Wydarzenia


Ekipa forum
Polana w głębi lasu
AutorWiadomość
Polana w głębi lasu [odnośnik]13.09.21 17:21
First topic message reminder :

Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.

|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Jackie N. Rineheart
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10316-jackie-n-rineheart https://www.morsmordre.net/t10385-ansgar https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f388-lancashire-fleetwood-kent-st-12 https://www.morsmordre.net/t10384-skrytka-bankowa-nr-2299 https://www.morsmordre.net/t10383-jackie-rineheart

Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]29.03.23 15:21
Niekontrolowane zderzenie z obcym ciałem, sprawiło, iż zachwiał się niebezpiecznie, tracąc równowagę, spinając kończyny, blokując stopy, zatopione w miękkiej, zielonkawej gęstwinie. Odwrócił się gwałtownie, wyrażając udawaną skruchę: w wątłym geście, teatralnej mimice, naznaczonej kroplami mętnego płynu, rażonej jaskrawością pobliskiego paleniska. Charakterystyczny szelest rozłożystej sukienki, podkreślił ów chwilę, gdy ostre spojrzenie niepoznanej jednostki, wbijało się między ciasną, splątaną klatkę żeber. Kątem oka, dostrzegł kanciasty profil: z dumnie zadartą brodą i nieugiętą, kontratakującą postawą. Pasowała do nieokrzesanej przestrzeni, dzikiej, leśnej polany - ukryta pod granatową kotarą nadchodzącej nocy, rozmyta w pyle drobniutkich, wirujących ogników. Wzmożona czujność, nakazała wyprostować plecy, opuścić barki, spiąć mięśnie, przygotować się do nieuchronnej konfrontacji. Rozpoznał ją, kobietę, przeciwniczkę, rywalkę, wypełniającą tak odległe, niepamiętne czasy. Symbolizowała przewrotną przeszłość, skapaną w piaskach afrykańskiej pustyni, w promieniach gorącego słońca, palącego wrażliwą skórę. Była wspomnieniem, którego odkrycie, pozostawiało mieszankę słodko-gorzkich odczuć.
– Jesteś słodko naiwna, jeśli myślałaś, że takie mam intencje i nie wiem, czego się po tobie spodziewać. – odrzucił z nutą sceptycyzmu, unosząc brew i zaśmiewając się pod nosem. Pokręcił głową w geście niedowierzenia, dopuszczenia myśli, iż przez tyle lat, nie zmieniła się, nawet o milimetr. Z trudem, podniósł z ziemi zielonkawe szkło i zamaszystym ruchem, wycelował je w swą zachłanną przeciwniczkę. Ta, bez zastanowienia, uległa drobnej przysłudze, karmiąc wzmożone pragnienie. Ramiona oparły się o klatkę piersiową, a usta wykrzywiły w lekkość niedowierzającego uśmiechu, gdy po raz kolejny, zmroziła go tym wzrokiem - pełnym podejrzeń i czystej surowości. Dopiero w tym momencie, dostrzegał zabawność ów zachowania, zakrytą fałszem uprzedzonych przekonań: – No pij. – ponaglił, akcentując pionowym ruchem brody. – Nie jest zatruty… – dodał po chwili, upewniając w właściwości ów ruchu. Nie znał się na zmyślnych truciznach, ważonych przez zdolnych alchemików. Gdyby alkohol nieznanego pochodzenia, zawierał jakiekolwiek niebezpieczeństwo, zapewne wołałaby medyka, lub magiczną policję. Westchnął jeszcze na podjętą zaczepkę i odrzekł w tonacji zmęczenia, zrzucenia maski, którą przybierał, odkąd zobaczył ją tu po raz pierwszy: – Tak… Nawet niejedna. – czy była w stanie domyśleć się, jak głębokie emocje, targały wnętrzem rosłej postury? Czy wszystkie problemy, przeciwności losu, przenikały przez mętność błękitnego spojrzenia, posępność twarzy, ukrywającej szarawe cienie w głębinie oczodołów? Nie liczył na współczucie. Nie wymagał zrozumienia, poświęcenia uwagi. Po prostu egzystował, dał porwać się ulotnej chwili, skręconej, leśnej ścieżce, prowadzącej wprost – do jej królestwa.
Sukienka, zaszeleściła ponownie, wydając ten specyficzny, lecz niezwykle przyjemny dźwięk. Jej zachowanie, choć niedorzeczne, rozbawiało męską podświadomość, odurzoną bursztynowymi kroplami, intensywnymi zapachami ziół, unoszącymi się niemalże z każdej strony. Nie potrafił odgonić od siebie, ciężkiej woni piżma, sosnowych igieł, zmieszanych z wyrazistą nutą szałwii. Części jego amortencji. Z niecierpliwością wyczekiwał oddania butelki, którą podzielił się z wrodzoną uprzejmością. Trunek, choć słabej jakości, spełniał wszystkie właściwości, związane z nadchodzącym, alkoholowym upojeniem. Noga, wybijała pospieszający rytm, gdy szykowała się do rytuały, a on opowiadał z najprawdziwszą szczerością. To, co stało się po chwili, przeszło jego najśmielsze przewidywania: nieoczekiwana salwa śmiechu, wytrącająca z równowagi. Rozmemłane resztki cieczy, lądujące na odsłoniętej skórze, fragmencie twarzy, a przede wszystkim koszuli. Podniósł głowę i zawiesił na niej specyfikę błękitu, zadającą nieme pytania. Nie wytrzymał długo, gdyż mięśnie twarzy rozluźniły się, dołączając do niekontrolowanej reakcji. Gardłowy śmiech, wydzierał się na powierzchnię, a boki, bolały go od jego nadmiaru. Atmosfera, zmieniła się nie do poznania, choć wykwalifikowani empaci, wyczuliby nieprzerwalną warstwę przestarzałej nieufności: – Ludzie się zmieniają. – skitował resztkami sił, dochodząc do siebie. Zerknął na mokre szlaki, rozłożone na beżowej koszuli. Uniósł brwi, gdyż czarne wstęgi, rzucały się w oczy. Dłonie zatopiły się w kieszeniach cienkich spodni w poszukiwaniu chusteczki. Gdy nie natrafił na oczekiwany przedmiot, zaczął machinalnie pocierać o materiał mówiąc zaczepnie: – Jeśli chciałaś, abym rozpiął koszulę... – uniósł wzrok i łypnął przelotnie, wymownie na swą współrozmówczynię: – Mogłaś zakomunikować to, trochę inaczej… – jak na zawołanie, zaczął rozpinać pozostałe guziki odzieży, puszczając swobodne fałdy, odsłaniając skrawek lekkich mięśni i opalonej skóry. Luźny materiał, zawiązał na supeł, tuż przed paskiem spodni, zakrywając nieelegancką niespodziankę. Linia dekoltu, nadal rozchylała się nadmiernie, lecz tym nie przejmował się już wcale. Uśmiechnął się z zadowoleniem, wymownym wyzwaniem i pstryknął palcami, demonstrując swe dzieło: – Nic nie widać. – nie wyłapał dziewczęcego podstępu, gdy oddawała zabarwione szkło. Z nadzieją, przystawił je do ust, natrafiając na pustkę. Zmarszczył brwi w niemym niezadowoleniu, które przeniósł właśnie na nią – pełną satysfakcji i nastrajającej wygranej. Czyli to właśnie tak, chciała z nim pogrywać? – Sprawca tego czynu, będzie musiał pójść po następną… – zrobił wymowny krok i znajdując się o wiele bliżej, wcisnął butelkę między jej drobne dłonie, dodając: – A przy okazji, wyrzucić te wykorzystaną. – kontynuował te zmyślne gierki, bawiąc się coraz lepiej. On też wzruszył ramionami, a dzięki swobodzie, kuszony pociągającą wonią, mógł nachylić się nad wielkimi koszami. Zaciekawiona uczestniczka, ruszyła tuż za nim, pojawiając się obok, w niewielkiej odległości. Z trudem powstrzymywał się od cwaniackiego uśmiechu, zerkając na nią kątem oka, topiąc swe długie palce w suchej mieszance. – Bo nie jesteś zbyt słodka Jade… – zaczął bez zastanowienia, zataczając przyjemne kręgi wewnątrz kosza. Miały przyjemną strukturę: – Zobacz, pasujesz bardziej do tych woni… – ujął niewielką garść i podsunął prosto pod jej nos: – Drzewo sandałowe – orientalne, odległe, trochę nie z tego świata. Ostrokrzew – duszący, szorstki, odrobinę drapiący w gardło. No i na koniec czerwony pieprz – kąsający, ostry, wprowadzający w otępienie. Trudne je zapomnieć... Tak jak ciebie. – zakończył, ściszając głos i zawieszając na niej jasne spojrzenie, podkręcone świetlistością paleniska. Wyrzucił resztkę mieszanki, gdy ta, nadała mu tak enigmatyczny tytuł. Czyżby miała rację? – Tak uważasz? – zapytał jeszcze, podnosząc się do chwilowego pionu. Otępiały umysł, przyczynił się do zawrotu głowy, dlatego odczekał chwilę, powracając do normalności.
Nie opanował momentu, gdy szalona szatynka przyjęła wyzwanie. Pytanie, rozmyło się w leśnej przestrzeni, uścisk na nadgarstkach, porwał go w stronę ogniska. Resztki ujętego, słodkawego suszu, rozpierzchły się po okolicy, trafiając do skrzeczących i wybujałych płomieni. Z niedowierzaniem spoglądał na ich wirujący taniec, nie zdając sobie sprawy, iż właśnie rozpoczęły swe działanie – z wolnością, lubością, wnikały w najdrobniejsze kanaliki, rozluźniając ciało, rozmiękczając mięśnie, otępiając umysł, zwężając pole widzenia. Instynktownie, wziął głęboki wdech, wdychając cudowne opary, przedzierające się przez granice czaszki. Czuł jak kwaśna cytryna, ciężka porzeczka, rozkłada się w odpowiednich odmętach. Żar ogniska, palił jego policzki – tak przyjemnie, tak intensywnie, tak żywo. Przymknął oczy, odczuwając napływający stan nieważkości. Dłonie, na krótki moment oplotły się w okolicy barków, chcąc utulić samego siebie. Wdawało mu się, że odpływa, niesiony przyjemnym dźwiękiem, lawirującym na granicy szeptu. Przed oczami widział szereg obrazów – ziszczenie rozmaitości usłyszanych legend. Jego postura, kołysała się na boki, poruszona lekkim, wieczornym wiatrem. Palce oderwały się od barków, wślizgując się między skręcone kosmyki. Uśmiechał się  – czuł się tak dobrze, lekko i swobodnie. Mógł nie przerywać tej niesamowitej chwili, lecz intymny, rytuał, przenosił się do kolejnego wymiaru. Rozchylił powieki – świat był zamazany, nieostry, przedstawiony mnogością intensywnych barw i podsyconych odczuć. Skóra, świerzbiła go od każdorazowego podmuchu, a nogi rwały do zabawy. Dostrzegł jej kształt – zamglony, eteryczny, niczym rozbielona zjawa. Skrzyżował spojrzenia: tak inne, niż te, którym raczyła go na powitanie. Wykrzywił usta  - zachęcająco, wyzywająco i odrobinę zachłannie. Odebrał naczynie, chwytając jej palce, dotykając rozgorączkowanej skóry. W sakramentalnym odruchu, upił pokaźny łyk, płynnej, miodowej lekkości, która wyniosła go poza granice. Przekazał ów misę, kolejnej osobie i oblizał wargi. Tym razem spoglądał na swą towarzyszkę na nowo – bez cienia sceptycyzmu, nieufności i ostrożności. Chciał być bliżej. Praktycznie nie pozwolił jej na skończenie pytania; ujął jej prawą dłoń i pociągnął do siebie tak, że wpadła w jego ramiona. Stan nieważkości, o mały włos, nie wywrócił ich na miękką trawę, lecz on skwitował to jedynie gromkim śmiechem. W biegu, poprowadził ją na środek polany, do muzyki, do kolejnego ogniska, do tańców, wirujących w ciepłych świetlikach. Złapał ją za bok i okręcił wokół siebie. Sukienka zatrzepotała od nadmiaru powietrza. Ręce ulokowane na talii, nie wypuszczały z uścisku: okręcali się, poruszali na boki i na skos – w podskokach, w pląsach, tracąc oddech i wszystkie siły. W ostatniej chwili, złapał ją odrobinę mocniej przechylił przez swe ramię, zniżając się, aż do linii trawy: – Takie dowody, będą wystarczające? – zaczepił rozbawiony, a następnie, porwał ją do siebie, wspomagając podrzucenie do góry. Lubił dotyk jej skóry, lubił mieć ją tak blisko. Charakterystyczna woń szałwii, znów dotarła do jego nozdrzy. Gdy muzyka, lekko zwolniła, a oni kołysali się w jej rytmie, mógł spojrzeć na nią nieco inaczej, dokładniej, aby dostrzec: - Twoje oczy... - zaczął, zatapiając się w kolorze żółci, bursztynu, a może drapieżnego brązu? - Są inne... - magiczne.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]17.04.23 23:58
- Ah. Więc wiesz. - Zmierzyłam go drapieżnym okiem, zniżając podbródek. - No tak. Pan Omnibus Rineheart. - Skrzyżowałam ręce na piersi, nie szczędząc sobie ironii w odwecie za jego śmiałe wyroki. Stawałam z nim w szranki, trochę na modłę zamierzchłej przeszłości, a trochę z wrodzonej uszczypliwości, która była moim upiorem. Z tym jednym akurat żyłam w zgodzie, przynosił mi po równo sympatyków co nieprzyjaciół. Vincent nie wydawał się jednak wcale przejęty tym wyrachowaniem, przyjmując postawę równie nonszalancką co moja. Nie były mi w smak jego ponaglenia, kolidowały z leniwym nastrojem, w który z powodzeniem wprawiałam się od zachodu słońca. W myślach już knułam plan, jak tu się go pozbyć, byleby nie zmarnować reszty obiecującej nocy w jego mało rozrywkowym towarzystwie. Ciepło otulające skórę, gwiazdy migoczące nad głowami, odległy śpiew fal, dający koncert na dwa głosy z lasem, aż w końcu utęskniona lekkość ciała - nie zamierzałam mu pozwolić na zmarnowanie tej mistycznej atmosfery, wyczekiwanej jak pierwsza gwiazdka, choć może nie ta, która zawisła nad Anglią i ani myślała się ruszyć. - Zatruty może nie, ale utytłany w ziemi już tak. Lubisz jak ci piasek w zębach chrzęści? - Pokręciłam głową, a moje źrenice wykonały popisowe salto, odsłaniając białka oczu. - Za grzeczny jesteś na truciciela. - Dodałam prędko, bez zawahania wykorzystując furtkę do kolejnej uszczypliwości i pozwalając wymknąć się ironicznemu uśmiechowi. Nie wiedziałam jeszcze, czy to mój humor się tak wyostrzył i po kilku piwach żart przychodził mi bardziej naturalnie, czy to może Rineheart miał tendencję do podkładania się, jakby urodził się chłopcem do bicia. - Klub złamanych serc amortencja był przy innym ognisku, tutaj adres nowe doznania. Złóż podanie, może jeszcze się załapiesz. - Biżuteria wygrywała melodię, która rozbrzmiewała z ruchem moich dłoni, a pod wpływem upojenia zawsze gestykulowałam dużo, zupełnie jakbym pochodziła z południowej części Europy.
Vincent wyglądał marnie. Znaczy też bardzo przystojnie, ale mimo wszystko marnie. Od kozła ofiarnego do Adonisa, ty to potrafisz podsumować człowieka, Sykes. Chociaż nie mówił wprost, coś - może intuicja, która rzadko mnie zwodziła - podpowiadało mi, że niósł ze sobą ogromny ciężar, który wkradał się ponurym brzmieniem w tembr jego głosu i zmętniał kolor tęczówek. Te spoglądały na mnie matowe, jakby pozbawione życia. A może zwyczajnie za dużo wypił, a ja we własnej głowie zdążyłam już namalować jego nierzeczywisty obraz. Śmiech, w którym mi zawtórował, nie pasował do wybranej przeze mnie palety. Był jak neonowa plama na barokowym płótnie - dla wielu szokującą, ale jeśli chodziło o mnie, pozostawałam zaprzyjaźniona z ekstrawagancją. Plama, co więcej, okazała się żywa, rozrastając z każdym odpinanym przez Rinehearta guzikiem koszuli, która obnażała jego pocałowaną słońcem skórę. Pozbawiona pruderii nie krępowałam się, podążając wzrokiem za jego dłońmi, choć gdyby nie pomarańczowa łuna ognia, która rozświetlała twarze skąpym blaskiem, mógłby dostrzec szkarłat zalewający moje policzki. Czułam wypływającą na twarz krew i wiedziałam, że jej źródła nie należało szukać w ogniu - a na pewno nie w tym, który płonął w ułożonym z kamieni kręgu. - O co ci chodzi - bardziej stwierdziłam niż zapytałam, chętnie podążając za jego fortelem, choć wcale nie miałam w zamyśle pozbawiania go ubioru. - Zadziałało. - Nonszalancko wzruszyłam ramionami, łącząc zobojętnienie z niewinnością, zaczepnie unosząc kąciki ust. - Ooo nie panie Rineheart, teraz to raczej wszystko widać. - Sprostowałam jego słowa żartobliwym tonem, przykładając palce do skroni, już nie patrząc w jego kierunku. Nie drgnęłam, kiedy zmniejszył dzielący nas dystans, choć zaskoczył mnie nagłą, obcą bliskością. Nie dałam wcisnąć sobie w dłoń pustej butelki, która ponownie wylądowała na ziemi, pod naszymi nogami, co skwitowałam uniesieniem jednej brwi, łypiąc na mężczyznę trochę ostrzegawczo, a trochę nieufnie. - Sprawca? W tym momencie to ja jestem poszkodowaną, a nie sprawcą… - zażartowałam uszczypliwie, choć nie przypuszczałam, by dowcip dotarł pod właściwy adres. Na Sztywniackiej trzydzieści jeden poczta dochodziła z opóźnieniem, a jeśli sygnowano ją pieczęcią ironia, zwykle nie dochodziła wcale. Ktoś tutaj potrafił zabezpieczyć się przed głupotą, to na pewno, ale przy okazji zabezpieczył się też przed dobrą zabawą. A może się myliłam? Ostatecznie nie wydawał się dzisiaj jakiś skrajnie nierozrywkowy, i może właśnie ta odmienność (odmienność w ilości zapiętych guzików) sprawiała, że gdzieś między słowami, niepostrzeżenie zagarnął moją uwagę. Czy ja naprawdę zamierzałam zmarnować tę noc na Rinehearta?
- Czyli coś jednak o mnie wiesz. - Zgodziłam się nieco prześmiewczo, potakując i nieznacznie wydymając dolną wargę. Rozluźniony organizm zdawał się prowadzić własny teatr - zupełnie nie kontrolowałam swojej mimiki, która wytrząsała ze mnie ekspresje namaszczone egzaltacją, wyraziste. Wystawiałam nieuwagę okraszoną zażenowaniem, zupełnie jakby na końcu języka tańczyły mi hasła w stylu O, krynico mądrości! Nieodwracalna wyrocznio! W rzeczywistości jednak wyrażałam większe zainteresowanie słowami Vincenta, albo raczej tym jak mnie postrzegał. Kto nie lubił słuchać o sobie? Nie był daleki od prawdy, dopasowując do mnie nuty ciężkie, drażniące - takie, które nie każdemu przypadają do gustu. Wszystko to w sobie nosiłam i wiedziałam, że miałam równie wielu zwolenników co przeciwników. - No dobrze panie sensualny. To czego tak nie mogłeś zapomnieć? - Uchwyciłam jego spojrzenie, mrużąc oczy, w których odbijał się ogień. Musiał mieć na myśli coś konkretnego - o Vincencie można było powiedzieć wiele - w moim konkretnie przypadku wiele negatywnego - ale nie to, że bajdurzył. Nie rzucał słów na wiatr. A przynajmniej tak mi się wydawało. - Znaczy… przede wszystkim jesteś nudny, nie dopowiadaj sobie, że w moich słowach krył się jakiś komplement - zaczęłam od przyjęcia pozycji obronnej, obniżając podbródek i przechylając głowę w bok. Moja podświadomość chyba wierzyła, że takie ułożenie ciała czyni mnie bardziej niewinną, czujność miał też uśpić palec, który uniosłam zupełnie bezwiednie, od niechcenia stawiając pionową kreskę wzdłuż fałd koszuli Vincenta, gdzieś na wysokości jego torsu, śledząc ruch opuszka wzrokiem. - Ale nie wydajesz się być otwartą księgą. Znaczy, poza tym, co już widać. - Mimo wcześniejszej ospałości, ostrym ruchem wniosłam ku górze źrenice, ponownie mierząc się z błękitem jego oczu. Zioła musiały już działać, silna woń bergamotki, którą zwykłam na sobie nosić, wypełniła powietrze z jeszcze większą intensywnością. W chwili ciszy na zmianę to uchylałam powieki, to pozwalałam im opaść, patrząc na jaśniejącą sylwetkę swojego towarzysza, która już nie raziła, powoli stając się interesującym punktem wieczoru, w kierunku którego snuło się coraz więcej absurdalnych dla mnie myśli. Ale nawet ta absurdalność powoli odpuszczała, wszelkie gryzące mnie ale i dlaczego poszły szukać sobie innego żywiciela. Krótkie, nieprzypadkowe muśnięcie palców rozgrzało kawałek skóry, promieniując aż do podbrzusza, skąd rozlało się jeszcze przyjemnym dreszczem w ciele, każąc mi się zastanowić, czy mam lat trzydzieści jeden, czy może jednak trzynaście. Źrenice podążyły za ruchem języka, mimowolnie skupiając uwagę na wargach Vincenta, na mocnej linii żuchwy, załamanym profilu nosa, gęstych włosach. W jednej chwili zrobiło mi się gorąco, a winnym wcale nie był buchający obok ogień, a stojący przede mną eks-Krukon, którego całkiem lubieżnie umiejscowiłam sobie z głową miedzy moimi udami, z moją dłonią zanurzoną w jego kędzierzawej czuprynie, w odważnych myślach, które zaczęły sączyć się niekontrolowanie pod moją czaszką. Słodki Merlinie, czy to przez te zioła i ogólne upojenie zaczął mnie tak pociągać, czy używki tyko wyciągnęły na wierzch pragnienia, które próbowały dojść do głosu od chwili, kiedy nasze ciała zderzyły się przypadkowo kilka momentów temu? Jego nagła porywczość, w wyniku której na chwilę dosłownie wpadłam w jego objęcia, wprawiła mnie w osłupienie, które wykwitło na moim obliczu krótko, szybko ustępując śmiechowi zaintonowanemu przez Vincenta. Bez oporów podążyłam za nim w nieznane, za dźwiękiem muzyki, pragnąc dzikości i tańca, a Rineheart zdawał się odczytywać moje myśli bezbłędnie. Nie zważałam na poprawność kroków, płynęłam w rytmie celtyckich dźwięków, śmiechu i jego ruchów. Nad ramieniem, między obrotami, szukałam jego spojrzenia. Przybliżałam się i oddalałam, zupełnie nieskrępowana, kołysząc biodrami, ramionami, kołysząc całym ciałem, w tańcu będąc całkowicie wolna i swoja, naprężając szyję, otwierając klatkę piersiową. Ciepło męskiej dłoni na talii było przyjemne, chętnie oddawałam mu kontrolę. - Podatny na działanie ziół, tego zdecydowanie dowiodłeś. - Odparłam złośliwie, ale z wyczuwalną łagodnością, przytrzymując się jego ramion, coraz przyjemniejszych, coraz ciaśniejszych. Zanim porwał mnie do góry, odchyliłam głowę i przymknęłam powieki, w niemej deklaracji zaufania. Musiał to czuć - jak podążam za jego krokiem, intuicyjnie, kobieco, choć wcale nie potrafił tańczyć. Nie przeszkadzało mi to. Chciałam się tylko bawić, chętnie się wygłupiałam - a nieco kanciaste ruchy Vincenta były żadną przeszkodą w porównaniu do moich wujów, którzy w ferworze dzikich pląsów zwykle chcieli wyrywać mi ręce ze stawów i przetrącać kręgosłup. - Kim jesteś i co zrobiłeś z Vincentem, którego znałam? - Wyszeptałam na wpół sakrastycznie, na wpół z zadowoleniem, łaskocząc oddechem jego ucho, kiedy na moment znów przyciągnął mnie bliżej. Nie chciałam, by jego ciało odkleiło się od mojej skóry, mógł wyczuć, że szukałam więzi większej, niż zwykle można było odnaleźć w tańcu. Energia, która wypełniała ciało nie pozwalała się zatrzymać, nakazując wirować bardziej i mocniej, ku dzikości. Dzikość miałam w sercu, a tej nocy wyraźnie odbijała się w moich oczach. Nie myślałam już o tym, że jedną z popisowych umiejętności Vincenta było trzymanie twarzy zmrożonej w wiecznym grymasie. Nie myślałam już o niczym - tylko o tym, żeby mnie trzymał i prowadził dalej w tę noc, ku nowemu, nieodkrytemu. Dzisiejszej nocy budził się we mnie apetyt odkrywcy, który wcale nie chciał sięgać gwiazd, marząc o rzeczach bardziej przyziemnych, jak leżenie na piasku, albo w trawie, obok siebie lub na sobie, lub też w odwrotnej kolejności, za okrycie nie mając niczego poza mrokiem letniej nocy. Myśli te atakowały mnie z coraz większą intensywnością, wgryzały się w skórę, a ja w odwecie chciałam wgryzać się w skórę Vincenta, w miejscach poprawnych i zupełnie nieprzyzwoitych. Już nawet nie było mi źle z tymi zdrożnymi fantasmagoriami, przyjęłam je za swoje i uhonorowałam. A ile Rineheart potrafił odczytać z moich spragnionych spojrzeń, z frywolnego ruchu ciała, które zdawało się śpiewać weź mnie? - Jakie? - Zapytałam, ale zanim padła odpowiedź, moja głowa już dawno je dopowiedziała. Nie byłam w stanie powstrzymać płynących myśli. - Nie chcą cię zabić? - Zaśmiałam się krótko. - Nie przywykłeś? - Parsknęłam, na chwilę odchylając szyję. Nawet upalona tajemniczymi ziołami nie przestawałam być sobą, ale w głowie miałam znacznie więcej czerwieni niż śmiechu. Zadarłam nieco podbródek - byłam wysoka, ale jednak Vincent dominował nade mną wzrostem - nieznacznie mrużąc oczy i pozwalając, by na moim obliczu wypłynął subtelniejszy, intrygujący uśmiech. Oparłam opuszki palców na policzku mężczyzny, delikatnie przesuwając nimi po fakturze szorstkiego zarostu. - A moje usta? O nich też coś powiesz? - Spojrzałam na niego spod wachlarza rzęs, rozchylając wargi. Druga dłoń wspinała się po karku, czule i zaczepnie. Był przyjemny w dotyku, w zapachu, w barwie niskiego głosu, ale drażnił tak samo jak wcześniej - choć już z zupełnie innych powodów.
Jade Sykes
Jade Sykes
Zawód : łamaczka klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa

her attitude kinda savage
but her heart is gold

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7327-jade-sykes https://www.morsmordre.net/t7337-carnelian#200427 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f266-lancashire-abbeystead-peregrine-hill https://www.morsmordre.net/t7338-skrytka-bankowa-nr-1785#200430 https://www.morsmordre.net/t8674-jade-sykes#256273
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]13.05.23 17:30
| 2 sierpnia


Od zapachów, kolorów i dźwięków kręciło mu się w głowie. Pojawił się na festiwalu po raz drugi, późnym wieczorem, większość dnia spędzając na pracy w ogrodku Lovegoodów - i na drzemaniu pod wątłą jabłonką, stojącą na granicy wykoszonej jego własnymi rękami działki, bo czuł się wymęczony bodźcami pierwszego intensywnego kontaktu z magiczną społecznością. Cieszył się, że Celine i Elric zabrali go na festiwal, ale uciekł z nadmorskich terenów dość szybko, zdezorientowany wszystkim, co działo się dookoła. Za dużo ludzi, za dużo informacji, za dużo potencjalnego ryzyka; nawet jedzenie nie było w stanie wynagrodzić mu całego tego zdenerwowania. Odczuwalnego i dziś, choć w mniejszym stopniu; długo zastanawiał się, czy kontynuować starcie z radosną atmosferą i dziesiątkami czarodziejów, przeżywających tuż obok niego prawdziwie radosne chwile, postanowił się jednak nie poddawać. Było mu ciężko, oczywiście, że tak, nie tylko z powodu instynktownego lęku, sugerującego, że wystarczy chwila nieuwagi, by zza drewnianego stoiska na jarmarku, wybuchającego ogniska lub z tanecznego kręgu wybiegła jakaś bestia w ludzkiej skórze z zamiarem ponownego rozcięcia go na pół. Z trudem przychodziło mu obserwowanie podekscytowanych, roześmianych, cieszących się towarzystwem bliskich ludzi, tak po prostu szczęśliwych. Im większa radość go otaczała, tym pustszy czuł się w środku. Mimo to nie odpuścił towarzyszenia Celine, chociaż kiedy nie patrzyła, rozglądał się dookoła nieco niepewnie, pochylony do przodu, z rękami w kieszeniach lnianych spodni. Już wczoraj zasugerował blondynce, że potrzebuje znacznie mniej wrażeń, z nadzieją przyjął więc jej sugestię, by udali się nieco w bok, w stronę tajemniczej polany w głębi lasu, z dala od głównego ogniska.
- I jak się bawisz? - spytał Celine nieco z przymusu, roztargniony, przez moment, gdy przedzierali się przez krzewy, wydawało mu się, że po drugiej stronie zagajnika usłyszał znajomy głos, jakąś ciepłą, ale stanowczą melodię, wywołującą iskrę wspomnienia - krągła brunetka o rumianych policzkach, łapiąca się pod boki z karcącą, lecz czułą miną - lecz zgasło ono zbyt szybko. Tak szybko, jak posiadaczka głosu oddaliła się. - Może usiądziemy na chwilę? Wiesz, zanim ruszymy dalej - zaproponował kiedy już wyszli z zarośli na jedną z mniejszych polanek, lecz nie czekał na decyzję blondynki. Zdjął z ramion nieco zbyt mocno wykrochmaloną koszulę należącą do Elrica, poszerzoną oczywiście zaklęciem, po czym rozpostarł ją na ziemi przy jednym z dogasających już ognisk, samemu siadając obok, na trawie. Poklepał zachęcająco prowizoryczne siedzisko dla damy i podrapał się po ramieniu, wystającym spod spodniej koszulki, postrzępionej i szarawej, ściśle oblekającej jego mięśnie. Nieco wymęczone fizyczną pracą - i procesem gojenia, zakończonym już, ciągle jednak odczuwał fantomowy ból w klatce piersiowej i poranionych rękach. - To zawsze tak wygląda? Dużo tych festiwali masz za sobą? - spytał, dokładając do ogniska, chcąc podtrzymać rozmowę i dogasające już płomienie. Odetchnął głęboko; tak, tu było lepiej niż na jarmarku, przez który przechodzili; wyraźnie się tam zdenerwował i zamiast wleźć na jakiś stołek i krzyczeć, że nie pamięta, kim jest i jeśli ktoś go rozpoznaje, to postawi mu kolejkę - wolał się stamtąd oddalić. Oby Celine tego nie zauważyła i nie miała mu tego za złe. - O, a co to? - spytał, zerkając do jednego z płytkich koszy, ustawionych nieopodal ogniska. Nie czekając na odpowiedź sięgnął dłonią do jednego z nich i wyjął z nich jakiś ciekawie pachnący susz. Roztarł go w palcach, w wielkiej dłoni, i sypnął go - w zdecydowanie za dużej ilości - wprost w rosnący ogień.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Polana w głębi lasu - Page 2 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]13.05.23 17:30
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością


'k6' : 1
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Polana w głębi lasu - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]16.05.23 23:00
Czerwona łuna zachodzącego słońca zdążyła zblednąć, wyparta przez atrament nocy. Niebo było bezchmurne, gwiazdy na ciemnej kopule mieniły się jak niedbale rozrzucone kryształki, a każda z nich spoglądała w dół na bawiących się festiwalowiczów, zachęcając letnie powietrze do zagnieżdżenia się w płucach. Półwili wydawało się już, że do reszty przesiąkła morską bryzą. Ku końcowi zbliżał się dopiero drugi dzień obchodów Lughnasadh, tymczasem nadmorskie chwile wypełniły ją całą, zacierając granicę między człowieczeństwem a fantazyjną powłoką sierpniowej magii, nasiąkniętej pianą wody omywającej linie brzegowe, zapachem kwiatów unoszącym się w każdym oddechu i piaskiem, który przed sięgnięciem po świstoklik lub teleportację ludzie garściami wysypywali z butów. Dlatego ona chodziła boso - wieczorna ziemia przyjemnie łaskotała podeszwy stóp, pozwoliwszy wyobrazić sobie, że dzięki temu było jej bliżej do natury.
Cieszyła się, że Benjamin, Percy, zdecydował się wrócić na festiwal już po raz drugi. Mnogość bodźców spozierała na niego z każdej strony, z każdego migotania promieni słońca, z każdego głosu i każdego gestu, zmuszając, by dawkował sobie przedsięwzięcie w bardziej przyswajalnych porcjach. Powoli, krok po kroku. Nie dziwiła mu się, po Tower of London każdy szmer i szept wydawały się jej niebezpieczne, a miękki materac pod plecami sprawiał wrażenie nienaturalnego, przez co decydowała się przez kilka dni spać na podłodze, wsunięta między drewnianą ramę a podłogę, z daleka od strachów, które wyglądały z cieni. Musiał czuć to wszystko podobnie. Dzielnie stawiał pierwsze kroki w krzykliwym świecie i nie kapitulował, choć przecież gdyby to zrobił, nikt nie spojrzałby na niego krzywo, nikt nie posądziłby go o tchórzostwo. Celine złapała się na tym, że była z niego naprawdę dumna; nie musiał spędzać tu czasu od bladości rana do nocnej ciemnicy, wystarczyło to, że odnajdywał w sobie siłę na postawienie tych kilku ważnych kroków na drodze ku przełamaniu własnego lęku i prześlizgującej się po trzewiach paniki.
- Lepiej, niż myślałam - odpowiedziała szczerze, gładkim, pełnym wdzięku krokiem przechadzając się u jego boku na mniej zaludnionej części wybrzeża, w kierunku lasu, gdzie powietrze przepełniały trudne do nazwania roślinne wonie. - Wczoraj widziałam dziewczynę, do której boku Elric był wręcz przyklejony - wyznała konspiracyjnym szeptem. Rytuał oczyszczenia podarował jej gamę emocji, ale i pożywkę dla naturalnie roziskrzonej ciekawości i choć sądziła, że Benowi może nie być do końca w smak plotkowanie na temat gospodarza, nie mogła odmówić sobie odrobiny zadziornej przyjemności. - A ty? Jak ty się bawisz, Percy? - zapytała z nadzieją, że dzisiaj, tutaj, czuł się już lepiej. Gwar rozmów częściej uczęszczanych szlaków zamieniał się tu w zamglone szepty, raz na jakiś czas przecięte parsknięciem, westchnieniem lub ziewnięciem, kolory letnich dekoracji zamieniły się w ciepły blask płomieni roznieconych przy ogniskach. - Przechodziłam dziś koło jarmarku, ale jeszcze nie wiem na co się zdecydować. Pamiątki nie są nawet tak drogie, jak myślałam. Och, i było wśród nich coś, co mi się z tobą skojarzyło... Sprzedawczyni oferowała kostki leśnych zwierząt. Podobno kiedy ściśniesz jedną w dłoni, pojawi się obok ciebie duch tego zwierzęcia i zostanie u twojego boku tak długo, dopóki kość będzie czuła ciepło twojej skóry - przypominała sobie posłyszane słowa. Rozważała nawet, czy od razu nie kupić mu jednej z nich w ramach prezentu, ale nie chciała wprawiać Bena w zakłopotanie, poza tym co jeśli wcale by mu się to nie spodobało? Może miał już dosyć własnych zjaw, które nosił w głowie i w sercu?
Przystanęła, słysząc jego propozycję, i zamachała lekko trzymanymi w ręku butami, podczas gdy czarodziej był zajęty rozkładaniem swojej koszuli na ziemi. Będzie trzeba porządnie ją po tym wyprać, ale to w sumie nic nowego, odkąd zaczął interesować się ogrodem zawsze pieczołowicie przykładała się do oczyszczania ubrań z ziemi, potu i pyłu. Ciężka praca, ale prędko odkryła, że sprawiał jej przyjemność widok świeżo rozwieszonego prania suszącego się na słońcu, coś w czystości ubrań przypominało, że nie było to już Tower, gdzie przepocone tuniki więzienne lepiły się do ciała, pełne zarazków i plam wszelkiego pochodzenia.
- Teraz chyba jest weselej niż wcześniej, ale nie jestem pewna, czy pamięć nie płata mi figli - przyznała, siadając obok niego przy leniwie tańczących płomieniach pobliskiego ogniska; ona na koszuli, on na trawie, coś ubodło ją w tym rozkładzie, jednak zachowała to dla siebie. - No wiesz, odkąd chwil takich jak ta szuka się ze świecą... Stały się na wagę złota, ta beztroska, ta radość, ten czas, kiedy nie trzeba oglądać się przez ramię - westchnęła. Wielu otaczających ich ludzi nie miało możliwości o wojnie dotychczas nie myśleć, czuli się w obowiązku chronić rodziny, walczyli, by zapewnić im byt i przeżyć w szarudze narzuconych na ich ramiona trudności. Celine bujała w obłokach, bo tak było łatwiej, teraz jednak w obłokach mogli pobujać się również zmęczeni mieszkańcy Wysp, łapiący należyty oddech po miesiącach prześladowań i skrytych batalii. Odchyliła się lekko na miejscu, odciągając głowę w tył, żeby spojrzeć na gwiazdy, a kiedy wracała wzrokiem w dół, mieszanka ziół w dłoni Bena już mknęła w kierunku języków ognia, sennych jak otaczający ich wieczór.
Powietrze wypełniła wszechobecna woń sosnowych igieł, dzięki której Celine poczuła się tak, jakby gaj otworzył przed nimi serce i rozbłysnął tysiącem czułych kolorów. Do płuc zakradła się rześkość, której nie czuła od dawna, nie takiej; słodycz błogostanu spłynęła na nią już po kilku oddechach, wypełniając ją spokojem i harmonią rozpływającą wszystkie mięśnie. Celine przeciągnęła się z manierą leniwego kota, wpatrzona w płomienie, znad których unosiły się niewielkie chmury dymu - a potem jakby ze mgły wyłoniła się tuż obok nich śliczna dziewczyna dzierżąca w dłoni rytualną misę; pochyliła się przy Benjaminie i wręczyła mu ceremonialny napitek, oddaliwszy się później bez słowa, tak zwiewna jak brzask, tak cicha jak noc, uśmiechnięta i serdeczna.
- Co dostałeś? - spytała miękko półwila i pochyliła się ku niemu, żeby przyjrzeć się cieczy odbijającej na swojej tafli setki migoczących wysoko gwiazd. Piwo pszeniczne i sfermentowany miód kwiatowy, bez smaku ich nie rozpoznawała. - I to zupełnie za nic... No, no. Chyba musiałeś wpaść jej w oko - stwierdziła z rozanielonym uśmiechem.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]21.05.23 15:57
- W sumie czemu on nie ma jeszcze żony? - pociągnął od razu temat Elrica, wolał mówić o innych niż o sobie, nic dziwnego, ta tablica pozostawała irytująco pusta, w dalszym ciągu pozbawiona nawet cienia informacji, nie tylko tych ciekawych. Słuchanie o życiu uczuciowym swego wybawiciela skutecznie pozwalało mu się nieco zrelaksować, chociaż i tak powracał niezbyt łagodnym łukiem do własnych sercowych rozterek. - Ma chyba sporo lat, nie wygląda na młodzika. Żona mu zmarła w tej wojnie? - kontynuował może zbyt wprost, temat był przykry, lecz chciał się dowiedzieć jak najwięcej. Wiedział przecież, jakie zasady rządziły tym światem: mężczyzna w ich wieku z pewnością powinien posiadać już własną rodzinę, jeśli więc obok Elrica nie krzątała się jakaś urocza pani Lovegood, coś musiało być nie tak. Mógł nie wiedzieć, kto był obecnie Ministrem Magii ani kto rozpłatał mu klatkę piersiową na pół, lecz moralny i społecznie akceptowalny kręgosłup wyszedł z tortur bez uszczerbku. A przynajmniej tak mu się wydawało. - Może być, ale mijam tych wszystkich ludzi i zastanawiam się, czy...czy ja też mam rodzinę? Żonę? Dziecko? Rodziców? Czy mnie szukają? Czy może nie mam nikogo? - wyznał w końcu trochę ciszej, bawił się nieźle, ale skłamałby uznając wycieczkę na festiwal za w pełni komfortową. Obecność Celine dodawała mu jednak otuchy, sama była jak jedna z wspomnianych właśnie zjaw, jak dobry duszek, jasny i czysty, pojawiający się u jego boku, gdy rzeczywistość stawała się zbyt obca. Nie tylko na obcych ziemiach Dorset, ale też w Dolinie Godryka, w miejscu, które nazywał dość obrazoburczo domem, chociaż tylko w swych myślach, nie śmiejąc zawłaszczyć w ten sposób miejsca do niego nienależącego.
- Trochę to makabryczne, nie? Wolałbym żywe zwierzę... - skwitował; nawet przez myśl mu nie przeszło, że Celine mogłaby rozważać sprawienie mu prezentu. Uratowala mu życie, na Merlina, nie potrzebował nic więcej, a i tak jego dług wobec Lovegoodów rósł z każdą godziną, którą mógł spędzić w ich towarzystwie, pod ciepłym dachem i z pełną (do połowy, ale to nic) miską jedzenia. - ale na to powinienem zaczekać - dokończył w zamyśleniu, o tym też myślał sporo, wydawało mu się, że miał rodzinę i że miał zwierzęta, ale czy tego też sobie po prostu nie wmawiał, skołowany tęsknotą? Co, jeśli jego życie było smutne i samotne, a rany, które otrzymał, zadano mu sprawiedliwie? Okradł kogoś, pobił, skaleczył - i zemszczono się na nim za te przestępstwa? Bał się tego, co może skrywać się w mrokach niepamięci, a im dłużej ten pozostał nieprzeniknionym, tym większe potwory czaiły się w niedostępnych zakamarkach.
Dziś chciał się ich pozbyć, choć na chwilę. Skupić na beztrosce festiwalu, na łagodności otaczającej ich natury, na tym, czego mógł być pewien; czego doświadczał wszystkimi dostępnymi zmysłami. Chłodu trawy, na której siedział. Trzasku płonącego ogniska. Melodyjnego tonu głosu Celine. Orzeźwiającego powiewu wiatru, przesyconego świeżą wonią lasu i dębowego dymu. Widoku jasnego profilu jasnowłosej dziewczyny, tak ślicznej, że czasem, gdy spoglądał na nią w pełni świadomie, nieskupiony na pracy, jedzeniu lub walce z wewnętrznymi demonami, coś kłuło go w żołądku.
A może był to głód; kto wie. Kiwnął lekko na jej słowa, nie odejmując jednak wzroku od jej sylwetki, od wygiętej szyi, od rozluźnionych ramion. Od pięknej sukienki i bosych stóp, niknących w dywanie trawy. W blasku ogniska i buchających w górę iskierek wydawała się niemal nierealna, leśna boginka, zjawiająca się znikąd, by pomóc mu utrzymać coraz wyżej buchający płomień. Nawet nie zauważył, że podchodzi do nich ktoś jeszcze, zdezorientowany odebrał od nieznajomej misę, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, brunetka uśmiechnęła się przez ramię i zniknęła, kierując się ku odległym ogniskom. Ben nawet za nią nie spojrzał, przyglądając się naczyniu. - Myślisz, że to bezpieczne? - zagadnął zaskakująco rozsądnie, jak na siebie sprzed lat, ale widocznie w końcu po części nauczył się przezorności. - A tam, raz psidwakowi śmierć - mruknął zanim zdążyłaby odpowiedzieć i wygulgotał połowę napoju, ocierając usta wierzchem dłoni. - Dobre, spróbuj. To jakiś alkohol - podał Celine glinianą miskę, wdychając głęboko w płuca specyficzny sosnowy aromat, świeży, orzeźwiający, kojarzący mu się z wolnością. Z przestrzenią, z nieskrępowanym widokiem, z spokojem. Dziwne, obok znajdowały się wyłącznie drzewa liściaste, buki, dęby i topole, zauważył to niemal nieświadomie. - Chyba nikomu nie wpadłbym w oko z taką ohydną twarzą - mruknął w odpowiedzi, trochę zakłopotany, czując jednak, że nie musi się krygować, że może być przy Celine szczery, odsłaniając wrażliwe na uderzenia części.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Polana w głębi lasu - Page 2 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]27.05.23 19:40
Wzruszyła ramionami, błądząc wzrokiem po leniwych pochodach festiwalowiczów; ich kolorowe stroje, kwiaty w ich włosach, niektóre bliższe i wyraźniejsze, inne natomiast przypominające rozmazane plamy na ciemniejącym horyzoncie, wszystkie razem i każde z osobna wprawiały ją w dobry humor. Czasem, kiedy oczy zaczynały być zmęczone podążaniem za strugami ruchliwych barw, odchylała głowę do tyłu i przypatrywała się błyszczącym łezkom gwiazd. Blask księżyca prześlizgiwał się po koronach liści, a łagodny, senny wiatr wprawiał je w drżenie. Las wokół nich szumiał nocnym życiem, drzewa szeptały o swoich sekretach, świerszcze zaczynały koncerty, umoszczone pośród wysokich traw; gdzieś w oddali zarechotały żaby, rozmawiając ze sobą przy małej, obtoczonej w mchu sadzawce. Idylla, dobra i rześka. Cieszyła się, że Ben zdecydował się wyjść z domu i przekonać się na własnej skórze, jak przyjemnie można było spędzić festiwalowe wieczory - nie wszędzie pałętali się głośni ludzie o rubasznych śmiechach, istniały też miejsce takie jak to, piękne, bliskie naturze, przedziwnie do niego pasujące.
- Może tak długo jej szukał. Niektórzy nie mają szczęścia i latami rozglądają się za swoją drugą połówką, ale ja myślę, że to dlatego, że los im zazdrości. Bo wie, że ich miłość będzie silna i trwała, dlatego rzuca im kłody pod nogi. Nie chce pogodzić się z ich szczęściem - westchnęła miękko. Fakt, że Elric nigdy nie zdradził się z uczuciem noszonym w sercu wcale jej się nie podobał, sekrety mnożyły się w jego duszy jak chwasty zakradające się do ogrodów, ciche, zabójcze i zdeterminowane, by wczepić się w głębiny ciała i zasznurować usta. Nie chciała zastanawiać się o czym jeszcze, znów, jej nie mówił. Imię Lucindy mogło zostać wspomniane praktycznie każdego dnia, a mimo to roztrzaskało się o klify ciszy i tkwiło w morskiej pianie tak długo, aż raczył pocałować swoją wybrankę na oczach wszystkich biorących udział w rytuale oczyszczenia - gdzie Celine dowiedziała się o niej razem z pozostałymi. Czy miała mu to za złe? Oczywiście, jednocześnie uwikłana w wici radości, bo przecież cieszyła się jego szczęściem, dorabiając w myślach scenariusz na resztę ich życia, szczęśliwą przyszłość. - Hm? Och, wypluj to, nie. Nigdy nie był żonaty, ale mam nadzieję, że teraz to szybko się zmieni - mimo larw wyrzutów nagryzających jej słowa, zdołała uśmiechnąć się promiennie, z zaczepnością malującą po wargach. Jeśli będzie mieć szczęście, Elric łaskawie poinformuje ją o swoim ślubie, a nawet wystosuje zaproszenie, żeby mogła wziąć udział w uroczystości.
Jej beztroska przygasła, gdy ciężar jego domysłów zawisł w powietrzu przesyconym ziołowymi woniami. Ze słów Benjamina płynęły prądy zagubienia, tęsknoty, której nie potrafiła zaleczyć, współczucie nie było remedium, którego poszukiwał.
- Co sprawiłoby ci mniejszą przykrość? - zapytała cicho. Samotność czy rodzina, którą odebrało mu uwięzienie, tortury, amnezja? Osierocenie czy myśl, że w życiu jego dziecka na jakiś czas zabrakło ojcowskiej obecności? Nie miała pojęcia, co jej samej mocniej złamałoby serce, gdyby była na jego miejscu, nie chciała nawet dokonywać hipotetycznego wyboru. Wszystko bolało, wszystko niszczyło. Istniało jedynie mniejsze zło, do którego mógł przylgnąć w nadziei, że rzeczywistość wyglądała w taki właśnie sposób; rodzinę pewnego dnia mógłby odnaleźć, wrócić do nich jak Odyseusz na Itakę, samotność z kolei mógł zamienić na nich.
- Urocze jak dla mnie - skontrowała z uśmiechem. Gdyby nie co rusz zmieniające się pragnienia, roszady pozycji na planowanych listach zakupów, zapewne bez zastanowienia zakupiłaby jedną z takich kostek również dla siebie, jednak z rozmysłem wstrzymała się jeszcze od wszelkich finansowych deklaracji. Na wszystko nie wystarczy monet w sakiewce, nie chciała później żałować, że kupiła pamiątkę nie taką, do której w rzeczywistości, po zastanowieniu się, ciągnęło jej serce. - Ale ja w ogóle lubię duchy, te dobre. W szkole spędzałam z nimi dużo czasu - wyjawiła, wracając pamięcią do słodyczy dni spędzonych w zamku przylegającym do górzystego szczytu, gdzie dni płynęły inaczej, słodziej, i gdzie każda emocja buchała nieposkromionym, najczystszym płomieniem. - Podobno Hogwart też ma własne duchy i jeden strasznie wszystkim uprzykrza życie - rzuciła niezobowiązująco, lekko, ciekawa, czy wyznanie roznieci w nim iskrę dotychczas spowitych mgłą wspomnień. Próbowała od miesiąca - prozaiką szczegółów, tematów dobieranych po omacku, z nadzieją, że pewnego dnia uchylą wrót prowadzących do jego przeszłości i pozwolą mu na nowo poczuć się tym, kogo zatracił; a choć jej nadzieja wydawała się złudna, Celine nie znalazła w sobie siły, by po prostu zaniechać starań. Okazał się dobrym, życzliwym człowiekiem, zasługiwał, żeby poznać prawdę. Odkryć karty własnej historii, poznać twarze rodziców, przypomnieć sobie najważniejszych, najbliższych przyjaciół. - Pomieścilibyśmy się - dodała szybko, z ukłuciem entuzjazmu. Lelek wróżebnik, puszek pigmejski, kameleon, sowy, smokolog, nieznajomy przybysz i baletnica, ta wesoła gromada wciąż domagała się świeżej krwi, nieprzejęta kurczącą się spiżarką i przedłużającym się procesem prania wszystkich ubrań z zeszłego tygodnia. - Jakie zwierzę ci się marzy? - spytała pogodnie. Miał już swój typ, swoje skryte życzenia nigdy niewypowiedziane głośno, w obawie, że nadwyrężyłby wyrozumiałość gospodarzy? Wybrał imię, do którego obawiał się przyznać przed samym sobą, w lęku, że wypowiedziane, mogłoby rozjątrzyć tkankę potrzeby?
Nie zdążyła odpowiedzieć, przechyliła jedynie głowę, przyglądając się ofiarowanej Benowi misie i temu, jak w bursztynowej cieczy swój wzrok odbił księżyc, gdy ten uniósł naczynie do ust i przechylił, a grdyka poruszyła się w rytmicznych łykach. Przyjrzała się jego szyi z trudnym do zinterpretowania spojrzeniem; kłęby ciemnych włosów okalały brodę, równo już przycięte, skóra nabierała coraz zdrowszego koloru, podobnie jak sylwetka, nie tak dawno jeszcze umęczona i wymizerniała, dziś wyglądająca odrobinę pełniej i solidniej.
- Alkohol - powtórzyła po nim ostrożnie, mimo obaw ujmując misę we własne dłonie. Do połowy opróżniony płyn zakołysał się w glinianej klatce, refleksy gwiazd, które odbijały się na tafli, zatańczyły, kręcąc łagodne piruety. - Nie wiem czy powinnam. Po alkoholu robi się dziwne rzeczy. O ile dobrze pamiętam, ostatnim razem skakałam po nim przez podobne ognisko... - zacmokała z pobłażaniem i wskazała głową na płomienie wdzięczące się znad roziskrzonych polan. Jej ciało nie wzbraniało się jednak przed perspektywą zakosztowania upojnych trunków, przywiodła miskę do ust i upiła z niej większy łyk, oblizując potem usta. Pośród chmielu wyczuła przyjemną nutę miodu i chyba tylko jego obecność pozwoliła jej przełknąć dar lata bez trudu. - Czemu? - zdumiała się jego wyznaniem. Sosnowy aromat kadzidła łaskotał sploty zawstydzenia podobnymi rozmowami, nie czuła wobec nich rezerwy, nie sądziła, że nie wypadało o kompleksach rozmawiać z dojrzalszym od siebie mężczyzną. Nawet i bez specjalnych, ziołowych woni zapominała czasem, że był od niej sporo starszy, ile - nie wiedzieli dokładnie, gdybali, nie znając daty jego urodzin. - Wcale nie jesteś ohydny - zaprzeczyła i pochyliła się w przód, z gracją manewrując sylwetką tak, by pochwycić jego spojrzenie. Nie sięgała po kłamstwa, panująca wokół nich atmosfera zachęcała za to do prawdomówności i półwila podążyła za jej wskazówkami, szczera i naturalna. - Dobrze wyglądasz, Percy. Tak, że niejedna by się za tobą obejrzała. Nawet jedna chwilę temu to zrobiła. A to? - uniosła dłoń na wysokość jego twarzy, subtelnie ułożone palce nie sięgnęły jednak skóry, zatrzymały się nieopodal jego policzków, zawieszone w powietrzu. - To tylko blizny. Historia, dowód siły. Znam kobiety, które mówią, że blizny dodają charakteru i uroku - uśmiechnęła się swobodnie. Portowe dziewczęta nieraz twierdziły tak nad kieliszkiem w Parszywym Pasażerze, nawet znajome baletnice z zespołu wzdychały do chłopców, których uważały za niepokornych, odważnych i wojowniczych. Każda chciała, by jej wybranek mógł zapewnić jej bezpieczeństwo, w oczach świata będąc jednocześnie buntowniczym zbójem. Ben miał w sobie podobny czar - wzbudzał lęk w męskich oczach, adorację natomiast w żeńskich, samą budową ciała rozniecał fantazje powzięte z portowych uliczek, ze snów o silnym ramieniu, silnej pięści i czułym sercu. Naprawdę nie widział spojrzenia, które posłała mu odchodząca chwilę temu dziewczyna? Celine dojrzała je bez trudu. - Nie jesteś ohydny - powtórzyła i z powrotem odchyliła się na miejscu, ponownie unosząc do ust glinianą misę i obmywając gardło strugą piwa.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]01.06.23 18:58
Dziwił go kawalerski stan Elrica. Czarodziej, który uratował mu życie nie dość, że był niezwykle honorowy, to przyjemny dla oka. Zadbany, uprzejmy, może trochę zbyt nerwowy oraz przesadnie skupiony na otaczaniu siostry opieką, ale dla kobiet mogło być to wręcz kolejną zaletą, świadczącą o rodzinnym zacięciu Lovegooda. Mimo to nie nosił obrączki i z tego, czego właśnie dowiadywał się od Celine, nie spotkała go żadna okrutna tragedia, pozbawiająca obecności umiłowanej wiedźmy. - No nie wiem - skomentował wyjaśnienie półwili z powątpiewaniem, jak zwykle do bólu szczery, twardo stąpając po ziemi. - Dla mnie to wygląda tak, że albo go nikt nie chce, bo ma jakiś ukryty defekt, albo on sam grymasi strasznie i wymaga nie wiadomo czego od panny - podsumował tonem doświadczonego starca, tak, jakby doskonale pamiętał, jak wygląda jego osobista sytuacja matrymonialna. Coś tam jednak wiedział, wyczuwał, nie zapomniał całkowicie o świecie i jego zawiłościach; mrok spowił tylko najbliższe otoczenie Percivala. - To jak, Ellie ma błonę między palcami stóp? A może wyrósł mu ogon? - ściszył głos do szeptu, pochylając się ku Celine, by ta mogła swobodniej zwierzyć mu się z wielkiego sekretu dotyczącego Elrica. O słabym przydomku, sam nie chciałby, by ktoś nazywał go Percivalusiem albo Percusiem; czułby, że to odbiera mu męskość. - Nie dziwi cię to, że taki stary chłop nie ma żony? Nie chciałabyś bawić bratanków? - dopytywał ponownie, z typową dla siebie swobodą wkraczając z butami na rejony niezwykle wrażliwe. Deptał zasady uprzejmości z gracją słonia, lecz gdy to ktoś delikatnie zaglądał za przymknięte drzwi jego prywatności, był gotów zatrzasnąć je równie brutalnie.
Każdego dnia - oprócz tego. Zmarszczył brwi, słysząc zaskakująco celne pytanie Celine. Zbyłby je machnięciem ręki, przemilczał albo wyśmiał, lecz coś w unoszącym się w powietrzu zapachu kadzideł sprawiało, że łatwiej przyszło mu obnażenie wrażliwego podbrzusza. Tkliwego, nawet - a może zwłaszca - jeśli niczego o swojej rodzinie nie pamiętał. - Nie wiem, na dwoje wiedźma wróżyła. Z jednej strony chciałbym, żeby ktoś mnie szukał, żeby ktoś na mnie czekał, a z drugiej... - urwał, instynktownie rozglądając się dookoła, nie zestresowany ewentualnym podsłuchem, co pragnący dostrzec idący ku niemu orszak powitalny. Albo kolejną anielicę, mogącą rozgonić nieco mroki przeszłości.- Słabo, że ich nie pamiętam. Że nie pamiętam, że mam syna. Że nie pamiętam miłości do żony. Boję się, że nawet jeśli się pojawią, nie wrócę do nich, no, wiesz. Taki sam, jak byłem - wymamrotał nieskładnie, wyrywając z rosnącej nieopodal ogniska kępki długie źdźbło trawy. Zaczął obracać je w dłoniach, obierając z zewnętrznych łusek. - Ale nie ma co się martwić na zapas, nie? - wsunął trawkę do ust i zaczął ją żuć, próbując zmienić niewygodny temat na coś lżejszego. Czuł, że w temacie rodziny coś nie gra, ale nie wiedział jeszcze, co. Wolał słuchać Celine, jej melodyjnego głosu, wspomnień, jakimi dzieliła się tak szczodrze i beztrosko, że coraz mocniej zazdrościł jej tej lekkości poznania samej siebie.
- Dlaczego spędzałaś czas z duchami, a nie z kolegami? - zdziwił się lekko, była piękna, piękna i dobra, wyobrażał ją więc sobie jako duszę towarzystwa. - I chyba skończyłaś szkołę ledwie wczoraj, co? Ile właściwie masz lat? - zadał w końcu trochę bardziej sensowne pytanie, wcześniej nie poruszał tej kwestii, tak samo jak nie zanurzał się w szkolnych wspominkach, uznając, że są zbyt niebezpieczne. Niesłusznie, zagadnięcie półwili powoli otwierało coś w jego umyśle; uśmiechnął się trochę nieprzytomnie, tak, coś kojarzył. - Coś mi świta. Psikusy. Upierdliwość. Ruchome schody - wyznał powoli, mimo wszystko większe emocje okazując przy wspomnieniu o zwierzętach. Zadumał się na dłużej, dalej nieelegancko cmokając źdźbło, migrujące zwinnie między zębami. - Smok. Chciałbym mieć smoka - powiedział w końcu, czując, że odpowiedź wyrasta prosto z jego serca, z jego przeszłości, z tego, kim był. - A oprócz tego psa. I hipogryfa. Niuchaczem też bym nie pogardził - kontynuował kreowanie zwierzęcej hałastry. Wizja ta ustąpiła wspaniałością tylko obrazowi kicającej przez ognisko półwili.
- I co, podpaliły ci się niewymowne? - wybuchnął śmiechem, rubasznym, ale nie złośliwym, pozbawionym jakiegoś natrętnego kontekstu. Jego wesołość nie była lepka od dwuznaczności, ciężar słów skutecznie łagodził ton głosu i pogodny wyraz twarzy. - Pij, pij, poprawi ci się nastrój - zapewnił ją, poklepując ją dużą dłonią po ramieniu tak mocno, że prawie przewróciłby ją na trawę. Zreflektował się szybko i wygładził delikatniej górę jej sukienki, nieco skrępowany prostując się na swoim miejscu. Nie wiedział, dlaczego tak beztrosko przyznał się do niskiego poczucia własnej wartości, za późno było jednak, by się krygować albo kłamać. Wypluł źdźbło trawy do ogniska i przygryzł dolną wargę, świadom, że Celine pochyliła się ku niemu. Poczuł słodki zapach rozgrzanej skóry, lekko słonawą i kuszącą zarazem woń zdrowego potu pomieszaną z aromatem kwiatów i zbóż. Zagapił się na szyję półwili nieco za długo, zamrugał gwałtownie, speszony, trochę bliskością, a trochę poruszanym tematem. - Obejrzała się, bo musiała - wymruczał, festiwalowe kapłanki krążyły wśród ognisk, obdarzając gości Dorset jadłem i napitkiem, nie zasłużył więc na specjalne traktowanie. - Zresztą, może gdzieś tam czeka na mnie żona. Czuję, że kogoś mam - dodał buntowniczo, chcąc dodać sobie animuszu, na chwilę nawet oczy zalśniły mu jakąś arogancką dumą, szybko jednak ustępującą typowej prostolinijności. - Tak naprawdę, to nie. Czuję, że nie mam żony. Może się mylę, ale no, tak jakoś...czuję - prawie wyszeptał, rozkołysany kadzidłem do tego stopnia, by wyznawać bez problemów intymne szczegóły. I ze wzruszeniem przyjmować zapewnienia półwili, poprawiające mu nastrój.
- Ty też nie jesteś ohydna, Celine - wyznał ciszej, tak, jakby serwował najbardziej intymny, poetycki, a przez to zawstydzający komplement. - Nawet bardzo nie jesteś ohydna i nie obrzydliwa - dorzucił kulawo, jakby skrępowany. Nie chciał jej zawstydzić, uważał jednak, że jest prześliczna. Ale wyznać to mógł tylko na swój sposób.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Polana w głębi lasu - Page 2 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]02.06.23 23:08
Wzruszyła ramionami, świadomie zwlekając z odpowiedzią. Cisza kupowała odrobinę czasu rwącej ją gonitwie myśli, przebłyskom wspomnień wychylającym głowy z kart ostatnich miesięcy - gdyby mogła, opowiedziałaby mu o tym, o drażniącej niewygodzie, którą czuła wobec tajemnic skrywanych przez Elrika, tyle że to smakowałoby zdradą i nielojalnością.
- Nie zdziwię się, jeśli ty pierwszy wpadniesz na trop do rozwikłania tych zagadek - rzuciła w końcu z zaplątaną w tonie głosu goryczą. Słowa Bena mimowolnie prowadziły ją w kierunku rozmyślań jak długo brat milczał na temat obecności Lucindy w jego sercu, co jeśli byli ze sobą związani przez całe lata? Celine praktycznie wychowała się u boku Elrica, a mimo to miała wrażenie, że jako dziecko naiwne i niewinne wiedziała o nim więcej, niż teraz, mając go obok praktycznie na co dzień. - Mało mi mówi, pewnie przez to, że jestem kobietą, a do tego młodszą. Chociaż żadnej błony ani ogona nie zauważyłam. Chyba za dobrze je ukrywał. Obserwujmy go uważnie - dodała konspiracyjnie. Zielonkawo-błękitne oczy błysnęły rozczuleniem, pokiwała głową na zadane przez niego pytanie, kiedy znów odnalazł jej wrażliwą strunę. Odkąd dowiedziała się o ciąży Eve, nie mogła doczekać się pojawienia się na świecie maleństwa, nad którym mogłaby się rozpływać. Z obojga Lovegoodów to Elric mógł poszczycić się teraz lepszą perspektywą na powiększenie rodziny i wybaczyłaby mu nawet niewyjawioną obecność Lucindy, gdyby okazało się, że czarownica była już w ciąży z jego dzieckiem. Naprawdę wybaczyłaby mu wszystko!
Przysłuchiwała się jego słowom, lękom, temu, jak obnażał duszę z tego, co musiało każdego dnia spędzać mu sen z powiek, albo wręcz przeciwnie - co zakradało się do niego w snach i rozpuszczało duszę w kwasie trucizny, na którą nic nie mógł poradzić. Mimo upływu czasu niewiedza wciąż dręczyła go podobnie do zaklęć, którymi potraktowali go oprawcy, była przeciągającą się torturą łamiącą serce. Strach było pomyśleć, że na te pytania i wątpliwości mógł nigdy nie otrzymać odpowiedzi.
- To nie twoja wina - podkreśliła, na wypadek gdyby to sobie samemu zarzucał zaniedbanie najbliższych, zamartwiających się o jego los. - Może na ich widok wszystko w tobie odżyje, każda utracona emocja. A jeśli nie, to... To będziesz mógł spróbować pokochać ich na nowo - ciągnęła powoli, cicho, bo choć otaczały ich skrzypiące płomienie ogniska i odległe echa rozmów, intymność wyznań Bena nakazywała jej zadbać o prywatność. Nie było to nic, czym łatwo byłoby dzielić się z wypoczywającymi festiwalowiczami, jego problemy były ciężkie i trudne, zbyt ciężkie i zbyt trudne, jej zdaniem, jak na barki jednego człowieka.
- Jak to wczoraj? Wypraszam sobie, proszę pana. Mam dwadzieścia jeden lat - zaznaczyła z teatralnie zadartym podbródkiem. Ostatnie urodziny obchodziła jeszcze w areszcie, w wilgotnej klatce pozlepianych ze sobą minut, godzin i dni; wspomnienie zadryfowało ku tafli świadomości, odgoniła je jednak od siebie jak najprędzej. - Te duchy były cudowne, och, zrozumiałbyś, gdybyś je poznał. Czasem wymykałam się nocą, żeby dla nich tańczyć. Raz w miesiącu urządzali sobie uczty w jednej z zamkowych sal i to była moja ulubiona pora: na światło księżyca wychodziły ich dawne zatargi, sympatie i antypatie, opowieści wzięte z zamierzchłych stuleci. Na przykład była tam para arystokratów, która non stop pojedynkowała się na szable, kiedy w czymś ze sobą się nie zgadzali, a stara hrabina udawała, że wcale nie wodzi wzrokiem za trzy razy młodszym od niej malarzem bez grosza przy duszy - opowiadała z entuzjazmem. Tęskniła za dusznymi przyjaciółmi z pięknych korytarzy Beauxbatons, przybyli z odsieczą w latach najgorszych zazdrości, zawiści, wrogości ze strony koleżanek zarówno starszych, jak i młodszych, okrutnych w docinkach. Spojrzenie półwili rozjarzyło się dumą, kiedy do jego głowy napłynęły refleksy przeszłości, drobne i migotliwe, ulotne jak brzask. Tak jest, Percy, małe kroczki. - Smoka możemy nie pomieścić - parsknęła, już z hipogryfem mieliby problem. - Ale w Peak District mają ich dużo. Nie chcesz pomęczyć Elrika o wycieczkę? - zasugerowała, po czym uśmiechnęła się błogo na myśl o przebiegłych stworzeniach znanych jej z portu. Kacze dzióbki, zachłanne łapki, śliska sierść, łakome charaktery. Wydzieranie z ich rąk tych kilku błyszczących, pozłacanych bransoletek, które jej pozostały. - Moja najlepsza przyjaciółka miała kilka niuchaczy - skojarzyła. Philippa przepadła jak kamień w wodę, znikła bez słowa, zawieruszyła się w kątach świata; półwila miała nadzieję, że była bezpieczna, ona i jej czworonożni przyjaciele. - Straszne rozrabiaki, wiecznie w tarapatach. Czujesz, że też jakiegoś miałeś?
Zamrugała potem, zbita z tropu. Czy to kulturowe nawiązanie, którego nie zrozumiała?
- Niewy-co? - zapytała, przechyliwszy głowę do boku. - Musisz mi wyjaśnić, bo nie wiem czy się obrazić - oznajmiła zaczepnie, nieświadoma, że chyba przyjemniej byłoby żyć bez owego wytłumaczenia. Zanim później zdołałaby wziąć pierwszy łyk, poczuła na ramieniu silną dłoń Bena, w każdym innym położeniu miłą i bezpieczną, ale teraz, kiedy przez ciało przetoczyły się dzwony zdziwionego bólu, zasiewającą w niej ziarno gwałtownej paniki. Nie była przygotowana na dotyk, nie zdążyła więc oswoić się z jego nadchodzącą obecnością - co w połączeniu z pchającą ją siłą rozbudziło drzemiące w podświadomości strachy. Zadrżała i mimowolnie odsunęła się od niego, jakby nauczona traumą chciała uciec w kąt więziennej celi, gdzie mogłaby uniknąć kolejnego ciosu. Ale kolejny cios nie nadszedł. Były skruszone, na powrót delikatne palce poprawiające materiał sukienki, te same, których przecież się nie bała. Celine odetchnęła głęboko, dała sobie chwilę na wyciszenie, wydychając z siebie widmo paniki. Kadzidło sprawiało, że łatwiej było jej zawierzyć w bezpieczeństwo, odpuścić, a gdy drżenie ustało i w ciele zagościł spokój, uderzyła ramieniem o ramię Bena, niestety z niewspółmierną siłą, za to hardo, zawadiacko. - Dziwną masz choreografię tańca - skarciła go zaczepnie.
Wspomnienie żony powróciło i rozmyło się w płomiennym dymie, woni świeżości przemieszanej z sosnowym igliwiem. Czy to mogła być prawda? Puste serce było czymś innym niż serce, które przepełniała zapomniana miłości, musiał odczuwać je inaczej. Nie spodziewała się też, że odpowie jej w taki sposób - zupełnie prosty, mało szarmancki, dobroduszny. Uśmiechnęła się szczerze znad czary letniego piwa, wdzięczna.
- Tak myślisz? Do niedawna trudno byłoby mi w to uwierzyć - wyznała ciepłym szeptem i pokręciła głową, z westchnieniem odchyliwszy głowę, by spojrzeć na blask księżyca i komety uwikłanych w tańcu, ledwo widocznych znad rozłożystych koron otaczających ich drzew. Od czterech miesięcy próbowała przekonać siebie samą, że mrowienie odczuwane pod skórą nie było garściami larw wyklutymi pośród wnętrzności, a ponownie budzącym się w niej życiem, jeszcze zastałym, przykurzonym, uczącym się tętnić we krwi i w rytmie wygrywanym przez serce. Oswajała się z tą myślą powoli, ale prężniej pod opieką Hectora, niż gdyby próbowała tłumaczyć to sobie sama, nie tak mądra jak on, ani wprawiona w pokazywaniu dobrych ścieżek. Czy prawdziwych? Nie była pewna, w momentach zwątpienia posądzała go o życzliwą, płatną litość; dziś jednak nie słyszała w sobie echa wątpliwości, szepty samobiczowania ułożyły się w kołyskach ciszy, pozostawiwszy ją zwyczajnie wdzięczną. Ben nie miał powodu, by ją okłamywać, wiedziała zresztą, że mówił szczerze, gdy coś leżało mu na wątrobie - co w zderzeniu z sekretną ciszą Elrika przypominało powiew świeżości. Jego szept wibrował w niej przyjemnym echem. Zerknęła na niego kątem oka i uśmiechnęła się enigmatycznie, po czym znów pochyliła się w kierunku Percivala i ułożyła dłoń na jego pobliźnionym policzku, bez lęku czy wstrętu, dotykiem nakazując, by wciąż na nią patrzył, by nie uciekał. Potem ułożyła opuszkę palca wskazującego na dawnej, zasklepionej ranie i przesunęła nią po całej długości śladu, wzrokiem wodząc za wyrysowanym opieszale kształtem. Nie odrzucał jej - mimo skaz na jego twarzy, szram znaczących masywną sylwetkę, plam rozlanych tatuaży; mimo tego, kim mógł być i kim mógłby się stać, gdyby wróciły do niego demony przeszłości. - Też mam blizny, wiesz. Takie, których nie widać gołym okiem. Wczepiły się głęboko i nie wiem, czy kiedykolwiek odejdą, ani czy da się coś na nie zaradzić. Ale czy musimy się ich wstydzić? Szczególnie kiedy nie widzi nas nikt inny? To jak... oddawanie władzy nad nami ludziom, którzy nas skrzywdzili, zawsze i wszędzie. Nie chcę, żebyś to sobie robił. Nie wstydź się ich przy mnie. Lepiej spróbuj je oswoić, skoro nie znikną - bo przecież oboje przeszli przez piekła, zajrzeli w bestialskie oczy opatrzności, na różne sposoby. Wolną dłonią podała mu glinianą misę, powoli, miękko, opierając jej krawędź o pierś czarodzieja. - Pij - powtórzyła jego wcześniejsze polecenie z leniwym uśmiechem. - Poprawi ci się nastrój.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]05.06.23 12:07
- On chyba za mną nie przepada, więc nie wiem, czy pozwoli mi przeprowadzić dogłębne śledztwo - odparł od razu nieco żartobliwie. Nie skarżył się na Elrica, rozumiał jego obawy oraz szorstkość obycia, sam też nie byłby zachwycony ukrywając w szopie dwumetrowego brodacza oszpeconego tatuażami i bliznami, lecz po upływie tylu tygodni mógłby okazać mu trochę sympatii. Bena irytowała podejrzliwość oraz braterska nadopiekuńczość; Ellie czasem zachowywał się tak, jakby Percy tylko czekał, aż zniknie on za zakrętem dróżki prowadzącej do miasteczka, by móc swobodnie rzucić się z łapami na niewinną Celinę. Nie, żeby o tym nie myślał, do diaska, musiał się do tego przyznać przed samym sobą. Uroda dziewczyny spędzała mu sen z powiek - nie od początku, oczywiście, był zbyt słaby, obolały i przerażony, by myśleć o czymkolwiek innym niż o zemście i własnej tożsamości, lecz z czasem i wspólnie spędzanymi, głównie w ogrodzie i kuchni, chwilami, skupienie na urodzie Celii przychodziło mu z przesadną łatwością. Jasne włosy, nieskazitelna cera, melodyjny głos, sylwetka baletnicy; chyba tylko ślepiec nie gapiłby się na nią w oczarowaniu. Starał się przed tym powstrzymywać, nigdy nie wprawił jej w zakłopotanie, ograniczał rubaszne żarciki do minimum, była przecież dużo młodsza, a przede wszystkim - czysta.
W ten prosty, swobodny sposób. Niewinna, dziewczęca, pełna nadziei; doświadczona przez zło, ale niezniszczona przez nie. Zahartowana, daleka od rozkapryszenia. A przede wszystkim, tak czuła dla niego, zupełnie obcego człowieka, brzydkiego na zewnątrz i - czego się obawiał, sunąc palcami po siatce tatuaży i blizn - w środku. Nawet teraz słuchała go cierpliwie i pocieszała, nawet kiedy plótł bzdury.
- Nie wiem, czy mam w sobie na tyle siły, by pokochać na nowo - odmruknął trochę zawstydzony, nie lubił przyznawać się do słabości, rozmowy o uczuciach też nie należały do jego ulubionych form spędzania czasu, to wiedział o sobie na pewno, lecz coś w atmosferze przytulnej polany sprawiało, że wyrzucanie z siebie szczerych wyznań przychodziło mu z łatwością. Dawało ulgę. Po raz pierwszy od dawna czuł się w lesie Dorset bezpiecznie, nie oglądał się nerwowo przez ramię, nie podsłuchiwał rozmów przechodzących obok ludzi, po prostu ciesząc się chwilą. Westchnął ciężko, wdychając przyjemny ogniskowy dym o sosnowym posmaku, zostającym na dłużej na języku. - Dwadzieścia jeden lat, na Merlina, kiedy to było. W twoim wieku to miałem co najmniej trzydzieści lat - odparował już weselej, sięgając po wybitny żart. Naprawdę zdziwiła go metryczka Celine, jej kruche ciało wydawało się dużo młodsze, zatrzymane gdzieś pomiędzy nieporadnością dziewczynki a zmysłowością dorosłej kobiety. - Ciekawe, ile ja mam. Lat, w sensie - zadumał się, słuchając jednak z rosnącym rozbawieniem podekscytowanej opowieści Lovegood. Dawno nie mówiła o czymś z taką pasją, odmalowując duszne wspomnienia w tak wyrazistych barwach. - Chyba ci się tam podobało, nie? - zagadnął, ciekawy kolejnych historii. Słuchał ją z przyjemnością, woląc mimo wszystko skupiać się na blondynce niż na sobie. - Niuchacza nie miałem, smoka też nie. Ale obydwa zwierzaki bym chętnie potarmosił po łbie - wyznał prostolinijnie - żeby nie rzec prostacko - gotów podumać dalej nad swą miłością do magicznych stworzeń, Celine rozkojarzyła go jednak skutecznie swym anielskim zdziwieniem. Zaśmiał się w głos, klepnął dłonią w udo, własne, aż plasnęło i pochylił się ku dziewczynie. - No...o gacie chodzi - szepnął teatralnie prosto do jej ucha. Dolne niewymowne, tak na majtki mówiła jego mama; dziwne, że to pamiętał. - Galoty. Majtalony - uściślił, tak na wszelki wypadek, gdyby Celine nie znała takiego wynalazku. Taka możliwość istniała i szybko pojawiła się w jego umyśle w przesadnych szczegółach; zarumienił się trochę, ale równie dobrze mógł zrzucić to na karb wypicia zbyt dużej ilości piwa albo zbliżenia się do gorącego ogniska na niebezpieczną odległość. Skrępowany niegodną myślą nie zauważył lekkiego odsunięcia się dziewczyny; dorzucił w tym czasie kilka drewien prosto w buchające coraz wyżej płomienie, rad, że Lovegood nie ciągnie dalej tematu ewentualnej żony, istniejącej bądź nie. Łatwiej też było mu patrzeć prosto w żar ognia niż na nią, zwłaszcza po tym, gdy skomplementował ją w niemal romantyczny sposób - oczywiście tylko on w tych kategoriach postrzegał zaoferowany półwili komplement.
- Nie udawaj skromnej, mała, na pewno wiesz, jak wyglądasz. Jak wiosna i spokój jednocześnie. I melodia - wszedł jej w słowo, gdy wyznała, że nie wierzyła w swą urodę; prawie palnął się w czoło, by niewerbalnie przekazać, jak bardzo się myliła w swej niewierze. Wątpił, by kokietowała go fałszywą skromnością, ale nie mógł uwierzyć, by nie doceniała swego odbicia w lustrze. Tak różnego od obrazu, jaki pojawiał się w zwierciadle przed nim. I w jej błękitnych oczach; zmusiła, by na nią spojrzał. Drgnął nerwowo, zauważalnie, gdy go dotknęła, szarpnął nieco twarzą jak zaniepokojony koń, ale choć mógł bez problemu wyrwać się spomiędzy jej palców, nie uczynił tego. Zaufał. Zaufał, że go nie skrzywdzi - i że nie zwymiotuje z obrzydzenia po przyjrzeniu się bliznom z bliska. Orzechowe oczy zalśniły wzruszeniem, wilgotnym, wstydliwym; ledwie powstrzymał się od położenia własnej dłoni na jej kruchych palcach, na przyciśnięciu jej bliżej ku sobie, w prymitywnym odruchu potrzeby bliskości; powstrzymał się jednak, nie chciał jej wystraszyć. Ani siebie.
Mruknął coś niezbyt zrozumiałego pod nosem, a gdy wcisnęła mu w pierś misę z alkoholem, ujął ją w obie dłonie, odsuwając się od jej dotyku łagodnie, ale z zakłopotaniem. Miał wrażenie, jakby ślady palców na jego policzku wyrysowano ogniem, przyjemnym, ale palącym rumieńcem. Wypił zdecydowanie za dużo piwa, odkaszlnął, splunął widowiskowo za ognisko, gotów zrobić wszystko, by poczuć się bardziej jak mężczyzna a mniej - jak skopany psidwak, wywołujący w pięknej dziewczynie litość. - Ja się nie wstydzę, ja po prostu...Jestem wkurwiony. Na tego, kto mi to zrobił. Ale bardziej na siebie, bo dałem sobie to zrobić i ściągnąłem to na siebie. Byle kogo chyba nie traktują w ten sposób, nie? - wyrzucił z siebie z pretensją, wulgarnie, obracając w dłoniach misę. Odstawił ją między nimi i przekręcił się znów przodem do Celine, zarumieniony od mieszaniny emocji, ślepy na niekulturalne używanie wulgaryzmów. Musiał zasłużyć na te blizny, na cierpienie, na tortury, nie istniała inna przyczyna. - Czuję, że zasłużyłem. Nie myślisz w ten sposób o sobie, czasem? - spytał bezradnie, niczym dziecko, ona też cierpiała, a a był pewien, że zraniono ją bez powodu. I poszukiwał w niej zapewnienia o własnej niewinności. O tym, że nie był zły.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Polana w głębi lasu - Page 2 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]07.06.23 1:53
- Może jest zazdrosny o twoją brodę. Jest gęstsza i ciemniejsza - zasugerowała lekko, beztrosko, podążając korytarzem rozbawionej konspiracji, którą między sobą stworzyli. W porównaniu do Benjamina uroda Elrika nosiła znamiona większej ogłady, wyglądał na dojrzałego, zwykłego mężczyznę, podczas gdy ich gość, trzeci mieszkaniec domu na rozdrożu, wyrzeźbił w swoim ciele posąg ku czci portowych szynków. Tatuaże mogłyby utworzyć między nimi most, wątłą drewnianą konstrukcję porozumienia, po której mogliby stąpać przy wymianie historii, gdyby jeden je pamiętał, a drugi chciał się nimi dzielić - jednak nawet to najwyraźniej nie pomagało. Brat był ostrożny i ostrożnie rozdawał zaufanie, potrzebował więcej czasu, by oswoić się z obecnością giganta ze stali i popiołu. Ona z kolei łapała się na tym, że lubiła skojarzenia płynące za sylwetką Bena. Po miesiącach więziennej zgnilizny wspominała londyński port z czułością, zamgloną co prawda błyskiem wróżkowego pyłu, ale pełną życzliwych dusz (niektórych szczodrych na jej własne życzenie, innych zaś szczerych, przyjaciół poznanych w biedzie), które nie pozwoliły jej zatonąć w Tamizie. Miał w sobie to wszystko, wspomnienia o muskularnych marynarzach i zbójach kręcących się po zacienionych zakamarkach kamiennych uliczek, obrazy szelmowskich uśmiechów, dłoni tasujących karty w oszukanych rozdaniach albo wrzucających do kubeczków lewe kości. Tęskniła, czasem - choć teraz, mając go obok, tęsknić wcale nie musiała.
- Miłość to siła sama w sobie - zauważyła miękko, ale z przekonaniem, jakby wyjawiała mu prawdę zapisaną w regułach wszechświata. - Ona da ci siłę. Kiedy będziesz w stanie, jeśli będziesz w stanie... - dodała i westchnęła przeciągle, oczyściwszy płuca z każdej cząsteczki powietrza odejmującej z ramion niewidzialny ciężar. Do tej pory mogła mówić tak otwarcie tylko z Hectorem, innym rzadko przyznawała się do swoich trosk i niepewności, sądząc, że były miałkie, nudne, zajmujące cenną przestrzeń relacji, którą mogłaby poświęcić drugiej osobie. A on - zasługiwał na szczęście. Wycierpiał dostatecznie dużo za dwa życia, poprzednie, o którym dziś nie pamiętał, i nowe, obdarzone nową tożsamością, nowymi doznaniami, nowymi twarzami migającymi na linii horyzontu.
- Z sześćdziesiąt, na to wygląda - odparowała czupurnie, zadziornie, gdy napomknął o swoim wieku, wbrew wadze poruszonej kwestii. Nawet tego o sobie nie pamiętał, zwyczajnej liczby przeżytych wiosen. Pozbawiony imienia, wieku, tożsamości rodziców, nie miał nic, był czystym płótnem, na którym malował drżącymi pociągnięciami pędzla rozprowadzającymi nową farbę. Zapełniał się powoli i dziwnie cieszyła ją myśl, że mogła mu w tym towarzyszyć. - Starcze - dodała kocim pomrukiem i rozciągnęła usta w przekornym uśmiechu.
Czy podobało jej się w Beauxbatons? Wspomnienia rozpalały w piersi półwili pochodnię gorącą i jarzącą się niezwykłym światłem, nie białym i zimnym, a ciepłym, o bursztynowej barwie słodkiego miodu. Ostatnie spojrzenie rzucone przez ramię na akademię, kiedy kończył się ósmy rok szkolny i należało na wieczność powrócić do domu, zawsze przyprawiało ją o okropny smutek. Gdyby mogła, wciąż by tam była - na znajomych korytarzach, na ukochanych błoniach.
- Bardzo - przytaknęła na pytanie Benjamina, rozmarzona i pogrążona w odległym świecie górskich szczytów, na których przysiadł piękny zamek wypełnionym błękitnymi mundurkami. - Mogłam tańczyć do utraty tchu, od świtu do nocy, pod wprawionym okiem. Bezkarnie, idealnie, w klasyce klasyki. Wydawało mi się wtedy, że rozdarte rajstopy to najgorsze, co może mnie spotkać. Głupota nastolatki - zacmokała z politowaniem i pokręciła głową, odgarnąwszy srebrny kosmyk za ucho. Wszystko wtedy było inne, waga doznań ledwie raczkowała, zaznajomiona co najwyżej z trudem treningów wyciskających z niej wszelkie poty, ale z niczym gorszym. Brak koleżanek nie mógł równać się z narkotyczną przygodą wyniszczającą zmysły, podłe plotki nijak miały się do stęchlizny zaplutego materaca w zaryglowanej klitce. - Wiesz, że jedna sąsiadka w Dolinie ma niuchacza? Trzyma go w klatce, odkąd jej syn... Wyruszył - na wojnę, to nie chciało przejść jej przez gardło. Udawanie, że zbrojny konflikt nie istniał było łatwiejsze niż dostrzeżenie, że wokół niej każdego dnia ginęli niewinni ludzie. - Możemy go odwiedzić, dam ci nawet coś świecącego, żebyś wkupił się w łaski - zaproponowała, licząc, że wyprawa podziałałaby na Bena kojąco. Mógłby, zgodnie z życzeniem, potarmosić stworzonko po sprytnej głowie i a nuż umysł przecięłaby wstęga powracającego wspomnienia. Wszystko za cenę fałszywie złotego guzika.
Rumiana z szoku i oburzenia zamarła w pierwszym odruchu, po czym ze świstem wypuściła z płuc powietrze i pacnęła go dłonią w ramię, teatralnie karcąc za roztoczone insynuacje. To pierwsze, co wpadło mu do głowy? Owszem, zwęgliła kawałek sukienki, ale płomienie nie dotarły wyżej.
- Ej! - rzuciła z lekko wydętymi policzkami, na pograniczu rozjuszenia i rozbawienia. - Wcale mi się nie spaliły, przestań - tym razem jej usta opuściło niepowstrzymane parsknięcie, pełne niedowierzania, że zdecydował się spytać tak bezpośrednio. Dziewcząt przecież nie wypadało tak wypytywać! W takich słowach, w takich manierach! A jednak wciąż zadał pytanie ładniej, subtelniej, niż więzienni hycle na smyczy okrutnego Ministra Magii, nieprzebierający nigdy w wulgarności, ociekający śliną na myśl o nagości pod niepraną, brudną tuniką. - Teraz zresztą też by mi się nie spaliły - dodała z zadowoleniem. Kondycja odżywała w niej każdego dnia, jaskrawsza wraz z każdym porankiem, natchniona przez karminowo-złotą łunę wschodów słońca, gdy rozpoczynała pierwszą gimnastykę i przechodziła do kolejnych ćwiczeń pod okiem emerytowanej baletmistrzyni, która na początku wojny, ze względu na nieodpowiednią krew, uciekła z Birmingham i zaszyła się w niepozornej Kornwalii.
Jak wiosna, jak spokój, jak melodia; zamilkła, zapatrzona w niego przez chwilę przeciągającą się do bezbrzeży wieczności, z trudną do zidentyfikowania emocją. Wierzyła mu i nie wierzyła jednocześnie. Matczyne błogosławieństwo w jej własnym mniemaniu było przekleństwem, nie potrafiła spojrzeć na własne odbicie i docenić jego nieskazitelnego wręcz piękna, łączącego się z przekonaniem, że przez jego porcelanę nigdy nie znajdzie prawdziwej miłości. Wolałaby być brzydka, nijaka, szara, wręcz niewidzialna dla innych, byle tylko mieć u swojego boku mężczyznę, który pokochałby ją szczerze i na wieki. Nie odpowiedziała mu, nie znalazła na to słów. Bo jak mogłaby to wyjaśnić, żeby zrozumiał, bez wyjawiania całej prawdy?
Palec wskazujący przesunął się wzdłuż poszarpanej blizny raz i drugi, gładko pieszcząc różową, naciągniętą skórę, nim dłoń ponownie ułożyła się na jego policzku, a potem zniknęła, wycofana do prywatności osobistej przestrzeni, oparta na koszuli służącej za siedzisko. On również uciekł, nie umknęło jej to. Odchylił się, mocząc gardło letnim alkoholem, który wraz z kadzidłem rozwiązywał języki. Rozmowa przychodziła im łatwo, choć Celine nie uważała, że było to inne od zwyczajnych okoliczności; nigdy nie hamowała przed nim szczerości, a przez pokrewieństwo doświadczeń widziała swobodę w dzieleniu się tym, czym nie chciała dzielić się z niewtajemniczonymi. Zmarszczyła delikatnie nos, słysząc plaśnięcie śliny lądującej na trawie obramowującej ognisko, ale nie zwróciła mu uwagi, dzisiaj nie musiała tego robić; nikt nie rozliczał ich z dobrych manier.
- A właśnie, że nie. Byle kogo mogą w ten sposób skatować, każdego, kto krzywo na nich spojrzy, albo przejdzie się złą stroną chodnika - tym razem to półwila weszła mu w słowo, mówiąc z przekonaniem tak płomiennym, jak ogniki pląsające po szarawo-czarnym drewnie. Jej złość tego wieczora była inna, rozpalała wnętrze opieszale, migotliwa gdzieś w tle, leniwa jak przeciągający się kot. - Mają sposoby, żeby łamać najtwardszych - szepnęła. Strażnicy szczycili się swoim barbarzyństwem, a tych, którym zgniatali kręgosłupy pod ciężką podeszwą służbowych butów, kolekcjonowali jak diamentowe karty z czekoladowych żab. Im twardszy osobnik, tym większe osiągnięcie. Słyszała dobiegające z ciemności wycia skatowanych więźniów błagających nie tyle o litość, co o śmierć. Wzywali imiona żon albo dzieci, jęczeli w malignie, sprowadzeni do nieskładnej masy dźwięków i drżenia obolałych, posiniaczonych mięśni. Ben - musiał być twardy. Trudny do złamania, wykuty ze stali, prawdziwe wyzwanie. - Może zbyt mocno się im opierałeś. Za bardzo walczyłeś i nie chciałeś się poddać. Dlatego tak cię zniszczyli - przechyliła głowę, niepewna, czy ostatnie z dobranych słów go nie zrani. Ale taka była prawda, zjawił się u nich zniszczony, ofiara ostatniego, zwyrodniałego zwycięstwa jego oprawców. - Czasem - przytaknęła i odchyliła się do tyłu, i odchylała się tak głęboko, aż ułożyła się na ziemi, w połowie wystając sylwetką ponad rozpostartą koszulę, na miękką, zroszoną trawę. - Często - wyznała po minucie, z ociąganiem przyznając się do brzydkiej prawdy. - Ale próbuję już tego nie robić. Nie myśleć w każdej sekundzie dnia, że wątpiłam w niewinność ojca, który kochał mnie do ostatniego tchu; że uwierzyłam niegodnej zaufania pani z innej baśni, że postawiłam nogę w świecie, do którego nie powinnam należeć. To bez znaczenia. On i tak by mnie znalazł. To by się wydarzyło. Mundurowi wpadliby do Parszywego Pasażera i sterroryzowaliby moich przyjaciół w poszukiwaniu odpowiedzi, które sami wymyślili. Niewinnego człowieka wtrącili do Azkabanu. Zasłużyłam, bo broniłam się przed napastliwym mężczyzną? A oni? Czym oni zasłużyli, niewinna portowa brać, skoro nawet nie było ich wtedy w tamtym pokoju? Popełniłam zbyt wiele błędów, byłam zbyt głupia. Samolubna. Nie zastanawiałam się nad konsekwencjami i wszystko zepsułam. Naraziłam innych przez swoją głupotę. Często myślę, że mi się należało, że się o to prosiłam, Percy. Ale to... to jest podobno tylko trucizną - monolog wypłynął z ust wręcz bezwiednie, gdy wpatrywała się w niebo, tak dalekie od zasięgu dłoni. Nie po nie sięgnęła, bezmyślnie przesunęła rękę na materiale, w próbie odnalezienia palców Bena i splecenia z nim swoich. Ton jej głosu był odległy, melancholijny, przede wszystkim spokojny i pozbawiony paniki. Nie była pewna, czy wierzy we własne słowa, w to, że rozkaz wydany Corneliusowi był słuszny (nie był, nasączony paniką), ale dla ich dobra musiała temu zaufać. Zaufać wizji tamtych wydarzeń, którą odkrywała z Hectorem. - Ja czuję, że na to nie zasłużyłeś - stwierdziła bezwarunkowo. - I będę uparta. Co mogłeś zrobić, żeby na to wszystko zasłużyć? Rzuciłeś niuchaczem w polityka, ukradłeś smoka z rezerwatu? Pobiegłeś na ludzi w maskach z szaleńczym wojennym okrzykiem? Nie jesteś zły. Gdybyś był, to już by się w tobie pokazało - podkreśliła, powoli przenosząc na niego spojrzenie błękitno-zielonkawych oczu. Jej ostatni szept, miękki, melodyjny, słodki jak miód, ledwie rozbrzmiał w orkiestrze otaczających ich dźwięków, - Chodź, zawrzyj ze mną pakt. Nie będę w siebie wątpić, jeśli ty dla siebie postarasz się zrobić to samo. Dobrze? - mogliby być dla siebie podporą, wsparciem, gdy drugiemu zabraknie sił; przypomnieniem, że przeżyli na przekór przeznaczeniu, które skazało ich przez niewspółmierne winy.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]07.06.23 22:29
/ 4 sierpnia

Festiwal miał tak wiele do zaoferowania. Był dosłowną definicją lekkości, zabawy, całkowitego oczyszczenia. Na początku miała wiele wątpliwości co do organizacji tego święta. Właściwie jej wątpliwości wychodziły nawet poza festiwal. Dotykały przede wszystkim zawieszenia broni, którego idei nie potrafiła pojąć. Jak to miało właściwie im pomóc? Ludzie ukrywali się w lasach, uciekali z domów, żyli w ciągłym strachu. Jak przypomnienie im o tym, że kiedyś było łatwiej i lżej ma im pomóc? Widząc jednak te uśmiechnięte twarze i frywolność zrozumiała, że pokrętnie była im potrzebna przerwa. Wszystkim. W końcu nie chodziło o to jak było kiedyś, ale o to jak może być kiedy w końcu wygrają wojnę. Kiedy w końcu zapanuje pokój. Nie pamiętała już jak to jest być po prostu Lucindą. Kobietą posiadającą swoje pasje, potrzeby, swoją pracę. Porzuciła to na rzecz wojny. Oddała się jej w pełni. Wiedziała, że to nie było dobre. Wiedziała, że nie da się być jedynie wojownikiem. Musiała w tym wszystkim odnaleźć siebie, ale nie potrafiła. Było trochę tak, że dzieliła włos na dwoje myśląc, że uda jej się uniknąć bolesnych konsekwencji. Po czasie udało jej się odnaleźć w tym jakąś radość. Zobaczyć namiastkę sensu. Może faktycznie jako krew rewolucji nazbyt mocno zaangażowali się w odbudowywanie nowego świata. Zapomnieli w tym o sobie.
Wbrew pozorom cieszyła się, że postanowiła zaangażować się w jakikolwiek sposób w ten festiwal. Wcześniej była jedynie biernym obserwatorem. Nigdy nie chciała dać się wciągnąć w wir zabawy. To wyniosła jeszcze z czasów, gdy jej działaniami kierowała szlachta. Czekaj na swoją kolej, uśmiechaj się zalotnie, bądź dostępna, ale niechętna. Uciekała od wszelkich sabatów, balów, ślubów. Od najmłodszych lat ukrywała się za zasłonami i szukała kogoś kto ją uratuje. Nie chciała być częścią większego zgromadzenia i to jej zostało do dnia dzisiejszego. Niewłaściwie skojarzenia i chęć zagwarantowania sobie możliwej ucieczki. Podczas tego święta postanowiła, że postara się zwyczajnie odpuścić. Nie było to łatwe, ale pokrętnie była z siebie dumna. Okazała więcej woli niż przez wszystkie festiwale lata razem wzięte.
Chciała porozmawiać z Justine. Myślała o tym od dłuższego czasu. Nie wiedziała czy ta zdaje sobie sprawę z tego, że Vincent aktualnie mieszka u niej i czy jest świadoma tego, że Lucinda doskonale wie o tym co wydarzyło się między nimi. Mogła oczywiście się tego domyślać. W końcu przyjaźniła się z Rineheartem wiele lat. Choć w tym wszystkim chroniła przyjaciela, to nie miała zamiaru z tego powodu wyżywać się w jakimkolwiek stopniu na Tonks, która przecież też była dla niej ważna. Lucinda była ostatnią osobą, która mogłaby się wmieszać w relacje damsko-męskie, aczkolwiek czuła, że atmosfera wymaga oczyszczenia. Zawsze to tak wyglądało. Tego akurat przy rozstaniu nie można było uniknąć. Rzeczywistość dzieliła się na dwie części i każdy kto angażował się w funkcjonowanie obu miał radośnie między tymi częściami przeskakiwać. Może potrzebowały rozmowy, a może zwyczajnego spędzenia czasu we własnym towarzystwie. Nie miała zamiaru kwestionować ani jednej ani drugiej z opcji. Rozmijały się w bataliach. Lucinda nie potrzebowała otaczać się ludźmi, ale pragnęła stanowić dla nich wsparcie. Była trochę jak gąbką wchłaniająca wszelkie problemy innych, a sama od siebie nie dawała nazbyt wiele. Może masochistycznie wolała dobijać samą siebie i nie trapić bolączkami innych.
Spotkały się na festiwalu. Niby nie pierwszy raz podczas jego trwania, ale chyba pierwszy bez wianuszka otaczających je osób. Przy ognisku może i nazbyt mocno delektowały się piwem i miodem, ale widocznie było im to potrzebne. Dotarły na polane w już całkiem dobrych nastrojach. Lucinda uśmiechnęła się szeroko, gdy ramię w ramię podeszły do jednego z ognisk, przy którym stał kosz z suszonymi ziołami. – Powiedz mi, że rozpoznajesz cokolwiek z tych bukiecików, bo jak sięgnę po jakiś to nie będzie już odwrotu. – odparła i zaśmiała się szczerze. Cóż… była w całkiem dobrym humorze i to nie bez powodu.


Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Panna
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Polana w głębi lasu - Page 2 Tumblr_on19yxR5PA1tj4hhyo2_500
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3072-lucinda-lynn-selwyn https://www.morsmordre.net/t3145-sennett#51834 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f104-szkocja-kres-w-john-o-groats https://www.morsmordre.net/t4137-skrytka-bankowa-nr-806#82308 https://www.morsmordre.net/t3214-lucinda-selwyn#55539
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]12.06.23 11:43
odpowiadam na pościk Celiny

- No nie wiem, naprawdę tak myślisz? - oczywiście, że wziął brodatą sugestię blondynki na poważnie, taki już był, zbyt ufny wobec bliskich, a Celine zasłużyła przecież na to miano. Przyznane przesadnie szybko jak na wojenne czasy i różnicę wieku, powinien wykazać większą ostrożność, lecz czuł, że dziewczyna nie zrobi mu krzywdy. Psychicznej, o tej fizycznej nawet nie myślal, wyglądała tak krucho, że mógłby powalić ją na ziemię niemal przypadkiem, a mocniejszym uściskiem połamać żebra. Nie miał zamiaru sprawdzać jej wytrzymałości, jej towarzystwo go koiło, uspokajało, zaryzykowałby nawet ckliwe określenie - leczyło. Utrata pamięci zasypała pokoleniową przepaść doświadczeń, przy niej wydawał się sobie młodszy, nieświadomie utożsamiając się z osobą, która okazała mu tyle współczucia i troski. Miłości w tej nieskomplikowanej, a jednak odważnej formie. Nie lubił mówić o uczuciach - to też pamiętał; coraz więcej wiedział o swoim charakterze, konkretne fakty z historii pozostawały ukryte - dlatego chrząknął dziwnie, nieco skrępowany tak swobodną pogawędką o tej z największych emocji. Celine wypowiadała się o niej z taką lekkością, ufnością i czarem; zamrugał, znów przesadnie długo wpatrując się z rozchylonymi ustami w jej nieco zarumienioną buzię. - Czy ja wiem, czy to siła. Raczej słabość. Tak mi się kojarzy, przynajmniej. Że to trudne, bolesne i bardzo ryzykowne - wymamrotał nieskładnie, rozpagadzając się dopiero na wspomnienie swego sędziwego wieku.
Zaśmiał się głośno, szczerze, pierwszy raz od dawna niemal beztrosko. - Nie mam jeszcze siwych włosów, mała, co to za pomówienia - mrugnął do niej zawadiacko, gotów zaserwować kolejną wyrafinowaną ripostę, ale ponownie czar dziewczyny wybił go z rytmu. Słodki pomruk, zmrużone powieki, różane usta, oczy odbijające blask ognia. Zrobiło mu się sucho w gardle, słuchał jej, ale nie słyszał, mogłaby równie dobrze opowiadać nie o tańcu, a o plewieniu ogródka albo dłubaniu w zębach, a i tak byłby absolutnie oczarowany. - A co takiego fajnego jest w tym tańczeniu? To machanie kończynami. Gorsze od sportu, chyba - powiedział z głupia frant, starając się odzyskać nieco animuszu, nie krytykował jednak jej umiłowania do sztuki, a po prostu pytał, ciekawy jej świata. Bardziej nawet niż detali o posiadanym przez sąsiadkę zwierzaku, to interesowało go znacznie mniej. Gdyby miała smoka, to kto wie, pewnie skusiłby się na ryzykowne odwiedziny u obcej cioteczki, ale w obecnej sytuacji wolał nie pokazywać się w wiosce. Była zbyt blisko domu Lovegoodów. Tu, na festiwalu, podobno było bezpiecznie, nikt też nie mógł donieść na niego i wskazać szopy, w której pomieszkiwał. - A ładna ta sąsiadka? - spytał głupkowato, chichocząc pod nosem, nie tylko z powodu wybitnego żartu, ale i reakcji Celii na poruszenie tematu niewymownych.
- To dobrze, porządne dolne niewymowne to podstawa. Zwłaszcza w czasie podróży - skwitował poważnie, po czym zrobił zdziwioną minę. Skąd wiedział, jak istotna była ciepła, wytrzymała bielizna? Podróżował? A może był szalonym krawcem? Krawca jednak nie torturowano by w taki sposób; powracał namolnie do tego samego wątku, mając wrażenie, że ostatnio czynił to nagminnie. Kręcił się w kółko, poruszał po spirali, z różdżką, z lękiem, z zagubieniem, to wyskakując na fali entuzjazmu, to opadając w dół w otchłani strachu. Przed tym, czego nie pamiętał. A co mogło się powtórzyć.
Dziwnie było słuchać okrutnych rozważań na temat tortur, padających z ust tak kruchej i niewinnej dziewczyny. Jej szept był drżący, a oczy pełne bólu; echo przeszłości powracało nieustępliwie, może powinien być wdzięczny, że nie pamiętał tego łamania ani krwawych szczegółów tortur. Ani nawet reszty ścieżki, która doprowadziła go na krawędź życia. Czy była równie kręta jak ta, rysowana nieco chaotycznie przez słowa Celine? Zmarszczył krzaczaste brwi, próbując zrozumieć coś z tej historii, ustawić ludzi i miejsca w odpowiedniej kolejności. Port, mundurowi, Azkaban, obrona - o co chodziło? - Jaki on? Jacy oni? - padło z jego ust pierwsze pytanie. Już kiedyś poruszyli temat jej porwania, trudnego doświadczenia, na bazie którego mogli budować swoje podobieństwo, wtedy oszczędziła mu jednak szczegółów. Czy chciał je poznawać teraz? Psuć aurę beztroski i spokoju? Sprowadzać makabryczne duchy na spokojną polanę, doszukiwać się wykrzywionych w gniewie twarzy w kłębach unoszącego się znad ogniska dymu? Kto zawinił, kto zasłużył, kto przyczynił się do całego tego cierpienia, o jakim opowiadała? Podziwiał jej spokój, wydawała mu się silna, niewzruszona, nawet gdy odsłaniała coraz więcej mroku, skrytego dotąd za kurtyną milczenia. - Popieprzona sytuacja - skomentował wprost, bo nie wiedział, co jeszcze może powiedzieć. Mógłby dopytywać dalej, co dokładnie się stało, o co chodziło, kto zaczął, skąd znalazła się w porcie, ale dawał jej przestrzeń. Nie naciskał, spoglądał tylko na nią w zadumie, odkładając tuż przed jej nogami misę z ostatnimi łykami piwa, gestem wskazując, by wypiła trunek do dna.
- Ty raczej nie zasłużyłaś. Spójrz na siebie, jesteś niegroźna, jak mogłaś cokolwiek na siebie sprowadzić? - sprostował łagodnie jej słowa, wyczuwając ciepło dłoni dziewczyny, spoczywającej tuż obok jego. Drgnął lekko, nie wiedząc, czy może pozwolić sobie na splecenie palców; nie ruszał ich więc w żadną stronę, skrępowany tym niewinnym gestem tak, jakby co najmniej wsuwał całą rękę pod sukienkę Celine. Nie wiedział, że użyła półwilego czaru, nie wywnioskował konkretów z jej historii, wierząc święcie w jej niewinność. Podobnie, jak ona wierzyła w niego; odchrząknął, zaśmiał się głucho, a potem kaszlnął, czując, że serce bije mu zbyt szybko, bynajmniej z powodu bliskości jasnowłosej ślicznotki. Czuł na piersi ciężar nieznanych win, odpowiedzialności za coś, czego nie pamiętał. I pierwszy raz dzielił się nim z kimś innym tak otwarcie. - No właśnie się pokazało. Te wszystkie blizny - niektóre mają miesiące, nawet lata. Od czarnomagicznych klątw. Do tego poparzenia. Tatuaże, mugolskie. Wyglądam jak ktoś, kto mógł zasłużyć na karę. Może kogoś skrzywdziłem? Pobiłem? Zraniłem? - głos mu się załamał, nie był w stanie dopowiedzieć ostatniego przewidywania. Czy kogoś zabił? Nie, nie mógł o tym myśleć. I nie mógł okłamać Lovegood. Zerknął na nią z ukosa, ze smutkiem. - Nie jestem w stanie ci tego obiecać, mała. Nie, kiedy nie wiem, co zrobiłem. Może jestem jednym z tych, którzy cię skrzywdzili? Co, jeśli tak? - opary kadzidła pozwalały dzielić się strachem swobodnie, granice rozmywały się, ego malało, nieistotne już całkiem, nie musiał udawać silniejszego niż był. - Ale dowiem się tego. I wtedy, jeśli faktycznie masz rację, jeśli naprawdę nie jestem zły - obiecam ci co tylko chcesz - dodał trochę luźniej, nie chcąc, by dziewczynie udzieliło się jego przygnębienie i wątpliwości. Mieli się cieszyć, celebrować, radować, na tym przecież polegało to święto. Na zapomnieniu o brudzie wojny.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Polana w głębi lasu - Page 2 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]13.06.23 1:44
Pokiwała głową bez zawahania, taka w końcu była prawda. Przypominał poranionego bełtami niedźwiedzia, ledwo dychającego, prześlizgującego się przez błotniste potoki i naszpikowane gałązkami mchy, ciemne, zagubione w dziczy stworzenie pełne bujnych, przystrzyżonych już włosów. Odzyskiwał siłę, zwiotczałe mięśnie nabierały ogłady, wystając na nowo spomiędzy fałd skóry, śladów starych tatuaży i pajęczyny blizn rozciągającej nici po niemalże każdej kończynie. Był inny niż Elric, inny w sposób, który mógł przerażać, i który zapewne przeraziłby również ją - gdyby nie zaczęła kojarzyć go przez pryzmat obrońcy i bezpieczeństwa. Tam, gdzie inni, słusznie zresztą, dostrzegaliby groźnego zbira, tam dla niej był siłą mogącą odwieść ją od krzywdy.
- Może właśnie dlatego jest taka piękna. Bo boli i rani i wymaga ryzyka, ale nagroda... jest tego warta - westchnęła spokojnie, chociaż serce zacisnęło się w skostniałym, zimnym węźle. Palce wygrywały przypadkowy rytm na jego koszuli, głuchy, miarowy, a jednocześnie dziwnie pozbawiony porządku. - Chciałabym to przeżyć, wiesz. Za każdą cenę. Wielką, prawdziwą miłość. Nawet ze smutnym zakończeniem. Chciałabym jej wszystko poświęcić z wiedzą, że jestem kochana - wyjawiła, wpatrując się w niebo przecięte pasmami gałęzi. Ostatnia czerwień zmierzchu zbladła, zawisła nad nimi ciemność upstrzona kryształami gwiazd, ale nawet one nie były w stanie rozlać miodu po sercu, które zadrżało w emocjach. Historia, która nigdy nie będzie jej dana, choć jej żyły pokrywały się owrzodzeniem wilej choroby. Fałsz, nic poza tym.
Ile miesięcy miała jednak poświęcić na roztrząsanie niesprawiedliwości przeznaczenia? Ile lat? Spojrzała na niego z chytrym uśmiechem i znów uderzyła go ramieniem, rozkołysana dzięki pocałunkom kadzidła, które zbierało troski z jej ramion i masowało je w maślanym relaksie.
- Nie? Myślę, że kilka bym znalazła - odparowała hardo, nieustępliwie. Ile mógł mieć lat? Trzydzieści, trzydzieści pięć? Nie wyglądał na więcej, aczkolwiek cierpienie i tortury miały to do siebie, że uderzały również w samą młodość. Człowiek stawał się starszy, im więcej doświadczeń go uderzyło. Wygląd Bena mógł zatem być zdradliwy, ale nie poruszyła tego tematu, uważna, żeby nie szarpać za czułe struny zbyt mocno; wystarczyło, że kontynuował dzieło oprawców wijąc się w klatce amnezji, z której nie potrafił odnaleźć wyjścia. - Och, sam jesteś machanie kończynami - przewróciła lekko oczyma ze śmiechem, a jej policzki już zaczynały różowieć - nie tylko od piwa, ale od tematu, który poruszył, nieświadomie wpędzając się w szczelinę nieskończonych opowieści, peanów, zachwytów. - To coś więcej. To rzeźba w powietrzu, trwająca tylko kilka sekund. To mowa ciała, najszczersza i najpiękniejsza, prawda płynąca prosto z serca. Nieważne czy tańczysz jive'a czy wirujesz w piqué manège. Taniec nie oszuka. Jest... wolnością. Nieograniczoną możliwością wyrażenia siebie i wypuszczenia z ramion każdej energii. On oczyszcza. Rozumiesz? - nie zatrzymała się, by podumać, czy podążał za wyznaczonym za nią tempem i dostrzegał wartość takiego wytłumaczenia, dotarło do niej jednak, że popełniła jeden kardynalny błąd. - Nie. Tak nie zrozumiesz. Musisz to poczuć - wpatrzyła się w niego roziskrzonym, ożywionym spojrzeniem. Skumulował w sobie tyle stresu, zamknął go w rękach, uwięził w nogach, należało w końcu wypuścić z siebie tę okrutną truciznę. - To lepsze niż sport, bo to sport i sztuka w jednym - podkreśliła pewnie. Baletowe treningi wymagały absolutnego wyczucia swojego ciała, wymuszały precyzję do ostatniej kropli potu, polerowały technikę i wymagały perfekcji. Tylko dzięki usłuchaniu ich żądań i wskazówek można było osiągnąć sukces. Sukces, który w jej przypadku został ukrócony jakby za sprawą nożyc w rękach niewrażliwych na krzywdę Erynii.
Półwila wzruszyła lekko ramionami i wydęła policzki, podczas gdy za jej mostkiem wybrzmiało ukłucie rozbieganych igiełek. Drążyły w niej tunele i pędziły w nieznanych kierunkach, wcale niemile widziane. - Niuchacz ładniejszy - stwierdziła, wciąż karminowa na twarzy za sprawą niewymownych, które tak spodobały się Benowi.
Gdyby tylko mogli pozostać w niemądrej idylli...
Ale kadzidło roztoczyło łagodne wici i zamknęło ją w poczuciu zaufania. Nie miała powodu, poza zbójeckim wyglądem, by mu nie ufać, ani razu nie podniósł na nich ręki, choć przecież często miał taką możliwość, z łopatą czy siekierą w dłoni. Gardło zacisnęło się jednak na moment, grożąc, że nadchodzących słów wcale nie wypuści - samo wyobrażenie ich dźwięku przerażało. Czarna szata wytwornie przylegająca do ciała, dłuższe, spięte włosy, kpiący uśmiech czający się w kąciku ust. Oczy błyszczące usatysfakcjonowaną, pozbawioną litości wyższością. Zadowolenie, gdy widział krzywdę niewinnych. Mógł zniszczyć tylko ją. Wybrał wszystkich.
- Cornelius Sallow - wyszeptała cicho, zbyt cicho. Wracał do niej w koszmarach, on i gorąc jego języka, jego głos grzmiący w prywatności intymnych wspomnień, jego obecność panosząca się tam, gdzie panoszyć się nie powinna. Przerażał ją, obwiniała go o wszystko, siebie - obwiniała za to, co zrobiła, gdy spotkali się po raz pierwszy. Zadrżała i odchyliła głowę w kierunku przeciwnym do Bena, oddychając głęboko. Tożsamość londyńskiego paniska wzbudzała w niej strach tak przeraźliwy, że potrzebowała chwili, by się uspokoić, nie puścić lejców trzymających w ryzach równowagę wewnętrzną. To on mi to zrobił, Benjaminie. To ja to zrobiłam jego rękoma. Nieważne, że uważasz inaczej. Zrobiłam to, sprowadziłam to wszystko.
Odwróciła się do niego dopiero gdy temat ześlizgnął się na blizny żłobiące w jego ciele koryta przeszłych bólów. Cofnęła palce, rozumiejąc, że dotyk nie zostanie odwzajemniony; nie miała mu tego za złe, emocje, które odczuwał, były zbyt przytłaczające, by poświęcać uwagę na cielesność.
- Ale czy gdybyś... robił to wszystko, posługiwał się ciemną mocą, czy nosiłbyś na sobie ślady tych klątw? Czy nie zostawiłbyś ich na innych, nie na sobie? - chwyciła się tej myśli desperacko, z nadzieją, że wybrzmi choćby z namiastką sensowności. Celine uniosła się na łokciu i spojrzała na niego poważnie, wspomniał o czymś, co natychmiast musiał odrzucić. - Nie jesteś. Pamiętam twarze każdego z nich. Ciebie tam nie było. To nie ty - szepnęła płomiennie. Żaden ze strażników jej nie opuścił, nie tak naprawdę; pamiętała kwaśny swąd przepoconych mundurów, ich oczy, ich usta, ich nosy, ich obrzydliwe dłonie. - Ale... Rozumiem. Rozumiem, Percy. W takim razie poczekam, aż przypomnisz sobie, kim jesteś. I wtedy sobie przyrzeczemy - uśmiechnęła się pocieszająco, po czym podniosła się z ziemi z gracją ptaka podrywającego się do lotu, sięgnęła po koszulę i otrzepała ją z ciemnych drobin. - Pytałeś o taniec - zaczęła, a każde mrugnięcie sprowadzało do jej spojrzenia iskrę utraconej wcześniej wesołości. - Więc pójdziemy tańczyć, sam się przekonasz. Znajdziemy ustronne miejsce, gdzie wciąż słychać muzykę i tam uwolnisz się od smutków. Choćby na chwilę - na kilka uderzeń serca. Uśmiechnęła się szerzej i podała mu rękę, ale jeśli spróbował ją uchwycić, cofnęła ją z lisim grymasem satysfakcji, dopiła ostatnie kilka łyczków piwa i na lekkich stopach zaczęła podążać w kierunku, z którego dobiegało echo melodii.

zt x2


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]15.06.23 0:37
3 sierpnia

Po niebie skąpanym w barwach zachodzącego słońca nie było już ani śladu, a feeria kolorów przechodzących od fioletów po granaty była już ledwie cieniem na tle najwyższych, pojedynczych chmur. Ciemniało z każdą sekundą i pomimo towarzystwa pochodni, płonących ognisk, wokół których tańczyły roześmiane grupy czarodziejów, nadciągająca noc coraz bardziej zniechęcała ją do odnalezienia namiotu samotnie rozstawionego na niewielkiej polanie. Słyszała plotki o przyjmującej tam po zmroku czarownicy, dla której przyszłość nie była żadną tajemnicą. Miała wróżyć na zwierzęcych kościach z popiołu rytualnych ognisk, odnajdując znaki i symbole zwiastujące nieuchronne. Ciemność, mimo upalnego lata i duchoty w powietrzu (być może dręczącej wyłącznie ją z racji zaawansowanego błogosławieństwa) niosła ze sobą chłód, niepokój i lęk. Im była starsza tym większy szacunek pokładała w pradawnych, nieco dziś wykpiwanych obyczajów i tradycji. Nie śmiała żartować, nawet w myślach, z przepowiedni i osób, które posiadały dar spoglądania pod zasłonę teraźniejszości. Pragnienie poznania prawdy walczyło jednak ze strachem, czy była gotowa ją usłyszeć i przyjąć. Każdy łudził się, że los będzie mu sprzyjać, a jego bajka zakończy się charakterystyczną melodią "i żyli długo i szczęśliwie". Kto był gotów na to, by zmierzyć się z własnym koszmarem?
Bawiąc się brzegiem beżowej, lnianej sukienki związanej pod biustem patrzyła przez chwilę w stronę ściany lasu, za którą musiała mieścić się owa polana, a na niej namiot spodomantki. Lekka bryza owiała ją od pleców, poruszając pojedynczymi kosmykami, które zdążyły już wysunąć się z ciasnego kłosa, w który splotła długie i ciemne włosy przed wyjściem z namiotu. Miała tak wiele pytań, pragnień i potrzeb w tej chwili — żadnych odpowiedzi i perspektyw na rozwiązanie dręczących ją kwestii. A jednak nie odważyła się ruszyć w ciemny las do namiotu wróżbitki. Zawróciła, puszczając sukienkę. Była boso. Pod stopami łaskotała ją a czasem kłuła sucha trawa, ale to przypominało jej lata sprzed epoki jej Londynu, gdzie ostra słoma tuż po żniwach nie była dla jej stóp stosem igieł, a kamienie w strumieniach wydawały się mniej śliskie niż niepewnych pantoflach. Mijała bawiących się czarodziejów, upijających piwem mężczyzn, i kobiety ze swobodą odpinające pierwsze guziki krępych koszuli. Gdzieś tu musiał być Billy i była niemalże pewna, że dostrzegła go między bawiącymi się ludźmi, ale nim zdołała go zawołać znikał z zasięgu jej wzroku, a ktoś pociągnął ją lekko w bok, w stronę ogniska. Misa z ciepłym miodem pojawiła się tuż przed nią. Zaskoczenie zniknęło prawie od razu. Ufnie i bez zbędnych pytań, za to z dziwną błogością wzięła ją w ręce od starszej kobiety. W kącikach jej oczu, drobnych zmarszczkach tańczyły już pierwsze cienie. Upiła łyk, czując jak napój ją rozgrzewa i podała ją dalej, pochylając lekko głowę w dziękczynnym i pozdrawiającym geście. Bez zastanowienia chwyciła dłoń czarownicy, a później czarodzieja po drugiej stronie i dała się porwać do żwawego tańca wokół trzaskających płomieni. I czuła się lekko, czuła się błogo, podskakując na bosych stopach i kręcąc wokół własnej osi. Kątem oka widziała, jak ludzie nieopodal wrzucali suszki w ogień, ale nigdzie nie mogła dojrzeć kosza lub misy, w której mogły się znajdować. Nie miała na to czasu — tańcząc się i śmiejąc, zapominając o tym, co pchało ją w stronę namiotu spodomantki, oddając żywiołom powoli budzących się w jej ciele. Po kilku tańcach, zmianach melodii znała już imiona wszystkich wokół, którzy jej towarzyszyli, ale Williama wciąż nie było w pobliżu. Była spragniona, nieco zmęczona, a serce chciało podskoczyć jej do gardła z powodu szybkiego tempa podrygów. Obiecawszy wrócić za moment obróciła się, niespodziewanie przewracając koszyk z tajemniczymi ziołami, których szukała jeszcze chwilę wcześniej.
— Brawo, Wright, brawo. Kwintesencja gracji i wdzięku — westchnęła, a szeroki uśmiech spływał z jej twarzy w lekkim rozczarowaniu. To musiało jej się przytrafić. Nie byłaby sobą. Zaczesała luźny kosmyk włosów za ucho, patrząc pod nogi. Nie była pewna, czy suszone gałązki wciąż tkwiły w ciemności, czy była już tylko sucha, podeptana trawa. Dopiero, gdy cofnęła się o krok, pozwalając by światło z ogniska otoczyło ziemię przed nią odnalazła to, co rozsypała. Nim jednak schyliła się po to, odwróciła wiedziona dziwnym przeczuciem, znajomą obecnością w pobliżu. Billy? Uniosła spojrzenie na wysokiego, przystojnego mężczyznę o ciemnej czuprynie i westchnęła.
— Zgubiłeś się, chłopcze? — spytała z lekkim przekąsem. Uśmiech, od którego bolały ją policzki jeszcze przed chwilą powoli topniał. Żal ukłuł ją w mostku. Lata znajomości, przyjaźń, godziny rozmów o wszystkim i niczym przez pryzmat ostatniego spotkania zdawały się zupełnie nieważne. Zupełnie tak, jakby całą tą przeszłość, ich przeszłość cisnął w ogień w ułamku sekundy. Nawet nie miała szans pojąć dlaczego. — Zresztą, nieważne — mruknęła, opuszczając spojrzenie na jego szerokie ramiona. Gniewne poczucie niesprawiedliwości szarpnęło nią, nie chcąc pozwolić się odwrócić i zignorować go tak, jak on zignorował ją podczas tego felernego obiadu. Próbowała zdusić je w sobie, obracając się znów plecami, by kucnąć i zabrać się do zbierania porozrzucanych suszonych ziół, które ludzie rzucali do ognisk. — Będziesz tak stał, czy mi pomożesz? — spytała się przez ramię, choć tylko po to, by upewnić się, że wciąż tam jeszcze był, nie odszedł. Nie potrzebowała pomocy, ale mimo palącego rozczarowania nie chciała pozwolić mu popsuć tego wszystkiego. Tak jak zawsze chciał, jakby niszczenie prócz ulgi mogło przynieść błogie zapomnienie. Nie przynosiło satysfakcji na długo. Na chwilę. Ułamek sekundy. Jedno uderzenie serca. Obróciła głowę mocniej, szukając jego sylwetki. Zrujnowanie tego nie załata wszystkich dziur.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Polana w głębi lasu - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright

Strona 2 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Polana w głębi lasu
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach