Wydarzenia


Ekipa forum
Francis U. Lestrange
AutorWiadomość
Francis U. Lestrange [odnośnik]07.01.20 20:48

Francis Ulysses Lestrange

Data urodzenia: 13.02.1925 r.
Nazwisko matki: Malfoy
Miejsce zamieszkania: Wyspa Wight
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Biznesmen & finansista, sutener
Wzrost: 188 cm
Waga: 82 kg
Kolor włosów: Jasnobrązowe
Kolor oczu: Szarozielone
Znaki szczególne: Zgarbiona sylwetka, leworęczność, brak lewego ucha, blizna po ranie ciętej w okolicy wątroby.



Ten początek to najważniejsza część opowieści

W salonie, w tym drugim, w tym, w którym nie przyjmuje się gości, stoi fotel. Zwrócony w stronę wielkich okien, oparciem zdaje się odgradzać od przestrzeni pokoju, rupieciarni, gdzie jeden bibelot leży na drugim, a rodzinne pamiątki zdają się rozpaczliwie wyć i wołać o pomoc. Zamknięta w oszklonym kredensie porcelana po prababce raczej nie doczeka się ratunku. Matka co roku dostaje od ojca nową zastawę, wypalaną nad gałęzią wiecznego ognia, czy chuj wie gdzie. Za to fotel… Fotel jest wysiedziany, nieco sprane obicie nosi ślady intensywnego użytkowania, nawet drewno gdzieniegdzie popękało. Mój punkt obserwacyjny: nie ruszając się z domu mam wspaniały widok na wybrzeże, na rozbijające się o brzeg fale oraz na wyściełaną wypolerowanymi przez słoną wodę kamieniami drogę biegnącą do naszych drzwi. Zakrawa to o obsesję - nie przeczę, lecz podobno szaleństwo mamy we krwi. Takie nasze rodzinne dziedzictwo, razem z zakurzonymi bibelotami, fortuną w bankowej skrytce i społeczną pozycją. Wszystko albo nic, przy czym nic to dosłowne ogołocenie, wydarcie godności a nawet nazwiska. Rozumiem te zasady. Są potrzebne. Są filarami chwiejnej i kruchej solidarności wybudowanej wewnątrz jednego rodu i rozszerzonej na pozostałe, stanowiące o świetności Anglii. Takiej sile nie wypada się sprzeciwiać, prawda?

Przychodzę na świat w połowie lutego, który wielu wspomina jako najmroźniejszy od lat. Ponoć stare drzewa pękają od chłodu, zamiecie zabierają niejednego wędrowca i nawet najbardziej doświadczone morskie wilki giną w szkwale lodowatych bałwanów. Przypadek (wstydzę się swojej wiary w przeznaczenie) sprawia, że rodzę się pod znakiem trytona. Rodzice podobno są zachwyceni. Pierworodny syn, zdrowy i silny, prócz tego, że krwią, to i astronomicznie związany ze swoją rodziną. Niemowlę jest urocze, pocieszne, nad wiek rozumne. Oszczędzam rozczarowania swoją osobą na później.

Fascynację morzem odkrywam prędko, jeszcze zanim uczę się chodzić. Jestem niespokojnym, ruchliwym dzieckiem, marudnym w zamknięciu. Moja kołyska do dziś stoi na tarasie, z sentymentu przemianowana na kwietnik dla nadmorskiej roślinności, rosnącej tam wyjątkowo bujnie. Nie wiem, co ciągnie mnie do głębin - czy ich tajemnica i mrok, przewrotna pierwotność i nieokiełznany żywioł, czy też lazurowe fale, przejrzystość, jasna, słonawa piana i beztroska z jaką można brodzić przy brzegu. Nic dziwnego, że pierwsze ujście moich zdolności dokonuje się nad wodą. Późno, jak na dziecko zewsząd otoczone magią, późno, jak na pierworodnego syna Lestrange’ów. Mam pięć lat, miesiąc dzieli mnie od szóstych urodzin, mimo paskudnej pogody kapryśnie domagam się choćby spaceru po plaży blisko domu. Niania godzi się niechętnie, mam trzymać się blisko, najlepiej koło jej nogi, ale przecież jestem małym panem tej wyspy - co może mi się stać? Chroni mnie tylko magia, jak w stop-klatce widzę ogromne fale wymykające się spod kontroli, zagarniające połacie piasku zachłanniej niż zazwyczaj, fale, które o włos nie pochłonęłyby m n i e. Jednak dzieciąca moc robi swoje, woda się rozstępuje, na moją zapłakaną twarz spadają wyłącznie słone krople, od razu mieszające się ze łzami. Ubranie jest wilgotne, włosy całkiem mokre, a ja przerażony, drżący ze strachu od czubka głowy po wypastowane na błysk niezbyt wygodne trzewiki. Ostatecznie wychodzę z tej przygody bogatszy o doświadczenie i ciężkie zapalenie płuc, które usidla mnie w łóżku na dobre kilka tygodni. Magiczne powikłania, które muszę wyleżeć, jak rzekł uzdrowiciel. Mi się upiekło, chuchano na mnie i dmuchano, obsypywano prezentami za pokaz owej sztuczki. Niania dostaje wymówienie. Szkoda, bo całkiem ją lubię.

Im więcej mogę, tym więcej muszę. Obserwuję tą wymianę energii od lat i faktycznie działa, niczym najlepsze przełożenie zasady dynamiki. Mogę usiąść do stołu z dorosłymi. Muszę nauczyć się naszego drzewa genealogicznego począwszy od Izabeli Bawarskiej. Mogę popływać z syrenami. Muszę opanować francuską koniugację dziesięciu czasowników. Ktoś, kto nie zna życia ze szlacheckim herbem w tle, uznałby, że obowiązki mają pierwszeństwo nad przyjemnościami. Po prawdzie, to wszystko powinności. Niektóre z nich są po prostu bardziej przyjemne, bardziej przyziemne. Nie miałem szans na chodzenie po drzewach. Te na wyspie i tak są jakieś karłowate, chrome. Jakby ktoś potraktował je zaklęciem.
Wedle woli rodziców opanowuję język obcy, przykładam się do podstaw historii, przyswajam zasady savoir vivre’u, uczę się jeździć konno i fechtować. Pobieram lekcje śpiewu i tańca, klnąc do rytmu na czym świat stoi. Częściej niż matkę i ojca widuję swych guwernerów i guwernantki, ale u nas to normalne. Jeszcze nie sprawiam problemów, jem owoce i warzywa.

Dużo czasu spędzam nad wodą. Pływania naucza mnie Joe, syn poławiacza pereł, starszy ode mnie o dobre dziesięć lat. Prawie jak starszy brat, który potrafi zjechać mnie jak psa, gdy nikt nie widzi i solidnie trzepnąć po głowie, jeśli oszukuję przy rozgrzewce, a przy ojcu chwalić moje postępy i nazywać paniczem. Czuję do niego dziwny respekt, bo nie trzęsie portkami ze strachu, jak to potrafią dygotać niektórzy nauczyciele, gdy tylko z moich ust pada słowo tata. Z nim nigdy tego nie próbowałem, może dlatego po latach zauważam, że byliśmy przyjaciółmi. Razem z nim skaczę przez falę, ćwiczę wstrzymywanie oddechu, każdego ranka biegam po plaży. Z nim pierwszy raz podglądam syreny, co później wchodzi mi w dość brzydki nawyk, z nim odpływam przy dźwiękach ich śpiewu, z nagim torsem wylegując się na skale. Z nim palę swojego pierwszego papierosa, jeszcze przed pójściem do Hogwartu.

Na dwa lata przed rozpoczęciem mojej edukacji, rodzi się Evandra. Młodsza siostra. Zanim się pojawiła, była tylko mrzonką, odległą przepowiednią, bezkształtną marą, kompletnie obojętnym wspomnieniem. I nagle rozszerza dziecięcy świat o względną odpowiedzialność, chcę być dla niej wzorem, kimś ważnym, istotnym. Obecnym - taki robi się ojciec, n a s z ojciec, na co patrzę krzywo, bo sam nie przykuwam jego uwagi. O dziwo, eskortuje mnie jednak na dworzec, kiedy nadchodzi czas mego wyjazdu, a ja macham do niego, uśmiechając się tak samo blado, jak reszta dzieci. Nie mam wielkich oczekiwań względem Hogwartu - wiem, że tam również czekają mnie wymagania. Przyzwoite zachowanie, dobre stopnie, posłuszeństwo dorosłym, obracanie się we właściwym towarzystwie. Właściwie nie znam wolności, nie mogę się nią zachłysnąć.



To rozwinięcie to najważniejsza część opowieści

Tiara Przydziału ma ze mną nie lada gratkę, lecz ostatecznie ląduję w Slytherinie, tam gdzie przede mną trafił Avery, Black, Burke i cała ta klika, znana mi przynajmniej z widzenia i popołudniowych herbatek na dworze którejś z ciotek. Zgodnie z wolą rodziców dobrze się prowadzę i całkiem pilnie się uczę; na szczęście nie muszę długo ślęczeć nad książkami, by osiągać zadowalające wyniki. Ratunek od rutyny widzę w jeziorze, które okazuje się jednak spełniać funkcję wyłącznie estetyczną, czego dowiaduję się przy pierwszej kąpieli i zarobieniu szlabanu. Wydelikaconemu jedenastolatkowi nie w smak jest szorowanie szkolnych kociołków i zeskrobywanie z nich obrzydliwych resztek nierozpuszczalnych ingrediencji, ale i z tego wyciągam lekcję. Po pierwsze, między mandragorą a skrzydłami bachanek jest stanowczo zła chemia, po drugie, warto mieć sprzymierzeńca w profesorze Slughornie.

Dzięki niemu odkrywam swoją nową pasję. Bite dwie godziny francuskiego trzy razy w tygodniu były katorgą, zważywszy, że i tak ledwo co dukam o moim ulubionym kolorze, lecz nauka trytońskiego przyprawia mnie o dreszcze podniecenia. Świadomość, że w Czarnym Jeziorze mieszkają krewniaki moich syren i że znalazłem sposób, by się z nimi porozumieć jest prawdziwie ekscytująca. Odtąd kucie transmutacji i zielarstwa spycham na dalszy plan, podobnie jak psocenie z przyjaciółmi i podkładnie nóg niczemu nie winnym mugolakom. Mało bawią mnie te żarty, nie dają mi pola do popisu, nie mam czym się w nich wykazać; zaszywam się więc w bibliotece i uparcie pracuję nad lingiwstyczną poprawnością w charkotliwym i niezbyt dźwięcznym języku trytonów. Upór, a nade wszystko świadomość, że podejmuję indywidualną, nareszcie swoją decyzję, pomaga mi wytrwać w postanowieniu. Kończę pierwszy rok w Hogwarcie z przeciętną średnią, lecz całkiem obszernym słownikiem trytońskiego.

Pod moją nieobecność na wyspie Wight dzieje się sporo. Mugole zaczęli swoją wojnę - dźwięki bombardowań nie doszły mnie w szkockim zamku, lecz huki rozstrzelań na otwartej przestrzeni brzmią jakoś dźwięczniej - a Evandrze zdiagnozowano serpentynę. Jej choroba odwraca uwagę rodziców skuteczniej, niż cokolwiek. Dla mnie zaczynają się prawdziwe wakacje. To pierwsze i ostatnie takie lato, które spędzam praktycznie bez nadzoru. Lekcje etykiety są krótsze, historii - mniej szczegółowe, literatury - odbębniane. Nie opuszczam się wyłącznie w ćwiczeniach fizycznych oraz w szlifowaniu trytońskiego. Słowniki, podręczniki gramatycze, jednak dochodzę do wniosku, że pomoce teoretyczne są okropnie nudne, zwłaszcza, że żywe źródło języka mam w zasięgu ręki. Z Joe’em nadal po każdej lekcji pływania podglądamy syreny, więc pewnego ranka się przed nimi demaskuję i witam niezdarną składnią, dwornie, jak na lorda przystoi. Są rozbawione i po pierwszym osłupieniu, chętnie odpowiadają na moje pytania. Jak szybko potrafią pływać, jakie największe stworzenie żyje w morzu, czy na dnie mają swojego króla… Dziecięca ciekawość je bawi, prędko się zaprzyjaźniamy. Dwa miesiące spędzone z Muirin i Pegeen upłynniają mój język, podnoszą umiejętności pływackie - daję słowo, gdybym miał płetwę, ani chybi bym się z nimi równał - kształcą słuch lepiej, niż muzyka z panną Stacy, a także czynią ze mnie małego bezwstydnika. Wcześniej nie przychodzi mi do głowy, że one też mogą nas podglądać, a teraz proszę, okazuje się, że doskonale znają miejsce schadzek kuzyna Leandra z Paolą, nauczycielką malarstwa, wiedzą, że ciotka Bedelia przepada za wygrzewaniem się na piasku bez ubrania, i często widują moich rodziców, gdy ci nocy wymykają się zażyć kąpieli w świetle księżyca. Raczej nie powinienem widzieć rzeczy, które widziałem. Rosnę na zboczeńca, ale nie winię moich drogich przyjaciółek. To wszystko ja.

Nie chcę opuszczać wyspy, ale mimo wszystko we wrześniu obieram kierunek Hogwart. Mało co interesuje mnie nauka, czas wolny spędzam w Pokoju Wspólnym obserwując swoich rówieśników znad rozmówek francusko-angielskich (opanowanie języka żabojadów jest warunkiem, bym kontynuował lekcje pływania). Zgarniam perfekcyjnie średnie stopnie, nie mam wrogów, profesorowie widzą we mnie przykładngo studenta. Nie sprawiam problemów, zdaję egzaminy, jestem członkiem klubu pojedynków, wyrażam się nad wyraz kulturalnie, pisuję listy do rodziny. Ktoś powinien się zorientować, że coś jest  nie tak, tak idealne dzieci przecież nie istnieją. Każda czynność jaką wykonuję staje się mechaniczna, a sam czuję się ustawicznie zmęczony. Gdy wracam na wakacje, monsieur Dupont wytyka mi nadmierne pochylenie ramion i obniżenie pionu ciała, a ja jestem tak zrezygnowany, że odpuszczam spór. Życie odzyskuję w wodzie, ścigając się z Muirin i Peggen przez fale, leniuchując na skarpie i śpiewając niewybredne marynarskie przyśpiewki, których to syreny znają na pęczki. Zbliżam się też do siostry, która już dawno mówi i jest znacznie ciekawsza niż dziecko w kołysce. Przynoszę jej zebrane z plaży muszelki, czytam opowieści osnute na nitce rodzinnej historii i mam na nią baczenie, jako starszy brat. Evandra to kolejny powód, dla którego wolałbym nie wyjeżdżać do szkoły, panika rodziców o jej zdrowie udziela się także i mnie, więc boję się, że jeśli wyjadę, to po powrocie mogę jej już nie zastać. Po zdaniu SUMów knuję więc spisek, genialny w swojej prostocie, a przynajmniej w jego początkowej jego fazie. Uderza we mnie rodzinne szaleństwo, uderza silnie i znienacka. Nikt nie wątpi, gdy opisuję postaci stojące u wezgłowia mego łóżka, czyhające aż wystawię stopę spod kołdry, nikt nie podejrzewa szachrajstwa w opowieściach o głosach towarzyszących mi podczas każdej przechadzki, nikt nie neguje mojej zapaści. Klamka zapada, potrzebuję spokoju, medykamentów i rodziny. Wracam na Wyspę Wight.

Uzdrowiciele odwiedzają mnie regularnie i jak jeden mąż kręcą głową ze smutkiem, podczas gdy sam świetnie się bawię. Ojciec dostarcza mi magicznych ksiąg, matka przysyła ulubione smakołyki, a ja zawinięty w gruby pled na wygodnym szezlongu sam wybieram sobie kierunek kształcenia, wykrzykując bzdury, podczas gdy moi rówieśnicy zamknięci w Hogwarcie na cztery spusty gniją w nim ze swoimi śmiesznymi dramatami. Za to moim jedynym problemem są medykamenty: wkrótce zauważono, że eliksirami uspokajającymi podlewam roślinki, więc postawiony pod ścianą, łykam je jak cukierki. Jestem zbyt uparty, aby się przyznać, że sfabrykowałem całą tą historię, co wkrótce przypłacam otępieniem i ospalstwem. Kwitnie za to moja więź z Wandzią, jak pieszczotliwie nazywam swą siostrę. Widujemy się codziennie, umila mi ciężką chorobę grą na harfie, z radością demonstruje taneczne kroki, które opanowała w tym tygodniu, domaga się opowieści o Hogwarcie, które to snuję pełne superlatyw. Nie chcę jej zniechęcać, to j a mam zamek za szczyt nudy, a od razu widać, że Evandra jest drugą stroną złotego galeona.

Jestem głupcem, sądząc, że uda mi się ciągnąć ów żart (chorobę) w nieskończoność. Rzecz niesłychana, lecz to matka pierwsza orientuje się w moim wybiegu. Z tą kobietą niewiele mam wspólnego, jakby odcięcie pępowiny po urodzeniu całkowicie zerwało więź dziecka i jego rodzicielki, więc nie rozumiem, jakim cudem to ona mnie rozgryza. Chyba po prostu wybiegam za daleko w mej arogancji parafrazując Hamleta i strzelając błędnymi oczyma, a ona, znawczyni Shakespeare'a od siedmiu boleści już wie, iż moje szaleństwo jest równie prawdziwe, jak obłęd duńskiego księcia. "Anglia jest więzieniem!", tak rzeczę, gdy wymierza mi policzek. Jeszcze trochę w tę stronę, skoro rzecz i tak się wydała. Po namyśle jest mi wstyd, byłem egoistą, a tu proszę, okazuje się, że oni faktycznie się o mnie martwią. To dość pokrzepiające i pozwala znieść fakt, że stracony rok muszę powtórzyć, czego nie przewidziałem w starannie wykalkulowanym planie, obliczonym może na trzy dni do przodu.

Egzaminy za pasem, a ja dalej nie widzę swojej przyszłości. Zabawne, lecz szlacheccy przyjaciele, o których mam nie za wysokie mniemanie mają na siebie pomysł, mniej lub bardziej narzucony przez rodzinę, ale zawsze, podczas gdy ja egzystuję w próżni. Owutemy zdaję więc bezpieczne i standardowe, zaklęcia i uroki, obrona przed czarną magią, zielarstwo, bez specjalnego ukierunkowania. Koniec roku wybucha za to skandalem i aferą, dla której, muszę przyznać, warto było fabrykować własną psychozę. Za nic nie chciałbym tego ominąć: w Hogwarcie nareszcie coś się dzieje. Komnata Tajemnic, groza, mugolaki spanikowane, zaszczute, chowające się po kątach jak źle traktowane kundle... A w końcu trup. Dostaję swoją sensację i obserwuję ją z niezwykle komfortowej pozycji czytelnika. Nie czuję się zagrożony i spod koca mogę wyglądać dziennej porcji rewelacji, obserwować gęstniejącą atmosferę, podejrzenia i pełne lęku spojrzenia szlam, rzucane wszystkim młodocianym arystokratom. Czerpię z tego sporą uciechę, to doprawdy całkiem zabawne, do czasu aż ataki ustają, a strach jakby momentalnie wyparowuje.



To zakończenie to najważniejsza część opowieści

Po ukończeniu szkoły przyjeżdżam na wyspę, by po kilku miesiącach nieznośnej bezczynności - frustruje mnie ciężki wzrok ojca i rozmowy, które cichną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy tylko pojawiam się w pokoju - zniknąć bez słowa. Zaciągam się na pierwszy lepszy statek, nic lepszego nie przychodzi mi  do głowy, a potrzebuję urwać się z mojego piekiełka. Incognito, nazwisko jest mi zarówno błogosławieństwem, jak i ciężarem, chcę się przekonać, czy przetrwam bez niego. Moja arogancja gubi mnie po raz kolejny. Jest kurwa ciężko. Mało co umiem, jestem właściwie bezużyteczny, a do tego najmłodszy, więc okrzepnięci marynarze widzą we mnie swoje popychadło. Spada na mnie najgorsza robota, co wieczór bezgłośnie wyję w poduszkę z bezsilności, tęskniąc za wygodami wystawnego życia. Obiecuję sobie, że wraz z przybyciem do portu kończę tą farsę i wracam, nieważne, że z podkulonym ogonem. Los ma jednak inne plany wobec mnie. Ratuje mnie burza i syreny. Takich fal jeszcze nie widziałem, choć wychowany nad morzem obserwowałem kilunastometrowe bałwany. Statkiem rzuca jak łódeczką z papieru, nie pomagają gromadnie rzucane czary ochronne. Kapitan gładzi swój srebrny krzyżyk. I nagle słyszę tą pieśń, uspokajającą, znajomą. Czarowne głosy niosą się echem, zapowiadając dobre zakończenie, ale gdy ja oddycham z ulgą, połowa załogi jest jedną nogą za burtą. Przytomnieję w mgnieniu oka i wydzieram się w przestrzeń płynnym trytońskim, żądając, by syreny natychmiast przestały. Chwila ich konsternacji starczy, marynarze budzą się z transu i z werwą oraz zdterminowaniem dokładają starań, by utrzymać naszą łupinę na powierzchni. Po wszystkim mają mnie za pierdolonego bohatera. Nie czuję się nim, ale nagle nie jestem już na statku kimś obcym. Przyjęli mnie jak swojego, widać przed tym musieli otrzeć się o śmierć - albo ja musiałem się wykazać. Wracają też do mnie echem nauki z dzieciństwa. Kto by pomyślał, że lekcje śpiewu zbiorą swoje plony podczas kilkumiesięcznego rejsu z załogą złożonych z ogorzałych, wysmaganych wiatrem i słońcem marynarzy? Przyjmuję przodownictwo w intonowaniu szant, ćwiczę się w wlewaniu w siebie alkoholu, zapuszczam wąsa i do pełnego obrazu stereotypowego wilka morskiego brakuje mi już tylko drewnianej nogi.

To, co piękne niestety nie trwa wiecznie i tak też moja krótka kariera pana mórz i oceanów (a mogłem urodzić się Traversem) zostaje brutalnie ukrócona a ja sprowadzony do parteru. Pijany w sztok w jakiejś tawernie u wybrzeży Hiszpanii nadziewam się na delegację brytyjskiej ambasady magicznej, którzy, a jakże, rozpoznają mnie, którzy, a jakże, znają mojego ojca i którzy, a jakże, powiadamiają go. Tak wściekłego jeszcze go nie widziałem, ale cóż się dziwić - dwa lata bez wieści, zdaje się, że raz tylko wysłałem im pocztówkę z jakiejś egzotycznej wyspy, by wiedzieli, że żyję - skandal, hańba, nieodpowiedzialność. Sprawa oczywiście zostaje wyciszona, oficjalnie pływałem na własnym statku, wyjechałem by zmądrzeć i dorosnąć, zaznać przygód i wyszaleć się przed małżeństwem.

Jedyny sposób, by mnie ukarać. Co innego mógłby zrobić? Nie nabroiłem tak, by pozbawić mnie nazwiska, a ewentualne odcięcie kieszonkowego nie zabolałoby aż tak bardzo, udowodniłem, że radzę sobie bez niego. Na szczęście awanse zostają odroczone przez kłótnię z Wandzią. O niej przestać myśleć było najtrudniej, lecz swoje poszukiwania postawiłem nad rodzinę - także nad ukochaną siostrę. Liczę więc na gorące powitanie, a to przechodzi me najśmielsze wyobrażenia. Ogniste kule potrafią dopiec, tej strony charakterku Evandry nie poznałem wcześniej na własnej skórze. Kłótnię kończę bez brwi, a z racji magicznej natury ich spopielenia, przez pewien czas jestem zmuszony unikania publicznych miejsc, chyba że w kapeluszu głęboko naciągniętym na oczy.  Kochana siostrzyczka, niesamowicie mi wtedy pomogła.

Gdy wracam do Anglii, tam dokonują się istotne zmiany. Dumbledore nie żyje, Grindelwald, czyli podmiot przekleństw w naszym domu zostaje dyrektorem Hogwartu, a Evandra rozpoczyna szkołę. Ja dalej nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Mój ojciec też tego nie wie, ale to w większej mierze mój problem, choć on zapewne sądzi inaczej. Śpię do południa, jeżdżę konno, nocą gapię się w niebo, starając się zauważyć coś ponad Wielkim Wozem - podstawy astronomii to łup z dwuletniej służby na statku, oprócz zalążku alkoholizmu - no i figluję z moimi ulubionymi syrenami. Znam już ich całe stado, ale moje przyjaciółki z dzieciństwa wciąż mają u mnie specjalne chody. Próżniaczę, próbuję życia w najlepszym jego wydaniu. Syreny są naprawdę frywolne, a upite rodzinnymi zapasami Toujours Pur wychodzą z nich prawdziwe bezwstydnice. Wino, kobiety, narkotyki, hazard. Szczególnie upodobałem sobie karty: na wyścigach towarzyszą mi panowie, ewentualnie ich prywatna eskorta, zaś w kasynach towaru jest w bród. Długich nóg, powłóczystych spojrzeń, ale także perłowego proszku, leciutkich jedwabnych mieszków i innych smakołyków. Chcę wygrywać, więc zaczynam szachrować. Później zaczynam liczyć. Wygrywam, bo liczę. Liczę, bo gdy wygrywam, czekają na mnie materialne korzyści. Te wyśnione również, później, w ukojeniu ramion, które rozumieją.

Stary goni mnie do małżeństwa, ale okazuje się, że nikt nie chce wydać córki za obiboka, nawet jeśli ten ma całkiem ładną buźkę i nazywa się Lestrange. "Jednak nazwisko nie otwiera wszystkich drzwi, co, ojcze?", tak żartuję, przy czym głupi uśmiech prędko spełzuje z mych ust. Od jutra zaczynam pracę w ministerstwie. Że co kurwa?

Siedzę. Siedzę przy biurku. Przy pierdolonym, niewygodnym biurku na pierdolonym niewygodnym krześle w pierdolonym pokoju, gdzie oprócz mnie pracuje jeszcze trzech takich pierdolonych durni. Tłumaczę dokumenty, trytoński wychodzi mi bokiem i zaczynam marzyć o dramatycznym utopieniu się w szklance kawy, którą sam muszę sobie parzyć. Kiedy zaczynam zastygać, myślę, że do reszty mi odbiło, że to efekt narkotyków albo ich odstawienia, że powinni naprawdę wymienić umeblowanie tej klitki - po czym, niespodzianka, dopada mnie atak choroby genetycznej. Dotyk meduzy, może jeszcze mam szansę na tą drewnianą nogę w niedalekiej przyszłości. Dziwne, że nie zauważam wcześniej mrowienia, drętwienia stawów i trudności, by schylić się o pióro, które upadło - co po niektórzy machają różdżką na wszystko, ale na Slytherina, inwalidą (jeszcze) nie jestem - ale, jak już mówiłem, krzesła tam mają paskudnie niewygodne. Ląduję w Mungu, przechodzę przyśpieszoną kurację, zapisują mi masę eliksirów rozgrzewających, zalecają odwiedzanie łaźni parowych i nalegają na aktywność fizyczną. To jasne, że nie mogę pracować w warunkach grożących mi zasiedzeniem, więc lekko - tak jak mogę, bo wciąż kuleję - radośnie składam wypowiedzenie. Gdy leżę w szpitalu mam sporo czasu, więc czytuję gazety, słucham plotek i w między czasie wpadam na pomysł, jak wykorzystać atuty, o których ojciec absolutnie słyszeć nie chciał. Liczenie kart zmieniam na liczenie cyferek. Tabeleczki, równanka, ogarniam. Własny biznes. Restauracja. Kasyno. Finalnie: burdel, do którego wejścia strzeże Wenus, wyłaniająca się z morskiej piany. Daję jej twarz Pegeen, mojej pierwszej dziewczyny, taki ze mnie kawał sentymentalnego sukinsyna.

Kręci się, znaczy się, biznes się kręci. Kręci się też sporo arystokratów, bo tylko najznakomitsza klientela ma wstęp za zasłonę, wprost do królestwa rozkoszy. Buduję swoją renomę, trochę to trwa, ale moje dziewczęta są najpiękniejsze, najsłodsze i najbardziej oddane. Zazwyczaj wybieram je sam, jeżdżę do Skandynawii, jeśli ktoś zażyczy sobie drobnego płatku śniegu, odwiedzam Amerykę Południową, jeśli pojawiają się prośby o mleczną czekoladkę. Zależy mi, autentycznie mi zależy, żeby Wenus prosperowało jak najlepiej, powiedzmy, że to coś więcej, niż praca, którą lubię. Gdy powróciłem do Anglii niczym syn marnotrawny, zdałem sobie sprawę, jak bardzo muszę się postarać, by dostarczyć sobie żywszych doznań. Ile wysiłku włożyć w to, by serce zabiło szybciej. Sztorm. Widły odmierzone tak, by o włos uniknąć złotego strzału. Pojedynki. Trzaskanie po mordzie i ten moment tuż przed straceniem świadomości. Czarna magia, doświadczalna i doświadczona, smakująca popiołem i zakazem. Seks. Jednocześnie, zdaję sobie sprawy z tego, czego najbardziej się boję. Moja choroba jest śmiesznym, nieudolnym tłumaczeniem największego strachu, zobojętnienia, zastania, zamienienia się w martwy głaz, nieruchomy i niezdolny do uczuć. Kłuje mnie wizja kamiennej rodziny, sztywnej, posągowej. Nie chcę otaczać się pomnikami.



Wczoraj jeszcze pachniało, ale gdy przestało pieścić
Słodycz zgęstniała i rozsadzała żyły
To już koniec, żegnaj

Jestem perwersem. Lubię patrzeć. Lubię wiedzieć, lubię widzieć. Oczywiście mamy w Wenus specjalny pokój, przygotowany dla tych, którzy płacą za podglądanie albo za bycie podglądanym. Ale to nie wszystko: znam każdą obluzowaną deskę, magiczny obraz, każde sekretne przejście i każdą tajemną komnatę. Wiem, że Carrow lubi mieć związane jaja, a staremu Yaxleyowi pomieszało się w głowie i chce wyjechać z Rózią w pizdu z Wielkiej Brytanii. Wiem, kto lubi robić to w trójkę, kto nie dojdzie bez rąk na szyi w ciasnym uścisku, kogo skrycie interesują chłopcy - bez uprzedzeń. W tym biznesie nie ma na nie miejsca. Mi wystarcza samo patrzenie. Całonocny seans obserwowania cudzych uniesień i trip na złotej rybce, wszystko to, co wyniosłem z domu. Syreni śpiew jednak i dla mnie jest zgubny.

Giovannę poznaję, gdy jestem na haju. Pilnujący dostaw Sigi ją zgarnia, ma być nowym zabezpieczeniem, ochronić dziewczęta od niechcnianych wpadek i późniejszych skrobanek, ponoć zna się na tym, co robi. Faktycznie jest dobra - o tym, że jej klątwy się sprawdzają przekonuję się później, najpierw lądujemy w łóżku. Raz za razem, kilka razy w ciągu jednej wizyty, przez trzy miesiące w ogóle, a później znowu przez tydzień nie wstajemy z wyra. Gdy Sigi znika, nie zadaję zbędnych pytań i proponuję jej partnerstwo. Może się zdawać, że karierę robi przez łóżku, ale to nie tak. Gdyby nie głowa na karku, w życiu nie dopuściłbym jej do ksiąg rachunkowych, o gościach Wenus nie mówiąc. A faktycznie sprawia, że biznes kwitnie. Chyba tego od początku było mu trzeba - kobiecej ręki, a siostrze przecież takiej oferty bym nie złożył. Biedne kochanie, chyba zresztą nadal nie wie, czym zajmuje się jej braciszek. Ani w jakich okolicznościach bliżej poznał jej męża.

Żony na horyzoncie nadal nie mam, za to klaruje się, spośród czego wybierać powinienem. Szczyt w Stonhenge niesie za sobą paraliżujące konsekwencje, powiedzmy że, jestem świadkiem czegoś, na co wolałbym pozostać ślepy. Byłoby to całkiem wygodne. Całkiem w moim stylu. Deklarujemy się i przypuszczam, że niedługo przyjdzie czas i na mnie.
To ja już wolę się ożenić.



A ty bądź dla niej miły


Patronus: Nie dysponuję tak silnym wspomnieniem, by przywołać cielesnego patronusa

Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 152
Zaklęcia i uroki:153
Czarna magia:50
Magia lecznicza:00
Transmutacja:00
Eliksiry:00
Sprawność:11Brak
Zwinność:10Brak
JęzykWartośćWydane punkty
angielskiII0
francuskiII2
trytońskiII2
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaI2
AstronomiaI2
Historia MagiiI2
KłamstwoIII25
KokieteriaI2
ONMSI2
PerswazjaI2
SpostrzegawczośćI2
SkradanieI2
ZastraszanieI2
ZielarstwoI2
Zręczne ręceII10
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
EkonomiaII10
Odporność magicznaI5 (+15,5)
Wytrzymałość FizycznaI2
Savoir-vivreII0
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
RozpoznawalnośćI0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I0.5
Muzyka (śpiew)I0.5
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI0.5
Latanie na magicznym dywanieI0.5
PływanieII7
Taniec balowyI0.5
SzermierkaI0.5
Walka wręczI0.5
ŻeglarstwoI0.5
Jazda konnaI0.5
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak-0 (+0)
Reszta: 0,5


Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Morgan Szalbierz
Morgan Szalbierz
Zawód : staram się
Wiek : 32
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
I Tend The Light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
Francis U. Lestrange 0a8b1-img_1302
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7974-francis-m-lestrange https://www.morsmordre.net/t8044-don-juan https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t7980-skrytka-bankowa-nr-1928 https://www.morsmordre.net/t8093-fransua-lestrange
Re: Francis U. Lestrange [odnośnik]20.01.20 23:09

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana

INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Brak

Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Francis U. Lestrange Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Francis U. Lestrange [odnośnik]20.01.20 23:10


KOMPONENTY -

[30.05.20] Ingrediencje (kwiecień-czerwiec)
[11.08.20] Kryształ (lipiec-wrzesień)

BIEGŁOŚCI[26.02.20] Wsiąkiewka (sty-mar): +1 PB
[12.04.20] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec):+ 2 PB do reszty
[30.08.20] Nauka latania na magicznym dywanie (na I), -0,5 PB z reszty
[11.12.20] Wsiąkiewka (lipiec-wrzesień): + 3 PB do reszty
[27.01.21] Zakup punktów biegłości: +12 PB do reszty
[27.01.21] Rozwój biegłości: kłamstwo (II -> III); -15 PB (w reszcie zostało 2,5)

HISTORIA ROZWOJU[07.01.20] Karta postaci: 0 PD
[30.01.20] Osiągnięcie (Złoty myśliciel): +30 PD
[02.02.20] Rozwój postaci: -50 PD
[14.02.20] Wykonywanie zawodu (styczniomarzec): +50 PD
[26.02.20] Wsiąkiewka (sty-mar): +60 PD
[15.03.20] [G] Zakup kota
[16.03.20] Wykonywanie zawodu kwiecień maj czerwiec; +50PD
[23.03.20] [G] Tęgoskór żelaznozębny (x10), złota rybka (x10), diable ziele (x10): -45 PM
[29.03.20] [G] Łapacz snów: -100 PM
[12.04.20] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec): +90 PD, + 2 PB
[01.06.20] [G] Zakup latającego dywanu, -800 PM
[05.08.20] Wydarzenie: Na kogo wypadnie, na tego bęc; +60 PD
[27.10.20] Rozwój postaci: Zakup sowy -50PD - przekazana Evandrze
[11.12.20] Wsiąkiewka (lipiec-wrzesień): +120 PD, + 3 PB
[13.12.20] Wykonywanie zawodu +20 PD
[19.12.20][G] Zakupy: kluczyk do Gringotta, pierścień z kamieniem księżycowym; -300 PM
[26.12.20] Wszyscy jesteśmy szaleni: +150PD
[25.01.21] Przekazanie łapacza snów Tristanowi
[27.01.21] Rozwój postaci: +6 sprawność, +12 PB; -1080 PD
[14.02.21] Osiągnięcia (Weteran, Nieugięty, Księżniczka na wieży, Do wyboru do koloru, Obieżyświat, Deflorator): +250 PD
[06.03.21] Rejestracja różdżki
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Francis U. Lestrange Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Francis U. Lestrange
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach