Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Polana w głębi lasu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.
|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/ dla Just
Blondynka nie narzekała na nudę. Ostatnio działo się w jej życiu wiele i nie potrzebowała już więcej wrażeń. Bardziej doskwierał jej niepokój ściśle związany z zawieszeniem broni. Tak jakby nagle miała odnaleźć się w nowej rzeczywistości, przystosować do chwilowego spokoju jaki nastał po obu stronach frontu. Nagle zmianie uległy priorytety, zmieniła się codzienność. Przygody były ostatnim czego chciałaby aktualnie poszukiwać. Chociaż znając własną naturę wiedziała, że ten stan rzeczy nie utrzyma się nazbyt długo. Nie potrafiła przecież trzymać kłopotów daleko od siebie. Zaśmiała się słysząc słowa kobiety dotyczące zakochania. – Może i znamy się długo, ale nie znasz mojego uroku osobistego. – odparła unosząc brew i uśmiechnęła się przekornie. Fakt znały się już długi czas, ale nigdy nie stały się sobie nazbyt bliskie. Lucindzie ciężko było wejść w relacje z kobietami, bo często nie potrafiła ich zrozumieć. Nie myślała tu o Justine, ale ogólnie o wszystkich znanych jej osobach płci pięknej, nawet o sobie samej. Mężczyźni byli prostsi, a przynajmniej tak jej się wydawało. – Nie mów tak, bo chcąc cię uratować przed tak okropną śmiercią wpadnę na jakiś głupi pomysł. – dodała słysząc, że kobieta zanudza się przy wypełnianiu zaległych raportów. No tak, nie mogło być w tym nic fascynującego.
Wybrała i wrzuciła, a w między czasie sięgnęła po szkło wypełnione przyniesionym trunkiem. Upiła łyk i wsłuchała się z zainteresowaniem w opowieść czarownicy. – Odnoszę wrażenie, że to domena Tonksów. Każde z was jest zupełnie inne, prawda? – zapytała zahaczając o głębszy sens własnego pytania. Różnili się charakterami, ale każdy z nich był niewiarygodnie silny. Nie znała Kerstin osobiście, ale już po samej tej historii mogła to wywnioskować. Zaśmiała się głośno na samo wyobrażenie splecionego przez blondynkę wianka. – Trzeba było go przerwać na końcówce, szczęśliwiec musiałby znaleźć wszystkie kwiaty, a to zajęłoby mu trochę czasu. – odparła ze wzruszeniem ramion. Pewnie zrobiłaby dokładnie to samo. Po tych kilku chwilach spędzonych na Festiwalu miała ochotę przekląć siebie samą za decyzje o zaangażowaniu. – Może miała nadzieje, że wyciągnie jej wianek? –zapytała snując przy tym domysły. – Nie wiem dlaczego dla wielu to tak wielka sprawa. Wianek to tylko wianek. Może jego żonie nie przeszkadza, że wyciąga z jeziora wianki należące do innych kobiet dopóki te nie będą jedyną częścią ubioru jakie będą mieć na sobie? –dodała, a kącik jej ust powędrował ku górze. Może tylko ona tego nie rozumiała? A może dlatego, że sama nie była żoną? Nie była przecież nawet w stałej relacji. Co właściwie mogła wiedzieć o relacjach damsko-męskich? Nigdy jej one nie wychodziły.
Zapach kadzidła dotarł i do jej nozdrzy. Nie odczuwała jego działania, przynajmniej tak jej się wydawało. Poczuła zapach bergamotki, cytrusów i czegoś czego nie potrafiła rozpoznać, ale całość przeradzała się w osobiste doznanie. – Ja? – powtórzyła obracając się wokół własnej osi, bo nie wiedzieć czemu zapragnęła zatańczyć, poruszać się. – Ostatnio zyskałam współlokatora, wiedziałaś? – zapytała w końcu kierując tor rozmowy na ten odpowiedni. Nie była jednak pewna czy będzie w stanie poruszyć ten temat dogłębnie, bo miała aktualnie problem by oprzeć się potrzebie zgoła innej. Złamane serca, racjonalizowanie… to nie szło w parze z kadzidłem. Na pewno nie tym, które wybrała. – Do tego dużo się działo ostatnio. – wzruszyła ramionami, ale na jej ustach pojawił się wymowny uśmiech. Cóż mogła rzec? Spotkanie z bratem, relacja z Elrickiem i spotkania, do których pamięcią już nie chciała wracać.
Blondynka nie narzekała na nudę. Ostatnio działo się w jej życiu wiele i nie potrzebowała już więcej wrażeń. Bardziej doskwierał jej niepokój ściśle związany z zawieszeniem broni. Tak jakby nagle miała odnaleźć się w nowej rzeczywistości, przystosować do chwilowego spokoju jaki nastał po obu stronach frontu. Nagle zmianie uległy priorytety, zmieniła się codzienność. Przygody były ostatnim czego chciałaby aktualnie poszukiwać. Chociaż znając własną naturę wiedziała, że ten stan rzeczy nie utrzyma się nazbyt długo. Nie potrafiła przecież trzymać kłopotów daleko od siebie. Zaśmiała się słysząc słowa kobiety dotyczące zakochania. – Może i znamy się długo, ale nie znasz mojego uroku osobistego. – odparła unosząc brew i uśmiechnęła się przekornie. Fakt znały się już długi czas, ale nigdy nie stały się sobie nazbyt bliskie. Lucindzie ciężko było wejść w relacje z kobietami, bo często nie potrafiła ich zrozumieć. Nie myślała tu o Justine, ale ogólnie o wszystkich znanych jej osobach płci pięknej, nawet o sobie samej. Mężczyźni byli prostsi, a przynajmniej tak jej się wydawało. – Nie mów tak, bo chcąc cię uratować przed tak okropną śmiercią wpadnę na jakiś głupi pomysł. – dodała słysząc, że kobieta zanudza się przy wypełnianiu zaległych raportów. No tak, nie mogło być w tym nic fascynującego.
Wybrała i wrzuciła, a w między czasie sięgnęła po szkło wypełnione przyniesionym trunkiem. Upiła łyk i wsłuchała się z zainteresowaniem w opowieść czarownicy. – Odnoszę wrażenie, że to domena Tonksów. Każde z was jest zupełnie inne, prawda? – zapytała zahaczając o głębszy sens własnego pytania. Różnili się charakterami, ale każdy z nich był niewiarygodnie silny. Nie znała Kerstin osobiście, ale już po samej tej historii mogła to wywnioskować. Zaśmiała się głośno na samo wyobrażenie splecionego przez blondynkę wianka. – Trzeba było go przerwać na końcówce, szczęśliwiec musiałby znaleźć wszystkie kwiaty, a to zajęłoby mu trochę czasu. – odparła ze wzruszeniem ramion. Pewnie zrobiłaby dokładnie to samo. Po tych kilku chwilach spędzonych na Festiwalu miała ochotę przekląć siebie samą za decyzje o zaangażowaniu. – Może miała nadzieje, że wyciągnie jej wianek? –zapytała snując przy tym domysły. – Nie wiem dlaczego dla wielu to tak wielka sprawa. Wianek to tylko wianek. Może jego żonie nie przeszkadza, że wyciąga z jeziora wianki należące do innych kobiet dopóki te nie będą jedyną częścią ubioru jakie będą mieć na sobie? –dodała, a kącik jej ust powędrował ku górze. Może tylko ona tego nie rozumiała? A może dlatego, że sama nie była żoną? Nie była przecież nawet w stałej relacji. Co właściwie mogła wiedzieć o relacjach damsko-męskich? Nigdy jej one nie wychodziły.
Zapach kadzidła dotarł i do jej nozdrzy. Nie odczuwała jego działania, przynajmniej tak jej się wydawało. Poczuła zapach bergamotki, cytrusów i czegoś czego nie potrafiła rozpoznać, ale całość przeradzała się w osobiste doznanie. – Ja? – powtórzyła obracając się wokół własnej osi, bo nie wiedzieć czemu zapragnęła zatańczyć, poruszać się. – Ostatnio zyskałam współlokatora, wiedziałaś? – zapytała w końcu kierując tor rozmowy na ten odpowiedni. Nie była jednak pewna czy będzie w stanie poruszyć ten temat dogłębnie, bo miała aktualnie problem by oprzeć się potrzebie zgoła innej. Złamane serca, racjonalizowanie… to nie szło w parze z kadzidłem. Na pewno nie tym, które wybrała. – Do tego dużo się działo ostatnio. – wzruszyła ramionami, ale na jej ustach pojawił się wymowny uśmiech. Cóż mogła rzec? Spotkanie z bratem, relacja z Elrickiem i spotkania, do których pamięcią już nie chciała wracać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Iris
Od dobrych paru minut kłóciła się z wątpliwym dżentelmenem w białym, lnianym wdzianku, który trzymał tacę z pitnym miodem. Pieprzył coś o zachowaniu umiaru w piciu i innych bzdetach, które zapewne byłyby adekwatne, o ile skierowałby je do niedoświadczonych panien, zamiast kierować je do rozjuszonej Szkotki. Wywróciła oczami, burcząc z wyolbrzymionym akcentem tyradę o przewrażliwionych angielskich chłoptasiach, bez zawahania łapiąc jedno z naczyń w dłoń. Wzniosła wolną dłoń w górę, sugerując dobitnie, że naprawdę nie będzie marnować czasu na trywialne rozmówki z kimś, kogo twarzy i tak nie zapamięta na dłużej niż kilka minut, co i tak było już wystarczającym okazem łaski. Uśmiechnęła się jednym z najpiękniejszych uśmiechów, by prędko odwrócić się na pięcie i ruszyć przed siebie, w głąb polany. Złorzeczyła pod nosem w przerwach od skąpego popijania miodu. Aura festiwalu zupełnie jej się nie udzielała, jednak była świetną ucieczką od domu, który już jakiś czas temu stracił w jej oczach miano azylu. Spodziewała się czegoś innego, czegoś, co mogłoby jej ofiarować więcej upragnionego spokoju, przecież właśnie dlatego przyszła odprawiać jakieś dzikie rytuały oczyszczenie, które ostatecznie jedynie doprawiły jej rogów dzięki bezmyślnemu zachowaniu Herberta. Owszem, był jej niczym brat, jednak popełniał zdecydowanie zbyt wiele głupstw za które niejednokrotnie miała ochotę urwać mu głowę i parę innych, randomowych kończyn, a dziś, cóż, przekroczył jedną z nielicznych granic, które mu wyznaczyła. Wiedziała, że nie będzie w stanie żywić do niego urazy zbyt długo, prędzej, czy później śląc mu sowę z pergaminem, zupełnie tak, jakby nic się nigdy nie wydarzyło, ale teraz, w tym momencie, pozwalała sobie na odreagowanie jego skandalicznego zachowania. Zaczynała mieć wrażenie, że to jakaś zmowa męskiej płci przeciwko niej i zaczynała żałować, że większość jej kontrahentów, to właśnie mężczyźni. Zwykle wielbiła ich za pragmatyzm, ale biorąc pod uwagę ostatnie doświadczenia, swoje zniknięcie i poszukiwanie spokoju z dala od domu, była gotów zmienić ów postrzeganie.
Skuliła się ze zgrzytem, słysząc swoje imię w tłumie. Och, Merlinie, na niebiosa, litości, burknęła w myślach, odwracając się zaraz do źródła dźwięku. Ledwie przez moment pozwoliła wybrzmieć w rysach twarzy uczuciu zdezorientowania, nim dostrzegła znajomą - choć starszą niż zapamiętała - twarz. Skrzywiła się wpierw, zapominając zupełnie, że dostrzegła Iris na rytuale i najwyraźniej nie było to jednostronne. Przechyliła naczynie ku ustom, biorąc jeden z większych łyków płynnego złota, przygotowując się na dobrze znane szczebiotanie. Nie pierwszy raz zadziwiały ją różnice między nimi, bo choć były rodziną, mniej, czy bardziej, to jednak różniło je wszystko. Z uniesieniem brwi obserwowała jak kobieta próbuje zwrócić jej uwagę machaniem, dość komicznym, wymagającym stawania na palcach, a może i nawet niewielkich podskoków. Nie ruszyła się z miejsca, pozwalając kuzynce dotrzeć, nie spodziewając się jednak prężnego chwytu pod ramię. Skrzywiła się pod wpływem nagłego gestu kuzynki, nie mówiąc jednak nic, zapijając dyskomfort kolejnym łykiem trunku, po którym zdobyła się na leciwy uśmiech. Trzymała pion i poprawny krok, a towarzystwo Iris jedynie dopomagało jej w tym trwać. – Kuzyneczka, no proszę proszę, ktoś tu wydoroślał – skwitowała z rozbawieniem, lustrując rysy twarzy blondwłosej czarownicy. Była jej rodziną, krwią z krwi, choć rozrzedzoną przez choćby ich ojców, czuła więc, że powinna być dla niej choć ociupinę łagodniejsza. Iris zawsze była miękka, zbyt miękka w jej oczach. Wychowana w inny sposób, mająca sprostać innym, zgoła lżejszym wymaganiom. Z zadowoleniem obserwowała kuzynkę, wnioskując, że przynajmniej jej nikt nie próbował upodlić, tu z chęcią pozostawiłaby sekundę wewnętrznej ciszy dla swojej matki, która była zbyt zaabsorbowana domową wojną, by zajmować się swoją częścią rodziny. Przynajmniej tego nie udało jej się zniszczyć.
Prychnęła na wzmiankę o przyjaciołach, czując rozbawienie wobec obcobrzmiącego w jej umyśle słowa. Owszem, znała ich, lecz czy mogła zwać przyjaciółmi? Teraz, w tym nastroju, miała ochotę temu zaprzeczyć, gryząc się prędko w język, by nie pozwolić ujść krzywdzącym słowom. – Zbiorowisko ludzi, których przyszło mi znać mniej lub bardziej, jak na rytuał przystało – wzruszyła ramionami, pozostawiając na cięższą chwilę niewybrzmiane pytanie o mężczyznę w którego Iris wpatrywała się niemal cielęcym spojrzeniem. Zwróciła swe spojrzenie do woreczka na bladej szyi, unosząc nieznacznie brwi. Nie widziała osoby, która jej go podarowała, jeżąc się zaraz na samą myśl, że był to ten sam człowiek, którego przychylność zaobserwowała przy tamtejszym stole. Najwyraźniej Merlin wolał dokładać jej zmartwień, niż ich odejmować. Zamiast dalej się nad ty zastanawiać, wychyliła trunek z kielicha do dna i z nonszalancją odstawiła naczynie pierwszej lepszej osobie niosącej tacę. – A ty? Wszystko w porządku? Jak się bawisz? – spytała przez wzgląd na wyuczoną grzeczność, unosząc brodę wyżej, zupełnie jakby pytanie nie chciało opuścić jej ust bez walki. Nie lubiła czczych pogawędek i właśnie wspinała się na wyżyny zrozumienia.
Całe szczęście nie podążały ścieżką długo, a jaśniejące przed nimi ogniska stały się w stalowoniebieskich oczach wybawieniem. Była wdzięczna kuzynce, że sama ku nim dążyła, gotów przysiąc, że inaczej zaciągnęłaby ją tam na siłę, byleby tylko ustać w wędrówce pod patronatem dobrego wychowania. Odwróciła się na moment, zaledwie parę sekund, by porwać z tacy kolejny płynny eliksir cierpliwości, zupełnie nie zauważając działań towarzyszki. Zmieniający się zapach ognia, ten, który wnikał przemożnie w jej nos, skutecznie zwrócił jej uwagę na powrót ku zajmowanemu stanowisku. Woń była kojąca, zmuszała do rozluźnienia mięśni, uspokojenia przyspieszonego w akcie protestu oddechu. Pieprzyć cię, Merlinie, warknęła w myślach, zdając sobie sprawę, że ów spokój przynosiło wybrane na oślep kadzidło.
Zmarszczyła nos, zajmując miejsce nieopodal Iris. Zbyt blisko ognia, którego teraz się nie lękała – wilkołak nie wariował na widok ognia, pozostawiając dyskomfort uwydatniony w gęsiej skórce na dłoniach i nieprzyjemnych dreszczach na ciele, co było niczym w porównaniu z pozostałymi awersjami kruczowłosej. Zakrztusiła się, odkasłując pozorny dym w płucach, choć zdecydowanie winnym jej reakcji były słowa spływające z ust kuzynki. Nie widziały się długo, zbyt długo i była pewna, że ta o niczym nie wiedziała. Nad ciemnowłosą zgromadziły się burzowe chmury, kolidujące z wystosowanym, sztucznym uśmiechem, który zaczynał grać w utopijną grę. – Och, od czego by tu zacząć, sama nie wiem… - upiła łyk miodowego nektaru, drugą ręką wyciągając fajkę, modląc się zarazem, by kadzidło nie zadziałało na nią zdradliwie. – Hm… - udawała, że się zastanawia, wywracając zaraz oczami – im prędzej zerwie ten opatrunek, tym lepiej. Miała nadzieję, że kuzynka nie przejmowała się nazbyt tym, co dzieje się z tą częścią rodziny, śmierci było przecież na pęczki w tych czasach. – Rodzice nie żyją, Soren zapadł się pod ziemię, hodowla jest na mojej głowie, o, ale Rufus wciąż żyje i nadal kradnie sztućce, parszywy drań – skwitowała jednostajnym tonem, krzyżując spojrzenie z czarownicą, zupełnie jakby nie mówiła w jednym zdaniu o śmierci, zaginięciu i wesołym niuchaczu. Typowa Evelyn, bezlitośnie szczera wobec zbędnych elementów przeszłości. Nie robiła tego bezinteresownie, ba, tym razem nie czyniła dla własnej satysfakcji wobec reakcji kuzynki - chciała, by ta wieść została poniesiona dalej, by ciotka wreszcie zaznała spokoju i nie lękała się własnej krewnej. Żal jej było jedynie ojca, tu faktycznie czuła ukłucie bólu, choć przez wzgląd na jego chorobę uważała, że teraz wiódł lepszy żywot poza znanym jej światem. Uniosła naczynie w parszywym toaście, upijając po chwili niewielki łyk. – Powiedz mi lepiej – co u ciebie? – wymruczała z wolna, chłonąc zapach kadzidła i siłując się z wyciągnięciem fajki z kieszeni spódnicy. – Widziałam, że kogoś poznałaś, a może już znałaś, nie wiem, niemniej ma znajome rysy – któż to? Nie naprzykrzał ci się? – posłała pytanie prędko, by odwrócić uwagę od siebie i wszystkiego, co mogło jej dotyczyć, przyznając przed sobą, że wolała ominąć tematy, które zawracały jej głowę w ostatnim czasie, czyli te zgoła inne od wyżej wymienionych.
Od dobrych paru minut kłóciła się z wątpliwym dżentelmenem w białym, lnianym wdzianku, który trzymał tacę z pitnym miodem. Pieprzył coś o zachowaniu umiaru w piciu i innych bzdetach, które zapewne byłyby adekwatne, o ile skierowałby je do niedoświadczonych panien, zamiast kierować je do rozjuszonej Szkotki. Wywróciła oczami, burcząc z wyolbrzymionym akcentem tyradę o przewrażliwionych angielskich chłoptasiach, bez zawahania łapiąc jedno z naczyń w dłoń. Wzniosła wolną dłoń w górę, sugerując dobitnie, że naprawdę nie będzie marnować czasu na trywialne rozmówki z kimś, kogo twarzy i tak nie zapamięta na dłużej niż kilka minut, co i tak było już wystarczającym okazem łaski. Uśmiechnęła się jednym z najpiękniejszych uśmiechów, by prędko odwrócić się na pięcie i ruszyć przed siebie, w głąb polany. Złorzeczyła pod nosem w przerwach od skąpego popijania miodu. Aura festiwalu zupełnie jej się nie udzielała, jednak była świetną ucieczką od domu, który już jakiś czas temu stracił w jej oczach miano azylu. Spodziewała się czegoś innego, czegoś, co mogłoby jej ofiarować więcej upragnionego spokoju, przecież właśnie dlatego przyszła odprawiać jakieś dzikie rytuały oczyszczenie, które ostatecznie jedynie doprawiły jej rogów dzięki bezmyślnemu zachowaniu Herberta. Owszem, był jej niczym brat, jednak popełniał zdecydowanie zbyt wiele głupstw za które niejednokrotnie miała ochotę urwać mu głowę i parę innych, randomowych kończyn, a dziś, cóż, przekroczył jedną z nielicznych granic, które mu wyznaczyła. Wiedziała, że nie będzie w stanie żywić do niego urazy zbyt długo, prędzej, czy później śląc mu sowę z pergaminem, zupełnie tak, jakby nic się nigdy nie wydarzyło, ale teraz, w tym momencie, pozwalała sobie na odreagowanie jego skandalicznego zachowania. Zaczynała mieć wrażenie, że to jakaś zmowa męskiej płci przeciwko niej i zaczynała żałować, że większość jej kontrahentów, to właśnie mężczyźni. Zwykle wielbiła ich za pragmatyzm, ale biorąc pod uwagę ostatnie doświadczenia, swoje zniknięcie i poszukiwanie spokoju z dala od domu, była gotów zmienić ów postrzeganie.
Skuliła się ze zgrzytem, słysząc swoje imię w tłumie. Och, Merlinie, na niebiosa, litości, burknęła w myślach, odwracając się zaraz do źródła dźwięku. Ledwie przez moment pozwoliła wybrzmieć w rysach twarzy uczuciu zdezorientowania, nim dostrzegła znajomą - choć starszą niż zapamiętała - twarz. Skrzywiła się wpierw, zapominając zupełnie, że dostrzegła Iris na rytuale i najwyraźniej nie było to jednostronne. Przechyliła naczynie ku ustom, biorąc jeden z większych łyków płynnego złota, przygotowując się na dobrze znane szczebiotanie. Nie pierwszy raz zadziwiały ją różnice między nimi, bo choć były rodziną, mniej, czy bardziej, to jednak różniło je wszystko. Z uniesieniem brwi obserwowała jak kobieta próbuje zwrócić jej uwagę machaniem, dość komicznym, wymagającym stawania na palcach, a może i nawet niewielkich podskoków. Nie ruszyła się z miejsca, pozwalając kuzynce dotrzeć, nie spodziewając się jednak prężnego chwytu pod ramię. Skrzywiła się pod wpływem nagłego gestu kuzynki, nie mówiąc jednak nic, zapijając dyskomfort kolejnym łykiem trunku, po którym zdobyła się na leciwy uśmiech. Trzymała pion i poprawny krok, a towarzystwo Iris jedynie dopomagało jej w tym trwać. – Kuzyneczka, no proszę proszę, ktoś tu wydoroślał – skwitowała z rozbawieniem, lustrując rysy twarzy blondwłosej czarownicy. Była jej rodziną, krwią z krwi, choć rozrzedzoną przez choćby ich ojców, czuła więc, że powinna być dla niej choć ociupinę łagodniejsza. Iris zawsze była miękka, zbyt miękka w jej oczach. Wychowana w inny sposób, mająca sprostać innym, zgoła lżejszym wymaganiom. Z zadowoleniem obserwowała kuzynkę, wnioskując, że przynajmniej jej nikt nie próbował upodlić, tu z chęcią pozostawiłaby sekundę wewnętrznej ciszy dla swojej matki, która była zbyt zaabsorbowana domową wojną, by zajmować się swoją częścią rodziny. Przynajmniej tego nie udało jej się zniszczyć.
Prychnęła na wzmiankę o przyjaciołach, czując rozbawienie wobec obcobrzmiącego w jej umyśle słowa. Owszem, znała ich, lecz czy mogła zwać przyjaciółmi? Teraz, w tym nastroju, miała ochotę temu zaprzeczyć, gryząc się prędko w język, by nie pozwolić ujść krzywdzącym słowom. – Zbiorowisko ludzi, których przyszło mi znać mniej lub bardziej, jak na rytuał przystało – wzruszyła ramionami, pozostawiając na cięższą chwilę niewybrzmiane pytanie o mężczyznę w którego Iris wpatrywała się niemal cielęcym spojrzeniem. Zwróciła swe spojrzenie do woreczka na bladej szyi, unosząc nieznacznie brwi. Nie widziała osoby, która jej go podarowała, jeżąc się zaraz na samą myśl, że był to ten sam człowiek, którego przychylność zaobserwowała przy tamtejszym stole. Najwyraźniej Merlin wolał dokładać jej zmartwień, niż ich odejmować. Zamiast dalej się nad ty zastanawiać, wychyliła trunek z kielicha do dna i z nonszalancją odstawiła naczynie pierwszej lepszej osobie niosącej tacę. – A ty? Wszystko w porządku? Jak się bawisz? – spytała przez wzgląd na wyuczoną grzeczność, unosząc brodę wyżej, zupełnie jakby pytanie nie chciało opuścić jej ust bez walki. Nie lubiła czczych pogawędek i właśnie wspinała się na wyżyny zrozumienia.
Całe szczęście nie podążały ścieżką długo, a jaśniejące przed nimi ogniska stały się w stalowoniebieskich oczach wybawieniem. Była wdzięczna kuzynce, że sama ku nim dążyła, gotów przysiąc, że inaczej zaciągnęłaby ją tam na siłę, byleby tylko ustać w wędrówce pod patronatem dobrego wychowania. Odwróciła się na moment, zaledwie parę sekund, by porwać z tacy kolejny płynny eliksir cierpliwości, zupełnie nie zauważając działań towarzyszki. Zmieniający się zapach ognia, ten, który wnikał przemożnie w jej nos, skutecznie zwrócił jej uwagę na powrót ku zajmowanemu stanowisku. Woń była kojąca, zmuszała do rozluźnienia mięśni, uspokojenia przyspieszonego w akcie protestu oddechu. Pieprzyć cię, Merlinie, warknęła w myślach, zdając sobie sprawę, że ów spokój przynosiło wybrane na oślep kadzidło.
Zmarszczyła nos, zajmując miejsce nieopodal Iris. Zbyt blisko ognia, którego teraz się nie lękała – wilkołak nie wariował na widok ognia, pozostawiając dyskomfort uwydatniony w gęsiej skórce na dłoniach i nieprzyjemnych dreszczach na ciele, co było niczym w porównaniu z pozostałymi awersjami kruczowłosej. Zakrztusiła się, odkasłując pozorny dym w płucach, choć zdecydowanie winnym jej reakcji były słowa spływające z ust kuzynki. Nie widziały się długo, zbyt długo i była pewna, że ta o niczym nie wiedziała. Nad ciemnowłosą zgromadziły się burzowe chmury, kolidujące z wystosowanym, sztucznym uśmiechem, który zaczynał grać w utopijną grę. – Och, od czego by tu zacząć, sama nie wiem… - upiła łyk miodowego nektaru, drugą ręką wyciągając fajkę, modląc się zarazem, by kadzidło nie zadziałało na nią zdradliwie. – Hm… - udawała, że się zastanawia, wywracając zaraz oczami – im prędzej zerwie ten opatrunek, tym lepiej. Miała nadzieję, że kuzynka nie przejmowała się nazbyt tym, co dzieje się z tą częścią rodziny, śmierci było przecież na pęczki w tych czasach. – Rodzice nie żyją, Soren zapadł się pod ziemię, hodowla jest na mojej głowie, o, ale Rufus wciąż żyje i nadal kradnie sztućce, parszywy drań – skwitowała jednostajnym tonem, krzyżując spojrzenie z czarownicą, zupełnie jakby nie mówiła w jednym zdaniu o śmierci, zaginięciu i wesołym niuchaczu. Typowa Evelyn, bezlitośnie szczera wobec zbędnych elementów przeszłości. Nie robiła tego bezinteresownie, ba, tym razem nie czyniła dla własnej satysfakcji wobec reakcji kuzynki - chciała, by ta wieść została poniesiona dalej, by ciotka wreszcie zaznała spokoju i nie lękała się własnej krewnej. Żal jej było jedynie ojca, tu faktycznie czuła ukłucie bólu, choć przez wzgląd na jego chorobę uważała, że teraz wiódł lepszy żywot poza znanym jej światem. Uniosła naczynie w parszywym toaście, upijając po chwili niewielki łyk. – Powiedz mi lepiej – co u ciebie? – wymruczała z wolna, chłonąc zapach kadzidła i siłując się z wyciągnięciem fajki z kieszeni spódnicy. – Widziałam, że kogoś poznałaś, a może już znałaś, nie wiem, niemniej ma znajome rysy – któż to? Nie naprzykrzał ci się? – posłała pytanie prędko, by odwrócić uwagę od siebie i wszystkiego, co mogło jej dotyczyć, przyznając przed sobą, że wolała ominąć tematy, które zawracały jej głowę w ostatnim czasie, czyli te zgoła inne od wyżej wymienionych.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 01.11.23 22:06, w całości zmieniany 2 razy
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
| Noc z 4 na 5 sierpnia '58
W sumie to nie do końca wiedziała jak to się stało, że pojawiła się w Dorset. Zazwyczaj nie pojawiała się w takich miejscach, nie wyruszała w takie podróże, ale coś skłoniło ją do tego żeby wyrwać się z Londynu i wybrać się na wyprawę. Co prawda trochę zajęło jej dotarcie tutaj, ale pojawiła się w idealnym momencie. Już pod koniec lipca w Londynie chodziły plotki o festiwalu, który ma się odbyć. Święto Żniw czy też Święto Miłości, Święto Lata… zwał jak zwał. Idealna okazja by się trochę rozerwać. W porcie jakoś tego nie czuła. Kiedyś wystarczył jej kufel piwa i stali klienci odwiedzający Parszywego Pasażera. Dzisiaj to nie było to samo. Piwo gorsze. Starych klientów nie było. Nie raz i nie dwa snuła się po ciemnych ulicach portu, drogami tylko sobie znanymi i nie mogła się nadziwić jak to się stało, że Port się aż tak zmienił. Ciężkie było teraz życie, chociaż przecież nie powinno jej to dotknąć. Nie aż tak. Zawsze mówiła, że to co się dzieje po za portem jej wisi i powiewa. Poradzi sobie zawsze a nie mogła odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Czy to utrata najbliższych sprawiła, że Rain tak bardzo się zmieniła? Być może. Chociaż Huxley nie była w stanie tego przyznać, przed sobą również.
Lughnasadh przyciągało wielu czarodziei, z tego co zdążyła się zorientować, byli to zwykli ludzie. Nie widziała tu twarzy wysoko postawionych. A jeśli byli, to całkowicie jej nieznani. Ale ona też nie specjalnie chciała się do nich zbliżać. Nie była osobą, która w nowym środowisku tak bardzo wychodziła przed szereg. Opuszczenie portu, dobrze znanego Londynu było grubym wyjściem po za jej strefę komfortu. Nie czuła się tu dobrze. Zdążyła zapomnieć po co tu w ogóle przybyła. I nawet zastanawiała się nad tym czy nie odwrócić się na pięcie i wrócić do swojej bezpiecznej nory. Ile by teraz dała, aby usiąść nad Tamizą i napić się jakiegoś whisky. A z drugiej strony, spod kaptura który zasłaniał jej pukiel ciemnych włosów, uważnie przyglądała się wszystkim nieznajomym twarzom licząc na to, że zobaczy te najbliższe. Może nie tylko ona uciekła chowając głowę w piasek. Tylko, że ona wróciła. Ona dała znać, że żyje.
Chodząc tak po terenie tego całego festiwalu zastał ją zmrok. Szła przez las wdychając zapachy, o których istnieniu już dawno zapomniała i trafiła na jakąś polanę, a na niej znajdowało się kilka jak nie kilkanaście ognisk. Przy większości z nich już ktoś siedział, sam lub w towarzystwie. Przy niektórych było cicho, przy innych ktoś radośnie się śmiał. Dobre miejsce by usiąść i odpocząć. Nabrać sił przed drogą powrotną do portu, tam gdzie było jej miejsce. Wybrała sobie jakieś ognisko, jedno z niewielu przy których jeszcze nikt nie przycupnął. Idąc skrajem lasu dotarła do niego. Ciepło ognia podziałało na nią kojąco i uspokajająco. Nie spodziewała się tego, jak bardzo potrzebowała tego widoku. Zawsze lubiła wpatrywać się w ogień. Swoje piromaniackie zapędy nie raz i nie dwa już spełniła, chociażby wtedy kiedy za dzieciaka, za jej udziałem, spłonął budynek w porcie. Teraz też, gdy tylko usiadła na lekko wilgotnej kłodzie sięgnęła bo długi badyl i zaczęła go podpalać nad ogniem.
Zrobiło się na tyle ciepło, że zsunęła kaptur z głowy. Rozpięła pierwszy guzik płaszcza, który teraz swobodnie zwisał na jej ramionach. Nie wyglądała zachęcająco, wręcz jakby była jakąś wiedźmą. Nie spodziewała się, że ktokolwiek będzie chciał jej towarzyszyć, dlatego skupiła się na wpatrywaniu w iskry na ciemnym tle i pogrążyła się głęboko we własnych myślach.
W sumie to nie do końca wiedziała jak to się stało, że pojawiła się w Dorset. Zazwyczaj nie pojawiała się w takich miejscach, nie wyruszała w takie podróże, ale coś skłoniło ją do tego żeby wyrwać się z Londynu i wybrać się na wyprawę. Co prawda trochę zajęło jej dotarcie tutaj, ale pojawiła się w idealnym momencie. Już pod koniec lipca w Londynie chodziły plotki o festiwalu, który ma się odbyć. Święto Żniw czy też Święto Miłości, Święto Lata… zwał jak zwał. Idealna okazja by się trochę rozerwać. W porcie jakoś tego nie czuła. Kiedyś wystarczył jej kufel piwa i stali klienci odwiedzający Parszywego Pasażera. Dzisiaj to nie było to samo. Piwo gorsze. Starych klientów nie było. Nie raz i nie dwa snuła się po ciemnych ulicach portu, drogami tylko sobie znanymi i nie mogła się nadziwić jak to się stało, że Port się aż tak zmienił. Ciężkie było teraz życie, chociaż przecież nie powinno jej to dotknąć. Nie aż tak. Zawsze mówiła, że to co się dzieje po za portem jej wisi i powiewa. Poradzi sobie zawsze a nie mogła odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Czy to utrata najbliższych sprawiła, że Rain tak bardzo się zmieniła? Być może. Chociaż Huxley nie była w stanie tego przyznać, przed sobą również.
Lughnasadh przyciągało wielu czarodziei, z tego co zdążyła się zorientować, byli to zwykli ludzie. Nie widziała tu twarzy wysoko postawionych. A jeśli byli, to całkowicie jej nieznani. Ale ona też nie specjalnie chciała się do nich zbliżać. Nie była osobą, która w nowym środowisku tak bardzo wychodziła przed szereg. Opuszczenie portu, dobrze znanego Londynu było grubym wyjściem po za jej strefę komfortu. Nie czuła się tu dobrze. Zdążyła zapomnieć po co tu w ogóle przybyła. I nawet zastanawiała się nad tym czy nie odwrócić się na pięcie i wrócić do swojej bezpiecznej nory. Ile by teraz dała, aby usiąść nad Tamizą i napić się jakiegoś whisky. A z drugiej strony, spod kaptura który zasłaniał jej pukiel ciemnych włosów, uważnie przyglądała się wszystkim nieznajomym twarzom licząc na to, że zobaczy te najbliższe. Może nie tylko ona uciekła chowając głowę w piasek. Tylko, że ona wróciła. Ona dała znać, że żyje.
Chodząc tak po terenie tego całego festiwalu zastał ją zmrok. Szła przez las wdychając zapachy, o których istnieniu już dawno zapomniała i trafiła na jakąś polanę, a na niej znajdowało się kilka jak nie kilkanaście ognisk. Przy większości z nich już ktoś siedział, sam lub w towarzystwie. Przy niektórych było cicho, przy innych ktoś radośnie się śmiał. Dobre miejsce by usiąść i odpocząć. Nabrać sił przed drogą powrotną do portu, tam gdzie było jej miejsce. Wybrała sobie jakieś ognisko, jedno z niewielu przy których jeszcze nikt nie przycupnął. Idąc skrajem lasu dotarła do niego. Ciepło ognia podziałało na nią kojąco i uspokajająco. Nie spodziewała się tego, jak bardzo potrzebowała tego widoku. Zawsze lubiła wpatrywać się w ogień. Swoje piromaniackie zapędy nie raz i nie dwa już spełniła, chociażby wtedy kiedy za dzieciaka, za jej udziałem, spłonął budynek w porcie. Teraz też, gdy tylko usiadła na lekko wilgotnej kłodzie sięgnęła bo długi badyl i zaczęła go podpalać nad ogniem.
Zrobiło się na tyle ciepło, że zsunęła kaptur z głowy. Rozpięła pierwszy guzik płaszcza, który teraz swobodnie zwisał na jej ramionach. Nie wyglądała zachęcająco, wręcz jakby była jakąś wiedźmą. Nie spodziewała się, że ktokolwiek będzie chciał jej towarzyszyć, dlatego skupiła się na wpatrywaniu w iskry na ciemnym tle i pogrążyła się głęboko we własnych myślach.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Ostatnio zmieniony przez Rain Huxley dnia 08.10.23 20:05, w całości zmieniany 1 raz
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
4 VIII 1958
Ogniska jaśniały tu i tam między drzewami, do uszu docierały strzępki rozmów, wyjęte z kontekstu absurdy - momenty podniosłości i ogromnej powagi, łzawe historie przejętych smutkiem głosów, jakieś iskry gniewu sypiące się między młodym małżeństwem, niewinne westchnienia i chichoty. Chłonął te ulotne rewelacje, klucząc w poszukiwaniu wolnej przestrzeni, dalej i dalej. Było tu ciszej, muzyka nie brzęczała nieustannie w tle - ulga od kakofonii prowadzonej palcami schlanych amatorów - tak przynajmniej myślał, dopóki ucho nie wyłapało smętnie szarpniętych strun, parę pojedynczych dźwięków zza mijanego akurat pnia, a potem ktoś złapał go za fraki, uczepił się materiału w półprzytomnym zwisie. Zareagował instynktownie, odpłacając się podobnym chwytem zanim z impetem wepchnął nieznajomego typa na drzewo, mierząc go wściekłym spojrzeniem. Na chwilę odebrało mu dech, ale oprzytomniał zaskakująco szybko, wyraźnie mając coś do powiedzenia.
- Zostawiaaa mjeeee - wycie pijaczyny potoczyło się między drzewami tak chwiejnie, jakby sam stawiał między nimi krok. Oddech przesiąknięty alkoholem omiótł twarz Argusa, który momentalnie skrzywił się i odsunął, nie poluźniając uścisku. - Zostawiaaaa, poszła, rozuesz?!
- Trzeba było lutnię nastroić, to może by cię zniosła, złamasie - warknął, zastanawiając się, jak to się, kurwa, działo, że nawet kiedy nie szukał zaczepki, magicznie znajdywała go sama. Jebane Mojry, znowu na warcie.
- Przyacielu, suchaj mie - no i dość, tyle mu wystarczyło - typ ledwo stał, pięścią by nigdzie nie trafił. Puścił młodego mężczyznę bez ostrzeżenia, pozwalając mu runąć obok pnia, gdzie westchnął z bolesnym zrezygnowaniem, lądując obok swojej nieszczęsnej lutni. Mandoli, tak właściwie. Ułożył się nawet wygodnie. - Suchaj co ci poem - nie poddawał się, skubany - znajdź ją, ładna taka, dogadamy się, dobrodzieju - oferta się zbliżała, już ją formułował - znajdź ją, to ci zagram - świetnie, nie mógł się doczekać - ładna, móe ci, że hej, kasztanowe włosy miaa - oho, nawet zapamiętał - musi się tu kręcić, przeesz lecą na muzyków, nje? - zamknął już oczy, przechodząc do ledwo zrozumiałego bełkotu, ale błogi uśmiech na chwilę zagościł na drżących ustach - albo mi poec, poec mi gdzie te zielsko dają, to sam znajdę - założył optymistycznie, zanim zamknął oczy i zachrapał już po paru sekundach. Filch zlustrował go spojrzeniem od góry do dołu, czubkiem buta trącając ramię, po czym dobrodusznie obrócił ciało na bok żeby nieznajomy przypadkiem nie zadławił się tym, co mogłoby chcieć wydostać się na powierzchnię.
- Śpij słodko, aniołku - prychnął, kucnąwszy obok. Z kieszeni jegomościa wystawała sfatygowana papierośnica, porysowana i prawie pusta - ostatni papieros był wspaniałym łupem, zasłużoną nagrodą za spełnienie obywatelskiego obowiązku - zatroszczenia się o kolegę po fachu. Może się dzięki tej dobroci nie udławi. Metalowa pamiątka rodzinna wróciła pusta do kieszeni właściciela, ale Argus zgarnął jeszcze mandolę, nieco mniej zniszczoną, choć w stanie, który mimo wszystko wprowadził na twarz grymas odrazy ludzkim niedbalstwem i brakiem poszanowania dla instrumentu.
Nie dziw, że ognisko obok upojonego mężczyzny pozostało puste. Pokonanie parunastu kroków zajęło Filchowi moment, przyjemne ciepło płomieni i błoga cisza - może chwila upragnionego spokoju? - rozpłynęły się po mięśniach, które próbował rozluźnić, oparłszy się plecami o pień sosny, z mandolą przewieszoną przez ramię. Zapalniczka kliknęła cicho, tytoniowy dym przyjemnie podrażnił zmysły, szybko koncentrujące się na rozstrojonych strunach, które wprawił w ruch. Aż ciary szły po plecach, dramat. - Merlinie - burknął pod nosem, dłonią natychmiast tłumiąc dźwięki. Ledwo zabrał się za strojenie, gdy niewinny szum przykuł jego uwagę; poderwał głowę, wbijając czujne spojrzenie w sylwetkę oświetloną ciepłą poświatą ognia. Mojry miały dziś świetny humor.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Tego wieczora wędrowałam samotnie.
Pozostawiony pod bezpiecznym skrzydłem przyjaciółki i cieszący się towarzystwem równoletniego kolegi Orpheus spędzał czas pod jednym z mnogości kolorowych namiotów na łące odpoczynku, podczas gdy ja podążałam za zewem wiatru i odległym szumem fal, chłonąc przedziwną błogość tego miejsca. Festiwal upływał pod zaskakująco burzliwym znakiem, to prawda, lecz w chwilach takich jak ta, gdy obok siebie miałam płaszcz nocy, gwar wesołych rozmów i strzykanie płomieni na palonych ogniskach, byłam w stanie wznieść się na wyżyny wybaczenia i przymknąć oko na wszelkie niedogodności. Niezwykle cienka warstwa aromatu piwa i miodu otulała język, w płucach natomiast kwitł mech i słona morska bryza, wtulona w gęstwiny przymorskiego lasu, tkającego ścieżki od jednego do drugiego punktu przygotowanych zabaw. Och, pomyśleć tylko, że gdybym przyszła na polanę zaledwie kilka minut wcześniej albo kilka minut później, mogłabym uniknąć rozstawionych wnyków zasadzki pijanego w sztok młodzieńca, muzyka spod zacienionej gwiazdy, ubranego w przybrudzoną i przepoconą rozchełstaną koszulę. Wypieki na jego twarzy, rozniecone alkoholowym szaleństwem, przywodziły na myśl dorodne wiśnie, a to uzasadniało brak buta na lewej nodze, kiedy w ckliwej brawurze wychodził mi naprzeciw i wzdychał do słonecznikowej sukienki. Jak on zawodził, na Merlina! Jak piał o tym, że nigdy nie widział istoty jaśniejszej ode mnie, i że stałam się słońcem, pod którym będzie wygrzewał się na wieki. Jeszcze tego mi brakowało, kolejnych bzdurnych deklaracji podrzędnego pijaczyny, który zbyt mocno zachłysnął się latem. Ale kiedy przypadł do ziemi i złapał za rąbki materiału, prosząc o taniec, wiedziałam, że nadszedł czas uciekać. Czmychnęłam więc ile tylko sił w nogach, zawinęłam za drzewo i wściekle poszłam dalej, raz po raz oglądając się przez ramię, by sprawdzić, czy nieznajomy udał się w pogoń. Nie był co prawda w stanie nawet ustać w pełnym pionie, ale lepiej dmuchać na zimne; skrzywiłam się także, gdy do uszu dotarł odgłos oddalających się szlochów, zupełnie niemęskich i niepoważnych. Cóż, przynajmniej mógł być pewien, że o wschodzie słońca nie będzie pamiętał własnego upokorzenia, wypił tyle, by los mu tego oszczędził.
Lawirowałam wokół spowitych ciemnością ścieżek, przyglądając się migotliwym płomieniom ognisk, i nie wiedziałam dokąd idę. Prowadził mnie przypadek, dokądś, dokądkolwiek, aż nagle pejzaż nabrał konwencjonalnej, zrozumiałej ostrości; zatrzymałam się blisko drzewa, spod którego dobiegł zdumiewająco znajomy głos, a kiedy wychyliłam się przez nie i spostrzegłam znajome rysy sąsiedzkiego nerwusa, spłynęło na mnie zaskakujące poczucie ulgi.
- Wystarczy Leta - naprostowałam, gwoli złośliwego powitania, wyłoniwszy się w pełni zza spękanego pnia. Byłam zbyt blisko jego samotni, by skryte pod zmęczoną dłonią usta zniekształciły dźwięk wypowiadanego imienia, nie miał więc od tego ucieczki. Wzrok prześlizgnął się w dół, odnajdując zawłaszczony przez niego instrument, na którego widok wargi ułożyły się w odstręczonym grymasie. - Nie mów, że ty też zamierzasz dziś kogoś gonić z tym ustrojstwem. Festiwalowiczki w końcu poczują się zaszczute końskimi zalotami tutejszych muzyków, jeśli dołączy do nich ktoś pokroju twojej subtelności - nie potrafiłam inaczej, nie potrafiłam przytrzymać języka za zębami, nie potrafiłam nie przywitać go zwyczajową kąśliwością, nie potrafiłam. Wyzwalał we mnie ten instynkt jak zapalniczka wyzwalała płomień, na końcówce jego papierosa rysując rozżarzony karminem punkt ciepła. - Przed chwilą sama przez to przeszłam - przyznałam bez entuzjazmu, po czym obróciłam się ku najbliższemu nam palenisku i z rozdrażnionym westchnieniem ruszyłam ku trawionym ogniem polanom, zajmując miejsce nieopodal, materiał żółtej sukienki, słonecznej zdaniem tego gagatka, układając ostrożnie na ziemi. - Jak się bawisz? Wyglądasz na zachwyconego - zauważyłam ironicznie; wyglądał na wściekłego, na pochmurnego, na zagniewanego, wyglądał zatem zupełnie jak Argus Filch, którego znałam. Gdzie zgubił Penny? Oby zostawił ją pod czyjąś opieką, zamiast oddalać się spod rozstawionego na polanie namiotu, gdzie mogła już słodko drzemać - coś sprawiło jednak, że pohamowałam chęć ususzenia mu głowy, sięgnąwszy za to do ustawionej tuż obok moich stóp misy, z której ujęłam garść roślinnego suszu. Zapach docierający do nozdrzy był głęboki, świeży; bez zastanowienia cisnęłam więc zioła ku płomieniom, pozwoliwszy, by smugi czerwonych języków objęły je bez reszty.
Pozostawiony pod bezpiecznym skrzydłem przyjaciółki i cieszący się towarzystwem równoletniego kolegi Orpheus spędzał czas pod jednym z mnogości kolorowych namiotów na łące odpoczynku, podczas gdy ja podążałam za zewem wiatru i odległym szumem fal, chłonąc przedziwną błogość tego miejsca. Festiwal upływał pod zaskakująco burzliwym znakiem, to prawda, lecz w chwilach takich jak ta, gdy obok siebie miałam płaszcz nocy, gwar wesołych rozmów i strzykanie płomieni na palonych ogniskach, byłam w stanie wznieść się na wyżyny wybaczenia i przymknąć oko na wszelkie niedogodności. Niezwykle cienka warstwa aromatu piwa i miodu otulała język, w płucach natomiast kwitł mech i słona morska bryza, wtulona w gęstwiny przymorskiego lasu, tkającego ścieżki od jednego do drugiego punktu przygotowanych zabaw. Och, pomyśleć tylko, że gdybym przyszła na polanę zaledwie kilka minut wcześniej albo kilka minut później, mogłabym uniknąć rozstawionych wnyków zasadzki pijanego w sztok młodzieńca, muzyka spod zacienionej gwiazdy, ubranego w przybrudzoną i przepoconą rozchełstaną koszulę. Wypieki na jego twarzy, rozniecone alkoholowym szaleństwem, przywodziły na myśl dorodne wiśnie, a to uzasadniało brak buta na lewej nodze, kiedy w ckliwej brawurze wychodził mi naprzeciw i wzdychał do słonecznikowej sukienki. Jak on zawodził, na Merlina! Jak piał o tym, że nigdy nie widział istoty jaśniejszej ode mnie, i że stałam się słońcem, pod którym będzie wygrzewał się na wieki. Jeszcze tego mi brakowało, kolejnych bzdurnych deklaracji podrzędnego pijaczyny, który zbyt mocno zachłysnął się latem. Ale kiedy przypadł do ziemi i złapał za rąbki materiału, prosząc o taniec, wiedziałam, że nadszedł czas uciekać. Czmychnęłam więc ile tylko sił w nogach, zawinęłam za drzewo i wściekle poszłam dalej, raz po raz oglądając się przez ramię, by sprawdzić, czy nieznajomy udał się w pogoń. Nie był co prawda w stanie nawet ustać w pełnym pionie, ale lepiej dmuchać na zimne; skrzywiłam się także, gdy do uszu dotarł odgłos oddalających się szlochów, zupełnie niemęskich i niepoważnych. Cóż, przynajmniej mógł być pewien, że o wschodzie słońca nie będzie pamiętał własnego upokorzenia, wypił tyle, by los mu tego oszczędził.
Lawirowałam wokół spowitych ciemnością ścieżek, przyglądając się migotliwym płomieniom ognisk, i nie wiedziałam dokąd idę. Prowadził mnie przypadek, dokądś, dokądkolwiek, aż nagle pejzaż nabrał konwencjonalnej, zrozumiałej ostrości; zatrzymałam się blisko drzewa, spod którego dobiegł zdumiewająco znajomy głos, a kiedy wychyliłam się przez nie i spostrzegłam znajome rysy sąsiedzkiego nerwusa, spłynęło na mnie zaskakujące poczucie ulgi.
- Wystarczy Leta - naprostowałam, gwoli złośliwego powitania, wyłoniwszy się w pełni zza spękanego pnia. Byłam zbyt blisko jego samotni, by skryte pod zmęczoną dłonią usta zniekształciły dźwięk wypowiadanego imienia, nie miał więc od tego ucieczki. Wzrok prześlizgnął się w dół, odnajdując zawłaszczony przez niego instrument, na którego widok wargi ułożyły się w odstręczonym grymasie. - Nie mów, że ty też zamierzasz dziś kogoś gonić z tym ustrojstwem. Festiwalowiczki w końcu poczują się zaszczute końskimi zalotami tutejszych muzyków, jeśli dołączy do nich ktoś pokroju twojej subtelności - nie potrafiłam inaczej, nie potrafiłam przytrzymać języka za zębami, nie potrafiłam nie przywitać go zwyczajową kąśliwością, nie potrafiłam. Wyzwalał we mnie ten instynkt jak zapalniczka wyzwalała płomień, na końcówce jego papierosa rysując rozżarzony karminem punkt ciepła. - Przed chwilą sama przez to przeszłam - przyznałam bez entuzjazmu, po czym obróciłam się ku najbliższemu nam palenisku i z rozdrażnionym westchnieniem ruszyłam ku trawionym ogniem polanom, zajmując miejsce nieopodal, materiał żółtej sukienki, słonecznej zdaniem tego gagatka, układając ostrożnie na ziemi. - Jak się bawisz? Wyglądasz na zachwyconego - zauważyłam ironicznie; wyglądał na wściekłego, na pochmurnego, na zagniewanego, wyglądał zatem zupełnie jak Argus Filch, którego znałam. Gdzie zgubił Penny? Oby zostawił ją pod czyjąś opieką, zamiast oddalać się spod rozstawionego na polanie namiotu, gdzie mogła już słodko drzemać - coś sprawiło jednak, że pohamowałam chęć ususzenia mu głowy, sięgnąwszy za to do ustawionej tuż obok moich stóp misy, z której ujęłam garść roślinnego suszu. Zapach docierający do nozdrzy był głęboki, świeży; bez zastanowienia cisnęłam więc zioła ku płomieniom, pozwoliwszy, by smugi czerwonych języków objęły je bez reszty.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Niemagiczni
The member 'Leta Evans' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Obrazy płynące pod płachtą świadomości zwykle nie wybijały się przed szereg, były, zauważał je, tak jak zauważa się nowy zapach i słońce wychylające się zza chmury, lecz draśnięcie strun ostrzegawczo wyostrzyło zmysł synestezji, jeszcze gdy dźwięki sprowokował schlany bard - dostał wtedy przedsmak terroru, ale teraz, gdy usiłował nastroić instrument - to już był czysty masochizm. Brzęczenie strun przywoływało wizję pękającej kości i paskudnego szpiku, powidok, który musiał wymieść natychmiast, a więc nastroić to ustrojstwo, by zapisało się w pamięci przyjemniejszym widmem. Zmarszczka ściągniętych brwi nosiła wyraźne znamiona irytacji głównie z tego powodu - widzenie dźwięków zazwyczaj sprzyjało twórczym porywom, ułatwiało naukę, jednak czasem utrudniało koncentrację, wydrapując ze zgrzytem odbicia mar, niedostępnych dla żadnego umysłu poza jego własnym. Nie zamierzał odpuszczać doprowadzenia mandoli do stanu używalności, nawet wtedy, gdy znajomy głos zagarniał uwagę, wtłaczając swoją jasność w zakątek polany. Zmrużył oczy, nienachalnie śledząc ruch kobiecej sylwetki, gdy papierosowy dym wdzierał się do płuc. Powitanie zbył milczeniem, spodziewając się dosadniejszych złośliwości tuż po pierwszych słowach i nie przeliczył się w oczekiwaniach. Czubkiem palca maltretował pierwszą z podwójnych strun, powoli przekręcając klucz. Nie umiał grać na gitarze ani niczym o podobnej budowie, ale teoria muzyczna i wyczulony słuch dawały ogromną przewagę w nauce - od pewnego czasu w głowie tliła się myśl, by poszerzyć instrumentarium - los sam wkładał mu w ręce okazję. Ostatnia przymusowa przerwa od melodii okazała się bardziej traumatyczna niż się spodziewał i nie zamierzał tego stanu powtórzyć.
Wypuścił dym z płuc wraz z krótkim śmiechem, już po pierwszym zdaniu orientując się, że Leta musiała być tą, która niegodziwie zostawiła młodego adoratora na pastwę losu. Pijacki opis pokrywał się z rzeczywistością, światło migotliwie wyciągało z kasztanowych włosów płomienne refleksy, sukienka zgrabnie podkreślała talię - przepis na katastrofę romantycznych umysłów.
- Odgonić, jeśli już - sprostował, podsumowując całą swoją istotę w jednym słowie. Nie łaknął towarzystwa, nawet tutaj, pośród roztańczonych panien i radości rozsypywanej po leśnych ostępach, wiecznie przesiąknięty troskami i poczuciem odmienności. Po incydencie na brzegu ochota na ludzkie interakcje spadła głęboko poniżej zera, a jednak, kiedy Evans zakłócała jego samotnię, zaciekle sącząc z ust docinki, niekoniecznie myślał o taktycznym odwrocie - na co uwagi nie zwrócił, pochłonięty cichą wibracją struny i znajomym głosem, ciskającym ironiczne pytanie.
- Ależ jestem - potwierdził podobnym tonem, unosząc kącik ust w półuśmiechu, z którego ogień wyciągał jeszcze ciut przebiegłości. - Wyborne towarzystwo, mam nowego znajomego, świetny gość - było mu bardzo przykro, że sobie poszłaś, wyraził się jasno - przyznał z pogardliwym rozbawieniem, niedbale strzepując popiół z papierosa. Serdecznym palcem tej samej dłoni trudził już kolejną strunę, dostrajając ją do pierwszej. Od razu lepiej, czysty dźwiek mandolowego c nabrał kształtów pióra. - Nie podobał ci się? Ostatecznie do niego wróciłaś, więc coś musi być na rzeczy. Niestety, moja droga, jest niedysponowany, ale wierzę, że cierpliwie na niego poczekasz. Dałaś mu chociaż szansę? Na pewno szykował ci coś wyjątkowego, wydawał się zdeterminowany żeby na tym grać - zasugerował potokiem słów, w międzyczasie czujnie obserwując, jak drobne dłonie wybierają mieszankę, by cisnąć ją zaraz w płomienie - zaplanowała już zapowiedziane morderstwo, czy postanowiła płynąć z prądem, poddając się żywiołowi?
- Nie próżnujesz - skomentował, wykrzesując z chrypliwego głosu nuty uznania. Skrzyżowane spojrzenia utrzymał przez chwilę, na brzmienie kolejnych słów. - Zbrodnia z pasji sama się nie dokona - czy potrzebował kadzidlanych oparów do bezczelnych insynuacji, zdolnych wzburzyć jej krew? Skądże, gałązki ledwo rozżarzyły się w płomieniach, dym nie zdążył jeszcze wymieszać się z wonią tytoniu, otulającą mężczyznę, Leta była bliżej ognia i mogła poczuć bergamotkę jako pierwsza. Dopiero po chwili świeża kompozycja rozlała się po zmysłach Argusa, orzeźwiając z wolna, lecz wyraźnie, bardzo wyraźnie. - Trawa cytrynowa? - pytał, choć był pewien, wiedziony za nos pociągającym zapachem, niepokojąco przywodzącym na myśl szczególne połączenie, z jakim zetknął się tylko raz, w hogwarckiej sali eliksirów... w jebanej amortencji. Palce znieruchomiały na moment nad strunami, ale zaraz powrócił do strojenia, mając za sobą dopiero połowę procesu. Zaciągnął się tytoniem, mając nadzieję na zneutralizowanie nęcących zapachów, ale tym sposobem wdychał ich tylko więcej.
- Palisz? - nie oferował, pytał z umiarkowanym zaciekawieniem, niebezpiecznie koncentrującym się na kształcie kobiecych ust i myśli, że właśnie tam papieros wyglądałby najwłaściwiej.
Wypuścił dym z płuc wraz z krótkim śmiechem, już po pierwszym zdaniu orientując się, że Leta musiała być tą, która niegodziwie zostawiła młodego adoratora na pastwę losu. Pijacki opis pokrywał się z rzeczywistością, światło migotliwie wyciągało z kasztanowych włosów płomienne refleksy, sukienka zgrabnie podkreślała talię - przepis na katastrofę romantycznych umysłów.
- Odgonić, jeśli już - sprostował, podsumowując całą swoją istotę w jednym słowie. Nie łaknął towarzystwa, nawet tutaj, pośród roztańczonych panien i radości rozsypywanej po leśnych ostępach, wiecznie przesiąknięty troskami i poczuciem odmienności. Po incydencie na brzegu ochota na ludzkie interakcje spadła głęboko poniżej zera, a jednak, kiedy Evans zakłócała jego samotnię, zaciekle sącząc z ust docinki, niekoniecznie myślał o taktycznym odwrocie - na co uwagi nie zwrócił, pochłonięty cichą wibracją struny i znajomym głosem, ciskającym ironiczne pytanie.
- Ależ jestem - potwierdził podobnym tonem, unosząc kącik ust w półuśmiechu, z którego ogień wyciągał jeszcze ciut przebiegłości. - Wyborne towarzystwo, mam nowego znajomego, świetny gość - było mu bardzo przykro, że sobie poszłaś, wyraził się jasno - przyznał z pogardliwym rozbawieniem, niedbale strzepując popiół z papierosa. Serdecznym palcem tej samej dłoni trudził już kolejną strunę, dostrajając ją do pierwszej. Od razu lepiej, czysty dźwiek mandolowego c nabrał kształtów pióra. - Nie podobał ci się? Ostatecznie do niego wróciłaś, więc coś musi być na rzeczy. Niestety, moja droga, jest niedysponowany, ale wierzę, że cierpliwie na niego poczekasz. Dałaś mu chociaż szansę? Na pewno szykował ci coś wyjątkowego, wydawał się zdeterminowany żeby na tym grać - zasugerował potokiem słów, w międzyczasie czujnie obserwując, jak drobne dłonie wybierają mieszankę, by cisnąć ją zaraz w płomienie - zaplanowała już zapowiedziane morderstwo, czy postanowiła płynąć z prądem, poddając się żywiołowi?
- Nie próżnujesz - skomentował, wykrzesując z chrypliwego głosu nuty uznania. Skrzyżowane spojrzenia utrzymał przez chwilę, na brzmienie kolejnych słów. - Zbrodnia z pasji sama się nie dokona - czy potrzebował kadzidlanych oparów do bezczelnych insynuacji, zdolnych wzburzyć jej krew? Skądże, gałązki ledwo rozżarzyły się w płomieniach, dym nie zdążył jeszcze wymieszać się z wonią tytoniu, otulającą mężczyznę, Leta była bliżej ognia i mogła poczuć bergamotkę jako pierwsza. Dopiero po chwili świeża kompozycja rozlała się po zmysłach Argusa, orzeźwiając z wolna, lecz wyraźnie, bardzo wyraźnie. - Trawa cytrynowa? - pytał, choć był pewien, wiedziony za nos pociągającym zapachem, niepokojąco przywodzącym na myśl szczególne połączenie, z jakim zetknął się tylko raz, w hogwarckiej sali eliksirów... w jebanej amortencji. Palce znieruchomiały na moment nad strunami, ale zaraz powrócił do strojenia, mając za sobą dopiero połowę procesu. Zaciągnął się tytoniem, mając nadzieję na zneutralizowanie nęcących zapachów, ale tym sposobem wdychał ich tylko więcej.
- Palisz? - nie oferował, pytał z umiarkowanym zaciekawieniem, niebezpiecznie koncentrującym się na kształcie kobiecych ust i myśli, że właśnie tam papieros wyglądałby najwłaściwiej.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
- Odgonić - powtórzyłam po nim, z rozmysłem przeciągając wypowiadane zgłoski i tkając zapowiedź nadchodzącego kuksańca, którego musiał, och, musiał się spodziewać, znał mnie już stanowczo zbyt dobrze. Na tym, między innymi, polegała nasza relacja, na wzajemnie krzesanej złośliwości, w której dopatrywaliśmy się relaksu odciągającego uwagę od ciężaru prawdziwych problemów, drzemiących w półcieniach dnia codziennego, wlekących się za nami jak dodatkowa para czarnych kształtów, odchodzących od ciał w refleksach słońca. - Nie widzę pasma rozochoconych dziewcząt podążających twoim tropem - oznajmiłam, tuż po tym, jak rozejrzałam się dookoła z dłonią teatralnie uniesioną do łuku brwiowego i opartą o ciepłą skórę. Trudno było mi uwierzyć w ewentualność, jakoby Argus Filch stał się pogromcą kobiecych serc i zyskał wzdychające do jego oblicza adoratorki, wierzyłam raczej, że byłby w stanie uprzykrzyć życie otaczającym nam drzewom, o ludzkich istotach nie wspominając. Wystarczyło jedno gniewne spojrzenie ciskane spod zmarszczonych brwi, by krew zastygała w żyłach, a serca podrywały się do gwałtownego cwału, zagrażając zdrowiu; żaden festiwal, nawet ten poświęcony ku chwale szerzącej się wokół nas miłości, nie mógł tego zmienić. Być może w swojej ocenie byłam okrutna, jednak właśnie od tej strony dał mi się poznać i stronę tę całkiem lubiłam.
Przynajmniej przez zliczone na palcach jednej ręki sekundy, zanim to na mnie zdecydował się praktykować umiejętność uprzykrzania owego życia. Wspomnienie bujającego w alkoholowych obłokach Romeo wyraźnie mnie nachmurzyło, skrzywiłam się, marszcząc przy tym nos, jakby podsunął pod moją głowę pokrytą pleśnią pierś z kurczaka, i odwróciłam wzrok na języki pobliskich płomieni, uwikłane w kojącym tańcu pod rozgwieżdżonym niebem.
- Spotkałeś tego hedonistę, tego moczygębę? - podjęłam, pod niepoznanym nigdy imieniem nieznajomego dopisując niepochlebne epitety, aczkolwiek w rzeczywistości nie miałam prawa w ten sposób osądzać korzystającego z uroków festiwalu człowieka, odreagowującego ciężar ostatnich miesięcy - miesięcy głodu, wojny, chorób i rebelianckich walk, w jakich mógł nawet brać udział. Niewykluczone, że wspięłabym się na wyżyny własnej wielkoduszności i pomyślała o nim z sympatią podczas następnego wschodu słońca, w duchu życząc mu dobrej zabawy, lecz kiedy Argus z satysfakcją nastąpił mi na odcisk, nie hamowałam słów, poddając się za to burzliwej i temperamentnej naturze. Po prostu niefortunnie często na ten odcisk mi następował. - Wcale do niego nie wróciłam. Zaczepiał mnie, a choć może być to dla ciebie szokiem, pijani mężczyźni bywają nieprzewidywalni i niebezpieczni. Całe szczęście, że poziom upojenia nie pozwolił mu nawet stać na równych nogach - skrzywiłam się. Do podążania za zewem żądz płeć przeciwna nie potrzebowała dodatkowych zachęt, często słyszałam o mężczyznach, którzy sięgali po to, co uważali za im należne, bez pochylenia się nad szkodą, którą pozostawiali swoim działaniem. Festiwal miał być od takich krzywd wolny, życie jednak nauczyło mnie dmuchać na zimne - dlatego też nie było mi do śmiechu w całej tej scysji, która wcześniej zjeżyła włoski na tyle mojego karku, szepcząc o zagrożeniu. - Ale skoro załapaliście tak dobry kontakt, nie krępuj się. Na ziemi obok niego powinno znaleźć się przytulne miejsce w wymiocinach, kiedy już je z siebie wyrzuci. Nic tak nie zbliża do siebie dobrych kolegów - dodałam, strzepując z myśli gęsty osad goryczy, zastąpiony przez powracającą do ducha lekkość. Tak właśnie działały na mnie wymieniane z nim złośliwości, przypominały ożywczy podmuch wiatru nadchodzącego znad morza, pewną rześkość, w której potrafiłam się odnaleźć. - Dziwna gitara - oceniłam po chwili, wskazawszy na trzymany przez niego instrument, z typowym mi muzycznym zagubieniem odnosząc się do obłego, jasnego drewna, którego struny chyba usiłował dostroić.
Skrzekliwe dźwięki nijak nie pasowały do łagodnie pląsającego ognia, w którego dymie objawił się wyraźny zapach trawionego suszu; słodycz wzniosła się w powietrzu na tafli mglistej chmury, skropiona rześkością cytrusów, tak bardzo przypominających moje ulubione perfumy. Zaprosiłam do płuc ten aromat, wdychając go z niekrytą przyjemnością, a pod przymkniętymi w upojeniu powiekami zakwitły migotliwe gwiazdy kolorów, przeszywające ciało dreszczem potrzeby. Wieczór sprzyjał tańcowi, pożałowałam więc, że znajdowałam się tak daleko od dużych ognisk, przy których ludzie ścierali się ze sobą w beztrosce złożonej z ruchu i uśmiechu.
- Dzisiaj nie ze zbrodnią ją kojarzę - westchnęłam błogo, odchyliwszy się na nagrzanej słońcem ziemi; oparłam się na ułożonych za plecami dłoniach i odciągnęłam głowę do tyłu, by móc na niego spojrzeć przez roziskrzone pobudzeniem tęczówki. - Ale jeśli mnie poprosisz, mogę jej na tobie dokonać - uśmiech, który mu posłałam, tańczył na granicy złośliwości i zmysłowości, majaczący na horyzoncie zaskakującej dwuznaczności, która jednak nie wydała mi się jakkolwiek niewłaściwa. W ciepłym świetle płomieni włosy Argusa przypominały upłynnione złoto, ciekawe, czy w dotyku okazałyby się miękkie; po raz kolejny wypełniłam kiście płuc słodyczą kadzidła i pokiwałam głową. - Mhm - odparłam powłóczystym pomrukiem na pytanie o wonną nutę podtrzymywaną przez dymne opary, po czym podniosłam się z ziemi, ruchem powolnym i zwinnym, otrzepawszy przy tym żółtą spódnicę z zagubionych w jej połach źdźbeł trawy. - Zdarza się - przyznałam, swobodnie wzruszywszy ramionami, by następnie znów zbliżyć się do zaanektowanego przez niego drzewa, o którego chropowatą korę oparłam się gołym ramieniem. Był wysoki, nie tak wysoki jak Victor, lecz i tak musiałam zadrzeć głowę, by na niego spojrzeć. - Taniec za papierosa? - zaproponowałam frywolnie, nie godziło się, by pochylał się nad instrumentem, gdy z oddali dobiegały nas wyraźne dźwięki roztoczonej na plaży muzyki. Nie potrzebowaliśmy mandali, mandoli czy innej mandragory, nie powinniśmy stygnąć, nie powinniśmy marznąć, gdy nogi same rwały się do pląsu.
Przynajmniej przez zliczone na palcach jednej ręki sekundy, zanim to na mnie zdecydował się praktykować umiejętność uprzykrzania owego życia. Wspomnienie bujającego w alkoholowych obłokach Romeo wyraźnie mnie nachmurzyło, skrzywiłam się, marszcząc przy tym nos, jakby podsunął pod moją głowę pokrytą pleśnią pierś z kurczaka, i odwróciłam wzrok na języki pobliskich płomieni, uwikłane w kojącym tańcu pod rozgwieżdżonym niebem.
- Spotkałeś tego hedonistę, tego moczygębę? - podjęłam, pod niepoznanym nigdy imieniem nieznajomego dopisując niepochlebne epitety, aczkolwiek w rzeczywistości nie miałam prawa w ten sposób osądzać korzystającego z uroków festiwalu człowieka, odreagowującego ciężar ostatnich miesięcy - miesięcy głodu, wojny, chorób i rebelianckich walk, w jakich mógł nawet brać udział. Niewykluczone, że wspięłabym się na wyżyny własnej wielkoduszności i pomyślała o nim z sympatią podczas następnego wschodu słońca, w duchu życząc mu dobrej zabawy, lecz kiedy Argus z satysfakcją nastąpił mi na odcisk, nie hamowałam słów, poddając się za to burzliwej i temperamentnej naturze. Po prostu niefortunnie często na ten odcisk mi następował. - Wcale do niego nie wróciłam. Zaczepiał mnie, a choć może być to dla ciebie szokiem, pijani mężczyźni bywają nieprzewidywalni i niebezpieczni. Całe szczęście, że poziom upojenia nie pozwolił mu nawet stać na równych nogach - skrzywiłam się. Do podążania za zewem żądz płeć przeciwna nie potrzebowała dodatkowych zachęt, często słyszałam o mężczyznach, którzy sięgali po to, co uważali za im należne, bez pochylenia się nad szkodą, którą pozostawiali swoim działaniem. Festiwal miał być od takich krzywd wolny, życie jednak nauczyło mnie dmuchać na zimne - dlatego też nie było mi do śmiechu w całej tej scysji, która wcześniej zjeżyła włoski na tyle mojego karku, szepcząc o zagrożeniu. - Ale skoro załapaliście tak dobry kontakt, nie krępuj się. Na ziemi obok niego powinno znaleźć się przytulne miejsce w wymiocinach, kiedy już je z siebie wyrzuci. Nic tak nie zbliża do siebie dobrych kolegów - dodałam, strzepując z myśli gęsty osad goryczy, zastąpiony przez powracającą do ducha lekkość. Tak właśnie działały na mnie wymieniane z nim złośliwości, przypominały ożywczy podmuch wiatru nadchodzącego znad morza, pewną rześkość, w której potrafiłam się odnaleźć. - Dziwna gitara - oceniłam po chwili, wskazawszy na trzymany przez niego instrument, z typowym mi muzycznym zagubieniem odnosząc się do obłego, jasnego drewna, którego struny chyba usiłował dostroić.
Skrzekliwe dźwięki nijak nie pasowały do łagodnie pląsającego ognia, w którego dymie objawił się wyraźny zapach trawionego suszu; słodycz wzniosła się w powietrzu na tafli mglistej chmury, skropiona rześkością cytrusów, tak bardzo przypominających moje ulubione perfumy. Zaprosiłam do płuc ten aromat, wdychając go z niekrytą przyjemnością, a pod przymkniętymi w upojeniu powiekami zakwitły migotliwe gwiazdy kolorów, przeszywające ciało dreszczem potrzeby. Wieczór sprzyjał tańcowi, pożałowałam więc, że znajdowałam się tak daleko od dużych ognisk, przy których ludzie ścierali się ze sobą w beztrosce złożonej z ruchu i uśmiechu.
- Dzisiaj nie ze zbrodnią ją kojarzę - westchnęłam błogo, odchyliwszy się na nagrzanej słońcem ziemi; oparłam się na ułożonych za plecami dłoniach i odciągnęłam głowę do tyłu, by móc na niego spojrzeć przez roziskrzone pobudzeniem tęczówki. - Ale jeśli mnie poprosisz, mogę jej na tobie dokonać - uśmiech, który mu posłałam, tańczył na granicy złośliwości i zmysłowości, majaczący na horyzoncie zaskakującej dwuznaczności, która jednak nie wydała mi się jakkolwiek niewłaściwa. W ciepłym świetle płomieni włosy Argusa przypominały upłynnione złoto, ciekawe, czy w dotyku okazałyby się miękkie; po raz kolejny wypełniłam kiście płuc słodyczą kadzidła i pokiwałam głową. - Mhm - odparłam powłóczystym pomrukiem na pytanie o wonną nutę podtrzymywaną przez dymne opary, po czym podniosłam się z ziemi, ruchem powolnym i zwinnym, otrzepawszy przy tym żółtą spódnicę z zagubionych w jej połach źdźbeł trawy. - Zdarza się - przyznałam, swobodnie wzruszywszy ramionami, by następnie znów zbliżyć się do zaanektowanego przez niego drzewa, o którego chropowatą korę oparłam się gołym ramieniem. Był wysoki, nie tak wysoki jak Victor, lecz i tak musiałam zadrzeć głowę, by na niego spojrzeć. - Taniec za papierosa? - zaproponowałam frywolnie, nie godziło się, by pochylał się nad instrumentem, gdy z oddali dobiegały nas wyraźne dźwięki roztoczonej na plaży muzyki. Nie potrzebowaliśmy mandali, mandoli czy innej mandragory, nie powinniśmy stygnąć, nie powinniśmy marznąć, gdy nogi same rwały się do pląsu.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Niemagiczni
dla Millie
Ze śmiechem na ustach przedarł się przez tłum, obiecując kumplom, że za moment wróci. Obietnica była słodka, bo przecież przysiągł na wszystkie zakopane skrzynie złota, że musi spotkać się z człowiekiem, który ma do zaoferowania świat i to w jednej garści. Obracając się przez ramię puścił im jeszcze perskie oko — Marceliusowi, Steffenowi, Finnowi — nowemu najlepszemu koledze. Policzki bolały go od śmiania się z głupich i słabych dowcipów, ze spostrzeżeń, na które nie pozwoliłby sobie na trzeźwo, z zachowań, które przez dziewczęta, większość, a może wszystkich mogłyby być uznane za poniżej krytyki. Chował się pod cienkim płaszczykiem lekceważenia wszystkiego i wszystkich, którzy mili mu coś do zarzucenia; popadłszy w festiwalowe szaleństwo, z dnia na dzień kosztując coraz więcej beztroskiego życia, coraz bardziej nieodpowiedzialnego i oderwanego od poukładanej codzienności. Z dnia na dzień tamta rozmowa i tamte wyznania coraz bardziej odchodziły w zapomnienie, a tempo spożywanego alkoholu mocno temu sprzyjało. Człowiek, którego szukał znajdował się tam, gdzie ostatnim razem twierdził, że najczęściej można go znaleźć. Przy jednym z ognisk. Powitał handlarza jak przyjaciela — po swojsku i poufale, co nie było do niego podobne, ale pomógł odpłynąć ponurym myślom, a jego specyfiki obiecywały znacznie więcej. W trakcie kilku ostatnich dni wszystko stawało na głowie. Jego opory znikały, pojawiała się buta, arogancja. Gdyby ktoś zaczepił go lub wyzwał od brudasów, jak to bywało, nie odpaliłby lont. Nie zawahałby się, jakby tylko na kogoś takiego czekał. Z kieszeni wyjął kilka monet, ale nie tylko je, bo wśród złotych krążków dostrzegł też kwiaty lawendy. Zmarszczył brwi, lecz nim zaczął się zastanawiać skąd się tam wzięła powrócił mętnym spojrzeniem do handlarza, przybił z nim grabę w ten niezrozumiały dla innych sposób odbierając od niego maleńki woreczek z wróżkowim pyłem. Uśmiechnął się szeroko, wyszczerzył wręcz głupio i schował rękę do kieszeni, odprowadzając go wzrokiem, jak starego druha. Do tej samej, z której po chwili znów wyciągnął lawendę. Krążące w krwi procenty i ciążące w żołądku piwo w połączeniu z ciepłem ogniska, które miał przed sobą zaczęły go uspokajać, wprowadzać w błogość. Patrzył na fioletów kwiaty, obracając gałązkę w dłoni, by w końcu zwiedziony śmiechem — znajomym, czy obcym, nie wiedział już — nieprzytomnym wzrokiem spojrzeć przed siebie w tańczące płomienie. Po drugiej stronie ogniska widział swoją siostrę. Aisha tańczyła do cygańskiej melodii, którą dobrze znał, grał na skrzypcach niejednokrotnie w towarzystwie wujów grających na gitarze, harmonii i fujarce. Długa wielobarwna spódnica z falbanami falowała podczas jej obrotów, tak, jak fale na morzu kiedy wyławiał wianek z igliwa i lawendy. Igliwa i lawendy. Dwa zapachy zmąciły mu w głowie. Ale nie tylko to, były tez inne zapachy, które otuliły go miękko jak kołdra; zapachy, których nie rozpoznał, a jednak uśmiechnął się do własnych myśli, czując jak kadzidło przedostaje się do jego wnętrza. Spojrzał na łodyżkę, czując ułamek czegoś, co tłumił alkohol i rozpalone kadzidło, które dym zdążył już obezwładnić. Tęsknota zamajaczyła w jego sercu, pragnienie objęcia jej, przypomnienia jak bardzo się cieszył, że tu była. Z nim, z nimi. Cała i zdrowa. Wrzucił kwiatek do ognia. Dla ciebie, Aisha. Dla ciebie Eve — błogi uśmiech zastąpiła posępna mina, ale nie wiedział dlaczego. Nie wiedział, że to już odeszło. Uniósł głowę, a wraz z nią piwne niewyraźne spojrzenie na czarownicę stojącą prawie obok. Wypuścił powietrze przez otwarte usta z cichym westchnieniem, zmrużył też oczy próbując ją rozpoznać. Znał ją, ale nie umiał sobie przypomnieć skąd.
— Nieczęsto to słyszę — przyznał szczerze i z rozbawieniem zmieszanym z satysfakcją. Mocno zakrapiany nastrój poddał się jednak fałszywym scenariuszom, nie pomyślał nawet, że naprawdę mógł dobrze wyglądać w porównaniu z tamtą nocą, kiedy jego żebra przebiły ciało, ton wykrwawiał się w progu starej chaty w lesie Brenyn. Kadzidło spowalniało zmysły jeszcze silniej, wprawiało w odrętwienie, przyjemną błogość. Leniwy, koci uśmiech rozciągnął mu usta. — A ty jesteś piękna. Naprawdę piękna — wyznał ze szczerością młodzieńca, którego spora ilość piwa zachęciła do bezwstydnych amorów. — Dobrze się bawisz? — spytał po chwili, niechętnie odwracając od niej wzrok. Koledzy na niego czekali. Wróżkowy pył na niego czekał, czuł jak domagał się atencji z jego kieszeni. Przycisnął dłoń do niej, zamknij się, nie teraz. — Słyszałem, że ta noc jest wyjątkowa. Ponoć przed północą niebo rozbłyśnie się setką spadających gwiazd — zmyślał, spoglądając na moment w niebo. — Ale czym będzie setka małych gwiazd przy tej upiornej komecie? Zwiastuje koniec świata, prawda? Więc bawmy się tak, jakby jutra miało nie być — mruknął do siebie, marszcząc brwi i spojrzał ponownie na Milicentę. Zagapił się. Nieco bezmyślnie, nieco bezradnie wpatrując w jej jasne oczy. Zdawały się mieć kolor burzowych chmur, ale tańczące płomienie rozświetlały je niczym pioruny w pojedynczych błyskach.
Ze śmiechem na ustach przedarł się przez tłum, obiecując kumplom, że za moment wróci. Obietnica była słodka, bo przecież przysiągł na wszystkie zakopane skrzynie złota, że musi spotkać się z człowiekiem, który ma do zaoferowania świat i to w jednej garści. Obracając się przez ramię puścił im jeszcze perskie oko — Marceliusowi, Steffenowi, Finnowi — nowemu najlepszemu koledze. Policzki bolały go od śmiania się z głupich i słabych dowcipów, ze spostrzeżeń, na które nie pozwoliłby sobie na trzeźwo, z zachowań, które przez dziewczęta, większość, a może wszystkich mogłyby być uznane za poniżej krytyki. Chował się pod cienkim płaszczykiem lekceważenia wszystkiego i wszystkich, którzy mili mu coś do zarzucenia; popadłszy w festiwalowe szaleństwo, z dnia na dzień kosztując coraz więcej beztroskiego życia, coraz bardziej nieodpowiedzialnego i oderwanego od poukładanej codzienności. Z dnia na dzień tamta rozmowa i tamte wyznania coraz bardziej odchodziły w zapomnienie, a tempo spożywanego alkoholu mocno temu sprzyjało. Człowiek, którego szukał znajdował się tam, gdzie ostatnim razem twierdził, że najczęściej można go znaleźć. Przy jednym z ognisk. Powitał handlarza jak przyjaciela — po swojsku i poufale, co nie było do niego podobne, ale pomógł odpłynąć ponurym myślom, a jego specyfiki obiecywały znacznie więcej. W trakcie kilku ostatnich dni wszystko stawało na głowie. Jego opory znikały, pojawiała się buta, arogancja. Gdyby ktoś zaczepił go lub wyzwał od brudasów, jak to bywało, nie odpaliłby lont. Nie zawahałby się, jakby tylko na kogoś takiego czekał. Z kieszeni wyjął kilka monet, ale nie tylko je, bo wśród złotych krążków dostrzegł też kwiaty lawendy. Zmarszczył brwi, lecz nim zaczął się zastanawiać skąd się tam wzięła powrócił mętnym spojrzeniem do handlarza, przybił z nim grabę w ten niezrozumiały dla innych sposób odbierając od niego maleńki woreczek z wróżkowim pyłem. Uśmiechnął się szeroko, wyszczerzył wręcz głupio i schował rękę do kieszeni, odprowadzając go wzrokiem, jak starego druha. Do tej samej, z której po chwili znów wyciągnął lawendę. Krążące w krwi procenty i ciążące w żołądku piwo w połączeniu z ciepłem ogniska, które miał przed sobą zaczęły go uspokajać, wprowadzać w błogość. Patrzył na fioletów kwiaty, obracając gałązkę w dłoni, by w końcu zwiedziony śmiechem — znajomym, czy obcym, nie wiedział już — nieprzytomnym wzrokiem spojrzeć przed siebie w tańczące płomienie. Po drugiej stronie ogniska widział swoją siostrę. Aisha tańczyła do cygańskiej melodii, którą dobrze znał, grał na skrzypcach niejednokrotnie w towarzystwie wujów grających na gitarze, harmonii i fujarce. Długa wielobarwna spódnica z falbanami falowała podczas jej obrotów, tak, jak fale na morzu kiedy wyławiał wianek z igliwa i lawendy. Igliwa i lawendy. Dwa zapachy zmąciły mu w głowie. Ale nie tylko to, były tez inne zapachy, które otuliły go miękko jak kołdra; zapachy, których nie rozpoznał, a jednak uśmiechnął się do własnych myśli, czując jak kadzidło przedostaje się do jego wnętrza. Spojrzał na łodyżkę, czując ułamek czegoś, co tłumił alkohol i rozpalone kadzidło, które dym zdążył już obezwładnić. Tęsknota zamajaczyła w jego sercu, pragnienie objęcia jej, przypomnienia jak bardzo się cieszył, że tu była. Z nim, z nimi. Cała i zdrowa. Wrzucił kwiatek do ognia. Dla ciebie, Aisha. Dla ciebie Eve — błogi uśmiech zastąpiła posępna mina, ale nie wiedział dlaczego. Nie wiedział, że to już odeszło. Uniósł głowę, a wraz z nią piwne niewyraźne spojrzenie na czarownicę stojącą prawie obok. Wypuścił powietrze przez otwarte usta z cichym westchnieniem, zmrużył też oczy próbując ją rozpoznać. Znał ją, ale nie umiał sobie przypomnieć skąd.
— Nieczęsto to słyszę — przyznał szczerze i z rozbawieniem zmieszanym z satysfakcją. Mocno zakrapiany nastrój poddał się jednak fałszywym scenariuszom, nie pomyślał nawet, że naprawdę mógł dobrze wyglądać w porównaniu z tamtą nocą, kiedy jego żebra przebiły ciało, ton wykrwawiał się w progu starej chaty w lesie Brenyn. Kadzidło spowalniało zmysły jeszcze silniej, wprawiało w odrętwienie, przyjemną błogość. Leniwy, koci uśmiech rozciągnął mu usta. — A ty jesteś piękna. Naprawdę piękna — wyznał ze szczerością młodzieńca, którego spora ilość piwa zachęciła do bezwstydnych amorów. — Dobrze się bawisz? — spytał po chwili, niechętnie odwracając od niej wzrok. Koledzy na niego czekali. Wróżkowy pył na niego czekał, czuł jak domagał się atencji z jego kieszeni. Przycisnął dłoń do niej, zamknij się, nie teraz. — Słyszałem, że ta noc jest wyjątkowa. Ponoć przed północą niebo rozbłyśnie się setką spadających gwiazd — zmyślał, spoglądając na moment w niebo. — Ale czym będzie setka małych gwiazd przy tej upiornej komecie? Zwiastuje koniec świata, prawda? Więc bawmy się tak, jakby jutra miało nie być — mruknął do siebie, marszcząc brwi i spojrzał ponownie na Milicentę. Zagapił się. Nieco bezmyślnie, nieco bezradnie wpatrując w jej jasne oczy. Zdawały się mieć kolor burzowych chmur, ale tańczące płomienie rozświetlały je niczym pioruny w pojedynczych błyskach.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Leta
Rozbawienie przejęło zaszczyt wygrywania pierwszych nut, lecz czujność czaiła się w symfonii najwytrwalej, gdy zmącone dociekliwą iskrą spojrzenie podążyło za teatralnym gestem zgrabnej dłoni. Rozgrzewka przed nowym cyklem słownych potyczek, pokonywanego ramię w ramię wyścigu bez wyraźnego końca. Podejmowana narracja zawsze oscylowała na granicy nieprzewidywalności, a jednak wpisała się w schemat, była czymś spodziewanym i kojąco znajomym. Uniesiona brew złagodziła ostre kanty rozdrażnienia, z którym jeszcze chwilę temu prowadził wewnętrzny dialog.
- Nie widzisz, bo tylko ty się uparłaś - odciął się sprytną nutą, niewzruszony drwiną - nie musiała się krępować, wciskał jej w ręce okazję do rozwinięcia myśli i mogła dumnie udowodniać, że nie jest wart złamanego knuta, a już tym bardziej - jej zainteresowania. Przed sobą nie przyznałby się do ciekawości, jak w rzeczywistości mogła go postrzegać. Wytrzymywała cięte komentarze i wściekłe spojrzenia, wydawała się niewrażliwa na niezawodny mechanizm obronny i utorowała sobie drogę do nielicznego grona mile widzianych twarzy, a wcale nie dostała taryfy ulgowej - nie z początkiem znajomości, wyboistej, mimo porozumienia serc skruszonych bezwzględnością fatum. Z nim nigdy nie było łatwo - jeśli chciał, potrafił odsunąć się od codziennego zgorzknienia, uderzyć w czarujące śpiewki, zlać się z sytuacją i kontekstem, lecz chciał niezwykle rzadko, w porywach zbyt krótkich, by zatrzymać przy sobie ludzi. Znikali, prawda stara jak świat, znikali zawsze, dlatego angażował się płytko, coraz słabiej z każdym rozczarowaniem, a te stworzyły przez lata pokaźny stos. Jeśli nie chcieli się go pozbyć, odchodzili bez słowa, jeśli nie odchodzili bez słowa, nie potrafili odwzajemnić uczucia i pozwalali spalać się w wiecznym pragnieniu, dlatego pogodził się z oczywistością - ludzie nie byli mu pisani. Z jednym wyjątkiem - Penelope, ta zaś nie miała wpływu na okrutne podrygi losu, wpychającego ją w ramiona nowego opiekuna bez pytania. Był tu dla niej, tylko dla niej - przysięgał sobie, złością na świat tłumiąc każdy inny powód, zanim śmiałby zalśnić pod przykrywką. Bez znaczenia, że Evans właśnie weryfikowała twarde i nieodwołalne przekonanie o potrzebie izolacji; nieistotne, że czyjeś towarzystwo w Weymouth mogło okazać się niespodziewanie miłe.
Drżenie struny zgasło nagle. Zdusił je krótkim ruchem, uważnie śledząc grymas, wstępujący na zarys lekko zadartego nosa wraz z niezadowoleniem, momentalnie osiadającym między piegami. Nie musiała dodawać nic więcej, Leta w krótkim mimicznym przebłysku zawarła prawdę o ludzkim zepsuciu, domyślił się, że spotkanie z nieznajomym, pijanym mężczyzną stawiało ją w niekomfortowej sytuacji i mogło skończyć się tragicznie. Mogła nie mieć wystarczająco szczęścia, siły albo czasu na zaangażowanie sprytu, którego nie mógłby jej odmówić - w codziennych warunkach, bo kto wiedział, jak reagowała w bezpośrednim zagrożeniu? A jednak włóczyła się w ciemnościach, nieodpowiedzialnie zagłębiała w leśnych labiryntach, zapuszczała na ustronną polanę otuloną dymem kuszących kadzideł - samotnie, u licha! Jeszcze wczoraj był przekonany, że miała towarzystwo, obstawę o twarzy zbira, którego na brzegu trzymała się jednoznacznie blisko. Skoro dopuszczała do niego własne dziecko, musiała darzyć go zaufaniem. Sprawiał wrażenie typa bezproblemowo odstraszającego potencjalne zagrożenie (sam jak owe wyglądał... co Argus konsekwentnie przed sobą zbył, tłumacząc racjonalnie, że przecież nie jego sprawa, z kim Leta szlaja się po festiwalu i gdziekolwiek indziej, czemu miałoby go to obchodzić?) - i dobrze, że wyglądał groźnie, powinna być z nim spokojna i bezpieczna - ale gdzie był tej nocy? Krew ochoczo popłynęła w żyłach pod batutą wściekłości, rozpędzana każdym słyszanym słowem, a mięśnie szczęki zacisnęły się niepostrzeżenie, trochę wbrew jego woli - rozluźnił je po chwili, wracając do rzępolenia niedostrojoną struną, czym mógł towarzyszkę rozsierdzić, ale to może lepiej? Z dwojga złego lepiej makabryczne fałsze niż moralizatorskie wywody, już skłębione na czubku języka. Nie szczęście, a twoja głupota, przecież kręcą się wszędzie, więc czemu nie w środku pierdolonego lasu, podczas festiwalu miłości? Źle, że tak się działo, paskudnie, ale tak już było - na wsiach, w wyższych sferach, w porcie - doskonale pamiętał wszędobylskie łapska kładące się na Merlinowi winnej Philippie, parszywe mordy wykrzywione w lubieżnych uśmiechach, w których najlepsze było to, jak prędko gasły pod ostrzałem pięści.
- Szczęście - mruknął jedynie pod nosem, pogardliwie i ledwo wyraźnie, nie trudząc się uzupełnieniem skąpej myśli, jakby potwierdzał, że to zwykły traf. Słuchając dalszej części uniósł brew, próbując torować sobie drogę do rozbawienia, ale nie - tym razem nie miało szans z rozdrażnieniem. - Spasuję - wystarczy, że go tam położyłem - Niech spoczywa w pokoju, ze mną go nie zazna - odpowiedział, usiłując na szybko zarazić się lekkością ducha, lecz poległ, serwując ton tak nieprzyjemny, że struna mogła się schować. Jej też nie darował, wyprowadzając na odpowiednie brzmienie akurat wtedy, gdy Leta pytała o gitarę.
- Mandola - rozjaśnił, wyraźnie spokojniej, skoncentrowany na drżeniu czystego dźwięku, wymalowanego cienkimi żyłkami, jak liść. - Ma podwójne struny, jak mandolina, ale stroi się ją niżej - uzupełnił, nie zastanawiając się, czy potrzebowała szczegółów - muzyka skutecznie łagodziła temperament i angażowała uwagę, była sprawdzonym sposobem - parę słów na jej temat przywracało złudzenie spokoju.
Nie na długo. Płomienie wyrwały z drew snop roztańczonych iskier i przyjemnym trzaskiem wplotły się między słowa, prowadząc prosto w harmonijną igraszkę z niespodziewaną prowokacją. Pierwszym akcentem przyszpilającym uwagę były błyszczące oczy, rozgrzane nieznajomą nutą; gra światła, pomyślał najpierw, opierając się błogiemu westchnieniu targającemu zmysłem, lecz zaraz otwarcie postanowiła ciągnąć niewybredną odzywkę, którą ubierała w dodatkowe warstwy dwuznaczności i sugestywnego uśmiechu - nie, znaczenie światła musiało zejść na dalszy plan, flirtowała bezwstydnie, zmieniła front. Spodziewał się oburzenia, donośnego echa protestu, wytknięcia bezczelności, może rozbawienia, śmiechu, pogardy, czegokolwiek, ale nie podjęcia podsuniętej narracji. Zaskoczyła go, lecz nie dał zbić się z tropu, mimo krzty niezrozumiałego niepokoju, jaki ten widok wywoływał. Uniósł podbródek, spomiędzy przymkniętych powiek zerkając na kuszący uśmiech. - Możesz? - dopytał nie mniej wyzywająco, szukając potwierdzenia gierek, w które zazwyczaj wkraczał niefrasobliwie, a które teraz wydały mu się... ryzykowne? Przez chwilę, ulotną i nieistotną, zanim zmysły sponiewierała fala kadzidlanego bukietu. Napływała zbawiennie, otępiając wątpliwości i troski - zostawiała niezbędne minimum, by móc odprężyć się i korzystać z życia, wykręcała wargi w bezczelności. - Obiecujesz, że będzie brutalna? - i tak się właśnie kończyło, na oparach rozsądku i pobudzenia, ale ciało chciało więcej, brało kolejny wdech, napawając się chwilowym wyzwoleniem.
Struny trącał z mniejszym zainteresowaniem, z przyzwyczajenia, gdy rozmigotanym spojrzeniem śledził skradające się zwinnie ciało, zawieszony w ciążącym bezruchu. Gładka skóra zetknięta z korą drzewa wzbudziła dreszcz, elektryzująco pociągnięty po karku głosem, znajomym, lecz przesiąkniętym niuansami nowych nut. Ociągał się, z trudem koncentrując uwagę na ostatnim dźwięku mandoli - wreszcie wybrzmiała w pełnej krasie, paznokciami zdarł z ośmiu linii harmonię, dodając do niej kilka pojedynczych dźwięków, nim stracił zainteresowanie gryfem. Instrument zawisł na ramieniu, kiedy odwrócił się z gotową odpowiedzią.
- Wspólny taniec nie obejdzie się bez równowagi we wszechświecie - stwierdził, czubkiem zgiętego palca rozchylając lekko kobiece wargi, zanim ujął zgrabny podbródek, ledwie muśnięciem badając miękką skórę. - Tańczymy razem, palimy razem - uprzedził, pochyliwszy się tuż przed wdechem, rozjarzającym koniuszek papierosa. Zaciągał się powoli, wypełniając płuca dymem, którym zamierzał się dzielić; nie trzymał jej mocno, miała wybór, mogła odwrócić się na pięcie i odejść - z jakiegoś powodu tego właśnie się spodziewał, trącając jej nos własnym, w drodze do wspólnego tchu.
Rozbawienie przejęło zaszczyt wygrywania pierwszych nut, lecz czujność czaiła się w symfonii najwytrwalej, gdy zmącone dociekliwą iskrą spojrzenie podążyło za teatralnym gestem zgrabnej dłoni. Rozgrzewka przed nowym cyklem słownych potyczek, pokonywanego ramię w ramię wyścigu bez wyraźnego końca. Podejmowana narracja zawsze oscylowała na granicy nieprzewidywalności, a jednak wpisała się w schemat, była czymś spodziewanym i kojąco znajomym. Uniesiona brew złagodziła ostre kanty rozdrażnienia, z którym jeszcze chwilę temu prowadził wewnętrzny dialog.
- Nie widzisz, bo tylko ty się uparłaś - odciął się sprytną nutą, niewzruszony drwiną - nie musiała się krępować, wciskał jej w ręce okazję do rozwinięcia myśli i mogła dumnie udowodniać, że nie jest wart złamanego knuta, a już tym bardziej - jej zainteresowania. Przed sobą nie przyznałby się do ciekawości, jak w rzeczywistości mogła go postrzegać. Wytrzymywała cięte komentarze i wściekłe spojrzenia, wydawała się niewrażliwa na niezawodny mechanizm obronny i utorowała sobie drogę do nielicznego grona mile widzianych twarzy, a wcale nie dostała taryfy ulgowej - nie z początkiem znajomości, wyboistej, mimo porozumienia serc skruszonych bezwzględnością fatum. Z nim nigdy nie było łatwo - jeśli chciał, potrafił odsunąć się od codziennego zgorzknienia, uderzyć w czarujące śpiewki, zlać się z sytuacją i kontekstem, lecz chciał niezwykle rzadko, w porywach zbyt krótkich, by zatrzymać przy sobie ludzi. Znikali, prawda stara jak świat, znikali zawsze, dlatego angażował się płytko, coraz słabiej z każdym rozczarowaniem, a te stworzyły przez lata pokaźny stos. Jeśli nie chcieli się go pozbyć, odchodzili bez słowa, jeśli nie odchodzili bez słowa, nie potrafili odwzajemnić uczucia i pozwalali spalać się w wiecznym pragnieniu, dlatego pogodził się z oczywistością - ludzie nie byli mu pisani. Z jednym wyjątkiem - Penelope, ta zaś nie miała wpływu na okrutne podrygi losu, wpychającego ją w ramiona nowego opiekuna bez pytania. Był tu dla niej, tylko dla niej - przysięgał sobie, złością na świat tłumiąc każdy inny powód, zanim śmiałby zalśnić pod przykrywką. Bez znaczenia, że Evans właśnie weryfikowała twarde i nieodwołalne przekonanie o potrzebie izolacji; nieistotne, że czyjeś towarzystwo w Weymouth mogło okazać się niespodziewanie miłe.
Drżenie struny zgasło nagle. Zdusił je krótkim ruchem, uważnie śledząc grymas, wstępujący na zarys lekko zadartego nosa wraz z niezadowoleniem, momentalnie osiadającym między piegami. Nie musiała dodawać nic więcej, Leta w krótkim mimicznym przebłysku zawarła prawdę o ludzkim zepsuciu, domyślił się, że spotkanie z nieznajomym, pijanym mężczyzną stawiało ją w niekomfortowej sytuacji i mogło skończyć się tragicznie. Mogła nie mieć wystarczająco szczęścia, siły albo czasu na zaangażowanie sprytu, którego nie mógłby jej odmówić - w codziennych warunkach, bo kto wiedział, jak reagowała w bezpośrednim zagrożeniu? A jednak włóczyła się w ciemnościach, nieodpowiedzialnie zagłębiała w leśnych labiryntach, zapuszczała na ustronną polanę otuloną dymem kuszących kadzideł - samotnie, u licha! Jeszcze wczoraj był przekonany, że miała towarzystwo, obstawę o twarzy zbira, którego na brzegu trzymała się jednoznacznie blisko. Skoro dopuszczała do niego własne dziecko, musiała darzyć go zaufaniem. Sprawiał wrażenie typa bezproblemowo odstraszającego potencjalne zagrożenie (sam jak owe wyglądał... co Argus konsekwentnie przed sobą zbył, tłumacząc racjonalnie, że przecież nie jego sprawa, z kim Leta szlaja się po festiwalu i gdziekolwiek indziej, czemu miałoby go to obchodzić?) - i dobrze, że wyglądał groźnie, powinna być z nim spokojna i bezpieczna - ale gdzie był tej nocy? Krew ochoczo popłynęła w żyłach pod batutą wściekłości, rozpędzana każdym słyszanym słowem, a mięśnie szczęki zacisnęły się niepostrzeżenie, trochę wbrew jego woli - rozluźnił je po chwili, wracając do rzępolenia niedostrojoną struną, czym mógł towarzyszkę rozsierdzić, ale to może lepiej? Z dwojga złego lepiej makabryczne fałsze niż moralizatorskie wywody, już skłębione na czubku języka. Nie szczęście, a twoja głupota, przecież kręcą się wszędzie, więc czemu nie w środku pierdolonego lasu, podczas festiwalu miłości? Źle, że tak się działo, paskudnie, ale tak już było - na wsiach, w wyższych sferach, w porcie - doskonale pamiętał wszędobylskie łapska kładące się na Merlinowi winnej Philippie, parszywe mordy wykrzywione w lubieżnych uśmiechach, w których najlepsze było to, jak prędko gasły pod ostrzałem pięści.
- Szczęście - mruknął jedynie pod nosem, pogardliwie i ledwo wyraźnie, nie trudząc się uzupełnieniem skąpej myśli, jakby potwierdzał, że to zwykły traf. Słuchając dalszej części uniósł brew, próbując torować sobie drogę do rozbawienia, ale nie - tym razem nie miało szans z rozdrażnieniem. - Spasuję - wystarczy, że go tam położyłem - Niech spoczywa w pokoju, ze mną go nie zazna - odpowiedział, usiłując na szybko zarazić się lekkością ducha, lecz poległ, serwując ton tak nieprzyjemny, że struna mogła się schować. Jej też nie darował, wyprowadzając na odpowiednie brzmienie akurat wtedy, gdy Leta pytała o gitarę.
- Mandola - rozjaśnił, wyraźnie spokojniej, skoncentrowany na drżeniu czystego dźwięku, wymalowanego cienkimi żyłkami, jak liść. - Ma podwójne struny, jak mandolina, ale stroi się ją niżej - uzupełnił, nie zastanawiając się, czy potrzebowała szczegółów - muzyka skutecznie łagodziła temperament i angażowała uwagę, była sprawdzonym sposobem - parę słów na jej temat przywracało złudzenie spokoju.
Nie na długo. Płomienie wyrwały z drew snop roztańczonych iskier i przyjemnym trzaskiem wplotły się między słowa, prowadząc prosto w harmonijną igraszkę z niespodziewaną prowokacją. Pierwszym akcentem przyszpilającym uwagę były błyszczące oczy, rozgrzane nieznajomą nutą; gra światła, pomyślał najpierw, opierając się błogiemu westchnieniu targającemu zmysłem, lecz zaraz otwarcie postanowiła ciągnąć niewybredną odzywkę, którą ubierała w dodatkowe warstwy dwuznaczności i sugestywnego uśmiechu - nie, znaczenie światła musiało zejść na dalszy plan, flirtowała bezwstydnie, zmieniła front. Spodziewał się oburzenia, donośnego echa protestu, wytknięcia bezczelności, może rozbawienia, śmiechu, pogardy, czegokolwiek, ale nie podjęcia podsuniętej narracji. Zaskoczyła go, lecz nie dał zbić się z tropu, mimo krzty niezrozumiałego niepokoju, jaki ten widok wywoływał. Uniósł podbródek, spomiędzy przymkniętych powiek zerkając na kuszący uśmiech. - Możesz? - dopytał nie mniej wyzywająco, szukając potwierdzenia gierek, w które zazwyczaj wkraczał niefrasobliwie, a które teraz wydały mu się... ryzykowne? Przez chwilę, ulotną i nieistotną, zanim zmysły sponiewierała fala kadzidlanego bukietu. Napływała zbawiennie, otępiając wątpliwości i troski - zostawiała niezbędne minimum, by móc odprężyć się i korzystać z życia, wykręcała wargi w bezczelności. - Obiecujesz, że będzie brutalna? - i tak się właśnie kończyło, na oparach rozsądku i pobudzenia, ale ciało chciało więcej, brało kolejny wdech, napawając się chwilowym wyzwoleniem.
Struny trącał z mniejszym zainteresowaniem, z przyzwyczajenia, gdy rozmigotanym spojrzeniem śledził skradające się zwinnie ciało, zawieszony w ciążącym bezruchu. Gładka skóra zetknięta z korą drzewa wzbudziła dreszcz, elektryzująco pociągnięty po karku głosem, znajomym, lecz przesiąkniętym niuansami nowych nut. Ociągał się, z trudem koncentrując uwagę na ostatnim dźwięku mandoli - wreszcie wybrzmiała w pełnej krasie, paznokciami zdarł z ośmiu linii harmonię, dodając do niej kilka pojedynczych dźwięków, nim stracił zainteresowanie gryfem. Instrument zawisł na ramieniu, kiedy odwrócił się z gotową odpowiedzią.
- Wspólny taniec nie obejdzie się bez równowagi we wszechświecie - stwierdził, czubkiem zgiętego palca rozchylając lekko kobiece wargi, zanim ujął zgrabny podbródek, ledwie muśnięciem badając miękką skórę. - Tańczymy razem, palimy razem - uprzedził, pochyliwszy się tuż przed wdechem, rozjarzającym koniuszek papierosa. Zaciągał się powoli, wypełniając płuca dymem, którym zamierzał się dzielić; nie trzymał jej mocno, miała wybór, mogła odwrócić się na pięcie i odejść - z jakiegoś powodu tego właśnie się spodziewał, trącając jej nos własnym, w drodze do wspólnego tchu.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Wieczorową porą miał już zbierać się do domu. Wypad do Dorset to chwilowa przerwa od obowiązków w warsztacie, choć zostanie nieco dłużej niezwykle kusi. Wśród licznych twarzy dostrzega parę tych, które kojarzy, czy to z czasów Hogwartu, czy też klientów Sherdanów, jednak poza Eve nie znajduje nikogo, kto byłby mu prawdziwie bliski. Szwenda się jeszcze moment, celowo odwlekając moment, w którym wsiądzie na miotłę, by odbyć kilkugodzinny lot do Irlandii (nocą nad Kanałem Bristolskim niesamowicie wieje). Zahacza o zatłoczony jarmark, pospiesznie się stamtąd wycofując; nie ma przy sobie tylu pieniędzy, by kupić wszystko, co kusi, a po co wyjeżdżać z nietęgą miną. Wycofuje się więc nieco dalej, do rozpalonych niewysokich ognisk.
Krótką, rudą czuprynę rozpozna wszędzie, lecąc za nią nie raz w kolejnych okrążeniach wokół boiska. Z Lydią Moore lata ramię w ramię od wielu już lat, doskonale znając jej mocne, jak i słabe strony; nie dziwi się wcale, że oboje lądują także w jednym oddziale Sów, tworząc razem zgrany zespół. A przynajmniej tworzyli do dnia, kiedy pani Sheridan-Smith wymusza na synu pozostanie w domu, kiedy tylko dowiaduje się, że ten poszedł w ślady starszego. Mógł się jej postawić, wybrać nową rodzinę w miejsce tej wiążącej krwią, a jednak przemawia do niego zawieszenie broni. Teraz sobie poradzą, nie jesteś im potrzebny, słowa matki ściskają serce, lecz nie ma argumentu, aby ustawić się w kontrze i sprzeciwić.
- Oi, Liddy - wita się tym swoim silnie irlandzkim akcentem i podchodzi bliżej dziewczyny. Nie zmienia się wcale w ciągu ostatniego miesiąca, nadal z tą butą, jaka mimo wszystko przyjacielsko przecina jej twarz. Sam śmieje się do niej łobuzersko, bo inaczej niż uśmiechem nie umie zareagować na jej obecność, za bardzo za nią tęsknił. - Przepraszam, że nie pisałem. Wciągnęło mnie życie, Cork przywiązało mnie do siebie na dłuższą chwilę. - Uśmiech chłopaka zmienia się jakby w zakłopotaniu. Ręką wysuwa się z kieszeni i wędruje na kark, gdzie drapie się w tył głowy. W kilku prostych słowach trudno się tłumaczyć, nie ma pewności czy nie będzie miała mu za złe. No bo co innego powiedzieć? Słucham się matki, a ta nie chce, bym się z tobą kolegował? Dobre żarty!
Rozgląda się pobieżnie, widząc jak niektóre z mniejszych ognisk nadal są bez zgromadzonych przy niej ludzi. Kusząco zapraszają, by zasiąść tuż obok i dać się ponieść festiwalowemu przyjęciu.
- Ciebie też kuszą te kosze? Znasz się na tym? - Sam pamięta jakieś pojedyncze rośliny z zajęć z zielarstwa, ale żadna z mieszanek nie wydaje się wyglądać jak te, w podręczniku. Kiwa głową zachęcająco, chcąc podpuścić Moore do sięgnięcia do jednego z nich. - Nie wiem, jak to zadziała, ale warto zaryzykować, no nie? - W czekoladowych oczach jawi się przebiegły błysk. - Słyszałem, że niektóre doprowadzają do nad wyraz wielkiej szczerości. To idealna okazja, żeby zagrać w prawdę czy wyzwanie - ścisza głos do teatralnego szeptu i posyła Liddy porozumiewawcze spojrzenie, bo dobrze wie, że nie odpuści takiej okazji. - Chodź, co złego może się stać?
Nie czeka na odpowiedź, bo ma świadomość, że podąży za nim ku najbliższemu ze stosów. Sięga do kosza o kuszącym zapachu i bierze garść, by cisnąć ziołami w ogień.
- Co się działo, kiedy mnie nie było? Czy ktoś wpadł w tarapaty? - pyta wciąż rozbawionym tonem, oczekując równie żartobliwych opowieści, nie zaś smutków. Z tymi zdążył się już oswoić na łące pamięci i nie chce znów doń wracać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Ian Smith dnia 07.10.23 9:39, w całości zmieniany 1 raz
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ian Smith' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
nerwus filch
- Och, szczodrze sobie schlebiasz, jeśli myślisz, że przyszłam tu za tobą i dla ciebie, mając do wyboru takich adoratorów - odgryzłam się bez wahania, a dźwięczące w głosie wyzwanie zawisło między nami w parnym, letnim powietrzu, wyzwolone spod jarzma samotności, która tego wieczora wcale nie była mi w smak. Nie potrzebowałam jednak kogoś takiego jak pijany Romeo o twarzy wciśniętej w suche źdźbła gleby i ustach mamroczących deliryczne deklaracje o pogrzebanej miłości, co innego być może, gdybym wykazywała się podobnym zamroczeniem, ale mimo kilku łyków miodowego piwa pozostawałam zupełnie trzeźwa, spoglądając na otaczający nas świat bez rozkołysanego zamglenia. Z dwojga złego wolałam być trzeźwym ogniwem pomiędzy pijanym łańcuchem - Hector mógłby sklasyfikować to jako strach przed utratą kontroli, jaką zwykle trzymałam w żelaznych, niezachwianych przypadkowością ryzach, i pewnie miałby w tym sporo racji, co nie znaczyło, że kiedykolwiek zgodziłabym się z taką oceną. To również łączyło nas z Argusem. Nigdy nie widziałam, by sięgał po słodycz odurzenia drzemiącą w kieliszku, nawet teraz nie wyczuwałam klejącej się do niego woni miodu i chmielu, wszechobecnej jak tylko sięgnąć tu wzrokiem, zupełnie jakby zebrana w Weymouth społeczność postawiła sobie za cel honoru wyżłopać każdą kropelkę upędzonych trunków. Wiecznie wyłamywał się ze schematów, kroczący własną ścieżką jak kot.
Kwestię porzuconego samemu sobie człowieka zbyłam zatem beznamiętnym wzruszeniem ramion. Nie potrzebowaliśmy dłużej psuć sobie humorów jego widmem, szczególnie że to właśnie jego osobie dopisywałam powód zgorzknienia odbijającego się w twarzy Argusa, wykrzywiającego mięśnie w znajomym już grymasie obrzydzenia.
- I na tym też umiesz grać? - zdumiałam się, bo opanowanie jednego instrumentu wydawało mi się trudne, a co dopiero większej ich liczby! Wyćwiczenie pamięci mięśniowej do odpowiadającej jego standardom perfekcji zajmowało długie lata, nie gwarantując również owocnych efektów, aczkolwiek przynajmniej w jego przypadku mogłam być o to spokojna. Nawet te piskliwe krzyki nastrajanej struny w jego wykonaniu miały pewien urok, jakąś mistyczną, prowadzącą ku oświeceniu harmonię porządku, napawającą przeświadczeniem, że każdy ruch długich i smukłych palców szarpiących za wici był przemyślany, metodyczny i nierozsądnie wręcz zdeterminowany. Dla kogo zamierzał grać, dla świerszczy? Owady wygrywały w całunie nocy własne melodie, słyszałam ich szumiące szepty i brzęczące serenady. Gdyby się nad tym zastanowić, świat nigdy nie cichł - tutaj szczególnie, lecz zawsze otaczały nas odgłosy, na które na przestrzeni lat zdołałam się uodpornić. Trel zbudzonych porankiem ptaków, pohukiwanie kukułki, która do niedawna budziła mnie regularnie o piątej nad ranem; bzyczenie much, przyjemny pogłos zawieszonych przed drzwiami dzwoneczków tańczących z wiatrem, tarcie piły z pobliskiego tartaku, echo rozmówek z ulicy. W ferworze codzienności spychałam te symfonie na dno świadomości, ale patrząc teraz na twarz Argusa, stałam się ich boleśnie świadoma. Dla niego świat musiał brzmieć inaczej. Wyłapywał z przestrzeni gamę otaczających go dźwięków i rozkładał ją na pojedyncze nuty, przekształcał ją podług swojej woli. - Zrozumiem wyłącznie gdybyś ją stroił, żeby wpleść jej dźwięki w hymn dla naszej szkoły, bo w innym wypadku nie daję ci przyzwolenia na smętne, samotne brzdękanie przy ognisku - ogłosiłam poważnie. Wokół nas trwała zabawa, uśmiechały się twarze, które nie pamiętały już beztroski od wielu miesięcy, i jeśli myślał, że pozwolę mu na poddawanie się melancholii tam, gdzie nie dosięgnie go żadne spojrzenie, srogo się mylił. Nie na mojej warcie. Jedna zbłąkana w czasie i przestrzeni oznaka depresji wystarczyłaby, żeby z krzaków wyskoczył Hector, a tego musieliśmy uniknąć.
Zresztą żadnemu z nas nie była tej nocy pisana samotność.
Kadzidlane opary przyjemnie wypełniały płuca, malując po wewnętrznej wyściółce barwami wszelkiego zrelaksowania i błogości. Drżące przede mną płomienie nagle wydały mi się piękniejsze, odgłosy bawiących się w oddali ludzi lżejsze, wszystko to przywodziło na usta dyskretny, zadowolony uśmiech - uśmiech, który poszerzył się, gdy podniosłam wzrok, by omieść spojrzeniem jego twarz oświetloną łuną tańczącej czerwieni. Rysy jego twarzy stawały się niezwykle miękkie, wyzute ze zwyczajowego skrzywienia i chmurnie ściągniętych brwi, przypominające za to utrwaloną w marmurze starogrecką rzeźbę, w które tak często wpatrywałam się w odwiedzanych lata temu muzeach. I ten głos, och, ten głos. Niski, wibrujący czymś niedopowiedzianym, łaskoczący zmysły. W porównaniu do skrzekliwych umizgów mandoli, on od początku był nastrojony, zbudowany z korespondujących ze sobą nut skrzętnie ukrywanych przed światem emocji. Cichy, prowokacyjny ton posłał w dół kręgosłupa powłóczysty dreszcz, czułam, jak jego słowa przesuwały się po każdym kręgu, ześlizgując się coraz niżej jak oplatający mnie od środka wąż, wbijający nasączone jadem kły gdzieś w głębinach podbrzusza. Rumieniec oblał policzki, choć nakazywałam mu, żeby natychmiast ustąpił - ale ciało odmawiało mi posłuszeństwa, nastawione na własne reakcje i zbuntowane względem myśli ostatkiem sił trzymanych w ryzach. Lejce kontroli odpuszczały jednak niesamowicie szybko. Wystarczyło nikłe podsycenie rozżarzonej wyobraźni, by odegnać oburzenie, którym zareagowałabym w naturalnych okolicznościach; tymczasem uśmiechnęłam się krzywo, z ukłuciem satysfakcji. - Mogłabym. Jeśli masz odwagę poprosić - odpowiedziałam mu cicho, lekko, zachowując przynajmniej pozory rozmowy pozbawionej dwuznaczności, w której odnalazłam nowy powiew świeżości. Trawa cytrynowa opięła się wokół mięśni i zmąciła każdą zachowawczość. - No proszę. Nie wolisz jednego szybkiego ruchu, który położy ci kres? Powinnam to przeciągnąć? - zacmokałam, kręcąc głową z politowaniem, a kiedy wstałam, skrzywiłam się na otrzymane przypomnienie o tym, że wciąż, w tej pozycji, musiałam patrzeć na niego z dołu, spod nitek ciemnych rzęs, zadzierając podbródek. Jak to możliwe, że otaczali mnie sami niemożebnie wysocy mężczyźni? By sięgnąć czubka głowy Victora, musiałam stawać na palcach, a i to nie zawsze mi wychodziło. Z Argusem było podobnie, nawet lekko pochylony pod upatrzonym drzewem przypominał jego mniejszego, obutego w korę brata, ale to nie jego skórę czułam pod odsłoniętym ramieniem i na ulotną sekundę wydało mi się to nieodżałowaną stratą.
Odchylona nieco mocniej głowa przyjęła dotyk złożony na wardze, moje usta rozchyliły się niemal bezwolnie, a rumieniec - głębszy, karminowy - nie wynikał bynajmniej z oburzenia, gdy ujął moją brodę w palce, elektryzując mnie nieopisanym napięciem. Każdy oddech drżał w piersi, otumaniony przyspieszającym biciem serca, każde spojrzenie złożone na jego twarzy wydawało się zbyt krótkie, przerywane koniecznością mrugnięcia. Intrygująco byłoby po prostu mu na to przyzwolić. Dopuścić do złączenia warg, pomiędzy którymi zawisłaby szarawa chmura tytoniu, spływająca z jednych ust do drugich. Jak by smakował? Złością, wiecznym oburzeniem, oceną? Goryczą, rozczarowaniem? Czy może tłumioną pasją, żądzą i pikanterią? Nasze wargi zdążyły niemalże się dotknąć, pozwoliłam mu myśleć, że tak się stanie, że za moment opadną domysły i niemądre pragnienie stanie się rzeczywistością, ale wtedy moja powoli poruszająca się ku górze dłoń wydobyła łodygę papierosa spomiędzy jego palców i odbiłam się z pozycji pod drzewem, wyzywająco wsuwając bibułkę pomiędzy własne usta rozciągnięte we frywolnym uśmiechu.
- To nagroda za taniec, a żeby otrzymać nagrodę, nie wystarczy mieć pary nóg długich i statycznych jak słupy. Poruszże nimi - wymruczałam, czując jak moje stopy same odpowiedziały na wezwanie, a figura zaczęła kołysać się w takt dochodzącej z plaży muzyki. Echo skocznych dźwięków przedzierało się przez szwadron leśnych drzew naszego odosobnienia i biodra pochwycały tę zachętę, wprawiając żółtą spódnicę w falujące miraże; obróciłam się kilka razy wokół własnej osi, pozwoliwszy, by podążyły za mną kasztanowe włosy, w blasku ogniska jeszcze bardziej rdzawe niż zwykle, zaciągając się przy tym niskiej jakości tytoniem, który gryzł w tył gardła i wdzierał się do płuc tak, jak obecność Argusa wdzierała się do duszy. Po chwili wypuściłam na wolność obłok szarości, ten sam, który powinien był dotrzeć do niego - i znów obróciłam się w jego stronę, wyciągając ku niemu dłoń w kokietliwym zaproszeniu, spod ściągniętego ku szyi podbródka i roziskrzonych wyzwaniem oczu. Nie tchórz, Argusie.
- Och, szczodrze sobie schlebiasz, jeśli myślisz, że przyszłam tu za tobą i dla ciebie, mając do wyboru takich adoratorów - odgryzłam się bez wahania, a dźwięczące w głosie wyzwanie zawisło między nami w parnym, letnim powietrzu, wyzwolone spod jarzma samotności, która tego wieczora wcale nie była mi w smak. Nie potrzebowałam jednak kogoś takiego jak pijany Romeo o twarzy wciśniętej w suche źdźbła gleby i ustach mamroczących deliryczne deklaracje o pogrzebanej miłości, co innego być może, gdybym wykazywała się podobnym zamroczeniem, ale mimo kilku łyków miodowego piwa pozostawałam zupełnie trzeźwa, spoglądając na otaczający nas świat bez rozkołysanego zamglenia. Z dwojga złego wolałam być trzeźwym ogniwem pomiędzy pijanym łańcuchem - Hector mógłby sklasyfikować to jako strach przed utratą kontroli, jaką zwykle trzymałam w żelaznych, niezachwianych przypadkowością ryzach, i pewnie miałby w tym sporo racji, co nie znaczyło, że kiedykolwiek zgodziłabym się z taką oceną. To również łączyło nas z Argusem. Nigdy nie widziałam, by sięgał po słodycz odurzenia drzemiącą w kieliszku, nawet teraz nie wyczuwałam klejącej się do niego woni miodu i chmielu, wszechobecnej jak tylko sięgnąć tu wzrokiem, zupełnie jakby zebrana w Weymouth społeczność postawiła sobie za cel honoru wyżłopać każdą kropelkę upędzonych trunków. Wiecznie wyłamywał się ze schematów, kroczący własną ścieżką jak kot.
Kwestię porzuconego samemu sobie człowieka zbyłam zatem beznamiętnym wzruszeniem ramion. Nie potrzebowaliśmy dłużej psuć sobie humorów jego widmem, szczególnie że to właśnie jego osobie dopisywałam powód zgorzknienia odbijającego się w twarzy Argusa, wykrzywiającego mięśnie w znajomym już grymasie obrzydzenia.
- I na tym też umiesz grać? - zdumiałam się, bo opanowanie jednego instrumentu wydawało mi się trudne, a co dopiero większej ich liczby! Wyćwiczenie pamięci mięśniowej do odpowiadającej jego standardom perfekcji zajmowało długie lata, nie gwarantując również owocnych efektów, aczkolwiek przynajmniej w jego przypadku mogłam być o to spokojna. Nawet te piskliwe krzyki nastrajanej struny w jego wykonaniu miały pewien urok, jakąś mistyczną, prowadzącą ku oświeceniu harmonię porządku, napawającą przeświadczeniem, że każdy ruch długich i smukłych palców szarpiących za wici był przemyślany, metodyczny i nierozsądnie wręcz zdeterminowany. Dla kogo zamierzał grać, dla świerszczy? Owady wygrywały w całunie nocy własne melodie, słyszałam ich szumiące szepty i brzęczące serenady. Gdyby się nad tym zastanowić, świat nigdy nie cichł - tutaj szczególnie, lecz zawsze otaczały nas odgłosy, na które na przestrzeni lat zdołałam się uodpornić. Trel zbudzonych porankiem ptaków, pohukiwanie kukułki, która do niedawna budziła mnie regularnie o piątej nad ranem; bzyczenie much, przyjemny pogłos zawieszonych przed drzwiami dzwoneczków tańczących z wiatrem, tarcie piły z pobliskiego tartaku, echo rozmówek z ulicy. W ferworze codzienności spychałam te symfonie na dno świadomości, ale patrząc teraz na twarz Argusa, stałam się ich boleśnie świadoma. Dla niego świat musiał brzmieć inaczej. Wyłapywał z przestrzeni gamę otaczających go dźwięków i rozkładał ją na pojedyncze nuty, przekształcał ją podług swojej woli. - Zrozumiem wyłącznie gdybyś ją stroił, żeby wpleść jej dźwięki w hymn dla naszej szkoły, bo w innym wypadku nie daję ci przyzwolenia na smętne, samotne brzdękanie przy ognisku - ogłosiłam poważnie. Wokół nas trwała zabawa, uśmiechały się twarze, które nie pamiętały już beztroski od wielu miesięcy, i jeśli myślał, że pozwolę mu na poddawanie się melancholii tam, gdzie nie dosięgnie go żadne spojrzenie, srogo się mylił. Nie na mojej warcie. Jedna zbłąkana w czasie i przestrzeni oznaka depresji wystarczyłaby, żeby z krzaków wyskoczył Hector, a tego musieliśmy uniknąć.
Zresztą żadnemu z nas nie była tej nocy pisana samotność.
Kadzidlane opary przyjemnie wypełniały płuca, malując po wewnętrznej wyściółce barwami wszelkiego zrelaksowania i błogości. Drżące przede mną płomienie nagle wydały mi się piękniejsze, odgłosy bawiących się w oddali ludzi lżejsze, wszystko to przywodziło na usta dyskretny, zadowolony uśmiech - uśmiech, który poszerzył się, gdy podniosłam wzrok, by omieść spojrzeniem jego twarz oświetloną łuną tańczącej czerwieni. Rysy jego twarzy stawały się niezwykle miękkie, wyzute ze zwyczajowego skrzywienia i chmurnie ściągniętych brwi, przypominające za to utrwaloną w marmurze starogrecką rzeźbę, w które tak często wpatrywałam się w odwiedzanych lata temu muzeach. I ten głos, och, ten głos. Niski, wibrujący czymś niedopowiedzianym, łaskoczący zmysły. W porównaniu do skrzekliwych umizgów mandoli, on od początku był nastrojony, zbudowany z korespondujących ze sobą nut skrzętnie ukrywanych przed światem emocji. Cichy, prowokacyjny ton posłał w dół kręgosłupa powłóczysty dreszcz, czułam, jak jego słowa przesuwały się po każdym kręgu, ześlizgując się coraz niżej jak oplatający mnie od środka wąż, wbijający nasączone jadem kły gdzieś w głębinach podbrzusza. Rumieniec oblał policzki, choć nakazywałam mu, żeby natychmiast ustąpił - ale ciało odmawiało mi posłuszeństwa, nastawione na własne reakcje i zbuntowane względem myśli ostatkiem sił trzymanych w ryzach. Lejce kontroli odpuszczały jednak niesamowicie szybko. Wystarczyło nikłe podsycenie rozżarzonej wyobraźni, by odegnać oburzenie, którym zareagowałabym w naturalnych okolicznościach; tymczasem uśmiechnęłam się krzywo, z ukłuciem satysfakcji. - Mogłabym. Jeśli masz odwagę poprosić - odpowiedziałam mu cicho, lekko, zachowując przynajmniej pozory rozmowy pozbawionej dwuznaczności, w której odnalazłam nowy powiew świeżości. Trawa cytrynowa opięła się wokół mięśni i zmąciła każdą zachowawczość. - No proszę. Nie wolisz jednego szybkiego ruchu, który położy ci kres? Powinnam to przeciągnąć? - zacmokałam, kręcąc głową z politowaniem, a kiedy wstałam, skrzywiłam się na otrzymane przypomnienie o tym, że wciąż, w tej pozycji, musiałam patrzeć na niego z dołu, spod nitek ciemnych rzęs, zadzierając podbródek. Jak to możliwe, że otaczali mnie sami niemożebnie wysocy mężczyźni? By sięgnąć czubka głowy Victora, musiałam stawać na palcach, a i to nie zawsze mi wychodziło. Z Argusem było podobnie, nawet lekko pochylony pod upatrzonym drzewem przypominał jego mniejszego, obutego w korę brata, ale to nie jego skórę czułam pod odsłoniętym ramieniem i na ulotną sekundę wydało mi się to nieodżałowaną stratą.
Odchylona nieco mocniej głowa przyjęła dotyk złożony na wardze, moje usta rozchyliły się niemal bezwolnie, a rumieniec - głębszy, karminowy - nie wynikał bynajmniej z oburzenia, gdy ujął moją brodę w palce, elektryzując mnie nieopisanym napięciem. Każdy oddech drżał w piersi, otumaniony przyspieszającym biciem serca, każde spojrzenie złożone na jego twarzy wydawało się zbyt krótkie, przerywane koniecznością mrugnięcia. Intrygująco byłoby po prostu mu na to przyzwolić. Dopuścić do złączenia warg, pomiędzy którymi zawisłaby szarawa chmura tytoniu, spływająca z jednych ust do drugich. Jak by smakował? Złością, wiecznym oburzeniem, oceną? Goryczą, rozczarowaniem? Czy może tłumioną pasją, żądzą i pikanterią? Nasze wargi zdążyły niemalże się dotknąć, pozwoliłam mu myśleć, że tak się stanie, że za moment opadną domysły i niemądre pragnienie stanie się rzeczywistością, ale wtedy moja powoli poruszająca się ku górze dłoń wydobyła łodygę papierosa spomiędzy jego palców i odbiłam się z pozycji pod drzewem, wyzywająco wsuwając bibułkę pomiędzy własne usta rozciągnięte we frywolnym uśmiechu.
- To nagroda za taniec, a żeby otrzymać nagrodę, nie wystarczy mieć pary nóg długich i statycznych jak słupy. Poruszże nimi - wymruczałam, czując jak moje stopy same odpowiedziały na wezwanie, a figura zaczęła kołysać się w takt dochodzącej z plaży muzyki. Echo skocznych dźwięków przedzierało się przez szwadron leśnych drzew naszego odosobnienia i biodra pochwycały tę zachętę, wprawiając żółtą spódnicę w falujące miraże; obróciłam się kilka razy wokół własnej osi, pozwoliwszy, by podążyły za mną kasztanowe włosy, w blasku ogniska jeszcze bardziej rdzawe niż zwykle, zaciągając się przy tym niskiej jakości tytoniem, który gryzł w tył gardła i wdzierał się do płuc tak, jak obecność Argusa wdzierała się do duszy. Po chwili wypuściłam na wolność obłok szarości, ten sam, który powinien był dotrzeć do niego - i znów obróciłam się w jego stronę, wyciągając ku niemu dłoń w kokietliwym zaproszeniu, spod ściągniętego ku szyi podbródka i roziskrzonych wyzwaniem oczu. Nie tchórz, Argusie.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Niemagiczni
W punkt - dokładnie to, czego się spodziewał, prawdy wykładane prędko i bez wahania, a jednak zdołała sprowokować oszczędny śmiech, krótki, uwolniony spomiędzy warg w woalce siwego dymu na skromny dowód uznania, rozbawienia i napięcia, misternie przeplatającego słowa.
- Więc co tu robisz, mając wybór? - drążył, unosząc brew w dociekliwym wyrazie, gdy ciało nieznacznie pochylało się w jej stronę, wyczekując odpowiedzi. Widok - trzeźwych lub mniej - adoratorów wokół Lety nie byłby zaskoczeniem. Nowością, owszem, jak mężczyzna zaborczo wyszarpujący jej wianek z rąk innego, obcego; pierwiastkiem niedostrzeżonym w zaciszach przytulnej wioski, na ścieżkach, które przecinała jako wdowa po Evansie. Znał ułamki jej życia, kilka faktów, parę historii i chętnie wyrażanych poglądów, zawsze podkreślanych ostrymi liniami mimiki. Wystarczająco, by wyczuć charakter i temperament, zbyt mało na odszyfrowanie gruntujących ją zawiłości, nawet tych kluczowych, oraz stałych elementów codzienności. Tłumił zaciekawienie, nie pytał, nie wnikał, nie analizował jej bliskich relacji ani pobudek, nie dzielił się własnymi, uciekając do odruchowego uniku, zapobiegliwości emocjonalnej, gwaranta bezpieczeństwa, niezależności i spokoju ducha. Ale czy kiedykolwiek zaznawał upragnionego spokoju? Nie teraz, nie pod sztandarem samotnych nocnych spacerów i gorzkich wyobrażeń, których tor niechybnie odbił w tęskne imaginacje niespełnionych porywów serca, jak zwykle pętając je torturą. Weymouth wyciągało z piersi Camilli najszczersze zachwyty, potrafiła pochylić się nad drobnostkami i przedstawić je w niesamowitym świetle ledwie opowieścią, snutą po kilku dniach festiwalowych przygód - o barwach tak głębokich, że same ubierały się w odpowiednie nuty. Jej krokami podążał mimowolnie, co rusz natrafiał na błahe szczegóły otoczenia, finezyjne kształty natury, jak echo powtarzające oczarowane westchnienia - nawet białe kwiaty rozsypane po polanie, choć nie widział ich nigdy wcześniej, przypominały o łagodnych oczach, w których miały zaszczyt odbić się jeszcze parę lat temu. Przylgnęła do niego jak cień, oplotła kostki, zacisnęła się wokół nich ciężkimi kajdanami. A ona, chodziła tędy samotnie? Znalazła się kiedyś w niebezpieczeństwie, które przemilczała, dobrze wiedząc, że niedopatrzenie ze strony męża zaleje brata tym gwałtowniejszą falą nienawiści? Nie chciał jej, nie chciał o niej myśleć, pragnął tylko oddechu bez kłującego poczucia straty, odrzucenia i tęsknoty, ale jak, kiedy była sercem tych plaż, kiedy fale szumiały jej rytmem? W zagubieniu nie pomyślałby nawet, że to miejsce można stworzyć na nowo, własnymi wspomnieniami wykuć otuchę w oczyszczających płomieniach.
- Zmierzam w tym kierunku - rzucił niekonkretnie, bez precyzowania etapu owej drogi. Nie pierwszy raz prowadził opuszki po cienkiej, drżącej żyłce. Louis notorycznie zostawiał gitarę w salonie, umysł pożądający dźwięków nie potrzebował długich zachęt do świeżych wyzwań, dlatego korzystał z okazji, w tajemnicy przed właścicielem rozpracowując powoli podstawy. To jednak było za mało, by stwierdzić, że umie, zaś nie umie byłoby uwłaczające, skoro Leta już przyłapała go z mandolą. Kącik ust zadrżał niewyraźnie w powstrzymanym uśmiechu. Ach, więc tak go widziała w zastanej scenerii - całkiem trafnie, choć jego ogląd był zupełnie inny, po prostu oszczędzał sobie niechcianego towarzystwa, nic więcej. - Trudno żeby było samotne, skoro uporczywie suszysz mi łeb - odgryzł się złośliwą zaczepką, w duchu gorzko zaśmiewając się na myśl, jak bardzo trafiła; poniekąd po to była mu nastrojona mandola - koncentracja na szkolnym hymnie, lub jakiejkolwiek innej melodii, miała przegnać chmurne zgryzoty i w chwili, gdy przejął własność schlanego romantyka, rozważał pochylenie się nad mentalnymi szkicami obiecanego utworu. Dopuszczał nawet zaangażowanie Lety w proces, wizja ciętych komentarzy przepoławiających nuty jawiła się jako przyjemny, aczkolwiek niespodziewany kierunek wieczoru - dopóki kadzidło drastycznie nie wpłynęło na bieg wydarzeń, ciasno pętając zmysły kuszącymi nutami.
Cichy głos jaśniał, skrzętnie ukrywając drugie dno pod kapryśnie leniwą falą, powolną i słodką torturą skraplaną na wargach. Drżącą od żaru parę próbowała przykrywać świeżością porannej rosy, niewinnością utemperować iskry rozsypane po rozpalonych policzkach. Opadały bezlitośnie na przechylone ciało, zarysowane wyraźnym konturem na tle płomieni - każda krągłość otulona ciepłem, wdrapywało się po strzałach obojczyków, ślizgało po smukłej szyi, igrało w jasnych oczach. Miał zdobywać się na odwagę, prosić o zbrodnię, lecz już nad nią pracowała, już trzymała w dłoni ostrze, gotowa do żłobienia ścieżek w cienkiej skórze, ale jeszcze nie, jeszcze rozważała bieg zmyślnego wzoru, choć on niemal czuł wyimaginowany ślad w zagłębieniach ciała, coraz mocniej, coraz dalej z każdym brzmieniem, w mięśniach spragnionych ruchu, wyswobodzenia i nade wszystko - dotyku.
- Mogę się wręcz domagać - podkreślił mrukliwie, ostrą nutą akcentując pewność podjętego wyzwania, bo granice zatarły się w mglistych spiralach, gdy ogłuszony rozsądek klęczał pod ciężarem impulsu. W świetle dnia i jasności umysłu wystarczył krótki trzask bata roztoczony nad wyobraźnią i zastygała przed frywolnym porywem, lecz na leśnej polanie wpadli w sidła zmysłów, te zaś pobudzała żywo, wyrywając z marazmu. - Powinnaś - zapewnił, i pozwalając kontynuacji zawisnąć pod imitowaną cierpliwością, puścił wzrok po zwinnym ruchu biodra, skrytego pod fałdą materiału - płachta w ognistym blasku owijała płynnym złotem krzywizny sylwetki, falowała w jej rytmie, przez który zęby mimowolnie zacisnęły się na wardze, lecz intrygujące lśnienie tęczówek wzywało z równą mocą. - Powinnaś, jeśli masz odwagę - powtórzył chrypliwie, dzieląc się grą, którą osobiście zainicjowała; w złamanych ciepłem oczach chowała niewiele zwyczajnego błękitu i niewiele kontroli, pod wachlarzami rzęs tańczyły czarujące miraże - odbicia fantazji, czy tylko je sobie roił, łaknąc bliskości i karmiąc wyobraźnię wizjami o coraz żywszych barwach?
Rumieniec rozlewał się ciepłem na kobiecej skórze i chełpliwą satysfakcją w męskim sercu. Jeszcze nie zdążyło się rozgrzać, a już gnało co tchu, niepomne na wstrzymywany oddech, więziony za rozochoconymi wargami; serce współwinne zbrodni, rozbestwione i wypełniające uszy uporczywym szumem napięcia, kiedy rozbudzona iskra przemknęła po ciele w rozkosznych dreszczach, jak rozdygotany drogowskaz dla filigranowych dłoni, ale trzymała je na dystans, zbyt daleko, mile stąd. Jego własne palce poruszyły się w odbiciu pragnienia, ciało pochyliło, wargi lgnęły do rozchylonych ust, domagając się nieznanego, lecz zmroziła go chłodnym dystansem, na moment stała się iluzją i powidokiem. Zanim wyprostował się, oparłszy głowę o drzewo, kilka sekund tkwił w bezruchu, gniewnie wgapiając się w dumne spojrzenie, rozświetlone skradzioną satysfakcją i okraszone wzywającym uśmiechem. Dym wypuszczał powoli, jakby opanowany wydech miał powściągnąć tętent rozbijający ciało, ale napięcie z uporem zaciskało się na każdym jego skrawku, błagając o wyswobodzenie.
Wdzięcznym ruchem zapraszała spojrzenie, lecz drogę do zmysłów jako pierwszy utorował sobie jej głos, podsycony swobodnym śladem ciała. Kokieteryjny pomruk spoił się z trzaskiem iskier w płynnym kształcie, w harmonii tak oczywistej, a tak konsekwentnie tłumionej w codziennych rozmowach - tłumionej przez niego, zachowawczo i mimowolnie, bo podświadomie wiedział, gdzie widmo jej brzmienia mogło go zwieść. Jednak tutaj bergamotka odzierała z ostrożności, cytryna ożywiała, zachęcając do odrzucenia pozorów, tutaj z łatwością oddawał się porywom zmysłowej zwidy. Jej głos jaśniał, bo układał się w języki ognia, trzeszczał, puszczał iskry, ślizgał się po świadomości w pełnej krasie, siał zamęt, burzył i pochłaniał, lecz był też ciepłem i wytchnieniem. Zapomniał o nagrodach, porażony nagłym olśnieniem, rysy na powrót złagodniały, brwi uniosły się nieco wyżej, ale tylko na mrugnięcie, bo kiedyś musiał wrócić do siebie, do cwanego uśmiechu, wyzywających spojrzeń i głęboko zakorzenionej potrzeby zapanowania nad sytuacją, którą bezwstydnie przejęła.
- Jak to się stało, że dostajesz wszystkie nagrody? - rzucił retorycznie, gdy otaczała się dymem, wolna w swobodnym nieładzie tańca; igrała sobie z nim w najlepsze, zostawiała ciało zimne, umysł popieliła, dręczyła kontrastem - o nie, nie z nim te gry. Uwaga, nieco opornie, lecz z ogromną mobilizacją, skoncentrowała się na papierosie, on zaś uniósł dłoń na wysokość ust w głębokiej wierze, że tym razem magia nie zawiedzie* - i usłuchała go, z przyjemnym pyknięciem usadziła papierosa między długimi palcami. Entuzjazm płynący z marnej sztuczki dołączył do pobudzenia, tytoń miał posmak triumfu, a uśmiech zabarwił się krztą arogancji. Wszystko po to, by niedopałek cisnąć w ogień, gdy już oderwał się od pnia i odrętwienia, przyjmując zaproszenie zgrabnej dłoni i lśniących oczu. Stygnąć mogła jedynie mandola, pozostawiona pod drzewem.
Dziwny był to taniec. Oddalona muzyka napływała zniekształcona, raz głośniej, raz ciszej, co jakiś czas przecięta echem głosów z innych zakątków, losowych i oderwanych od rzeczywistości, jakby utkwili między światami, krążąc wokół ognistego epicentrum. Melodia nie zagłuszała świerszczy ani szumu stóp sunących po ściółce, dudnienie bębnów i energiczne pociągnięcia smyczków nie narzucały jednostajnego rytmu, który nadali sobie sami, prędko odnajdując porozumienie temperamentów. Prowadził pewnie, nienajlepszą zwinność nadrabiając naturalną energią układaną w ruchu, dbał o to, by nadać kobiecie pęd, rozkoszując się płomiennymi muśnięciami, widokiem rozwianych włosów, spojrzeniem wychwyconym w prędkim obrocie i wezwaniu niegasnącego wyzwania. Pozwalał Lecie lśnić we wspólnej swobodzie, w zrywie śmiechu sprowokowanego niezgrabnym potknięciem, nieskrępowanie przyciągał ją coraz bliżej i częściej, badał talię dłonią, igrając z własnym pożądaniem, by zaraz oddać sylwetkę w kolejny obrót. Oddechy przyspieszały, ale nie ustawał, gorliwie pragnął wyrwać z jej piersi jak najwięcej tchnień. Nie pamiętał, by kiedykolwiek czuł się tak lekko, bez ciężaru ocen osadzonego na sercu, bez złości, bez przeszłości, choć blizny na przedramieniu połyskiwały w świetle płomieni. Nie musiał na nie patrzeć, kiedy była - ona, nie cierpkie wspomnienia i życie upływające na fali rozczarowań.
- Do twarzy ci z ogniem - przyznał miękko między urywanym oddechem, wprost do ucha; rozgrzane ciało uwięził w splocie zaciśniętych ramion, pochylony nad sylwetką, którą wspierał i blokował dłonią. Kosmyki długich włosów łaskotały opuszki, nos na moment zabłądził w kasztanowych falach, spragnione wargi muskały płatek ucha. Kiedyś musieli się zatrzymać, ale czy teraz? Rozgorączkowane dłonie ciągnęły ciało bliżej, wyżej, zmuszając kobietę do wnoszenia się na palcach i brakowało już tylko jednego zmysłu, gdy oddech omiatał zaróżowione usta. Tym razem sięgnął do nich bez wahania, zaczepnie uwięził wargę między zębami i musnął ją koniuszkiem języka, szczując skąpym pocałunkiem w akcie zemsty o posmaku miodu, zanim odsunął się nieznacznie, nie wypuszczając drobnej sylwetki z uścisku.
| * rzucam auri furo
- Więc co tu robisz, mając wybór? - drążył, unosząc brew w dociekliwym wyrazie, gdy ciało nieznacznie pochylało się w jej stronę, wyczekując odpowiedzi. Widok - trzeźwych lub mniej - adoratorów wokół Lety nie byłby zaskoczeniem. Nowością, owszem, jak mężczyzna zaborczo wyszarpujący jej wianek z rąk innego, obcego; pierwiastkiem niedostrzeżonym w zaciszach przytulnej wioski, na ścieżkach, które przecinała jako wdowa po Evansie. Znał ułamki jej życia, kilka faktów, parę historii i chętnie wyrażanych poglądów, zawsze podkreślanych ostrymi liniami mimiki. Wystarczająco, by wyczuć charakter i temperament, zbyt mało na odszyfrowanie gruntujących ją zawiłości, nawet tych kluczowych, oraz stałych elementów codzienności. Tłumił zaciekawienie, nie pytał, nie wnikał, nie analizował jej bliskich relacji ani pobudek, nie dzielił się własnymi, uciekając do odruchowego uniku, zapobiegliwości emocjonalnej, gwaranta bezpieczeństwa, niezależności i spokoju ducha. Ale czy kiedykolwiek zaznawał upragnionego spokoju? Nie teraz, nie pod sztandarem samotnych nocnych spacerów i gorzkich wyobrażeń, których tor niechybnie odbił w tęskne imaginacje niespełnionych porywów serca, jak zwykle pętając je torturą. Weymouth wyciągało z piersi Camilli najszczersze zachwyty, potrafiła pochylić się nad drobnostkami i przedstawić je w niesamowitym świetle ledwie opowieścią, snutą po kilku dniach festiwalowych przygód - o barwach tak głębokich, że same ubierały się w odpowiednie nuty. Jej krokami podążał mimowolnie, co rusz natrafiał na błahe szczegóły otoczenia, finezyjne kształty natury, jak echo powtarzające oczarowane westchnienia - nawet białe kwiaty rozsypane po polanie, choć nie widział ich nigdy wcześniej, przypominały o łagodnych oczach, w których miały zaszczyt odbić się jeszcze parę lat temu. Przylgnęła do niego jak cień, oplotła kostki, zacisnęła się wokół nich ciężkimi kajdanami. A ona, chodziła tędy samotnie? Znalazła się kiedyś w niebezpieczeństwie, które przemilczała, dobrze wiedząc, że niedopatrzenie ze strony męża zaleje brata tym gwałtowniejszą falą nienawiści? Nie chciał jej, nie chciał o niej myśleć, pragnął tylko oddechu bez kłującego poczucia straty, odrzucenia i tęsknoty, ale jak, kiedy była sercem tych plaż, kiedy fale szumiały jej rytmem? W zagubieniu nie pomyślałby nawet, że to miejsce można stworzyć na nowo, własnymi wspomnieniami wykuć otuchę w oczyszczających płomieniach.
- Zmierzam w tym kierunku - rzucił niekonkretnie, bez precyzowania etapu owej drogi. Nie pierwszy raz prowadził opuszki po cienkiej, drżącej żyłce. Louis notorycznie zostawiał gitarę w salonie, umysł pożądający dźwięków nie potrzebował długich zachęt do świeżych wyzwań, dlatego korzystał z okazji, w tajemnicy przed właścicielem rozpracowując powoli podstawy. To jednak było za mało, by stwierdzić, że umie, zaś nie umie byłoby uwłaczające, skoro Leta już przyłapała go z mandolą. Kącik ust zadrżał niewyraźnie w powstrzymanym uśmiechu. Ach, więc tak go widziała w zastanej scenerii - całkiem trafnie, choć jego ogląd był zupełnie inny, po prostu oszczędzał sobie niechcianego towarzystwa, nic więcej. - Trudno żeby było samotne, skoro uporczywie suszysz mi łeb - odgryzł się złośliwą zaczepką, w duchu gorzko zaśmiewając się na myśl, jak bardzo trafiła; poniekąd po to była mu nastrojona mandola - koncentracja na szkolnym hymnie, lub jakiejkolwiek innej melodii, miała przegnać chmurne zgryzoty i w chwili, gdy przejął własność schlanego romantyka, rozważał pochylenie się nad mentalnymi szkicami obiecanego utworu. Dopuszczał nawet zaangażowanie Lety w proces, wizja ciętych komentarzy przepoławiających nuty jawiła się jako przyjemny, aczkolwiek niespodziewany kierunek wieczoru - dopóki kadzidło drastycznie nie wpłynęło na bieg wydarzeń, ciasno pętając zmysły kuszącymi nutami.
Cichy głos jaśniał, skrzętnie ukrywając drugie dno pod kapryśnie leniwą falą, powolną i słodką torturą skraplaną na wargach. Drżącą od żaru parę próbowała przykrywać świeżością porannej rosy, niewinnością utemperować iskry rozsypane po rozpalonych policzkach. Opadały bezlitośnie na przechylone ciało, zarysowane wyraźnym konturem na tle płomieni - każda krągłość otulona ciepłem, wdrapywało się po strzałach obojczyków, ślizgało po smukłej szyi, igrało w jasnych oczach. Miał zdobywać się na odwagę, prosić o zbrodnię, lecz już nad nią pracowała, już trzymała w dłoni ostrze, gotowa do żłobienia ścieżek w cienkiej skórze, ale jeszcze nie, jeszcze rozważała bieg zmyślnego wzoru, choć on niemal czuł wyimaginowany ślad w zagłębieniach ciała, coraz mocniej, coraz dalej z każdym brzmieniem, w mięśniach spragnionych ruchu, wyswobodzenia i nade wszystko - dotyku.
- Mogę się wręcz domagać - podkreślił mrukliwie, ostrą nutą akcentując pewność podjętego wyzwania, bo granice zatarły się w mglistych spiralach, gdy ogłuszony rozsądek klęczał pod ciężarem impulsu. W świetle dnia i jasności umysłu wystarczył krótki trzask bata roztoczony nad wyobraźnią i zastygała przed frywolnym porywem, lecz na leśnej polanie wpadli w sidła zmysłów, te zaś pobudzała żywo, wyrywając z marazmu. - Powinnaś - zapewnił, i pozwalając kontynuacji zawisnąć pod imitowaną cierpliwością, puścił wzrok po zwinnym ruchu biodra, skrytego pod fałdą materiału - płachta w ognistym blasku owijała płynnym złotem krzywizny sylwetki, falowała w jej rytmie, przez który zęby mimowolnie zacisnęły się na wardze, lecz intrygujące lśnienie tęczówek wzywało z równą mocą. - Powinnaś, jeśli masz odwagę - powtórzył chrypliwie, dzieląc się grą, którą osobiście zainicjowała; w złamanych ciepłem oczach chowała niewiele zwyczajnego błękitu i niewiele kontroli, pod wachlarzami rzęs tańczyły czarujące miraże - odbicia fantazji, czy tylko je sobie roił, łaknąc bliskości i karmiąc wyobraźnię wizjami o coraz żywszych barwach?
Rumieniec rozlewał się ciepłem na kobiecej skórze i chełpliwą satysfakcją w męskim sercu. Jeszcze nie zdążyło się rozgrzać, a już gnało co tchu, niepomne na wstrzymywany oddech, więziony za rozochoconymi wargami; serce współwinne zbrodni, rozbestwione i wypełniające uszy uporczywym szumem napięcia, kiedy rozbudzona iskra przemknęła po ciele w rozkosznych dreszczach, jak rozdygotany drogowskaz dla filigranowych dłoni, ale trzymała je na dystans, zbyt daleko, mile stąd. Jego własne palce poruszyły się w odbiciu pragnienia, ciało pochyliło, wargi lgnęły do rozchylonych ust, domagając się nieznanego, lecz zmroziła go chłodnym dystansem, na moment stała się iluzją i powidokiem. Zanim wyprostował się, oparłszy głowę o drzewo, kilka sekund tkwił w bezruchu, gniewnie wgapiając się w dumne spojrzenie, rozświetlone skradzioną satysfakcją i okraszone wzywającym uśmiechem. Dym wypuszczał powoli, jakby opanowany wydech miał powściągnąć tętent rozbijający ciało, ale napięcie z uporem zaciskało się na każdym jego skrawku, błagając o wyswobodzenie.
Wdzięcznym ruchem zapraszała spojrzenie, lecz drogę do zmysłów jako pierwszy utorował sobie jej głos, podsycony swobodnym śladem ciała. Kokieteryjny pomruk spoił się z trzaskiem iskier w płynnym kształcie, w harmonii tak oczywistej, a tak konsekwentnie tłumionej w codziennych rozmowach - tłumionej przez niego, zachowawczo i mimowolnie, bo podświadomie wiedział, gdzie widmo jej brzmienia mogło go zwieść. Jednak tutaj bergamotka odzierała z ostrożności, cytryna ożywiała, zachęcając do odrzucenia pozorów, tutaj z łatwością oddawał się porywom zmysłowej zwidy. Jej głos jaśniał, bo układał się w języki ognia, trzeszczał, puszczał iskry, ślizgał się po świadomości w pełnej krasie, siał zamęt, burzył i pochłaniał, lecz był też ciepłem i wytchnieniem. Zapomniał o nagrodach, porażony nagłym olśnieniem, rysy na powrót złagodniały, brwi uniosły się nieco wyżej, ale tylko na mrugnięcie, bo kiedyś musiał wrócić do siebie, do cwanego uśmiechu, wyzywających spojrzeń i głęboko zakorzenionej potrzeby zapanowania nad sytuacją, którą bezwstydnie przejęła.
- Jak to się stało, że dostajesz wszystkie nagrody? - rzucił retorycznie, gdy otaczała się dymem, wolna w swobodnym nieładzie tańca; igrała sobie z nim w najlepsze, zostawiała ciało zimne, umysł popieliła, dręczyła kontrastem - o nie, nie z nim te gry. Uwaga, nieco opornie, lecz z ogromną mobilizacją, skoncentrowała się na papierosie, on zaś uniósł dłoń na wysokość ust w głębokiej wierze, że tym razem magia nie zawiedzie* - i usłuchała go, z przyjemnym pyknięciem usadziła papierosa między długimi palcami. Entuzjazm płynący z marnej sztuczki dołączył do pobudzenia, tytoń miał posmak triumfu, a uśmiech zabarwił się krztą arogancji. Wszystko po to, by niedopałek cisnąć w ogień, gdy już oderwał się od pnia i odrętwienia, przyjmując zaproszenie zgrabnej dłoni i lśniących oczu. Stygnąć mogła jedynie mandola, pozostawiona pod drzewem.
Dziwny był to taniec. Oddalona muzyka napływała zniekształcona, raz głośniej, raz ciszej, co jakiś czas przecięta echem głosów z innych zakątków, losowych i oderwanych od rzeczywistości, jakby utkwili między światami, krążąc wokół ognistego epicentrum. Melodia nie zagłuszała świerszczy ani szumu stóp sunących po ściółce, dudnienie bębnów i energiczne pociągnięcia smyczków nie narzucały jednostajnego rytmu, który nadali sobie sami, prędko odnajdując porozumienie temperamentów. Prowadził pewnie, nienajlepszą zwinność nadrabiając naturalną energią układaną w ruchu, dbał o to, by nadać kobiecie pęd, rozkoszując się płomiennymi muśnięciami, widokiem rozwianych włosów, spojrzeniem wychwyconym w prędkim obrocie i wezwaniu niegasnącego wyzwania. Pozwalał Lecie lśnić we wspólnej swobodzie, w zrywie śmiechu sprowokowanego niezgrabnym potknięciem, nieskrępowanie przyciągał ją coraz bliżej i częściej, badał talię dłonią, igrając z własnym pożądaniem, by zaraz oddać sylwetkę w kolejny obrót. Oddechy przyspieszały, ale nie ustawał, gorliwie pragnął wyrwać z jej piersi jak najwięcej tchnień. Nie pamiętał, by kiedykolwiek czuł się tak lekko, bez ciężaru ocen osadzonego na sercu, bez złości, bez przeszłości, choć blizny na przedramieniu połyskiwały w świetle płomieni. Nie musiał na nie patrzeć, kiedy była - ona, nie cierpkie wspomnienia i życie upływające na fali rozczarowań.
- Do twarzy ci z ogniem - przyznał miękko między urywanym oddechem, wprost do ucha; rozgrzane ciało uwięził w splocie zaciśniętych ramion, pochylony nad sylwetką, którą wspierał i blokował dłonią. Kosmyki długich włosów łaskotały opuszki, nos na moment zabłądził w kasztanowych falach, spragnione wargi muskały płatek ucha. Kiedyś musieli się zatrzymać, ale czy teraz? Rozgorączkowane dłonie ciągnęły ciało bliżej, wyżej, zmuszając kobietę do wnoszenia się na palcach i brakowało już tylko jednego zmysłu, gdy oddech omiatał zaróżowione usta. Tym razem sięgnął do nich bez wahania, zaczepnie uwięził wargę między zębami i musnął ją koniuszkiem języka, szczując skąpym pocałunkiem w akcie zemsty o posmaku miodu, zanim odsunął się nieznacznie, nie wypuszczając drobnej sylwetki z uścisku.
| * rzucam auri furo
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Zewsząd otaczały nad widma. Mieszkały w śpiewach splątanych z wiatrem, w tanecznych krokach chwiejących udeptanymi plażami, w kolorowych pamiątkach rozłożonych na jarmarcznych stoiskach, w torach przeszkód i sportowych dyscyplinach umilających męskie popołudnia, we wróżbach czytanych z kości obsypanych prochami popiołów, i wreszcie w ślubach barwionych chabrową dekoracją, okraszonych rocznym przyrzeczeniem i próbą ujarzmienia nawzajem rozkochanych serc. Argus pogrzebał wspomnienie Camilli za starannie zaryglowanymi wrotami pamięci, gloryfikując ją na piedestale własnej tęsknoty, zmuszony włóczyć się spojrzeniem po fragmentach ich dawniej wspólnego życia - i w tych niewypowiedzianych, acz pokrewnych doświadczeniach byłam w stanie znaleźć zrozumienie. To samo przeżywałam z duchem Jaspera zagubionym w weymouthowskich zakątkach. Spozierał na mnie z mijanych zagajników i fal rozbijających się o piaszczysty brzeg, z otaczających nas drzew i kolorowych płacht namiotów rozstawionych na południowej polanie. W szumiącym w uszach wietrze słyszałam echo jego śmiechu, niskiego i drżącego od nieskrywanego rozbawienia, kiedy po raz kolejny opowiadał ten sam żart, tym razem jedynie innej mijanej osobie. Rok temu festiwal lata się nie odbył, a nawet gdyby było inaczej, nie zdobyłabym się na chęć wychynięcia z domowej przystani, przyciśnięta ciężarem tęsknoty i rozpaczy, dziś mieszkających w naszyjniku z medalionem hipogryfa, błyszczącym ze skromnego, choć odrobinę niższego niż zwykle dekoltu. Dwa lata temu natomiast, kiedy Orpheus miał zaledwie roczek, gościliśmy tu razem; pamiętam jak nosił naszego berbecia na rękach, śpiącego w najlepsze, odkąd słońce zniknęło za linią horyzontu, ale nam nie było w smak wracać jeszcze do rozstawionego na polu namiotu. Gdzie podziały się tamte czasy? Jakim prawem zniknęły, jakim prawem los położył zimne, zachłanne łapska na naszych miłościach, wyduszając z nich ostatnie tchnienie i rozrywając tkanki serc? Życie bywało okrutnie niesprawiedliwe. Podczas gdy londyńska swołocz cieszyła się pełnymi żołądkami, my głodowaliśmy i klepaliśmy biedę; podczas gdy oni cieszyli się bezpieczeństwem najbliższych, my oglądaliśmy imiona naszych wyryte w nagrobnych płytach. Pod tym kątem nie dziwiłam się argusowskiemu pragnieniu samotności i chwili spędzonej na melancholijnym spoglądaniu w płomienie ogniska. Pod powłoką gniewu i złośliwości musiała czaić się nadwyrężona tęsknotą, rozogniona rana, zdjęta infekcją od środka zalewającą go ropną beznadzieją. Czasem żałowałam, że mi o niej nie opowiadał - że nie poznałam nigdy prawdy na temat żywionego przez niego uczucia do matki Penelope, bo gdyby było inaczej, mogłabym jakkolwiek go pocieszyć. Argus Filch był jednak mistrzem w tłumieniu własnych krzywd i bólów, pieczołowicie utrzymując je w sobie, jakby perspektywa wypuszczenia ich na wolność mogła zachwiać jego światem zbyt mocno.
- Sama nie wiem - przyznałam tonem nagle bardziej bezbarwnym, oglądając naszą zacienioną okolicę. Pląsające na drwach płomienie roztaczały przyjemną, wręcz błogą aurę ciepła rozlewającą się po szmaragdowych źdźbłach trawy, a raz po raz poruszane wiatrem gałęzie zdawały się bawić w teatr cieni, prześlizgując się pomiędzy świetlnym welonem. - Zostawiłam Orphiego z przyjaciółką i pomyślałam, że po prostu się przejdę. Potańczę, popatrzę na ludzi. Ostatni dzień miał w sobie tylko krew, sińce i złamania - westchnęłam cierpko, niechętnie wspominając stan, do którego doprowadził się Victor. Pokiereszowany, z trudem stojący na równych nogach, rozedrgany i zmęczony, tak zjawił się na progu mojego domu, gdzie razem z Hectorem wróciliśmy za pomocą świstoklika, by spędzić jedno popołudnie z dala od natężonego zgiełku. Lęk o jego zdrowie, choć dziś już przytłumiony, wciąż spoczywał na dnie świadomości. Nie mogłam nie zastanawiać się, czy tego dnia znowu wpakuje się w kłopoty i czy tym razem ktoś nie potraktuje go znacznie surowiej, gdzieś, gdzie różdżka Hectora nie będzie w stanie dotrzeć z ratującym go zaklęciem. - A ty? - spojrzałam na niego z zaintrygowaniem, skoro przedarliśmy się już przez niezbyt misternie uknute złośliwości na temat jego adoratorek i zaplanowanych, choć nieudanych randek, ich dziesiątek lub setek. - Tak naprawdę? Bez kokieterii - dodałam znacząco, na wypadek gdyby zdecydował się znów zamydlać mi oczy. Coś kryło się na dnie jego spojrzeń, coś przesiadywało w sztywniejszych niż zwykle gestach, w drgających nieco inaczej mięśniach mimicznych, coś go tu przywiodło, chociaż, obiektywnie spoglądając na sprawę, poza naszpikowanym ironią charakterem był mężczyzną przystojnym i niejedna z tutejszych kobiet zechciałaby podarować mu taniec do białego rana. Wywróciłam oczyma na jego następne słowa i, zupełnie jak niezadowolony kot, zahaczyłam paznokciami o nastrajane przez niego struny, wyduszając z nich przeciągły dźwięk nagany. - Nic takiego nie robię, wypraszam sobie - skonstatowałam lekko i czupurnie, przyglądając mu się z wyraźnie zarysowaną w oczach dumą. Ja, suszyć łeb? Nikomu w całym swym życiu nie ususzyłam łba, mogłam wręcz powiedzieć, że nigdy nie wtrącałam się w nieswoje sprawy i zawsze szanowałam cudzą przestrzeń, szczędząc wymówek, tyrad i moralizacji.
Co za podłe pomówienie, jak on śmiał?
Wzburzenie przeszło jednak w błogość, tęsknota do wspomnień w tęsknotę zupełnie innego rodzaju. Podjęta przez niego gra paliła - nie parzyła, a przeszywała migotem drżących iskierek wdzierających się do płuc coraz krótszym oddechem i wstępującym na usta coraz bardziej bezwstydnie złośliwym uśmiechem. Był zbyt daleko. W swojej nieprzystępnej naturze tkwił oparty plecami o drzewo, przesuwając opuszkami palców po strunach, które poddawały się jego zabiegom, zamiast zatopić je w moich włosach i przeczesać odnalezione tam pasma, dostrojone do jego dotyku. Okrutnie nierozsądnym było to pragnieniem, podobne myśli wślizgiwały się do głowy z lekkością, nieporuszone przy tym ryzami kontroli, które próbowałam sobie narzucić. Czy tylko mi się wydawało, czy jego oczy zareagowały pokrewnym błyskiem, gdy wymienialiśmy te dwuznaczności? Nieistotne, nagle liczyło się tylko to, że jego insynuacja, ubrana w szaty cichego pomruku, przeszyła mnie gorącem intensywniejszym niż płomienie z ogniska. Miał w sobie pewną nonszalancję, gdy roztaczał przede mną te wizje, z łatwością nadawał im pozornie nijakie brzmienie, mimo iż oboje wiedzieliśmy, że do nijakości było im bardzo daleko. A to domaganie? Wstyd było przyznać, że szarpnął tym za moje czułości i wtłoczył w podbrzusze uwrażliwione wyobraźnią drżenie. Opamiętajże się, Evans. Stanowczo przemawiałam do własnych myśli, próbując naprostować ich meandrujący bieg, lecz każda z nich biegła w jego kierunku i obmywała go słoną morską ochotą, podszytą kwaskowatością cytrusów. Rumieniec otulający skórę policzków zapiekł, podjudzony roztoczoną wizją; parsknęłam cicho i podtrzymałam jego spojrzenie, choć każda cząsteczka mojego istnienia nakazywała natychmiast odwrócić wzrok - ale nie tym razem. - Oby się tylko nie okazało, że wykrwawisz się w kilka minut - odparłam miękko, pozwoliwszy sobie na kontynuację niewinnych dwuznaczności, wzruszywszy ramieniem z zaczepną pobłażliwością. - Wy, mężczyźni, lubicie się przechwalać ile jesteście w stanie znieść, jacy są z was herosi. A kiedy przychodzi co do czego, wasze ciała was zdradzają i padacie jak muchy. Jak mole - zdradziłam psotnie, w końcu powinien wiedzieć, że rady, jakich mi udzielił, przyniosły oczekiwany skutek, a on już niebawem mógł podzielić los wymęczonych i wymizerniałych stworzeń. Bez wytchnienia, bez oddechu. Bez chwili na regenerację.
Regeneracji nie było też w naszym tańcu. Odebrany magią papieros pozostawił w moich ustach tęskną nieobecność, oczy natomiast otwarły się szerzej, błyszczące niedowierzającym oburzeniem, kiedy ujęty między smukłe palce skręt mknął w kierunku czyhających nań płomieni, strawiony przez ich gorąc. Argus spopielił kość niezgody i zrezygnował z nagrody, zamieniając ją na coś zgoła innego; z łobuzerskim uśmiechem przyjął moje zaproszenie, a choć rozważałam przez chwilę, czy nie powinien wylądować w palenisku jak papieros, zdołałam tylko odpowiedzieć mu krzywizną rozsuniętych na boki kącików ust, gdy wreszcie sięgnął do mnie i zamknął w kanwach zbyt bliskiego pląsu. Nie powinniśmy byli nigdy tym ryzykować. Nie powinniśmy wirować w parnym zespoleniu, nie powinnam przylegać do jego torsu na ledwie ułamki sekund, nie powinien sunąć dłońmi po talii, nie powinien łaskotać mnie gorącem oddechu, którego rytm wydawał mi się piękną, nierównomierną symfonią. Łatwo było myśleć, że ogarniające mnie ciepło brało się z ruchu i ogniska drzemiącego nieopodal, ale to on mnie nim sycił. To on sprawiał, że w płucach zaczynało brakować mi tchu, że po kręgach skapywały dreszcze napiętej przyjemności, to błękitne plamki jego tęczówek migały mi przed oczami podczas piruetów, to w nich zatracałam się bez opamiętania, lgnąc do jego bałamutnej bliskości. Rewanżowałam mu się wręcz bezwiednie, badając dłońmi linię barków i krzywizny ramion, szorstką skórę dłoni, raz nawet, niby przypadkiem, byle zrządzeniem losu, omsknęła mi się opadająca po piruecie ręka i palce prześlizgnęły się przez złote pukle, w niezrozumiały dla mnie sposób mające w sobie znacznie więcej intymności niż ręce, które gubiły się w załamaniach mojego ciała, sprowokowane głodem błyszczącym w jego oczach. Jakbym tym krótkim, lapidarnym dotykiem przekroczyła oddzielającą nas mistyczną granicę i Argus przede mną, zbudowany z gniewu, złośliwości i pasji, stał się jeszcze bardziej realny. I realną stawała się myśl - co my wyprawialiśmy? Łączyło nas bliskie koleżeństwo, w porywach szczodrości przyjaźń, powinnam więc traktować jego dotyk ze znacznie większą podejrzliwością, jak preludium do kolejnej złośliwości, ale... Kiedy wypowiedziany elektryzującym głosem komplement drasnął chłonne tkanki duszy, a zęby zastygły na pochwyconej w nie dolnej wardze, oddech, który uleciał z mojej piersi niósł w sobie znamiona cichego, stłamszonego bliskością jęku. Oparta całą sobą o jego tors, zastygłam na koniuszkach palców, przyciskając palce do ramion, na których wcześniej ułożyłam dłonie; cofał się, uciekał zębami, uciekał jak tchórz, i chyba jedynie omamiona sensualnym uniesieniem bezczelność nakazała mi odwdzięczyć się pięknym za nadobne, w ułamku sekundy poprzedzającym zniknienie jego języka muskając go własnym, ledwie koniuszkiem, nierozsądnym, niepodporządkowanym żadnej logice. Do diabła. Myśli skołtuniły się tak bardzo, że jedyną jaśniejącą pomiędzy nimi prawdą była jego obecność, ciepło jego dłoni przyciśniętych do ciała, jego zapach nieustannie wdzierający się w nozdrza i wypełniający mnie od środka - i wystarczyłaby kolejna sekunda tej zatraconej samokontroli, bym poddała mu się bez reszty. Pamiętałam jednak jak przez mgłę, że to było dla niego jedynie zabawą - bo taki właśnie był, psotny i prowokujący, chcący udowodnić mi jak łatwo było sprowadzić na manowce stateczną nauczycielkę z Doliny Godryka, wdowę po aurorze, matkę; z zakrawającym o bolesność trudem nagle wsunęłam pomiędzy nasze usta uniesioną ku górze dłoń, wierzchem do jego warg, zmuszając się do beztroskiego, lekkiego uśmiechu, choć pierś wciąż unosiła się i opadała w oparach głupiej potrzeby. - Co to za maniery? - wymruczałam, modląc się w duchu, by nie zauważył ile wysiłku mnie to kosztowało. - Damę całuje się w dłoń. Nie pozwalaj sobie - ostrzegłam z kocio zmrużonymi oczami, przyciskając rozgrzaną podnieceniem skórę do jego ust, jakbym za sprawą fizycznej bariery mogła go od siebie odgrodzić, odgonić, odetchnąć od jego intensywności, którą wlewał we mnie z zaskakującą determinacją; druga dłoń, nieskoordynowana z rozsądkiem, osiadła na jego karku, drażniąc odnalezione tam ciało końcówką paznokcia. Trzeba było położyć temu koniec, teraz, natychmiast.
- Sama nie wiem - przyznałam tonem nagle bardziej bezbarwnym, oglądając naszą zacienioną okolicę. Pląsające na drwach płomienie roztaczały przyjemną, wręcz błogą aurę ciepła rozlewającą się po szmaragdowych źdźbłach trawy, a raz po raz poruszane wiatrem gałęzie zdawały się bawić w teatr cieni, prześlizgując się pomiędzy świetlnym welonem. - Zostawiłam Orphiego z przyjaciółką i pomyślałam, że po prostu się przejdę. Potańczę, popatrzę na ludzi. Ostatni dzień miał w sobie tylko krew, sińce i złamania - westchnęłam cierpko, niechętnie wspominając stan, do którego doprowadził się Victor. Pokiereszowany, z trudem stojący na równych nogach, rozedrgany i zmęczony, tak zjawił się na progu mojego domu, gdzie razem z Hectorem wróciliśmy za pomocą świstoklika, by spędzić jedno popołudnie z dala od natężonego zgiełku. Lęk o jego zdrowie, choć dziś już przytłumiony, wciąż spoczywał na dnie świadomości. Nie mogłam nie zastanawiać się, czy tego dnia znowu wpakuje się w kłopoty i czy tym razem ktoś nie potraktuje go znacznie surowiej, gdzieś, gdzie różdżka Hectora nie będzie w stanie dotrzeć z ratującym go zaklęciem. - A ty? - spojrzałam na niego z zaintrygowaniem, skoro przedarliśmy się już przez niezbyt misternie uknute złośliwości na temat jego adoratorek i zaplanowanych, choć nieudanych randek, ich dziesiątek lub setek. - Tak naprawdę? Bez kokieterii - dodałam znacząco, na wypadek gdyby zdecydował się znów zamydlać mi oczy. Coś kryło się na dnie jego spojrzeń, coś przesiadywało w sztywniejszych niż zwykle gestach, w drgających nieco inaczej mięśniach mimicznych, coś go tu przywiodło, chociaż, obiektywnie spoglądając na sprawę, poza naszpikowanym ironią charakterem był mężczyzną przystojnym i niejedna z tutejszych kobiet zechciałaby podarować mu taniec do białego rana. Wywróciłam oczyma na jego następne słowa i, zupełnie jak niezadowolony kot, zahaczyłam paznokciami o nastrajane przez niego struny, wyduszając z nich przeciągły dźwięk nagany. - Nic takiego nie robię, wypraszam sobie - skonstatowałam lekko i czupurnie, przyglądając mu się z wyraźnie zarysowaną w oczach dumą. Ja, suszyć łeb? Nikomu w całym swym życiu nie ususzyłam łba, mogłam wręcz powiedzieć, że nigdy nie wtrącałam się w nieswoje sprawy i zawsze szanowałam cudzą przestrzeń, szczędząc wymówek, tyrad i moralizacji.
Co za podłe pomówienie, jak on śmiał?
Wzburzenie przeszło jednak w błogość, tęsknota do wspomnień w tęsknotę zupełnie innego rodzaju. Podjęta przez niego gra paliła - nie parzyła, a przeszywała migotem drżących iskierek wdzierających się do płuc coraz krótszym oddechem i wstępującym na usta coraz bardziej bezwstydnie złośliwym uśmiechem. Był zbyt daleko. W swojej nieprzystępnej naturze tkwił oparty plecami o drzewo, przesuwając opuszkami palców po strunach, które poddawały się jego zabiegom, zamiast zatopić je w moich włosach i przeczesać odnalezione tam pasma, dostrojone do jego dotyku. Okrutnie nierozsądnym było to pragnieniem, podobne myśli wślizgiwały się do głowy z lekkością, nieporuszone przy tym ryzami kontroli, które próbowałam sobie narzucić. Czy tylko mi się wydawało, czy jego oczy zareagowały pokrewnym błyskiem, gdy wymienialiśmy te dwuznaczności? Nieistotne, nagle liczyło się tylko to, że jego insynuacja, ubrana w szaty cichego pomruku, przeszyła mnie gorącem intensywniejszym niż płomienie z ogniska. Miał w sobie pewną nonszalancję, gdy roztaczał przede mną te wizje, z łatwością nadawał im pozornie nijakie brzmienie, mimo iż oboje wiedzieliśmy, że do nijakości było im bardzo daleko. A to domaganie? Wstyd było przyznać, że szarpnął tym za moje czułości i wtłoczył w podbrzusze uwrażliwione wyobraźnią drżenie. Opamiętajże się, Evans. Stanowczo przemawiałam do własnych myśli, próbując naprostować ich meandrujący bieg, lecz każda z nich biegła w jego kierunku i obmywała go słoną morską ochotą, podszytą kwaskowatością cytrusów. Rumieniec otulający skórę policzków zapiekł, podjudzony roztoczoną wizją; parsknęłam cicho i podtrzymałam jego spojrzenie, choć każda cząsteczka mojego istnienia nakazywała natychmiast odwrócić wzrok - ale nie tym razem. - Oby się tylko nie okazało, że wykrwawisz się w kilka minut - odparłam miękko, pozwoliwszy sobie na kontynuację niewinnych dwuznaczności, wzruszywszy ramieniem z zaczepną pobłażliwością. - Wy, mężczyźni, lubicie się przechwalać ile jesteście w stanie znieść, jacy są z was herosi. A kiedy przychodzi co do czego, wasze ciała was zdradzają i padacie jak muchy. Jak mole - zdradziłam psotnie, w końcu powinien wiedzieć, że rady, jakich mi udzielił, przyniosły oczekiwany skutek, a on już niebawem mógł podzielić los wymęczonych i wymizerniałych stworzeń. Bez wytchnienia, bez oddechu. Bez chwili na regenerację.
Regeneracji nie było też w naszym tańcu. Odebrany magią papieros pozostawił w moich ustach tęskną nieobecność, oczy natomiast otwarły się szerzej, błyszczące niedowierzającym oburzeniem, kiedy ujęty między smukłe palce skręt mknął w kierunku czyhających nań płomieni, strawiony przez ich gorąc. Argus spopielił kość niezgody i zrezygnował z nagrody, zamieniając ją na coś zgoła innego; z łobuzerskim uśmiechem przyjął moje zaproszenie, a choć rozważałam przez chwilę, czy nie powinien wylądować w palenisku jak papieros, zdołałam tylko odpowiedzieć mu krzywizną rozsuniętych na boki kącików ust, gdy wreszcie sięgnął do mnie i zamknął w kanwach zbyt bliskiego pląsu. Nie powinniśmy byli nigdy tym ryzykować. Nie powinniśmy wirować w parnym zespoleniu, nie powinnam przylegać do jego torsu na ledwie ułamki sekund, nie powinien sunąć dłońmi po talii, nie powinien łaskotać mnie gorącem oddechu, którego rytm wydawał mi się piękną, nierównomierną symfonią. Łatwo było myśleć, że ogarniające mnie ciepło brało się z ruchu i ogniska drzemiącego nieopodal, ale to on mnie nim sycił. To on sprawiał, że w płucach zaczynało brakować mi tchu, że po kręgach skapywały dreszcze napiętej przyjemności, to błękitne plamki jego tęczówek migały mi przed oczami podczas piruetów, to w nich zatracałam się bez opamiętania, lgnąc do jego bałamutnej bliskości. Rewanżowałam mu się wręcz bezwiednie, badając dłońmi linię barków i krzywizny ramion, szorstką skórę dłoni, raz nawet, niby przypadkiem, byle zrządzeniem losu, omsknęła mi się opadająca po piruecie ręka i palce prześlizgnęły się przez złote pukle, w niezrozumiały dla mnie sposób mające w sobie znacznie więcej intymności niż ręce, które gubiły się w załamaniach mojego ciała, sprowokowane głodem błyszczącym w jego oczach. Jakbym tym krótkim, lapidarnym dotykiem przekroczyła oddzielającą nas mistyczną granicę i Argus przede mną, zbudowany z gniewu, złośliwości i pasji, stał się jeszcze bardziej realny. I realną stawała się myśl - co my wyprawialiśmy? Łączyło nas bliskie koleżeństwo, w porywach szczodrości przyjaźń, powinnam więc traktować jego dotyk ze znacznie większą podejrzliwością, jak preludium do kolejnej złośliwości, ale... Kiedy wypowiedziany elektryzującym głosem komplement drasnął chłonne tkanki duszy, a zęby zastygły na pochwyconej w nie dolnej wardze, oddech, który uleciał z mojej piersi niósł w sobie znamiona cichego, stłamszonego bliskością jęku. Oparta całą sobą o jego tors, zastygłam na koniuszkach palców, przyciskając palce do ramion, na których wcześniej ułożyłam dłonie; cofał się, uciekał zębami, uciekał jak tchórz, i chyba jedynie omamiona sensualnym uniesieniem bezczelność nakazała mi odwdzięczyć się pięknym za nadobne, w ułamku sekundy poprzedzającym zniknienie jego języka muskając go własnym, ledwie koniuszkiem, nierozsądnym, niepodporządkowanym żadnej logice. Do diabła. Myśli skołtuniły się tak bardzo, że jedyną jaśniejącą pomiędzy nimi prawdą była jego obecność, ciepło jego dłoni przyciśniętych do ciała, jego zapach nieustannie wdzierający się w nozdrza i wypełniający mnie od środka - i wystarczyłaby kolejna sekunda tej zatraconej samokontroli, bym poddała mu się bez reszty. Pamiętałam jednak jak przez mgłę, że to było dla niego jedynie zabawą - bo taki właśnie był, psotny i prowokujący, chcący udowodnić mi jak łatwo było sprowadzić na manowce stateczną nauczycielkę z Doliny Godryka, wdowę po aurorze, matkę; z zakrawającym o bolesność trudem nagle wsunęłam pomiędzy nasze usta uniesioną ku górze dłoń, wierzchem do jego warg, zmuszając się do beztroskiego, lekkiego uśmiechu, choć pierś wciąż unosiła się i opadała w oparach głupiej potrzeby. - Co to za maniery? - wymruczałam, modląc się w duchu, by nie zauważył ile wysiłku mnie to kosztowało. - Damę całuje się w dłoń. Nie pozwalaj sobie - ostrzegłam z kocio zmrużonymi oczami, przyciskając rozgrzaną podnieceniem skórę do jego ust, jakbym za sprawą fizycznej bariery mogła go od siebie odgrodzić, odgonić, odetchnąć od jego intensywności, którą wlewał we mnie z zaskakującą determinacją; druga dłoń, nieskoordynowana z rozsądkiem, osiadła na jego karku, drażniąc odnalezione tam ciało końcówką paznokcia. Trzeba było położyć temu koniec, teraz, natychmiast.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Niemagiczni
Polana w głębi lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset