
Chatka w lesie
Rzut kością k3:
1 - napada na ciebie smok. Musisz przed nim uciec i uratować swoich wszystkich towarzyszy oraz pustelnika. Po 3 kolejkach halucynacje ustąpią.
2 - nagle znajdujesz się pod wodą. Musisz jak najszybciej wypłynąć zanim się udusisz. Pustelnik i wszyscy twoi towarzysze gdzieś zniknęli. Pojawiły się za to rekiny, które chcą cię pożreć. Musisz im uciec i wypłynąć na powierzchnię zanim utoniesz. Halucynacje ustąpią po 3 kolejkach.
3 - świat zaczął wirować, a ty uległeś niekontrolowanemu słowotokowi. W dodatku lidzkie głowy pomału zaczynają przypominać łby słoni, panter i kóz. O dziwo wydaje ci się to zupełnie normalne. Halucynacje ustąpią po 3 kolejkach.

Fioletowo-czarny atłas falował przy jednym z ostatnich straganów. Materiał zasłaniający wejście drżał lekko pod wpływem podmuchów gorącego powietrza. U szczytu namiotu, tuż nad wejściem wisiała koźlęca czaszka z imponującym, bielejącym w ciemności porożem. I choć nikt nie stał przed wejściem, nikt nie zapraszał do środka, każdy zaznajomiony z obrzędami czarodziej wiedział, co może zastać wewnątrz. Wróżby Brón Trogain były jedyne w swoim rodzaju — mogły tak samo dawać nadzieję, jak i ją odbierać. Były w stanie kształtować rzeczywistość i fałszować przeszłość. Po przejściu przez opuszczone kotary wewnątrz znajdowała się ława, na niej różnego rozmiaru świece. W trzech kadziach tliły się kadzidła o popielnym aromacie. Nie każdy potrafił potrafił wyczuć dodatkowo bazylię, sosnę i kurkumę. Na samym blacie, każde czujne oko mogło dostrzec runy. I te, którymi posługiwano się dzisiaj, jak i te dawne, prawie zapomniane i wyparte z języka symbole. I choć początkowo wydawało się, że wewnątrz dusznego namiotu nikogo nie ma, za ławą, w półmroku tkwiły trzy wiedźmy, których twarze skrywały półprzezroczyste woalki. Ciemne, długie włosy przyozdobione były matowymi koralikami w ciemnych barwach, kawałkami kości, rzemieni, słomą i drewnem. Na piersiach, połyskiwały w blasku ognia wisiory z kryształami, zębami i wiklinowymi laleczkami. Żadna z nich się nie odzywała ani słowem, nie ruszała póki gość nie zdecydował się stanąć przed obliczem przeznaczenia, a by to uczynić należało uiścić drobną opłatę z knutów i zająć miejsce na drewnianym palu przed nim. Warunek był prosty — ceną prócz monet była krew, z której wiedźmy mogły odczytać wszystko, a o wróżbę Lughnasadh można było prosić tylko raz i należało ją przyjąć taką, jaką zesłał los.
Dopiero kiedy usiadłeś, zobaczyłeś fragmenty twarzy czarownic. Wąskie usta, wokół których gromadziły się już zmarszczki rozświetlał blask palących się między wami świec. Oczy połyskiwały w cieniu, skrząc się ledwie iskrą — nie byłeś w stanie się w nich zanurzyć ani im przyjrzeć. Sękata dłoń pierwszej z wiedźm wręczyła ci dymiące się liście haszu. Druga wiedźma, sięgnąwszy po czarny jak noc obsydian włożyła ci go w usta. Trzecia poprosiła o twoją dłoń, by z palca drobnym nożem upuścić kilka kropli krwi. Spadały pojedynczo na popękany blat z wyrytymi symbolami. Drewno piło ją prędko. W głowie usłyszałeś głos, choć nie rozpoznałeś w nim żadnych konkretnych słów. Mimo to, wiedziałeś, co musisz zrobić.
By uzyskać wróżbę Brón Trogain należy zadać wiedźmom trzy pytania — w myślach lub głośno. Usłyszą. Każdej wiedźmie inne — każda z nich odpowiada za inny czas w życiu każdego człowieka. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość — i rzucić trzema kośćmi: WRÓŻBA PRZYSZŁOŚCI, TREAŹNIEJSZOŚCI, PRZYSZŁOŚCI. Wiedźmy nie tłumaczą się z kart, nie tłumaczą wróżb i ich nie interpretują. Uzyskaną odpowiedź należy się zadowolić i dopasować ją do zadanych przez siebie pytań samodzielnie, a po przebudzeniu jak najszybciej opuścić zadymiony namiot.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:21, w całości zmieniany 1 raz
#1 'Wróżby przeszłości ' :

--------------------------------
#2 'Wróżby teraźniejszoś' :

--------------------------------
#3 'Wróżby przyszłości' :

Uniósł lekko brwi, bo nie lubił gdy łapała go za słówka - nie jego, zwłaszcza, że w jego mniemaniu robiła to niesprawiedliwie.
-Walczymy o lepszy świat dla czarodziejów, chyba nimi nie gardzisz? - odparował błyskawicznie, podchwytując słowną szermierkę. -Bogowie, herosi i bohaterowie, Merlin i Morgana - oni wszyscy byli czarodziejami. To różniło ich od mugoli. - i od potworów, dodał w myślach. Potęga Czarnego Pana zachwycała i przerażała go na przemian, ale był jednym z nich i taką opowieść powinna tkać na razie propaganda, dopóki oficjalnie nie zapragnie nazywać się bóstwem. Nadmierna inność izolowała i nie była dobra.
-Minister Magii ma ogromne zasługi, ale nie takie jak Czarny Pan - i to nie on stał u twojego. boku, gdy odbierałaś Order Merlina. - przypomniał jej łagodnie, ściszonym głosem. Znał ją, wątpił, by potrafiła podziwiać kogokolwiek, kto nie jest z nią na równi - a choć Cronus miał wysoką polityczną funkcję, to nie otrzymał podobnych odznaczeń jak ona.
Temat spiżowego pomnika na powrót ocieplił atmosferę, a Cornelius zawtórował jej śmiechem.
-Mhm, i o gustach rzeźbiarskich. - uniósł brwi, gdy wyrwało się jej coś dziwnego, al nie skojarzył faktów. -Nie mów tylko, że tobie takie nagie pomniki się podobają. - w stwierdzeniu czaiło się pytanie, jakiego pomnika chciałaby ona? Chciał jej wznieść jeden ze słów, ale zadziwiająco często unikała tego tematu, jakby wcale nie cieszyła się nową sławą - nie rozumiał tego, nigdy nie była nieśmiała i zawsze była ambitna. Powinna zachłysnąć się rolą namiestniczki Londynu, zrobiłby to na jej miejscu.
To, że po latach nadal pamiętała głupie uwagi jego przyjaciół nieco go zaskoczyło - ale, pod wpływem wina i wieczoru, wcale nie zamierzał się poddawać ani peszyć.
-Och, proszę. - parsknął. -Myślisz, że nie wiem, co kobiety mówią i myślą o swoich partnerach? To, że robicie to ciszej, nie znaczy, że jesteście świętoszkami. - mógł mieć pretensje do swoich znajomych o to, że nie zniżyli głosu w obecności jego orientalnej piękności, gdyby wciąż był jej narzeczonym kajałby się za to, że zrobili jej przykrość, ale zbyt długo buszował w ludzkich głowach by uwierzyć w narrację o lubieżnych mężczyznach i powściągliwych damach. Kobiety potrafiły komentować pracę, finanse, wygląd i zachowanie swoich partnerów równie niewybrednie - nie wiedział, czy robiła to sama Deirdre, bo wtedy był głupcem jej ufającym i niewchodzącym do jej głowy.
Gdyby dowiedział się jednak, jakie słowa i ohydnie dwuznacznie komentarze padały między nią a Valerie, ukarałby żonę - surowo. Mogła plotkować sobie z pokojówką, ale nigdy z kimś, z kim Cornelius zawodowo współpracował.
Temat plotek lekko go podminował, jak zawsze gdy w głębi duszy jednak był zakłopotany, ale legilimencja na powrót wprawiła go w doskonały humor.
-Brakło mi obiektów doświadczalnych do wymiernych wniosków. -przyznał cicho, z upodobaniem. Spoglądał w jej ciemne oczy, cieszył się jej zainteresowaniem, możliwością porozmawiania o perwersjach, do których nie przyznałby się żonie. Wiedziała, co potrafi, ale nie wiedziała jak wielką przyjemność z tego czerpał. -Tak. - uśmiechnął się promiennie, jakby rozmawiali o pogodzie. Dla postronnych mogli tak zresztą wyglądać, aluzje do okrucieństwa padały między nimi dyskretnie i cicho. -Prawdziwie... fascynujące uczucie. - przyznał. -Wolała tego, który nie był jej mężem. - dodał, jakby dla uwiarygodnienia własnych słów. -Od uroków i skupienia. - odpowiedział z powagą. -Potrzebujesz ogromnej mocy, by sforsować magią czyiś umysł; i wprawy w koncentracji aby nie... zatonąć. Granica między tobą a cudzymi myślami zaciera się łatwo, a choć to wrażenie jakbyś tonęła w cudzych emocjach to wypchną cię z powrotem przy najmniejszym rozproszeniu. - wyjaśnił. Może w tym leżał trud tej sztuki, w sprzeczności pomiędzy tonięciem w ludzkich namiętnościach i zdolnością zachowania koncentracji. Niektórzy używali legilimencji tylko do przesłuchać, odszukując w meandrach emocji suche fakty - wtedy "ja" przesłuchiwanego tylko im wadziło, było rozproszeniem. On taki nie był, on chciał poznać wszystko - emocje, myśli, głębię obcego człowieka. Uciec na chwilę od samego siebie.
Takiego, jakim był i jakim znała go Deirdre. Przejrzała go - kłamstwa, w które uwierzył, gdy tak wytrwale karmił nimi samego siebie. Ocieplenie wizerunku, trafiła w punkt. Nawet Hersilia mieściła się w jego planie, bo przecież nie pokochałby cudzego dziecka, gdyby nie miał z tego jakiejś korzyści.
-Zabawka czy nie, dbam o bliskie mi osoby i ich dobre imię. - odparował, krzyżując ramiona. -A osoba, z którą dzielisz życie, to nie zachcianka na festiwalowy wieczór. - odgryzł się jeszcze cicho. A potem powiedział coś... głupiego.
Przez jedną, durną chwilę, miał nadzieję, że zaskoczona Deirdre splecie razem ich dłonie, jak dawniej. Ale jej palce zacisnęły się na jego nadgarstku, boleśnie, przywracając go do rzeczywistości. Wyszarpnąłby dłoń, ale choć stali z dala od ludzi i ciemność kryła ich przed spojrzeniami, to i tak nie chciał wykonywać gwałtownych gestów.
-Myślisz, że nie próbowałem? - syknął, ale tym razem kłamał. Nie chodził do burdeli, brzydził się. Kochał je, każdą na swój sposób. Laylę, Deirdre, Valerie. Inne się nie liczyły. -Powodzenia w przebieraniu w zabawkach. Namiestnik Londynu, każdy zapragnie twojej pozycji, twojej łaski, twojego wszystkiego. Korzystaj. - skwitował szeptem, gorzko. Ale żaden cię nie zobaczy ani nie poczuje do ciebie niczego szczerego. -Myślę, że nie powinniśmy się przekonywać - lubię wspomnienie o tym, jak smakowałaś. - westchnął, cofając powoli rękę. Wino i ogień i wróżby i bliskość Deirdre kusiły, ale jej ostre słowa przypomniały mu o ryzyku i zobowiązaniach. Mógł igrać z ogniem, ale nie rzuci na stos swojego małżeństwa. -Dobrej nocy, Deirdre. - pomimo słów, które dziś padły, jutro przywitają przecież nowy dzień jakby nigdy nic. Namiestnik Londynu i oddany Rzecznik Rycerzy Walpurgii.
/zt x2

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.



Woń kadzidła zbladła o poranku, rozmywając się w eterze zaledwie istotną reminiscencją swojej niedawnej obecności. Dotrzymując słowa wpajanym od lat zasadom zdecydowała się zasnąć nie w jego ramionach, lecz z dala od dobrze jej znanego oddechu, sama, na twardym materacu gościnnego łoża; w pustce pokoju i niknącym szybko odpoczynku znalazła, być może, ukojenie drzemiących głęboko instynktów oraz zasadne dla jej statusu ramy konwencjonalnego konwenansu, ale on nie byłby sobą, gdyby nie posłał jej wtedy wymownego wzroku obfitującego w rozczarowanie. Z przekąsem odprowadził ją pod inne drzwi, z dziecięcą wręcz butą wepchnąwszy jej w ręce tylko klucz do obcej sypialni, na koniec racząc jeszcze bodaj miałkim dobranoc. I tak wysmyknęła mu się sprzeciwem, tak nie pozwoliła chociaż dzielić się ciasnym objęciem czy ukojeniem koszmarów, na kilka, choć w gruncie rzeczy niewiele, godzin znikając za masywnym kawałkiem ciężkiego drewna. Mogła widzieć w nim żądną sensualności bestię, mogła oskarżać również o nieprzyzwoitość myśli, albo perwersję całego ducha; mogła też wspominać ckliwie niedojrzałego, kreślonego norweską linią chłopca, łagodniejszego w swej formie, zgoła też chyba wznioślejszego w ruchach. I nie myliła się wcale, gdy tak niestabilnie majaczył przed nią wielością osobistych postaw; bo po części jarzył się już tym angielskim zepsuciem, zarazem wrząc, tam głęboko i poza świadectwem niewprawnych obserwatorów, dawną świeżością pierwotnej tożsamości. Jako ten Karkaroff, jeszcze nie Macnair; jako ten wychowanek mroźnych i słonecznych prowincji, nie dżdżystego miasta cierpiącego na chorobę cywilizacji. I tak też nie myliła się wcale, gdy przezornie powstrzymała jego łapczywe rączki przed przekroczeniem kolejnej granicy niezbadanych barier; bo po części zdążył już zgnić w cynizmie i wyrachowaniu, uległszy pokusom nowej ojczyzny i tendencjom godnym jej hermetycznej socjety. Pomyliła się jednak w odrzuceniu proponowanej przezeń bliskości, tak strasznie się pomyliła, odpychając od siebie zalążek wyłożonej na dłoni normalności. Chciał ją wszakże ukołysać tylko do beztroskiej matni, chciał tylko oddać istniejący niezależnie od brytyjskiego błazna fragment osobistej intymności. Wzgardziła nim jednak zupełnie, odrzuciła ciepło i poufałość, naraziła przewrażliwione ego na samotność, której macki pożerały go z wolna w sile dowolnego kryzysu. A tych doświadczał tu przecież wiele, na jawie i na onirycznym haju, w codzienności i wyjątkowości, w czterech ścianach domostwa i w otoczeniu szumiących licznymi głosami tłumów. Mogła być jego Sigyn, mogła prostym gestem przynieść ukojenie, miast tego wybrała jednak los smutnej, cierpiącej Angrbody. Przekonał się o tym jeszcze dosadniej, gdy tylko nastała jutrzenka, wraz z nią trzeźwość i cierpki smak rozlewającej się w przestrzeni ignorancji. Tak strasznie unikała jego spojrzeń, tak strasznie milczała przygnębiającą ciszą, zupełnie jakby dzisiaj nie miała mu już nic do powiedzenia. Zupełnie jakby uznała niedawny poryw i zmysłową zgodę za wstydliwy akt własnej słabości, o którym rozmyślać i rozmawiać bynajmniej się nie powinno.
Żałujesz, Yeleno?
— Powietrze? — powtórzył za nią zgoła z rozbawieniem, po części jednak owianym kpiną tonem. Och tak, biosfera w Suffolk jest, zaiste, nie najgorszej jakości, dodałby do tego w satyrycznej przesadzie, ale powstrzymał tę mimowolną kąśliwość. Do głowy nie przyszło mu chyba, że jej nachalne skupienie na każdej gałązce, każdym listku i czubku mijanej sosny, zgrywać się może nie tyle z dolegającym stłamszeniem, co naturalnym w jej sytuacji skrępowaniem. Nie mógł też przypuszczać, że za wczorajszą odwagą i otwartością stać mogła fantazja obudzona przez drzewny zapach, nie żadną autentyczną, nieuświadomioną intencję. — Długo nie mogłem zasnąć... — Bo sporo myślałem o tobie, machinalnie dodał niemo w meandrach własnego umysłu. Bo zastanawiałem się, czy bardziej cenię twoją przeszłą, nastoletnią retrospektywę, czy to, kim jesteś teraz, zauważył głucho gwoli uzupełnienia, wciąż nie znając odpowiedzi na podjęty dylemat. — Wolałbym mieć cię obok — przyznał w końcu po dłuższej chwili wzajemnego milczenia, jakby jeszcze poddawała w wątpliwość którykolwiek z jego osądów w tej sprawie. Niczego analogicznego nie oczekiwał od niej usłyszeć, przyzwyczajając się już chyba do zastygłego w tej niejasności dystansu. Zaraz zresztą, jak cudowny lek na niezręczność, przed oczyma wykwitła skromna chatka.
— Przeznaczenie nigdy nie śpi — stwierdził, rozchyliwszy palcami powiewającą na wietrze kotarę. — Jak chcesz — odpowiadał już wkrótce, z niepasującą do posągowej urody obojętnością. Więc jest ci już wszystko jedno, uznał i puścił jej drobną dłoń, niknąc w ciemności niewiadomej.
Przemów, wyrocznio.

but his heart is
c o l d


#1 'Wróżby przeszłości ' :

--------------------------------
#2 'Wróżby teraźniejszoś' :

--------------------------------
#3 'Wróżby przyszłości' :

Odgłosy festiwalu wypełniały jej uszy, umysł, cichnąc z każdym kolejnym krokiem, jednak nie zanikały całkowicie; gwar przebijał się przez warstwę drzew. Nie słyszała zwierząt, tak przecież tutaj aktywnych. Ptaki nie ćwierkały, być może spłoszone ilością czarodziejów naruszających ich naturalną przestrzeń, a szelesty wywoływane były jedynie podmuchami wiatru targającymi liśćmi okolicznych roślin. Nie ważne ile szła, głosy wciąż do niej dobiegały i miała wrażenie, jakby była nimi otoczona, choć nie potrafiła dostrzec już w swoim pobliżu nikogo.
Czuła się dziwnie samotna. Wędrowała po udeptanej ścieżce, ze spojrzeniem wlepionym w piach i zmarszczonymi brwiami. To nie tak miało wyglądać. Nie miała być sama, nie miała przemieszczać się w ciszy bez drugiej osoby, do której mogłaby się odezwać. Miały plany. Miały iść razem. Wszystko szlag trafił, gdy tylko ten cholerny mężczyzna zjawił się w ich otoczeniu.
Przetarła wierzchem dłoni czoło. Tego dnia była wybitnie zmęczona.
Starała się czerpać z festiwalu tyle, ile mogła i ile była w stanie. Starała się radować tak, jak radowali się co niektórzy, tak jak dwójka młodych dziewcząt, które nagle wyłoniły się zza zakrętu. Nie uniosła głowy, nie spojrzała na nie; wątpiła, by w ogóle ją zauważyły, zajęte żywą dyskusją o swoich wróżbach. Nie wsłuchiwała się w ich słowa. Myśli skoncentrowały się wokół nieprzyjemnego uczucia, jakie rozlały się po jej klatce piersiowej. Co za tragedia.
Nie zauważyła, że nagle spowolniła, coraz mniej chętnie stawiając kolejne kroki. Przedziwne odczucie i swoisty sceptycyzm zalewały ją jeszcze bardziej. Nie wiedziała, czego powinna się spodziewać, choć zaczynała zakładać już najgorsze, jak wtedy, gdy oferowała Margaret wspólną wyprawę do wiedźm. To przecież tradycja, powtarzała sobie i tłumaczyła na nowo, ale takie tradycje nie kojarzyły się jej się z niczym innym, jak ze słowami rzucanymi w odbiorę tak, by go zadowolić. Może się myliła. Nie miała w tej materii doświadczenia, na przestrzeni lat zawsze preferując pozostanie w Beeston i udział w obrzędach, które organizowała jej rodzina. Jak jeszcze nigdy liczyła, że jej wyobrażenie faktycznie odbiegało od rzeczywistości.
Zatrzymała się nagle, jakby wyczuwając cudzą obecność. Wyprostowała się i uniosła spojrzenie, by wbić je prosto w cudze plecy; nawet nie zorientowała się, że już dotarła pod chatkę. Rozwarła wargi, chcąc coś powiedzieć, ale słowa umknęły jej na kilka sekund, powracając, gdy przesunęła się dalej, a jej oczy dostrzegły znajomy profil.
— Lady Burke — wyrzuciła z siebie, zdając sobie sprawę, że jej słowa wybrzmiały bardzo szorstko; szybko przywołała na twarz zwyczajowy blady uśmiech, doprawiony przepraszającą nutą. — Co za zbieg okoliczności — dodała już milej, rozluźniając ramiona. Puściła krawędzie dotąd trzymanej szaty, przyglądając się obliczu kuzynki Margaret. Gdyby miała odrobinę lepszy humor, zapewne zaśmiałaby się w duchu - nie mogła tu przyjść z jedną lady Burke, toteż los podesłał jej pod nos drugą, starszą. — Miło cię widzieć, Primrose. Wybierasz się na wróżby? Czy już masz je za sobą? — zagaiła, starając się utrzymać lekki ton, zakopując dotychczasowe przemyślenia i odczucia w głębi siebie, nie pozwalając im wyjść na światło dzienne.

a thousand voices shattered through the night


but hold them and keep them
and know that you need them
when your breaking point's all that you have
a dream is a soft place to land
may we all be so lucky
W głowie jej huczało.
Zabawne. Praktycznie od zawsze ukrywała to bardzo dobrze; skrzętnie chowając zdradliwe myśli pod ułudą spokoju, tak charakterystyczną dla milczących członków rodu Burke - choć Margaret nie wpisywała się całkowicie w ten standard. Zdecydowanie nasiąkła wpływem matki, pochodzącej z Crouch'ów; milej jej było przebywać na salonach i wystawnych przyjęciach niżeli zamykać się w swojej pracowni i spędzać cały dzień w samotności.
Margaret łaknęła towarzystwa tak, jak roślina wody; nigdy nie było jej mało. A przynajmniej tak lubiła myśleć, uparcie ignorując fakt, że czasami wcale nie miała na to ochoty. Oczekiwania, które postawiła sobie jeszcze za młodu, pieczołowicie zbierały teraz żniwo, wpędzając młodą damę w błędne koło ścigania perfekcji; uparcie wmawiając jej, że ta jak najbardziej istnieje i jest całkowicie osiągalna.
A mimo to, towarzystwo jej narzeczonego było czymś, wobec czego czuła się niesamowicie rozdarta. Serce targało się na dwie różne strony; z jednej strony nadal opłakując stratę lorda Traversa, a z drugiej garnąc się ku nowej ścieżce życia, która mogła przecież okazać się tą lepszą. W głowie miała mętlik, którego za nic nie umiała opanować - czy aby na pewno małżeństwo z lordem Bulstrode było czymś, co miałoby jej przynieść szczęście? Wiedziała jednak, że oczekiwało się od niej zamążpójścia; mimo to... Zdawała sobie sprawę również z tego, że mogła o wiele gorzej trafić.
Wszak Arsene nie był zły; wręcz przeciwnie. Odnosił się do niej z szacunkiem, który wykraczał poza ramy zwykłej uprzejmości - starał się do niej dotrzeć i ją zrozumieć, nawet wtedy, gdy obdarzała go jedynie szorstkim spojrzeniem i chłodem. Nie poddawał się; Margaret bała się przyznać, że zaczęła się do niego przekonywać.
Tak długo trzymała się miłości do Manannana; tak kurczowo; że puszczenie jej teraz zdawało się życzeniem śmierci. Czuła się, jakby stała nad przepaścią, a uraza do lorda Traversa oraz jeszcze nie tak dawno płonące uczucie do niego były swoistą liną - jedyną rzeczą, która ratowała jej przed upadkiem. Czy jednak to, co znajdowało się na dole było aż tak straszne? Nie wiedziała; bała się zrobić krok w którąkolwiek ze stron, próbując za wszelką cenę uniknąć ponownego skrzywdzenia. Czy powinna zaakceptować Arsene i już w pełni pozwolić przeszłości odpłynąć?
Miała wrażenie, że niezależnie od tego, co wybierze i tak źle skończy; choć była to myśl całkowicie irracjonalna i nieprawdziwa.
Pomimo wszelkich wątpliwości i wahań, które przepełniały młodą lady Burke, zdecydowała się jednak zaakceptować zaproszenie narzeczonego na udanie się na jarmark; na tę okazję postanowiła spleść część swoich kręconych włosów w swoisty wianek, oplatający jej głowę; spomiędzy kosmyków przebijała się cienka srebrna ozdoba; resztę fryzury puściła wolno, choć upewniła się, że wszystko jest dokładnie ułożone. Jeżeli chodziło o suknię, postawiła na niecodzienny dla siebie kolor; choć łatwo było zauważyć, że ciemna lawenda ładnie podkreślała jej zielone oczy, wyciągając z nich głębię. Nic krzykliwego; jednak wciąż wyróżniała się w tłumie.
Dość niezwykłe było to, że, zważając na ich poprzednie spotkania, oczy Margaret lśniły, gdy wyszła spomiędzy straganów, kierując się w stronę czekającego na niej lorda - a za nią, niczym cień, podążała przyzwoitka, mająca pilnować ich oboje. Młodsza kobieta była już tak przyzwyczajona do jej obecności, iż praktycznie jej już nie zauważała.
Na twarzy ciemnowłosej pojawił się - choć wcale nie ten wyćwiczony - uśmiech, gdy jej wzrok padł na Arsene; miała dziś lepszy humor, niż zwykle. W końcu było lato! Margaret kochała lato bardziej, niż jakąkolwiek inną porę roku; to właśnie teraz wyraźnie kwitła, brylując w towarzystwie i przemykając między promieniami słońca - niczym obłoczek na niebie - w których zresztą błyszczała jaśniej, niż zwykle. Urodziła się w lato i, jeżeliby to od niej zależało, najchętniej wszystkie ważne rzeczy by wtedy robiła; choć przecież nie miała wcale takiej możliwości.
— Lordzie Bulstrode — przywitała się, podając mu dłoń i z gracją skłoniła się lekko. Zdawało się, że jej oczy zalśniły mocniej, gdy Arsene wspomniał o wieszczkach; Margaret uśmiechnęła się nieco mocniej, kiwając głową.
— Już od jakiegoś czasu chciałam wybrać się na wróżby. Wpierw miałam iść z przyjaciółką, ale... — umilkła, ciut niezręcznie, po czym westchnęła. — Zdaje się, że to po prostu nie był wtedy odpowiedni czas. Będę więcej, niż rada, by udać się po przepowiednię wraz z tobą.
Młoda lady nadal nie do końca wiedziała, jak traktować Arsene; jak się wokół niego poruszać i grać w tę grę zwaną narzeczeństwem. Ciągle porównywała tę sytuację do swojej relacji z Manannanem; a przecież były tak diametralnie różne. Arsene był... Inny.
Choć przecież nie gorszy.
Zastanawiała się, jakie wróżby dostaną w tej swojej dziwnej relacji. Złe? Dobre? Czy może całkowicie słodkogorzkie? Nie chciała, by znowu padł na nią cień niepowodzenia. Na nich.
Czemu to wszystko musiało być tak skomplikowane?
Do jej uszu dobiegło subtelne odchrząknięcie gardła, wydane przez przyzwoitkę i mające na celu wyrwać ją z myśli; uśmiechnęła się przepraszająco, przytakując, gdy Arsene stwierdził, że i służka ma się z nimi udać. Dobrze, przynajmniej nie próbował szaleć. Po intensywnym romansie, który przeżyła z Traversem, może wolniejsze tempo było dokładnie tym, czego teraz potrzebowała. Coraz częściej łapała się na myśleniu o wspólnej przyszłości; z każdym dniem zdawała się coraz jaśniejsza.
— Oczywiście, lordzie Bulstrode — bez wahania ujęła go pod zaoferowane ramię, drugą dłonią przytrzymując suknię, by przypadkiem na nią nie nastąpić. — Cieszę się, że pogoda dopisuje. Znacznie przyjemniej spędza się czas na jarmarku, gdy nie pada, prawda? Ufam, że i ty znalazłeś dla siebie jakieś ciekawe celebracje?
Umilkła na chwilę, z zainteresowaniem przyglądając się krążącym dookoła ludziom, choć zaraz zwróciła wzrok z powrotem przed siebie, gdy szli ścieżką prowadzącą do namiotów wieszczek.
— Zechciałbyś może w najbliższym czasie dołączyć do nas na obiedzie w zamku Durham? — zapytała w końcu, ignorując dziwne uczucie w żołądku. — Moglibyśmy potem udać się na spacer przez pola makowe; pięknie zakwitły w tym roku. Może zrobilibyśmy sobie piknik? Jestem pewna, że pani Pott nie miałaby nic przeciwko przygotowaniu nam ogromu smakołyków.
I'm all yours, but you're all mine
let's dance together, you and I
cause I'm not trapped with you, you see
you're the one who's trapped with me

więc będzie łatwiej, gdy mnie nie odnajdziesz.

