Pasaż Laverne de Montmorency
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pasaż Laverne de Montmorency
Jedna z bocznych uliczek Pokątnej, pomimo niepokojących czasów, zwracająca uwagę swoją elegancją. Panuje tutaj o wiele mniejszy tłok niż na głównej ulicy, być może to przez wysokie ceny, a być może przez nietypowość sprzedawanych rzeczy? Znajdują się tutaj małe kawiarenki, kilka restauracji, malutkich księgarni oraz bardziej nietypowe sklepy, gdzie można odnaleźć rzadkie przedmioty. Zegary wskazujące miejsce pobytu, a może wrzeszczące lustro? Mówi się, że pierwszy sklep założyła tutaj sama Laverne de Montmorency, czarownica, która wymyśliła eliksir miłosny, by zamaskować własną brzydotę - być może jest w tym odrobina prawdy, gdyż tuż u wylotu pasażu znajduje się niewielki sklep z gotowymi eliksirami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:23, w całości zmieniany 1 raz
Biedna, nieświadoma Josie. Może to i dobrze, że na ogół nie była altruistką i nie wtrącała się w cudze sprawy. Zajmowała się leczeniem w Mungu, pomagając doświadczonym uzdrowicielom i ucząc się od nich, ale poza jego murami nie wyszukiwała rozmyślnie na ulicy biednych i cierpiących, by wspaniałomyślnie nieść im pomoc i ratować ich przed złem świata. Pilnowała swojego nosa, czego nauczył ją rodzinny dom oraz Hogwart, a szczególnie ostatnie dwa lata nauki. Była dobrze wychowaną panną, a praca, choć była jej pasją i ambicją, nie była czymś, czemu oddawała się bez reszty i dla czego byłaby wiele zaryzykować. Neutralność i nie angażowanie się w potencjalnie ryzykowne sytuacje – to zdaniem jej ojca było kluczem do pomyślności i braku dodatkowych problemów.
Ale jednak nie mogła być zupełnie obojętna, stając twarzą w twarz z osobą taką jak ta kobieta. Gdyby nie jej wymizerowany wygląd, pewnie jej udawanie nie byłoby tak przekonujące, ale nabrała Jocelyn – w końcu w jej świecie, tym poza pracą, ludzie nie chodzili tak mizerni, bladzi i zaniedbani, chyba że byli chorzy i w Mungu. A na ulicy? Cóż, nieczęsto miała okazję korzystać ze swoich umiejętności, a bez użycia odpowiednich zaklęć nie zawsze dawało się bezbłędnie odróżnić prawdę od fałszu. Oczywiście i w Mungu trafiali się symulanci, ludzie, którzy pragnęli kilku dni wolnego od pracy i udawali chorobę, by dostać zwolnienie, bądź też wymigać się od jakiegoś zobowiązania. Niektórzy byli łatwi do rozszyfrowania, niektórzy tak przekonujący, że udawało im się zwodzić nawet bardziej doświadczonych niż Jocelyn... Przynajmniej do momentu rzucenia zaklęć diagnostycznych, które demaskowały nawet najbardziej przekonujący fałsz i wymówki, a nawet podrobione objawy. Zaklęcia weryfikowały wszystko, jeśli się znało ich pełne możliwości, ale na Pokątnej i tak nie mogłaby użyć nawet najprostszego czaru. Wiedziała o tym i nie podobało jej się to, bo utrudniało pracę uzdrowicieli, którzy pewnego dnia mogli trafić na naprawdę potrzebujący przypadek.
Obserwowała ją uważnie, gdy siadała na chodniku. Może gdyby próbowała doszukiwać się w jej zachowaniu jakiegoś spisku, zauważyłaby, że coś jest nie w porządku, ale nie próbowała. Naiwna Josie, która próbowała być dobra i zainteresować się przypadkowo napotkaną kobietą.
- Cóż, jeśli to nie jest pierwszy raz, to może faktycznie powinna się pani udać do magomedyka. Niedaleko stąd jest kominek, którym można się bezpiecznie przenieść – zaproponowała. Tam kobieta mogłaby uzyskać profesjonalną pomoc bez ryzyka, że za użycie magii na Pokątnej obie wylądują za kratkami, a Josie wspaniałomyślnie mogła podprowadzić ją ten kawałek do Dziurawego Kotła, dla spokoju własnego sumienia. – Mogę pomóc pani tam dojść. Nigdy nie należy lekceważyć kwestii zdrowia, nawet jeśli wydaje się, że to nic takiego. – Nie lubiła się zbytnio angażować w problemy obcych ludzi, ale byłaby naprawdę fatalnym materiałem na uzdrowiciela, gdyby ją tak zostawiła i poszła dalej, nie przejmując się jej słabością, która wcale nie musiała, ale mogła być oznaką poważniejszych dolegliwości. Kurs nauczył ją, że nie zawsze wszystko widać na pierwszy rzut oka. Widywała ludzi, którzy twierdzili, że są tylko zmęczeni i osłabieni, a tak naprawdę zaczynało rozkładać ich jakieś choróbsko lub oddziaływało na nich zaklęcie lub eliksir, o których prawie zdążyli zapomnieć.
Ostrożnie podała jej rękę, zamierzając pomóc jej wstać z chodnika. I spojrzała na nią pytająco, oczekując potwierdzenia, czy chce się dostać do kominka, czy nie. Jeśli będzie się bardzo upierać, że woli wrócić do domu, Josie nie będzie mogła nic na to poradzić, przecież nie zaciągnie jej do Munga wbrew woli. Tutaj była tylko zwykłą dziewczyną na zakupach, którą wzięło na bycie dobrą dla obcej kobiety.
Ale jednak nie mogła być zupełnie obojętna, stając twarzą w twarz z osobą taką jak ta kobieta. Gdyby nie jej wymizerowany wygląd, pewnie jej udawanie nie byłoby tak przekonujące, ale nabrała Jocelyn – w końcu w jej świecie, tym poza pracą, ludzie nie chodzili tak mizerni, bladzi i zaniedbani, chyba że byli chorzy i w Mungu. A na ulicy? Cóż, nieczęsto miała okazję korzystać ze swoich umiejętności, a bez użycia odpowiednich zaklęć nie zawsze dawało się bezbłędnie odróżnić prawdę od fałszu. Oczywiście i w Mungu trafiali się symulanci, ludzie, którzy pragnęli kilku dni wolnego od pracy i udawali chorobę, by dostać zwolnienie, bądź też wymigać się od jakiegoś zobowiązania. Niektórzy byli łatwi do rozszyfrowania, niektórzy tak przekonujący, że udawało im się zwodzić nawet bardziej doświadczonych niż Jocelyn... Przynajmniej do momentu rzucenia zaklęć diagnostycznych, które demaskowały nawet najbardziej przekonujący fałsz i wymówki, a nawet podrobione objawy. Zaklęcia weryfikowały wszystko, jeśli się znało ich pełne możliwości, ale na Pokątnej i tak nie mogłaby użyć nawet najprostszego czaru. Wiedziała o tym i nie podobało jej się to, bo utrudniało pracę uzdrowicieli, którzy pewnego dnia mogli trafić na naprawdę potrzebujący przypadek.
Obserwowała ją uważnie, gdy siadała na chodniku. Może gdyby próbowała doszukiwać się w jej zachowaniu jakiegoś spisku, zauważyłaby, że coś jest nie w porządku, ale nie próbowała. Naiwna Josie, która próbowała być dobra i zainteresować się przypadkowo napotkaną kobietą.
- Cóż, jeśli to nie jest pierwszy raz, to może faktycznie powinna się pani udać do magomedyka. Niedaleko stąd jest kominek, którym można się bezpiecznie przenieść – zaproponowała. Tam kobieta mogłaby uzyskać profesjonalną pomoc bez ryzyka, że za użycie magii na Pokątnej obie wylądują za kratkami, a Josie wspaniałomyślnie mogła podprowadzić ją ten kawałek do Dziurawego Kotła, dla spokoju własnego sumienia. – Mogę pomóc pani tam dojść. Nigdy nie należy lekceważyć kwestii zdrowia, nawet jeśli wydaje się, że to nic takiego. – Nie lubiła się zbytnio angażować w problemy obcych ludzi, ale byłaby naprawdę fatalnym materiałem na uzdrowiciela, gdyby ją tak zostawiła i poszła dalej, nie przejmując się jej słabością, która wcale nie musiała, ale mogła być oznaką poważniejszych dolegliwości. Kurs nauczył ją, że nie zawsze wszystko widać na pierwszy rzut oka. Widywała ludzi, którzy twierdzili, że są tylko zmęczeni i osłabieni, a tak naprawdę zaczynało rozkładać ich jakieś choróbsko lub oddziaływało na nich zaklęcie lub eliksir, o których prawie zdążyli zapomnieć.
Ostrożnie podała jej rękę, zamierzając pomóc jej wstać z chodnika. I spojrzała na nią pytająco, oczekując potwierdzenia, czy chce się dostać do kominka, czy nie. Jeśli będzie się bardzo upierać, że woli wrócić do domu, Josie nie będzie mogła nic na to poradzić, przecież nie zaciągnie jej do Munga wbrew woli. Tutaj była tylko zwykłą dziewczyną na zakupach, którą wzięło na bycie dobrą dla obcej kobiety.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
No tego mi jeszcze brakowało, wizyty w Mungu. Nie dość, że nie udała mi się kradzież, to miałam trafić jeszcze na jakiegoś medyka, który próbowałby mi znaleźć jakąś chorobą na wszelką cenę. Na brodę Merlina, nie i jeszcze raz, nie. Pójdę do Cassandry w tym miesiącu, albo w przyszłym o ile mi się nie poprawi. A teraz wcale się źle nie czułam, tylko udawałam, to tym bardziej nie. Może gdybym faktycznie czuła się źle, to byłabym bardziej skora do współpracy. Nie w momencie, gdy byłam zła, że nie udało mi się ściągnąć jej torebki. Widocznie jedna udana kradzież na miesiąc to był szczyt moich możliwości.
- Nie, nie, nie dziękuje, ale mam jeszcze trochę rzeczy do załatwienia. To pewnie po prostu przemęczenie - zaprzeczyłam od razu.
Zrezygnowałam z tej kradzieży, trudno, może innym razem. Tym razem jej dobra wiara w ludzkość i przekonanie, że jest bezpieczna, a źli ludzie jej nie otaczają nie zostanie zniszczona. Ale było to kwestią czasu, w końcu przyjdzie ten moment, kiedy przejrzy na oczy i dowie się, że na świecie nie żyją tylko dobrzy ludzie, ale także ci źli, którzy będą próbować ją na każdym kroku wykorzystać. Tak jak ja przed chwilą, tylko im się uda.
Ale chwyciłam rękę, przyjmując pomoc od kobiety, jednak w żadnym wypadku nie miała ochoty godzić się na odprowadzenie do kominka w Dziurawym Kotle, to było w zupełnie inną stronę niż chciałam iść. Chociaż może w drodze przydarzyły się jeszcze jakaś okazja, to jednak przechodziłybyśmy przez środek zatłoczonej ulicy, nie chciałabym by ktoś nas razem widział. Chociaż nie raz już się o tym przekonywałam, że czasami w takich miejscach było najłatwiej, ale podjęłam już decyzję. Trudno, łatwy łup przeszedł mi obok nosa. Trzeba było mocniej ciągnąć za torebkę.
- Nie, nie, poradzę sobie, ale dziękuję za chęć pomocy - odpowiedziałam z uśmiechem.
Zaczęłam otrzepywać swoje ubranie z kurzu, który osiadł na mnie podczas upadku i siedzenia na ziemi. Zaraz miałam ruszyć dalej i poszukać jakiegoś kolejnego łatwego celu. A jeśli jeszcze kiedyś spotkam tę pannę, to na pewno jej nie odpuszczę i zwinę jej tą torebeczkę, co tak zwisała na jej ramieniu. Chyba, że o tym zapomnę, co też się zdarza, wtedy kobieta będzie mogła uznać, że miała ogromne szczęście.
- Nie, nie, nie dziękuje, ale mam jeszcze trochę rzeczy do załatwienia. To pewnie po prostu przemęczenie - zaprzeczyłam od razu.
Zrezygnowałam z tej kradzieży, trudno, może innym razem. Tym razem jej dobra wiara w ludzkość i przekonanie, że jest bezpieczna, a źli ludzie jej nie otaczają nie zostanie zniszczona. Ale było to kwestią czasu, w końcu przyjdzie ten moment, kiedy przejrzy na oczy i dowie się, że na świecie nie żyją tylko dobrzy ludzie, ale także ci źli, którzy będą próbować ją na każdym kroku wykorzystać. Tak jak ja przed chwilą, tylko im się uda.
Ale chwyciłam rękę, przyjmując pomoc od kobiety, jednak w żadnym wypadku nie miała ochoty godzić się na odprowadzenie do kominka w Dziurawym Kotle, to było w zupełnie inną stronę niż chciałam iść. Chociaż może w drodze przydarzyły się jeszcze jakaś okazja, to jednak przechodziłybyśmy przez środek zatłoczonej ulicy, nie chciałabym by ktoś nas razem widział. Chociaż nie raz już się o tym przekonywałam, że czasami w takich miejscach było najłatwiej, ale podjęłam już decyzję. Trudno, łatwy łup przeszedł mi obok nosa. Trzeba było mocniej ciągnąć za torebkę.
- Nie, nie, poradzę sobie, ale dziękuję za chęć pomocy - odpowiedziałam z uśmiechem.
Zaczęłam otrzepywać swoje ubranie z kurzu, który osiadł na mnie podczas upadku i siedzenia na ziemi. Zaraz miałam ruszyć dalej i poszukać jakiegoś kolejnego łatwego celu. A jeśli jeszcze kiedyś spotkam tę pannę, to na pewno jej nie odpuszczę i zwinę jej tą torebeczkę, co tak zwisała na jej ramieniu. Chyba, że o tym zapomnę, co też się zdarza, wtedy kobieta będzie mogła uznać, że miała ogromne szczęście.
Złamałeś tyle serc
A teraz robisz to i mnie
A ja się na to wszystko godzę
W nadziei na choć kilka chwil
I będę wciąż tu tkwić tak beznadziejnie
wierna ciBo całe moje życie to Ty
A teraz robisz to i mnie
A ja się na to wszystko godzę
W nadziei na choć kilka chwil
I będę wciąż tu tkwić tak beznadziejnie
wierna ciBo całe moje życie to Ty
Masza Dolohov
Zawód : Złodziejka, handlarka i oszustka
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Josie westchnęła. Kobieta była naprawdę uparta, ale z drugiej strony, trudno było jej się dziwić. Raczej nikt nie lubił lądować u uzdrowicieli. Sama też wolała do Munga przychodzić do pracy, a nie na leczenie i całkowicie rozumiała nawet to, jak niechętnie jej matka zgadzała się leżeć na oddziale i wolała poddawać się leczeniu swojej genetycznej przypadłości w domowym zaciszu.
Nie było sensu się upierać i naciskać, gdy kobieta z uporem odmawiała, a jeśli nie działo się nic wyraźnie złego, nikt nie mógł jej nakłonić do tego, by zgodziła się udać do uzdrowiciela. Jocelyn miała tylko nadzieję że nie skończy się to jakimś nieszczęściem, któremu mogła zapobiec, gdyby była bardziej uparta. Ale chyba trochę brakło jej tego uporu, kiedy wyglądało na to, że nieznajoma jakoś zebrała się w sobie.
Westchnęła tylko, uważnie lustrując ją wzrokiem.
- Skoro pani jest pewna, że to nic takiego... – powiedziała. Ostatecznie w magicznym świecie w wielu miejscach były kominki, byli też inni czarodzieje którzy mogli pomóc, gdyby jednak coś się stało. Josie miała nadzieję że kobieta nie była pozostawiona sama sobie, ani że za kilka dni nie zastanie jej na oddziale, zmożoną jakąś chorobą, nawet jeśli teraz na pierwszy rzut oka nie wyglądała szczególnie niepokojąco poza tą chudością i osłabieniem. – No dobrze, wobec tego chyba nic więcej nie mogę teraz zrobić. Proszę na siebie uważać – rzekła tylko. Bo cóż więcej mogła zrobić na Pokątnej, w obliczu osoby która ewidentnie niechętnie przyjmowała wszelkie sugestie związane z udaniem się do uzdrowiciela i uparcie powtarzała, że wszystko w porządku i da sobie radę?
Nie mając pojęcia, że tak naprawdę miała sporo szczęścia, że przygoda z nieznajomą, która tak naprawdę symulowała, nie skończyła się dla niej dużo gorzej. Mogła więc zachować swoją wiarę w świat i ludzi, a o całej sytuacji pewnie szybko zapomni. Przynajmniej dopóki kiedyś znowu nie ujrzy tej twarzy i wychudzonej sylwetki.
Patrzyła, jak kobieta otrzepuje swoje ubrania po wcześniejszym osunięciu na ziemię, a następnie się oddala. Odprowadzała ją wzrokiem, mając nadzieję, że nie omdleje gdzieś po drodze, ale w końcu zniknęła jej z oczu. Josie mogła więc wrócić do swoich spraw, co też zrobiła. Powróciła do przerwanych zakupów, dla których pojawiła się dzisiaj na Pokątnej, a później skierowała się w stronę Dziurawego Kotła, by przenieść się kominkiem do domu. Idąc tam, już nie spotkała po drodze tajemniczej nieznajomej, a gdy już znalazła się w domu, prawie nie myślała o dzisiejszym zajściu, ani tym bardziej o tym, jak bliska była nieprzyjemnej przygody z wykorzystaniem jej naiwności i próbą kradzieży.
| zt.
Nie było sensu się upierać i naciskać, gdy kobieta z uporem odmawiała, a jeśli nie działo się nic wyraźnie złego, nikt nie mógł jej nakłonić do tego, by zgodziła się udać do uzdrowiciela. Jocelyn miała tylko nadzieję że nie skończy się to jakimś nieszczęściem, któremu mogła zapobiec, gdyby była bardziej uparta. Ale chyba trochę brakło jej tego uporu, kiedy wyglądało na to, że nieznajoma jakoś zebrała się w sobie.
Westchnęła tylko, uważnie lustrując ją wzrokiem.
- Skoro pani jest pewna, że to nic takiego... – powiedziała. Ostatecznie w magicznym świecie w wielu miejscach były kominki, byli też inni czarodzieje którzy mogli pomóc, gdyby jednak coś się stało. Josie miała nadzieję że kobieta nie była pozostawiona sama sobie, ani że za kilka dni nie zastanie jej na oddziale, zmożoną jakąś chorobą, nawet jeśli teraz na pierwszy rzut oka nie wyglądała szczególnie niepokojąco poza tą chudością i osłabieniem. – No dobrze, wobec tego chyba nic więcej nie mogę teraz zrobić. Proszę na siebie uważać – rzekła tylko. Bo cóż więcej mogła zrobić na Pokątnej, w obliczu osoby która ewidentnie niechętnie przyjmowała wszelkie sugestie związane z udaniem się do uzdrowiciela i uparcie powtarzała, że wszystko w porządku i da sobie radę?
Nie mając pojęcia, że tak naprawdę miała sporo szczęścia, że przygoda z nieznajomą, która tak naprawdę symulowała, nie skończyła się dla niej dużo gorzej. Mogła więc zachować swoją wiarę w świat i ludzi, a o całej sytuacji pewnie szybko zapomni. Przynajmniej dopóki kiedyś znowu nie ujrzy tej twarzy i wychudzonej sylwetki.
Patrzyła, jak kobieta otrzepuje swoje ubrania po wcześniejszym osunięciu na ziemię, a następnie się oddala. Odprowadzała ją wzrokiem, mając nadzieję, że nie omdleje gdzieś po drodze, ale w końcu zniknęła jej z oczu. Josie mogła więc wrócić do swoich spraw, co też zrobiła. Powróciła do przerwanych zakupów, dla których pojawiła się dzisiaj na Pokątnej, a później skierowała się w stronę Dziurawego Kotła, by przenieść się kominkiem do domu. Idąc tam, już nie spotkała po drodze tajemniczej nieznajomej, a gdy już znalazła się w domu, prawie nie myślała o dzisiejszym zajściu, ani tym bardziej o tym, jak bliska była nieprzyjemnej przygody z wykorzystaniem jej naiwności i próbą kradzieży.
| zt.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Cieszyłam się, że dziewczyna bardziej na mnie nie naciskała. Nie znała mnie, nie stało się też nic strasznego, dlatego nie czuła parcia na to, aby koniecznie mnie przebadano. Prawdopodobnie, gdybym przy okazji zrobiła sobie jakąś krzywdę, to nie udałoby mi się z taką łatwością wymigać. Otrzepując do końca swoje ubrania byłam trochę zła na siebie, że nie wykorzystałam takiej sytuacji, ale już się pogodziłam z faktem, że dzisiaj nie będzie łatwego zarobku. A szkoda, nie pogardziłabym kolejną porcją sporej gotówki. Chociaż patrząc na tę pannę, to miałam wrażenie, że w jej sakieweczce spoczywało zdecydowanie mniej monet, niż w sakiewkach szlachcianek.
- Tak, jestem pewna - zapewniłam ją jeszcze.
Byłam całkiem uprzejma, w końcu okazała mi swoją życzliwość, nie mogłam więc być niemiła, jeśli jeszcze kiedykolwiek ją spotkam i będę chciała w jakiś sposób wykorzystać, to nie chciałabym sobie spalić wszystkich mostów. Kiedyś mogłyby być mi one potrzebne, chociażby do tego, aby w końcu dobrać się do jej torebki. Z zasady nie powinno się okradać dwóch tych samych osób, ale skoro nic się nie wydarzyło, to można chyba spróbować jeszcze raz, tylko dużo, dużo później, kiedy panna już o mnie dawno zapomni.
Pożegnałam ją uprzejmym uśmiechem, odwróciłam się i poszłam w przeciwnym kierunku do tego, w którym szła tamta dziewczyna. Dopóki nie straciła mnie z oczu starałam się iść pewnie i przypadkiem nie zachwiać, coby nie poszła za mną i nie nalegała z powrotem do skorzystania z pomocy uzdrowicieli. Skręciłam w uliczkę, na szczęście za mną nie podążyła. Westchnęłam ciężko, tak zmarnować sytuację, to chyba tylko ja potrafiłam. Ale faktycznie, kobieta miała prawdziwe szczęście. To musiało być naprawdę przykre doświadczenie, kiedy zdawało się sprawę z tego, jak bardzo zostało się oszukanym i wykorzystanym, że straciło się swoją własność, na którą tak długo się pracowało. Znaczy, tak myślę, bo nigdy nie zostałam okradziona. Wzruszyłam jednak ramionami. Takie było ryzyko tego świata, można było trafić na każdego i wszystko się mogło przydarzyć. Kradzież również. Trzeba było być czujnym, nie wierzyć każdemu i nie okazywać zbytniej naiwności, bardzo łatwo było to wykorzystać. I takie osoby jak ja to robiły i nie czuły z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Już dawno się ich pozbyłam gdy okazało się, że kradzież, czy handlowanie nielegalnymi przedmiotami, jest jedynym sposobem, abym mogła wieść w miarę normalne życie u boku męża i syna. Ciągle pamiętałam swoje przygody gdy pracowałam w pubie, nigdy więcej nie chciałam być pod dyktandem innej osoby, która mogła mnie wykorzystywać. Teraz sama byłam sobie panem, sama wybierałam ofiary, sama je okradałam i jedynie Siergiej mógłby coś kazać. Nikt inny. Ruszyłam do domu w nie najlepszym humorze, jakoś straciłam już dzisiaj ochotę na szukanie kolejnej łatwej ofiary. Spróbuję jutro. Może następnym razem bardziej mi się powiedzie?
zt
- Tak, jestem pewna - zapewniłam ją jeszcze.
Byłam całkiem uprzejma, w końcu okazała mi swoją życzliwość, nie mogłam więc być niemiła, jeśli jeszcze kiedykolwiek ją spotkam i będę chciała w jakiś sposób wykorzystać, to nie chciałabym sobie spalić wszystkich mostów. Kiedyś mogłyby być mi one potrzebne, chociażby do tego, aby w końcu dobrać się do jej torebki. Z zasady nie powinno się okradać dwóch tych samych osób, ale skoro nic się nie wydarzyło, to można chyba spróbować jeszcze raz, tylko dużo, dużo później, kiedy panna już o mnie dawno zapomni.
Pożegnałam ją uprzejmym uśmiechem, odwróciłam się i poszłam w przeciwnym kierunku do tego, w którym szła tamta dziewczyna. Dopóki nie straciła mnie z oczu starałam się iść pewnie i przypadkiem nie zachwiać, coby nie poszła za mną i nie nalegała z powrotem do skorzystania z pomocy uzdrowicieli. Skręciłam w uliczkę, na szczęście za mną nie podążyła. Westchnęłam ciężko, tak zmarnować sytuację, to chyba tylko ja potrafiłam. Ale faktycznie, kobieta miała prawdziwe szczęście. To musiało być naprawdę przykre doświadczenie, kiedy zdawało się sprawę z tego, jak bardzo zostało się oszukanym i wykorzystanym, że straciło się swoją własność, na którą tak długo się pracowało. Znaczy, tak myślę, bo nigdy nie zostałam okradziona. Wzruszyłam jednak ramionami. Takie było ryzyko tego świata, można było trafić na każdego i wszystko się mogło przydarzyć. Kradzież również. Trzeba było być czujnym, nie wierzyć każdemu i nie okazywać zbytniej naiwności, bardzo łatwo było to wykorzystać. I takie osoby jak ja to robiły i nie czuły z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Już dawno się ich pozbyłam gdy okazało się, że kradzież, czy handlowanie nielegalnymi przedmiotami, jest jedynym sposobem, abym mogła wieść w miarę normalne życie u boku męża i syna. Ciągle pamiętałam swoje przygody gdy pracowałam w pubie, nigdy więcej nie chciałam być pod dyktandem innej osoby, która mogła mnie wykorzystywać. Teraz sama byłam sobie panem, sama wybierałam ofiary, sama je okradałam i jedynie Siergiej mógłby coś kazać. Nikt inny. Ruszyłam do domu w nie najlepszym humorze, jakoś straciłam już dzisiaj ochotę na szukanie kolejnej łatwej ofiary. Spróbuję jutro. Może następnym razem bardziej mi się powiedzie?
zt
Złamałeś tyle serc
A teraz robisz to i mnie
A ja się na to wszystko godzę
W nadziei na choć kilka chwil
I będę wciąż tu tkwić tak beznadziejnie
wierna ciBo całe moje życie to Ty
A teraz robisz to i mnie
A ja się na to wszystko godzę
W nadziei na choć kilka chwil
I będę wciąż tu tkwić tak beznadziejnie
wierna ciBo całe moje życie to Ty
Masza Dolohov
Zawód : Złodziejka, handlarka i oszustka
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 13 czerwca
Trzynaście; zaledwie od trzynastu minut wędrowała mroźną Pokątną, otulając się szczelniej nowym, zimowym płaszczem, pachnącym jeszcze wnętrzem projektanckiego atelier, ale już czuła się skrajnie zirytowana otaczającymi ją ludźmi. Odzwyczaiła się od tłoku, tłumu, innych osób, spacerujących tuż obok niej, potrącających, wchodzących w drogę, wrzeszczących do siebie i nawołujących dzieci, które pałętały się pod nogami, zachwycone opadami śniegu. Deirdre zawsze omijała skupiska ludzi w okolicach świąt, lecz w tym roku anomalie sprawiły nie lada psikusa, zamieniając pierwsze tygodnie parnego lata w zimową gehennę. Mogła przewidzieć, że tak skończy się jej wizyta w Londynie, ba, mogła wysłać Prymulkę, by odebrała nowo uszyty płaszcz - lecz przecież i tak musiała go ponownie przymierzyć, z zadowoleniem przyjmując przesuwające się magiczne szpilki, podtrzymujące materiał. Przytyła, zauważała to dopiero w odbiciu lustra, i chociaż ciągle daleko było jej do zdrowej wagi, przestała wyglądać jak wycieńczony szkielet. To spostrzeżenie poprawiło humor na zaledwie chwilę, bowiem znów musiała konfrontować się z ściśniętym na Pokątnej motłochem - umknęła przed nim w jedną z bocznych uliczek, spokojniejszych, mniej zatłoczonych. Nie zdążyła jednak odetchnąć z ulgą; zrobiła zaledwie kilka kroków, gdy spod kolumn pasażu wyskoczyła jakaś szalona kobieta.
- Tiary, najpiękniejsze tiary dla najpiękniejszej dzierlatki, modne i wygodne - zaćwierkotała namolnie, zastępując Deirdre drogę. Tsagairt skrzywiła się, lecz było to jedyne, co zdążyła zrobić: sięgnięcie po różdżkę w tej publicznej sytuacji nie wchodziło w grę, a ostre protesty, jakie padły z jej ust, zdawały się tonąć w monologu sprzedawczyni, zachwalającej swe wyroby. Zanim się spostrzegła, kobiecina wsunęła na jej głowę czarną tiarę, lśniącą od drobnych gwiazdek, ozdobioną także koronkową woalką.
- Jak śmiesz ty... - wycedziła prawie bezgłośnie, zaciskając dłoń na ukrytej w kieszeni różdżce. Ponownie: nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bowiem z tiary zaczęła wydobywać się potwornie głośny śpiew, owszem, w rytmie i z dość przyjemnym dla ucha tembrem głosu, ale nie przekreślało to stopnia irytacji, w jaki wpędził Dei ten nagły atak. Niewiele myśląc, sięgnęła bladymi dłońmi do góry, chcąc ściągnąć z głowy tiarę - bezskutecznie, w dodatku rozwścieczyła nakrycie głowy, prowokując je do wydawania z siebie ciągłego, potwornego wrzasku. Tsagairt gotowa była uwierzyć, że przeklęta sklepikarka uszyła tiarę ze skóry szyszymory. - Tango, tango, tańczyć tango, najpiękniejszy taniec miłości dla najpiękniejszych ludzi, uczucie, szum krwi, bicie serca, pasja i romantyzm - bełkotała tiara, sprowadzając na Deirdre piekielne męki. Wspaniale. Ileż by dała, żeby wrócić na Pokątną i dać się zdeptać tłumi, ba, pozwoliłaby się nawet popchnąć chichoczącym dzieciom albo poczuć na biodrze lepką dłoń spoconego mężczyzny - wszystko byłoby lepsze od tego okrutnego upokorzenia. Co z tego, że w bocznej uliczce było mniej ludzi: i tak się tam znajdowali, wgapieni w śpiewającą, gadatliwą czarę. Niemożliwą do zdjęcia. A mogło być jeszcze gorzej: sekundę później nakrycie głowy pisnęło zachwycone i jakąś dziwną siłą pociągnęło swą nosicielkę w bok, w stronę przypadkowego przechodnia. Koronkowa woalka nieco przesłaniała Deirdre widok, kobieta nie potrafiła rozpoznać nieszczęśnika, spetryfikowana wściekłością. Gniew ściskał gardło i spinał mięśnie; nienawidziła bezwolności i upokorzenia, a właśnie to spadało na nią tego pechowego dnia, wraz z ohydną tiarą, głośno gloryfikującą tango ponad innymi rodzajami tańca - i domagającą się wykonania namiętnych kroków w towarzystwie nieszczęśnika, w którego ramiona popchnęła Deirdre, zamieniając śpiew na taneczne mruczenie.
Trzynaście; zaledwie od trzynastu minut wędrowała mroźną Pokątną, otulając się szczelniej nowym, zimowym płaszczem, pachnącym jeszcze wnętrzem projektanckiego atelier, ale już czuła się skrajnie zirytowana otaczającymi ją ludźmi. Odzwyczaiła się od tłoku, tłumu, innych osób, spacerujących tuż obok niej, potrącających, wchodzących w drogę, wrzeszczących do siebie i nawołujących dzieci, które pałętały się pod nogami, zachwycone opadami śniegu. Deirdre zawsze omijała skupiska ludzi w okolicach świąt, lecz w tym roku anomalie sprawiły nie lada psikusa, zamieniając pierwsze tygodnie parnego lata w zimową gehennę. Mogła przewidzieć, że tak skończy się jej wizyta w Londynie, ba, mogła wysłać Prymulkę, by odebrała nowo uszyty płaszcz - lecz przecież i tak musiała go ponownie przymierzyć, z zadowoleniem przyjmując przesuwające się magiczne szpilki, podtrzymujące materiał. Przytyła, zauważała to dopiero w odbiciu lustra, i chociaż ciągle daleko było jej do zdrowej wagi, przestała wyglądać jak wycieńczony szkielet. To spostrzeżenie poprawiło humor na zaledwie chwilę, bowiem znów musiała konfrontować się z ściśniętym na Pokątnej motłochem - umknęła przed nim w jedną z bocznych uliczek, spokojniejszych, mniej zatłoczonych. Nie zdążyła jednak odetchnąć z ulgą; zrobiła zaledwie kilka kroków, gdy spod kolumn pasażu wyskoczyła jakaś szalona kobieta.
- Tiary, najpiękniejsze tiary dla najpiękniejszej dzierlatki, modne i wygodne - zaćwierkotała namolnie, zastępując Deirdre drogę. Tsagairt skrzywiła się, lecz było to jedyne, co zdążyła zrobić: sięgnięcie po różdżkę w tej publicznej sytuacji nie wchodziło w grę, a ostre protesty, jakie padły z jej ust, zdawały się tonąć w monologu sprzedawczyni, zachwalającej swe wyroby. Zanim się spostrzegła, kobiecina wsunęła na jej głowę czarną tiarę, lśniącą od drobnych gwiazdek, ozdobioną także koronkową woalką.
- Jak śmiesz ty... - wycedziła prawie bezgłośnie, zaciskając dłoń na ukrytej w kieszeni różdżce. Ponownie: nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bowiem z tiary zaczęła wydobywać się potwornie głośny śpiew, owszem, w rytmie i z dość przyjemnym dla ucha tembrem głosu, ale nie przekreślało to stopnia irytacji, w jaki wpędził Dei ten nagły atak. Niewiele myśląc, sięgnęła bladymi dłońmi do góry, chcąc ściągnąć z głowy tiarę - bezskutecznie, w dodatku rozwścieczyła nakrycie głowy, prowokując je do wydawania z siebie ciągłego, potwornego wrzasku. Tsagairt gotowa była uwierzyć, że przeklęta sklepikarka uszyła tiarę ze skóry szyszymory. - Tango, tango, tańczyć tango, najpiękniejszy taniec miłości dla najpiękniejszych ludzi, uczucie, szum krwi, bicie serca, pasja i romantyzm - bełkotała tiara, sprowadzając na Deirdre piekielne męki. Wspaniale. Ileż by dała, żeby wrócić na Pokątną i dać się zdeptać tłumi, ba, pozwoliłaby się nawet popchnąć chichoczącym dzieciom albo poczuć na biodrze lepką dłoń spoconego mężczyzny - wszystko byłoby lepsze od tego okrutnego upokorzenia. Co z tego, że w bocznej uliczce było mniej ludzi: i tak się tam znajdowali, wgapieni w śpiewającą, gadatliwą czarę. Niemożliwą do zdjęcia. A mogło być jeszcze gorzej: sekundę później nakrycie głowy pisnęło zachwycone i jakąś dziwną siłą pociągnęło swą nosicielkę w bok, w stronę przypadkowego przechodnia. Koronkowa woalka nieco przesłaniała Deirdre widok, kobieta nie potrafiła rozpoznać nieszczęśnika, spetryfikowana wściekłością. Gniew ściskał gardło i spinał mięśnie; nienawidziła bezwolności i upokorzenia, a właśnie to spadało na nią tego pechowego dnia, wraz z ohydną tiarą, głośno gloryfikującą tango ponad innymi rodzajami tańca - i domagającą się wykonania namiętnych kroków w towarzystwie nieszczęśnika, w którego ramiona popchnęła Deirdre, zamieniając śpiew na taneczne mruczenie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dni mijały podobnie do siebie. Jeden za drugim o dziwno nie wlókł się niemiłosiernie, bowiem między dniem spędzonym w Galerii, popołudniem w czasie którego wertowałem kolejne tomy, próbując dowiedzieć się czegoś o lustrze i nocą która nie zawsze bywała w całości przespana nie miałem czasu, na nudę. Miałem więc zajętą każdą chwilę, ale nie żałowałem tego. Robił to co lubię i miałem mieć możliwość zbadania, czy też może odkrycia, jednej z największych zagadek, przed którymi stanąłem. Lustro znajdujące się w Galerii zdążyłem obejść już kilka razy, zdawało mi się, że zbadałem każdą jedną cegłę która tworzyła mury Hogwartu, wiedziałem jednak, że zbadanie wnętrza, to dopiero początek, a przede mną rozpościera się długa i wyboista droga. Byłem pewien, że Mulciber wspomoże mnie swoją wiedzą, tak samo jak każdy z członków organizacji do której należałem. Wszystkim nam zależało, by nie powtórzyła się sytuacja z Białej Wywerny. Nasze spotkania powinny mijać spokojnie, bez zewnętrznych bodźców burzących nasz spokój.
Maszerowałem spokojnie ulicą unosząc dłoń, by poprawić złote oprawki okularów a nosie. Nie, nie rozglądałem się. Ale też patrzyłem przed siebie, jakby nie widząc. Widziałem jedynie przeszkody, które należało omijać pochłonięty całkowicie własnymi myślami i kolejnymi przemyśleniami zmierzałem w stronę małego sklepiku a pasażu laverne de Montmorency w którym miałem odebrać zamówioną kilka dni wcześniej paczkę, pakunek zawierający notatnik, który mógł ruszyć odrobinę moje poszukiwania. Wrzeszcząca tiara spowodowała, że mimowolnie skrzywiłem twarz, jakby jej dźwięk wydawał jednocześnie odór ciężki do zniesienia. I już miałem iść dalej, minąć całe to dziwaczne zdarzenie, gdy w moje ramiona wpadła kobieta. I mimo, że tiara skrywała jej lico, doskonale wiedziałem, kogo trzymałem w ramionach. Tylko ona pasowała do nich tak idealnie. Tylko dla niej miałem w nich miejsce i choć nigdy nie przyznawałem tego an głos, szczerze wątpiłem, bym miał pozwolić komuś zniewolić się jeszcze tak, jak pozwoliłem jej. Nie, zdecydowanie ta ścieżka nie była już dla mnie. Kiedyś widziałem się jako głowę rodziny, z pociechami o ciemnych włosach, możliwie z lekką wadą wzroku. Ale to odeszło razem z tobą, czyż nie?
- Deirdre. - wypowiedziałem swobodnie, jak zawsze, łapiąc cię pewniej, dokładniej. - Jeśli naciągniesz mięśnie odrobinę mocniej, skory jestem postawić sakiewkę galeonów, że tym razem nie wytrzymają i pękną. - słowa wypadły z much ust, owiane w lekki uśmiech, który zatańczył na wargach. Doskonale zdawałem sobie sprawę jak musiałaś się czuć. Odebrano ci kontrolę, wsadzono w sytuację tak bardzo wyjętą spod Twojej kontroli, że twoje całe ciało wręcz krzyczało o tym w efektywnym geście rozpaczy. Nie, zdecydowanie nie należałaś do osób, które rzucały buty na łące skrytej pod rosą i tańczyły do tylko sobie znanej muzyki. Nie, nie łapałaś też płatków śniegu na język i niewiele było w stanie cię rozczulić. Czyż nie? - Myślisz, że jeśli zatańczymy da ci spokój? - zapytałem, podciągając cię odrobinę w górę, układając wygodniej we własnych ramionach. Znów pozwalając, by otumanił mnie twój zapach, ten który od dawna był moją własną, prywatną śnieżką. - Mam nadzieję, że pamiętasz jeszcze iż nie potrafię w ogóle tańczyć - więc za podeptane palce nie biorę odpowiedzialności. - dodałem beztrosko, czując, że moje zachowanie może jedynie cię rozgniewać. A przecież znałem już twój gniew i nie był mi on straszny. Już nie. Pragnąłem cię tak samo jak zawsze, to się nie zmieniło. I choć znamienne dla mnie cechy były podwalinami mojego charakteru, to ja się zmieniłem. Ale nie żałowałem. Niczego. Bowiem tylko głupcy żałują decyzji, które podejmowali sami świadomie.
Maszerowałem spokojnie ulicą unosząc dłoń, by poprawić złote oprawki okularów a nosie. Nie, nie rozglądałem się. Ale też patrzyłem przed siebie, jakby nie widząc. Widziałem jedynie przeszkody, które należało omijać pochłonięty całkowicie własnymi myślami i kolejnymi przemyśleniami zmierzałem w stronę małego sklepiku a pasażu laverne de Montmorency w którym miałem odebrać zamówioną kilka dni wcześniej paczkę, pakunek zawierający notatnik, który mógł ruszyć odrobinę moje poszukiwania. Wrzeszcząca tiara spowodowała, że mimowolnie skrzywiłem twarz, jakby jej dźwięk wydawał jednocześnie odór ciężki do zniesienia. I już miałem iść dalej, minąć całe to dziwaczne zdarzenie, gdy w moje ramiona wpadła kobieta. I mimo, że tiara skrywała jej lico, doskonale wiedziałem, kogo trzymałem w ramionach. Tylko ona pasowała do nich tak idealnie. Tylko dla niej miałem w nich miejsce i choć nigdy nie przyznawałem tego an głos, szczerze wątpiłem, bym miał pozwolić komuś zniewolić się jeszcze tak, jak pozwoliłem jej. Nie, zdecydowanie ta ścieżka nie była już dla mnie. Kiedyś widziałem się jako głowę rodziny, z pociechami o ciemnych włosach, możliwie z lekką wadą wzroku. Ale to odeszło razem z tobą, czyż nie?
- Deirdre. - wypowiedziałem swobodnie, jak zawsze, łapiąc cię pewniej, dokładniej. - Jeśli naciągniesz mięśnie odrobinę mocniej, skory jestem postawić sakiewkę galeonów, że tym razem nie wytrzymają i pękną. - słowa wypadły z much ust, owiane w lekki uśmiech, który zatańczył na wargach. Doskonale zdawałem sobie sprawę jak musiałaś się czuć. Odebrano ci kontrolę, wsadzono w sytuację tak bardzo wyjętą spod Twojej kontroli, że twoje całe ciało wręcz krzyczało o tym w efektywnym geście rozpaczy. Nie, zdecydowanie nie należałaś do osób, które rzucały buty na łące skrytej pod rosą i tańczyły do tylko sobie znanej muzyki. Nie, nie łapałaś też płatków śniegu na język i niewiele było w stanie cię rozczulić. Czyż nie? - Myślisz, że jeśli zatańczymy da ci spokój? - zapytałem, podciągając cię odrobinę w górę, układając wygodniej we własnych ramionach. Znów pozwalając, by otumanił mnie twój zapach, ten który od dawna był moją własną, prywatną śnieżką. - Mam nadzieję, że pamiętasz jeszcze iż nie potrafię w ogóle tańczyć - więc za podeptane palce nie biorę odpowiedzialności. - dodałem beztrosko, czując, że moje zachowanie może jedynie cię rozgniewać. A przecież znałem już twój gniew i nie był mi on straszny. Już nie. Pragnąłem cię tak samo jak zawsze, to się nie zmieniło. I choć znamienne dla mnie cechy były podwalinami mojego charakteru, to ja się zmieniłem. Ale nie żałowałem. Niczego. Bowiem tylko głupcy żałują decyzji, które podejmowali sami świadomie.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Koronkowa woalka zdobnej tiary irytująco przesłaniała widok, jednocześnie łaskawie kryjąc przed światem zaciśnięte w niemalże niewidoczną linię usta i początki rumieńca wściekłości, spływającego pod ostre kości policzkowe. Głupi, żałosny pech - dlaczego skręciła akurat w tę uliczkę, dlaczego akurat na nią napadła nawiedzona czarownica, dlaczego wokół kręcili się przechodnie, uniemożliwiając naprawę tej tragicznej sytuacji w skuteczny, czarnomagiczny sposób? Deirdre była bliska wściekłego wysyczenia paskudnych klątw, ale najpewniej i one nie przyniosłyby żadnego skutku w starciu z rozwrzeszczanym nakryciem głowy, uporczywie domagającym się wykonania tańca. Pełnego miłości i emocji tanga, doprawdy, stara tiara mogłaby mieć nieco więcej przyzwoitości - przynajmniej nie wyśpiewywała melodii do bezpruderyjnego kankana, goszczącego jedynie na deskach najbardziej wyuzdanych, paryskich rewii. Tsagairt jeszcze raz spróbowała ściągnąć z głowy paskudztwo, bezskutecznie; zachwiała się, lądując w czyichś ramionach, wspierając się odruchowo dłońmi na barkach. W pierwszej chwili nie rozpoznała pechowego mężczyzny, dopiero z następnym wdechem w nozdrza uderzył ją zapach terpentyny, kurzu i włosia pędzli, otoczonego specyficznym, trudnym do przeoczenia aromatem przeszłości. Ich mieszkania, ich pościeli, jego ubrań.
A sądziła, że nie może być gorzej. Gdy rozpoznała w nieznajomym Apollinare'a, zdrętwiała jeszcze bardziej, o ile byłoby to w ogóle możliwe. W jednym miał rację, czuła, że napina się jeszcze mocniej, wręcz do bólu, jak zawsze spetryfikowana w obliczu niespodziewanej sytuacji. Ostatnie miesiące uczyły ją elastyczności, dopasowania do niespodzianek, lecz postawiona pod ścianą upokorzenia ciągle instynktownie zamierała. A on rozumiał to najlepiej, znał tę część dawnej Deirdre na wylot, niejednokrotnie obserwując ją spetryfikowaną nową sytuacją, wśród obcych ludzi i zachowań, wymykających się z ram zasad. Jak w tym przypadku, gdy splot niedorzecznych zdarzeń wepchnął ją prosto w ramiona Apollinare'a, witającego ją czułą kpiną.
- Sauveterre - Siliła się na obojętność, jednakże ton jej głosu bliższy był zirytowanemu sykowi: opanowała się jednak szybko, nie artykułując jego imienia, kojarzyło się ono zbyt romantycznie a i tak utknęła z nim w trudnej sytuacji, z tiarą wyraźnie zachwyconą doborem partnerów do ulicznej wersji Tańca z Gwiazdorami. Nakrycie głowy zaczęło nucić szybki, rytmiczny utwór, ponaglając do wykonania tanga - odpowiedziała także na zadane przez blondyna pytanie, wykrzykując coś o spokoju ducha i wielkim cierpieniu wywołanym brakiem artystycznych doznań. Deirdre zgrzytnęła zębami, zagłuszając na chwilę tiarę; odciągnęła też z twarzy czarną woalkę, lecz nawet przesłonięcie rozcięcia tiary koronką nie wyciszyło nieznośnej mruczanki. - Wiedziałam, że twoja taneczna ignorancja kiedyś przyniesie mi wstyd - wyartykułowała, chociaż to przecież ona generowała wyjątkowo widoczną aurę upokorzenia. Nigdy nie przepadała za tańcem, podczas wernisaży i bankietów trzymała się raczej na uboczu, Apollinare był zresztą zbyt zajęty prowadzeniem dyskusji niż marnowaniem czasu na podobne rozrywki. Teraz mieli pechową okazję nadrobić stracone lata, tak, jak na to zasługiwały: z bolesną świadomości zażenowania i z ruchami bliskimi parodii. - Nie dziwi mnie, że nie potrafisz prowadzić. Może ją powinnam? - dorzuciła kolejną sarkastyczną igłę, mającą wbić się w ego dawnego narzeczonego, mając uwierającą świadomość, że zapewne odbije się od niego jak od niewidzialnej tarczy. Był słabszy - albo takim chciała go widzieć, obniżając w swych oczach wartość Sauveterre jako zagrożenia dla jej spokoju. Trudno jednak o zachowanie dystansu w tak bezpośrednim kontakcie, ciało przy ciele; poprawiła dłoń na jego plecach a myśli odruchowo pomknęły w stronę znaczących je blizn. - To nie powinno tak wyglądać - dodała już ciszej, bardziej do siebie, mając na myśli właściwie wszystko na raz. Ich relację, nieznośną głupotę, jaką się wykazał, zjawiając się majowego wieczoru w Fantasmagorii - i ten żenujący, taneczny występ, jaki rozpoczynali w takt wyśpiewywanej przez tiarę melodii. Okrutnie raniącą uszy.
A sądziła, że nie może być gorzej. Gdy rozpoznała w nieznajomym Apollinare'a, zdrętwiała jeszcze bardziej, o ile byłoby to w ogóle możliwe. W jednym miał rację, czuła, że napina się jeszcze mocniej, wręcz do bólu, jak zawsze spetryfikowana w obliczu niespodziewanej sytuacji. Ostatnie miesiące uczyły ją elastyczności, dopasowania do niespodzianek, lecz postawiona pod ścianą upokorzenia ciągle instynktownie zamierała. A on rozumiał to najlepiej, znał tę część dawnej Deirdre na wylot, niejednokrotnie obserwując ją spetryfikowaną nową sytuacją, wśród obcych ludzi i zachowań, wymykających się z ram zasad. Jak w tym przypadku, gdy splot niedorzecznych zdarzeń wepchnął ją prosto w ramiona Apollinare'a, witającego ją czułą kpiną.
- Sauveterre - Siliła się na obojętność, jednakże ton jej głosu bliższy był zirytowanemu sykowi: opanowała się jednak szybko, nie artykułując jego imienia, kojarzyło się ono zbyt romantycznie a i tak utknęła z nim w trudnej sytuacji, z tiarą wyraźnie zachwyconą doborem partnerów do ulicznej wersji Tańca z Gwiazdorami. Nakrycie głowy zaczęło nucić szybki, rytmiczny utwór, ponaglając do wykonania tanga - odpowiedziała także na zadane przez blondyna pytanie, wykrzykując coś o spokoju ducha i wielkim cierpieniu wywołanym brakiem artystycznych doznań. Deirdre zgrzytnęła zębami, zagłuszając na chwilę tiarę; odciągnęła też z twarzy czarną woalkę, lecz nawet przesłonięcie rozcięcia tiary koronką nie wyciszyło nieznośnej mruczanki. - Wiedziałam, że twoja taneczna ignorancja kiedyś przyniesie mi wstyd - wyartykułowała, chociaż to przecież ona generowała wyjątkowo widoczną aurę upokorzenia. Nigdy nie przepadała za tańcem, podczas wernisaży i bankietów trzymała się raczej na uboczu, Apollinare był zresztą zbyt zajęty prowadzeniem dyskusji niż marnowaniem czasu na podobne rozrywki. Teraz mieli pechową okazję nadrobić stracone lata, tak, jak na to zasługiwały: z bolesną świadomości zażenowania i z ruchami bliskimi parodii. - Nie dziwi mnie, że nie potrafisz prowadzić. Może ją powinnam? - dorzuciła kolejną sarkastyczną igłę, mającą wbić się w ego dawnego narzeczonego, mając uwierającą świadomość, że zapewne odbije się od niego jak od niewidzialnej tarczy. Był słabszy - albo takim chciała go widzieć, obniżając w swych oczach wartość Sauveterre jako zagrożenia dla jej spokoju. Trudno jednak o zachowanie dystansu w tak bezpośrednim kontakcie, ciało przy ciele; poprawiła dłoń na jego plecach a myśli odruchowo pomknęły w stronę znaczących je blizn. - To nie powinno tak wyglądać - dodała już ciszej, bardziej do siebie, mając na myśli właściwie wszystko na raz. Ich relację, nieznośną głupotę, jaką się wykazał, zjawiając się majowego wieczoru w Fantasmagorii - i ten żenujący, taneczny występ, jaki rozpoczynali w takt wyśpiewywanej przez tiarę melodii. Okrutnie raniącą uszy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Właściwie nie spodziewałem się dzisiaj niczego szczególnego. Jedynie lekka nadzieja tliła się gdzieś w zgliszczach w których niegdyś znajdowało się serce, iż pakunek który zamierzałem odebrać zawierać w sobie będzie dokładnie to, co było mi potrzebne. Tak tak, na nic więcej nie liczyłem, niczego więcej się nie spodziewałem. Jednak, czyż los nie bywał okrutnie przewrotny?
Moje nazwisko na twoich wargach, jedynie uniosło leniwie wyżej kącik ust. Kiedy ostatnio zwróciłaś się do mnie imieniem? Pamiętałem doskonale, było to jeszcze w czasach gdy zdawało się i kroczymy po tej samej ścieżce, prowadzającej do wspólnego celu. Od kiedy pojawiłem się w Londynie nie zatańczyło na tych ustach ani razu, jakby splamiła je klątwa, albo gorycz, która spoczywała na języku ciężka do przełknięcia.
Nie miało to znaczenia, nie wróciłem dla Ciebie.
Choć skłamałbym, gdybym nie powiedział że w jakiś sposób odczuwałem zimną satysfakcję posiadając możliwość obserwowania jak obijasz się w środku o ramy ustanowione przez samą siebie, jak drżysz wewnętrznie, niewidocznie dla innych poza mną, bowiem umiałem czytać z cieni na dnie twoich tęczówek - i w końcu - jak usilnie próbujesz pokazać mi gdzie znajduje się moje miejsce, choć sam doskonale zdawałem sobie z niego sprawę.
To jedynie poprawiało mi humor, bowiem teraz już wiedziałem dla czego mnie zostawiłaś - los potrafił być czasami okrutny, nieprawdaż?
Pozwoliłem byś wylewała dzisiejszą frustrację w kolejnych słowach milcząc na razie. Tiara zakrzykująca o spokoju ducha sprawiła, że odchyliłem głowę i zaśmiałem się lekko. Tak, doskonale rozumiałem jak wielki cień pokłada się na życiu pozbawionym doznań artystycznych.
- Mon chéri, w obecnej chwili jestem jedynym skorym ci pomóc. - poinformowałem cię spokojnie, nachylając się lekko, by słowa dotarły jedynie do Twoich uszu. Znajomy zapach dotarł do nozdrzy. Tak, tylko po to to zrobiłem. Skarć mnie jeśli masz na to ochotę. - Jeśli jednak takie jest twoje życzenie - odejdę. - tak jak ty odeszłaś lata temu, pamiętasz jeszcze ten dzień? Ja wątpiłem, bym kiedykolwiek miał zapomnieć ciszę, która wybrzmiewała w mojej głowie w mojej twarzy, podczas gdy tobą targały żywioły. Do dziś zastanawiam się, czy tylko ja umierałem w ciszy i samotnie, czy też każdy z nas umiera właśnie w ten sposób. - Jak myślisz, jak długo będziesz mieć na głowie tą miłośniczkę artystycznych doznań nim znajdzie się kolejny szaleniec? - zapytałem retorycznie, zawieszając ostatnie zgłoski w powietrzu rozejrzałem się kontrolnie dookoła dostrzegając kilka zwabionych pokrzykiwaniami tiary spojrzeń. Jednak nie dostrzegłem żadnego chętnego, który zająłby moje miejsce. Mogłaś wybierać Deirdre, jak zawsze miałaś tylko dwie drogi.
- Może i powinnaś, ale to nie twoja rola. - odpowiedziałem wracając spojrzeniem do widoku, który rozpościerał się pode mną, niewiele niżej. I choć uśmiech nie schodził z twarzy, w błękitnych tęczówkach zalśniła stalowa nuta. Nie, moja droga, to nie ty dzisiaj prowadzisz. Nawet jeśli nie potrafiłem, nie miałem lepszej okazji by się nauczyć i lepszej nie mogłem dostać od wszechświata. Jeśli zaś ta droga ci nie odpowiadała, zawsze pozostawało rozejście się w dwóch różnych kierunkach, prawda? O ile tiara, bez odtańczenia jej umiłowanego tanga miała cię gdziekolwiek puścić. Nie wiedzieć czemu, ale możliwość iż to osobliwe nakrycie głowy zostałby twoim codziennym towarzyszem zdecydowanie poprawiała mi humor nie zdejmując z ust lekkiego uśmiechu.
- Więc... - zagadnąłem swobodnie, ruszając po raz pierwszy, trochę koślawo, jednak pewnie. Jeśli miałem się błaźnić, to tylko z tobą, czyż nie? Tak, kiedyś myślałem że to jedyna wizja mojej przyszłości. - Jak to powinno wyglądać? - zapytałem nie spodziewając się odpowiedzi, jednak licząc, że jakaś w końcu się pojawi. Przed laty, gdy starałem się o Twoje względy przypominałaś dzikie zwierze, które systematycznie i spokojnie należało do siebie przyzwyczaić, przekonać. Teraz nie zamierzałem niczego innego, prawdopodobnie nie miałaś być już nigdy moja, jednak za dużo nas łączyło - zarówno w przeszłości i przyszłości - bym mógł tak po prostu przejść obok ciebie obojętnie.
Moje nazwisko na twoich wargach, jedynie uniosło leniwie wyżej kącik ust. Kiedy ostatnio zwróciłaś się do mnie imieniem? Pamiętałem doskonale, było to jeszcze w czasach gdy zdawało się i kroczymy po tej samej ścieżce, prowadzającej do wspólnego celu. Od kiedy pojawiłem się w Londynie nie zatańczyło na tych ustach ani razu, jakby splamiła je klątwa, albo gorycz, która spoczywała na języku ciężka do przełknięcia.
Nie miało to znaczenia, nie wróciłem dla Ciebie.
Choć skłamałbym, gdybym nie powiedział że w jakiś sposób odczuwałem zimną satysfakcję posiadając możliwość obserwowania jak obijasz się w środku o ramy ustanowione przez samą siebie, jak drżysz wewnętrznie, niewidocznie dla innych poza mną, bowiem umiałem czytać z cieni na dnie twoich tęczówek - i w końcu - jak usilnie próbujesz pokazać mi gdzie znajduje się moje miejsce, choć sam doskonale zdawałem sobie z niego sprawę.
To jedynie poprawiało mi humor, bowiem teraz już wiedziałem dla czego mnie zostawiłaś - los potrafił być czasami okrutny, nieprawdaż?
Pozwoliłem byś wylewała dzisiejszą frustrację w kolejnych słowach milcząc na razie. Tiara zakrzykująca o spokoju ducha sprawiła, że odchyliłem głowę i zaśmiałem się lekko. Tak, doskonale rozumiałem jak wielki cień pokłada się na życiu pozbawionym doznań artystycznych.
- Mon chéri, w obecnej chwili jestem jedynym skorym ci pomóc. - poinformowałem cię spokojnie, nachylając się lekko, by słowa dotarły jedynie do Twoich uszu. Znajomy zapach dotarł do nozdrzy. Tak, tylko po to to zrobiłem. Skarć mnie jeśli masz na to ochotę. - Jeśli jednak takie jest twoje życzenie - odejdę. - tak jak ty odeszłaś lata temu, pamiętasz jeszcze ten dzień? Ja wątpiłem, bym kiedykolwiek miał zapomnieć ciszę, która wybrzmiewała w mojej głowie w mojej twarzy, podczas gdy tobą targały żywioły. Do dziś zastanawiam się, czy tylko ja umierałem w ciszy i samotnie, czy też każdy z nas umiera właśnie w ten sposób. - Jak myślisz, jak długo będziesz mieć na głowie tą miłośniczkę artystycznych doznań nim znajdzie się kolejny szaleniec? - zapytałem retorycznie, zawieszając ostatnie zgłoski w powietrzu rozejrzałem się kontrolnie dookoła dostrzegając kilka zwabionych pokrzykiwaniami tiary spojrzeń. Jednak nie dostrzegłem żadnego chętnego, który zająłby moje miejsce. Mogłaś wybierać Deirdre, jak zawsze miałaś tylko dwie drogi.
- Może i powinnaś, ale to nie twoja rola. - odpowiedziałem wracając spojrzeniem do widoku, który rozpościerał się pode mną, niewiele niżej. I choć uśmiech nie schodził z twarzy, w błękitnych tęczówkach zalśniła stalowa nuta. Nie, moja droga, to nie ty dzisiaj prowadzisz. Nawet jeśli nie potrafiłem, nie miałem lepszej okazji by się nauczyć i lepszej nie mogłem dostać od wszechświata. Jeśli zaś ta droga ci nie odpowiadała, zawsze pozostawało rozejście się w dwóch różnych kierunkach, prawda? O ile tiara, bez odtańczenia jej umiłowanego tanga miała cię gdziekolwiek puścić. Nie wiedzieć czemu, ale możliwość iż to osobliwe nakrycie głowy zostałby twoim codziennym towarzyszem zdecydowanie poprawiała mi humor nie zdejmując z ust lekkiego uśmiechu.
- Więc... - zagadnąłem swobodnie, ruszając po raz pierwszy, trochę koślawo, jednak pewnie. Jeśli miałem się błaźnić, to tylko z tobą, czyż nie? Tak, kiedyś myślałem że to jedyna wizja mojej przyszłości. - Jak to powinno wyglądać? - zapytałem nie spodziewając się odpowiedzi, jednak licząc, że jakaś w końcu się pojawi. Przed laty, gdy starałem się o Twoje względy przypominałaś dzikie zwierze, które systematycznie i spokojnie należało do siebie przyzwyczaić, przekonać. Teraz nie zamierzałem niczego innego, prawdopodobnie nie miałaś być już nigdy moja, jednak za dużo nas łączyło - zarówno w przeszłości i przyszłości - bym mógł tak po prostu przejść obok ciebie obojętnie.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przeklęty Sauveterre miał rację, obok nie widziała żadnego innego odpowiedniego kandydata do tego typu upokorzeń a nie zapowiadało się na to, by równie parszywa tiara odpuściła swoje niemoralne pragnienia, domagając się wykonania tanga. W miejscu publicznym, w otoczeniu świadków - cóż za moralna degrengolada, nawet Deirdre wiedziała, jaką złą sławą cieszył się ten prawie erotyczny taniec i choć od kilkudziesięciu lat gościł już na salonach, zdobywając coraz więcej wielbicieli zmysłowej muzyki, to Tsagairt oddałaby wiele, by móc po prostu porwać się walcowi lub innemu, bardziej klasycznemu utworowi. Wymagającemu dalekiej ramy, kulturalnego dystansu pomiędzy ciałami, nieistniejącego w pełnym pasji tangu. Z rozdarcia w materiale tiary wybrzmiało kolejne ponaglenie oraz intensywniejszy przyśpiew, ponaglający do spełnienia rozkazu - czyżby w nakryciu głowy została zaklęta dusza zaczytującej się w romansach paniusi, która pośmiertnie pragnęła spełniać swe książkowe wyobrażenia? Deirdre zesztywniała jeszcze bardziej, gdy poczuła na szyi ciepły oddech Apollinare'a, był blisko, za blisko i nie zdołała już powstrzymać się od nerwowego wzdrygnięcia. Mon chéri. Zacisnęła usta, dając sobie kilka sekund na przyzwyczajenie się do tej idiotycznej sytuacji. Do niedorzecznego nakrycia głowy i jego żądań - i do bliskości Sauveterre, jak zwykle odnoszącego się do niej z łagodną wyrozumiałością. Nie zamierzała się z nim zgadzać ani potwierdzać jego spostrzeżeń, więc łaskawie - dla samej siebie - je zignorowała, pozwalając sobie na jeszcze dwa głębsze wdechy. Dla uspokojenia, dla zaprzestania wbijania paznokci w jego plecy, dla przyzwyczajenia się do tego, że znów miała go obok, pochylającego się nad nią tak, że jeden ze złotych kosmyków przydługich włosów łaskotał ją w policzek.
- Dobrze - wydusiła z siebie a kosztowało ją to całą nagromadzoną energię. Skorzysta z jego pomocy a potem szybko zniknie; limit pecha na ten okropny dzień wyczerpała już dawno. - Im szybciej się jej pozbędę tym lepiej - dodała powracając do lodowatego i opanowanego tonu a ignorowanie słów Apollinare'a wychodziło jej wręcz doskonale, nawet pomimo niskiego, mruczącego, delikatnego tonu, jakim ciągle się do niej zwracał - z silnym francuskim akcentem, którego zdołał ją przez wspólne lata nauczyć. - Metrum dwie trzecie. Musisz być bliżej - poinstruowała go beznamiętnie, samej przenosząc jedną na dłoń na męskie ramię - a drugą wplatając w chłodne palce. Sauvetterre ruszył powoli, do muzyki inkantowanej przez tiarę, prawie depcząc przy tym buty Deirdre, umknęła jednak spod jego nóg, pozwalając mu się powoli obrócić. - Szybciej - dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu, czując się nagle dziwnie dwuznacznie. Tango wymagało bliskości, bioder tuż przy biodrach, rąk sunących po ciele, pasji pomiędzy partnerami, a Dei nie potrafiła wykrzesać z siebie nic poza frustracją. Pomagającą jednakże zachować nieco ognia w następnych ruchach, szybszych krokach, nieco nieporadnych i dalekich od profesjonalnej płynności, ale pozwalających uznać tę próbę za tango. Czarna woalka ponownie przesłoniła twarz Tsagairt, gwarantując jej choć odrobinę intymności w tej obrazoburczej sytuacji. Apollinare odwrócił ją gwałtownie aż prawie poślizgnęła się na śliskim od śniegu bruku. Mocniej wsparła się na jego ramionach, tancerzem był doprawdy okropnym - lecz nie syknęła z niezadowolenia, zbyt długo spoglądając w błękitne oczy. - Szybciej i mocniej, ruchy nie mogą być tak delikatne - dodała nieco żywiej, już nie jak zaczarowany manekin klepiący urzędnicze formułki. Wiedziała, że pyta o coś innego, o to, jak wyobrażała sobie ich kooperację na innym gruncie niż tanecznym, ale w tej tanecznej bliskości nie potrafiła zebrać myśli w wystarczająco obojętną całość. Pamiętała go. Znała go. Planowała z nim przyszłość i chociaż tamte czasy minęły bezpowrotnie, to dziwny, denerwujący sentyment pozostał, zwłaszcza rozogniony jej rozpaczliwym pożegnaniem z początku kwietnia. Miała nadzieję, że zdołał o nim zapomnieć, przytłoczony artystycznymi doznaniami kolejnych tygodni.
- Dobrze - wydusiła z siebie a kosztowało ją to całą nagromadzoną energię. Skorzysta z jego pomocy a potem szybko zniknie; limit pecha na ten okropny dzień wyczerpała już dawno. - Im szybciej się jej pozbędę tym lepiej - dodała powracając do lodowatego i opanowanego tonu a ignorowanie słów Apollinare'a wychodziło jej wręcz doskonale, nawet pomimo niskiego, mruczącego, delikatnego tonu, jakim ciągle się do niej zwracał - z silnym francuskim akcentem, którego zdołał ją przez wspólne lata nauczyć. - Metrum dwie trzecie. Musisz być bliżej - poinstruowała go beznamiętnie, samej przenosząc jedną na dłoń na męskie ramię - a drugą wplatając w chłodne palce. Sauvetterre ruszył powoli, do muzyki inkantowanej przez tiarę, prawie depcząc przy tym buty Deirdre, umknęła jednak spod jego nóg, pozwalając mu się powoli obrócić. - Szybciej - dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu, czując się nagle dziwnie dwuznacznie. Tango wymagało bliskości, bioder tuż przy biodrach, rąk sunących po ciele, pasji pomiędzy partnerami, a Dei nie potrafiła wykrzesać z siebie nic poza frustracją. Pomagającą jednakże zachować nieco ognia w następnych ruchach, szybszych krokach, nieco nieporadnych i dalekich od profesjonalnej płynności, ale pozwalających uznać tę próbę za tango. Czarna woalka ponownie przesłoniła twarz Tsagairt, gwarantując jej choć odrobinę intymności w tej obrazoburczej sytuacji. Apollinare odwrócił ją gwałtownie aż prawie poślizgnęła się na śliskim od śniegu bruku. Mocniej wsparła się na jego ramionach, tancerzem był doprawdy okropnym - lecz nie syknęła z niezadowolenia, zbyt długo spoglądając w błękitne oczy. - Szybciej i mocniej, ruchy nie mogą być tak delikatne - dodała nieco żywiej, już nie jak zaczarowany manekin klepiący urzędnicze formułki. Wiedziała, że pyta o coś innego, o to, jak wyobrażała sobie ich kooperację na innym gruncie niż tanecznym, ale w tej tanecznej bliskości nie potrafiła zebrać myśli w wystarczająco obojętną całość. Pamiętała go. Znała go. Planowała z nim przyszłość i chociaż tamte czasy minęły bezpowrotnie, to dziwny, denerwujący sentyment pozostał, zwłaszcza rozogniony jej rozpaczliwym pożegnaniem z początku kwietnia. Miała nadzieję, że zdołał o nim zapomnieć, przytłoczony artystycznymi doznaniami kolejnych tygodni.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wiedziałem, że mam rację, tak samo jak wiedziałem, że doprowadzało cię to do furii w stopniu równym - jeśli nie większym - co mrucząca melodię tiara, nadal wrednie znajdująca się na twojej głowie. Zdawało mi się, że z naszej trójki tylko tobie nie było wygodnie. Nie, nie zdawało - byłem tego niemal pewien. Otoczona gapiami, w moich ramionach - tak znajomych, a jednak w jakiś sposób tak dla ciebie przeklęty, byłaś na swoich własnych granicach komfortu. A nawet, pokusiłbym się o stwierdzenie, że już jakiś czas temu zrobiłaś krok wpadając w przepaść głęboką i ciemną.
Tak samo nie podobał ci się taniec, czyż nie? Jak i fakt, że musiałeś odtańczyć go ze mną. Z naszej dwójki to ty choć trochę wiedziałaś która noga w jakim momencie gdzie powinna stanąć. Ja nie miałem o tym zielonego pojęcia. Kiedyś bawiło ci to, że nie potrafię tańczyć, teraz tylko wyraźnie wzniecało mocniej żar wściekłości, która odbijała się na jasnym licu wśród zaciśniętych ust i spiętych mięśni.
Wzdrygnięcie nie uszło mojej uwadze, pławiłem się w nim. Tak jak niegdyś przebijałem się przez kolejne bramy choć wiedziałem, że koniec podróży nie będzie taki sami. To to mnie najbardziej pociągało, poznanie, badanie, sztuka czytania z ciebie, gdy nikt inny tego nie potrafił. Możliwość wyciągnięcia na wierzch emocji - zarówno tych, które skrywałaś celowo, jak i wszystkich tych, o których nie miałaś pojęcia.
Idealnie potrafiłaś ignorować moje słowa, właśnie prezentowałaś mi tą ciężką sztukę na żywo. A ja spokojnie przyglądałem się jej, kompletnie niewzruszony. Zdawało mi się, że byliśmy kompatybilni, nadal, mimo upływu lat. Dwa przeciwieństwa w przeszłości przyciągnięte do siebie. Przeciwstawne formy idealnie pasujące. Teraz chciałaś jedynie mnie odepchnąć, byle dalej , byle mocniej, jakby nie zdając sobie sprawy, że twoje działania nie przynoszą i nie przyniosą żadnego efektu.
Blizny na plechach pozostawały pamiątką, mógłbym spróbować się ich pozbyć, jednak miałem wrażenie, jakbym podstępem próbował też pozbyć się części mnie, części doświadczenia, które posiadłem. Tego nie zamierzałem robić. Znałem je na pamięć, tak samo jak uczucie, gdy ich dotykałaś. Robiłaś to inaczej nie wszystkie inne dłonie, które mnie dotykały. A mimo upływu czasu nadal robiłaś to tak samo. Przymknąłem na kilka chwil powieki. W końcu ruszając.
Trudno było dać porwać muzyce nuconej przez tiarę, ale mimo tego starałem sie jak najmocniej, mimo, że niewiele potrafiłem. Właściwie - bądźmy szczerzy - nic. Czym do cholery było metrum na dwie trzecie? W sensie, znałem jego ogólnie pojęcie, ale wiedza, a umiejętnoś jej zastosowanie całkiem się ze sobą rozmywały. Jednak nie przeszkadzało mi to, nie obchodziło mnie, że ludzie na mnie patrzą. Mógłbym i odgrywać sam błazna, jeśli miałoby cię to uspokoić, jednak do tanga trzeba było dwojga, czyż nie?
Nie odpowiadałem na polecenia, starałem się jedynie je wykonać. Gdy jeden z obrótw wyszedł, cóż, marnie, i tym się nie przejąłem. Jednak zatrzymałaś wzrok na moich tęczówkach na dłóżej, widziałem coś, co ostatecznie jeszcze sam nie potrafiłem nazwać.
- Zawsze podziwiałem to jak to robisz. - powiedziałem szczerze, nie mówiąc też nic nowego, wiedziałaś zawsze co myślę. To jak żonglowałaś słowami, odpowiedziami, jak odpowiadałaś tak, by wychodziło na twoje było czymś, czego niejeden ci pozazdrościł. - Nie sądzisz jednak, że więcej zyskamy działając wspólnie? Kiedyś byliśmy przyjaciółmi. - rzuciłem spokojnie. Czy zależało mi na tobie? Tak, wątpiłem by kiedykolwiek miało przestać. Czy zamierzałem rzucać się do twoich stóp i błagać? Nie, to nigdy nie mogło zadziać się między nami. Nie potrafiliśmy prosić, prawda? Trudno było też brać, lepiej było zdobywać wszystko samemu. Nie sądziłem jednak, byśmy musieli ostentacyjnie się ignorować, lodowate milczenie okraszać jeszcze zimniejszym spojrzeniem. Lubiłem ciebie, Deirdre, moją towarzyszkę, przyjaciółkę, kochankę, ukochaną. I brakowało mi ciebie, choć był to brak z którym - jak się dowiedziałem po czasie - byłem w stanie dalej żyć.
Tak samo nie podobał ci się taniec, czyż nie? Jak i fakt, że musiałeś odtańczyć go ze mną. Z naszej dwójki to ty choć trochę wiedziałaś która noga w jakim momencie gdzie powinna stanąć. Ja nie miałem o tym zielonego pojęcia. Kiedyś bawiło ci to, że nie potrafię tańczyć, teraz tylko wyraźnie wzniecało mocniej żar wściekłości, która odbijała się na jasnym licu wśród zaciśniętych ust i spiętych mięśni.
Wzdrygnięcie nie uszło mojej uwadze, pławiłem się w nim. Tak jak niegdyś przebijałem się przez kolejne bramy choć wiedziałem, że koniec podróży nie będzie taki sami. To to mnie najbardziej pociągało, poznanie, badanie, sztuka czytania z ciebie, gdy nikt inny tego nie potrafił. Możliwość wyciągnięcia na wierzch emocji - zarówno tych, które skrywałaś celowo, jak i wszystkich tych, o których nie miałaś pojęcia.
Idealnie potrafiłaś ignorować moje słowa, właśnie prezentowałaś mi tą ciężką sztukę na żywo. A ja spokojnie przyglądałem się jej, kompletnie niewzruszony. Zdawało mi się, że byliśmy kompatybilni, nadal, mimo upływu lat. Dwa przeciwieństwa w przeszłości przyciągnięte do siebie. Przeciwstawne formy idealnie pasujące. Teraz chciałaś jedynie mnie odepchnąć, byle dalej , byle mocniej, jakby nie zdając sobie sprawy, że twoje działania nie przynoszą i nie przyniosą żadnego efektu.
Blizny na plechach pozostawały pamiątką, mógłbym spróbować się ich pozbyć, jednak miałem wrażenie, jakbym podstępem próbował też pozbyć się części mnie, części doświadczenia, które posiadłem. Tego nie zamierzałem robić. Znałem je na pamięć, tak samo jak uczucie, gdy ich dotykałaś. Robiłaś to inaczej nie wszystkie inne dłonie, które mnie dotykały. A mimo upływu czasu nadal robiłaś to tak samo. Przymknąłem na kilka chwil powieki. W końcu ruszając.
Trudno było dać porwać muzyce nuconej przez tiarę, ale mimo tego starałem sie jak najmocniej, mimo, że niewiele potrafiłem. Właściwie - bądźmy szczerzy - nic. Czym do cholery było metrum na dwie trzecie? W sensie, znałem jego ogólnie pojęcie, ale wiedza, a umiejętnoś jej zastosowanie całkiem się ze sobą rozmywały. Jednak nie przeszkadzało mi to, nie obchodziło mnie, że ludzie na mnie patrzą. Mógłbym i odgrywać sam błazna, jeśli miałoby cię to uspokoić, jednak do tanga trzeba było dwojga, czyż nie?
Nie odpowiadałem na polecenia, starałem się jedynie je wykonać. Gdy jeden z obrótw wyszedł, cóż, marnie, i tym się nie przejąłem. Jednak zatrzymałaś wzrok na moich tęczówkach na dłóżej, widziałem coś, co ostatecznie jeszcze sam nie potrafiłem nazwać.
- Zawsze podziwiałem to jak to robisz. - powiedziałem szczerze, nie mówiąc też nic nowego, wiedziałaś zawsze co myślę. To jak żonglowałaś słowami, odpowiedziami, jak odpowiadałaś tak, by wychodziło na twoje było czymś, czego niejeden ci pozazdrościł. - Nie sądzisz jednak, że więcej zyskamy działając wspólnie? Kiedyś byliśmy przyjaciółmi. - rzuciłem spokojnie. Czy zależało mi na tobie? Tak, wątpiłem by kiedykolwiek miało przestać. Czy zamierzałem rzucać się do twoich stóp i błagać? Nie, to nigdy nie mogło zadziać się między nami. Nie potrafiliśmy prosić, prawda? Trudno było też brać, lepiej było zdobywać wszystko samemu. Nie sądziłem jednak, byśmy musieli ostentacyjnie się ignorować, lodowate milczenie okraszać jeszcze zimniejszym spojrzeniem. Lubiłem ciebie, Deirdre, moją towarzyszkę, przyjaciółkę, kochankę, ukochaną. I brakowało mi ciebie, choć był to brak z którym - jak się dowiedziałem po czasie - byłem w stanie dalej żyć.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Im większy spokój emanował z twarzy Apollinare'a, tym większy żar wzbudzał się w Deirdre. Zawsze się uzupełniali, jego stoickie podejście do życia i artystyczne zacięcie w rozwiązywaniu skomplikowanych problemów koiły skołatane ministerialnym kieratem nerwy, dawały poczucie bezpieczeństwa, budowały prawdziwy dom, pełen zrozumienia i czułości, jakie finalnie nauczył ją okazywać. Pamiętała to tak samo dokładnie, jak boleśnie - lecz nie z powodu tęsknoty czy żalu za utraconą szansą za normalność. Uwierał ją sam fakt tak intymnej, kameralnej zażyłości, odsłonięcia się przed kimś z wszystkimi wadami, błędami i strachami, pozwolenia na to, by poznał ją całą, bez kłamstw i póz. Poznał i pokochał, chcąc założyć z nią rodzinę, ufając na tyle, by oddać serce w jej chłodne dłonie, bez zastrzeżeń i zabezpieczeń. Nie dowierzała przeszłości, własnej głupocie, podyktowanej naiwną nadzieją na spokojne, nudne życie. Pierwsza miłość oślepiła ją, zdusiła ambicję, która i tak w końcu wybuchnęła z jeszcze większą, tłamszoną miesiącami siłą, pozostawiając po ich związku zgliszcza. Etap przejściowy, gdy spędzała całe noce skulona w kłębek, z zębami wbitymi w przedramię, by nie wrzeszczeć ze strachu, bólu i upokorzenia, przysłaniała czarną kurtyną, wybiórczo przyglądając się kalejdoskopowi historii. Ich historii.
Zaczynającej się ponownie, niedorzecznie, kpiąco. Od wybuchu pretensji, zaspokajanej tęsknoty, upokarzającego zdziwienia - i nieprzyzwoitych aktywności na środku ulicy. Krótka musztra udzielona Sauveterre przy akompaniamencie żywiołowego mruczenia tiary, przyniosła krótkotrwałe rezultaty: przemieścili się o kilka stóp w prawo, by później zawrócić i odbić w bok, pod kolumnadę pasażu, gdzie od Apollinare ponownie stracił werwę, sprawiając, że Dei potknęła się na nierównym bruku. - Co dokładnie podziwiałeś? - spytała, nie kryjąc niezadowolenia. Rozdrapywali stare rany, wkraczali na grząski grunt wspomnień dobrych, ciągle skrzących się w jej sercu łuną dawnego szczęścia. Duma, z jaką świętował jej sukcesy, wrażliwość, czułość, uwaga, docenianie i, co najważniejsze, traktowanie jej jako równoprawnej części związku. Ani razu nie dał jej odczuć męskiej przewagi, ani razu jej nie poniżył - i w tej słodyczy tkwiło przekleństwo ich miłości. Wywlekanej teraz na światło dzienne, wśród coraz wyższych tonów śpiewającej tiary, zachęcającej do postarania się bardziej, by nierówne ruchy Apo przypominały coś w rodzaju tańca - a nie spaceru paralityka. Lub raczej inferiusa ich dawnych, wspólnych lat, wskrzeszonego dla kaprysu przeklętej wiedźmy, sprzedającej swoje idiotyczne tiary i kapelusze. Czarna woalka znów opadła Deirdre na twarz, poruszona rozdartymi ustami miłośniczki tanga - poprawiła ją nerwowo, na sekundę wyrywając palce z uścisku dłoni blondyna. Nie pojmowała, skąd wynajdywał siłę na to, by poruszać tak drażniące tematy z całkowitym spokojem, niewzruszony wspomnieniami, zapewne bardziej bolesnymi dla niego niż dla niej. To ona zerwała zaręczyny - choć ciągle posiadała pierścień z akwamarynem - i zniknęła z jego życia, uniemożliwiając im zostanie przyjaciółmi. Prychnęła cicho słysząc to określenie. Co z tego, że było zgodne z prawdą - nie chciała, by takie było. - Jak wyobrażasz sobie nasze wspólne działanie? - spytała, pozwalając mu poprowadzić się dalej, już równiej, bez deptania po palcach i wyrywania rąk ze stawu. Pytał o nieporadne tango, którym błaźniła się na środku ulicy, czy o całą ich relację, związaną teraz silniej służbą u Czarnego Pana? - Zadałam ci zbyt wiele ran, by móc udawać, że nic się nie stało - stwierdziła cicho i lodowato, milknąc, zanim dodałaby coś jeszcze. Coś, co bez trudu mógł wyczytać w jej oczach. Nie zatrzymałeś mnie, Apollinare, pozwoliłeś mi odejść. Uszanował jej decyzję, odpuścił, znikając - i tym samym tylko naostrzył oręż, jakim odcinała go od siebie. Był słaby, zbyt słaby; to określenie pojawiało się w jej umyśle obok imienia Francuza z niepokojąca częstotliwością, mieniąc się także teraz, gdy znajdowali się najbliżej od lat, dłoń w dłoń, twarz przy twarzy - nawet wesołość upokarzającej sytuacji nie potrafiła wprawić Deirdre w lepszy nastrój. Zniknął gdzieś triumf z nieistniejącego zwycięstwa, złość także jakby wypaliła się w energicznych, szarpanych krokach, pozostawiając ją cichą, niezadowoloną i złą. Na to, że dała się złapać w głupią sieć ulicznej handlarki, na los, popychający ją w ramiona Apo, na samą siebie - wciąż reagującą na jego bliskość wewnętrznym rozżaleniem i gniewem. - Naprawdę jesteś gotów zaoferować mi tylko przyjaźń? - spytała bez kpiny, jeszcze raz pozwalając mu poprowadzić: a według przyśpiewek tiary, powoli zbliżali się do finalnego obrotu tanga a zarazem - do uwolnienia z tych groteskowych ram nieprzyjemnej rozmowy.
Zaczynającej się ponownie, niedorzecznie, kpiąco. Od wybuchu pretensji, zaspokajanej tęsknoty, upokarzającego zdziwienia - i nieprzyzwoitych aktywności na środku ulicy. Krótka musztra udzielona Sauveterre przy akompaniamencie żywiołowego mruczenia tiary, przyniosła krótkotrwałe rezultaty: przemieścili się o kilka stóp w prawo, by później zawrócić i odbić w bok, pod kolumnadę pasażu, gdzie od Apollinare ponownie stracił werwę, sprawiając, że Dei potknęła się na nierównym bruku. - Co dokładnie podziwiałeś? - spytała, nie kryjąc niezadowolenia. Rozdrapywali stare rany, wkraczali na grząski grunt wspomnień dobrych, ciągle skrzących się w jej sercu łuną dawnego szczęścia. Duma, z jaką świętował jej sukcesy, wrażliwość, czułość, uwaga, docenianie i, co najważniejsze, traktowanie jej jako równoprawnej części związku. Ani razu nie dał jej odczuć męskiej przewagi, ani razu jej nie poniżył - i w tej słodyczy tkwiło przekleństwo ich miłości. Wywlekanej teraz na światło dzienne, wśród coraz wyższych tonów śpiewającej tiary, zachęcającej do postarania się bardziej, by nierówne ruchy Apo przypominały coś w rodzaju tańca - a nie spaceru paralityka. Lub raczej inferiusa ich dawnych, wspólnych lat, wskrzeszonego dla kaprysu przeklętej wiedźmy, sprzedającej swoje idiotyczne tiary i kapelusze. Czarna woalka znów opadła Deirdre na twarz, poruszona rozdartymi ustami miłośniczki tanga - poprawiła ją nerwowo, na sekundę wyrywając palce z uścisku dłoni blondyna. Nie pojmowała, skąd wynajdywał siłę na to, by poruszać tak drażniące tematy z całkowitym spokojem, niewzruszony wspomnieniami, zapewne bardziej bolesnymi dla niego niż dla niej. To ona zerwała zaręczyny - choć ciągle posiadała pierścień z akwamarynem - i zniknęła z jego życia, uniemożliwiając im zostanie przyjaciółmi. Prychnęła cicho słysząc to określenie. Co z tego, że było zgodne z prawdą - nie chciała, by takie było. - Jak wyobrażasz sobie nasze wspólne działanie? - spytała, pozwalając mu poprowadzić się dalej, już równiej, bez deptania po palcach i wyrywania rąk ze stawu. Pytał o nieporadne tango, którym błaźniła się na środku ulicy, czy o całą ich relację, związaną teraz silniej służbą u Czarnego Pana? - Zadałam ci zbyt wiele ran, by móc udawać, że nic się nie stało - stwierdziła cicho i lodowato, milknąc, zanim dodałaby coś jeszcze. Coś, co bez trudu mógł wyczytać w jej oczach. Nie zatrzymałeś mnie, Apollinare, pozwoliłeś mi odejść. Uszanował jej decyzję, odpuścił, znikając - i tym samym tylko naostrzył oręż, jakim odcinała go od siebie. Był słaby, zbyt słaby; to określenie pojawiało się w jej umyśle obok imienia Francuza z niepokojąca częstotliwością, mieniąc się także teraz, gdy znajdowali się najbliżej od lat, dłoń w dłoń, twarz przy twarzy - nawet wesołość upokarzającej sytuacji nie potrafiła wprawić Deirdre w lepszy nastrój. Zniknął gdzieś triumf z nieistniejącego zwycięstwa, złość także jakby wypaliła się w energicznych, szarpanych krokach, pozostawiając ją cichą, niezadowoloną i złą. Na to, że dała się złapać w głupią sieć ulicznej handlarki, na los, popychający ją w ramiona Apo, na samą siebie - wciąż reagującą na jego bliskość wewnętrznym rozżaleniem i gniewem. - Naprawdę jesteś gotów zaoferować mi tylko przyjaźń? - spytała bez kpiny, jeszcze raz pozwalając mu poprowadzić: a według przyśpiewek tiary, powoli zbliżali się do finalnego obrotu tanga a zarazem - do uwolnienia z tych groteskowych ram nieprzyjemnej rozmowy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czego spodziewałem się wracajac do Londynu? Właściwie nie wiedziałem. Chciałabym powiedzieć, że nie spodziewałem się nic, ponad rzetelne zajmowanie się Galerią, którą mi powierzono. Jednak gdzieś wewnątrz, demon przeszłości cicho liczył na więcej niezaplanowanego i niezapowiedzianego przeznaczenia.
i czyż nie to właśnie dostawałem? Nie nagle, nie szybko i niespodziewanie - choć tak się czasem zdarzało - bardziej powoli, zachodząc w moje progi raz na jakiś czas - tak jak teraz. Ale byłem cierpliwy. Nie od zawsze, nauczyłem się jej, wypracowałem. Wiedziałem doskonale, że na najlepsze rzeczy należy poczekać.
Bawiła mnie ta sytuacja - fakt, że tańczyłem tango nie potrafiąc go kompletnie, to że ciebie tak okrutnie wszystko doprowadzało w tej sytuacji do wrzenia - łącznie ze mną. A jednak nie poddawałaś się całkowicie złości. Chciałabym przypisać sobie w zasłudze twoje opanowanie, jednak wiedziałem, że sama na nie zapracowałaś. Uniosłem lekko brew gdy zadałaś pytanie - odpowiedź zdawała mi się oczywista. Tak samo jak zdawało mi się, iż doskonale zdajesz sobie sprawę z mojej odpowiedzi. Może zwyczajnie chciałaś usłyszeć ją na głos?
- To jak potrafiłaś rozmawiać, nie odpowiadając. Albo odpowiadając tylko na to, co odpowiadało tobie. - stwierdziłem spokojnie, nie widziałem celu w unikaniu odpowiedzi na twoje pytania. Zresztą przecież doskonale znałaś już odpowiedzi. - Sztukę wyrafinowanej dyplomacji, a może wyrafinowanego kłamstwa, lub też - wzruszyłem ramionami - umiejętności żonglowania dwoma wymienionymi przed chwilą. - Sam nie umiałem jednoznacznie stwierdzić czy to zależało do jednej z tych umiejętności, czy może od drugiej, może też prawda leżała gdzieś zupełnie pośrodku.
Mój taniec mnie nie obchodziło. Bardziej zdawał się przypominać spacer paralityka, ale i to zdawało się przepływać zupełnie obok mnie. Przeze mnie się potknęłaś, ale nie przepraszałam za to - doskonale zdawałaś sobie sprawę, że tańczyć nie potrafię. Musiałaś bardzo chcieć pozbyć się głowy tiary. A może chciałaś pozbyć się mnie? Może chodziło o jedno i drugie. Nie interesowało mnie tak długo, jak długo zauważałem ledwie widoczne opuszczenie gardy w twoich oczach.
- Więc nie udawajmy, że nic się nie stało. - zaproponowałem dalej, prowadząc cię gdzieś pod kolumnadę pasażu, całkowicie ignorując nadającą mi prawie nad uchem tiarę - nie była ona ważna, nie mogła być. - Zadałaś mi wiele ran. Zadałaś ich równie wiele sobie. - mówiłem dalej, próbując nie podeptać cię mocniej, chociaż nie skupiałem się na stopach dostatecznie patrzą w twoje źrenica. - I ja zadałem ci cios, nie próbując cię zatrzymać. - wtedy w złości chciałem zranić cię tak, jak ty raniłaś mnie. Wtedy w tamtym momencie pozwolenie ci odejść zdawało mi się największą z możliwych ran, które mogę ci zadać. Czy nie zdałem jej wtedy i sobie? Odpowiedź była jasna. Ile nocy spędziłem rozmyślając, składając sytuację na nowo. Wyobrażając sobie jak próbuję cię zatrzymać, jak odnajduję właściwie słowa i argumenty? Nie jestem w stanie zliczyć. Gorycz samotności i źle wybranych ścieżek była ciężka do przełknięcia. - Tylko co by to dało? - zawiesiłem pytanie w przestrzeni, zupełnie szczere, odarte ze wszystkiego. Zawsze byłaś uparta i odważna. Podjęłaś już decyzję, nawet gdybym zmienił twoje zdanie na chwilę - zatrzymałbym cię siłą. Zaczęlibyśmy gnić, nieszczęśliwi trzymając się tego, co uleciało tego dnia. Finalnie i tak znaleźlibyśmy się w tej samej sytuacji, jedynie przesuniętej nieco w czasie.
- Nie wiem. - szczerość w relacji z tobą była zawsze tym, co lubiłem. Odkryłem się przed tobą już dawno temu, obnażyłem ze wszystkich słabości i wad. Znałaś mnie, tak jak i ja znałem ciebie. Nie widziałem sensu czy logiki w próbie okłamania twojej jednostki. Czy byłem gotów zaoferować ci przyjaźń? Między innymi na pewno. Czy byłem gotów zrezygnować ze wszystkiego innego? Nie byłem pewny. - Wolę jednak widzieć w tobie przyjaciela, niźli wroga. - dodałem obracając cię, by zaraz znów nieporadnie, przygarnąć bliżej, złapać w ramiona, dotknąć gładkiej skóry dłoni, poczuć zapach który tak dobrze znałem.
i czyż nie to właśnie dostawałem? Nie nagle, nie szybko i niespodziewanie - choć tak się czasem zdarzało - bardziej powoli, zachodząc w moje progi raz na jakiś czas - tak jak teraz. Ale byłem cierpliwy. Nie od zawsze, nauczyłem się jej, wypracowałem. Wiedziałem doskonale, że na najlepsze rzeczy należy poczekać.
Bawiła mnie ta sytuacja - fakt, że tańczyłem tango nie potrafiąc go kompletnie, to że ciebie tak okrutnie wszystko doprowadzało w tej sytuacji do wrzenia - łącznie ze mną. A jednak nie poddawałaś się całkowicie złości. Chciałabym przypisać sobie w zasłudze twoje opanowanie, jednak wiedziałem, że sama na nie zapracowałaś. Uniosłem lekko brew gdy zadałaś pytanie - odpowiedź zdawała mi się oczywista. Tak samo jak zdawało mi się, iż doskonale zdajesz sobie sprawę z mojej odpowiedzi. Może zwyczajnie chciałaś usłyszeć ją na głos?
- To jak potrafiłaś rozmawiać, nie odpowiadając. Albo odpowiadając tylko na to, co odpowiadało tobie. - stwierdziłem spokojnie, nie widziałem celu w unikaniu odpowiedzi na twoje pytania. Zresztą przecież doskonale znałaś już odpowiedzi. - Sztukę wyrafinowanej dyplomacji, a może wyrafinowanego kłamstwa, lub też - wzruszyłem ramionami - umiejętności żonglowania dwoma wymienionymi przed chwilą. - Sam nie umiałem jednoznacznie stwierdzić czy to zależało do jednej z tych umiejętności, czy może od drugiej, może też prawda leżała gdzieś zupełnie pośrodku.
Mój taniec mnie nie obchodziło. Bardziej zdawał się przypominać spacer paralityka, ale i to zdawało się przepływać zupełnie obok mnie. Przeze mnie się potknęłaś, ale nie przepraszałam za to - doskonale zdawałaś sobie sprawę, że tańczyć nie potrafię. Musiałaś bardzo chcieć pozbyć się głowy tiary. A może chciałaś pozbyć się mnie? Może chodziło o jedno i drugie. Nie interesowało mnie tak długo, jak długo zauważałem ledwie widoczne opuszczenie gardy w twoich oczach.
- Więc nie udawajmy, że nic się nie stało. - zaproponowałem dalej, prowadząc cię gdzieś pod kolumnadę pasażu, całkowicie ignorując nadającą mi prawie nad uchem tiarę - nie była ona ważna, nie mogła być. - Zadałaś mi wiele ran. Zadałaś ich równie wiele sobie. - mówiłem dalej, próbując nie podeptać cię mocniej, chociaż nie skupiałem się na stopach dostatecznie patrzą w twoje źrenica. - I ja zadałem ci cios, nie próbując cię zatrzymać. - wtedy w złości chciałem zranić cię tak, jak ty raniłaś mnie. Wtedy w tamtym momencie pozwolenie ci odejść zdawało mi się największą z możliwych ran, które mogę ci zadać. Czy nie zdałem jej wtedy i sobie? Odpowiedź była jasna. Ile nocy spędziłem rozmyślając, składając sytuację na nowo. Wyobrażając sobie jak próbuję cię zatrzymać, jak odnajduję właściwie słowa i argumenty? Nie jestem w stanie zliczyć. Gorycz samotności i źle wybranych ścieżek była ciężka do przełknięcia. - Tylko co by to dało? - zawiesiłem pytanie w przestrzeni, zupełnie szczere, odarte ze wszystkiego. Zawsze byłaś uparta i odważna. Podjęłaś już decyzję, nawet gdybym zmienił twoje zdanie na chwilę - zatrzymałbym cię siłą. Zaczęlibyśmy gnić, nieszczęśliwi trzymając się tego, co uleciało tego dnia. Finalnie i tak znaleźlibyśmy się w tej samej sytuacji, jedynie przesuniętej nieco w czasie.
- Nie wiem. - szczerość w relacji z tobą była zawsze tym, co lubiłem. Odkryłem się przed tobą już dawno temu, obnażyłem ze wszystkich słabości i wad. Znałaś mnie, tak jak i ja znałem ciebie. Nie widziałem sensu czy logiki w próbie okłamania twojej jednostki. Czy byłem gotów zaoferować ci przyjaźń? Między innymi na pewno. Czy byłem gotów zrezygnować ze wszystkiego innego? Nie byłem pewny. - Wolę jednak widzieć w tobie przyjaciela, niźli wroga. - dodałem obracając cię, by zaraz znów nieporadnie, przygarnąć bliżej, złapać w ramiona, dotknąć gładkiej skóry dłoni, poczuć zapach który tak dobrze znałem.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tiara wydawała z siebie ostateczne pomruki a piski osiągały crescendo, zapowiadając szczęśliwy finał publicznego upokorzenia. Deirdre zaczynała doceniać woalkę, osłaniającą jej twarz; łaskotała ją w nos, lecz stanowiła jakąś barierę przed spojrzeniami zażenowanych gapiów oraz przez bezpośrednią bliskością Apollinare'a. Frustrował ją coraz bardziej, nie potrafiła nad tym zapanować, dystans okazał się nieosiągalny a w głowie w kółko pojawiały się te same myśli. Zbędne, niepotrzebne; żałowała, że zjawiła się w progu ich mieszkania, że rozsypała się tuż przed nim, niesiona rozpaczą i żalem, dyskomfortem z powodu podjętej u Isoldy decyzji, tęsknotą - za innym mężczyzną. I za przeszłością, wskrzeszenie trupa zachwycało jedynie w przypadku czarnomagicznych eksperymentów, zabieranie się za podobne działania w przypadku pogrzebanej miłości nie przynosiło nic dobrego, jedynie zakażało zagojone rany, pozostawiając na wrażliwej tkance jeszcze brzydsze blizny. Niezłagodzone nawet stoickim podejściem Sauveterre, potrafiącego odnaleźć spokój nawet w najbardziej dziwnej sytuacji. Jak i teraz, tańczyli tango, rozmawiając po raz pierwszy od lat - i to rozmawiając szczerze, bowiem po obruszonym wstępie, Deirdre tajała, być może zbyt upokorzona, by przytrzymywać wymagającą maskę; być może zbyt wytrącona z rytmu - dosłownie i w przenośni - przez całą aurę, ściągającą z jej barków poczucie bezpieczeństwa i panowania nad tym, co przynosi los. Anomalie dotknęły ją boleśnie w każdym aspekcie, wywróciły do góry nogami to, co znała. Mogła jedynie tańczyć do kpiąco wyśpiewanego rytmu nieznanego - tak, jak właśnie to robiła, jeszcze raz ponaglając Apollinare do szybszej pracy nóg. Niech ta farsa się skończy, na każdym poziomie.
Zignorowała komplement, nie zastanawiała się nad tym już dłużej. Znał ją, potrafił przejrzeć kłamstwa, bo tylko przed nim obnażyła się całkowicie, pokazując słabość, wątpliwości i niepewność. Zmieniła się jednak, zahartowana cierpieniem w niczym nie przypominała dziewczyny, z radością przyjmującą zaręczynowy pierścionek, by później, zawstydzona i przejęta, pozwalać przekraczać granicę przyzwoitości. Kiedyś wolałaby spłonąć żywcem, niż publicznie zatańczyć tango, dając się upokorzyć jakiejś przypadkowej sprzedawczyni, lecz granica tego, co możliwe dla sztywnie trzymającej się ram Deirdre, runęła już dawno. Może i ta, zbudowana pomiędzy nią a Sauveterre także powinna odejść w niepamięć?
Słuchała jego odpowiedzi w milczeniu; jak zwykle mówił prosto z mostu, zgrabnie i rzeczowo, dotykając sedna problemu, dokonując sprytnej wiwisekcji, pozbawionej jednak nutki żalu i wyrzutów. Ona przejęła od niego estetyczną wrażliwość, by później nauczyć się spontaniczności - czyżby i on otrzymał coś od niej, konkretyzując swe myśli i zaszczepiając się na najgorsze możliwości, by już zawsze przyjmować je z takim samym lekkim, nieco nieobecnym uśmiechem? Nie odpowiedziała od razu, nagle znów skupiona na tańcu, na ostatnim obrocie, na mocnym postawieniu obcasa na ziemi. Tiara zapiszczała z radości, wydając ostatnie tchnienie, a wokół w końcu zapanowała względna cisza. Deirdre nie od razu puściła rękę Apollinare'a, przez chwilę stała tuż obok niego, w ostatniej figurze, beznamiętnie wpatrując się w błękitne oczy. Złota obwódka wokół źrenicy, ciemniejsze plamki granatu, sprawiające, że tęczówki nabierały głębi. Historia zaklęta w spojrzeniach, w ckliwej więzi, która okazała się trudniejsza do rozplątania niż sądziła.
- Powinieneś w końcu nauczyć się tańczyć - inaczej nie podbijesz następnego serca - poradziła spokojnie, pozornie bez związku z poruszanym tematem, nawet nie próbując sobie wyobrazić spełnionego życzenia, ich mieszkania wypełnionego wonią innych perfum, jej strony łóżka zajętej na stałe przez rudowłosą artystkę. Nie czuła zazdrości, kierował nią - wbrew pozorom - zdrowy rozsądek, nie sądziła, by ktokolwiek mógł ją zastąpić u jego boku. - Byłeś dla mnie po prostu zbyt łagodny, zagłaskałbyś mnie na śmierć - dodała ciszej, sama dziwiąc się tej bezkompromisowej szczerości. Nigdy mu tego nie wytłumaczyła, potrzeba wyjaśnienia przyszła z czasem. Uśmiechnęła się dziwnie, krzywo; nie do końca wiedziała, czy miał rację, czy gdyby wtedy pokazał swoją nieustępliwą stronę, rezygnując z postępowego partnerstwa na rzecz walki o dominację, odeszłaby równie szybko. To nie miało jednak znaczenia, dokonali własnych wyborów i teraz stali na przeciwko siebie - i zarazem obok, przed obliczem Czarnego Pana.
Powoli puściła Apollinare'a, sięgając dłońmi na głowę, by zdjąć z niej przeklętą tiarę. Cisnęła ją gdzieś w bok, prosto na brudny bruk ulicy, na zagłębienie wzdłuż kolumnady pasażu; zignorowała krytyczne spojrzenia przechodniów oraz chichoty, nie rozglądała się dookoła, skupiona na twarzy Sauveterre. Powinna odwrócić się na pięcie i zniknąć, jak najszybciej zostawiając za sobą taneczne upokorzenie, ale coś przytrzymywało ją w miejscu. Poczucie przyzwoitości - albo obowiązku? Stali po tej samej stronie, prywatne niesnaski nie powinny mieć miejsca, potrzebowali siebie wzajemnie skupionych i silnych. - Nie uważam cię za wroga - odpowiedziała w końcu, starając się brzmieć jak najbardziej beznamiętnie, mimo rosnącego wewnątrz dyskomfortu. Wolałaby chyba tańczyć dalej w tej okropnej, wrzeszczącej tiarze, niż konfrontować się z narzeczonym dawno zmarłej Deirdre, przeżywającej swoją pierwszą miłość. - ale to, co wydarzyło się ostatnio, nie powinno mieć miejsca. I nigdy więcej się nie powtórzy - dodała, unosząc na chwilę dłoń, by poprawić mankiet jego szaty, naruszonej przy nieporadnym tańcu. Wyprostowała kołnierz i dotknęła lodowatymi palcami szyi, pozwalając sobie na ten dotyk z pełną premedytacją - nie czuła już żołądka podjeżdżającego do gardła ani paniki. Przyzwyczai się do jego obecności, nie będzie na nią reagować, a przynajmniej taką miała nadzieję, gdy bezwładnie opuszczała dłoń w dół, zaplatając ręce na podołku sukni - a obrączka z rubinem, którą otrzymała od Tristana, zalśniła, niezakryta palcami. Świadkowie zawstydzającego tanga zniknęli, przeklęta sklepikarka także; zostali sami a Deirdre czuła, że wyczerpała limit pecha; udało się jej przecież nie wydrapać Sauveterre oczu a on sam nie przekroczył granicy, jaka już na zawsze pozostała zamknięta.
Zignorowała komplement, nie zastanawiała się nad tym już dłużej. Znał ją, potrafił przejrzeć kłamstwa, bo tylko przed nim obnażyła się całkowicie, pokazując słabość, wątpliwości i niepewność. Zmieniła się jednak, zahartowana cierpieniem w niczym nie przypominała dziewczyny, z radością przyjmującą zaręczynowy pierścionek, by później, zawstydzona i przejęta, pozwalać przekraczać granicę przyzwoitości. Kiedyś wolałaby spłonąć żywcem, niż publicznie zatańczyć tango, dając się upokorzyć jakiejś przypadkowej sprzedawczyni, lecz granica tego, co możliwe dla sztywnie trzymającej się ram Deirdre, runęła już dawno. Może i ta, zbudowana pomiędzy nią a Sauveterre także powinna odejść w niepamięć?
Słuchała jego odpowiedzi w milczeniu; jak zwykle mówił prosto z mostu, zgrabnie i rzeczowo, dotykając sedna problemu, dokonując sprytnej wiwisekcji, pozbawionej jednak nutki żalu i wyrzutów. Ona przejęła od niego estetyczną wrażliwość, by później nauczyć się spontaniczności - czyżby i on otrzymał coś od niej, konkretyzując swe myśli i zaszczepiając się na najgorsze możliwości, by już zawsze przyjmować je z takim samym lekkim, nieco nieobecnym uśmiechem? Nie odpowiedziała od razu, nagle znów skupiona na tańcu, na ostatnim obrocie, na mocnym postawieniu obcasa na ziemi. Tiara zapiszczała z radości, wydając ostatnie tchnienie, a wokół w końcu zapanowała względna cisza. Deirdre nie od razu puściła rękę Apollinare'a, przez chwilę stała tuż obok niego, w ostatniej figurze, beznamiętnie wpatrując się w błękitne oczy. Złota obwódka wokół źrenicy, ciemniejsze plamki granatu, sprawiające, że tęczówki nabierały głębi. Historia zaklęta w spojrzeniach, w ckliwej więzi, która okazała się trudniejsza do rozplątania niż sądziła.
- Powinieneś w końcu nauczyć się tańczyć - inaczej nie podbijesz następnego serca - poradziła spokojnie, pozornie bez związku z poruszanym tematem, nawet nie próbując sobie wyobrazić spełnionego życzenia, ich mieszkania wypełnionego wonią innych perfum, jej strony łóżka zajętej na stałe przez rudowłosą artystkę. Nie czuła zazdrości, kierował nią - wbrew pozorom - zdrowy rozsądek, nie sądziła, by ktokolwiek mógł ją zastąpić u jego boku. - Byłeś dla mnie po prostu zbyt łagodny, zagłaskałbyś mnie na śmierć - dodała ciszej, sama dziwiąc się tej bezkompromisowej szczerości. Nigdy mu tego nie wytłumaczyła, potrzeba wyjaśnienia przyszła z czasem. Uśmiechnęła się dziwnie, krzywo; nie do końca wiedziała, czy miał rację, czy gdyby wtedy pokazał swoją nieustępliwą stronę, rezygnując z postępowego partnerstwa na rzecz walki o dominację, odeszłaby równie szybko. To nie miało jednak znaczenia, dokonali własnych wyborów i teraz stali na przeciwko siebie - i zarazem obok, przed obliczem Czarnego Pana.
Powoli puściła Apollinare'a, sięgając dłońmi na głowę, by zdjąć z niej przeklętą tiarę. Cisnęła ją gdzieś w bok, prosto na brudny bruk ulicy, na zagłębienie wzdłuż kolumnady pasażu; zignorowała krytyczne spojrzenia przechodniów oraz chichoty, nie rozglądała się dookoła, skupiona na twarzy Sauveterre. Powinna odwrócić się na pięcie i zniknąć, jak najszybciej zostawiając za sobą taneczne upokorzenie, ale coś przytrzymywało ją w miejscu. Poczucie przyzwoitości - albo obowiązku? Stali po tej samej stronie, prywatne niesnaski nie powinny mieć miejsca, potrzebowali siebie wzajemnie skupionych i silnych. - Nie uważam cię za wroga - odpowiedziała w końcu, starając się brzmieć jak najbardziej beznamiętnie, mimo rosnącego wewnątrz dyskomfortu. Wolałaby chyba tańczyć dalej w tej okropnej, wrzeszczącej tiarze, niż konfrontować się z narzeczonym dawno zmarłej Deirdre, przeżywającej swoją pierwszą miłość. - ale to, co wydarzyło się ostatnio, nie powinno mieć miejsca. I nigdy więcej się nie powtórzy - dodała, unosząc na chwilę dłoń, by poprawić mankiet jego szaty, naruszonej przy nieporadnym tańcu. Wyprostowała kołnierz i dotknęła lodowatymi palcami szyi, pozwalając sobie na ten dotyk z pełną premedytacją - nie czuła już żołądka podjeżdżającego do gardła ani paniki. Przyzwyczai się do jego obecności, nie będzie na nią reagować, a przynajmniej taką miała nadzieję, gdy bezwładnie opuszczała dłoń w dół, zaplatając ręce na podołku sukni - a obrączka z rubinem, którą otrzymała od Tristana, zalśniła, niezakryta palcami. Świadkowie zawstydzającego tanga zniknęli, przeklęta sklepikarka także; zostali sami a Deirdre czuła, że wyczerpała limit pecha; udało się jej przecież nie wydrapać Sauveterre oczu a on sam nie przekroczył granicy, jaka już na zawsze pozostała zamknięta.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Szczęśliwie - zwłaszcza dla postronnych obserwatorów i ciebie - tiara zbliżała się do końca utworu, przynosząc właściwie koniec dla moich dalekich od ideału tanecznych ruchów. Choć wątpiłem, by należało je określać tym mianem, bowiem nic z tego co robiłem nie mogło zostać nazwane tańcem. Poruszałem się sztywno, szczęśliwie nie potykając o własne nogi, czasem jednak depcząc twoje.
Postanowiłem grać w otwarte karty, bowiem nie sądziłem bym miał coś w tym względzie do stracenia. Co mogłaś mi zrobić w przypadku niezadowolenia? Zranić? Zdążyłem nawyknąć do fizycznego bólu. Kolejny raz nie byłaś w stanie wyrwać mi serca, rzucić je pod nogi by wbić w nie obcas. Szczęśliwie dla mnie, człowiek posiadał tylko jedno. Moje umarło dawno temu, to co z niego pozostało dobiłaś pozywając się go doszczętnie.
- Prawdopodobnie masz rację. Może gdybym umiał tańczyć, nie postanowiłabyś odejść. - zażartowałem, mimo powagi która nie zeszła z twarz i błękitnych źrenic wpatrzonych w siebie. Oboje doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że to nie miało znaczenia. Ciebie zdobyłem z dziwacznie sztywnym krokiem, wątpiłem, by jakieś następne miało jeszcze kiedyś nadejść. Nie, nie zaklinałem losu. Nie, nie wierzyłem ślepo że miłość mnie już nie dotknie. Obawiałem się jedynie, że to ja nie jestem w stanie poczuć już jej dotyku. Dla mnie smakować miała już na zawsze tobą. Kuriozalne i odrealnione wydawało się zasypianie przy kimś innym niźli jednorazową przygodną pozwalającą zrealizować zwierzęce żądze. Na wszystko inne było już dla nie za późno.
- Mój błąd. - zgodziłem się przytakując głową. - Więcej go nie popełnię. - obiecałem, choć wątpiłem bym miał uzyskać szanse, by urzeczywistnić swoje rzeczy. Nie ruszyłem się, nie drgnąłem, gdy twoje chłodne palce dotknęły mojej szyi jedynie lustrując uważnie twoją twarz. Lubiłem ten dotyk - twój dotyk - przywykłem od niego, zdawało mi się że zapomniałem go starając się wykonać to dokładnie, teraz jedynie uświadamiałem sobie, że było inaczej. Tak prosty gest, którym uraczyłaś mnie tyle razy. Niby nic nie znaczący, a jednak znaczący tak wiele. Wcześniej, teraz był jedynie twoim własnym testem. Byłem ciekaw, czy uzyskałaś odpowiedzi której poszukiwałaś, takiej której się spodziewałaś - a może znalazłaś coś całkiem innego? Wzrok podążył za dłonią która złączyła się z drugą zaplatając na podołka sukni. Nie dało się nie zauważyć rubinowego kamienia utkanego w biżuterię, którą nosiłaś na palcu. Wyciągnąłem rękę łapiąc za twoją dłoń, podciągając ją wyżej, kciukiem i palcem wskazującym obróciłem lekko obrączkę. Spojrzenie znów odnalazło twoją twarz.
- Nigdy - powiedziałem spokojnie, odnajdując źrenice, które znałem tak dobrze. Lekki uśmiech zatańczył na moich wargach nim wypowiedziałem kolejne słowa. - zdaje się marne i niestałe. - zakończyłem, składając ledwie wyczuwalny pocałunek na dłoni, którą nadal trzymałem. Jeszcze kilka krótkich chwil tak blisko, czując zapach który znałem tak dokładnie. Wszak czy wcześniej nie twierdziłaś, że nigdy mnie nie zostawisz? Że nigdy nie znajdzie się nic, co nie pozwoli nam iść razem przez świat. Wszak pierścionek który wręczyłem ci lata temu, miał jasno zaznaczać, że nigdy nic nie będzie w stanie nas poróżnić. - Zwłaszcza w przypadku naszej dwójki. - dodałem, puszczając twoją dłoń, założyłem kilka kosmyków ciemnych włosów za ucho. Pochyliłem się składając drugi pocałunek na twojej skroni. Potem się odsunąłem by w końcu wetknąć dłonie w kieszenie ciemnych spodni. Pozwalając by kilka sekund ciszy rozbrzmiało między nami, owinęło się wokół, zostało na chwilę w której jedynie kontemplowałem głębie twojego spojrzenia i piękno które od zawsze zdawało się być twoim przyjacielem. - Spokojnej nocy, Deirdre. - zadecydowałem, nie czekając na odpowiedzi nie byłem pewien, czy jakakolwiek padnie i czy jakiejkolwiek oczekuje. Zresztą nadal musiałem wejść po księgę, która czekała na mnie. Chwilę jeszcze zastanawiałem się, czy nie powinienem cię odprowadzić - jednak od zawsze byłaś samodzielna - pani swojego losu. Prawdopodobnie tylko by cię to rozdrażniło. Ruszyłem spokojnie, w kierunku w którym zmierzałem wcześniej.
|zt
Postanowiłem grać w otwarte karty, bowiem nie sądziłem bym miał coś w tym względzie do stracenia. Co mogłaś mi zrobić w przypadku niezadowolenia? Zranić? Zdążyłem nawyknąć do fizycznego bólu. Kolejny raz nie byłaś w stanie wyrwać mi serca, rzucić je pod nogi by wbić w nie obcas. Szczęśliwie dla mnie, człowiek posiadał tylko jedno. Moje umarło dawno temu, to co z niego pozostało dobiłaś pozywając się go doszczętnie.
- Prawdopodobnie masz rację. Może gdybym umiał tańczyć, nie postanowiłabyś odejść. - zażartowałem, mimo powagi która nie zeszła z twarz i błękitnych źrenic wpatrzonych w siebie. Oboje doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że to nie miało znaczenia. Ciebie zdobyłem z dziwacznie sztywnym krokiem, wątpiłem, by jakieś następne miało jeszcze kiedyś nadejść. Nie, nie zaklinałem losu. Nie, nie wierzyłem ślepo że miłość mnie już nie dotknie. Obawiałem się jedynie, że to ja nie jestem w stanie poczuć już jej dotyku. Dla mnie smakować miała już na zawsze tobą. Kuriozalne i odrealnione wydawało się zasypianie przy kimś innym niźli jednorazową przygodną pozwalającą zrealizować zwierzęce żądze. Na wszystko inne było już dla nie za późno.
- Mój błąd. - zgodziłem się przytakując głową. - Więcej go nie popełnię. - obiecałem, choć wątpiłem bym miał uzyskać szanse, by urzeczywistnić swoje rzeczy. Nie ruszyłem się, nie drgnąłem, gdy twoje chłodne palce dotknęły mojej szyi jedynie lustrując uważnie twoją twarz. Lubiłem ten dotyk - twój dotyk - przywykłem od niego, zdawało mi się że zapomniałem go starając się wykonać to dokładnie, teraz jedynie uświadamiałem sobie, że było inaczej. Tak prosty gest, którym uraczyłaś mnie tyle razy. Niby nic nie znaczący, a jednak znaczący tak wiele. Wcześniej, teraz był jedynie twoim własnym testem. Byłem ciekaw, czy uzyskałaś odpowiedzi której poszukiwałaś, takiej której się spodziewałaś - a może znalazłaś coś całkiem innego? Wzrok podążył za dłonią która złączyła się z drugą zaplatając na podołka sukni. Nie dało się nie zauważyć rubinowego kamienia utkanego w biżuterię, którą nosiłaś na palcu. Wyciągnąłem rękę łapiąc za twoją dłoń, podciągając ją wyżej, kciukiem i palcem wskazującym obróciłem lekko obrączkę. Spojrzenie znów odnalazło twoją twarz.
- Nigdy - powiedziałem spokojnie, odnajdując źrenice, które znałem tak dobrze. Lekki uśmiech zatańczył na moich wargach nim wypowiedziałem kolejne słowa. - zdaje się marne i niestałe. - zakończyłem, składając ledwie wyczuwalny pocałunek na dłoni, którą nadal trzymałem. Jeszcze kilka krótkich chwil tak blisko, czując zapach który znałem tak dokładnie. Wszak czy wcześniej nie twierdziłaś, że nigdy mnie nie zostawisz? Że nigdy nie znajdzie się nic, co nie pozwoli nam iść razem przez świat. Wszak pierścionek który wręczyłem ci lata temu, miał jasno zaznaczać, że nigdy nic nie będzie w stanie nas poróżnić. - Zwłaszcza w przypadku naszej dwójki. - dodałem, puszczając twoją dłoń, założyłem kilka kosmyków ciemnych włosów za ucho. Pochyliłem się składając drugi pocałunek na twojej skroni. Potem się odsunąłem by w końcu wetknąć dłonie w kieszenie ciemnych spodni. Pozwalając by kilka sekund ciszy rozbrzmiało między nami, owinęło się wokół, zostało na chwilę w której jedynie kontemplowałem głębie twojego spojrzenia i piękno które od zawsze zdawało się być twoim przyjacielem. - Spokojnej nocy, Deirdre. - zadecydowałem, nie czekając na odpowiedzi nie byłem pewien, czy jakakolwiek padnie i czy jakiejkolwiek oczekuje. Zresztą nadal musiałem wejść po księgę, która czekała na mnie. Chwilę jeszcze zastanawiałem się, czy nie powinienem cię odprowadzić - jednak od zawsze byłaś samodzielna - pani swojego losu. Prawdopodobnie tylko by cię to rozdrażniło. Ruszyłem spokojnie, w kierunku w którym zmierzałem wcześniej.
|zt
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|13 czerwca
Trzynaście galeonów. Nie powstrzymał prychnięcia, wydostającego się ze świstem ze zbyt pełnych ust, wykrzywiających się w pełnym niedowierzania zdziwieniu. Bez słowa zdjął z wypolerowanego blatu swoją torbę z próbkami eliksirów, przytroczył ją do pasa a demonstrowane fiolki umieścił w bezpiecznych kieszonkach. Szanował swoją pracę, a suma zaproponowana przez właścicielkę sklepu ledwie starczała na pokrycie kosztów ingrediencji koniecznych do sporządzenia mikstur. Kobiecina ewidentnie leciała sobie w kulki, najwyraźniej uznając Robina za byle jakiego posłańca, a nie faktycznego wykonawcę. Z chmurną twarzą młodzieniec donośnie trzasnął drzwiami, dając do zrozumienia, że w tym miejscu jego stopa już nigdy nie postanie. Głupia snobka; elegancka fasada sklepu ukrywała wewnętrzne chamstwo, lecz czegóż mógł się spodziewać po paniusi przeciągającej samogłoski i zwracającej się do niego per chłopcze. Smętnie poczłapał w stronę głównej ulicy, decydując się na spacer - na Nokturn nie było aż tak daleko, by uciekać się do komunikacji przez sieć Fiuu - i wystawienie twarzy na promienie zimowego słońca. Blada skóra wysyłała mu ostatnio niepokojące sygnały wręcz szarzejąc, toteż korzystał skrzętnie z nadarzającej się okazji nasycenia się witaminami, by potem nie musieć odrywać się od bulgoczącego kociołka. Miał wielkie plany, mimo niezrealizowania (jak się wydawało) lukratywnej transakcji nie próżnował, a w mieszkaniu oczekiwał na niego pliczek dokładnych wytycznych co do zamówień. Niektóre mikstury wymagały od Robina większego niż zazwyczaj zaangażowania (mając przygotowane składniki część wywarów potrafiłby uwarzyć z zamkniętymi oczami), a ponadto, był przekonany, że na zamówione przez damulkę eliksiry prędko znajdzie się kupiec, gotów zapłacić uczciwą cenę. Bardziej rozsierdziło go zmarnowanie czasu niż nieudana wymiana handlowa, zwłaszcza, że człapiąc przez uliczkę drogich peleryn, czuł się niezbyt komfortowy. Skulony i ciasno owinięty starym płaszczem pasował do otoczenia jak pięść do nosa, lecz pocieszał się, że za jakieś pięćdziesiąt jardów wtopi się w tłum przeciętnych zjadaczy chleba na Pokątnej. Niedoczekanie.
Kątem oka dostrzegł błysk zaklęcia padającego zza węgła, a w następnej sekundzie poczuł, jak stopy odrywają mu się od ziemi, a on sam zwisa głową w dół, pochwycony za kostki niewidzialną pętlą. Szata opadła, odkrywając pocerowane spodnie z postrzępionymi nogawkami, a z przepastnych kieszeni na bruk powypadały szklane fiolki wypełnione różnokolorowymi płynami, pękaty, płócienny woreczek wypełniony ingrediencjami, a na sam koniec, także różdżka. Nad którą Hawthorne nie ubolewałby zupełnie, gdyby nie fakt, iż został pozbawiony możliwości samodzielnego wyratowania się z opresji. Z perspektywy bujającego się na wietrze wisielca różdżka wyglądała na złamaną (kolejny wydatek na liście tych nieplanowanych), co już ruszyło Robina, prawie tak mocno, jak turlające się po ziemi cenne buteleczki.
-Psiakrew - wymamrotał pod nosem, nieudolnie walcząc z niewidzialnymi więzami. Blade oblicze chłopaka poróżowiało ze wstydu, niezdrowy rumieniec oblał policzki, kark, a nawet koniuszki uszu, kiedy rozpaczliwie wodził wzrokiem po przechodniach - w większości, mijających go z pogardliwym uśmiechem i surowymi gromami w spojrzeniu, jakby ta żenująca sytuacja była tylko i wyłącznie jego winą.
Trzynaście galeonów. Nie powstrzymał prychnięcia, wydostającego się ze świstem ze zbyt pełnych ust, wykrzywiających się w pełnym niedowierzania zdziwieniu. Bez słowa zdjął z wypolerowanego blatu swoją torbę z próbkami eliksirów, przytroczył ją do pasa a demonstrowane fiolki umieścił w bezpiecznych kieszonkach. Szanował swoją pracę, a suma zaproponowana przez właścicielkę sklepu ledwie starczała na pokrycie kosztów ingrediencji koniecznych do sporządzenia mikstur. Kobiecina ewidentnie leciała sobie w kulki, najwyraźniej uznając Robina za byle jakiego posłańca, a nie faktycznego wykonawcę. Z chmurną twarzą młodzieniec donośnie trzasnął drzwiami, dając do zrozumienia, że w tym miejscu jego stopa już nigdy nie postanie. Głupia snobka; elegancka fasada sklepu ukrywała wewnętrzne chamstwo, lecz czegóż mógł się spodziewać po paniusi przeciągającej samogłoski i zwracającej się do niego per chłopcze. Smętnie poczłapał w stronę głównej ulicy, decydując się na spacer - na Nokturn nie było aż tak daleko, by uciekać się do komunikacji przez sieć Fiuu - i wystawienie twarzy na promienie zimowego słońca. Blada skóra wysyłała mu ostatnio niepokojące sygnały wręcz szarzejąc, toteż korzystał skrzętnie z nadarzającej się okazji nasycenia się witaminami, by potem nie musieć odrywać się od bulgoczącego kociołka. Miał wielkie plany, mimo niezrealizowania (jak się wydawało) lukratywnej transakcji nie próżnował, a w mieszkaniu oczekiwał na niego pliczek dokładnych wytycznych co do zamówień. Niektóre mikstury wymagały od Robina większego niż zazwyczaj zaangażowania (mając przygotowane składniki część wywarów potrafiłby uwarzyć z zamkniętymi oczami), a ponadto, był przekonany, że na zamówione przez damulkę eliksiry prędko znajdzie się kupiec, gotów zapłacić uczciwą cenę. Bardziej rozsierdziło go zmarnowanie czasu niż nieudana wymiana handlowa, zwłaszcza, że człapiąc przez uliczkę drogich peleryn, czuł się niezbyt komfortowy. Skulony i ciasno owinięty starym płaszczem pasował do otoczenia jak pięść do nosa, lecz pocieszał się, że za jakieś pięćdziesiąt jardów wtopi się w tłum przeciętnych zjadaczy chleba na Pokątnej. Niedoczekanie.
Kątem oka dostrzegł błysk zaklęcia padającego zza węgła, a w następnej sekundzie poczuł, jak stopy odrywają mu się od ziemi, a on sam zwisa głową w dół, pochwycony za kostki niewidzialną pętlą. Szata opadła, odkrywając pocerowane spodnie z postrzępionymi nogawkami, a z przepastnych kieszeni na bruk powypadały szklane fiolki wypełnione różnokolorowymi płynami, pękaty, płócienny woreczek wypełniony ingrediencjami, a na sam koniec, także różdżka. Nad którą Hawthorne nie ubolewałby zupełnie, gdyby nie fakt, iż został pozbawiony możliwości samodzielnego wyratowania się z opresji. Z perspektywy bujającego się na wietrze wisielca różdżka wyglądała na złamaną (kolejny wydatek na liście tych nieplanowanych), co już ruszyło Robina, prawie tak mocno, jak turlające się po ziemi cenne buteleczki.
-Psiakrew - wymamrotał pod nosem, nieudolnie walcząc z niewidzialnymi więzami. Blade oblicze chłopaka poróżowiało ze wstydu, niezdrowy rumieniec oblał policzki, kark, a nawet koniuszki uszu, kiedy rozpaczliwie wodził wzrokiem po przechodniach - w większości, mijających go z pogardliwym uśmiechem i surowymi gromami w spojrzeniu, jakby ta żenująca sytuacja była tylko i wyłącznie jego winą.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pasaż Laverne de Montmorency
Szybka odpowiedź