Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia
Wistmans Wood
AutorWiadomość
Wistmans Wood
Ten niesamowity las znajduje się w dolinie rzeki Dart, rozpościerając się na terenach hrabstwa Kornwalii. Nietypowy porost roślin i drzew jedni nazywają zjawiskiem naturalnym, inny zaś dopatrują się w nim anomalii, stworzonej przy pomocy magii. W pobliskich wioskach z matki na córki powtarzana jest legenda, że niegdyś las był labiryntem z którego wyjść mógł jedynie ktoś wierny. Przed laty kobiety zostawiały swych mężów w środku lasu i zabierały lniany sznurek, którym oznaczały drogę. Tylko ci, którzy dochowali wierności odnajdywali drogę do domu. Pozostali wiązani byli z magią lasu, już na wieczność mając błąkać się między drzewami, próbując odnaleźć drogę do domu. 14 maja ludzie z pobliskiej wioski organizują niewielki festyn na upamiętnienie i potrzymanie życia legendy.
30 listopada?
Właściwie to nie wiedziała, po jaką cholerę pani Boyle wysłała ją na drugi koniec świata. Dosłownie. Widoki może całkiem niegłupie, ale za to ten wicher mielący z rozkoszą jej włosy okazał się wyjątkowo upierdliwy. Pierwszy raz była w tych stronach, obserwowała wioski, krajobrazy raczej ignorowała, nie dostrzegając w nich nic specjalnego. No dobra, były tu jakieś dziwne drzewa, a wybrzeża ciągnęły się bez końca, ale wolała się nie gapić z jakimś paskudnym rozmarzeniem. Po prostu chciała ponownie ujrzeć swój brudny Londyn.
Do Puddlemere przybyła, aby odebrać paczkę od jakiegoś starego pustelnika. Pakunek dla pani Boyle był sprawą śmierdzącą wyjątkowo, ale nie wypytywała. Ufała tej kobiecie w pełni i nie ośmieliłaby się odmówić. Jej jedynej po prostu nie mogła. Ta wiara musiała być odwzajemniona, bo w innym wypadku właścicielka tawerny nie powierzyłaby jej takiego zadania. Ów pustelnik nie mógł wysłać sowy ani też wybrać innej formy doręczenia tajemniczej paczki. Sprawa wydawała się priorytetowa. Phils nie mogła zaprzeczyć, że cholernie ją kusiło zajrzenie do środka, kiedy już wyszła z zapyziałej nory starucha i ruszyła w drogę powrotną. Przez przeklętą anomalię nie mogła się teleportować i nie działały też kominki, więc musiała poszukać jakiegoś świstoklika. W razie czego dostała pieniądze na mugolski transport, ale to byłaby już naprawdę ostateczność. Kręcenie się między niemagami okazywało się wizją mało zachęcającą. Wolała już swoich opryszków z Pasażera. Tutaj czuła się obco, zbyt daleko od swoich własnych punkcików na szerokiej mapie kraju. Nie drżała jak byle panienka, gdy dowiedziała się, dokąd pojedzie, ale przy tej upiornej pogodzie każda wyprawa przemieniała się w katorgę.
Najlepszym dowodem na to były jej mokre, oprószone śniegiem włosy. Wędrowała szybko, wybrała drogę na skróty, przez jakiś lasek. Uśpione, zimowe drzewa poruszały się, uginając pod mocą bezdusznej wichury. Dziś wyjątkowo nie miała wysokich butów – nie zgłupiała jeszcze na tyle, by w szpilkach zdobywać wybrzeże. Szczelnie za to, po czubek nosa, otulała się grubym płaszczem. W torbie chowała pakunek i cały czas trzymała tam dłoń. Czasy były niepewne. Mógł zaraz wyskoczyć zza drzewa jakiś gnom lub inna bestia. Nawet najgorszej ludzkiej kanalii nie obawiała się tak, jak tych magicznych stworzeń. Strach ten wynikał jednak bardziej z niewiedzy niż doświadczenia. Nauczyła sobie radzić ze stadem przygłupów, ale w oczy potwora spoglądała już pełna lęku. Merlin jeden wie, jakie mroczne zdolności nabyły te zwierzęta.
Ścieżka była wąska, porośnięta korzeniami i przykryta niezbyt grubą warstwą pierwszego śniegu. Stawiała kroki ostrożne, ale dość szybkie. Upadek mógłby uszkodzić przesyłkę. Wtedy cały ten wyjazd utraciłby sens, a tego zdecydowanie nie chciała.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pod koniec listopada pogoda jakby nieco się poprawiła i Heath męczył wszystkich dookoła, żeby wyjść gdzieś z posiadłości. W końcu spędził w murach dworku prawie cały miesiąc. Ten czas wydawał się okrutnie długi dla takiego żywiołowego pięciolatka jak on sam. Cud, że budynek dalej stał tak jak wcześniej. Chociaż pewnie… niektórzy domownicy już mieli wizję jak chłopiec roznosi wszystko w drobny mak. Teraz zaś groźba była tym realniejsza, że Młody Lord bardzo chciał wyjść na zewnątrz.
W końcu, któryś z wujków poddał się i postanowił wziąć Heatha ze sobą na konną przejażdżkę. I tak miał zamiar się przejechać, więc wzięcie dzieciaka do towarzystwa nie powinno być większym problemem.
Gdy Heath dowiedział się, że może pojechać od razu się uspokoił i sprawnie ubrał się w ciepłe rzeczy, a potem szybko pognał do swojego wiernego kucyka. On pewnie też miał dość siedzenia w ciasnym boksie przez prawie miesiąc. Po krótkiej chwili jeźdźcy i wierzchowce byli gotowi i ruszyli w drogę. Starszy Macmillan poprowadził ich spokojnym tempem w stronę lasu. Do tej pory wszystko było w porządku. Szkoda tylko, że w Heathu właśnie obudziła się nutka rywalizacji i zanim starszy czarodziej zdążył zareagować dzieciak spiął swojego konika i zmusił go do szybkiego biegu - Kto pierwszy wyjedzie z lasu wygrywa! Na pewno mnie nie dogonisz!- rzucił ze śmiechem za siebie. Wujek chłopca, gdy tylko ochłonął rzucił się za malcem w pościg. Pech chciał, że dzieciak miał przewagę kilkunastu metrów i w pewnym momencie, za którymś z zakrętów stracił go z oczu. Tego tylko brakowało, żeby się tutaj zgubił. -Heath!- krzyknął tylko nie licząc zbytnio na odpowiedź. Cóż, czeka go żmudne przeczesywanie lasu.
W tym czasie Heath gnał na swoim kucyku na złamanie karku i dobrze, że konik należał do tych inteligentniejszych, bo w porę udało mu się wyhamować przed czarownicą. Co prawda zahaczył o nią gdzieś pyskiem, a Heath z krótkim okrzykiem zleciał z siodła, ale wyglądało na to, że chyba nikomu nic się nie stało?
W końcu, któryś z wujków poddał się i postanowił wziąć Heatha ze sobą na konną przejażdżkę. I tak miał zamiar się przejechać, więc wzięcie dzieciaka do towarzystwa nie powinno być większym problemem.
Gdy Heath dowiedział się, że może pojechać od razu się uspokoił i sprawnie ubrał się w ciepłe rzeczy, a potem szybko pognał do swojego wiernego kucyka. On pewnie też miał dość siedzenia w ciasnym boksie przez prawie miesiąc. Po krótkiej chwili jeźdźcy i wierzchowce byli gotowi i ruszyli w drogę. Starszy Macmillan poprowadził ich spokojnym tempem w stronę lasu. Do tej pory wszystko było w porządku. Szkoda tylko, że w Heathu właśnie obudziła się nutka rywalizacji i zanim starszy czarodziej zdążył zareagować dzieciak spiął swojego konika i zmusił go do szybkiego biegu - Kto pierwszy wyjedzie z lasu wygrywa! Na pewno mnie nie dogonisz!- rzucił ze śmiechem za siebie. Wujek chłopca, gdy tylko ochłonął rzucił się za malcem w pościg. Pech chciał, że dzieciak miał przewagę kilkunastu metrów i w pewnym momencie, za którymś z zakrętów stracił go z oczu. Tego tylko brakowało, żeby się tutaj zgubił. -Heath!- krzyknął tylko nie licząc zbytnio na odpowiedź. Cóż, czeka go żmudne przeczesywanie lasu.
W tym czasie Heath gnał na swoim kucyku na złamanie karku i dobrze, że konik należał do tych inteligentniejszych, bo w porę udało mu się wyhamować przed czarownicą. Co prawda zahaczył o nią gdzieś pyskiem, a Heath z krótkim okrzykiem zleciał z siodła, ale wyglądało na to, że chyba nikomu nic się nie stało?
Igrający z nią los sprawił, że gdy w jednej chwili przystanęła, by spojrzeć na swoje przemoczone, zabrudzone buty, to w drugiej łypały już na nią wielkie końskie oczyska. Ten pysk niemal nie wbił się w jej pierś, gdy tak niespodziewanie wyhamował. To był mały koń. Chociaż nie znała się na zwierzętach, to umiała ocenić jego maleńkość. Nie widziała jeszcze dosiadającego go chłopca, który w tym czasie zdążył spaść z konia. Chyba nie dotarł do niej ten okrzyk. Przez chwilę tylko mierzyła się, pełna podejrzeń, z tym niespodziewanym pyskiem. Sięgnęła dłonią między uszy i pogłaskała trochę lękliwie. Później wyprostowała plecy i zdumiona spojrzała na małego paniczyka w eleganckim, ciepłym ubranku, który leżał na śniegu. W myśli ostro przeklęła, spodziewając się, że zaraz wyskoczy zza drzewa strapiony ojczulek i jeszcze oskarży ją o uprowadzenie zabłąkanego w lesie dzieciaka. Nikogo jednak nie dostrzegła. Ostrożnie obeszła konia i zbliżyła się do jeźdźca. Musiał być dość odważny i psotny, skoro zwiał jakiemuś dorosłemu. W to jednak dalej tak nie do końca wierzyła, dlatego dyskretnie obserwowała otoczenie. Kłopoty się z nią lubiły, a zdecydowanie nie chciała mieć nic wspólnego z uprowadzeniem dziecka.
– Gdzie twoi rodzice, chłopcze? – spytała, oglądając sobie dość wytworne siodło. Jakoś tak nie rzuciła się w pierwszym odruchu do ratowania paniczyka.
Samotny, zagubiony czy śmiały i zadowolony? Kim był ten malec? Koń parsknął i potrząsnął łbem, a włosy na jego szyi zafalowały niedaleko Philippy. Poczuła przypływ tej niespecjalnie miłej woni. Przyzwyczajona do życia w największym syfie nie czuła jakiegoś wielkiego niesmaku. W końcu to tylko koń, w dodatku dość niewielki. Z dzieciakiem ktoś na pewno musiał być, bo gdyby sam nawiał z domu na koniu, to nie poradziłby sobie z przygotowaniem tego sprzętu. Nie była nawet pewna, czy nie był zbyt niski, by go samodzielnie dosiąść. – Wymknąłeś się, co? – zapytała trochę zaczepienie i założyła dłonie na ramionach. Nie wyglądał na mocno poobijanego. Posłała mu cwane, nieco rozpogodzone spojrzenie. O proszę, czy to taki mały cwaniaczek? Dzieciaki w tym wieku miały wyobraźnie nieograniczoną. Wcale nie zdziwiłaby się, gdyby jakiś nierozważny opiekun nawet nie zauważył, że chłopaka przy nim nie ma. Mimowolnie przypomniała sobie wczesne lata w sierocińcu, kiedy inne dzieci wciąż wymyślały kolejne psikusy dla wychowawców. Tylko ona jedna siedziała jak ta przestraszona ofiara. Dobrze, że dzisiaj już nią nie była. – No chodź, wstawaj – rzuciła, wyciągając w jego stronę obydwie dłonie. Powinien się wykaraskać z tej mokrej, ubłoconej ścieżki czym prędzej, jeśli nie chciał wyglądać jak ostatni brudas.
– Gdzie twoi rodzice, chłopcze? – spytała, oglądając sobie dość wytworne siodło. Jakoś tak nie rzuciła się w pierwszym odruchu do ratowania paniczyka.
Samotny, zagubiony czy śmiały i zadowolony? Kim był ten malec? Koń parsknął i potrząsnął łbem, a włosy na jego szyi zafalowały niedaleko Philippy. Poczuła przypływ tej niespecjalnie miłej woni. Przyzwyczajona do życia w największym syfie nie czuła jakiegoś wielkiego niesmaku. W końcu to tylko koń, w dodatku dość niewielki. Z dzieciakiem ktoś na pewno musiał być, bo gdyby sam nawiał z domu na koniu, to nie poradziłby sobie z przygotowaniem tego sprzętu. Nie była nawet pewna, czy nie był zbyt niski, by go samodzielnie dosiąść. – Wymknąłeś się, co? – zapytała trochę zaczepienie i założyła dłonie na ramionach. Nie wyglądał na mocno poobijanego. Posłała mu cwane, nieco rozpogodzone spojrzenie. O proszę, czy to taki mały cwaniaczek? Dzieciaki w tym wieku miały wyobraźnie nieograniczoną. Wcale nie zdziwiłaby się, gdyby jakiś nierozważny opiekun nawet nie zauważył, że chłopaka przy nim nie ma. Mimowolnie przypomniała sobie wczesne lata w sierocińcu, kiedy inne dzieci wciąż wymyślały kolejne psikusy dla wychowawców. Tylko ona jedna siedziała jak ta przestraszona ofiara. Dobrze, że dzisiaj już nią nie była. – No chodź, wstawaj – rzuciła, wyciągając w jego stronę obydwie dłonie. Powinien się wykaraskać z tej mokrej, ubłoconej ścieżki czym prędzej, jeśli nie chciał wyglądać jak ostatni brudas.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Jak to zwykle bywa Heath miał dużo więcej szczęścia niż rozumu. Nic zaskakującego, bo jak widać mały Macmillan był typem, który najpierw robił, a potem myślał i nic nie wskazywałoby na to, że w przyszłości miałby z tego wyrosnąć. Oby kiedyś nie popadł przez to w jakieś duże kłopoty.
Miał szczęście, że wpadł w śnieg, który nie był ubity. Dzięki temu i w miarę grubemu ubraniu nic sobie nie zrobił mimo upadku. Swoje też zrobiło to, że konik nawet nie wierzgnął, a upadek był spowodowany głównie tym, że zaskoczony Heath nie utrzymał się w siodle.
Miał zamiar już się zebrać z gleby spostrzegł jakąś nieznajomą czarownicę. Wcześniej jej nie zauważył, więc miał wrażenie jakby się zmaterializowała tuż przy kucyku. Z tego zaskoczenia aż zaprzestał wygrzebywania się ze śniegu. – Rodzice?- powtórzył za nią w pierwszym odruchu i rozejrzał się dookoła. – Byłem z wujkiem…- wyjaśnił, gdy jakieś zapadki mu przeskoczyły w mózgu i skojarzył o co mogło nieznajomej czarownicy chodzić. – Ścigaliśmy się kto pierwszy wyjedzie z lasu…- w sumie to nawet nie ścigali się tylko Heath po prostu wypruł na przód, ale to już taki detal. W jego własnym mniemaniu to był wyścig. –Musiałem pewnie gdzieś źle skręcić- dodał jeszcze po tym jak rozejrzał się dookoła i nie zobaczył w pobliżu starszego Macmillana. W sumie nie pierwszy i nieostatni raz. Żadna nowość w przypadku Heatha. –Kurcze, za łatwo wygra…- mruknął jeszcze pod nosem. To było teraz jego największe zmartwienie, że przegra wyścig, którego de facto wcale nie było.
Dopiero w momencie, gdy kobieta zwróciła się do niego by wstawał, zorientował się, że dalej siedzi na śniegu, który nieco zaczynał się pod nim topić. Jeszcze chwila takiego siedzenia i mógłby przemoknąć, a to by nie było fajne. Chętnie skorzystał z pomocy czarodziejki i już po krótkiej chwili stał na dwóch nogach. – Dzięki!- wyszczerzył się szeroko w szczerbatym uśmiechu. - – Mam na imię Heath - przedstawił się jeszcze krótko, tak jak miał to w zwyczaju.
Miał szczęście, że wpadł w śnieg, który nie był ubity. Dzięki temu i w miarę grubemu ubraniu nic sobie nie zrobił mimo upadku. Swoje też zrobiło to, że konik nawet nie wierzgnął, a upadek był spowodowany głównie tym, że zaskoczony Heath nie utrzymał się w siodle.
Miał zamiar już się zebrać z gleby spostrzegł jakąś nieznajomą czarownicę. Wcześniej jej nie zauważył, więc miał wrażenie jakby się zmaterializowała tuż przy kucyku. Z tego zaskoczenia aż zaprzestał wygrzebywania się ze śniegu. – Rodzice?- powtórzył za nią w pierwszym odruchu i rozejrzał się dookoła. – Byłem z wujkiem…- wyjaśnił, gdy jakieś zapadki mu przeskoczyły w mózgu i skojarzył o co mogło nieznajomej czarownicy chodzić. – Ścigaliśmy się kto pierwszy wyjedzie z lasu…- w sumie to nawet nie ścigali się tylko Heath po prostu wypruł na przód, ale to już taki detal. W jego własnym mniemaniu to był wyścig. –Musiałem pewnie gdzieś źle skręcić- dodał jeszcze po tym jak rozejrzał się dookoła i nie zobaczył w pobliżu starszego Macmillana. W sumie nie pierwszy i nieostatni raz. Żadna nowość w przypadku Heatha. –Kurcze, za łatwo wygra…- mruknął jeszcze pod nosem. To było teraz jego największe zmartwienie, że przegra wyścig, którego de facto wcale nie było.
Dopiero w momencie, gdy kobieta zwróciła się do niego by wstawał, zorientował się, że dalej siedzi na śniegu, który nieco zaczynał się pod nim topić. Jeszcze chwila takiego siedzenia i mógłby przemoknąć, a to by nie było fajne. Chętnie skorzystał z pomocy czarodziejki i już po krótkiej chwili stał na dwóch nogach. – Dzięki!- wyszczerzył się szeroko w szczerbatym uśmiechu. - – Mam na imię Heath - przedstawił się jeszcze krótko, tak jak miał to w zwyczaju.
Był taki… mały. To naprawdę kiepsko, aby siedział sam pośrodku gęstego, lodowatego lasu. Ktoś powinien dostać po łapach za nieupilnowanie dziecka. W dodatku to nie był byle malec, a pewnie syn jakiegoś miejscowego bogacza. Szkoda, że ich tak nie „pilnowali” w sierocińcu. Może zdołałaby przez te lata pod tak czujnym okiem zwiedzić calutki Londyn jako ta kilkuletnia smarkula. Wiedziała, że niektóre sieroty kombinowały, aby jakoś dostać się na poddasze i stamtąd przejść na dach sąsiedniego budynku, ale wtedy jeszcze nie była taka kumata i z przerażonymi oczkami spoglądała na ich działania. Z niechęcią jednak powracała do wspomnień z tamtego okresu.
– Więc wykiwałeś wujaszka – stwierdziła, podsumowując jego słowa. – Pewnie nie będzie zadowolony. Ten las to kiepskie miejsce dla takiego małego chłopca – zauważyła, orientując się wreszcie, że pewnie nawet nie miał tych siedmiu lat. Ten wujek to musiał być wariat jakiś lub po prostu lubił życie na krawędzi. Ścigać się z dzieciakiem w gorzkim lesie. Zgubienie się wcale nie mogło być tym najgorszym scenariuszem. Mógł spaść z konia, galopując zbyt szybko. Właściwie to nawet spadł. Z ulgą jednak zarejestrowała, że z jej pomocą zaczął się dość sprawnie podnosić. Oj, gdyby tylko mogła tego nędznego opiekuna poznać, to chyba powiedziałaby mu parę nieuprzejmych słów. Beznadziejny z niego wujek, skoro nie umiał nadążyć za kilkulatkiem i zabawiał się w jakieś leśne wyścigi.
Wcale nie zdziwił jej fakt, że teraz chłopak przejmował się bardziej przegraną niż tym, że jest tu całkiem sam. Pewnie nawet nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Pochyliła się ku niemu, aby się upewnić, że nic mu nie jest. Z energią otrzepała oprószone śniegiem ubranko – No to, Heath… Jestem Philippa. Nie połamałeś się, nie? – spytała dla pewności, bo jednak widziała, że wstał bez trudu. W dodatku nie jęczał jak niektóre rozpieszczone paniska. Całe szczęście, że chociaż tyle. Niemniej i tak nie mogła dzieciaka zostawić samego na środku lasu.
– Myślisz, że ten wujek cię znajdzie? – dopytała, zerkając przy okazji na konia, który dość posłusznie przy nich stał. Co oni robili z tymi dzieciakami, że już w takim wieku śmigały na koniach. Niby to tylko kucyk, ale jednak upadek też na pewno zabolał. Wyobrażała sobie, że uczą ich miliona pierdół, malowania, szydełkowania, śpiewania i tak aż do znudzenia, aż do momentu, kiedy odkryją jakieś niespotykane talenty. W tejże chwili mocniej doceniła swoje koszmarnie nędzne dzieciństwo.
– Więc wykiwałeś wujaszka – stwierdziła, podsumowując jego słowa. – Pewnie nie będzie zadowolony. Ten las to kiepskie miejsce dla takiego małego chłopca – zauważyła, orientując się wreszcie, że pewnie nawet nie miał tych siedmiu lat. Ten wujek to musiał być wariat jakiś lub po prostu lubił życie na krawędzi. Ścigać się z dzieciakiem w gorzkim lesie. Zgubienie się wcale nie mogło być tym najgorszym scenariuszem. Mógł spaść z konia, galopując zbyt szybko. Właściwie to nawet spadł. Z ulgą jednak zarejestrowała, że z jej pomocą zaczął się dość sprawnie podnosić. Oj, gdyby tylko mogła tego nędznego opiekuna poznać, to chyba powiedziałaby mu parę nieuprzejmych słów. Beznadziejny z niego wujek, skoro nie umiał nadążyć za kilkulatkiem i zabawiał się w jakieś leśne wyścigi.
Wcale nie zdziwił jej fakt, że teraz chłopak przejmował się bardziej przegraną niż tym, że jest tu całkiem sam. Pewnie nawet nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Pochyliła się ku niemu, aby się upewnić, że nic mu nie jest. Z energią otrzepała oprószone śniegiem ubranko – No to, Heath… Jestem Philippa. Nie połamałeś się, nie? – spytała dla pewności, bo jednak widziała, że wstał bez trudu. W dodatku nie jęczał jak niektóre rozpieszczone paniska. Całe szczęście, że chociaż tyle. Niemniej i tak nie mogła dzieciaka zostawić samego na środku lasu.
– Myślisz, że ten wujek cię znajdzie? – dopytała, zerkając przy okazji na konia, który dość posłusznie przy nich stał. Co oni robili z tymi dzieciakami, że już w takim wieku śmigały na koniach. Niby to tylko kucyk, ale jednak upadek też na pewno zabolał. Wyobrażała sobie, że uczą ich miliona pierdół, malowania, szydełkowania, śpiewania i tak aż do znudzenia, aż do momentu, kiedy odkryją jakieś niespotykane talenty. W tejże chwili mocniej doceniła swoje koszmarnie nędzne dzieciństwo.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Może i był mały, ale na pewno energii miał za trzech. Chociaż tego na razie nie było widać. Ot, kwestia czasu. Philippa niesłusznie podejrzewała zaniedbania ze strony wujka. No może trochę było jego winy, bo mógł być nieco uważniejszy, ale naprawdę trudno jest upilnować takiego wiercipiętę. No, albo po prostu to ten niezwykły talent Heatha w urywaniu się spod czujnego spojrzenia swoich opiekunów. No i ten cały wyścig to był pomysł tylko i wyłącznie małego lorda.
- Mógł jechać szybciej, to by mnie nie zgubił- odparował od razu - Ten las nie jest taki zły- wzruszył ramionami - Ten las nie jest taki zły- dorzucił jeszcze - No… jest trochę pokręcony i w ogóle łatwo się w nim zgubić, ale mieszkam niedaleko i całkiem dobrze go znam- to stwierdzenie było nieco na wyrost, ale czarownica nie musiała o tym wiedzieć. - W ogóle byłem kiedyś w gorszym lesie, wiesz? I to w nocy! I tam było wszystko strasznie zamglone- nie zapomniał podzielić się z nią i tą informacją.
-Nie, wszystko w porządku- odpowiedział czarownicy przy okazji mając na paszczy szeroki uśmiech -W sumie to upadek z miotły jest dużo gorszy…lubisz latać na miotle? - dodał jeszcze. A potem zamyslił się nad odpowiedzią na pytanie jakie zadała kobieta. -Uhm… nie wiem. Chyba powinien, prawda?- spojrzał pytająco na Philippę tak jakby ona mogła znać odpowiedź na to pytanie-Chociaż, może lepiej by było jakbym na niego poczekał gdzieś przy wyjściu z lasu? Kiedyś będzie musiał z niego wyjechać- zaproponował. Nie był pewien czy to dobry pomysł, ale opcje miał dwie, albo nawet trzy. Zostać tutaj i czekać, pojechać na skraj lasu i czekać tam, albo spróbować wrócić samodzielnie do domu. Nie był pewien co zrobić, więc na razie podszedł do swojego kucyka i pogłaskał go po nosie.
Heath nawet nie zdawał sobie sprawy z tego jak wiele ma szczęścia, że był Macmillanem. Dzięki temu miał dużo lepsze dzieciństwo niż inni szlachetnie urodzeni. Można się wręcz pokusić o stwierdzenie, że bardziej normalne. Chociaż wciąż, był bardziej ograniczony w niektórych kwestiach niż zwykłe dzieciaki.
- Mógł jechać szybciej, to by mnie nie zgubił- odparował od razu - Ten las nie jest taki zły- wzruszył ramionami - Ten las nie jest taki zły- dorzucił jeszcze - No… jest trochę pokręcony i w ogóle łatwo się w nim zgubić, ale mieszkam niedaleko i całkiem dobrze go znam- to stwierdzenie było nieco na wyrost, ale czarownica nie musiała o tym wiedzieć. - W ogóle byłem kiedyś w gorszym lesie, wiesz? I to w nocy! I tam było wszystko strasznie zamglone- nie zapomniał podzielić się z nią i tą informacją.
-Nie, wszystko w porządku- odpowiedział czarownicy przy okazji mając na paszczy szeroki uśmiech -W sumie to upadek z miotły jest dużo gorszy…lubisz latać na miotle? - dodał jeszcze. A potem zamyslił się nad odpowiedzią na pytanie jakie zadała kobieta. -Uhm… nie wiem. Chyba powinien, prawda?- spojrzał pytająco na Philippę tak jakby ona mogła znać odpowiedź na to pytanie-Chociaż, może lepiej by było jakbym na niego poczekał gdzieś przy wyjściu z lasu? Kiedyś będzie musiał z niego wyjechać- zaproponował. Nie był pewien czy to dobry pomysł, ale opcje miał dwie, albo nawet trzy. Zostać tutaj i czekać, pojechać na skraj lasu i czekać tam, albo spróbować wrócić samodzielnie do domu. Nie był pewien co zrobić, więc na razie podszedł do swojego kucyka i pogłaskał go po nosie.
Heath nawet nie zdawał sobie sprawy z tego jak wiele ma szczęścia, że był Macmillanem. Dzięki temu miał dużo lepsze dzieciństwo niż inni szlachetnie urodzeni. Można się wręcz pokusić o stwierdzenie, że bardziej normalne. Chociaż wciąż, był bardziej ograniczony w niektórych kwestiach niż zwykłe dzieciaki.
Filipa nie miała dzieci i raczej nie zanosiło się, aby kiedykolwiek została matką. Nie widziała siebie w takiej roli, z dzieciakami miała do czynienia naprawdę rzadko, ale na dłuższą metę irytowały ją niemiłosiernie. Ich energia była wyjątkowo, podobała jej się ich zawziętość, ale dostatecznie głośno było w jej pracy, aby jeszcze po niej miała znosić krzyki w swoim domu. Może kiedyś jej przejdzie, ale dzisiaj totalnie nie chciała się babrać w gównach, dosłownie. Brakowało jej forsy i poświęcała się pracy. Gdy przywoływała zaś obrazy z dziecięcych lat, utwierdzała się tylko w przekonaniu, że mogłaby skrzywdzić takiego malca, wydając go na świat. A znała ból kryjący się w tych małych oczach aż za bardzo.
– Tak? I pewnie bez problemu odnajdziesz drogę do domu, co? – parsknęła, kręcąc lekko głową. Ależ ten chłopiec był pewny swego. Sama byłaby przerażona, gdyby w takim wieku znalazła się nagle w gęstym, zimowym lasku. Te powyginane magicznie gałęzie wydawały jej się upiorne. Chociaż światło dnia obdzierało je z tego mroku. Niemniej to dzieciak, powinien wołać żałośnie za mamą i wycierać rozmazane smarki. Wyprostowała plecy i ponownie rozejrzała się w poszukiwaniu owego wujka. – Przygodny z ciebie chłopak, w dodatku szczęściarz – podsumowała, gdy zaczął opowiadać o przygodzie w nocnym lesie. Nie wymądrzała się i nie rzucała kąśliwych, ciotkowych uwag, których pewnie miał po dziurki w nosie. Mogła mieć wątpliwości jednak coraz większe wobec jego nierozsądnych opiekunów, ale jeśli lubili mieć własne dziecko gdzieś, to nie było to jej sprawą. Może nawet dobrze, dzieciak wyrośnie na zaradnego i nie posika się w majtki przy jakiejś gorszej sytuacji. Chyba sam sobie fundował szkołę życia, błądząc po różnych okropnych miejscówkach. Nie chciałaby być jego matką.
– Nie lubię, zresztą nie umiem latać –powiedziała krótko. Chyba nikt go nie nauczył, że nie powinien dzielić się wiedzą o świecie czarodziejów z obcymi. Przecież nie miał pewności, że rozmawiał z czarownicą. Za to Filipa już wiedziała, że to magiczne dziecko. Może to jakaś anomalia tak złośliwie zapędziła go na drugi koniec lasu? Słyszała, że dzieciaki nie miały łatwo z tym.
Już czuła, że będzie musiała robić za niańkę.
– Odprowadzić cię tam? – zapytała, chociaż chyba wiedziała, że i tak to zrobi. – Myślę, że to wcale nie taki głupi pomysł. Tylko ważne, żebyś już się stamtąd nie ruszał, bo inaczej wujek nigdy cię tu nie odnajdzie – wyjaśniła, spoglądając na tą zarumienioną od zimna buzię chłopca. Poradziłaby sobie chyba z posadzeniem chłopca na kucyku i odprowadzeniem go na ten skraj lasu. – To daleko? – zapytała jednak dla pewności.
– Tak? I pewnie bez problemu odnajdziesz drogę do domu, co? – parsknęła, kręcąc lekko głową. Ależ ten chłopiec był pewny swego. Sama byłaby przerażona, gdyby w takim wieku znalazła się nagle w gęstym, zimowym lasku. Te powyginane magicznie gałęzie wydawały jej się upiorne. Chociaż światło dnia obdzierało je z tego mroku. Niemniej to dzieciak, powinien wołać żałośnie za mamą i wycierać rozmazane smarki. Wyprostowała plecy i ponownie rozejrzała się w poszukiwaniu owego wujka. – Przygodny z ciebie chłopak, w dodatku szczęściarz – podsumowała, gdy zaczął opowiadać o przygodzie w nocnym lesie. Nie wymądrzała się i nie rzucała kąśliwych, ciotkowych uwag, których pewnie miał po dziurki w nosie. Mogła mieć wątpliwości jednak coraz większe wobec jego nierozsądnych opiekunów, ale jeśli lubili mieć własne dziecko gdzieś, to nie było to jej sprawą. Może nawet dobrze, dzieciak wyrośnie na zaradnego i nie posika się w majtki przy jakiejś gorszej sytuacji. Chyba sam sobie fundował szkołę życia, błądząc po różnych okropnych miejscówkach. Nie chciałaby być jego matką.
– Nie lubię, zresztą nie umiem latać –powiedziała krótko. Chyba nikt go nie nauczył, że nie powinien dzielić się wiedzą o świecie czarodziejów z obcymi. Przecież nie miał pewności, że rozmawiał z czarownicą. Za to Filipa już wiedziała, że to magiczne dziecko. Może to jakaś anomalia tak złośliwie zapędziła go na drugi koniec lasu? Słyszała, że dzieciaki nie miały łatwo z tym.
Już czuła, że będzie musiała robić za niańkę.
– Odprowadzić cię tam? – zapytała, chociaż chyba wiedziała, że i tak to zrobi. – Myślę, że to wcale nie taki głupi pomysł. Tylko ważne, żebyś już się stamtąd nie ruszał, bo inaczej wujek nigdy cię tu nie odnajdzie – wyjaśniła, spoglądając na tą zarumienioną od zimna buzię chłopca. Poradziłaby sobie chyba z posadzeniem chłopca na kucyku i odprowadzeniem go na ten skraj lasu. – To daleko? – zapytała jednak dla pewności.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
To po prostu był styl bycia Heatha, jak na dzieciaka był wyjątkowo śmiały i często sprawiał wrażenie jakby w ogóle niczego się nie bał. To ostatnie po części tylko było wynikiem jego charakteru, bo częściowy wpływ na pewno miało to, że Heath był jeszcze dość mały i nie mógł sobie za bardzo wyobrazić z czym mógłby się wiązać nocleg w lesie, albo spotkanie jakiejś niebezpiecznej osoby. Jak na razie kwestia zgubienia się była dla niego przygodą. Może gdyby to był pierwszy raz, że gdzieś się zgubił to zachowywałby się nieco inaczej, ale on ciągle gdzieś się urywał spod opieki.
- Pewnie, że tak. A na pewno bym trafił po wyjściu z lasu- odpowiedział pewnie. Po samej kniei mógłby trochę pobłądzić, ale gdyby się wydostał spośród drzew to droga nie była wcale taka skomplikowana, żeby miał się zgubić po drodze. Wyszczerzył się jeszcze szerzej, demonstrując przy okazji w pełnej okazałości szczerby po zębach, które zdążyły już wypaść. Zawsze fajnie usłyszeć, że jest się szczęściarzem.
Co do samego mówienia o czarodziejskich sprawach… na razie jeszcze nie było z tym problemu, więc nic specjalnie mu o to głowy nie suszył. Heath miał dopiero pięć lat, więc nawet jakby coś palnął przy mugolach to wzięto by jego słowa za zwykłą dziecięcą paplaninę. Zresztą, Heath prawie w ogóle nie miał kontaktu z niemagicznymi.
-Uhm…- mruknął tylko zawiedziony, gdy powiedziała, że nie lubi latać. Trudno. Nie wszyscy muszą wszystko lubić, ale dla niego to było trochę dziwne. Jak można nie przepadać za miotlarstwem?
- Znasz drogę?- zapytał od razu przy okazji nieświadomie się przyznając, że on w tym momencie nie miał pojęcia w której części lasu się znajduje. -Poczekam wtedy na niego…- obiecał jeszcze Philippie. - Nie, nie bardzo. Nie jechałem tutaj zbyt długo, odkąd weszliśmy w las- wyjaśnił. Nie był w stanie powiedzieć konkretnie jak długo jechał, ale tak naprawdę przejażdżka dopiero się zaczynała.
- Pewnie, że tak. A na pewno bym trafił po wyjściu z lasu- odpowiedział pewnie. Po samej kniei mógłby trochę pobłądzić, ale gdyby się wydostał spośród drzew to droga nie była wcale taka skomplikowana, żeby miał się zgubić po drodze. Wyszczerzył się jeszcze szerzej, demonstrując przy okazji w pełnej okazałości szczerby po zębach, które zdążyły już wypaść. Zawsze fajnie usłyszeć, że jest się szczęściarzem.
Co do samego mówienia o czarodziejskich sprawach… na razie jeszcze nie było z tym problemu, więc nic specjalnie mu o to głowy nie suszył. Heath miał dopiero pięć lat, więc nawet jakby coś palnął przy mugolach to wzięto by jego słowa za zwykłą dziecięcą paplaninę. Zresztą, Heath prawie w ogóle nie miał kontaktu z niemagicznymi.
-Uhm…- mruknął tylko zawiedziony, gdy powiedziała, że nie lubi latać. Trudno. Nie wszyscy muszą wszystko lubić, ale dla niego to było trochę dziwne. Jak można nie przepadać za miotlarstwem?
- Znasz drogę?- zapytał od razu przy okazji nieświadomie się przyznając, że on w tym momencie nie miał pojęcia w której części lasu się znajduje. -Poczekam wtedy na niego…- obiecał jeszcze Philippie. - Nie, nie bardzo. Nie jechałem tutaj zbyt długo, odkąd weszliśmy w las- wyjaśnił. Nie był w stanie powiedzieć konkretnie jak długo jechał, ale tak naprawdę przejażdżka dopiero się zaczynała.
Dobrze, że nie był taką jęczybułką. Gdyby wiecznie na niego chuchano i dmuchano, to za dziesięć lat mógłby okazać się tępym nieśmiałkiem niezdolnym do żadnego śmiałego działania. Tymczasem swoją przebojowością aspirował na całkiem zmyślnego malucha. Za parę lat mógłby rozstawiać ludzi po kątach i nie bać się byle błahostki. Dziś wpędzał krewnych w niepokój, ale dzięki temu z każdym dniem był coraz mocniej zahartowany. Żyli w świecie podłym, tu nie było miejsca na słodkości, na wyśnioną idyllę – to była kupa gnoju, z którym któregoś dnia przyjdzie się zmierzyć nawet takim dzieciakom jak ten mały paniczyk. Phlippa przyjęła jego tłumaczenia z ufnością, choć chyba nieco udawaną. Po prostu wiedziała, że w tym wieku wyobraźnia mogła dodawać skrzydeł, ale gdy chodziło o faktyczne efekty, to bywało naprawdę różnie. Nie zamierzała być jednak tą, która ostro pociągnie go za to puchate skrzydełko na ziemię.
Jeżeli tutaj mieszkał i wymykał się dość często, to faktycznie mógł robić za przewodnika, ale lasy zdawały się zlewać, wyglądał z każdej strony beznadziejnie tak samo i przeczuwała tak po cichu, że mały chłopczyk niespecjalnie spisałby się w roli lokalnego przewodnika. Mógł jednak wiedzieć więcej niż ona, bo przecież pierwszy raz w ogóle była w tej części kraju. Dzieci potrafiły zaskakiwać, wyłapywały całkiem nieoczywiste szczegóły, a Heath wyglądał na dość bystrego. Może jednak wspólnie jakoś dadzą radę, prawda?
– Nie, nie znam drogi, ale przecież ty świetnie sobie poradzisz – zawołała, odrobinę przy tym zmieniając głos. Pragnęła, by uwierzył w swoje możliwości, chciała dać mu tę malutką szansę. Jeśli orientacja chłopca zawiedzie, to zawsze mogą połączyć siły i wspólnie na pewno jakoś się stąd wydostaną. – Więc to nie tak daleko, jakoś dotrzemy – dopowiedziała jeszcze, po czym objęła go ramionami i podniosła. Za chwilę znów siedział dumnie w siodle. Złapała za uwiąz i pociągnęła delikatnie, mając nadzieję, że kucyk nie będzie stawiał oporu. – Prowadź, Heath. Jestem pewna, że przypomnisz sobie drogę – oznajmiła, wkładając odrobinę energii w te słowa, aby poczuł, że naprawdę w niego wierzy. Nie był sam. Żadne dziecko nigdy nie mogło być samo. Filipa akurat bardzo pragnęła, aby tak było zawsze. Chyba właśnie dlatego zgodziła się mu pomóc.
Ruszyli w drogę.
Jeżeli tutaj mieszkał i wymykał się dość często, to faktycznie mógł robić za przewodnika, ale lasy zdawały się zlewać, wyglądał z każdej strony beznadziejnie tak samo i przeczuwała tak po cichu, że mały chłopczyk niespecjalnie spisałby się w roli lokalnego przewodnika. Mógł jednak wiedzieć więcej niż ona, bo przecież pierwszy raz w ogóle była w tej części kraju. Dzieci potrafiły zaskakiwać, wyłapywały całkiem nieoczywiste szczegóły, a Heath wyglądał na dość bystrego. Może jednak wspólnie jakoś dadzą radę, prawda?
– Nie, nie znam drogi, ale przecież ty świetnie sobie poradzisz – zawołała, odrobinę przy tym zmieniając głos. Pragnęła, by uwierzył w swoje możliwości, chciała dać mu tę malutką szansę. Jeśli orientacja chłopca zawiedzie, to zawsze mogą połączyć siły i wspólnie na pewno jakoś się stąd wydostaną. – Więc to nie tak daleko, jakoś dotrzemy – dopowiedziała jeszcze, po czym objęła go ramionami i podniosła. Za chwilę znów siedział dumnie w siodle. Złapała za uwiąz i pociągnęła delikatnie, mając nadzieję, że kucyk nie będzie stawiał oporu. – Prowadź, Heath. Jestem pewna, że przypomnisz sobie drogę – oznajmiła, wkładając odrobinę energii w te słowa, aby poczuł, że naprawdę w niego wierzy. Nie był sam. Żadne dziecko nigdy nie mogło być samo. Filipa akurat bardzo pragnęła, aby tak było zawsze. Chyba właśnie dlatego zgodziła się mu pomóc.
Ruszyli w drogę.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie dało się ukryć, że był dzieckiem szczęścia. Nie zdawał sobie z tego sprawy ile razy do tej pory mogło mu grozić niebezpieczeństwo. O wielu rzeczach jeszcze nie wiedział, ale to było wręcz zaskakujące jak często podczas różnych przygód napotykał osoby które chciały mu pomóc, a nie skrzywdzić. Nawet statystycznie rzecz biorąc, przy tej ilości różnych dziwnych wypadków, powinien trafić na kogoś ze złymi zamiarami. Jedynym wytłumaczeniem było chyba tylko właśnie szczęście.
Heath zrobił pewną siebie minę gdy Philippa powiedziała, że na pewno sobie poradzi z wyprowadzeniem ich z lasu. Przed chwilą nie był taki do końca przekonany czy faktycznie da sobie z tym radę, ale teraz… nie mógł powiedzieć, że nie? Prawda? -No pewnie, że tak- przytaknął energicznie. Poza tym wiedział z której strony przyjechał, a to już coś. Jak pojadą w tamtym kierunku to na pewno im się uda, co nie?
-Oooo- wydał z siebie cichy okrzyk gdy czarownica go złapała i wsadziła na siodło. Dałby sobie radę, ale… tak było fajniej. I nie musiał się martwić, że mu się nie uda wdrapać na grzbiet kucyka za pierwszym razem. - Pewnie nie jest…- zgodził się z kobietą. Nawet gdyby jechał tutaj pełnym pędem to ile mogłaby trwać podróż powrotna? Pewnie z jakieś dwadzieścia minut i to tylko gdyby szli niespiesznym marszem. Konik posłusznie dał się poprowadzić Philippie. Tata chłopca przezornie dał Heathowi wyjątkowo spokojnego i ułożonego wierzchowca. Gdyby ten był trochę mniej spokojny to przy ruchliwości chłopca… mogłoby to się skończyć nie najlepiej. A tak, dzielny konik z filozoficznym spokojem znosił wyczyny swojego jeźdźca, ba nawet gdy przeniosło ich swego czasu do mieszkania Samuela nie spanikował.
Młody Lord starał się w miarę pewnie pokazywać drogę. W sumie to nie było takie trudne, ledwie raz czy dwa zawahał się na któryś rozstajach, ale z pomocą od razu przyszła mu Philippa. Nie minęło dużo czasu gdy wydostali się z lasu, a parę chwil później pojawił się zaniepokojony wujek chłopca. Heathowi pozostało tylko pożegnać się z nową znajomą, a trochę złemu wujkowi obiecać, że już nie będzie się od niego oddalać.
|zt x2
Heath zrobił pewną siebie minę gdy Philippa powiedziała, że na pewno sobie poradzi z wyprowadzeniem ich z lasu. Przed chwilą nie był taki do końca przekonany czy faktycznie da sobie z tym radę, ale teraz… nie mógł powiedzieć, że nie? Prawda? -No pewnie, że tak- przytaknął energicznie. Poza tym wiedział z której strony przyjechał, a to już coś. Jak pojadą w tamtym kierunku to na pewno im się uda, co nie?
-Oooo- wydał z siebie cichy okrzyk gdy czarownica go złapała i wsadziła na siodło. Dałby sobie radę, ale… tak było fajniej. I nie musiał się martwić, że mu się nie uda wdrapać na grzbiet kucyka za pierwszym razem. - Pewnie nie jest…- zgodził się z kobietą. Nawet gdyby jechał tutaj pełnym pędem to ile mogłaby trwać podróż powrotna? Pewnie z jakieś dwadzieścia minut i to tylko gdyby szli niespiesznym marszem. Konik posłusznie dał się poprowadzić Philippie. Tata chłopca przezornie dał Heathowi wyjątkowo spokojnego i ułożonego wierzchowca. Gdyby ten był trochę mniej spokojny to przy ruchliwości chłopca… mogłoby to się skończyć nie najlepiej. A tak, dzielny konik z filozoficznym spokojem znosił wyczyny swojego jeźdźca, ba nawet gdy przeniosło ich swego czasu do mieszkania Samuela nie spanikował.
Młody Lord starał się w miarę pewnie pokazywać drogę. W sumie to nie było takie trudne, ledwie raz czy dwa zawahał się na któryś rozstajach, ale z pomocą od razu przyszła mu Philippa. Nie minęło dużo czasu gdy wydostali się z lasu, a parę chwil później pojawił się zaniepokojony wujek chłopca. Heathowi pozostało tylko pożegnać się z nową znajomą, a trochę złemu wujkowi obiecać, że już nie będzie się od niego oddalać.
|zt x2
| 10 maja
– Yhm – mruknął niewyraźnie, odchylając się nieznacznie, żeby spojrzeć w dół – i natychmiast żałując tej decyzji, gdy drewniana drabina, na której stał, zachybotała się gwałtownie, sprawiając, że jego serce zgubiło dwa uderzenia. Przeniósł błyskawicznie ciężar ciała do przodu, jedną dłoń opierając na krawędzi zbitego z desek daszku, a drugą wciąż przytrzymując kawałek kolorowego materiału, który od paru dobrych minut próbował przymocować. Wykrzywione przez mijające lata boki drabiny na powrót zetknęły się z dachem, a on odetchnął – przez nos, bo zęby zaciskał na płaskiej części niewielkiego kątownika, za pomocą którego chciał przytwierdzić tkaninę. Upewniwszy się, że w ciągu najbliższych paru sekund nie czekał go bolesny upadek z czterech metrów na ziemię, wyciągnął ostrożnie uchwyt z ust i przycisnął nim materiał. – Ale skoro mężczyźni sami mieli odnaleźć drogę p-po-powrotną, to po co kobiety brały ze sobą sz-sznurek? – zapytał, wyraźnie skonfundowany, słowa kierując do Mathildy – starszej czarownicy stojącej tuż obok niego, która teoretycznie powinna przez cały czas przytrzymywać chwiejącą się drabinę, ale notorycznie o tym zapominała, większość swojej uwagi skupiając na opowiedzeniu Billy’emu krążącej po okolicy legendy. Znajdowali się w niewielkiej czarodziejskiej wiosce nieopodal niezwykłego lasu Wistmans Wood, a Mathilda – z tego, co zrozumiał z dosyć krótkiej i chaotycznej rozmowy – pełniła wśród mieszkańców rolę kogoś w rodzaju burmistrza, choć oficjalnie nie zajmowała żadnego stanowiska. To również ona zatrudniła Billy’ego do pomocy z przygotowaniem placu pod mający odbyć się niedługo festyn, upamiętniający – zgodnie z jej zapewnieniem – tę samą historię, którą od parunastu minut mu opowiadała.
– Żeby być w stanie wrócić, oczywiście! – odpowiedziała takim tonem, jakby dziwiło ją, że dla kogoś mogło to nie być oczywiste. – Wracając, kobieta zwijała sznurek i zabierała go ze sobą – dodała. Mówiła nienaturalnie głośno, prawie krzycząc – tak, jakby Billy znajdował się po drugiej stronie głównego placu, a nie zaledwie kilka metrów wyżej; jej głos niósł się więc dookoła wyraźnie, ale nikt z pozostałych czarodziejów kręcących się pomiędzy szerokimi stołami, na których w trakcie festynu miały pojawić się popularnie lokalnie przysmaki, nie zwracał na nią uwagi. Sam Billy również nie odpowiedział jej od razu, chwilowo skupiając się na starannym przymocowaniu kątownika wraz z przytrzymywanym przez niego materiałem; przycisnął konstrukcję do daszku jedną ręką, drugą najpierw delikatnie wkręcając w drewno ostry gwóźdź, a później wbijając go za pomocą ciężkiego młotka.
Kiedy po raz pierwszy usłyszał o tym, że Mathilda zażyczyła sobie, by doroczny festyn przygotowano całkowicie bez użycia magii, sądził, że musiał coś źle zrozumieć – ale po przybyciu na miejsce rzeczywiście został przedstawiony grupie kilkunastu czarodziejów, którzy – zaopatrzeni w raczej przypadkowo wyglądającą zbieraninę mugolskich narzędzi – starali się dokonać tego, co zazwyczaj udawało im się wyłącznie dzięki zaklęciom. Powody stojące za tym nietypowym podejściem do pracy były dwa: po pierwsze, mieszkańcy wioski wciąż byli nieco przewrażliwieni po zeszłorocznych anomaliach; po drugie, w tym roku po raz pierwszy na zabawę zaproszono również mugoli, którzy – choć nielicznie – kręcili się teraz po placu, pomagając tam, gdzie byli w stanie, i dziwiąc się głośno, gdy któryś z magicznych mieszkańców spróbował przybić gwóźdź drewnianą częścią młotka. – Ale skoro udany powrót bez sznurka oznaczał, że m-m-mężczyzna jest wierny – drążył dalej Billy, odkładając na moment młotek na płaską część dachu, a materiał przyciskając do następnego miejsca – oddalonego o jakieś trzydzieści centymetrów od tego pierwszego – to dlaczego p-po-potrzebowały go kobiety? – Sięgnął wolną dłonią po następny kątownik, uważnie przykładając go do krawędzi i sprawdzając, czy dobrze przylegał. W tym celu odchylił się nieco (tym razem uważając, żeby nie odchyliła się również drabina) i zmrużył oczy, przyglądając się prowizorycznej konstrukcji z nieco innej strony. – Jeśli były wierne, to powinny móc wrócić b-b-bez niego – ciągnął dalej; z niewielkiego płóciennego woreczka wyciągnął gwóźdź, po czym wkręcił go palcami w wierzchnią warstwę drewna, z lekkim rozbawieniem zauważając, że Mathilda na dłuższą chwilę zamilkła – i że zrobiła to po raz pierwszy, odkąd właściwie się z nią spotkał. Nie poganiał jej jednak, w spokoju kończąc przybijać gwóźdź. – No, musimy przestawić ją d-d-dalej. – Miał na myśli drabinę. Chwycił za boki, po czym zszedł ostrożnie do połowy wysokości, z reszty sprawnie zeskakując. Dopiero wtedy miał okazję spojrzeć na stojącą przy drabinie Mathildę; podpierała się pod boki, widocznie się nad czymś zastanawiając.
– Ten test był dla mężczyzn, nie kobiet – zawyrokowała w końcu, unosząc w górę szczupły palec. – Byłoby niegodnym sugerować małżonce, że nie dochowała wierności – dodała, ale Billy wyczuł w jej głosie coś w rodzaju niepewności. Uśmiechnął się szeroko; pewnie mógłby się z nią jeszcze podrażnić, ale naprawdę ją polubił, bez słowa przestawił więc drabinę o metr w lewo, opierając ją ostrożnie o krawędź daszku i kilkukrotnie próbując poruszyć nią na boki – sprawdzając, czy trzymała się stabilnie. Zanim ponownie wspiął się na górę, zrobił jeszcze dwa kroki do tyłu, zadzierając głowę do góry. Miejscem, w którym pracował przez ostatnich kilkanaście minut, była niewielka, zbita z desek scena, rozstawiona w centralnym punkcie placu. W czasie festynu miała na niej zaśpiewać jakaś lokalna artystka, miało się też odbyć na niej krótkie przedstawienie, obrazujące istotę krążącej po wiosce legendy. Mathilda zarządziła, że w tym roku ponad sceną miała znaleźć się prawdziwa kurtyna, którą w odpowiednim momencie będą mogli opuścić – a aktualnym zadaniem Billy’ego było przytwierdzenie jej do drewnianej konstrukcji, górującej ponad podestem. Miał szczerą nadzieję, że liche słupki i poprzeczki będą w stanie utrzymać ciężki materiał. – I jak pani m-m-myśli? – zapytał, zerkając w bok, na starszą czarownicę; na jego oko póki co kurtyna trzymała się na tyle równo, na ile w obecnych okolicznościach było to możliwe, ale ostateczna opinia należała do kobiety. – A tak w ogóle – zagadnął jeszcze, uśmiechając się pod nosem i znów chwytając za boki drabiny, gdy doczekał się potwierdzającego kiwnięcia głową – to m-m-myślę, że może po prostu mężczyźni się trochę obawiali tego, co zrobi im zdenerwowana k-ko-kobieta, jak już wyjdzie z tego lasu – powiedział z rozbawieniem, wspinając się z powrotem na daszek. Spodziewał się oburzonego prychnięcia, ale z dołu dotarł do niego tylko śmiech; również uśmiechnął się więc pod nosem, ciesząc się, że żart mu się udał.
Przez kilka następnych chwil pracował we względnej ciszy, skupiając się na przybijaniu kolejnych deseczek, i od czasu do czasu sprawdzając, czy kolorowy materiał kurtyny nie przekrzywiał się niepotrzebnie w żadną stronę. Jeżeli pozwoliłby mu się za bardzo zmarszczyć, tkaniny nie wystarczyłoby do pokrycia całej przestrzeni ponad sceną – a chociaż w normalnych okolicznościach podobny problem rozwiązałoby proste zaklęcie, to Billy poważnie wziął sobie do serca wszystkie zastrzeżenia poczynione przez Mathildę. – Pani Mathildo – odezwał się po paru minutach, kiedy czarownica skończyła już rozmawiać z mężczyzną odpowiedzialnym za rozstawienie stołów, co właściwie sprowadzało się do wyjaśnienia mu, dlaczego zrobił to źle. Zerknął w dół, upewniając się, że zwrócił na siebie uwagę kobiety, i przy okazji zauważając, że jej dłonie nie znajdowały się nawet w pobliżu drabiny; całe szczęście, że zdążył się już przyzwyczaić do konieczności balansowania własnym ciężarem ciała i reagowania na najdrobniejsze zmiany w położeniu podpórek. – A pani mąż też musiał p-p-przejść taki test? – zapytał, zaciekawiony; wiedział, że czarownica była mężatką – spotkał jej męża parę godzin wcześniej, podobno prowadził w wiosce niewielką cukiernię i był odpowiedzialny za przygotowanie przekąsek na festyn.
– Oczywiście. Znalazł drogę powrotną w rekordowym tempie – odpowiedziała, znów tym samym tonem, który sugerował, że zapytał o oczywistość. Coś w dźwięczących pomiędzy głoskami emocjach sprawiło, że Billy właściwie jej uwierzył. Przeciągnął tkaninę na dalszą część dachu, zabierając się do przytwierdzenia jednej z ostatnich części. – Jak znajdziesz sobie żonę, kochanieńki, to musisz ją tutaj koniecznie przyprowadzić. Wytłumaczę jej, co i jak – odezwała się jeszcze Mathilda.
Billy zaśmiał się, biorąc do ręki młotek. – Tak zrobię, proszę p-p-pani – obiecał, przez chwilę ważąc narzędzie w dłoni. – Ma pani moje s-s-słowo.
| zt
– Yhm – mruknął niewyraźnie, odchylając się nieznacznie, żeby spojrzeć w dół – i natychmiast żałując tej decyzji, gdy drewniana drabina, na której stał, zachybotała się gwałtownie, sprawiając, że jego serce zgubiło dwa uderzenia. Przeniósł błyskawicznie ciężar ciała do przodu, jedną dłoń opierając na krawędzi zbitego z desek daszku, a drugą wciąż przytrzymując kawałek kolorowego materiału, który od paru dobrych minut próbował przymocować. Wykrzywione przez mijające lata boki drabiny na powrót zetknęły się z dachem, a on odetchnął – przez nos, bo zęby zaciskał na płaskiej części niewielkiego kątownika, za pomocą którego chciał przytwierdzić tkaninę. Upewniwszy się, że w ciągu najbliższych paru sekund nie czekał go bolesny upadek z czterech metrów na ziemię, wyciągnął ostrożnie uchwyt z ust i przycisnął nim materiał. – Ale skoro mężczyźni sami mieli odnaleźć drogę p-po-powrotną, to po co kobiety brały ze sobą sz-sznurek? – zapytał, wyraźnie skonfundowany, słowa kierując do Mathildy – starszej czarownicy stojącej tuż obok niego, która teoretycznie powinna przez cały czas przytrzymywać chwiejącą się drabinę, ale notorycznie o tym zapominała, większość swojej uwagi skupiając na opowiedzeniu Billy’emu krążącej po okolicy legendy. Znajdowali się w niewielkiej czarodziejskiej wiosce nieopodal niezwykłego lasu Wistmans Wood, a Mathilda – z tego, co zrozumiał z dosyć krótkiej i chaotycznej rozmowy – pełniła wśród mieszkańców rolę kogoś w rodzaju burmistrza, choć oficjalnie nie zajmowała żadnego stanowiska. To również ona zatrudniła Billy’ego do pomocy z przygotowaniem placu pod mający odbyć się niedługo festyn, upamiętniający – zgodnie z jej zapewnieniem – tę samą historię, którą od parunastu minut mu opowiadała.
– Żeby być w stanie wrócić, oczywiście! – odpowiedziała takim tonem, jakby dziwiło ją, że dla kogoś mogło to nie być oczywiste. – Wracając, kobieta zwijała sznurek i zabierała go ze sobą – dodała. Mówiła nienaturalnie głośno, prawie krzycząc – tak, jakby Billy znajdował się po drugiej stronie głównego placu, a nie zaledwie kilka metrów wyżej; jej głos niósł się więc dookoła wyraźnie, ale nikt z pozostałych czarodziejów kręcących się pomiędzy szerokimi stołami, na których w trakcie festynu miały pojawić się popularnie lokalnie przysmaki, nie zwracał na nią uwagi. Sam Billy również nie odpowiedział jej od razu, chwilowo skupiając się na starannym przymocowaniu kątownika wraz z przytrzymywanym przez niego materiałem; przycisnął konstrukcję do daszku jedną ręką, drugą najpierw delikatnie wkręcając w drewno ostry gwóźdź, a później wbijając go za pomocą ciężkiego młotka.
Kiedy po raz pierwszy usłyszał o tym, że Mathilda zażyczyła sobie, by doroczny festyn przygotowano całkowicie bez użycia magii, sądził, że musiał coś źle zrozumieć – ale po przybyciu na miejsce rzeczywiście został przedstawiony grupie kilkunastu czarodziejów, którzy – zaopatrzeni w raczej przypadkowo wyglądającą zbieraninę mugolskich narzędzi – starali się dokonać tego, co zazwyczaj udawało im się wyłącznie dzięki zaklęciom. Powody stojące za tym nietypowym podejściem do pracy były dwa: po pierwsze, mieszkańcy wioski wciąż byli nieco przewrażliwieni po zeszłorocznych anomaliach; po drugie, w tym roku po raz pierwszy na zabawę zaproszono również mugoli, którzy – choć nielicznie – kręcili się teraz po placu, pomagając tam, gdzie byli w stanie, i dziwiąc się głośno, gdy któryś z magicznych mieszkańców spróbował przybić gwóźdź drewnianą częścią młotka. – Ale skoro udany powrót bez sznurka oznaczał, że m-m-mężczyzna jest wierny – drążył dalej Billy, odkładając na moment młotek na płaską część dachu, a materiał przyciskając do następnego miejsca – oddalonego o jakieś trzydzieści centymetrów od tego pierwszego – to dlaczego p-po-potrzebowały go kobiety? – Sięgnął wolną dłonią po następny kątownik, uważnie przykładając go do krawędzi i sprawdzając, czy dobrze przylegał. W tym celu odchylił się nieco (tym razem uważając, żeby nie odchyliła się również drabina) i zmrużył oczy, przyglądając się prowizorycznej konstrukcji z nieco innej strony. – Jeśli były wierne, to powinny móc wrócić b-b-bez niego – ciągnął dalej; z niewielkiego płóciennego woreczka wyciągnął gwóźdź, po czym wkręcił go palcami w wierzchnią warstwę drewna, z lekkim rozbawieniem zauważając, że Mathilda na dłuższą chwilę zamilkła – i że zrobiła to po raz pierwszy, odkąd właściwie się z nią spotkał. Nie poganiał jej jednak, w spokoju kończąc przybijać gwóźdź. – No, musimy przestawić ją d-d-dalej. – Miał na myśli drabinę. Chwycił za boki, po czym zszedł ostrożnie do połowy wysokości, z reszty sprawnie zeskakując. Dopiero wtedy miał okazję spojrzeć na stojącą przy drabinie Mathildę; podpierała się pod boki, widocznie się nad czymś zastanawiając.
– Ten test był dla mężczyzn, nie kobiet – zawyrokowała w końcu, unosząc w górę szczupły palec. – Byłoby niegodnym sugerować małżonce, że nie dochowała wierności – dodała, ale Billy wyczuł w jej głosie coś w rodzaju niepewności. Uśmiechnął się szeroko; pewnie mógłby się z nią jeszcze podrażnić, ale naprawdę ją polubił, bez słowa przestawił więc drabinę o metr w lewo, opierając ją ostrożnie o krawędź daszku i kilkukrotnie próbując poruszyć nią na boki – sprawdzając, czy trzymała się stabilnie. Zanim ponownie wspiął się na górę, zrobił jeszcze dwa kroki do tyłu, zadzierając głowę do góry. Miejscem, w którym pracował przez ostatnich kilkanaście minut, była niewielka, zbita z desek scena, rozstawiona w centralnym punkcie placu. W czasie festynu miała na niej zaśpiewać jakaś lokalna artystka, miało się też odbyć na niej krótkie przedstawienie, obrazujące istotę krążącej po wiosce legendy. Mathilda zarządziła, że w tym roku ponad sceną miała znaleźć się prawdziwa kurtyna, którą w odpowiednim momencie będą mogli opuścić – a aktualnym zadaniem Billy’ego było przytwierdzenie jej do drewnianej konstrukcji, górującej ponad podestem. Miał szczerą nadzieję, że liche słupki i poprzeczki będą w stanie utrzymać ciężki materiał. – I jak pani m-m-myśli? – zapytał, zerkając w bok, na starszą czarownicę; na jego oko póki co kurtyna trzymała się na tyle równo, na ile w obecnych okolicznościach było to możliwe, ale ostateczna opinia należała do kobiety. – A tak w ogóle – zagadnął jeszcze, uśmiechając się pod nosem i znów chwytając za boki drabiny, gdy doczekał się potwierdzającego kiwnięcia głową – to m-m-myślę, że może po prostu mężczyźni się trochę obawiali tego, co zrobi im zdenerwowana k-ko-kobieta, jak już wyjdzie z tego lasu – powiedział z rozbawieniem, wspinając się z powrotem na daszek. Spodziewał się oburzonego prychnięcia, ale z dołu dotarł do niego tylko śmiech; również uśmiechnął się więc pod nosem, ciesząc się, że żart mu się udał.
Przez kilka następnych chwil pracował we względnej ciszy, skupiając się na przybijaniu kolejnych deseczek, i od czasu do czasu sprawdzając, czy kolorowy materiał kurtyny nie przekrzywiał się niepotrzebnie w żadną stronę. Jeżeli pozwoliłby mu się za bardzo zmarszczyć, tkaniny nie wystarczyłoby do pokrycia całej przestrzeni ponad sceną – a chociaż w normalnych okolicznościach podobny problem rozwiązałoby proste zaklęcie, to Billy poważnie wziął sobie do serca wszystkie zastrzeżenia poczynione przez Mathildę. – Pani Mathildo – odezwał się po paru minutach, kiedy czarownica skończyła już rozmawiać z mężczyzną odpowiedzialnym za rozstawienie stołów, co właściwie sprowadzało się do wyjaśnienia mu, dlaczego zrobił to źle. Zerknął w dół, upewniając się, że zwrócił na siebie uwagę kobiety, i przy okazji zauważając, że jej dłonie nie znajdowały się nawet w pobliżu drabiny; całe szczęście, że zdążył się już przyzwyczaić do konieczności balansowania własnym ciężarem ciała i reagowania na najdrobniejsze zmiany w położeniu podpórek. – A pani mąż też musiał p-p-przejść taki test? – zapytał, zaciekawiony; wiedział, że czarownica była mężatką – spotkał jej męża parę godzin wcześniej, podobno prowadził w wiosce niewielką cukiernię i był odpowiedzialny za przygotowanie przekąsek na festyn.
– Oczywiście. Znalazł drogę powrotną w rekordowym tempie – odpowiedziała, znów tym samym tonem, który sugerował, że zapytał o oczywistość. Coś w dźwięczących pomiędzy głoskami emocjach sprawiło, że Billy właściwie jej uwierzył. Przeciągnął tkaninę na dalszą część dachu, zabierając się do przytwierdzenia jednej z ostatnich części. – Jak znajdziesz sobie żonę, kochanieńki, to musisz ją tutaj koniecznie przyprowadzić. Wytłumaczę jej, co i jak – odezwała się jeszcze Mathilda.
Billy zaśmiał się, biorąc do ręki młotek. – Tak zrobię, proszę p-p-pani – obiecał, przez chwilę ważąc narzędzie w dłoni. – Ma pani moje s-s-słowo.
| zt
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
17 września
To głupie. To absurdalne i takie niemądre. To po prostu żałosne i kompletnie bez sensu. Mimo to szła, nie mogąc zatrzymać stóp, zawrócić ich do znajomego domku, a tam zamknąć się, przywiązać do fotela i przeczekać, aż niemożliwe pragnienie wypłowieje, aż przestanie ją tak okrutnie dręczyć. Kłak nie był zadowolony, kiedy oznajmiła, że jadą na wycieczkę. Ha! Wycieczkę! Przecież to dramat, a nie żadna wycieczka. Tylko idiotka robiłaby coś takiego. Zdążyła połamać sobie ze stresu paznokcie, potłuc dwie filiżanki i potknąć się o własny dywan, ale nie zdążyła ugasić tego natrętnego głosu w głowie, który wołał ją i wołał. Który jej potrzebował. Znała przecież sposoby, umiała nawiązywać głębokie więzi z sówkami. Ta malutka szara kuleczka stała się Corze wyjątkowo bliska. Właściwie to tylko jej pozwalała zanosić Tonksowi listy (i to nic, że tylko ona godziła się to robić, widząc stan panny Howell). Mimo to trudno było nakłonić ptaka do objawienia miejsca pobytu adresata. Droga była długa. Buciki Cory przedzierały się przez pierwsze jesienne listki, zanurzały w wilgotnych mchach, łamały gałązki. Mogła bowiem teleportować się do okolicy, ale już tam musiała ją prowadzić sówka, która nie przywykła do tak ślimaczych lotów.
Nie wiedziała, po co to robi i czy jakkolwiek zostanie przyjęta. Przecież ostatnim razem go wygoniła, przecież złamał jej serce, kazał pochować, kazał pożegnać. Kazał zapomnieć. A już kilka dni później pisał listy, które bardzo ją niepokoiły. Nie rozumiała, ale tak bardzo, bardzo nie umiała powstrzymać serca, wyciszyć głosów, przestać wciąż i wciąż powracać do pojedynczych gestów i urywków miłych słów. Do nadziei, którą przecież na sam koniec wybił, jak natrętne zwierzę. Jak szkodnika. Tym była, szkodnikiem. Czuła się podle. Jeszcze podlej przez to, że nie umie zignorować uczuć, że nie umie przenieść ich na nikogo innego, że to zawsze musi być on. Las. Powinna skupić się na lesie, a nie tylko podszczypywać te myśli, a chwilę później zapuchnięte emocjami oczy. Kłak zachwycał się nowymi krainami, bujną florą, zachwycającym bukietem jesiennych zapachów. Cora też próbowała. Przecież zawsze lubiła przyrodę, bliskość drzew, fantazyjność nieskrępowanej człowieczą obecnością natury. Tym razem była jednak zbyt rozkojarzona, zbyt rozgorączkowana przedziwnym przeczuciem. Wydawało jej się, że coś się wydarzyło, że musiała go zobaczyć. Teraz. Dlatego przygnieciona kolejną falą tego niepokoju przyspieszyła kroku, obejmując ramiona szczelniej chustą. Lato minęło, lekkie podmuchy wiatru nieprzyjemnie ochładzały jej piegowatą buzię.
Szelest ją zaniepokoił. Kłak uniósł wysoko uszy i zaszczekał, a kiedy obróciła się gwałtownie za siebie, poczuła ciemność przed oczami. Uderzone ciało opadło ciężko na leśną ścieżkę. Gdy ogłuszona uniosła powieki, dostrzegła trzech mężczyzn. Ciemne stroje, różdżki, krzywe, zadowolone uśmieszki pomiędzy promieniami słońca wkradającego się chętnie pod leśne kopuły. Słyszała ich. Mówili o małej, zabłąkanej owieczce, mówili o lichawej szlamie, o panience, która sama się prosiła. Wołali do niej. Jak do dziwki, jak do śmieci, podludzia. Nikogo, kto zasługiwał na uwagę. Jak do kogoś, kim można się tylko bawić. Ich sylwetki mieszały się jej przed oczami, oddychała z trudem. Czuła ból. Wyłapała gest jednego z nich. Rozpinał pasek od spodni, drugi mierzył w nią różdżką na wypadek, gdyby miała fiknąć, uciec, zaatakować – ale nie, przecież nie była do tego zdolna. Była niewinna. Kłak rzucił się na jednego z nich. Ugryzł, szamotali się. Inny dopadł do Cory, brodząc łapami w zakamarkach jej sukienki. Spróbowała się szarpnąć, ale dostała w twarz. Własną krew czuła na ustach, a obce dłonie ślizgały się po jej udach. To już? Czy już umierała? Poddawała się w melodiach rozrywanego materiału, w refrenach sapiącej nad jej dekoltem paszczy. W przerażających piskach swojego psiego kompana.
17.09
Plany na pełnię diabli wzięli, gdy w Wistmans Wood znaleziono ciało mugolki. Miała podartą sukienkę, a jej twarzy nie dało się zidentyfikować. Michael dowiedział się o wszystkim od znajomych mugoli i z niepokojem w sercu obejrzał ciało. Commotio, gwałt, Lamino. Robota czarodziejów. Przed oczyma od razu stanęli mu zwyrodnialcy z Tinworth, którzy szukali tam jakiejś mugolaczki. Pożałował, że ich nie zabił.
Co się odwlecze, to nie uciecze.
Może i priorytetem był Londyn, ale sam Tonks mieszkał na obrzeżach Kornwalii. W tym lesie mogła być Kerstin. Po podobnych lasach spacerował czasem jego ojciec, lekceważąc listowne prośby by nie wychodził z domu. Musiał zbadać tą sprawę. Aurorskie doświadczenie podpowiadało mu, że jeśli gwałciciele poczuli się bezkarni, to mogą nadal grasować w tych okolicach. A nawet jeśli nie, to może wywęszy jakiś trop. Zbliżała się pełnia. Węch miał dziś wyjątkowo dobry.
Nie mogąc pozbyć się spod powiek wspomnienia zmasakrowanej dziewczyny, cicho przemierzał las. Czasem przed oczyma tańczyła mu też Justine - czy jeszcze żyła? To już ponad trzy tygodnie, a z każdym dniem rosła w nim frustracja. Mógłbym coś rozszarpać. Każde drzewo kusiło, mógłby je rozwalić, wystarczy jedno mocne zaklęcie. Czasem między drzewami przemykała sarna, a on myślał o dziczyźnie. Nie wiedział, czy tak dawno nie jadł dziczyzny, czy to wilk w jego wnętrzu był już głodny przed pełnią. Kerstin gotowała dobre obiady, ale dni zlewały się w jedność. Niedobrze sypiał, z największą trudnością skupiał się na czymkolwiek innym, niż myślenie o odbijaniu Justine i wyrzuty sumienia z powodu Hannah. W swoim roztargnieniu zostawił nawet na parapecie fragment nieudolnie pisanego pamiętnika, który krnąbrna sowa najwyraźniej zaniosła Corze - co za przykra ironia losu! Na szczęście chyba nie napisał tam nic żenującego, odpowiedź panny Howell była ciepła i rozsądna, jak ona cała.
Dlaczego zaczął myśleć akurat o niej? Nozdrza lekko mu drgnęły, zupełnie jakby w oddali wyczuł coś znajomego. Zmarszczył lekko brwi, skonfundowany ciepłą wonią. Przecież Kłębek był bardzo, bardzo daleko. Coś musiało mu się wydawać.
A potem usłyszał równie znajome szczekanie psa. Odruchowo spiął mięśnie i od razu ruszył w tamtą stronę, cicho przemieszczając się między drzewami.
Aż znieruchomiał i zamrugał, widząc scenę jak z sennego koszmaru. Trzech mężczyzn stało nad Corą, a twarz jednego znał - już z wioski Tinworth. Otoczył go wtedy Circo Igni, ale sukinsyn najwyraźniej nie wykorkował i doszedł do siebie. Opuszczał spodnię, a jego kolega rozdzierał sukienkę blondynki. Obleśna męska dłoń zbliżyła się do nagiej, białej piersi. Trzeci mężczyzna stał na czatach, Kłak szczekał rozpaczliwie.
Michael na sekundę skrzyżował spojrzenie z pustymi, rozszerzonymi w grymasie przerażenia oczyma Cory. To ona, naprawdę ona. Zakrwawiona, bezradna. Przed oczyma znów stanęła mu zmasakrowana mugolka i wiedział już, jak to się skończy. Nie zważając na taktykę (a powinien, może i był aurorem, ale ich było trzech), skierował różdżkę na mężczyznę bez spodni i przedarł się przez krzaki.
-Petryficus Totalus! - warknął, zrobiło mu się gorąco ze wściekłości. Poczuł na sobie zaskoczone spojrzenia całej trójki, ale potem zobaczył błysk skutecznie przywołanej tarczy, a w jego uszach rozbrzmiał śmiech.
-Kto to, dziwko? Twój chłopak? - zarechotał mężczyzna, który przed chwilą rozdarł dekolt Cory. -Może chciałby popatrzeć? - dodał drugi, który sprawnie obronił się przed spetryfikowaniem. Trzeci nie powiedział już nic, tylko ruszył biegiem na Tonksa, wymierzając celnego kopniaka prosto w jego najczulsze miejsce. Michael spróbował odskoczyć, ale nie zdążył. Zgiął się w pół, gdy przeszył go najgorszy dla mężczyzny ból. Stracił dech i inicjatywę, choć w zimnych palcach nadal ściskał różdżkę.
To jakiś koszmar.
Ale wszystko wydawało się przerażająco realne, a z bólu miał mroczki przed oczyma.
A w bólu budziła się bestia.
Zanim zdążył złapać oddech, dobiegli do niego już wszyscy mężczyźni, każdy z wyciągniętą różdżką. Na moment zostawili w spokoju Corę, skupiając się na niespodzieanej przeszkodzie.
-L...Lamino. - wysapał, nie zamierzając dać za wygraną. Celował w faceta, który właśnie łapał go za lewe ramię. Nie poczuł jednak w różdżce znajomej energii - jego zaklęcie nie tyle chybiło, co nawet nie zaiskrzyło.
Rzucili pole antymagiczne? - zrozumiał z przerażeniem. Sam by tak zrobił na ich miejscu, to miało sens. Ich było trzech, a on jeden - oszołomiony ciosem w krocze.
Przejmujesz się jakimś polem? - usłyszał w głowie wyraźny, lodowaty warkot, a drugi mężczyzna złapał go za prawe ramię. Szarpnął się, ale bezradnie zawisł pomiędzy dwoma silnymi napastnikami, krocze nadal paliło go żywym ogniem, ból pulsował po całym ciele. Trzeci mężczyzna, ten z Tinworth, uśmiechał się szyderczo i zaciskał dłoń w pięść, gotując się do kolejnego ciosu.
Chyba nie zamierzasz im na to pozwolić?
To odciągnie ich uwagę od Cory, pole zaraz przestanie działać...
Sranie w banie, zostaw to mnie. Oni zaraz ją zgwałcą, na twoich oczach. A potem zamordują, obudzisz się w jej krwi.
Lodowaty dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie, krew w żyłach zawrzała, szarpnął się niecierpliwie.
Ta suka utrudnia ci koncentrację - wilk od razu ją poznał i nadal był obrażony po tym, jak wyprosiła go z domu. -A różdżka nie działa. Do cholery, zostaw to mnie. - warkot i wściekłość pulsowały w jego skroniach, w głowie mu szumiało.
Kątem oka widział pięść, zmierzającą do jego skroni. Zaraz go ogłuszą.
W nozdrzach czuł kobiecą krew.
-Cora, UCIEKAJ. - warknął rozpaczliwie, czując już, co nadchodzi. Pozwalając na to. To jego najpewniejsza szansa. Jeśli tylko Cora ucieknie.
Zacisnął powieki, a świat zalał się żółcią.
rzuty: udany Petryficus Michaela, udane Protego napastnika 1, udany silny cios w krocze napastnika 2, nieudany odskok Michaela, udane pole antymagiczne napastnika 3
Michael 182/202
rzucam na przemianę w wilkołaka!
Plany na pełnię diabli wzięli, gdy w Wistmans Wood znaleziono ciało mugolki. Miała podartą sukienkę, a jej twarzy nie dało się zidentyfikować. Michael dowiedział się o wszystkim od znajomych mugoli i z niepokojem w sercu obejrzał ciało. Commotio, gwałt, Lamino. Robota czarodziejów. Przed oczyma od razu stanęli mu zwyrodnialcy z Tinworth, którzy szukali tam jakiejś mugolaczki. Pożałował, że ich nie zabił.
Co się odwlecze, to nie uciecze.
Może i priorytetem był Londyn, ale sam Tonks mieszkał na obrzeżach Kornwalii. W tym lesie mogła być Kerstin. Po podobnych lasach spacerował czasem jego ojciec, lekceważąc listowne prośby by nie wychodził z domu. Musiał zbadać tą sprawę. Aurorskie doświadczenie podpowiadało mu, że jeśli gwałciciele poczuli się bezkarni, to mogą nadal grasować w tych okolicach. A nawet jeśli nie, to może wywęszy jakiś trop. Zbliżała się pełnia. Węch miał dziś wyjątkowo dobry.
Nie mogąc pozbyć się spod powiek wspomnienia zmasakrowanej dziewczyny, cicho przemierzał las. Czasem przed oczyma tańczyła mu też Justine - czy jeszcze żyła? To już ponad trzy tygodnie, a z każdym dniem rosła w nim frustracja. Mógłbym coś rozszarpać. Każde drzewo kusiło, mógłby je rozwalić, wystarczy jedno mocne zaklęcie. Czasem między drzewami przemykała sarna, a on myślał o dziczyźnie. Nie wiedział, czy tak dawno nie jadł dziczyzny, czy to wilk w jego wnętrzu był już głodny przed pełnią. Kerstin gotowała dobre obiady, ale dni zlewały się w jedność. Niedobrze sypiał, z największą trudnością skupiał się na czymkolwiek innym, niż myślenie o odbijaniu Justine i wyrzuty sumienia z powodu Hannah. W swoim roztargnieniu zostawił nawet na parapecie fragment nieudolnie pisanego pamiętnika, który krnąbrna sowa najwyraźniej zaniosła Corze - co za przykra ironia losu! Na szczęście chyba nie napisał tam nic żenującego, odpowiedź panny Howell była ciepła i rozsądna, jak ona cała.
Dlaczego zaczął myśleć akurat o niej? Nozdrza lekko mu drgnęły, zupełnie jakby w oddali wyczuł coś znajomego. Zmarszczył lekko brwi, skonfundowany ciepłą wonią. Przecież Kłębek był bardzo, bardzo daleko. Coś musiało mu się wydawać.
A potem usłyszał równie znajome szczekanie psa. Odruchowo spiął mięśnie i od razu ruszył w tamtą stronę, cicho przemieszczając się między drzewami.
Aż znieruchomiał i zamrugał, widząc scenę jak z sennego koszmaru. Trzech mężczyzn stało nad Corą, a twarz jednego znał - już z wioski Tinworth. Otoczył go wtedy Circo Igni, ale sukinsyn najwyraźniej nie wykorkował i doszedł do siebie. Opuszczał spodnię, a jego kolega rozdzierał sukienkę blondynki. Obleśna męska dłoń zbliżyła się do nagiej, białej piersi. Trzeci mężczyzna stał na czatach, Kłak szczekał rozpaczliwie.
Michael na sekundę skrzyżował spojrzenie z pustymi, rozszerzonymi w grymasie przerażenia oczyma Cory. To ona, naprawdę ona. Zakrwawiona, bezradna. Przed oczyma znów stanęła mu zmasakrowana mugolka i wiedział już, jak to się skończy. Nie zważając na taktykę (a powinien, może i był aurorem, ale ich było trzech), skierował różdżkę na mężczyznę bez spodni i przedarł się przez krzaki.
-Petryficus Totalus! - warknął, zrobiło mu się gorąco ze wściekłości. Poczuł na sobie zaskoczone spojrzenia całej trójki, ale potem zobaczył błysk skutecznie przywołanej tarczy, a w jego uszach rozbrzmiał śmiech.
-Kto to, dziwko? Twój chłopak? - zarechotał mężczyzna, który przed chwilą rozdarł dekolt Cory. -Może chciałby popatrzeć? - dodał drugi, który sprawnie obronił się przed spetryfikowaniem. Trzeci nie powiedział już nic, tylko ruszył biegiem na Tonksa, wymierzając celnego kopniaka prosto w jego najczulsze miejsce. Michael spróbował odskoczyć, ale nie zdążył. Zgiął się w pół, gdy przeszył go najgorszy dla mężczyzny ból. Stracił dech i inicjatywę, choć w zimnych palcach nadal ściskał różdżkę.
To jakiś koszmar.
Ale wszystko wydawało się przerażająco realne, a z bólu miał mroczki przed oczyma.
A w bólu budziła się bestia.
Zanim zdążył złapać oddech, dobiegli do niego już wszyscy mężczyźni, każdy z wyciągniętą różdżką. Na moment zostawili w spokoju Corę, skupiając się na niespodzieanej przeszkodzie.
-L...Lamino. - wysapał, nie zamierzając dać za wygraną. Celował w faceta, który właśnie łapał go za lewe ramię. Nie poczuł jednak w różdżce znajomej energii - jego zaklęcie nie tyle chybiło, co nawet nie zaiskrzyło.
Rzucili pole antymagiczne? - zrozumiał z przerażeniem. Sam by tak zrobił na ich miejscu, to miało sens. Ich było trzech, a on jeden - oszołomiony ciosem w krocze.
Przejmujesz się jakimś polem? - usłyszał w głowie wyraźny, lodowaty warkot, a drugi mężczyzna złapał go za prawe ramię. Szarpnął się, ale bezradnie zawisł pomiędzy dwoma silnymi napastnikami, krocze nadal paliło go żywym ogniem, ból pulsował po całym ciele. Trzeci mężczyzna, ten z Tinworth, uśmiechał się szyderczo i zaciskał dłoń w pięść, gotując się do kolejnego ciosu.
Chyba nie zamierzasz im na to pozwolić?
To odciągnie ich uwagę od Cory, pole zaraz przestanie działać...
Sranie w banie, zostaw to mnie. Oni zaraz ją zgwałcą, na twoich oczach. A potem zamordują, obudzisz się w jej krwi.
Lodowaty dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie, krew w żyłach zawrzała, szarpnął się niecierpliwie.
Ta suka utrudnia ci koncentrację - wilk od razu ją poznał i nadal był obrażony po tym, jak wyprosiła go z domu. -A różdżka nie działa. Do cholery, zostaw to mnie. - warkot i wściekłość pulsowały w jego skroniach, w głowie mu szumiało.
Kątem oka widział pięść, zmierzającą do jego skroni. Zaraz go ogłuszą.
W nozdrzach czuł kobiecą krew.
-Cora, UCIEKAJ. - warknął rozpaczliwie, czując już, co nadchodzi. Pozwalając na to. To jego najpewniejsza szansa. Jeśli tylko Cora ucieknie.
Zacisnął powieki, a świat zalał się żółcią.
rzuty: udany Petryficus Michaela, udane Protego napastnika 1, udany silny cios w krocze napastnika 2, nieudany odskok Michaela, udane pole antymagiczne napastnika 3
Michael 182/202
rzucam na przemianę w wilkołaka!
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 10.11.20 6:09, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Wistmans Wood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia