Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset
Leśna polana
Popioły z rytualnych, rozpalanych podczas Festiwalu Lata ognisk, są każdego poranka zbierane do urn i zanoszone do namiotu rozstawionego na zacienionej polanie. Namiot wykonany jest z czarnego, ciężkiego materiału, który o zmroku zdaje się niemal stapiać z gwieździstym niebem i cieniami drzew.
Codziennie o zachodzie słońca na polanie ustawiają się kolejki - po zmroku w namiocie wróży z popiołów wiedźma, wprawiona w sztuce spodomancji. Nikt nie wie, skąd przybyła ta czarownica, jak ma na imię, ani ile ma lat. Pojawia się w Weymouth co roku i pamiętają ją nawet najstarszy bywalcy Festiwalu Lata, którzy zarzekają się, że jej wróżby się sprawdzają. Choć wiedźma ma pomarszczoną twarz i garba, to w namiocie, w świetle świec zmarszczki zdają się wygładzać, a plecy prostować.
W namiocie płoną świece, oświetlając hebanowy stół nakryty białym materiałem. Na stole leżą niewielkie kości zwierząt, poświęconych w rytuałach Festiwalu Lata. Do środka wchodzi się pojedynczo. Pod czujnym okiem wiedźmy, każdy może nabrać garść popiołu i rozsypać go na zwierzęcych kościach.
Popiół układa się w obrazy, czasem abstrakcyjne, a czasem przerażająco realistyczne. Czarownica służy pomocą w interpretacji wróżb.
Aby otrzymać wróżbę, rzuć kością k15:
- Wróżby:
- 1: Przez mgnienie sekundy widzisz kształt ponuraka, a potem popiół ześlizguje się ze zwierzęcych kości i nie widać już nic. Wiedźma jedynie kręci głową z posępną miną.
2: Popiół rozsypuje się w kształt przypominający chmury. Zejdź na ziemię, bo nigdy się nie obudzisz - szepcze wiedźma.
3: Kształt przypomina głowę kota. Strzeż się zdrady, otacza cię fałszywość - wyrokuje czarownica.
4: Okrągły kształt kojarzy się z jajkiem. Nowy początek, nowe życie. - wiedźma uśmiecha się ciepło, choć jej oczy pozostają nieobecne.
5: Popioły układają się w Twoją własną twarz, zadziwiająco realistyczną. W miejscu oczodołów lśnią zwierzęce kości. Zdejmij wreszcie maskę, bo zrośniesz się z nią na stałe. - starucha wznosi oczy do góry.
6: Na kościach lśni ciemny kształt jabłka, z lekko nierównym bokiem. Miłość może być darem, lecz może być też trucizną. - wyrokuje czarownica.
7: Popioły rozsypują się szeroko, przy odrobinie skupienia możesz z nich wyłonić kształt orła. Mierz wysoko, a zajdziesz daleko. - wiedźma przygląda ci się z niekrytym zainteresowaniem.
8: Rozsypany popiół wygląda trochę jak motyl z rozłożonymi skrzydłami. To czas zmian, transformacji. Zrzuć kokon i stań się motylem. - tłumaczy wróżbitka.
9: Popiół układa się w idealny okrąg, w którego środku znajduje się jedna z kości. To obrączka lub zamknięty krąg. Za rok o tej porze znajdziesz szczęście rodzinne albo znajdziesz się w pułapce bez wyjścia. - wiedźma mruży oczy, dwojako interpretując znak.
10: Popioły rozsypują się wszędzie, punktowo, niczym gwiazdy na niebie. Czeka cię szczęście, ale musisz je znaleźć samodzielnie. - uśmiecha się czarownica.
11: Popioły układają się w symbol nierównego trójkąta, górskiego szczytu. Ciężka praca i nowe wyzwania. Jeśli nie zdołasz wspiąć się na szczyt, spadniesz boleśnie. - interpretuje wiedźma.
12: Kształt z popiołów przypomina kołyskę, przeciętą w połowie jedną ze zwierzęcych kości. Jeśli nic nie zmienisz, będziesz tylko narzędziem swoich przodków. - krzywi się czarownica.
13: Popioły rozsypują się w poziomą linię, która urywa się na jednej ze zwierzęcych kości. Twoja droga podąża w ślepy zaułek. - marszczy brwi wróżbitka.
14: Popioły wyglądają jak koło otoczone promieniami. Słońce zwiastuje szczęście i przypływ majątku. - uśmiecha się starucha.
15: Popiół układa się w zadziwiająco wyrazisty obraz smoka. Wzbijesz się wysoko, gdy spopielisz przeszłość w ogniu. - spojrzenie czarownicy jest mgliste, a głos ochrypły.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 13.02.23 0:27, w całości zmieniany 3 razy
'k20' : 6
– Umm... chyba? – przez ułamek sekundy poczuła się niemalże skonfundowana; być może samą jej obecnością, mimiką, gestami, nader wszystko odpowiedzią. Racja, były w lesie. Ale skąd się tutaj znalazła? Kim była? Jak na nią trafiła?
Podnosząc się z ziemi delikatnie zmarszczyła znów brwi.
Synteza przypadków; tylko to i aż to przywiało ją w to miejsce, gdzieś może nęcone podświadomością. Wszystko wskazywało na to, że i osobliwa panienka była kolejnym z dziwnych zbiegów okoliczności.
Trzymane w dłoniach pudełeczko zaszeleściło cicho, kiedy przeszła przez trawę i dzielącą je odległość; tym razem w przeciwną stronę, do jednego z drzew, przy którego pniu spoczywała skórzana, brązowa torba. Zbiory skryły się zaraz potem w jej wnętrzu, a kiedy nowa, przypadkowa towarzyszka przedstawiła się, Annie uniosła znów spojrzenie.
– Zgubiłaś się? – zapytała wprost. Skoro nie wiedziała gdzie jest, chyba tylko to było prawdopodobne. Ponadto westchnięcie, które wyrwało się z jej ust, wskazywało na zaniepokojenie – a może to sobie dopowiedziała, gdzieś z tyłu głowy nie myśląc już o grzybach, chłodzie i schronieniu, a o potencjalnej pomocy jasnowłosej w odnalezieniu – no właśnie, czego?
Ale zaraz potem całe zmieszanie i niepokój zniknęło; ot tak, puf, jak gdyby nigdy nie istniało, kiedy dziewczyna popędziła leśną ścieżką, schylając się przy jednym z ciemnozielonych krzewów. Panna Beddow znów przyłapała samą siebie na uniesieniu ze zdumieniem jasnych brwi.
– Jesteś pewna, że nie trujące? – zapytała, być może z troską o nią, kiedy wątłe rączki zaczęły obskubywać łodyżki z ciemnych kuleczek; być może też o samą siebie, kiedy pragnienie kazało jej zrobić to samo. Podeszła bliżej, choć zdecydowanie z mniejszą werwą niż zrobiła to jej poprzedniczka, zaraz potem kucając gdzieś obok i również sięgając ku krzewowi.
– To... kołysanka – odpowiedziała krótko, delikatnie zawstydzona faktem, że dziewczyna – Celine – wszystko słyszała; a być może w jakiś sposób dotknięta faktem przyłapania jej na czymś tak...intymnym? – Kiedyś mama mi ją śpiewała.
Kiedyś, w innym życiu, innym wcieleniu, innym świecie. Daleko i dawno temu.
– Więc...skąd się tu w ogóle wzięłaś?
Celine znalazła i mi pokazała więc zbieram jagódki razem z nią
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
'k20' : 19
W odpowiedzi skinęła głową, ponownie rozglądając się po otoczeniu. Zza ściany drzew dobiegały łagodne dźwięki wzburzonych chłodnym wiatrem fal, ale nie mogła stąd dostrzec żadnego morza, oceanu, nawet płynącej gdzieś tam rzeczki.
- Na to wygląda - stwierdziła więc dość w tym wszystkim beztrosko, wzruszywszy ramionami. Wnętrzności paliły potrzebą sięgnięcia po wróżkowy pył - ale tego dnia Celine wzbraniała się przed pożądaniem rękoma i nogami, świadoma, że w swoim organizmie siała coraz większe spustoszenie. - Wiesz gdzie jesteśmy? To ładny las, ale gdzie? - wzrokiem ponownie odszukała młodą Anne i zakołysała się na nogach to w przód, to w tył, całkiem szczęśliwa, że teleportacyjną czkawką przyszło jej wylądować właśnie tutaj. W Londynie nie sposób było odnaleźć podobnie magicznych miejsc. Harmonijnych, zrównoważonych, pozbawionych oparów wszechobecnego szaleństwa.
Jagód starczyło dla nich obu; Celine z radością odsunęła się odrobinę na bok i pozwoliła nieznajomej sięgnąć do bogatszego krzaczka, samej zgromadzając na ułożonej w kołyskę dłoni zaledwie sześć owoców. Niewiele, ale zawsze to jakiś start - mogłaby tego wieczora podzielić się nimi ze skrzatami z Grimmauld Place. Czy stworzenia w ogóle wiedziały jak smakowały jagody? Podejrzewała, że nie pozwalały sobie kosztować smakołyków serwowanych arystokratom; cóż, ona nie będzie im ich żałować.
- Właściwie to nie, ale wyglądają na jadalne, nie uważasz? - wymruczała w lekkiej konsternacji, ponownie przyglądając się jagodom. Daleko było im do podejrzeń - ale, cóż, ostatecznie przekonają się o ich wartościach dopiero po skosztowaniu. - Mieliśmy kiedyś takie w ogrodzie, tylko trochę większe i ciemniejsze, nie wiem czy słodsze. Tatko lubił robić własne dżemy - Celine wyjaśniła już ciszej, przygryzła potem dolną wargę; lubił, lubi dalej, ale nie mógł już tworzyć ich w Tower. Wśród kamieni i zgnilizny nie rosły owoce. Jedynym plonem była śmierć, która powracała do skazańców o każdej porze roku.
Wspomnienie matki sprawiło, że półwila spojrzała na swoją towarzyszkę kątem oka, brwi ułożywszy w łagodnym wyrazie zrozumienia. Teraz chyba rzadko kiedy śpiewano kołysanki. Dzieci przestały wierzyć w ich zbawienną fantazję, zamknięte w świecie zimnej wojny i głodu. Celine westchnęła, bez słowa - i ostrzeżenia - chwytając Anne za wolną rękę, by zachęcić je obie do wstania z leśnej ściółki. Nieopodal rosły maliny, je też mogły pozbierać. Te z pewnością nie były trujące.
- Przez przypadek, wiesz? Próbowałam przenieść się do Doliny Godryka, ale coś nie wyszło i jestem tutaj - wyznała z nieco zawstydzonym uśmiechem, sięgnąwszy do kolejnego krzaka, by tym razem wyłuskać z niego czerwonawe plony. - A ty? Często zbierasz tu grzyby? I śpiewasz kołysanki?
|| widzę maliny i pokazuję je anne. ile zbiorę?
'k20' : 9
Zaufanie było kosztowne, często zbyt niezdarnie roztrwonione, dla innych całkowicie zapomniane, jak gdyby nigdy nie istniało.
Ona nigdy nie była jedną z nich.
Mimo skrytości i niepewnych kroków, które stawiała niemal od zawsze, dziwacznym trafem zawsze zawierzała – komuś bądź czemuś – swoje myśli, czyny, czasem nawet los. Do czasu.
Do czasu aż wszystko wywrócono do góry nogami, przyjaciel zwrócił się przeciwko przyjacielowi, rodzice opuścili własne dzieci, a te zaczęły paradoksalnie bawić się w dorosłych; nieudolnie, boleśnie, błądząc i popełniając zbrodnie, plamiąc grzechem niewinność, którą wojna wyrwała im brutalnym szarpnięciem ostrych szponów.
Kiedyś wierzyła nawet, że to wszystko jej nie dotyczy. Że to nie jest jej świat, nie jej ludzie, nie ona; być może dalej szłaby w zaparte, dalej udawała, że to nie należy do niej, że równie prędko co wkroczyła, równie szybko może wyjść z tego wszystkiego.
Może nawet by się jej udało; może, gdyby nie Peter.
Peter, który zawsze trzymał wszystko w ryzach, był fundamentem i dachem jednocześnie, kiedyś najbliżej, dziś najdalej; gdzie tak naprawdę był?
Gdzie Bóg skierował jego kroki, jaki las przyjął jego osóbkę, co robił, z kim i dlaczego? Dlaczego nic nie powiedział?
– Och, owszem – wypowiedziała krótko, z delikatnym zawstydzeniem; przez moment faktycznie pomyślała o zaufaniu i tym, jak bardzo niebezpiecznym się stało. Ale skoro ona się przedstawiła, nie mogła być jej dłużna – Anne, Annie – dopowiedziała zaraz potem, zamykając wieko torby i przechodząc na drugą stronę, w kierunku krzaczka z jagodami, do którego niedługo później zaczęła sięgać dłońmi; kuleczka po kuleczce, owoce wpadały do otwartej dłoni, brudząc fakturę skóry charakterystyczną purpurą. Raz po raz zerkała na swoją towarzyszkę, wciąż zdumiona, wciąż skonfundowana jej obecnością, całą nią; obcą, ekscentryczną, otwartą, nieco dziwaczną. Zagubioną, być może naiwną. Nie ona była wilkiem w owczej skórze. Ale bestie kryły się wszędzie.
– W Dorset, ale nie znam okolicy zbyt dobrze. Prawie wcale, szczerze mówiąc – odpowiedziała, z drobnym niepokojem w głosie. Nie mogły być tutaj bezpieczne, ani ona, ani Celine; błądząc na oślep, mówiąc z obcymi, zbierając jagody, które równie dobrze mogły być trucizną matki natury. Podniosła dłoń ku górze, próbując wyczuć zapach ciemnych owoców.
– Chyba, mam nadzieję... – w końcu sięgnęła po jedną z kulek i ostrożnie wsunęła ją do ust; słodki posmak był znajomy, więc może nic im nie groziło? Przeżuwając długo przeniosła na nią spojrzenie, by niedługo później pokiwać głową. Więc byli jeszcze ci, którzy pamiętali, jak było kiedyś. Przed tym wszystkim.
– Też mam problem z teleportacją – przyznała się, marszcząc nieco brwi. Dolina Godryka brzmiała znajomo, choć nie miała okazji jeszcze się tam pojawić; teleportacyjna czkawka dotykała wielu – być może obydwie były zbyt młode, by opanować dobrze tę sztukę?
Wolała myśleć, że tak właśnie było, choć nieprzyjemna świadomość tego, że sama nie wiedziała dokąd iść, gdzie powinna się znaleźć, w którą stronę udać, zakłuła ją delikatnie. Odsuwając niepokojącą myśl na bok, uniosła się, by niedługo później udać za dziewczyną w kierunku kolejnego krzewu, który wskazała. Widocznie znała się na...zbieractwie? Kimkolwiek była.
– Oj, nie, chyba, nie wiem? – z drobnym śmiechem wymykającym się spomiędzy warg podniosła spojrzenie na jasnowłosą, a lichy rumieniec wykwitł na policzkach – Czasem śpiewam, tak o, dla samej siebie. Żeby nie zapomnieć słów – słów z innego świata, innego świata, słów osób, które były już poza zasięgiem, żyły tylko we wspomnieniach. Zbyt cennych, by skazać je na niebyt. Kucnęła nieopodal Celine, również sięgając po maliny; dolny materiał swetra zaczął pełnić rolę czegoś na kształt koszyczka na owoce.
– Szukam brata – powiedziała wprost niedługo potem – My... rozdzieliliśmy się. Jakiś czas temu – zaginął; wciąż nie przechodziło jej przez usta. Zgubił się; ale przecież Peter się nie gubił. Nie on.
– Muszę go znaleźć przed zimą.
Nim śniegi zaścielą ziemię, a mróz pokryje całą rzeczywistość. Nim wojna nie pożre wszystkiego.
A co jeśli nie znajdzie?
zbieram malinki z Celinką
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
'k20' : 3
- Miło mi cię poznać, Annie - odparła miękko i znów rozejrzała się po okolicy. Pomiędzy drzewami próbowała dojrzeć szumiące gdzieś w oddali morze, lecz roślinność była tu zbyt gęsta, a fale zbyt odległe. - Dorset, hm - powtórzyła w zamyśleniu. To chyba niedobre miejsce. Dalekie od Doliny, w dodatku okraszone dziwnymi szeptami, pogłoskami, których strzępy słyszała na Grimmauld Place, niczym cień serwując herbatę lady Aquili i jej gościom. Celine nie zaprzątała sobie jednak myśli tym faktem zbyt długo; znad krzaczka jagód jej spojrzenie powróciło do twarzy towarzyszki, a usta ułożyły w szerokim, promiennym, pełnym absurdalnie zrodzonego zaufania uśmiechu.
Problemy z teleportacją, cóż, nawet one bywały potrzebne w wiecznie płynnym cyklu wszechrzeczy. - Najwyraźniej miałyśmy się tu dziś spotkać, po prostu. Ja... Wiesz, myślę, że los czasem wie co robi. Nie zawsze, ale czasem, kto wie czy pewnego dnia nie staniesz się najważniejszą osobą w moim życiu? A wszystko przez to, że dziś tu jesteśmy - przyznała, delikatnie wzruszywszy ramionami. Wolną dłonią sięgnęła do kieszeni i wydobyła z niej białą chusteczkę, by obtoczyć nią zebrane owoce, w innym wypadku mogłaby bezmyślnie zgnieść je w ubraniu, a tym sposobem zapewniła im przynajmniej dodatkową warstwę ochronną. Uśmiech, choć mało to prawdopodobne, stał się jeszcze szczęśliwszy, gdy Anne połknęła jagodę i zasygnalizowała, że wszystko było z nią w porządku. Ryzykowne, ale czy nie tak należało jednoczyć się z naturą? Po prostu zaufać, pozwolić jej ponieść się gdziekolwiek? Celine odgarnęła kosmyk złotych włosów z czoła i zaraz lekkim, ostrożnym ruchem powtórzyła tę samą czynność z puklami towarzyszki.
- Możesz mi pośpiewać jeśli chcesz - zaproponowała łagodnie, sięgnąwszy po dziewięć dorodnych malin. Reszta wydawała się jeszcze niedojrzała, wciąż potrzebowała czasu, a półwila nie zamierzała im go odbierać. Niech rosną. Niech będą zdrowe i szczęśliwe - jak ona i Annie; znów uśmiechnęła się do własnych myśli. - W tym lesie? - czarownica spytała na wieść o zagubionym bracie, a ekspresja jej twarzy momentalnie przybrała szczerze zatroskany wyraz. Podniosła się z ziemi, a chusteczkę z owocami wsunęła z powrotem do przepastnej kieszeni płaszcza, tuż obok liści paproci. - Możemy go poszukać razem. Co prawda nie wiem gdzie... Ale jeśli się zgubimy, zawsze możemy teleportować się tutaj, albo gdzieś indziej, do miejsca, które dobrze znamy - mówiła już ciszej, spokojniej; Celine nie pojęła od razu, że chodziło tutaj o utratę kontaktu innego rodzaju. O rozdzielenie rodzeństwa wojennymi działaniami, zesłanie ich w różne części kraju, jeśli bratu w ogóle było dane przeżyć w piekielnym kręgu zwanym wojenną Anglią. Nie. W jej owładniętej głupiutką nadzieją głowie panicz Beddow zaplątał się gdzieś wokół drzew Dorset, schował w liściach kolorowanych jesienią, płatał figle, ale niedaleko, niegroźnie, bezpieczny i zdrowy.
|| więcej owoców nie widzę, ty możesz spróbować jeśli chcesz
Że są bezpieczne, choć tak naprawdę żadna z nich nie znała okolicy, nie znała leśnych traktów i drzewnych zawirowań. Nawet przebijający się przez gęstwinę szum fal nie był gwarantem; w każdej chwili morze mogło ucichnąć, mogły wejść głębiej, w ciemny las i w miejsca, które były gorsze od ciemności.
Nie wiedziała czym jest Dorset; poza tym, że był zlepkiem liter, ulic, nazw miejsc i dzikich pól. Jedynie myśl, drobne wspomnienie, pamiątka we własnej głowie, że nieopodal plaży i rozszalałych fal jest las, duży, przytulny i zamkniętymi, jak wielki, ogromny szałas; małe wspominki i teleportacyjne niesnaski. Tyle wystarczyło, by stanęły na swojej drodze. Niemalże tak samo zagubione, choć Anne starała się wierzyć, że wcale a wcale tak nie jest. Łatwiej było żyć w przekonaniu, że wie się, dokąd się zmierza.
– Tak sądzisz? – choć brzmiało to dla niej nieco abstrakcyjnie, gdyby faktycznie zestawić własne możliwości, schować na bok niepokój i udawać, że wszystko jest w porządku – Ponoć gwiazdy noszą naszą przyszłość – rzuciła, a przez jasne brwi przemknęło zawahanie. Kiedyś mówiono tak na zajęciach z astronomii, i kiedyś Peter pokazywał jej w jakie kształty usiane są małe, srebrne szpileczki na czerni nieboskłonu.
Ostatnie tygodnie – miesiące – były usiane przypadkiem; większym bądź mniejszym kaprysem losu, losowym zdarzeniem; skoro jednak cały jej świat od jakiegoś czasu składał się tylko z nich, może Celine miała racje? I ich spotkanie w lesie, choć dziwne i naznaczone niepewnością ze strony młodej Beddow, było czymś ważniejszym?
Zastanawiała się nad tym odrobinę zbyt długo – ledwie trzy nieduże maliny spoczęły we wnętrzu dłoni, a od dalszego zbieractwa skutecznie odwiódł ją gest towarzyszki.
Wydawała się jak nie z tego świata. I nie z tamtego, który musiała opuścić wiele lat temu. Była jeszcze z jakiegoś innego, okraszona jakąś nutą tajemnicy, może nawet samym gwiezdnym pyłem, skoro mówiła o przeznaczeniu i o tym, że to los postawił je na swojej drodze?
Nieco zmieszana uśmiechnęła się niepewnie.
– Jeśli chcesz, to nauczę cię słów – zaproponowała, przenosząc znów spojrzenie na krzak z malinami – co prawda nie znam wszystkich, ale wtedy mogłybyśmy pośpiewać wspólnie – i choć wiedziała, że nie ma zbyt wiele czasu; na rozmowę, na śpiew, na spędzanie z nią czasu, gdzieś w środku poczuła się dziwacznie... odpowiedzialna. Za jej zgubienie, może za to, że pokazała jej leśne owoce i teraz mogła je zbierać.
Wraz z kolejną, ciemnoróżową kuleczką spoczywającą w dłoni, zastygła w bezruchu.
Chciałaby, żeby był w tym lesie. W tym lesie, na tamtej polanie, albo plaży nieopodal. Albo chociażby w tym regionie Anglii. Bo musiał być w niej, nie mógł pojechać dalej. Wiedziała, że by jej nie zostawił. Nie on.
Propozycja wspólnego spaceru, poszukiwań, teleportacji, nawet propozycja wspólnego śpiewu sprzed kilku chwil; wszystkie gdzieś zniknęły, popłynęły z chłodnym, jesiennym wiatrem. W pewnym momencie cisza pożarła też nachylanie się po maliny; te, które zdążyła zebrać ułożyła w uprzednim miejscu, zaraz potem podnosząc się.
– Nie ma go w tym lesie. Tutaj go nie ma – mruknęła w końcu, przechodząc znów w kierunku zostawionego pod drzewem ekwipunku, w drodze ostrożnie trzymając podwinięty materiał swetra, by żadne z zebranych owoców nie spadły na leśną ściółkę.
– Nie wiem gdzie.... gdzie został – gdzie się zgubił, gdzie zaginął, dokąd poszedł. Wymamrotała słowa cicho, niedługo później chowając zebrane owoce do pudełeczka z grzybami.
widzę maliny, zbieram dalej
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
'k20' : 11
- Zapytamy ich innym razem - odpowiedziała łagodnie, wzrokiem powracając do swojej młodziutkiej towarzyszki. Podobała jej się ta odpowiedź, odległa lecz ciepła, podobała pewna wyobraźnia, która otulała ją niewidzialnym, migoczącym całunem; szkoda, że nie przyszło im spotkać się tu pod osłoną nocy, wtedy na nic nie musiałyby czekać. - Właściwie to to jest zrozumiałe, nie mogą nam zdradzić dzisiaj wszystkich sekretów. Lubisz tajemnice, Annie? - półwila zapytała zaciekawiona. Jej samej daleko było do docenienia prawdziwego astronomicznego piękna, choć czasem śniła o tym, że dryfowała po odległych konstelacjach i poznawała nowe planety. Widziała je oczyma wyobraźni, wydawały się niewyraźne, jakby na ich istnienie składały się po prostu żywe plamy tętniących szczęściem kolorów. Uciekała do nich - kiedy na ziemi nie mogła już wytrzymać.
Tym razem to Anne wskazała jej kolejny krzaczek z malinami. Celine przesunęła się w jego stronę i wyciągnęła dłoń po kilka soczystych owoców, dokładając je do tych wcześniej już zebranych. Nie było ich tak dużo, ale dla skrzatów powinny wystarczyć w ramach małego podwieczorku. Szczerze wątpiła w to, by mogła uraczyć nimi lady Aquilę i sprawić, by ta zachwyciła się własnoręcznie zebranymi prezentami lasu - dlatego do pretendentów wspólnego posiłku wybrała właśnie kilku kuchennych przyjaciół.
- Byłoby mi bardzo miło - odpowiedziała z wymalowaną na rumianej twarzy radością. Każda nowa piosenka była nową historią, każda historia - nowym wewnętrznym bogactwem, kołysanką, którą Lovegood mogłaby śpiewać sobie do snu i udawać, że niesie ją głos jej matki. Ale o tym nie wspominała. Dość w Londynie było przygnębienia, niech pozostanie ono za jego murami, daleko stąd, od Dorset, od tego pięknego, słodko pachnącego lasu, który ugościł je mnogością dobrodziejstwa.
Nie miała serca wyrządzać mu krzywdy własnym cierpieniem.
Przez dłuższy, cichszy moment Celine przyjrzała się za to zasmuconej twarzy Annie. Ona tej żałoby ukryć nie potrafiła, to jasne, żal osiedlił się w jej ciele i dominował, powracał tak często, jak myśli opuszczały gardę i pozwalały narazić się na atak. Półwila westchnęła na jej słowa, ciężko, powoli, po czym wolną dłonią sięgnęła do tej należącej do dziewczyny i ścisnęła ją lekko.
- Jeśli mi pozwolisz, spróbuję pomóc ci go znaleźć, dobrze? - zaproponowała. Tyle mogła uczynić, zapytać w Londynie, może nawet poprosić o pomoc lady Aquilę i jej szanownych krewnych mających dostęp do Ministerstwa Magii. Przecież nie mógł rozpłynąć się w powietrzu. - Ale nie teraz, teraz muszę już wracać do domu, Annie, przepraszam. Ja... Jestem tak jakby w pracy, wiesz? - wyznała konspiracyjnym półszeptem. Nie powinno jej tu być. W ogóle. - Spotkajmy się czternastego października w opuszczonej chacie na obrzeżach Londynu. To duży, stary, trochę taki dziurawy budynek, nie przeoczysz... Przyniosę ci trochę jedzenia. Obiecuję - Celine zapewniła z nieustającym uśmiechem i jeszcze raz uścisnęła jej dłoń, schowawszy owoce do kieszeni swetra, by następnie wstać z wilgotnej ziemi i otrzepać ubranie.
Następnie pomachała jej już bez słowa - i znikła z cichym pyknięciem.
zt
(+ jeszcze zbieram malinki dzięki spostrzegawczości ani!)
'k20' : 18
– Chyba... nie za bardzo. Zawsze przynoszą coś niedobrego – mruknęła nieco niepewnie. Może te na nocnym nieboskłonie, które mogły zawierać ścieżki ich życia i role, które przyjdzie im pełnić w przyszłości nie były całkiem...złe. W swoim nie tak długim życiu jednak panna Beddow przekonała się, że kiedy coś okrywała gęsta kotara tajemnicy, nigdy nie zwiastowało to czegoś dobrego.
Tajemnice były ciężkie, gęste, zwykle otulały złych ludzi i ich złe uczynki. Dużo lepiej było odsunąć je od siebie. Patrzeć na bezchmurne niebo, takie jak teraz, nie te zakryte chmurami.
I choć gwiazdy były wspaniałe; usiane na wielkim graficie migotliwe punkciki, które zdawały się wiedzieć wszystko o wszystkich, zapewne gdyby spotkała Celine w ciemną noc, nie byłaby tak skora do rozmowy i zawierzenia odrobiny zaufania obcej dziewczynie.
Szybko podniesiona sylwetka i szybki krok; Anne przeszła przez leśną ścieżkę w kierunku swojej torby pospiesznie, a kiedy zebrane owoce spoczęły w odpowiednim pudełeczku, przez dłuższą chwilę nie podnosiła spojrzenia na własną towarzyszkę.
Może ze wstydu, może własnego zakłopotania – może powinna była wypytać ją o Petera? Pokazać jego zdjęcie? Powiedzieć o nim cokolwiek?
Teraz jednak żadne słowa nie chciały zaszczycić warg; usiadła z powrotem na miękkim mchu, tym razem pod drzewem, zerkając na nowo poznaną dopiero po dłuższej chwili, kiedy ciszę naznaczył jej śpiewny, pewien siebie głosik.
Krzyżując z nią spojrzenie powoli pokiwała głową; niepewnie, z nutą faktycznych wątpliwości – droga Celine była kolejną osobą, która chciała jej pomóc. Kolejna, która zechciała szukać Petera u jej boku. Kolejna, którą mogło czekać rozczarowanie.
Ale miała tylko tyle. Tylko tyle i aż tyle.
Ale nie teraz; teraz Celine miała swoje obowiązki, które, prawdę mówiąc, nieco zaskoczyły blondynkę. Marszcząc brwi obserwowała jak podnosi się do góry, wyłapując pojedyncze słowa i kodując je w głowie.
14 październik. Chata. Obrzeża Londynu.
Dźwięk nazwy miasta wywołał w niej jakiś drobny grymas, ale starała się go ukryć za wszelką cenę, żywiołowo kiwając głową na słowa swojej towarzyszki.
– Dobrze – wypowiedziane niemal szeptem – Do... do zobaczenia – dodane moment później, kiedy nieco osłupiała została z charakterystycznym odgłosem pyknięcia, a później już tylko ciszą.
Leśną, kołysaną podmuchem wiatru i jej jej cichym westchnięciem wypuszczonym spomiędzy warg.
zt
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
Spotkanie się z nią zawsze było na swój sposób wyjątkowo problematyczne. Nie mogli po prostu odwiedzić swojej rodowej posiadłości, wysłać sowy ani przypadkowo wpaść na siebie w mieście – bo kiedy to następowało, Leander zadzierając dumnie podbródek i skupiając całą pogardę w brzydkim grymasie oraz lodowato zimnym spojrzeniu, jedyne co mógł zrobić, to wyminąć ją szerokim łukiem, starając się nie splunąć pod nogi. A wyszukiwanie bezpiecznych, osłonionych przed wzrokiem postronnych osób miejsc tylko po to, żeby zamienić z nią kilka słów okropnie go męczyło.
Ale kiedy myślał o łączącej ich więzi, o tajemnicy nadającej jej pikantnego posmaku; o uzależniającym poczuciu władzy, jaką nad nią posiadał; o spojrzeniu, w którym odbijały się nigdy niewypowiedziane pragnienia, jakie z pewnością nie przystawały młodej lady... Wszystkie te problemy zdawały się blaknąć, stawać tylko nieistotnym, szarym tłem dla ostrych kolorów jej rudych włosów i intensywnie niebieskich tęczówek na bladej twarzy, dla konturów szczupłego ciała. Dla miękkich ruchów oraz nadziei, która zdawała się być wrysowana naturalnie w każdy jej gest. Wciąż była jeszcze tylko młodą dziewczyną, nawet nie kobietą i Leander miał tą świadomość, kiedy tak swobodnie łamał kolejne granice psychiczne i fizyczne. Nie potrafił się oprzeć, nie mógł powstrzymać od demoralizacji.
Ale czy jej młody wiek kiedykolwiek naprawdę mu przeszkadzał?
Z tym pytaniem balansującym na krawędzi świadomości, mężczyzna zatrzymał się na skraju polany; o tej porze roku krzewy niegdyś aromatycznego bzu uginającego się pod ciężarem kwiecia były tylko gąszczem powykrzywianych, nagich gałęzi z uczepionymi ich już jedynie najbardziej upartymi, z resztą brzydko pożółkłymi i zeschniętymi liśćmi. Wyglądały bardziej na wisielców niż źródło życia i możliwość wzrostu rośliny. Leander jednak nie przyglądał się ani nie kontemplował natury zbyt długo. Zamiast tego oparł się wyłącznie z pozoru nonszalancko o jeden z grubszych pni i skupił się na nasłuchiwaniu – tak, żeby usłyszeć, jeśli dziewczyna będzie się zbliżać, żeby poczuć jej obecność z daleka. Zupełnie jakby był na polowaniu, a nie spotkaniu towarzyskim z żywą, myślącą istotą. Szum lasu mieszał się ze wzburzonymi wiatrem falami morza, jednak dźwięki te były wyłącznie tłem, jak dotąd niezakłóconym przez żadnego człowieka.
Zastanawiał się, czy w ogóle trafi w to trudno dostępne miejsce, które wspólnie odwiedzili tylko raz. Czekał cierpliwie, ale z jakiegoś powodu nie potrafił przestać się uśmiechać.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset