Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset

Rozlewisko

Od najdawniejszych czasów zakochani wchodzili podczas Lughnasadh w chabrowe związki, powszechnie rozumiane jako małżeństwa na próbę. Festiwal Lata, czas święta i radości, był jedyną okazją do złożenia przysięgi, która tradycyjnie trwała rok i jeden dzień. Po tym czasie, związek mógł zostać przypieczętowany na zawsze albo zerwany bez żadnych konsekwencji. Tradycja celebrująca nade wszystko siłę miłości i gwałtowności uczuć ośmielała niezdecydowanych mężczyzn i rozpalała serca zakochanych dziewcząt. Bywała sposobem na przypieczętowanie związku wbrew woli rodziny, do czego ta musiała się dostosować, obrzędy wykorzystywało też wiele sprytnych kobiet i mężczyzn usiłujących uwieść ukochaną osobę. Czarodziej i czarownica, którzy złożyli chabrową przysięgę, stawali się chabrowymi mężem i żoną i byli przez ogół społeczeństwa traktowani jak małżeństwo, lecz nie na zawsze.
Pogrzebana przez upływ czasu tradycja powróciła w obliczu wojny i kruchości ludzkiego życia. Po upływie roku i jednego dnia złożoną przysięgę należy odnowić w myśl tradycyjnego małżeństwa, w innym przypadku związek przechodzi do historii.
W przygotowaniach dopomagają starsze czarownice przybrane w powłóczyste chabrowe szaty, o kwietnych wiankach na skroniach, które malują na twarzach przygotowujących się do obrzędu czarodziejów runy mające pieczętować moc miłości - w myśl tradycji nie można zmazać ich aż do najbliższego świtu. Dla zakochanych chcących związać się obrzędem przygotowano drewnianą altanę w miejscu, gdzie las łączy się z plażą. Pośrodku niej znajdują się drzwi, prowadzące zgodnie z wierzeniami do innego wymiaru. Na drzwiach znajdują się dwa okrągłe otwory - zakochani wsuwają przez nie ręce, by spleść za drzwiami symbolicznie swoje dłonie, a tradycyjnie - dusze. Za drzwiami jedna ze starych wiedźm przecina skórę dłoni zakochanych złotym sierpem, łącząc ich rany. Wokół palą się kadzidła o słodkawym zapachu, rozbudzającym krew i pożądanie. Samą przysięgę powtarza się za najstarszą z wiedźm w języku staroceltyckim, ma oznaczać szczere wyznanie miłości, pozbawione jest jednak zapewnień wieczności lub stałości. Na koniec panna młoda otrzymuje od męża wianek z chabrów, a oboje otrzymują od najmłodszej z wiedźm misę z fermentowanym słodkim miodem z akacji, którym mają się wspólnie posilić.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
Próbował udawać, że nie, ale znała go zbyt dobrze, żeby nie rozpoznać tego stanu. Chociaż widocznie starał się grać że wszystko jest w porządku i że wcale nie zjadą go nerwy. Nie nabrała się na to ani trochę. Nic nie mówiła z trudem powstrzymując lekko kpiący uśmiech. Może nie powinno, ale bawiło jej to. Przypominał jej bardziej niepewnego młodzieńca, niźli dorosłego wilka i wiedziała, że nie będzie w stanie oprzeć się przed tym, żeby to wykorzystać. Uniosła na niego spojrzenie kiedy zerknął ku niej, milcząco w pytaniu unosząc lekko brwi, a kiedy jego usta opuściły słowa, prawa brew dźwignęła się wyżej.
- Zapomniałam, postawiłam na naturalny nieład. - odcięła się siostrze wywracając lekko oczami. Jakie to miało znaczenie? Czy użyła dzisiaj grzebienia czy nie? (użyła) ale nie umiała sobie odmówić komentarza kiedy pozostawała w obranej tego ranka roli.
- Za to że miałam rację? - zapytała nadal powstrzymując drgające kąciki ust ku górze. Przekrzywiła lekko głowę. - Jeszcze się wstrzymaj, możliwe że twoja wybranka to uciekająca panna młoda. - powiedziała z powagą, która nie zgrywała się z rozbawionym spojrzeniem. Dłonie miała wciśniete w kieszeni spódnicy, której nie nosiła często. Ostatecznie uznała jednak, że ślub jej brata jest dostateczną okazją, by ją założyć. Wolała skupić się na docinaniu jemu bo prawda była taka, że nie było jej lekko. Że spoglądanie na rozemocjonowanego - ale i szczęśliwego - brata, wciskało się cierniem nieprzyjemnie w jej bok. Świadomością, że coś takiego nigdy nie będzie jej dane. Że zachłannie wyciągnęła po to ręce, choć przyrzekła przecież coś wcześniej. Nie była też pewna czy nie uciekała przed miłością - nie tylko ze względu na przysięgę, teraz jeszcze ze względu na strach przed cierpieniem, porzuceniem, kolejną stratą. Nie była pewna ile była jeszcze w stanie znieść. Dlatego łatwiej, było udawać nie przejętą. Zakończyć wszystko szybko, celnie, teraz miało przecież mniej boleć. Na altanie oparła się leniwie bokiem o drewnianą konstrukcję, jasnymi tęczówkami wodząc za bratem. Najpierw zauważając jego minę - dopiero potem rejestrując pojawienie się blondynki.
- Adda. - przywitała się, kiedy znalazła się obok, odepchnęła się łokciem od drewnianej ściany, żeby drugi łokieć wbić pod żebro Michaela akurat kiedy Kerstin zachwycała się ich piękność i swoją szczęśliwością. - Patrz, nie uciekła. Teraz możesz mi dziękować. - pocieszyła go w swój własny, jedyny i niepowtarzalny sposób, nie przejmując się w ogóle tym, że Adda znajdowała się zaraz obok - nie ściszyła głosu, więc ten był na tyle donośny by dotarł do wszystkich. Rozciągnęła w zadowoleniu usta prezentując bratu rząd białych zębów. Robiła to teraz specjalnie, próbując odciągnąć własne myśli od podłogę nastroju, potrafiła przecież nieźle ściemniać. - Maeve. - kwinęła jeszcze lekko głową drugiej kobiecie. Wzięła wdech w płuca.
- To co zaczynamy? W sensie - wy zaczynacie? - zapytała ich ponaglająco odrobinę. Nie była romantyczką a siedząc na altanie w oczekiwaniu na Addę i wyrzucając swój komentarz zastanawiała się, czy sama by nie uciekła. Czy może nie lepszym i nie właściwszym sposobem na nią samą było postawienie ją w takim miejscu kiedy akurat była chętna przysięgnąć - wtedy nie miałaby czasu na to, by się wycofać, jak przecież zrobiła nie tak dawno temu. Palce mimowolnie dotknęły miejsca, na którym wcześniej znajdował się zaręczynowy pierścionek.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.

Like the valkyries, those furies who men fear and desire.


Panika – choć ta przecież powinna towarzyszyć tylko i wyłącznie pannie młodej – nagle udzieliła się i jej. Krew odpłynęła z twarzy, żołądek odezwał się falą mdłości. Co robić? Od czego zacząć? Prędko przysiadła na skrzypiącym cicho łóżku, jednak to nie wystarczyło, by wyrwać de Verley z drzemki; szturchnęła kobiece ramię raz i drugi, wpierw będąc delikatną, dopiero po chwili decydując się na gwałtowniejsze gesty. – Ada. No, już, nie ma czasu do stracenia – oświadczyła wyższym niż zwykle głosem, próbując naprędce ułożyć plan działania; improwizacja nie była jej obca, praca w wiedźmiej straży wymagała nie lada elastyczności i umiejętności adaptowania się do najróżniejszych sytuacji, nie sądziła jednak, że przyjdzie jej wykorzystywać ją akurat tego dnia. I to w kontekście przygotowań do ślubu. A przecież musiała stanąć na wysokości zadania i zadbać, by leniwie roztwierająca powieki przyjaciółka dotarła na miejsce, przed oblicze Tonksa, i dopełniła rytuału, którego wizja napawała ją to rozczulającą tremą, to bezbrzeżną radością. Tak na przemian, zależnie od godziny i kierunku wiatru, albo po prostu pozycji komety; ta nie przestawała ich podglądać choćby i teraz, późnym wieczorem, rozświetlając niebo swym upiornym blaskiem.
– Powiedzmy, że powinnaś już być gotowa... Ale nie stresuj się – palnęła, w założeniu uspokajająco, choć przecież nic tak nie podsycało nerwów, jak takie właśnie słowa. Zmrużyła ślepia, gdy gospodyni zamaszystym ruchem rozpaliła pobliską lampkę, a później usunęła się z jej drogi w ostatniej chwili, nim zaplątałyby się w swe kończyny i razem runęły na twardą podłogę sypialni. – Ada. Ada. Zaraz wszystkim się zajmiemy. Razem. – Gdy ujrzała emocje panny młodej w pełnej krasie, jej własne zdenerwowanie odeszło na dalszy plan. Bo przecież właśnie po to tu przybyła, by służyć radą i pomocą. Być oparciem w chwili, w której de Verley – jakież to było do niej niepodobne – nie kryła się za żadną z wystudiowanych masek, nie kokietowała uśmiechem i nie prowadziła jednej ze swoich gier. Tak bezbronna, zagubiona, potrzebowała kogoś, kto będzie głosem rozsądku.
Maeve wykazała się nie lada refleksem, gdy uniknęła nadlatującej sukienki – purpurowej, eleganckiej, lecz nijak nie pasującej do roli, którą miała odegrać tej nocy – by skrócić dzielącą je odległość, a w końcu zamknąć ramię Ady w kurczowym, zwracającym uwagę uścisku. – Wykąpiesz się w morzu, jak już zostaniesz panią Tonks – zaproponowała, mając nadzieję, że wizja ta nieco poprawi nastrój nurkującej wśród pokaźnej kolekcji szat czarownicy. – Masz tutaj wiele pięknych kreacji. Daj mi chwilę. Pamiętam, że kiedyś widziałam tu taką, która byłaby wprost idealna... – Zmarszczyła brwi, przekładając kolejne wieszaki, szperając za znajomym beżowym odzieniem; tradycja nie pozwoliłaby wdowie na przyobleczenie się w dziewiczą biel, z drugiej strony – czy chabrowe śluby nie rządziły się swoimi prawami? Bez znaczenia. Już po chwili prezentowała strój, a nawet zmusiła Adę, by się w niego przebrała. – Jak się czujesz, hm? – zagadnęła, wodząc wzrokiem od stóp do głów, oceniając nim sposób, w jaki materiał przylegał do ciała. – Bo wyglądasz pięknie – dodała prędko, tonem rozmarzonym, drżącym gdzieś na granicy rozczulenia. De Verley zwykle robiła wrażenie, i to na wszystkich, którzy znaleźli się z nią w tym samym pomieszczeniu, lecz teraz, w tej chwili, wszystko było jeszcze lepsze, bo prawdziwe. Nikogo i niczego nie udawała, nie do końca pewny uśmiech należał do niej, tak samo ten wywołany przejęciem błysk w oku. – To twój wieczór, twój i Michaela. Początek waszego wspólnego życia. Nie pozwól, żebyś ktokolwiek go zepsuł, nawet jeśli tym kimś miałabyś być ty sama. – Ujęła ją za ramiona, zmuszając, by odpowiedziała spojrzeniem na spojrzenie. I na pewno wysłuchała. – A teraz siadaj. Wyciągaj szkatułkę z biżuterią, pokazuj kolczyki, a ja zajmę się rozczesywaniem włosów. Myślę, że nie trzeba ich spinać, ani splatać. W końcu wiedźmy ozdobią cię wiankiem, będzie ładnie wyglądać na tle loków...
Choć tego dnia ich przeciwnikiem był sam czas, misja zakończyła się sukcesem. Panna młoda została odnaleziona, doprowadzona na skąpaną w półmroku plażę i nic nie mogło jej już przeszkodzić w złożeniu wybrankowi serca przysięgi, która – jak mówiła tradycja – miała spleść ich losy na rok i jeden dzień. Dla Maeve było jednak oczywiste, że idąca obok Ada, pogrążona w pełnym napięcia milczeniu, nie potrzebowała próby. Nigdy wcześniej nie widziała jej tak szczęśliwej i tak pewnej swego. Choć sama o Tonksie myślała różnie, tak teraz była mu wdzięczna za każdy uśmiech, który rozświetlał twarz przyjaciółki i za opiekę, którą miał wokół niej roztoczyć. Igrali z losem każdego dnia, uparcie wystawiając jego cierpliwość na próbę, z pozoru skazani na samotność, na idące z nią w parze ból i gorycz, dopóki ta wojna nie dobiegnie końca, albo i dłużej, dopóki nie nauczą się żyć na nowo, w świecie wolnym od wszechobecnego cierpienia. A takie chwile – smakowały inaczej. Lepiej. Pozwalały dopuścić do siebie tę nieśmiałą, zwykle spychaną na granicę umysłu myśl, że może nie było na co czekać. Ledwie miesiąc temu Złotowłosa zachęcała ją do rzucenia się na głęboką wodę, teraz samej przekuwając te słowa w czyn. – Wiesz, że za nic nie mogłabym przegapić tej chwili – mruknęła w kierunku ucha przyjaciółki, przelotnie podchwytując jej roziskrzone spojrzenie, splatając ze sobą ich palce nieco mocniej. – Ani pozwolić, żebyś ty ją przegapiła – dodała jeszcze, a kącik ust wniósł się wyżej, w namiastce uśmiechu. Podszytego rozluźnieniem, bo wspomnienie niedawnych stresów odchodziło w niepamieć.
Ledwie chwilę później znalazły się już na miejscu, przy altanie, którą otaczali najbliżsi pana młodego; to wystarczyło, widok wystrojonego, pobladłego z przejęcia – tak przynajmniej podejrzewała Maeve – Lwa, by idąca obok czarownica znów stała się sobą. Promieniejącą szczęściem, o zaraźliwym uśmiechu. – Nie uciekła... – potwierdziła, gdy tylko dosłyszała słowa Justine; ugryzła się w język, nim powiedziałaby cokolwiek więcej. – Justine. Kerstin. Michaelu. – Powitała się ze wszystkimi, szczerze zadowolona, że widzi ich całych i zdrowych, prześlizgując wzrokiem po kolejnych sylwetkach; na dłużej zatrzymała go na licu pana młodego. Dzisiaj nie musiał jej unikać, dzisiaj była jego sprzymierzeńcem. – Widzieliście może...? – Nim jednak skończyłaby tę wypowiedź, zdążyła zmartwić brakiem Fredericka, ten, jak gdyby wyczuwając budzącą się do życia niepewność, wychynął zza pobliskich drzew; teraz wszystko było już na swoim miejscu.
Przekazała Adę w ręce Michaela, tłumiąc narastające w piersi wzruszenie, samej splatając dłoń z tą należącą do Foxa, bez słów przekazując mu, jak bardzo tęskniła. Rytuał miał się rozpocząć lada chwila.
Burning inside of me



... tak bardzo chciał, żeby mama tego doczekała. I tak bardzo żałował, że nie zdążył się jej pochwalić, poznać jej z Addą - kilka lat temu, gdy była jeszcze okazja. Do początku lipca wydawało mu się, że Just rozumie jego starokawalerstwo, że wybrali tą samą ścieżkę - ba, że z ich dwojga to ona mogła jeszcze wszystko ułożyć, a on był skazany na cykle pełni księżyca. Wyprowadziła go z błędu, stanowczo. Wiedział, że najwyższy czekają, że on sam nie może się doczekać, pamiętał entuzjazm Addy - ale gdzieś w tą radość zakradał się stres. Chyba zaczął czuć stres wtedy, gdy szczęśliwa Kerrie przypominała mu o tym, że Adda jest słodką dziewczyną, która potrzebuje miłości i troski. Jak na zawołanie, przemowy motywacyjne obudziły w nim uśpione wyrzuty sumienia: już na początku znajomości nie traktował Addy jak damę (czego świadkiem była Just, która przyłapała ich w negliżu pewnego poranka), a zanim zrozumiał i wybaczył jej zerwanie, traktował ją przecież oschle, może nawet trochę okrutnie. Co, jeśli miesiąc to za mało by naprawić nagromadzone urazy, co jeśli Adda zapamiętała go inaczej, co jeśli się rozmyśli...? - te obawy towarzyszyły mu raz po raz, raz ciszej, raz głośniej, a w wieczór ślubu (konkretnie, gdy siostra wiązała mu krawat) najintensywniej.
-Umiem przecież zawiązać krawat. - wymamrotał bez przekonania, bo faktycznie ręce jakoś mu drżały, zupełnie nie rozumiał dlaczego. Nie umiał (dobrze) prasować, z tym się zgodzi, ale codziennie wiązał do pracy krawat, gdy jeszcze pracował w Londynie. -Nie za ciasno? - zaniepokoił się, gdy Kerrie zawiązała mu krawat, bo zrobiło mu się duszno, ale wcale nie z powodu krawata (był zawiązany idealnie, Kerrie mogła to stwierdzić). -Duszno tu, prawda? W domu. - (wcale nie było duszno, w porównaniu z upalnym lipcem sierpniowe wieczory zdawały się bardzo przyjemne). -...dziękuję, Kerrie. - wydusił wreszcie ze ściśniętym gardłem, gdy pokazała mu garnitur. Rozmawiał już z ojcem, sam, jak mężczyzna z mężczyzną, ale gest go wzruszył i ukłuł sumienie. Z tego co zrozumiał z tradycji, na chabrowy obrząd nie zapraszało się rodziców, z uwagi na konieczność trzymania wszystkiego w sekrecie nie chciał zresztą robić zbiegowiska i powiększać listy obecnych; ale dla niego to nie był przecież ślub na rok - tylko ten prawdziwy, ten, który zawsze będzie tym jedynym w jego sercu, nawet gdy odnowią przysięgę w bezpieczniejszych czasach i większym gronie.
Milczał chwilę, długą chwilę. -A... może masz coś... po mamie? Dla siebie i Just, mieliśmy gdzieś jej... rzeczy. - przeprowadzali się w pośpiechu, ojciec nie zabrał wszystkich do siebie, u Michaela zostały pudła, których bał się otwierać. Może była tam jej biżuteria albo szale albo coś. -...alenieprzejmujsię. - dodał panicznie szybko i prędko podszedł do okna, bo prawie nigdy nie rozmawiał o mamie z Kerrie i zapiekły go oczy. (Jeśli ją też, to oczywiście ją przytulił).
-Just. - ubrała spódnicę, zatkało go. -Ślicznie wyglądasz. - pochwalił jej fryzurę (czemu musiały z Kerrie sobie dokuczać) i spódnicę, a potem zdał sobie sprawę, że jeszcze nie skomplementował Kerrie i się zarumienił. -Ty też, Kerrie. - co się z nim dzisiaj działo?! Wziął głęboki wdech, podziękował siostrze, uśmiechnął się ciepło. -Miałaś rację. - przyznał miękko, łagodnie, z wdzięcznością, ale wtem rozładowała podniosłą atmosferę żartem, który wcale nie był zabawny. Pobladł, usiłując nie okazać, że właśnie tego się bał. -Wtedy pójdziemy się schlać. - bąknął, próbując zrobić dobrą minę do złej gry i udać, że to dowcip (a nie realny lęk), ale zrobił to całkowicie nieprzekonująco, w dodatku ryzykując ofuknięcie od Kerrie.
Na szczęście, nie zdołał zmartwić się porządnie. Zobaczył na brzegu znajomą sylwetkę, już z daleka— jasne włosy, jasna sukienka—była już bliżej—błysk zielonych oczu i chyba błysk kolczyków (po fakcie nie będzie pamiętał, w co była ubrana, będzie pamiętał jej uśmiech i to jak pięknie wyglądała)—coraz bliżej—morska bryza zmieszała się z perfumami o zapachu gruszek i frezji. Z ulgą wypuścił powietrze z płuc, nieświadom, że do tej pory wstrzymywał z nerwów oddech. Uśmiechnął się, otworzył usta, ale nie wykrzesał z siebie słów powitania. Zwyczajnie zaniemówił na chwilę na widok panny młodej i do rzeczywistości przywrócił go dopiero głos Just.
Zamrugał, zmieszał się wyraźnie (co widać było głównie po spojrzeniu posłanym siostrze, bo uśmiechał się cały czas) i już chciał coś powiedzieć albo sprostować, ale nie zdążył. Nie zdążył też spojrzeć przepraszająco na Addę, bo Kerrie rzuciła się ją wyściskać, wypowiadając te wszystkie słowa, których on nie zdążył z siebie wydobyć.
Maeve odpowiedziała Just za niego, skutecznie ucinając temat. Rozemocjonowanemu Michaelowi wydawało się, że zrobiła to ciepło i serdecznie, by rozładować sytuację i oszczędzić niezręczności jemu i Addzie. Posłał jej wdzięczne spojrzenie, a kątem oka widział szeroki uśmiech Just. -Dziękuję. - potwierdził, żartobliwie, bo to o to prosiła Just. -Dziękuję, że jesteś, Maeve. - dodał. Przy niej, przy nas. Kiedyś peszyło go badawcze spojrzenie Clearwater, kiedyś (na szczęście, bo biorąc pod uwagę jego do niedawna złamane serce wszystko byłoby jeszcze bardziej niezręczne) nie wiedział, jak blisko są z Addą. Cieszył się, że znalazła w niej przyjaciółkę i oparcie, a w jej wzroku widział (albo przypisał, na fali własnych emocji) milczącą akceptację i być może świeży start dla ich własnej znajomości.
Po chwili u jej boku pojawił się Fox. Mike przywitał się z nim skinieniem głowy, krótkim i autorskim cieszę się, że przyszedłeś, i cieszył się szczerze—w teorii Frederick towarzyszył tutaj przede wszystkim Maeve, ale w praktyce dla Michaela Biuro Aurorów było jak druga rodzina. Szukał tam zresztą rodziny i przynależności, odkąd był nastolatkiem i wstąpił na kurs. Przyjaźni w Biurze wyglądały inaczej niż te szkolne, praca ich hartowała, ale obecność kolegi po fachu nadawała ceremonii namiastkę domu (zwłaszcza dla kawalera, dla którego praca była domem). Przypomniał sobie, jak podczas listopadowej akcji w zagrodzie hipogryfów w Wiltshire pokłonił im się—jemu i Foxowi—hipogryf alfa, a potem całe stado. Mike był wtedy w ciemnym miejscu, zmagając się z demonami po wyprawie do Azkabanu, ale tamten sukces zdawał się nieść światło nawet w najciemniejszych czasach. Teraz auror był przy nim w najjaśniejszy dzień, bo Mike nie pamiętał już nawet, jak bardzo stresował się jeszcze przed chwilą. Teraz, gdy wszyscy byli przy altanie, nerwy gdzieś się rozpłynęły.
Nie umknęło jego uwadze, że Fox i Maeve spletli dłonie - sam wyciągnął rękę do Addy, jedynej, do której nie wypowiedział jeszcze słowa.
-Adda. - emocje rezonowały w jej imieniu, w uścisku dłoni. Mógłby na nią patrzeć jeszcze długo, pod gwiazdami, zapominając o świecie i nawet o tarczy księżyca, ale na szczęście Just praktycznie spytała/przypomniała mu, że powinni zaczynać.
-Zaczynajmy. - poprowadził pannę młodą do altany, przy której czekały już—cierpliwie, milcząco—dwie wiedźmy w wiankach na skroniach. Wkoło paliły się świece, ale ich blask padał na Addę i gości, a w cieniu twarze czarownic wydawały się niewyraźne, niemal bezwieczne. Choć rozmawiał z nimi zaledwie wczoraj, przytomniej, nazajutrz nie będzie potrafił sobie przypomnieć czy były bardzo stare czy w średnim wieku.
Jedna z wiedźm, o rozpuszczonych włosach białych jak śnieg, stanęła przed Addą z miską z błękitnym barwnikiem. Druga, o ciemnych jak noc włosach upiętych w warkocz, podeszła do Michaela. Chyba kazała mu zamknąć oczy, ale nie usłyszał żadnych słów - zrobił to odruchowo, a po chwili poczuł na twarzy chłodne palce, kreślące ochronne runy. Wydawało mu się, że rozpoznaje znak "X", runę Gebo, runę miłości - znał podstawy starożytnych run, choć się nie interesował - ale ruchy prędko stały się szybsze, jego oddech płytszy, obok czuł ciepło Addy, stracił czujność. Powietrze pachniało gorącem i słodkimi zapachami kadzideł, których nie umiałby nazwać. Zwykle wydawały mu się zbyt intensywne, drażniące wilkołacze nozdrza, ale dzisiaj pachniały dobrze.
Wszyscy obecni wdychali mieszankę ziół, pobudzającą krew i wzbudzającą zmysłowe tęsknoty, wprawiająca w dobry i romantyczny nastrój.
-Podejdźcie do drzwi. - obwieściła wiedźma, dając mu znak, że może otworzyć oczy. Światło gwiazd, świec i złocistoczerwonej komety igrało na twarzy Addy, ozdobionej teraz bliźniaczymi runami.



from the pitiless wave?
Była miłość i zniecierpliwienie, ekscytacja i pożądanie.
To wszystko, niewypowiedziane i zamknięte w cichym szumie morza, trafiło do towarzyszącej jej Maeve. Do wieloletniej przyjaciółki, którą równie dobrze i równie swobodnie mogłaby nazwać siostrą. Ten dzień nie mógłby się odbyć bez niej i choć Adda do niedawna w ogóle nie wyobrażała sobie ponownego wyjścia za mąż, tak w przeciągu tych dwóch tygodni zdążyła uwić w głowie całkiem solidną wizję tego, jak powinno to wyglądać. I nie chodziło jej o otoczenie, czy ubiór, nie chodziło o formę.
Chodziło o ludzi, których będzie mieć w tym dniu przy sobie.
Ledwo stanęły przy Tonksach, Adda ledwo wymieniła pierwsze uprzejmości, a już padła ofiarą objęć młodszej siostry Michaela. Zaśmiała się cicho, krótko, ale nawet nie próbowała się z nich uwolnić. Odwzajemniła uścisk z równą mocą, bo choć nie znała Kerstin zbyt dobrze ― czy to czasem nie było ich drugie spotkanie w życiu? Może trzecie?... ― to zdążyła poczuć do niej jakaś nić sympatii i na jego podstawie zbudować wyobrażenie o łączącej je w przyszłości przyjaźni.
― Dziękuję ― odparła swobodnym tonem i przyjrzała się kreacji Kerstin, w szczególności srebrnemu naszyjnikowi z wilkiem, doceniając symbol. Zanim padł jednak komentarz z jej strony, uwagę panny młodej przykuła starsza siostra, dokładnie ta sama, która kiedyś miała niebywała okazję oglądać ją prawie w negliżu. Dobrze, że Michael wykazał się wtedy refleksem.
― Oczywiście, że bym nie uciekła ― fuknęła rozbawiona i demonstracyjnie oparła dłoń na biodrze. Początkowy stres opadał, znikał, jakby zabrany wraz z kolejną falą obmywającą brzeg plaży. ― …Ale prawie zaspałam ― dodała, niwecząc tym samym wysiłki Maeve by przedstawić ją w jak najlepszym świetle. Humor jej dopisywał, a fakt, że niemal zaspała na własny ślub wydawał jej się w tym momencie bardzo zabawny.
Obejrzała się przez ramię, w mig odczytując urwane pytanie Maeve, ale zguba odnalazła się szybko, bez niczyjej interwencji. Adda mrugnęła do Foxa zaczepnie w ramach powitania, dokładnie tak, jak za starych, dobrych czasów, kiedy kokietowali się dla zabawy i sportu, w ten sposób wyrażając swoją radość z jego obecności. Dobrze było go widzieć. A jeszcze lepiej było go widzieć razem z Maeve, dłoń w dłoń, ramię przy ramieniu, serce przy sercu.
Z ochotą przyjęła dłoń Michaela, zacisnęła na niej palce, a uśmiech, do tej pory kontrolowany w jakimkolwiek stopniu, teraz wymknął się jej całkowicie, osiadł na wargach, czaił się w oczach. Jej piękny Lew. Zgubiony lata temu, odzyskany ledwie przed miesiącem. Przyglądała mu się przez tę krótką, magiczną chwilę, wyłapywała nowe szczegóły; teraz, w blasku pochodni i świec, zdawał się poważniejszy i dojrzalszy niż wcześniej, niemalże gotowy do nowej roli. Kiedy odwrócił twarz w stronę altany, dostrzegła jak ciepły blask ognia odbija się w jego oczach, nadając im barwy burzowego nieba. Nigdy mu tego nie powiedziała, ale uważała, że ma ładne oczy. Ładnego koloru, które rankiem, w słońcu, przypominały odcieniem niezapominajki, a wieczorami stawały się właśnie tak ciemne jak teraz, błyszczące tajemniczo i z charakterem.
Odruchowo uniosła dłoń, pogładziła opuszkami palców jego policzek; kompletnie się zapomniała, liczył się moment. Ulotna chwila, po której zostanie jej kolejne wspomnienie w kolekcji, rozmyty obraz, który ulegnie zakłamaniu przez upływ czasu. Ile miała już takich wspomnień do których wracała wciąż i wciąż, nie mogąc go wyrzucić z własnej głowy?...
― Zaczynajmy ― potaknęła, wciąż w niego zapatrzona.
W drodze do altany ujęła materiał sukienki w palce i uniosła go nieco, nie chcąc ryzykować nagłej wywrotki ― element komediowy w postaci nieplanowanej drzemki był kompletnie wystarczający. Pochyliła nieznacznie głowę w kierunku wiedźm w milczącym geście pozdrowienia i mocniej ścisnęła dłoń Michaela. Sama nie odczuwała już stresu, ale potrafiła wyczytać z jego miny, że powoli, acz nieubłaganie, pożera go nadmiar emocji.
Czasu na interwencję jednak nie było. Białowłosa wiedźma władczym gestem nakazała jej zamknąć oczy, a już chwilę później Adda czuła na twarzy dotyk chłodnych palców kreślących tajemnicze znaki. Nie znała się zbytnio na runach, nie była w stanie rozpoznać symboli, ale czuła obok znajome wrażenie obecności Michaela i to w zasadzie wystarczyło. Nie musiała wiedzieć więcej, nie musiała skontrolować sytuacji. Podniosła powieki dopiero na wyraźną komendę, wtedy kiedy dotarł do niej także zapach dymu i słodkiego kadzidła. Wydawało jej się, że rozpoznaje niektóre zioła, ale nim zdołała przywołać z pamięci ich nazwy ― wszystko straciło na znaczeniu.
Liczyło się tylko to, że są tu razem. Że jeszcze chwila i zostanie jego żoną; teoretycznie na rok, ale w sercu i w zaciszu własnych myśli już na zawsze.


multiplied by seven
multiplied by seven again


Wybrał zresztą północ, by mieć jeszcze energię na nocną zabawę - by noc była jeszcze młoda, ale zarazem na tyle ciemna, że przy przystrojonej chabrami altanie nie będzie już nikogo, a uczestnicy Festiwalu zdążą się upić. Choć Mike najchętniej wykrzyczałby całemu światu, że wreszcie się żeni, to auror Michael Tonks trochę obawiał się pokazywać u boku Addy i starał zachowywać dyskrecję. Jej praca była istotnym powodem, ale nawet gdyby miała inną - nie chciał, by ktoś skojarzył twarze i imiona jego bliskich. Fox podzielał pewnie te obawy, Billy cudem uszedł z życiem gdy Rosier wypytywał go o Tonksów. Na szczęście, odkąd zdjęto listy gończe był już mniej rozpoznawalny, a Adda - w letniej sukience, z błękitnymi runami na twarzy, w świetle komety i księżyca - niepodobna do eleganckiej wdowy z Londynu. Gdy wiedźma się cofnęła, a on otworzył oczy, nie mógł się napatrzeć na pannę młodą. Zdawała się dziś młodsza, promieniejąca, taka jak ją zapamiętał z pierwszych miesięcy ich znajomości - ale tym razem wreszcie bez cienia melancholii w zielonych oczach. Może zdawała się taka tylko jemu, ale późna noc miała w sobie coś magicznego i beztroskiego, skłaniającego do dalszego świętowania pod osłoną Sphaecessatio. Adda przyszła, nie rozmyśliła się, zaraz będzie jego Addą, więc wreszcie mógł wybiegać myślami w przyszłość, choćby tą najbliższą.
Morze szumiało w oddali, dym z kadzideł ulatywał do rozgwieżdżonego nieba, słychać było kroki wiedźm, obok stały siostry i przyjaciele, ale jemu zdawało się przez chwilę, że słyszy tylko bicie własnego serca; że czuje pod palcami tylko ciepło i tętno Addy. Zmusił się do puszczenia jej dłoni, by wspiąć się na stopień i podejść bliżej drewnianych drzwi z otworem w środku. Dopiero za nim mieli na powrót spleść ręce, tym razem rytualnie. Obrączki czekały w jego kieszeni, to już zaraz.
Jedna z wiedźm recytowała coś cichym szeptem, w celtyckim języku, którego nie rozumiał. Jej głos przeszedł w cichy, niski śpiew. Druga, białowłosą, sięgnęła po błyszczący sierp. Pomarańczowordzwe światło komety odbiło się w nim dziwnie, nienaturalnie.
Poszukał spojrzenia Addy, jakby chcąc się upewnić, że się nie boi. W inny dzień wydawałoby się to absurdalne - jedno nacięcie, trochę krwi, widział już przecież narzeczoną w krwi wrogów ciężko rannego demimoza, widział blizny na jej ciele - ale dzisiejsza chwila zdawała się inna, mistyczna, bez odwrotu. Tak, jak bez odwrotu będzie złączenie jej życia z jego, jej nazwiska z jego. Kerrie, którą czarna magia dopadła we własnym domu, już się o tym przekonała.
Wystarczył jednak rzut oka na błysk w oczach Addy, na jej promienny uśmiech, by wsunął dłoń przez drzwi bez wahania. Stał teraz naprzeciwko narzeczonej, blisko, ale tak, by się nie dotykali - białowłosa wiedźma tłumaczyła im wszystko cichym głosem, a następnie przeszła z sierpem za drugą stronę drzwi. Korciło go zerknąć, ale oprócz dłoni swoich i Addy widział tam tylko nieprzeniknioną ciemność. Nawet powietrze po drugiej stronie zdawało się chłodniejsze, ale może to tylko morska bryza.
Poczuł piekące mrowienie, wyraźny i rdzawy zapach krwi (ten zawsze rozpoznawał najszybciej i bezbłędnie) - najpierw własnej, potem jej. Chłodny i szorstki dotyk dłoni wiedźm, które złączyły ze sobą ich dłonie.
Ich krew.
-Powtarzajcie za mną, równocześnie. - wyszeptała jedna z czarownic - jej głos dochodził do nich wyraźnie, ale jakby z daleka. Nadszedł czas celtyckiej przysięgi.



from the pitiless wave?
Nie potrafiła oderwać od niego wzroku, więc bez trudu odnalazł jej spojrzenie i nie dostrzegł tam ani strachu, ani niepewności. Sama Adda nie była pewna tego, co można byłoby teraz wyczytać z jej oczu, nie panowała nad sobą ― w zasadzie to nawet nie chciała. Czuła, jak uśmiech rozciąga jej wargi, jak serce tłucze się o żebra w emocjonalnym uniesieniu. Nawet nie podejrzewała, że ślub może wywoływać takie emocje. Poprzednim razem było inaczej: był ten przyjemny dreszczyk, była niepewność i ryzyko, była nawet radość, ale nijak nie miało to porównania do tego, co działo się tu i teraz.
Myśl ― a może czyjś głos? Nie była pewna ― nakazała jej wsunąć dłoń przez otwór w drzwiach, po chwili poczuła także nieprzyjemną iskrę bólu. Ta zaraz rozmyła się w ekscytacji, w adrenalinie, pozostawiając za sobą jedynie wrażenie lepkiej wilgoci. To zresztą też momentalnie zniknęło, rozpłynęło się w cieple drugiej dłoni.
Głos zza drzwi ― niski, poważny, przepełniony mądrością i doświadczeniem ― popłynął leniwym strumieniem, cedząc szorstkie zgłoski tak, by mogli je bez trudu powtórzyć, nawet mimo nieznajomości języka. Ich głosy: Michaela, Addy, starej wiedźmy, zlały się w jeden, wspólny ton:
zaplatam trzy nici.
Trzy kruki tobie tworzę,
trzy pieśni tobie śpiewam.
Na ochronę, na miłość, na nową drogę.
Na dzień, na rok.
Śpiew młodszej z wiedźm stał się mocniejszy, jej głos wybijał się ponad przysięgę, ulatywał w noc wraz z szumem fal i oparami kadzidła.
I nagle zgasł.
przez potężne runy przemawiam: krew do krwi, kość do kości, ścięgno do ścięgna, tak by jednym się stały. W ciężkich oparach kadzidła, w szumie wody obmywającej brzeg, pozwalam zabrać to, czemu pozwalam odejść; na ścieżkę wstępuję z duszą wolną od tego, co przeszłe. Przywiąż się do mnie, splećmy mocniej dłonie…
― Powyżej i poniżej. Odwróć Ingwaz ― wtrąciła ciemnowłosa i klasnęła w dłonie. Odgłos był niepokojący, głuchy, ale dobrze rezonował z grzechoczącymi dzwonkami na jej bransoletce. Adda miała wrażenie, że poza ich czwórką w altanie jest ktoś ― lub coś ― jeszcze. Może to złudzenie, może kolejny objaw niewyspania.
― Powyżej i poniżej. Odwróć Ingwaz. ― Kolejne wtrącenie, kolejne klaśnięcie, dzwonki zagrzechotały ponownie. Coś stuknęło w drzwi.
― Powyżej i poniżej. Odwróć Ingwaz.
― Powyżej i poniżej. Odwróć Ingwaz. ― W drzwi znów stuknęło, odezwały się dzwonki, ciepło drugiej dłoni stało się wyraźniejsze, rana piekła. ― Niechaj tak się stanie; na dzień, na rok.
Adda poczuła kolejny dotyk, tym razem na przedramieniu; szorstki palec kreślił na jej skórze kolejne znaki i symbole, równie niezrozumiałe co wcześniej. Tym razem jednak bez barwnika, nie czuła wilgoci.
Kątem oka zauważyła, jak młodsza wiedźma ujmuje w dłonie misę pełną złocistej cieczy i unosi ją nieznacznie ku górze. Ruch powietrza za drzwiami podpowiadał jej, że białowłosa czarownica się odwróciła; luźna szata załopotała krótko pod podmuchem wiatru. Kolejne polecenie ― równie ulotne co wcześniej ― kazało jej kontynuować. Teraz mówili we czwórkę. Ona, zapatrzona w Michaela, młoda wiedźma święcąca miód i stara wiedźma, zwrócona w stronę morza, jakby wzywała wszystkich bogów, cztery żywioły i każdą żywą istotę na świadka.
Koguty pieją, zaklęcia rosną,
losy się wiążą, wilki wyją,
bogowie się radują, kruki kraczą,
cienie grożą, jęczmień się kołysze,
pola porastają, słońce przyświeca,
wilki polują, słońce ucieka.
Koguty pieją, zaklęcia rosną,
losy się wiążą, wilki wyją,
na dzień, na rok.
― Na dzień, na rok ― powtórzyła ponownie stara wiedźma z taką mocą, że Adda aż spuściła wzrok na drewniane deski altany. Poniosła spojrzenie chwilę później, czując kolejne wezwanie.
― Przyjęłam runy, ślubując i przyrzekając, przyjęłam.
― Do duchów i nieznanych mocy: dziękujemy wam w swej pieśni. ― Głos staruchy przycichł, stał się mniej uroczysty, mniej władczy.
― Na dzień, na rok ― powtórzyła po raz kolejny czarnowłosa wiedźma, pozwalając słowom spłynąć wprost na miodową taflę.


multiplied by seven
multiplied by seven again


Gdy obudził się w szpitalu w Oslo z rozszarpanym barkiem, czuł przez chwilę żal, że nie ożenił się gdy był młodszy - może i żadna dziewczyna nie porwała go za serce, ale przecież mógł porwać jakąś przed ołtarz i byłoby w porządku (w porządku zawsze było dla niego niewystarczające; tak jakby wiedział, że jeśli będzie się przy którejś nudzić to ostatecznie złamie jej serce). Czuł rozczarowanie, że nie zdążył założyć rodziny, bo to nie tak, że nie chciał, po prostu się nie śpieszył. Potem, próbując jakoś zracjonalizować sobie likantropię, zaczął czuć ulgę - że nie zdążył uwiązać do siebie nikogo, że nie musiał z nikim zrywać w szpitalu, że mógł być sam, sam, sam.
Teraz, gdy pewnie trzymał zakrwawioną dłoń Addy we własnej, nie żałował już niczego. Odważył się już nie być sam, dzięki wsparciu życzliwych osób i samej Addy zrozumiał, że likantropia nie musi oznaczać końca życia. Dzięki Justine i przykładowi Williama i Hannah i nawet przykładowi Anthony'ego i Rii, których radosny ślub w pierwszych dniach wojny wciąż budził w nim pozytywne wspomnienia - pojął, że w obliczu wojny i końca świata warto żyć, a nie czekać.
Zdawało mu się, że czuje pod skórą dłoni Addy mocny puls. Zapach krwi - jej, jego, ich? - zlewał się z zapachem kadzideł, które łagodziły metaliczną woń. Kojarzył się dziś z życiem, a nie śmiercią.
Dawno nie czuł się tak żywy.
Słowa zaczął powtarzać powoli, starannie, ale czuł się trochę jak w transie. Więcej czuł niż myślał, co rzadko mu się zdarzało.
Czuł, że coś ich dzisiaj ochroni - nie tylko runy, nie tylko jego doświadczenie i jej spryt. Jasnoniebieska farba, na twarzy Addy lśniła lekko w blasku komety i gwiazd, kojarząc się w jakiś sposób z zimnosrebrzystą poświatą patronusa. Z jednej strony zdawało mu się, że są tu tylko we dwoje, jakby głos wiedźm był gdzieś daleko; ale z drugiej strony - wreszcie nie czuł się sam. Dotychczas zdawało mu się, że jest - on sam i tylko on - odpowiedzialny za jej bezpieczeństwo, za ich związek. Nie potrafił przed laty ochronić jej i ich nienarodzonego dziecka, co wyrzucał sobie z równym żalem jakby naprawdę mógł wszystko przewidzieć. Bał się nawet, że nadal nie będzie potrafił - bezradny w pełnie, bezsilny z dala od Londynu. (To, że prawie stracił Justine gdy została aresztowana w Londynie, w poranek po pełni, jedynie wzmagało jego przesądność - z typowym dla siebie pesymizmem skupiał się na tym, że go z nią nie było, a nie na tym, że wspólnie z Zakonnikami wydarł ją z Azkabanu). Teraz poczucie winy i pesymizm gdzieś się rozpłynęły —
Na ochronę, na miłość, na nową drogę.
— a jemu zdawało się, że są w dokładnie odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie; że ból rozłąki i niepokój wojny są nieistotne; że ich ponowne spotkanie i ślub są pięknym darem od losu tu i teraz, a nie spóźnionym spełnieniem dawnych marzeń.
na ścieżkę wstępuję z duszą wolną od tego, co przeszłe
— dawne błędy, postaci budzące do niedawna żywy gniew lub smutek, również zdawały się nieistotne; tamte emocje i wspomnienia może nie przestały być ważne, ale wyblakły w porównaniu z doniosłością obecnego momentu. Niektóre demony przeszłości już nie żyły i nabrał przekonania – tego, z którym w lipcu dzielił się ze spanikowaną po czkawce Addą – że w istocie nie wrócą. I wiary, że z innymi zdoła się zmierzyć.
Już nie sam.
zaopiekuję się tobą, jak wiatr liśćmi i konarami
Do tej pory kroczył swoją ścieżką samotnie i uparcie, obydwoje to robili; upatrując w bezbronności słabości, ale podzielił się z Addą sprawami, którymi nie chciał się dzielić z nikim - a przy jej czułym spojrzeniu nie czuł się słaby (jak zwykle, gdy spotykał się z litością lub oceną), a silniejszy niż wcześniej.
Mówił dalej, choć nie rozumiał słów, ale czuł, czuł je nadal. Powietrze zdawało się chłodniejsze, świeższe, wspomnienia biegły do kogutów piejących w Dolinie Godryka i życiodajnych kur w domu (ich domu), w uszach dźwięczało echo wycia wilków i wilkołaków (echo niosące wspólnotę, nie niepokój, echo obietnicy jaką znalazł w towarzystwie sprzymierzonych z Zakonem likantropów i w opowieściach Vincenta o wspólnocie w Rumunii i w znalezionym przez lorda Prewetta Tyneham), oczy Addy błyszczały jak księżyc w pełni i jak wschodzące słońce.
Na dzień, na rok
-na zawsze -
dodał w myślach, a potem wyszeptał bezgłośnie w ojczystym języku, bo choć chciał się stosować do scenariusza rytuału to nagięcie go we własnym sercu i własnych wargach nie wydawało się mu niewłaściwe. Może wiedźmy nie zauważą, nie był pewien czy Adda zauważy, ale chciał to powiedzieć, dla siebie i dla czegoś co ich dziś wiązało.
Rok był furtką trzymającą ich związek z dala od niepowołanych oczu, rok był obietnicą przyjęcia (nie rytuału, ten właśnie się odbył) po wojnie, rytuał chabrowy był sposobem na szybki ślub bez czasochłonnej organizacji, ale nie były czymś czego naprawdę chciał - a ślubowanie wierności Adzie nie sprawiało mu kłopotu; nie było dodatkową obietnicą, a faktem. Nie zdołał się od niej uwolnić przez trzy lata, nie chciał być od niej wolnym po roku.
Słowa umilkły, choć pieśń nadal dźwięczała mu w uszach. Za szybko, chciał wciąż trzymać ją za rękę, być wolnym od trosk, przeżywać coś więcej, bo choć nigdy wcześniej nie był zakorzeniony ani w mugolskich ani w czarodziejskich wierzeniach, to teraz czuł się częścią czegoś więcej. Ale ukłucie żalu minęło równie szybko, jak się pojawiło - gdy czarownica włożyła w jego dłonie kielich miodu, który miał podać Addzie. Wyciągnął do niej ręce, świadom, że wkrótce będzie mógł spić miód nie tyle z kielicha, co z jej warg.



from the pitiless wave?
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset