
Dróżka na skraju lasu

Na początku 1900 roku królewski Waltham Forrest był jednym z większych obszarów leśnych w tej części kraju. Jako ulubione miejsce polowań na jelenie, zające i lisy był często odwiedzany przez czarodziejów w celach rozrywkach. Mugolskie władze, potrzebując miejsca na rozbudowę swoich miast, dróg i szkół rozpoczęły proces intensywnej wycinki lasu. Kurczące się granice i przerzedzenia doprowadziły do zmian w strukturze lasu, nad którymi nieustannie pracowali zielarze i leśnicy, lecz nieprzerwana ingerencja mugoli nie umożliwiała skutecznego odtworzenia zniszczonych terenów. Dopiero pozbycie się mugoli z Londynu w Bezksiężycową Noc umożliwiło uczynienie ze stolicy bezpiecznego miejsca przyjaznego czarodziejom, ale jak się okazało, także Matce Ziemi, którą czcimy w trakcie tego tradycyjnego święta. Ministerstwo Magi postanowiło przyczynić się do odbudowy zniszczonej flory ,a z okazji Brón Trogain, święta płodności, zachęca przy tym wszystkich czarodziejów do pomocy i wspólnego budowania nowej, lepszej rzeczywistości.
Takie słowa padły z ust Ministra Magii 10 sierpnia przed szeregiem dziennikarzy na skraju lasu. Z rąk gajowego, Johna Wilkesa, odebrał kilkunastocentymetrową sadzonkę sosny, by włożyć ją w zwolnionym tempie do wykopanego wcześniej (oczywiście przez gajowego) dołka. Minister Magii zatrzymał się przy ziemi, dając czas reporterom na uwiecznienie tej chwili i dokładne jej zrelacjonowanie. Po wszystkim wyprostował się i zaprosił pierwszych filantropów do wsparcia tej słusznej sprawy. Każdy z kolejnych czarodziejów przyjmował tę samą pozycję przed reporterami, wkładając do wykopanej przez zaklętą łopatkę dziury sadzonkę sosny. Obecny przy tym nieustannie Minister każdemu z nich dziękował osobiście uściśnięciem dłoni (w chwilowo zamrożonym geście by dać szansę reporterom).
Aby przyczynić się do odbudowy zniszczonej przez mugoli przyrody wystarczy podejść do gajowego i odebrać od niego kilkunastocentymetrową sadzonkę drzewka, a następnie włożyć ją do przygotowanego wcześniej dołka (uśmiechając się przy tym do reporterów, którzy będą zainteresowani każdą postacią z poziomem rozpoznawalności II i większym).
Po wszystkim młoda czarownica ubrana w lnianą, jasną sukienkę do ziemi, w wianku splecionym ze źdźbeł trawy i zbóż ofiaruje ci lub (a jeśli otrzyma zgodę) przypnie do stroju pamiątkową gałązkę sosnowego darczyńcy. Wedle dawnych wierzeń, otrzymana za zasługi, zabrana do domu i powieszona nad progiem zapewni jego mieszkańcom pomyślność tak długo, póki nie straci wszystkich igieł.
Tradycja polowań sięga odległych czasów. Zdażało się mawiać przy tym: kto idzie na niedźwiedzia, niech gotuje łoże, a kto na dzika – mary. I choć lasy Waltham pozbawione są już dzisiaj niedźwiedzi i dzików to można w nich spotkać lisy, zające, jelenie, sarny oraz rozmaite ptactwo.
Na syto zastawionych stołach podczas festiwalu płodności nie brakuje dziczyzny, ta jednak jak wszystko w trakcie obchodów Brón Trogain jest darem Matki Natury, który należy odpowiednio zdobyć, oprawić i przyrządzić, a ostatecznie tradycyjnie podać. Każdej nocy, od rozpoczęcia festiwalu organizowane są zbiorowe pościgi za zwierzyną. W trakcie nocnych gonitw czarodzieje rywalizują ze sobą o tytuł króla polowań, ten zaś przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą zwierzynę. Każdą ustrzeloną zdobycz czarodzieje zabierają na Polanę Świetlików, w miejsce wielkiej uczty, gdzie czekają na nich już ścięte gałęzie drzew sosnowych, tataraku i trzciny, gdzie z wyrazem szacunku układa się ją celu oddania jej hołdu, a ich wielkość lub rzadkość poddaje się ocenie. Każdego myśliwego symbolicznie honoruje się uciętą gałązką sosny, która jest wyrazem czci upolowanej zwierzyny. Myśliwemu przysługuje przywilej noszenia jej do końca festiwalu. Ogłoszenie i koronacja zwycięzcy z poprzedniego dnia(spośród wszystkich myśliwych biorących udział danej nocy) odbywa się codziennie tuż po zachodzie słońca na Polanie Świetlików. Wieniec z liści laurowych zdobi głowę zwycięzcy.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie i upoluje zwierzynę, rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch tygodni, postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę, zostaje królem polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Cieszy mnie to niezmiernie. Stawiam dopiero pierwsze kroki debiutantki na salonach, ale staram się robić wszystko, by godnie reprezentować ród - zaświergotała, mile poruszona pochlebstwem padającym z ust Ramseya. Znał ją, do tego - cenił. Uśmiechnęłaby się jeszcze szerzej, ale pamiętała, że szczerzenie się nie było eleganckie, powstrzymała więc radość. - Z ciekawości - co pan o mnie słyszał? - kącik ust zadrżał, lubiła słuchać o sobie, była też ciekawa opinii Mulcibera. Nie mogła poświęcić mu całej uwagi, zwróciła się więc ku Cassandrze. Z bliska wyglądała jeszcze bardziej majestatycznie i poważnie, ale zarazem - ładniej. Miała bardzo ładny nos i oczy; Cordelia trochę rozumiała, dlaczego stała się żoną Ramseya, co wcale nie poprawiło jej nastroju. Mimo to spojrzenie, jakim omiatała panią Mulciber pozostało po dziecięcemu życzliwe i zaintrygowane. - Wybrała pani jakieś szczególne drzewko? Ulubiony rodzaj? - zagadnęła poważnym tonem, szybko przechodząc jednak do ciekawszych kwestii. - Raduje mnie pani obecność na salonach, rodziny nowych namiestników powinny brać udział w tego typu wydarzeniach. Może zechciałaby pani pojawić się na jednym z moich wieczorków poetyckich? Organizuje je co kwartał w Wilton. Poznałaby pani moje siostry - i nie tylko! Oczywiście nie musi pani prezentować swej poezji, na to trzeba być gotowym, ale z pewnością opuści pani spotkanie zadowolona i pełna weny! - zaproponowała w całej swej hojności. Opłacalnie, jak się okazało, bo Cassandra pociągnęła temat piękna poezji, ośmielając męża do szczerych wyznań.
- O, tak, koniecznie! - niemal klasnęła w dłonie, słysząc propozycję pani Mulciber. Spojrzała na nią z mieszaniną wdzięczności i uznania, szybko jednak powracając wzrokiem do twarzy Ramseya. - Proszę się nie krępować! Jaki wiersz ostatnio poruszył pana do głębi? Które strofy sprawiły, że nie mógł pan zasnąć? - ściszyła głos do pełnego zrozumienia i szacunku szeptu, chcąc udowodnić, że namiestnik znajduje się w bezpiecznym miejscu, a ona, Cordelia, gotowa jest spijać z jego ust każdą głoskę dotyczącą piękna poezji. Sekretnej, tajemniczej; na pewno w swej pracy odnajdywał księgi z intrygującą zawartością, także liryczną. - Muszę też pochwalić pana talent prozatorski i dziennikarski. Artykuł, który wyszedł spod pańskiego pióra, szczerze mnie zachwycił. Jako czarownica i kobieta - lekko wypięła pierś, tak, czuła się kobietą, a nie dziewczynką - poczułam się szczerze doceniona. W końcu ktoś zwrócił uwagę na to, jak pięknie się różnimy i jak ważna jest nasza rola w czasie wojny - zwróciła się ponownie przodem ku Cassandrze i posępnej nieznajomej, doszukując się w ich mimice podobnych reakcji.
Zaśmiała się lekko, słysząc określenie, jakim pani Mulciber zwróciła się do Corneliusa. - Ach, co za wybitny żart, to jest... - zaczęła, ale Sallow sam zdołał się wybronić. Nieco cierpko; spojrzała na niego wielkimi oczami. Cordelia była bardzo wrażliwą i empatyczną młodą damą, przyznawała to nawet babka Aurelia, wyczuła więc, że nastrój polityka odrobinę się pogorszył. Nie dopytywała go jednak o nastrój, bo Ramsey okazał się dżentelmenem. Niestety. - Ach nie, nie trzeba, Cornelius się wszystkim zajmie, winem z marakui także - powiedziała prędko, chcąc zatrzymać Mulcibera w ich kręgu, ale bez powodzenia. Zmrużyła oczy, posyłając Sallowowi mordercze spojrzenie. Zapamięta te zdradę na długo - na pewno na co najmniej trzy długie, pełne planowania zemsty dni. Z nieco posępniejszą miną i bez rozradowanej energii zwróciła się znów przodem do dwóch czarownic. O niezbyt przychylnych twarzach; nie świergotały, nie plotkowały i nie wybuchały perlistym śmiechem. Lady Malfoy poczuła na sobie ciężar obowiązku; dokończenia rozmowy, jakakolwiek trudna by nie była. - Marakuja to pani ulubiony owoc? - spytała słabszym i nieco posępniejszym tonem Cassandrę, przenosząc spojrzenie na milczącą towarzyszkę. - To pani krewna z zagranicy? Może rozumie po francusku? - wykazywała się wielką troską; w myślach sama przyznawała sobie medal za bycie sympatyczną nawet w tak trudnych okolicznościach, z Corneliusem Sallowem wbijającym jej nóż w plecy. Oby szybko wrócił z winem, a co ważniejsze - z uczonym i poetą panem Mulciberem.
- Owszem. - wypowiedziała, jej głowa przekręciła się a jedna z brwi pomknęła do góry. - Nie jest to jakieś nieprawdopodobne założenie. Skłamałabym mówiąc, że rozumiem skąd to pytanie. - wyrzekła zgodnie z prawdą. Festiwal Lata odbywający się tutaj - w Londynie, miejscu całkowicie wyswobodzonym spod wpływu mugoli był znaczący. Niósł ze sobą informacja. Sama obecność była jednoczesnym poparciem dla działań. I każdy ród powinien mieć w swoim interesie to, żeby się tu znaleźć. Nie wspominając o znajdujących się wokół reporterach - jakby tych których zostawiała dopiero chwilę wcześniej. Kolejne z pytań dźwignęło kąciki jej ust. Odrzuciła po chwili głowę do góry w krótkim, perlistym śmiechu zasłaniając różane wargi dłoni. - Sądzisz, sir, że znalazłbyś dla nas lepszy? - odpowiedziała odbijając metaforyczną piłeczkę, pochylając wyzywająco lekko głowę w niewypowiedzianym pytaniu które zawisło między słowami po chwili unosząc brodę. Kącik jej ust drgnął. Miała wyśmienity humor, a ze słowem zawsze czuła się dobrze. Obecność Manannana i niedawny wyjazd jedynie zbliżył ich mocniej ku sobie. Wprawiając ją w niemal irytującą swobodę i radość, kiedy pozwalała sobie na ciche gry pomiędzy słowem. Jej mąż radził sobie z nimi dobrze. Uwielbiała słowne sprzeczki, badanie granic (czasem i przyzwoitości) ale i długie dysputy w których mogli zweryfikować własny sposób patrzenia na pewne sprawy i poglądy. Pominęła kwestię Anglii całkowicie, była jedynie punktem zaczepienia w rozmowie i wyrazem uprzejmości.
- Oh? - zadziwiła się uprzejmie. Nie sądził, że dane im będzie się tu spotkać? - Nie planowałeś zaszczycić Festiwalu swoją osobą, lordzie Blaise, czy sądziłeś że to ja się nie stawię zamiast tego szybując po niebie na jednym z moich gadzich wierzchowców? - zapytała w żartobliwym tonie odnosząc się do jednej z krążących po salonach plotek - choć przed laty zdecydowanie mocniej. Kolejne zdanie uniosło jej brwi w niewypowiedzianym - ale wykalkulowanym zaskoczeniu. Zaraz jednak zmył je czarujący uśmiech.
- Hm… - wypuściła z ust krótkie mruknięcie wypełnione zastanowieniem, cofnęła się o krok, splatając dłonie za sobą, wychyliła się w jedną i drugą stronę lustrując jego boki, a potem zrobiła krok sprawdzając za plecami. - Dziwne - wypuściła z ust cofając się na swoje wcześniejsze miejsce. Czuła się pogodnie, trudno było jej zapanować nad wypełniającą ją euforią i radością. - chyba zgubiłeś żonę, sir. - orzekła w końcu. - Mogłabym przysiąc, że powinna być obok, skoro tak zaskakuje cię widok na który przyszło ci spojrzeć. Czy lady Selwyn zmogła choroba? - i choć wszystko co mówiła pozostawało przyjemnie lekkie, w oczach zapaliły się iskry. Podeszła bliżej, odwracając się, stając po jednej z jego stron. - O tam. Widzisz, przy stołach. - sylwetka męża zamajaczyła gdzieś dalej, wskazała na niego brodą. Z zadowoleniem łapiąc spojrzenie. - Był tak uprzejmy, by pójść mi po wodę. Trwanie w miejscu jednak nie było czymś na co miałam ochotę. - trudno im było się od siebie odsunąć na dłużej, przyciągał ją i pociągał. Czasem jednak z rozmysłem znikała, oddalała się trochę, by sprawdzić czy podąży jej torem, może prowadząc ich nową, własną gre. Te przecież lubili oboje. Ale nie umykała przed nim, ani przed jego wzrokiem. Festiwal - a może zauroczenie - wprawiało ją w lekki, frywolny nastrój - którego nie spodziewała nigdy zobaczyć na sobie. Uniosła trochę brodę zadzierając zadowolone tęczówki na stojącego obok mężczyznę. Ciężko było odmówić jej uroku i gracji. - Jestem zachwycona. Właśnie wróciliśmy z krótkiej podróży - zamierzam do końca wykorzystać czas który pozostał oddając się celebracji. - powiedziała zgodnie z prawdą. - Mnogość i jakość atrakcji jest zadowalająca. Może poza wróżbami, do nich zawsze podchodziłam z ostrożnością. - zastanowiła się głośno. - Ale - zawiesiła słowa pozwalając by jej ramiona poruszyły się w zadowoleniu. - jak mogłabym nie być, kiedy zostałam wyróżniona już podczas rozpoczęcia tych letnich celebracji? - rzuciła retoryczne pytanie między nich. Może i sam rytuał pozostawał spowity mgłą niedopowiedzeń, ale jednego była pewna całkiem, to ją wybrano spośród tłumu i to ona nabrała krwi w kielich, gdy w jego kark wbito nóż. - Jak twoje odczucia? - zapytała powracając do formalnego tonu, przenosząc ręce przed siebie i właśnie tam je splatając.

You will crumble for me
like a Rome.


Z pozoru były jak ogień i woda, choć w rzeczywistości łączyła je nić sympatii, zainteresowania i wspólnych sekretów z nocowanych wieczorków u lady Travers, gdy były młodsze. Wprawdzie te nie przekształciły się w głęboką przyjaźń pomiędzy nimi, nie odczuwała wyższości ze strony półwili wymierzonej bezpośrednio w nią. Poniekąd nawet szanowała Imogen za roztaczaną wokół siebie aurę nieprzystępności, tak skrajną od niej, otwartej na otoczenie i ludzi.
Drobna uszczypliwość ze strony Imogen przywołała na jej usta ledwo dostrzegalny uśmiech, dokładnie taki sam, jaki dostrzegła na twarzy lodowej piękności.
– Oczywiście, to przecież jedna z najważniejszych umiejętności w życiu – odparła, jednocześnie splatając dłonie w koszyczek za plecami. Chociaż na co dzień wykazywała się niezwykłą cierpliwością, tej powoli zaczynało brakować jej w zaistniałych okolicznościach. Czuła się znużona; obserwacja pobierania i niezgrabnego wciskania sadzonek do przygotowanych dołów już nie bawiła, jak jeszcze przed paroma minutami, ale nie wypadało jej zniknąć. Nie teraz, gdy poczuła na sobie czepliwe spojrzenia ciotek i pociotek, gotowych wytknąć ten drobny nietakt przy najbliższej okazji.
Z początku nie zwracała na to uwagi. Ciałem znajdowała się tutaj, w lesie, myślami zaś w odległej Francji. Skrzętnie ukrywała przed światem fakt, że do Londynu każdorazowo wracała z duszą na ramieniu i w niezadowoleniu. Od kiedy bowiem skończyła Beauxbatons i zaczęła gościć we Francji kilka razy w roku, przyłapała się na tym, że rzadko kiedy tęskniła i myślała o Anglii; w zasadzie, ojczyzna stawała się jej zwolna obojętna i gdyby tylko do niej należała decyzja, już dawno przeniosłaby się na malownicze przedmieścia Paryża. Francuzi żyli swoim typowym życiem, bawili się i gdy już poruszali ciężkie, życiowe dylematy, odpuszczali temat po pierwszym kieliszku wina, uznając jednogłośnie, że będą się przejmować, gdy temat zacznie bezpośrednio ich dotyczyć. Być może romantyzowała ów stan rzeczy, a po przeprowadzce szybko zaczęłaby żałować tej decyzji, ale nie sądziła, że dane będzie się jej o tym przekonać i samo w sobie rozmyślanie jeszcze ani nie było karygodne ani nikomu nie szkodziło, może poza nią samą.
Elita, w pejoratywnym znaczeniu tego słowa, w końcu zwróciła uwagę na dwie młódki stojące na uboczu. Być może gdyby wtopiły się w tłum – co było ciężkie, o ile jakkolwiek możliwe, w przypadku obecności półwili – nikt nie posyłałby im ponaglających spojrzeń. Rozejrzała się czujnie, chwilę patrzyła na sadzonki, potem natrafiła wzrokiem na jedną z zaufanych filantropek lorda ojca. Nie pamiętała jej imienia, wiedziała jednak, że wykorzysta każdą okazję do przypodobania się lordowi.
– Obawiam się, że nadszedł i nasz czas pokazania się – ciepły, miękki głos przerwał panującą pomiędzy nimi ciszę, a wraz z tym Fawleyówna zerwała kontakt wzrokowy z podstarzałą panną, stojącą nieopodal nich. – Jak się mają twoje postępy w sztuce tłumaczenia? – dopytała ze szczerą ciekawością, jednocześnie odsuwając moment opuszczenia bezpiecznej przestrzeni.

Słowa Ramseya napawały ją spokojem, nigdy przecież nie była tak bliska od rozwiązania ów zawiłej zagadki, jaką był los jej bliźniaka i choć z zewnątrz zachowywała spokój, tak jej serce dudniło, a umysł rwał się na strzępy pod wpływem nagłej ekscytacji. W końcu mogła dowiedzieć się czegoś więcej, poznać historię, wobec której domysły przyczyniały się do insomnicznych nocy pełnych wyrzutów sumienia, koszmarów i znikomej ilości snu. Mogła mieć urazę do brata, nadała sobie do tego święte prawo, jako że to z jego ręki doznała największej krzywdy, jednak to nie oznaczało, że ich więź nic dla niej nie znaczyła. Był jej najbliższą rodziną, zagubioną kroplą krwi i czuła się w obowiązku, by go odszukać. Niestety - ów zalążek rozmowy, naprowadzenie na rozwikłanie zagadki prysnęło jak bańka mydlana pod wpływem niespodziewanego spotkania z innymi czarodziejami. Niemal zgrzytała zębami na ów przebieg wydarzeń, wzdychając zaraz cicho, ku ukojeniu nerwów. - Pokładam nadzieję, że wrócimy jeszcze do tej rozmowy - skwitowała po prostu, okraszając swe słowa specyficznym rodzajem uśmiechu, rezerwując jego znaczenie jedynie dla Ramseya i Cassandry, jakby chciała, by wiedzieli, że nie jest najszczęśliwsza z tego obrotu spraw, ale że i nie zamierza napierać, mieli bowiem jeszcze wiele czasu na nadrobienie tej sytuacji, a skoro czekała tyle lat, to te parę dodatkowych chwil, minut, czy nawet godzin, nie robiło jej większej różnicy - najważniejsze, że już wiedziała o istnieniu kogoś, kto mógł jej cokolwiek zdradzić. Pozostali przybyli mieli dostrzegać w tym uśmiechu jedynie uprzejme przerwanie tematu niewartego dalszej dysputy w większym gronie, w jakiś sposób zakładała, że to w zupełności wystarczy. W międzyczasie pochwyciła spojrzenie Cassandry, które podpowiadało jej, że spotkanie z czarodziejami będzie twardym orzechem do zgryzienia. Cóż, mogła się tego spodziewać i teraz ciężko było jej zmusić się do niechętnego wywrócenia oczami.
Pozwoliła czarodziejom wymieniać uprzejmości, sama zaś skupiła się na milczącej sztuce obserwacji. Niewiele było trzeba, by stwierdziła, że jej świat zwykle był prostszy, a ten tu wymuszał owijanie kąśliwych uwag w ładne, błyszczące papierki dla kurtuazyjnej niepoznaki. Słuchała więc rozmów - w jej mniemaniu - o niczym, zachowując przybraną, neutralnie uprzejmą maskę. Szczęście w nieszczęściu nie była wywoływana do odpowiedzi, nie znano jej w tych kręgach, co przyjmowała z radością, bowiem nieczęsto potrafiła wykorzystywać umiejętność powściągania języka. Zamiast tego ze spokojem obserwowała nabierające kształtu relacje - maślane oczy blonwłosej nastolatki, które raczyły Ramseya swą uwagą, za nic mając pozostałych; zbitego z tropu czarodzieja, który jej towarzyszył,a któremu widocznie niewsmak były komentarze młódki; powściągliwe, choć trafiające w czułe punkty komentarze Cassandry i nader spokojnego w tym wszystkim Ramseya, który jak żywo oddawał się dyspucie, tak prędko przejął odpowiedzialność za zniesienie trunków.
- Wina, idealnie sprawdziłoby się cierpkie, czerwone - gdybym musiała nieopacznie się potknąć i zupełnym przypadkiem wylać je na wścibską panienkę, dopowiedziała w myślach, a cień uśmiechu przemknął po bladych ustach. Szkoda, że ów myśl miała pozostać jedynie w strefie wyobrażeń, choć gdyby powód jej wizyty był inny, z pewnością rozważałaby wprowadzenie tego w życie. - Dziękuję - dodałała z krótkim skinięciem w ramach podziękowania. Nie żeby sama nie chciała teraz umknąć i odszukać trunku na własną rękę, przynajmniej nie musiałaby tu wtedy tkwić i słuchać bezsensownego bajdurzenia, które nagle wydawało jej się co najmniej zabawne, w całej ironi ów pojęcia.
Zwróciła stalowoniebieskie spojrzenie wprost na Corneliusa, wyginając kąciki warg ku górze w sztucznej uprzejmości, gdy ten tłumaczył własne stanowisko - ludzie ewidentnie lubili przyczepiać sobie etykietki, być widziani jako swoje stanowisko, nie jako osobowość - jaka wszak była różnica między Corneliusem Sallowem, a łatką Rzecznika Ministerstwa? Niemniej nie żywiła do niego żadnej urazy, nie miała zresztą żadnego powodu, by to w tym momencie czynić, a skoro już został potraktowany przez blondwłosą czarownicę z pogardą, mogła zwrócić na niego choć część własnego - znikomego wszak - zainteresowania. - Evelyn Despenser - przedstawiła się krótko, nie zatrzymując mężczyzny, w końcu miał udać się po wino, które teraz mogło mieć zbawienną moc i koić skołatane niechęcią nerwy. A skoro już mowa o nerwach...
Czy naprawdę będziemy teraz rozprawiać o ulubionych dodatkach do napojów? Na litość Merlina... Niemal się wzdrygnęła, spoglądając na blondwłosą czarownicę, która nagle straciła na animuszu, zupełnie jakby brak mężczyzn w towarzystwie odebrał jej pewność. To też o czymś świadczyło, a Cordelia ewidentnie nie potrafiła zapanować nad sztuką zamaskowania ów faktu. Szkoda.
- Lady Malfoy, zapewniam, że doskonale rozumiem angielski, nie trzeba stosować wobec mnie specjalnych względów, choć doceniam próbę ułatwienia naszej konwersacji - skwitowała leniwie, nie siląc się na prawidłową wymowę słów, które poczęła kaleczyć mocno wybijającym akcentem, nawiązującym do szkockiego pochodzenia. Zwykła dostosowywać swą wymowę pod rozmówcę, a przynajmniej starać się, jednak biorąc pod uwagę obecne okoliczności, jakoś nie wyrażała specjalnej ochoty na stosowanie ów uprzejmości. Zresztą, jakie to miało znaczenie, gdy młódka ewidentnie interesowała się najbardziej tym, co wychodziło jedynie z jej ust. - Proszę sobie nie przeszkadzać, jestem lepszym słuchaczem, niż rozmówcą, zapewne winą za to powinnam obarczyć fakt, iż większość czasu spędzam wśród aetonanów, wszak one niespecjalnie garną się do rozmowy - nie skłamała, jedynie malowniczo ubarwiła powód swojego milczenia. Kolejny raz pominęła temat wątpliwego dociekania więzów rodzinnych między nią, a Cassandrą, zastanawiając się, czy w tych kręgach nie było to przypadkiem uporczywie skrajnym nietaktem popełnionym przez niefrasobliwą młódkę.
|wybaczcie, gdzieś mi to umknęło



no choice


Nigdy nie stronił od rozmów z osobami, które w większym lub mniejszym stopniu były mu znane. Niezobowiązujące wymiany zdań traktował jako swoistą rozrywkę, chwilę, kiedy mógł trochę odpuścić i nie trzymać się tak mocno chłodnej maniery dyplomaty. Jednak inaczej było z Melisande, przy niej był uważniejszy, pamiętając temperament kobiety. Łatwo łapała za słówka, swobodnie mknęła przez rozmowy i dziś udowadniała mu to tak samo. Na pierwsze słowa odpowiedział jej ciszą, bo mógł i nie widział potrzeby podtrzymywania tej kwestii. Jednak jej delikatny śmiech i kolejne słowa, nie dały już przejść obojętnie. Budziła w nim jakiś cień sympatii swoją osobą, będąc bardziej wyrazistą niż większość arystokratek.- Bez wątpienia, ale ten mimo wszystko również nie jest zły.- odparł, pozwalając, by żartobliwość zabarwiła brzmienie głosu.- Zawsze jednak mogłoby to być miejsce cichsze i mniej tłoczne, a jednak nadal publiczne, oczywiście.- dopowiedział, spoglądając na nią z podobnym wyzwaniem. Był pewien, że odbije piłeczkę, że za moment odgryzie mu się za to. Nie zamierzał jednak tego żałować, skoro najwyraźniej miała taki dobry humor, a powoli udzielał się i jemu.
- Wahałem się do ostatniego dnia, lady Travers. Ostatnie lata spędzałem będąc ciągle wśród ludzi, wiecznie wśród tłumów, słuchając i obserwując, wyciągając wnioski i pilnując się na każdym kroku. Powrót najwyraźniej nic nie zmienił, bo to, co męczyło, okazuje się również przyzwyczajeniem, od którego nie ucieknę.- odpowiedział jej, ale nie zamierzał na tym zaprzestać.- A ciebie oczywiście, nie spodziewałem się z powodu który właśnie podałaś. Masz swojego ulubionego gadziego wierzchowca? - zaśmiał się, bo takie loty były nierealne. Mimo to brnął dalej dla czystej rozrywki.
Obserwował ją, gdy rozglądała się powoli i domyślał się już, co się działo. Co właśnie robiła i w jakim celu. Pochylił głowę, by odrobinę zamaskować uśmiech i rozbawione spojrzenie, które po chwili spoczęło znów na kobiecie. Maska chłodnej uprzejmości pękała nieubłaganie, ale nie walczył z tym. Czasami też potrzebował odpuścić i rozluźnić się, a to była okazja równie dobra, jak każda inna.
- Nieprawdopodobne.- rzucił z udawanym przejęciem, spoglądając w prawo i w lewo, podobnie, jak przed chwilą zrobiła to lady Travers. Kiedy ponownie spojrzał na nią, błękitne oczy wyrażały pewną pobłażliwość dla zaczepki.- Nie, postanowiła jedynie powrócić do kobiecego towarzystwa. Zachwycanie się pięknem drobnostek jest zdecydowanie prostsze wśród nich, niż ze mną.- wyjaśnił, chociaż po prawdzie wcale nie musiał. Gdy stanęła obok niego, powiódł wzrokiem w kierunku, który mu wskazała.
Słuchał jej wyjaśnienia, co do zaistniałej sytuacji. Nie skomentował tego w żaden sposób, bo niekoniecznie miał cokolwiek do powiedzenia. Kiedy opowiadała o własnych odczuciach, nie stracił na uwadze, sam w końcu pytał o to, jak odbierała festiwal.
- Słyszałem, wieść rozniosła się szybko wśród obecnych. To duże wyróżnienie.- odparł na wspomnienie pierwszego dnia festiwalu.- Masz rację, lady, że mnogość i jakoś zebranych tutaj atrakcji jest wystarczająco dobra, a może wyjątkowa zważywszy na czasy, które teraz mamy? – rzucił niezobowiązująco, nie musiała wcale podejmować odpowiedzi. Zawieszenie broni było tylko chwilowym spokojem, ale będąc tutaj czuł, że kraj niszczyła zatrzymana na moment wojna. W sumie jak każdy konflikt, który trwał długo. Mógł tylko przypuszczać, ile od Ministerstwa wymagało dopięcie całego festiwalu, ale udało się to.
- Podobne. Kiedy wróciłem, usłyszałem w Ministerstwie Magii o tym przedsięwzięciu, ale nie przypuszczałem, że na miejscu tak miło się zaskoczę. W przeciwieństwie do ciebie, lady, nawet w kierunku wróżb nie mam szczególnej awersji, chociaż nie sądzę, abym skusił się na słuchanie o swym losie.- wyjaśnił swoje podejście do tego miejsca.- Festiwal okazał się okazją do odświeżenia zaniedbanych znajomości i tych niespodziewanych, więc myślę, że to dobry czas.- dodał jeszcze.


