Czarodzieje? — chrapliwy, kobiecy głos wydobył się ze szczeliny między drzwiami a framugą, lecz rozmawiająca kobieta nie chciała wyjść im na spotkanie, schowana za, jak się jej wydawało, bezpieczną barierą.
— Dzień dobry pani. Tak, jesteśmy czarodziejami. Ja nazywam się Casper Trout, a to mój brat, Mike. Przybywamy z polecenia Zakonu Feniksa. — nie był najlepszym kłamcą, ale okoliczności mogły przemilczeć te dwa małe kłamstewka, czyż nie? Coś za drzwiami zaszeleściło, szpara zniknęła, szczęknął zamek. Klamka opadła w dół, a po chwili w drzwiach pojawiła się starsza kobieta. Castor zauważył z delikatnym uśmiechem, że musiała być starsza od rodziców jego, czy Michaela. Długie, siwe włosy spływały na przedzie jej szaty, kontrastując z prawdopodobnie wdowią czernią.
— Czego chcecie? Ja biedna, czystokrwista. Wiele nie mam — Castor posłał szybkie spojrzenie w kierunku Michaela. Nigdy nie lubił przyglądać się wprost ludzkiej tragedii, lecz słowa staruszki o biedzie trafiły idealnie w delikatne struny jego duszy. I poruszyłyby go chyba bardziej, gdyby nie stłumione dźwięki pieśni, których słów oraz rytmu nie potrafił do końca przyporządkować. Gdyby nie charakterystyczne skrzeczenie co kilka sekund, nie wiedziałby nawet, że to radio.
— My nic od pani nie chcemy, spokojnie. Przyszliśmy w sprawie radia, chyba teraz pani słucha? — kobiecina uśmiechnęła się nerwowo, podobna w manieryzmie do dziecka przyłapanego na łamaniu zakazu rodzica. Castor przybrał na wargi swój najpiękniejszy uśmiech, starając się brzmieć jak najbardziej łagodnie i bezbronnie. — Zimno jest tylko na zewnątrz, wpuści nas pani? — gospodyni przesunęła się w drzwiach, wpuszczając ich do środka. Wnętrze nie było urządzone bogato; meble były z pewnością stare, potrzebowały odświeżenia, lecz wydawało się, że potraktowane zostały odpowiednią dawką reparo. Castor od razu skupił wzrok na odbiorniku, a dźwięki z niego wypływające mógł przy dobrych chęciach rozpoznać Michael. Starsza pani słuchała transmisji nabożeństwa, co mogło... nieco podważyć jej wersję o statusie krwi.
— Proszę pani, jak już mówiłem, przybywamy z ramienia Zakonu Feniksa. Ja i mój brat będziemy rozdawać dziś w wiosce takie oto urządzonka, Mike, pokażesz? — zwrócił się z uroczym uśmiechem w kierunku przyjaciela, który za zadanie miał zaprezentować montaż pluskwy w odbiorniku. Skoro już je nosił w tej torbie, może się na coś przyda? — Dzięki nim będzie mogła pani, o ile będzie pani chciała oczywiście, od trzydziestego pierwszego stycznia słuchać także Ptasiego Radia. Nadawać będziemy na częstotliwości 101,1, ale jest pewien haczyk.
W dalszej kolejności przeszedł do tłumaczenia zasad bezpieczeństwa. Że bez pluskwy w środku radio nie odnajdzie prawidłowego sygnału, bo to urządzonko, jak nazwał je Sprout, czy też Trout, odpowiedzialne było za odpowiednie odkodowanie audycji. A jak już o kodach mowa, najpierw poruszył temat audycji dezinformacyjnej, która pojawiać się miała w wyniku błędnej weryfikacji na drugim etapie. Na sam koniec przekazał kobiecie tajny kod, którym zabronił dzielić się z kimkolwiek. Ostatnie słowa dotyczyły przekręcania gałki po zakończeniu wpisywania kodu oraz zakończeniu słuchania Ptasiego Radia.
— I wie pani, gdyby ktokolwiek tu przyszedł, gdyby poczuła pani, że ma ten ktoś złe zamiary... Może pani wydać wszystko, tylko nie ten kod, o którym powiedziałem pani wcześniej. Jest pani w stanie? — brzmiał na naprawdę przejętego całą tą sytuacją. Kobiecina chyba wychwyciła jego przejęcie, gdyż prędko chwyciła jego lewą rękę w swe zimne, pomarszczone dłonie.
— Kochanieńki, strzec tego będę jak oka w głowie. Bo cóż takiej kobiecinie jak mi zostało. Tylko chłopcy powiedzcie, co tam grać będą? — czuł, że nie powinien drążyć tematu. Wydarzenia w Staffordshire odbiły się echem wśród sympatyków Zakonu, mógł spodziewać się tak naprawdę wszystkiego, włącznie z wdowią czernią.
Zamiast wnikać w delikatne kwestie, postanowił raz jeszcze spróbować zarazić kobietę swym własnym entuzjazmem.
— Proszę pani, wszystko! I audycje naukowe, edukacyjne, muzykę... A jak będzie pani chciała, to się postaram, żeby i to, czego pani słuchała przed nami też leciało. Ale będziemy też ostrzegać. Jakby coś się miało dziać. Więc mam nadzieję, że do usłyszenia? — uśmiechnął się do kobiety, gestem przywołując Michaela na powrót do siebie. Musieli się zbierać. — A właśnie, wie pani może, którzy tutejsi mieszkańcy też mają radio? I... czy jest tu jakiś alchemik? Bo tak się składa, że mój brat zabił tą akromantulę, co się pałętała po okolicy i chcieliśmy też zostawić trochę włosia do dalszego wykorzystania.[bylobrzydkobedzieladnie]
Jedno słowo przebijało się przez spojrzenie młodego Sprouta, którego brwi znów ściągnęły się, jednak tym razem próżno było w jego mimice szukać nawet śladu gniewu. Była po prostu prośba. Niema, smutna prośba, która nie była nawet podobna do błagania.
Nic nie mów. Ty jesteś tu ważniejszy, a ja sobie poradzę. Musisz mieć siły, by nas obronić, ja... sam widzisz, że nie dałem rady. Nie pierwszy raz.
Utkwił wzrok w niemal bliźniaczych, błękitnoszarych tęczówkach aurora. Czy rozumiał? Musiał czuć przecież względem niego dokładnie to samo. Znany im smak bezgranicznej troski, która stała się ich drugą naturą jeszcze dawno temu, gdzieś w innym, świeżo naznaczonym wojną życiu. Na meczu Zjednoczonych i w Londynie, w ciasnej kawalerce obłożonej boazerią. Pod Londynem, w miękkim fotelu domu Tonksa, który zajmował na długie godziny spędzane w obopólnej ciszy, ku niezadowoleniu pana domu, zmuszonego przyglądać się mu z kanapy, gdy przysypiał nad księgami traktującymi o najnowszych formach eliksiroterapii.
Michael musiał wiedzieć, że nie zawsze musi być silny. Że jest przy nim ktoś, kto tutaj — w samym środku wojennej zawieruchy — gotów był poświęcić mu tyle samo uwagi, podarować pomocną dłoń.
— Trudno jest wcelować różdżką w bolące miejsce, gdy leczy się samemu — powiedział wreszcie, choć właściwie to wymamrotał, brodząc gdzieś po kolana we wstydzie, choć wstydzić się nie było czego. Nawet doświadczeni uzdrowiciele potrzebowali czasami pomocy z zewnątrz, lecz Castor, jak na ambitną bestię jego pokroju przystało, nie potrafił zaakceptować takiego stanu rzeczy. Na wojnie nie było miejsca na porażki, a bliskie spotkanie z akromantulą tylko potwierdziło jego przypuszczenia.
Nie zauważył też przestrachu czającego się w spojrzeniu przyjaciela. Może to i lepiej, bo pomyślałby wtedy, że to z jego powodu w ogóle się pojawił. Serce przedarłoby się na pół, krwawą miazgą się stając, a on zmuszony byłby wrócić do siebie, bo przecież nie do nich, nie do niego, bo nie może pozwolić, by ktokolwiek z jego najbliższych czuł się przy nim niebezpiecznie.
— Ech, muszę poćwiczyć uroki. Dostałem od Just tę książkę na Wigilii, zrobiłbyś mi odpytkę jutro? — i nagle wszystko wróciło do normy. Słaby żart o pogromcach akromantuli, ton Sprouta jakiś taki weselszy, szczebiotliwy wręcz, bo nawet pomimo odrętwienia, które rozpływało się po dwóch z czterech kończyn, wchodził on powoli w rolę ptaszyny. Ptasie Radio leciało do wszelkich zainteresowanych na ich skrzydłach właśnie. I choć dwóm wilkołakom nigdy nie przeszłoby przez myśl nazwanie siebie ptaszynami, dziś właśnie tym byli. W pewnym metaforycznym sensie przygoda ta dawała im możliwość podfrunięcia bliżej Księżyca—Ojca. Tak, jak zawsze chcieli.
Półuśmiech, na wpół zaczepny, na wpół będący wynikiem z trudem ukrywanego rozbawienia, wygiął ładnie skrojone wargi Sprouta, gdy słyszał kolejne słowa przyjaciela. Dobrze, myślał, skupiony na jak najbardziej precyzyjnym wyskubywaniu włosów z odnóż akromantuli. Michael mógł przy okazji zauważyć, że Castor oddychał wyłącznie przez gardło, kumulując wokół siebie całkiem pokaźne obłoki skroplonego oddechu.
— Dobra, tyle wystarczy. Jeżeli mają tu alchemika, mam nadzieję, że... — zrobi z tego dobry użytek? — Że to nasz alchemik. Słyszałeś kiedyś o Niemo—Warze?
Uniósł nieco brwi do góry, zadając to pytanie nikomu innemu jak Tonksowi. Może miał okazję zapoznać się z jego działaniem w trakcie wykonywania obowiązków zawodowych, raczej by go to nie zdziwiło.
Ruszyli jednak w kierunku wioski, a w trakcie spaceru Mike poruszył kwestię dla Castora, który przecież cały wcześniejszy dzień spędził na skakaniu pomiędzy różnymi punktami Somerset, zupełnie niezrozumiałą. Jak to zdrada może czaić się w Somerset? To było jedno z niewielu bezpiecznych miejsc, synonimicznych z pojęciem "domu". Przystanął na moment, żeby przyłożyć dłoń do prawego boku. Ten zaczął pulsować tępym bólem, bólem, który znał zbyt dobrze. Pojawiał się zawsze wtedy, gdy nie czuł się pewnie, gdy strach zaczynał wychodzić z podświadomości. A Mike widział, że nie został w tamto miejsce ugryziony.
Nie przez akromantulę.
— To ja będę mówił? Pokażę ci, co i jak, dobrze? — spytał, raz jeszcze posyłając mu kontrolne spojrzenie. Fałszoskop był lepszy niż nic, ale dalej nie potrafił ukoić demonów strachu, które w nadpobudliwej wyobraźni Sprouta odnalazły idealne warunki lęgowe. Gdy zatrzymali się pod chatą, Castor już podnosił rękę, by zastukać w drzwi. Jednakże Michael był szybszy, rzucając na niego zaklęcie. I to jeszcze argumentując to w tak... durny sposób.
— Hej, może spytałbyś mnie o zdanie? — choć te słowa mogły jeszcze brzmieć jak delikatne, dobroduszne droczenie, o tyle następne rozwiewały wszelkie pojawiające się wątpliwości. — Może ja chciałbym sobie na tę sławę zarobić?
Bo cóż miał do stracenia? Rodzinę zostawił wśród bezpieczeństwa Doliny Godryka, nad głową wisiał mu wciąż katowski topór w formie komisji poborowej i choć na pierwszy rzut oka nie wyglądał na groźnego, był b e s t i ą do jasnej cholery. Mimo to nie ciągnął tematu. Westchnął tylko ciężko, bo pewnych rzeczy Tonksowi nigdy nie dało się wytłumaczyć. Nie, żeby ten sprawiał wrażenie uważnego słuchacza.
Knykcie lewej dłoni zastukały w drewniane drzwi. Dwa razy wolno, trzy szybko. Szmer rozległy za nimi stanowił tylko preludium do spotkania się z pierwszymi mieszkańcami Lavedale. Oko — Castor nie dostrzegł, jakiego koloru — mignęło w wizjerze, ale zaraz po tym drzwi otworzyły się na niewielką szerokość, wciąż asekurowane niewielkim łańcuchem znajdującym się mniej—więcej na wysokości policzka Castora.
— Kto wy? Czarodzieje? — chrapliwy, kobiecy głos wydobył się ze szczeliny między drzwiami a framugą, lecz rozmawiająca kobieta nie chciała wyjść im na spotkanie, schowana za, jak się jej wydawało, bezpieczną barierą.
— Dzień dobry pani. Tak, jesteśmy czarodziejami. Ja nazywam się Casper Trout, a to mój brat, Mike. Przybywamy z polecenia Zakonu Feniksa. — nie był najlepszym kłamcą, ale okoliczności mogły przemilczeć te dwa małe kłamstewka, czyż nie? Coś za drzwiami zaszeleściło, szpara zniknęła, szczęknął zamek. Klamka opadła w dół, a po chwili w drzwiach pojawiła się starsza kobieta. Castor zauważył z delikatnym uśmiechem, że musiała być starsza od rodziców jego, czy Michaela. Długie, siwe włosy spływały na przedzie jej szaty, kontrastując z prawdopodobnie wdowią czernią.
— Czego chcecie? Ja biedna, czystokrwista. Wiele nie mam — Castor posłał szybkie spojrzenie w kierunku Michaela. Nigdy nie lubił przyglądać się wprost ludzkiej tragedii, lecz słowa staruszki o biedzie trafiły idealnie w delikatne struny jego duszy. I poruszyłyby go chyba bardziej, gdyby nie stłumione dźwięki pieśni, których słów oraz rytmu nie potrafił do końca przyporządkować. Gdyby nie charakterystyczne skrzeczenie co kilka sekund, nie wiedziałby nawet, że to radio.
— My nic od pani nie chcemy, spokojnie. Przyszliśmy w sprawie radia, chyba teraz pani słucha? — kobiecina uśmiechnęła się nerwowo, podobna w manieryzmie do dziecka przyłapanego na łamaniu zakazu rodzica. Castor przybrał na wargi swój najpiękniejszy uśmiech, starając się brzmieć jak najbardziej łagodnie i bezbronnie. — Zimno jest tylko na zewnątrz, wpuści nas pani? — gospodyni przesunęła się w drzwiach, wpuszczając ich do środka. Wnętrze nie było urządzone bogato; meble były z pewnością stare, potrzebowały odświeżenia, lecz wydawało się, że potraktowane zostały odpowiednią dawką reparo. Castor od razu skupił wzrok na odbiorniku, a dźwięki z niego wypływające mógł przy dobrych chęciach rozpoznać Michael. Starsza pani słuchała transmisji nabożeństwa, co mogło... nieco podważyć jej wersję o statusie krwi.
— Proszę pani, jak już mówiłem, przybywamy z ramienia Zakonu Feniksa. Ja i mój brat będziemy rozdawać dziś w wiosce takie oto urządzonka, Mike, pokażesz? — zwrócił się z uroczym uśmiechem w kierunku przyjaciela, który za zadanie miał zaprezentować montaż pluskwy w odbiorniku. Skoro już je nosił w tej torbie, może się na coś przyda? — Dzięki nim będzie mogła pani, o ile będzie pani chciała oczywiście, od trzydziestego pierwszego stycznia słuchać także Ptasiego Radia. Nadawać będziemy na częstotliwości 101,1, ale jest pewien haczyk.
W dalszej kolejności przeszedł do tłumaczenia zasad bezpieczeństwa. Że bez pluskwy w środku radio nie odnajdzie prawidłowego sygnału, bo to urządzonko, jak nazwał je Sprout, czy też Trout, odpowiedzialne było za odpowiednie odkodowanie audycji. A jak już o kodach mowa, najpierw poruszył temat audycji dezinformacyjnej, która pojawiać się miała w wyniku błędnej weryfikacji na drugim etapie. Na sam koniec przekazał kobiecie tajny kod, którym zabronił dzielić się z kimkolwiek. Ostatnie słowa dotyczyły przekręcania gałki po zakończeniu wpisywania kodu oraz zakończeniu słuchania Ptasiego Radia.
— I wie pani, gdyby ktokolwiek tu przyszedł, gdyby poczuła pani, że ma ten ktoś złe zamiary... Może pani wydać wszystko, tylko nie ten kod, o którym powiedziałem pani wcześniej. Jest pani w stanie? — brzmiał na naprawdę przejętego całą tą sytuacją. Kobiecina chyba wychwyciła jego przejęcie, gdyż prędko chwyciła jego lewą rękę w swe zimne, pomarszczone dłonie.
— Kochanieńki, strzec tego będę jak oka w głowie. Bo cóż takiej kobiecinie jak mi zostało. Tylko chłopcy powiedzcie, co tam grać będą? — czuł, że nie powinien drążyć tematu. Wydarzenia w Staffordshire odbiły się echem wśród sympatyków Zakonu, mógł spodziewać się tak naprawdę wszystkiego, włącznie z wdowią czernią.
Zamiast wnikać w delikatne kwestie, postanowił raz jeszcze spróbować zarazić kobietę swym własnym entuzjazmem.
— Proszę pani, wszystko! I audycje naukowe, edukacyjne, muzykę... A jak będzie pani chciała, to się postaram, żeby i to, czego pani słuchała przed nami też leciało. Ale będziemy też ostrzegać. Jakby coś się miało dziać. Więc mam nadzieję, że do usłyszenia? — uśmiechnął się do kobiety, gestem przywołując Michaela na powrót do siebie. Musieli się zbierać. — A właśnie, wie pani może, którzy tutejsi mieszkańcy też mają radio? I... czy jest tu jakiś alchemik? Bo tak się składa, że mój brat zabił tą akromantulę, co się pałętała po okolicy i chcieliśmy też zostawić trochę włosia do dalszego wykorzystania.[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 12.10.21 23:57, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Bolące, trudno, samemu. Słowa rozbrzmiały w głowie Mike'a dość chaotycznie, od razu ukierunkowując się w potrzebę - potrzebę zabrania Castora do lecznicy, żeby tam ktoś się nim zajął i...zrozumienie, że ten dumny, odważny młodzieniec wcale się na to nie zgodzi. A Mike, choć chciałby mu pomóc - nie potrafił.
-Naucz mnie. - wypalił zatem dość impulsywnie, choć sama potrzeba nauki pierwszej pomocy dojrzewała w nim od dawna. Odkąd Florence nauczyła go podstaw anatomii, czuł się o wiele pewniej w walce i w dawkowaniu leczniczych eliksirów, ale nadal frustrowała go niemożność zaradzenia najmniejszemu krwotokowi, zahamowania najprostszej trucizny, własna bezsilność w obliczu ograniczeń ciała. Chyba przeżywał to wszystko mniej kilka lat temu, gdy był sprawnym aurorem w sile wieku, z nieograniczonym dostępem do zaplecza medycznego. Wojna uświadomiła mu konieczność bycia zdanym na siebie, ale lęki dopadły go już wcześniej - gdy, co miesiąc (lub częściej...) dosłownie tracił kontrolę nad własnym ciałem, a klątwa likantropii zaczęła wyniszczać równie mocno co najpodlejsza z chronicznych chorób. -Naucz mnie podstaw magii leczniczej, przecież jestem... pojętny. Na spokojnie, w domu. - w domu. Te słowa przyszły mu naturalnie. Podchwycił spojrzenie Castora i uśmiechnął się ciepło. -Z celowaniem akurat nie mam problemów. - dodał z lekką nutą satysfakcji, by zamaskować zupełny brak doświadczenia w dziedzinie leczenia. Do dzisiaj nie wiedział nawet, że celowanie w rany z bliska jest tak istotne, ofensywa i defensywa tyczyły się raczej większych odległości.
-Jaką odpytkę? Najlepiej się ćwiczy w praktyce. Ale to jak dojdziesz do siebie po tej akromantuli, jutro możemy poprzestać na teorii. - wypalił, z początku naciskając na praktyczny sparing, ale zmieniając front w połowie zdania.
Poweseleli.
-Eliksir, który czyni kogoś niemym? - zgadł, bo po nazwie trudno było nie zgadnąć. -To robi się z jej włosia? - wzdrygnął się lekko. -Jak dla mnie, była zdecydowanie zbyt gadatliwa.
-Wszystko w porządku? - upewnił się po raz kolejny w trakcie drogi, bacznie obserwując Castora. Bolał go bok? Tam też go ugryzła? Nie, tam miał blizny. Nadal bolały...? Nie skojarzył fantomowego bólu z własnymi, trudnymi słowami o Somerset, bał się, że problem jest czysto fizyczny. Sprout jednak dzielnie ruszył do przodu i dotarli do chatki.
-Jasne, zacznij. - uśmiechnął się ciepło, pamiętając o ambicji młodego przyjaciela.
Nie mógł tylko na nią pozwolić w kwestii sławy. Uniósł brwi, zacisnął lekko usta. To nie jest zabawne.
-Nie chciałbyś. - uciął krótko, bez surowości, ale i bez możliwości kontynuowania dyskusji. Moje życie pewnie skończy się na tej wojnie, ale przecież Twoje dopiero się zaczyna. - pomyślał, wygodnie zapominając o drobnej kwestii likantropii.
Spróbował zachować powagę, gdy Castor wymyślił swój nowy alias - szczerze mówiąc, kobieta była starsza, istniało ryzyko, że nawet prawdziwe dane Sprouta zrozumiałaby jako Trouta. Brat? Faktycznie, byli do siebie dość podobni. Wiarygodne kłamstwo.
Gdy Sprout mówił o Zakonie Feniksa, Michael odruchowo musnął palcami fałszoskop w kieszeni płaszcza. Urządzenie jednak nie wibrowało - staruszka ewidentnie się ich trochę przestraszyła, ale nie była jawnie wroga i...
...trochę kłamała? Fałszoskop drgnął minimalnie, ale Mike szybko rozpoznał powód, gdy tylko pani wpuściła ich do środka. Była niedziela. Dźwięki mugolskiego nabożeństwa były mu znajome z dzieciństwa, chodził przecież do kościoła z kolegami, by nie odstawać od ich rodzin. Staruszka też się zorientowała, posyłając na odbiornik zmartwione spojrzenie. Castor chyba nie zrozumiał powodu jej niepokoju, więc Tonks wtrącił się szybko.
-Miłej niedzieli. - przywitał się ze znaczącym, ciepłym uśmiechem. Wiedział, że w młodości urzekał kobiety w jej wieku dobrymi manierami i poczciwym wyglądem - czy nadal? Przybyło mu trochę lat i blizn, ale spróbował nadać twarzy dobrodusznego wyrazu, który tak lubiły w "grzecznych młodzieńcach" i który ewidentnie (i niezamierzenie) działał w przypadku Castora. Starsza pani podniosła głowę, napotykając spojrzenie Michaela - a dostrzegając, że wie, uspokoiła się nieco. W jej oczach błysnęło coś jeszcze - zrozumienie, że i on zna mugolskie obyczaje? A może rozpoznanie? Mogła mieć słaby wzrok, zaklęcie mogło częściowo chronić jego twarz, ale i tak był już znany w całym kraju jako szlama i niebezpieczny przeciwnik rządu.
Pozwolił już działać Castorowi, samemu słuchając wyjaśnień, które Sprout ewidentnie przećwiczył z Trixie. Samemu rozejrzał się po domu, dostrzegając krzywą półkę.
-Akromantulę? Pan zabił TĄ akromantulę? Sam? - zdumione pytanie dotarło do jego uszu, a Mike powrócił wzrokiem do staruszki i uśmiechnął się (nie)skromnie.
-Tak, mam... doświadczenie w walce. Chcę go używać w dobrym celu. I nie sam, mój brat to zdolny uzdrowiciel, dopilnował żeby mnie nie zatruła. - wyprostował się lekko, świadom, że jego postawa może wzbudzać respekt. Zarazem uśmiechał się na tyle uprzejmie, by pani nabrała doń zaufania. -Zebraliśmy z niej włosie, to składnik alchemiczny. - i dowód na to, że faktycznie rozprawili się z potworem. -Wie pani może, czy w tej wiosce jest ktoś, kto zrobiłby z niego dobry użytek? I... może posłuchał radia? - Zaufała już Castorowi na tyle, by przyjąć od niego pluskwę i wpuścić do domu, ale czy zdradzi im kolejne zaufane chaty i nazwiska, czy zaufa Zakonowi Feniksa?
Nawet, jeśli początkowo nie miałaby takiego zamiaru, wieści o akromantuli zdawały się ją przekonać.
-Ta akromantula... - potrząsnęła lekko głową, w oczach zebrały się łzy. -Sprowadziła się tu niedługo po nas. - westchnęła, przygryzając wargę. Nie zdradziła czarodziejom, skąd przybyła do niegdyś mugolskiej wioski, ale musiało być to niewiele lepsze miejsce. ]-W wiosce nie ma zbyt wielu ludzi, a ci, którzy zdecydowali się przybyć, nie mieli potem dokąd uciekać... ktoś chyba nawet chciał do kogoś pisać w sprawie tego potwora, ale pewnie przyciągnęło go nieszczęście, baliśmy się wychodzić z domów... W Staffordshire miał nastać nowy porządek, a nastała śmierć i zalęgły się tu potwory. - rzuciła z nieskrywaną goryczą. Chyba nie miała na myśli jedynie magicznych stworzeń, a i metaforyczne zbestwienie całego hrabstwa, straszne wydarzenia, które zaszły tutaj przed kilkoma tygodniami. -Nie idźcie do chaty na skraju wioski, o ile tamci czarodzieje nadal tu są, podobno wynieśli się do Stoke on Trent. Chyba wyjechali, zanim zalęgła się tu akromantula. Niektórym... bywa tu teraz lepiej. Ale nam nie. Ta wioska została zapomniana przez świat, my też. - uśmiechnęła się krzywo. -Inni są godni zaufania, takie radio może ich podbudować, a wieść o pająku na pewno. Proszę im powiedzieć, co panowie dla nas zrobili. Alchemik mieszka w chacie krytej gontem, w centrum. Na pewno też będzie wdzięczny. Ja nazywam się Muriel... Catwright. - przyznała się wreszcie do nie do końca czystokrwistego nazwiska.
Michael i Castor podziękowali jej serdecznie i ruszyli ku centrum wioski, do chaty alchemika. Tym razem Tonks zapukał pierwszy. Odpowiedziała mu cisza, ale usłyszał kroki. Ostrożne.
Nieufność była zrozumiała.
-Dzień dobry - zaczął lekko podniesionym głosem, tak by słychać go było przez drzwi, ale by nie brzmieć na całą wioskę. -Zabiliśmy akromantulę, koczującą przed wioską i pozyskaliśmy z niej włosie. Pani Catwright wspominała, że chętnie by je pan przyjął? Jeśli ktoś jest w domu? - odczekał chwilę, aż drzwi otworzyły się powoli.
W oczach alchemika w średnim wieku pojawił się natychmiastowy błysk rozpoznania, a Michael uśmiechnął się przepraszająco. Liczył, że przynajmniej rzucone przed wejściem do wioski zaklęcie czyni go mniej groźnym.
-Mój kompan samemu jest alchemikiem, lepiej wyjaśni, co dla pana mamy. Przybywamy z ramienia Zakonu Feniksa, wesprzeć tutejsze wioski. - rzucił prosto z mostu, ściszonym głosem. Fałszoskop nie wibrował.
kokieteria I, perswazja I
-Naucz mnie. - wypalił zatem dość impulsywnie, choć sama potrzeba nauki pierwszej pomocy dojrzewała w nim od dawna. Odkąd Florence nauczyła go podstaw anatomii, czuł się o wiele pewniej w walce i w dawkowaniu leczniczych eliksirów, ale nadal frustrowała go niemożność zaradzenia najmniejszemu krwotokowi, zahamowania najprostszej trucizny, własna bezsilność w obliczu ograniczeń ciała. Chyba przeżywał to wszystko mniej kilka lat temu, gdy był sprawnym aurorem w sile wieku, z nieograniczonym dostępem do zaplecza medycznego. Wojna uświadomiła mu konieczność bycia zdanym na siebie, ale lęki dopadły go już wcześniej - gdy, co miesiąc (lub częściej...) dosłownie tracił kontrolę nad własnym ciałem, a klątwa likantropii zaczęła wyniszczać równie mocno co najpodlejsza z chronicznych chorób. -Naucz mnie podstaw magii leczniczej, przecież jestem... pojętny. Na spokojnie, w domu. - w domu. Te słowa przyszły mu naturalnie. Podchwycił spojrzenie Castora i uśmiechnął się ciepło. -Z celowaniem akurat nie mam problemów. - dodał z lekką nutą satysfakcji, by zamaskować zupełny brak doświadczenia w dziedzinie leczenia. Do dzisiaj nie wiedział nawet, że celowanie w rany z bliska jest tak istotne, ofensywa i defensywa tyczyły się raczej większych odległości.
-Jaką odpytkę? Najlepiej się ćwiczy w praktyce. Ale to jak dojdziesz do siebie po tej akromantuli, jutro możemy poprzestać na teorii. - wypalił, z początku naciskając na praktyczny sparing, ale zmieniając front w połowie zdania.
Poweseleli.
-Eliksir, który czyni kogoś niemym? - zgadł, bo po nazwie trudno było nie zgadnąć. -To robi się z jej włosia? - wzdrygnął się lekko. -Jak dla mnie, była zdecydowanie zbyt gadatliwa.
-Wszystko w porządku? - upewnił się po raz kolejny w trakcie drogi, bacznie obserwując Castora. Bolał go bok? Tam też go ugryzła? Nie, tam miał blizny. Nadal bolały...? Nie skojarzył fantomowego bólu z własnymi, trudnymi słowami o Somerset, bał się, że problem jest czysto fizyczny. Sprout jednak dzielnie ruszył do przodu i dotarli do chatki.
-Jasne, zacznij. - uśmiechnął się ciepło, pamiętając o ambicji młodego przyjaciela.
Nie mógł tylko na nią pozwolić w kwestii sławy. Uniósł brwi, zacisnął lekko usta. To nie jest zabawne.
-Nie chciałbyś. - uciął krótko, bez surowości, ale i bez możliwości kontynuowania dyskusji. Moje życie pewnie skończy się na tej wojnie, ale przecież Twoje dopiero się zaczyna. - pomyślał, wygodnie zapominając o drobnej kwestii likantropii.
Spróbował zachować powagę, gdy Castor wymyślił swój nowy alias - szczerze mówiąc, kobieta była starsza, istniało ryzyko, że nawet prawdziwe dane Sprouta zrozumiałaby jako Trouta. Brat? Faktycznie, byli do siebie dość podobni. Wiarygodne kłamstwo.
Gdy Sprout mówił o Zakonie Feniksa, Michael odruchowo musnął palcami fałszoskop w kieszeni płaszcza. Urządzenie jednak nie wibrowało - staruszka ewidentnie się ich trochę przestraszyła, ale nie była jawnie wroga i...
...trochę kłamała? Fałszoskop drgnął minimalnie, ale Mike szybko rozpoznał powód, gdy tylko pani wpuściła ich do środka. Była niedziela. Dźwięki mugolskiego nabożeństwa były mu znajome z dzieciństwa, chodził przecież do kościoła z kolegami, by nie odstawać od ich rodzin. Staruszka też się zorientowała, posyłając na odbiornik zmartwione spojrzenie. Castor chyba nie zrozumiał powodu jej niepokoju, więc Tonks wtrącił się szybko.
-Miłej niedzieli. - przywitał się ze znaczącym, ciepłym uśmiechem. Wiedział, że w młodości urzekał kobiety w jej wieku dobrymi manierami i poczciwym wyglądem - czy nadal? Przybyło mu trochę lat i blizn, ale spróbował nadać twarzy dobrodusznego wyrazu, który tak lubiły w "grzecznych młodzieńcach" i który ewidentnie (i niezamierzenie) działał w przypadku Castora. Starsza pani podniosła głowę, napotykając spojrzenie Michaela - a dostrzegając, że wie, uspokoiła się nieco. W jej oczach błysnęło coś jeszcze - zrozumienie, że i on zna mugolskie obyczaje? A może rozpoznanie? Mogła mieć słaby wzrok, zaklęcie mogło częściowo chronić jego twarz, ale i tak był już znany w całym kraju jako szlama i niebezpieczny przeciwnik rządu.
Pozwolił już działać Castorowi, samemu słuchając wyjaśnień, które Sprout ewidentnie przećwiczył z Trixie. Samemu rozejrzał się po domu, dostrzegając krzywą półkę.
-Akromantulę? Pan zabił TĄ akromantulę? Sam? - zdumione pytanie dotarło do jego uszu, a Mike powrócił wzrokiem do staruszki i uśmiechnął się (nie)skromnie.
-Tak, mam... doświadczenie w walce. Chcę go używać w dobrym celu. I nie sam, mój brat to zdolny uzdrowiciel, dopilnował żeby mnie nie zatruła. - wyprostował się lekko, świadom, że jego postawa może wzbudzać respekt. Zarazem uśmiechał się na tyle uprzejmie, by pani nabrała doń zaufania. -Zebraliśmy z niej włosie, to składnik alchemiczny. - i dowód na to, że faktycznie rozprawili się z potworem. -Wie pani może, czy w tej wiosce jest ktoś, kto zrobiłby z niego dobry użytek? I... może posłuchał radia? - Zaufała już Castorowi na tyle, by przyjąć od niego pluskwę i wpuścić do domu, ale czy zdradzi im kolejne zaufane chaty i nazwiska, czy zaufa Zakonowi Feniksa?
Nawet, jeśli początkowo nie miałaby takiego zamiaru, wieści o akromantuli zdawały się ją przekonać.
-Ta akromantula... - potrząsnęła lekko głową, w oczach zebrały się łzy. -Sprowadziła się tu niedługo po nas. - westchnęła, przygryzając wargę. Nie zdradziła czarodziejom, skąd przybyła do niegdyś mugolskiej wioski, ale musiało być to niewiele lepsze miejsce. ]-W wiosce nie ma zbyt wielu ludzi, a ci, którzy zdecydowali się przybyć, nie mieli potem dokąd uciekać... ktoś chyba nawet chciał do kogoś pisać w sprawie tego potwora, ale pewnie przyciągnęło go nieszczęście, baliśmy się wychodzić z domów... W Staffordshire miał nastać nowy porządek, a nastała śmierć i zalęgły się tu potwory. - rzuciła z nieskrywaną goryczą. Chyba nie miała na myśli jedynie magicznych stworzeń, a i metaforyczne zbestwienie całego hrabstwa, straszne wydarzenia, które zaszły tutaj przed kilkoma tygodniami. -Nie idźcie do chaty na skraju wioski, o ile tamci czarodzieje nadal tu są, podobno wynieśli się do Stoke on Trent. Chyba wyjechali, zanim zalęgła się tu akromantula. Niektórym... bywa tu teraz lepiej. Ale nam nie. Ta wioska została zapomniana przez świat, my też. - uśmiechnęła się krzywo. -Inni są godni zaufania, takie radio może ich podbudować, a wieść o pająku na pewno. Proszę im powiedzieć, co panowie dla nas zrobili. Alchemik mieszka w chacie krytej gontem, w centrum. Na pewno też będzie wdzięczny. Ja nazywam się Muriel... Catwright. - przyznała się wreszcie do nie do końca czystokrwistego nazwiska.
Michael i Castor podziękowali jej serdecznie i ruszyli ku centrum wioski, do chaty alchemika. Tym razem Tonks zapukał pierwszy. Odpowiedziała mu cisza, ale usłyszał kroki. Ostrożne.
Nieufność była zrozumiała.
-Dzień dobry - zaczął lekko podniesionym głosem, tak by słychać go było przez drzwi, ale by nie brzmieć na całą wioskę. -Zabiliśmy akromantulę, koczującą przed wioską i pozyskaliśmy z niej włosie. Pani Catwright wspominała, że chętnie by je pan przyjął? Jeśli ktoś jest w domu? - odczekał chwilę, aż drzwi otworzyły się powoli.
W oczach alchemika w średnim wieku pojawił się natychmiastowy błysk rozpoznania, a Michael uśmiechnął się przepraszająco. Liczył, że przynajmniej rzucone przed wejściem do wioski zaklęcie czyni go mniej groźnym.
-Mój kompan samemu jest alchemikiem, lepiej wyjaśni, co dla pana mamy. Przybywamy z ramienia Zakonu Feniksa, wesprzeć tutejsze wioski. - rzucił prosto z mostu, ściszonym głosem. Fałszoskop nie wibrował.
kokieteria I, perswazja I
Can I not save one
from the pitiless wave?
Och, gdyby tylko Castor miał okazję zobaczyć, jak bardzo głupią, przepełnioną niezrozumieniem minę zrobił w odpowiedzi na śmiałą prośbę swojego przyjaciela! Otworzył bowiem szeroko oczy, zamrugał kilkukrotnie z dużą intensywnością i rozchylił nieco wargi, spomiędzy których wystawił koniuszek języka. Wszystko to stało się na przełomie kilku sekund, których potrzebował do wzięcia się w garść i szerokiego uśmiechu.
— Nauczę — skinął głową, pieczętując tym samym swoją zgodę. I nagle znów zrobiło się trochę weselej, jaśniej nawet, bo i promienie słońca znów tańczyły z wystającymi spod czapki z pomponem kosmykami przydługich, miodowych loków. Cóż za ekscytująca możliwość zmiany ról! Czy Mike byłby dobrym uczniem, faktycznie tak pojętnym, jak próbował się reklamować? Trzeba było to sprawdzić. — Tylko nie bądź taki wyrywny, mój drogi. Pamiętaj, że magia lecznicza życie ratuje, ale również odbiera. Podobnie jak alchemia.
Tak jak Mike cierpliwie studził bojowe zapały Castora, tak Castor musiał studzić zapały starszego z blondynów. Wojna to nie przelewki, medycyna to nie przelewki. Dwa końce tego samego kija, którym mogli obracać w zależności od konkretnej potrzeby, którą podsunął im los. Dobrze będzie mieć kogoś, kto ewentualnie sam mógłby wyciągnąć pomocną dłoń. Choć Castor poczuł jakieś dziwne drapanie w gardle, odkaszlnął nawet na wpół zaskoczony.
Czyżby znów obawiał się, że Mike nie będzie go potrzebował?
— Jeżeli przyłożysz się do pierwszej lekcji, w nagrodę otrzymasz sparing. Umowa stoi? — wyciągnął nawet dłoń, by przypieczętować pakt. Podwójna motywacja tak dla ucznia, jak i mentora, w każdej możliwej, poplątanej kombinacji. Chwilowo jednak pozwolił sobie na krótkie pozostanie w butach mentorskich, by rozwiać jeszcze jedną wątpliwość, tym razem względem Niemo—Waru.
— Mhm. Nie można mówić od podania do wschodu słońca — ale nawet o tym nie myśl, nie uwarzę go w domu, bo jeszcze dolejesz mi kiedyś do herbaty i będziesz się ze mnie śmiał.
Zgodnie z życzeniem i stanowczością, która bez asysty surowości skutecznie pokazała Sproutowi, że to nie czas i miejsce na dyskusje odnośnie sensu zapracowywania sobie na list gończy, zmienił temat, całą swą uwagę poświęcając starszej kobiecie oraz misji, z którą tu przyszli. Staruszka wydawała mu się całkiem miła, pomimo przestrachu i ostrożności, która przebijała przez jej ruchy. Spojrzał tylko ukradkiem na Michaela, który wypunktował dzisiejszy dzień — co to ma do rzeczy, że niedziela? — jednakże przyjaciel dawałby mu pewnie znać, gdyby coś było nie tak. Kontynuował więc rozmowę, nie zwracając nawet uwagi na to, że kobiecina przedstawiła się nazwiskiem, które mogło i chyba było nie do końca tak czystokrwiste, jak mogłoby się wydawać na początku ich spotkania. Wysłuchał także słów kobiety o akromantuli, uśmiechając się przy tym nieśmiało, gdy Mike wspomniał o jego umiejętnościach. Słabym był uzdrowicielem, ten komplement był przecież tylko jednym z elementów ich gry o zaufanie, lecz... Miło było go usłyszeć. Mimo wszystko. Pokiwał jeszcze głową, przyjmując informacje dotyczące domów, do których zajrzeć powinni, a od których trzymać się mieli z daleka. Na sam koniec pomachał jeszcze starszej pani i życzył — prawie jak echo — miłej niedzieli.
Gdy dotarli do chaty alchemika, Castor przystanął tym razem za Michaelem, wyglądając w kierunku drzwi znad jego prawego ramienia. Skupił się na moment na własnym bólu, który odczuwał mimo wszystko słabiej. Pewnie ze względu na adrenalinę, z którą wiązało się ich przedsięwzięcie, koniecznością trzymania nerwów na wodzy i wypadania w sposób jak najbardziej godny zaufania.
— Dzień dobry panu, tak jak mówił mój brat, udało nam się zlikwidować bestię. Mamy, póki co tylko włosie, do odprowadzenia jadu nie mieliśmy odpowiednich narzędzi, ale jeżeli będzie pan zainteresowany, możemy przejść się z panem na miejsce, co pan na to? — uśmiechnął się całkiem ciepło, przekrzywiając głowę w kierunku prawego barku. — Wiem, że akromantula...
— ... Nie jest wdzięczną ingrediencją, ale w czasie wojny nie ma co narzekać. Tak, młodzieńcze, czytywaliśmy te same podręczniki — alchemik wszedł mu w słowo, kontynuując myśl zawartą w jednej z wielu ksiąg, które Sprout musiał pochłaniać w trakcie własnego kursu alchemicznego. Błysk zrozumienia przeszedł pomiędzy spojrzeniami dwójki alchemików, pozwalając Castorowi na zdobycie się na odwagę i chwilowe wyprzedzenie Michaela w drodze do przekroczenia progu — Faktycznie musisz być alchemikiem. Wejdźcie do środka, porozmawiamy. — miejscowy przepuścił ich w drzwiach, które zamknął zaraz po tym, jak przestąpili przez próg, a on sam upewnił się, że nikt nie czaił się w okolicy. — Powiedz, chłopcze, kiedy kończyłeś kurs? Nauczał jeszcze stary Hawthrone? Na Merlina, ten czarodziej kosztował mnie tyle nerwów... Na końcowym niemal nie puściłem skrzydła szpitala z dymem, tak się bałem, że mi zaraz kociołek wybuchnie!
Wśród nagłego, niespodziewanego chyba przez atmosferę wiszącą nad wioską, a umotywowanego przepływem emocji ze starych, lepszych czasów śmiechu, Castor raz jeszcze zamrugał, nieco zdziwiony, lecz brak ostrzegawczej reakcji Tonksa raz jeszcze pozwolił mu na przejście do działania.
— Wie pan, w 1956. Całkiem niedawno, ale na pana Hawthrone też się załapałem, nie zmienił się nic a nic — taka była prawda. Przyjrzał się wnętrzu, próbując odgonić od siebie myśli o starych, zżółkniałych paznokciach opiekuna kursantów, dzięki czemu doszedł do zaskakującego wniosku. Zdecydowaną większość mebli w pomieszczeniu stanowiły książki. Nawet kanapa stojąca pośrodku pokoju była stworzona właśnie ze starych książek. Nic więc dziwnego, że na wysokim stosie książek służących chyba za półkę, odnaleźli też niewielkie, wyglądające na stare radio — Często pan słucha radia? Bo my właściwie w tej sprawie, włosie akromantuli to tylko taki... Dodatek. Wyraz dobrej woli.
— Lubię, gdy mi coś gada, jak pracuję. Większość alchemików woli spokój i samotność, a ja... samotności mam już po dziurki w nosie. Gdy stało się to byłem akurat w odwiedzinach u mojego brata w Derbyshire. A gdy wróciłem, większość moich przyjaciół i sąsiadów... Ech, szkoda gadać, panowie — alchemik niemal zamilkł, próbując odnaleźć odpowiedni zwrot do swych adresatów. Pewnie gdyby skupił wtedy uwagę na Castorze, użyłby innego słowa, na przykład "chłopcy", czy też "młodzieńcy". Tymczasem raz jeszcze wbił przenikliwe spojrzenie w postać Mike'a, uśmiechając się przy tym prawie porozumiewawczo. A więc "panowie".
— Mój brat pokaże panu jak sprawić, by trzydziestego pierwszego stycznia miał pan dostęp do nowego radia, co pan na to?
— A to mnie będzie coś kosztować?
— Nie, nie. Wszystko już mamy, tylko pan poczeka, zaraz zaprezentujemy.
Przeszedł więc do ponownego tłumaczenia zasad korzystania z pluskwy, tymczasowo pomijając jej piękną nazwę. Montaż raz jeszcze pozostawił do wyłącznej prezentacji przez Michaela, zaś on sam skupił się na teoretycznych technikaliach. Doborze odpowiedniej częstotliwości, zasadach postępowania przy włączaniu i wyłączaniu radia, teoretycznym sposobie instalacji i demontażu przekazanego urządzenia. Na sam koniec ściszonym głosem przekazał również kod, o którego powtórzenie poprosił. Mężczyzna zapamiętał go za pierwszym razem. Niczego innego nie spodziewał się po swoim... koledze po fachu?
Jeżeli Mike nie miał pytań, Castor zarządził wyruszenie w dalszą drogę.
— To tak jak mówiłem. Musimy jeszcze obejść kilka domów, ale wrócimy do pana i pójdziemy spuścić jad z tego włochatego gagatka, co pan na to?
— Idźcie, chłopcy, idźcie. Zajrzyjcie do piekarni państwa Beesbury. Oni tam też mają radio i to ludzie, którzy potrzebują nowej nadziei. Te... bydlęta... zabili im jedyną córkę, która akurat doglądała interesu.
Poczuł się, jakby ktoś wyprowadził wyjątkowo celny cios w jego przeponę. Odsuwał od siebie myśli o tym, co mogło zajść w tej wiosce przed kilkoma tygodniami, ale właśnie rozmawiał z tymi, którzy posiadali informację o tych zdarzeniach z pierwszej ręki. Świadkami historii, rozlewu krwi, okropieństwa, którego nie dało się przecież usprawiedliwić. A mimo to powracali. Do swych domów, małej ojczyzny, próbowali ułożyć sobie życie na nowo wśród wciąż dogasających zgliszczy życia starego.
Pokiwał tylko głową, żegnając się z alchemikiem. Następne kroki skierowali właśnie w stronę piekarni, której metalowy szyld pokryty był cienką warstwą rdzy. Gdy pchnęli drzwi wejściowe, zadzwonił dzwonek umieszczony nad nimi. Castor zaś, całym swym jestestwem, błagał, by poczuli tylko zapach świeżo wypiekanego chleba.
Tylko jego.
Bez krwi.
I chyba im się udało. Dwójka starszych ludzi — oboje byli dość niscy i korpulentni, odziani na biało, tak jak na piekarzy przystało — zastygła w bezruchu, całą swą uwagę poświęcając nieznajomym przecież gościom.
— Dzień dobry państwu. Byliśmy przed chwilą w gościach u pana alchemika i powiedział, że znajdziemy tutaj pierwszej jakości chleb. Podobno lepszego nie ma w całym Staffordshire — ech, czy ktokolwiek mógł uwierzyć w jego próby oczarowania? Zwłaszcza jeżeli nie tak dawno temu przeżył tak potężną tragedię? Castor stuknął lekko łokciem starszego z blondynów; z boku mogło to wyglądać jak niewinne, niezamierzone potrącenie, tymczasem był to bardzo wyraźny sygnał, że tym razem to Michael miał przejąć inicjatywę i tłumaczyć, po co właściwie zjawili się w piekarni. [bylobrzydkobedzieladnie]
— Nauczę — skinął głową, pieczętując tym samym swoją zgodę. I nagle znów zrobiło się trochę weselej, jaśniej nawet, bo i promienie słońca znów tańczyły z wystającymi spod czapki z pomponem kosmykami przydługich, miodowych loków. Cóż za ekscytująca możliwość zmiany ról! Czy Mike byłby dobrym uczniem, faktycznie tak pojętnym, jak próbował się reklamować? Trzeba było to sprawdzić. — Tylko nie bądź taki wyrywny, mój drogi. Pamiętaj, że magia lecznicza życie ratuje, ale również odbiera. Podobnie jak alchemia.
Tak jak Mike cierpliwie studził bojowe zapały Castora, tak Castor musiał studzić zapały starszego z blondynów. Wojna to nie przelewki, medycyna to nie przelewki. Dwa końce tego samego kija, którym mogli obracać w zależności od konkretnej potrzeby, którą podsunął im los. Dobrze będzie mieć kogoś, kto ewentualnie sam mógłby wyciągnąć pomocną dłoń. Choć Castor poczuł jakieś dziwne drapanie w gardle, odkaszlnął nawet na wpół zaskoczony.
Czyżby znów obawiał się, że Mike nie będzie go potrzebował?
— Jeżeli przyłożysz się do pierwszej lekcji, w nagrodę otrzymasz sparing. Umowa stoi? — wyciągnął nawet dłoń, by przypieczętować pakt. Podwójna motywacja tak dla ucznia, jak i mentora, w każdej możliwej, poplątanej kombinacji. Chwilowo jednak pozwolił sobie na krótkie pozostanie w butach mentorskich, by rozwiać jeszcze jedną wątpliwość, tym razem względem Niemo—Waru.
— Mhm. Nie można mówić od podania do wschodu słońca — ale nawet o tym nie myśl, nie uwarzę go w domu, bo jeszcze dolejesz mi kiedyś do herbaty i będziesz się ze mnie śmiał.
Zgodnie z życzeniem i stanowczością, która bez asysty surowości skutecznie pokazała Sproutowi, że to nie czas i miejsce na dyskusje odnośnie sensu zapracowywania sobie na list gończy, zmienił temat, całą swą uwagę poświęcając starszej kobiecie oraz misji, z którą tu przyszli. Staruszka wydawała mu się całkiem miła, pomimo przestrachu i ostrożności, która przebijała przez jej ruchy. Spojrzał tylko ukradkiem na Michaela, który wypunktował dzisiejszy dzień — co to ma do rzeczy, że niedziela? — jednakże przyjaciel dawałby mu pewnie znać, gdyby coś było nie tak. Kontynuował więc rozmowę, nie zwracając nawet uwagi na to, że kobiecina przedstawiła się nazwiskiem, które mogło i chyba było nie do końca tak czystokrwiste, jak mogłoby się wydawać na początku ich spotkania. Wysłuchał także słów kobiety o akromantuli, uśmiechając się przy tym nieśmiało, gdy Mike wspomniał o jego umiejętnościach. Słabym był uzdrowicielem, ten komplement był przecież tylko jednym z elementów ich gry o zaufanie, lecz... Miło było go usłyszeć. Mimo wszystko. Pokiwał jeszcze głową, przyjmując informacje dotyczące domów, do których zajrzeć powinni, a od których trzymać się mieli z daleka. Na sam koniec pomachał jeszcze starszej pani i życzył — prawie jak echo — miłej niedzieli.
Gdy dotarli do chaty alchemika, Castor przystanął tym razem za Michaelem, wyglądając w kierunku drzwi znad jego prawego ramienia. Skupił się na moment na własnym bólu, który odczuwał mimo wszystko słabiej. Pewnie ze względu na adrenalinę, z którą wiązało się ich przedsięwzięcie, koniecznością trzymania nerwów na wodzy i wypadania w sposób jak najbardziej godny zaufania.
— Dzień dobry panu, tak jak mówił mój brat, udało nam się zlikwidować bestię. Mamy, póki co tylko włosie, do odprowadzenia jadu nie mieliśmy odpowiednich narzędzi, ale jeżeli będzie pan zainteresowany, możemy przejść się z panem na miejsce, co pan na to? — uśmiechnął się całkiem ciepło, przekrzywiając głowę w kierunku prawego barku. — Wiem, że akromantula...
— ... Nie jest wdzięczną ingrediencją, ale w czasie wojny nie ma co narzekać. Tak, młodzieńcze, czytywaliśmy te same podręczniki — alchemik wszedł mu w słowo, kontynuując myśl zawartą w jednej z wielu ksiąg, które Sprout musiał pochłaniać w trakcie własnego kursu alchemicznego. Błysk zrozumienia przeszedł pomiędzy spojrzeniami dwójki alchemików, pozwalając Castorowi na zdobycie się na odwagę i chwilowe wyprzedzenie Michaela w drodze do przekroczenia progu — Faktycznie musisz być alchemikiem. Wejdźcie do środka, porozmawiamy. — miejscowy przepuścił ich w drzwiach, które zamknął zaraz po tym, jak przestąpili przez próg, a on sam upewnił się, że nikt nie czaił się w okolicy. — Powiedz, chłopcze, kiedy kończyłeś kurs? Nauczał jeszcze stary Hawthrone? Na Merlina, ten czarodziej kosztował mnie tyle nerwów... Na końcowym niemal nie puściłem skrzydła szpitala z dymem, tak się bałem, że mi zaraz kociołek wybuchnie!
Wśród nagłego, niespodziewanego chyba przez atmosferę wiszącą nad wioską, a umotywowanego przepływem emocji ze starych, lepszych czasów śmiechu, Castor raz jeszcze zamrugał, nieco zdziwiony, lecz brak ostrzegawczej reakcji Tonksa raz jeszcze pozwolił mu na przejście do działania.
— Wie pan, w 1956. Całkiem niedawno, ale na pana Hawthrone też się załapałem, nie zmienił się nic a nic — taka była prawda. Przyjrzał się wnętrzu, próbując odgonić od siebie myśli o starych, zżółkniałych paznokciach opiekuna kursantów, dzięki czemu doszedł do zaskakującego wniosku. Zdecydowaną większość mebli w pomieszczeniu stanowiły książki. Nawet kanapa stojąca pośrodku pokoju była stworzona właśnie ze starych książek. Nic więc dziwnego, że na wysokim stosie książek służących chyba za półkę, odnaleźli też niewielkie, wyglądające na stare radio — Często pan słucha radia? Bo my właściwie w tej sprawie, włosie akromantuli to tylko taki... Dodatek. Wyraz dobrej woli.
— Lubię, gdy mi coś gada, jak pracuję. Większość alchemików woli spokój i samotność, a ja... samotności mam już po dziurki w nosie. Gdy stało się to byłem akurat w odwiedzinach u mojego brata w Derbyshire. A gdy wróciłem, większość moich przyjaciół i sąsiadów... Ech, szkoda gadać, panowie — alchemik niemal zamilkł, próbując odnaleźć odpowiedni zwrot do swych adresatów. Pewnie gdyby skupił wtedy uwagę na Castorze, użyłby innego słowa, na przykład "chłopcy", czy też "młodzieńcy". Tymczasem raz jeszcze wbił przenikliwe spojrzenie w postać Mike'a, uśmiechając się przy tym prawie porozumiewawczo. A więc "panowie".
— Mój brat pokaże panu jak sprawić, by trzydziestego pierwszego stycznia miał pan dostęp do nowego radia, co pan na to?
— A to mnie będzie coś kosztować?
— Nie, nie. Wszystko już mamy, tylko pan poczeka, zaraz zaprezentujemy.
Przeszedł więc do ponownego tłumaczenia zasad korzystania z pluskwy, tymczasowo pomijając jej piękną nazwę. Montaż raz jeszcze pozostawił do wyłącznej prezentacji przez Michaela, zaś on sam skupił się na teoretycznych technikaliach. Doborze odpowiedniej częstotliwości, zasadach postępowania przy włączaniu i wyłączaniu radia, teoretycznym sposobie instalacji i demontażu przekazanego urządzenia. Na sam koniec ściszonym głosem przekazał również kod, o którego powtórzenie poprosił. Mężczyzna zapamiętał go za pierwszym razem. Niczego innego nie spodziewał się po swoim... koledze po fachu?
Jeżeli Mike nie miał pytań, Castor zarządził wyruszenie w dalszą drogę.
— To tak jak mówiłem. Musimy jeszcze obejść kilka domów, ale wrócimy do pana i pójdziemy spuścić jad z tego włochatego gagatka, co pan na to?
— Idźcie, chłopcy, idźcie. Zajrzyjcie do piekarni państwa Beesbury. Oni tam też mają radio i to ludzie, którzy potrzebują nowej nadziei. Te... bydlęta... zabili im jedyną córkę, która akurat doglądała interesu.
Poczuł się, jakby ktoś wyprowadził wyjątkowo celny cios w jego przeponę. Odsuwał od siebie myśli o tym, co mogło zajść w tej wiosce przed kilkoma tygodniami, ale właśnie rozmawiał z tymi, którzy posiadali informację o tych zdarzeniach z pierwszej ręki. Świadkami historii, rozlewu krwi, okropieństwa, którego nie dało się przecież usprawiedliwić. A mimo to powracali. Do swych domów, małej ojczyzny, próbowali ułożyć sobie życie na nowo wśród wciąż dogasających zgliszczy życia starego.
Pokiwał tylko głową, żegnając się z alchemikiem. Następne kroki skierowali właśnie w stronę piekarni, której metalowy szyld pokryty był cienką warstwą rdzy. Gdy pchnęli drzwi wejściowe, zadzwonił dzwonek umieszczony nad nimi. Castor zaś, całym swym jestestwem, błagał, by poczuli tylko zapach świeżo wypiekanego chleba.
Tylko jego.
Bez krwi.
I chyba im się udało. Dwójka starszych ludzi — oboje byli dość niscy i korpulentni, odziani na biało, tak jak na piekarzy przystało — zastygła w bezruchu, całą swą uwagę poświęcając nieznajomym przecież gościom.
— Dzień dobry państwu. Byliśmy przed chwilą w gościach u pana alchemika i powiedział, że znajdziemy tutaj pierwszej jakości chleb. Podobno lepszego nie ma w całym Staffordshire — ech, czy ktokolwiek mógł uwierzyć w jego próby oczarowania? Zwłaszcza jeżeli nie tak dawno temu przeżył tak potężną tragedię? Castor stuknął lekko łokciem starszego z blondynów; z boku mogło to wyglądać jak niewinne, niezamierzone potrącenie, tymczasem był to bardzo wyraźny sygnał, że tym razem to Michael miał przejąć inicjatywę i tłumaczyć, po co właściwie zjawili się w piekarni. [bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 12.10.21 23:58, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Wioska Lavedale
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Staffordshire