Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Derbyshire
Black Rocks
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Black Rocks
Sporych rozmiarów skała żwirowa, która stanowi część lasu Cromford Moor. Okolice te zawierają duże złoża ołowiu. Samo skupisko skał jest idealnym miejscem na odbycie orzeźwiającego spaceru. W ciągu lat utarły się dwie drogi na szczyt - trudniejsza i niebezpieczniejsza po wschodniej stronie, którą podołać mogą tylko ludzie o wypracowanej kondycji i druga, biegnąc łagodniejszym szlakiem, zdecydowanie bezpieczniejsza. Dotarcie na sam szczyt pozwala na podziwiania zapierających dech w piersiach widoków, znajdujące się wokół lasy i wrzosowiska z pewnością potrafią zachwycić nie jedno oko.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Takie nieokreślone relacje ciekawiły ją najbardziej. Jasne bowiem było, że Michael nie był zwykłym pacjentem, a ona nie była zwykłym uzdrowicielem. Oboje trochę dziwaczni, skryci na swoje własne uparte sposoby. Chciała mu pomóc nie tylko z czystego obowiązku przysięgi Sokratesa, do której się zobowiązała, ale też poczucia zrozumienia z tragedią tego, którego niewielu mogła w pełni zrozumieć.
Od pełni minęły dwa dni, zatem z pewnością musiała ona pojawić się jako jeden z tematów ich rozmowy, nieprzyjemnej niczym zdzieranie starego opatrunku w nadziei na ujrzenie zagojonej już rany. Szmer miotły w locie przypieczętował sposób, w jaki Tonks pojawi się u jej boku. Szybsza droga. Skuteczniejsza. Ona sama dopiero uczyła się wynajdywania takowych, począwszy od niedawnego postanowienia trenowania teleportacji łącznej. Nie była to decyzja łatwa, ale jej fałszywa londyńska tożsamość skutecznie zapewniała bezpieczeństwo potencjalnych wątpliwości gdzie i jak miała ową umiejętność wykorzystywać. Musiała zacząć podejmować drastyczniejsze kroki, by upewnić się, że gdy przyjdzie co do czego, będzie mogła zareagować. Skutecznie.
Okruchy skały gruchnęły lekko, gdy wylądował tuż obok, cały w swojej typowej aurze mury, jakie buduje dookoła wrażliwości. Był bowiem wrażliwym człowiekiem, na cudzą krzywdę, której widział za dużo i na swoją własną, którą wolał ignorować. Może stąd właśnie, tak głęboko wierzyła w to, że kiedyś Michaelowi się uda, bo jeszcze nie wszystko stracił, a tak wiele mógł zyskać.
— Wiem. — Westchnęła, krótko, przelotnie. — Luksus, na który niewielu może sobie poradzić. Wiesz, jakie są najczęstsze kontuzje u graczy Quidditcha? Upadek z wysokości. Kręgosłup. — Przerwała, gdy wręczył jej, gwałtownie i z impetem list gończy. Taki sam, jak ten należący do Kierana, nieme portrety, którymi upstrzone były ściany Ministerstwa, gdy szła rejestrować różdżkę. Wyrok nad głowami, czyny dawno już dokonane, z którymi musieli żyć do końca, albo wygrać. Tak naprawdę decyzje podjęła już kiedyś, w przeszłości. Gdy zgodziła się dzielić swój los z tymi, którzy walczyli o sprawiedliwość, podnosić ich w momentach, które wydawały się szarym końcem. Zastanowiła się chwilę nad jego pytaniem, znów dzikim i pełnym złości. Miała dużo do powiedzenia, ale nie wszystkie z tych słów były istotne. Czasami należało wymówić tylko te najważniejsze, dokończyć wątek, który udowadniał punkt najmocniej. Kontynuowała zatem niewzruszona, zachęcając go jedynie klepnięciem dłoni w szary żwir, by usiadł obok.
— Ponad osiemdziesiąt procent takich urazów to trwałe uszkodzenia odcinka piersiowego i lędźwiowego. Bez ich sprawności nie da się funkcjonować. Możesz jedynie egzystować, oczekując wielomiesięcznej terapii, która nie gwarantuje całkowitego powrotu do zdrowia, a nawet jeśli eliksiry, medycy i fizyczność pozwolą ci na powrót do dawnej sprawności. Ty nigdy nie będziesz taki sam. Dlatego kręgosłupy są takie ważne. Raz uszkodzone, pozostają niewrażliwe na lata. — Nie była przekonana, czy wie, do czego zmierza, ale ufała instynktowi Wilka, iż zrozumie jej przesłanie. Kręgosłup moralny był dla Ronji wszystkim, na czym opierała swoje działania. Bez niego stałaby się tak samo nieskoordynowana jak inni, tak samo luźna w interpretacjach. Podjęła dziś decyzję osądu i gotowa była żyć z nią do końca. Ryzykowała skok w przepaść całkowicie świadoma konsekwencji, że na równi z potencjalnym uniesieniem we wsparciu, może też nigdy nie podnieść się z ziemi. Wiedzieli to oboje.
— Przyjęłam to kim jesteś od naszego pierwszego spotkania Michaelu, nawet gdy jeszcze nie miałeś ze sobą widma listu gończego i obecności drugiej jaźni. Niewiele, a wręcz nic, to dla mnie zmienia. Ze mną ta wieść jest bezpieczna. Ty jesteś. — Odparła wreszcie, znacznie bardziej prostolinijnie. Zapewne nie powie tego wprost, ale szczerze liczyła na to, że on przyjął ją, chociaż odrobinę otwierając serce z trwogi od problemu, nawet jeśli oznaczało to, iż każdy wypowiedziany fragment sekretu musiała wyciągać od niego godzinnymi rozmowami. Współdziałali. Zwiesiła głowę zrezygnowana, ponownie zamykając oczy.
— Nie osobiście, ale tak. Słyszałam o wszystkim i zadeklarowałam swoją pomoc, póki co w rezerwacie, w praktyce, wszędzie tam, gdzie będzie potrzebna. — Ponownie uniosła powieki, chłodne powietrze przeszywające poły okrycia wierzchniego, usta lekko spierzchnięte z zimna, a oczy odrobinę ciemniejsze nad cieniem śliwkowego zmęczenie.
Od pełni minęły dwa dni, zatem z pewnością musiała ona pojawić się jako jeden z tematów ich rozmowy, nieprzyjemnej niczym zdzieranie starego opatrunku w nadziei na ujrzenie zagojonej już rany. Szmer miotły w locie przypieczętował sposób, w jaki Tonks pojawi się u jej boku. Szybsza droga. Skuteczniejsza. Ona sama dopiero uczyła się wynajdywania takowych, począwszy od niedawnego postanowienia trenowania teleportacji łącznej. Nie była to decyzja łatwa, ale jej fałszywa londyńska tożsamość skutecznie zapewniała bezpieczeństwo potencjalnych wątpliwości gdzie i jak miała ową umiejętność wykorzystywać. Musiała zacząć podejmować drastyczniejsze kroki, by upewnić się, że gdy przyjdzie co do czego, będzie mogła zareagować. Skutecznie.
Okruchy skały gruchnęły lekko, gdy wylądował tuż obok, cały w swojej typowej aurze mury, jakie buduje dookoła wrażliwości. Był bowiem wrażliwym człowiekiem, na cudzą krzywdę, której widział za dużo i na swoją własną, którą wolał ignorować. Może stąd właśnie, tak głęboko wierzyła w to, że kiedyś Michaelowi się uda, bo jeszcze nie wszystko stracił, a tak wiele mógł zyskać.
— Wiem. — Westchnęła, krótko, przelotnie. — Luksus, na który niewielu może sobie poradzić. Wiesz, jakie są najczęstsze kontuzje u graczy Quidditcha? Upadek z wysokości. Kręgosłup. — Przerwała, gdy wręczył jej, gwałtownie i z impetem list gończy. Taki sam, jak ten należący do Kierana, nieme portrety, którymi upstrzone były ściany Ministerstwa, gdy szła rejestrować różdżkę. Wyrok nad głowami, czyny dawno już dokonane, z którymi musieli żyć do końca, albo wygrać. Tak naprawdę decyzje podjęła już kiedyś, w przeszłości. Gdy zgodziła się dzielić swój los z tymi, którzy walczyli o sprawiedliwość, podnosić ich w momentach, które wydawały się szarym końcem. Zastanowiła się chwilę nad jego pytaniem, znów dzikim i pełnym złości. Miała dużo do powiedzenia, ale nie wszystkie z tych słów były istotne. Czasami należało wymówić tylko te najważniejsze, dokończyć wątek, który udowadniał punkt najmocniej. Kontynuowała zatem niewzruszona, zachęcając go jedynie klepnięciem dłoni w szary żwir, by usiadł obok.
— Ponad osiemdziesiąt procent takich urazów to trwałe uszkodzenia odcinka piersiowego i lędźwiowego. Bez ich sprawności nie da się funkcjonować. Możesz jedynie egzystować, oczekując wielomiesięcznej terapii, która nie gwarantuje całkowitego powrotu do zdrowia, a nawet jeśli eliksiry, medycy i fizyczność pozwolą ci na powrót do dawnej sprawności. Ty nigdy nie będziesz taki sam. Dlatego kręgosłupy są takie ważne. Raz uszkodzone, pozostają niewrażliwe na lata. — Nie była przekonana, czy wie, do czego zmierza, ale ufała instynktowi Wilka, iż zrozumie jej przesłanie. Kręgosłup moralny był dla Ronji wszystkim, na czym opierała swoje działania. Bez niego stałaby się tak samo nieskoordynowana jak inni, tak samo luźna w interpretacjach. Podjęła dziś decyzję osądu i gotowa była żyć z nią do końca. Ryzykowała skok w przepaść całkowicie świadoma konsekwencji, że na równi z potencjalnym uniesieniem we wsparciu, może też nigdy nie podnieść się z ziemi. Wiedzieli to oboje.
— Przyjęłam to kim jesteś od naszego pierwszego spotkania Michaelu, nawet gdy jeszcze nie miałeś ze sobą widma listu gończego i obecności drugiej jaźni. Niewiele, a wręcz nic, to dla mnie zmienia. Ze mną ta wieść jest bezpieczna. Ty jesteś. — Odparła wreszcie, znacznie bardziej prostolinijnie. Zapewne nie powie tego wprost, ale szczerze liczyła na to, że on przyjął ją, chociaż odrobinę otwierając serce z trwogi od problemu, nawet jeśli oznaczało to, iż każdy wypowiedziany fragment sekretu musiała wyciągać od niego godzinnymi rozmowami. Współdziałali. Zwiesiła głowę zrezygnowana, ponownie zamykając oczy.
— Nie osobiście, ale tak. Słyszałam o wszystkim i zadeklarowałam swoją pomoc, póki co w rezerwacie, w praktyce, wszędzie tam, gdzie będzie potrzebna. — Ponownie uniosła powieki, chłodne powietrze przeszywające poły okrycia wierzchniego, usta lekko spierzchnięte z zimna, a oczy odrobinę ciemniejsze nad cieniem śliwkowego zmęczenie.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
"Wiem."
Dlaczego tak często, gdy się odzywała, miał ochotę przewrócić oczyma? Drażniła go, odkąd się spotkali - drażniło go, że musiał się przed nią spowiadać, że Ministerstwo wysłało go na terapię, drażniło go, że widziała go słabego i rozchwianego i że reagowała na to wszystko z takim spokojem i cierpliwością. Po namyśle, mógłby przyznać, że najbardziej irytował wtedy sam siebie. Ona była jedynie lustrem, które mogło przyjąć jego upiorne odbicie, kompleksy i potworności. Przed dwoma laty bał się spoglądać w to zwierciadło i chciał ukryć przed nią - przed sobą - jak najwięcej. Teraz wreszcie postanowił sobie skonfrontować się z tym wszystkim, ale to wcale nie było proste. Każde spotkanie było okupione wahaniem, każde wyznanie wstydem, a każdy okruch sympatii - podświadomym gniewem.
Przynajmniej tak było lżej, niż z rodziną, z innymi Zakonnikami, z ludźmi, przed którymi chciał i musiał udawać, że wszystko w porządku. Fakt, że przynajmniej na Ronję mógł się irytować - a ona trwała dalej, niewzruszona niczym skała, na której teraz siedziała - nadawał ich relacji odświeżającej szczerości. Szczerości, której dopiero się uczył, powoli i mozolnie. Podobno kropla drąży skałę.
-To nie siedź tak, bo spadniesz. - choć powstrzymał chęć wzniesienia oczu do nieba, ale pozwolił sobie na reprymendę. W cichym warknięciu pobrzmiała nuta troski, a Tonks zrezygnował na moment z własnej metafory, mimowolnie wyobrażając sobie krucze włosy w locie, rozwianą szatę, połamane kości.
Drgnął nerwowo, gdy zaczęła mówić o kontuzjach. Jakim cudem potrafiła uderzyć w czuły punkt - nawet o nim nie wiedząc? Zacisnął mocno szczękę, przez chwilę nie będąc już pewnym czyj upadek sobie wyobraża i o kogo się martwi.
Nigdy go nie dopytał, jakie blizny pozostawił tamten upadek - poza niechęcią do Quidditcha. A teraz, być może, już nigdy nie będzie miał okazji. Niewiedza zabolała.
-Nigdy nie spadłem, nie aż tak poważnie. - wymamrotał, przestań, nie mów o tym, przyszedłem tutaj żeby już o n i m nie myśleć.
Wcisnął jej do ręki ten cholerny list, chcąc pozbyć się dwuznaczności i wyjaśnić wszystko raz na zawsze, ale ona uparcie - jak zawsze - mówiła dalej. Niewzruszona, jak zawsze. Przygryzł wargę z irytacją, ale w jego oczach błysnęło nagle coś na kształt zrozumienia.
Nawet nie wiesz, jakiego rodzaju kręgosłup ja niedawno złamałem, panno Fancourt.
-Po niektórych kontuzjach nie ma już powrotu do dawnej sprawności. - skwitował bezbarwnym tonem. Do normalnych relacji, to dni nieobciążonych wyrzutami sumienia, do spokojnego snu - mógłby dopowiedzieć, ale ugryzł się w język. Niech myśli, że mówił o likantropii, jak zawsze.
Czasem likantropia i samotność zlewały się już w jedno.
Pomimo zaproszenia, by usiadł obok, nadal stał. Wyprostowany jak struna, ściskając miotłę w dłoni, jakby był gotów do ucieczki i desperacko pragnął zachować dystans.
Dopiero, gdy zapewniła go o bezpieczeństwie - choć nie przyznałby się, że właśnie o to się lęka i tego od niej oczekuje, był w końcu mężczyzną (albo przynajmniej próbował być prawdziwym mężczyzną...) - westchnął ciężko i powoli ugiął kolana. Usiadł z Ronją ramię w ramię, wbijając chłodne niebieskie tęczówki w jej posągowy profil.
Szukał kontaktu wzrokowego i nie miał zamiaru odpuścić.
-Nie chodzi już o mnie ani o moje bezpieczeństwo. - podkreślił z naciskiem. Wszelkie wzruszenie jej słowami starannie wyparł, odgrodził własne emocje za murem pilniejszych problemów do rozwiązania.
Jeśli nie zdąży się do niej przywiązać, pożegnanie mniej zaboli.
-Może przyjmujesz Michaela Tonksa, swojego dawnego pacjenta, ale mam więcej sekretów niż swoją drugą jaźń. Wiem o sprawach, miejscach i osobach, o których nigdy nie mogą dowiedzieć się wrogowie, a choć Ministerstwo chętnie pojmałoby mnie żywcem, to nie mogę na to pozwolić. Za to moje własne tajemnice i słabości mogą dać komuś taktyczną przewagę lub pogrążyć więcej istnień niż moje. - głos lekko mu zadrżał, ale szybko odchrząknął, by na powrót zgrywać chłodną pewność siebie.
Ronja znała go już na tyle dobrze, by domyślić się, że znowu stawia czyjeś dobro nad własne.
Tak będzie zresztą najlepiej. Postawi sprawę na ostrzu noża, bo nie było już innego wyjścia. Zdążył ją poznać, zdążył jej zaufać, a jeśli to za mało - to zrezygnuje z terapii.
Nie będzie zagrożeniem. Ani dla innych, ani dla niej - jeśli nie była na takie zagrożenie gotowa.
-Przyjmując mnie, przyjmujesz Zakon Feniksa. Rozumiesz ryzyko? - zapytał cicho, lustrując ją uważnym spojrzeniem. Oparł pokusę wsunięcia dłoni do kieszeni płaszcza. Fałszoskop spoczywał tam bezpiecznie, w razie potrzeby zacznie brzęczeć, ale Michael wiedział, że odpowiedź wyczyta również z jej twarzy.
-Jeśli jest zbyt duże, to będzie ostatnie spotkanie - i będę wtedy nalegał, byś zapomniała o wszystkich poprzednich. - uśmiechnął się smutno. To nie zaboli, nie ciebie. Najwyżej mnie. -Ale... w Staffordshire bardzo przydaliby się zdolni uzdrowiciele i magipsychiatrzy. Nam wszystkim by się przydali.
Dlaczego tak często, gdy się odzywała, miał ochotę przewrócić oczyma? Drażniła go, odkąd się spotkali - drażniło go, że musiał się przed nią spowiadać, że Ministerstwo wysłało go na terapię, drażniło go, że widziała go słabego i rozchwianego i że reagowała na to wszystko z takim spokojem i cierpliwością. Po namyśle, mógłby przyznać, że najbardziej irytował wtedy sam siebie. Ona była jedynie lustrem, które mogło przyjąć jego upiorne odbicie, kompleksy i potworności. Przed dwoma laty bał się spoglądać w to zwierciadło i chciał ukryć przed nią - przed sobą - jak najwięcej. Teraz wreszcie postanowił sobie skonfrontować się z tym wszystkim, ale to wcale nie było proste. Każde spotkanie było okupione wahaniem, każde wyznanie wstydem, a każdy okruch sympatii - podświadomym gniewem.
Przynajmniej tak było lżej, niż z rodziną, z innymi Zakonnikami, z ludźmi, przed którymi chciał i musiał udawać, że wszystko w porządku. Fakt, że przynajmniej na Ronję mógł się irytować - a ona trwała dalej, niewzruszona niczym skała, na której teraz siedziała - nadawał ich relacji odświeżającej szczerości. Szczerości, której dopiero się uczył, powoli i mozolnie. Podobno kropla drąży skałę.
-To nie siedź tak, bo spadniesz. - choć powstrzymał chęć wzniesienia oczu do nieba, ale pozwolił sobie na reprymendę. W cichym warknięciu pobrzmiała nuta troski, a Tonks zrezygnował na moment z własnej metafory, mimowolnie wyobrażając sobie krucze włosy w locie, rozwianą szatę, połamane kości.
Drgnął nerwowo, gdy zaczęła mówić o kontuzjach. Jakim cudem potrafiła uderzyć w czuły punkt - nawet o nim nie wiedząc? Zacisnął mocno szczękę, przez chwilę nie będąc już pewnym czyj upadek sobie wyobraża i o kogo się martwi.
Nigdy go nie dopytał, jakie blizny pozostawił tamten upadek - poza niechęcią do Quidditcha. A teraz, być może, już nigdy nie będzie miał okazji. Niewiedza zabolała.
-Nigdy nie spadłem, nie aż tak poważnie. - wymamrotał, przestań, nie mów o tym, przyszedłem tutaj żeby już o n i m nie myśleć.
Wcisnął jej do ręki ten cholerny list, chcąc pozbyć się dwuznaczności i wyjaśnić wszystko raz na zawsze, ale ona uparcie - jak zawsze - mówiła dalej. Niewzruszona, jak zawsze. Przygryzł wargę z irytacją, ale w jego oczach błysnęło nagle coś na kształt zrozumienia.
Nawet nie wiesz, jakiego rodzaju kręgosłup ja niedawno złamałem, panno Fancourt.
-Po niektórych kontuzjach nie ma już powrotu do dawnej sprawności. - skwitował bezbarwnym tonem. Do normalnych relacji, to dni nieobciążonych wyrzutami sumienia, do spokojnego snu - mógłby dopowiedzieć, ale ugryzł się w język. Niech myśli, że mówił o likantropii, jak zawsze.
Czasem likantropia i samotność zlewały się już w jedno.
Pomimo zaproszenia, by usiadł obok, nadal stał. Wyprostowany jak struna, ściskając miotłę w dłoni, jakby był gotów do ucieczki i desperacko pragnął zachować dystans.
Dopiero, gdy zapewniła go o bezpieczeństwie - choć nie przyznałby się, że właśnie o to się lęka i tego od niej oczekuje, był w końcu mężczyzną (albo przynajmniej próbował być prawdziwym mężczyzną...) - westchnął ciężko i powoli ugiął kolana. Usiadł z Ronją ramię w ramię, wbijając chłodne niebieskie tęczówki w jej posągowy profil.
Szukał kontaktu wzrokowego i nie miał zamiaru odpuścić.
-Nie chodzi już o mnie ani o moje bezpieczeństwo. - podkreślił z naciskiem. Wszelkie wzruszenie jej słowami starannie wyparł, odgrodził własne emocje za murem pilniejszych problemów do rozwiązania.
Jeśli nie zdąży się do niej przywiązać, pożegnanie mniej zaboli.
-Może przyjmujesz Michaela Tonksa, swojego dawnego pacjenta, ale mam więcej sekretów niż swoją drugą jaźń. Wiem o sprawach, miejscach i osobach, o których nigdy nie mogą dowiedzieć się wrogowie, a choć Ministerstwo chętnie pojmałoby mnie żywcem, to nie mogę na to pozwolić. Za to moje własne tajemnice i słabości mogą dać komuś taktyczną przewagę lub pogrążyć więcej istnień niż moje. - głos lekko mu zadrżał, ale szybko odchrząknął, by na powrót zgrywać chłodną pewność siebie.
Ronja znała go już na tyle dobrze, by domyślić się, że znowu stawia czyjeś dobro nad własne.
Tak będzie zresztą najlepiej. Postawi sprawę na ostrzu noża, bo nie było już innego wyjścia. Zdążył ją poznać, zdążył jej zaufać, a jeśli to za mało - to zrezygnuje z terapii.
Nie będzie zagrożeniem. Ani dla innych, ani dla niej - jeśli nie była na takie zagrożenie gotowa.
-Przyjmując mnie, przyjmujesz Zakon Feniksa. Rozumiesz ryzyko? - zapytał cicho, lustrując ją uważnym spojrzeniem. Oparł pokusę wsunięcia dłoni do kieszeni płaszcza. Fałszoskop spoczywał tam bezpiecznie, w razie potrzeby zacznie brzęczeć, ale Michael wiedział, że odpowiedź wyczyta również z jej twarzy.
-Jeśli jest zbyt duże, to będzie ostatnie spotkanie - i będę wtedy nalegał, byś zapomniała o wszystkich poprzednich. - uśmiechnął się smutno. To nie zaboli, nie ciebie. Najwyżej mnie. -Ale... w Staffordshire bardzo przydaliby się zdolni uzdrowiciele i magipsychiatrzy. Nam wszystkim by się przydali.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Do pewnego stopnia żyła z niechęcią innych od zawsze. Jej charakter irytował ludzi, naciskał nieświadomie na delikatne punkty, których nie chcieli widzieć, wyciągał wspominki, o których woleli zapomnieć. Łatwo było w tej niechęci się zgubić, co zresztą robiła wielokrotnie. Zamykała się sama w sobie, otwierając innych na sesjach uzdrowicielskich, by następnie wrócić do tego, co w sercu utwardzane było latami. Mówiła przykrą prawdę, niewygodną, czasami okazywała się mylić, a przez większość czasu po prostu drażniła. Niezależnie od tego jak ciężko maskowała samotność, przykrywała ją warstwą determinacji, ambicji i przygłaskiwała siłą woli, po raz kolejny w tak krótkim czasie nowego roku jej duszę rozrywało w pół. Siedzieli obok siebie, oboje w jakiś sposób osobno, ale samotni wspólnie. Ilu takich jak oni było w tym smutnym kraju, przesianym cierpieniem, nad tym wolała się nie zastanawiać. Wiedziała jednak, że nie rozmawiali już jako pacjent i uzdrowiciel, a temat konwersacji przerósł już dawno typowe pytania terapii. W podobnym wieku, sytuacji znanej im obu. Dwójka ludzi o twarzach skrzywionych wspomnieniami i zaufaniu przygniecionym kamieniem ostrożności.
— W takich kontuzjach nie chodzi o powroty, ale o pamięć co je spowodowało. — Dokończyła nieobecnie, wpatrzona w dystans doliny i dawno już przekwitłych wrzosów rozrzuconych w oddali niczym plamki uschniętej krwi na przestrzeni ziemi. Wydawała się zamyślona, ale słowa aurora docierały do uszu Fancourt ostro i wyraźnie, niczym szpilki wbijane w coś, czego sformułować nie potrafiła do końca. Realizację własnych błędów w przemyśleniu? Uświadomienie stanu rzeczy? A może determinacji do tego, by nie stać się kolejnym pionkiem gry brutalnych instynktów morderców. Nie bała się śmierci, była jej pisana odkąd choroba przybrała na zrozumieniu, jedyna wybranka, jaka ostała przy boku Ronji, czynnik, na który stałość, nieuleczalność, mogła liczyć do końca. Największym strachem napawała sama siebie. Jak daleko będzie w stanie przeciągnąć swoją granicę decyzji moralnych, o których zadecydowała już dawno temu. Jej wiara miała ograniczenia, stawiała tam stopę pewnie i odważnie, pomóc słabszym, w obronie tych, którzy sami bronić się nie mogli, lub których siły nie wystarczały.
Ale przede wszystkim, bardziej niż na straży tego co dobre, och jakże dobroć była teraz pojęciem względnym, Fancourt wybierała to co prawdziwe. W tym momencie, była nią perspektywa związania się tajemnicą Zakonu, nie tylko z Michaelem, lecz wszystkimi tymi, których imiona wybrzmiewały w ogólnym i często lekceważonym pojęciu “sprzymierzeńca”. Może od zawsze takim była, może dopiero teraz dojrzała do tego, że chociaż jej samotność nie przeminie, o lekko drżący głos Tonksa i jego pytanie. Tak szybko mogło zmienić się w groźbę, gdyby odmówiła. Oboje wiedzieli, co powie, bowiem podczas coraz liczniejszych spotkań, to nie tylko ona poznawała czarodzieja na nowo. Każdy dobry magipsychiatra musiał umieć prowadzić rozmowę w sposób taki, aby jego pacjent nie odczuwał jednostronnej wymiany zdań, w pełni wysłuchany i wierzył w fakt, iż towarzysz w pełni rozumie jego problemy.
— Tak, rozumiem. — Westchnęła cicho, ostatecznie, ale ze zgodą w głosie. Stało się i nie miała od tej decyzji żadnego odwrotu, wręcz przeciwnie. Nie chciała mieć odwrotu. Pragnęła poczuć się komfortowo i działać dalej, tam tylko gdzie będzie mogła i ile da radę. — Ciężko, prawda? Pamiętać o wszystkim. Łatwiej byłoby zapomnieć, z pewnością mniej boleśnie. Ale wtedy straciłabym pracę, gdyby ludzie mogli zapominać o tym co boli najbardziej. — Wreszcie głęboki wdech skłonił ją do zmiany pozycji i zwrócenia bursztynowych tęczówek w stronę Michaela. Ostatnie zdania wybrzmiewały żartobliwym sarkazmu, ale pierwsze słowa zapytania kierowała do niego całkowicie poważnie, domyślając się, iż brzemię Zakonu niósł już od dłuższego czasu. Nie samotnie, domyślała się, że jest ich wielu, ale w wiecznym ukryciu, schronieni w ciszy cienia, czekający dopiero na odpowiednią okazję do ataku. A raczej ich odpierania, bowiem wieści ze Stafford nie zwiastowały wojny na równych zasadach. Zresztą nigdy ona takową nie była.
— Dziękuję, że mi ufasz. Jestem gotowa do pomocy. — Do jakiegoś stopnia przynajmniej zdążyli siebie poznać. Dzieliła te dwa życia nieprzenikniona przepaść własnych przeżyć i doświadczeń, a nawet generalnego braku zrozumienia, ale w tej jednej chwili budując w oporach, niepewności dobrnęli do dwóch krańców mostu, które udało się połączyć w całość.
— W takich kontuzjach nie chodzi o powroty, ale o pamięć co je spowodowało. — Dokończyła nieobecnie, wpatrzona w dystans doliny i dawno już przekwitłych wrzosów rozrzuconych w oddali niczym plamki uschniętej krwi na przestrzeni ziemi. Wydawała się zamyślona, ale słowa aurora docierały do uszu Fancourt ostro i wyraźnie, niczym szpilki wbijane w coś, czego sformułować nie potrafiła do końca. Realizację własnych błędów w przemyśleniu? Uświadomienie stanu rzeczy? A może determinacji do tego, by nie stać się kolejnym pionkiem gry brutalnych instynktów morderców. Nie bała się śmierci, była jej pisana odkąd choroba przybrała na zrozumieniu, jedyna wybranka, jaka ostała przy boku Ronji, czynnik, na który stałość, nieuleczalność, mogła liczyć do końca. Największym strachem napawała sama siebie. Jak daleko będzie w stanie przeciągnąć swoją granicę decyzji moralnych, o których zadecydowała już dawno temu. Jej wiara miała ograniczenia, stawiała tam stopę pewnie i odważnie, pomóc słabszym, w obronie tych, którzy sami bronić się nie mogli, lub których siły nie wystarczały.
Ale przede wszystkim, bardziej niż na straży tego co dobre, och jakże dobroć była teraz pojęciem względnym, Fancourt wybierała to co prawdziwe. W tym momencie, była nią perspektywa związania się tajemnicą Zakonu, nie tylko z Michaelem, lecz wszystkimi tymi, których imiona wybrzmiewały w ogólnym i często lekceważonym pojęciu “sprzymierzeńca”. Może od zawsze takim była, może dopiero teraz dojrzała do tego, że chociaż jej samotność nie przeminie, o lekko drżący głos Tonksa i jego pytanie. Tak szybko mogło zmienić się w groźbę, gdyby odmówiła. Oboje wiedzieli, co powie, bowiem podczas coraz liczniejszych spotkań, to nie tylko ona poznawała czarodzieja na nowo. Każdy dobry magipsychiatra musiał umieć prowadzić rozmowę w sposób taki, aby jego pacjent nie odczuwał jednostronnej wymiany zdań, w pełni wysłuchany i wierzył w fakt, iż towarzysz w pełni rozumie jego problemy.
— Tak, rozumiem. — Westchnęła cicho, ostatecznie, ale ze zgodą w głosie. Stało się i nie miała od tej decyzji żadnego odwrotu, wręcz przeciwnie. Nie chciała mieć odwrotu. Pragnęła poczuć się komfortowo i działać dalej, tam tylko gdzie będzie mogła i ile da radę. — Ciężko, prawda? Pamiętać o wszystkim. Łatwiej byłoby zapomnieć, z pewnością mniej boleśnie. Ale wtedy straciłabym pracę, gdyby ludzie mogli zapominać o tym co boli najbardziej. — Wreszcie głęboki wdech skłonił ją do zmiany pozycji i zwrócenia bursztynowych tęczówek w stronę Michaela. Ostatnie zdania wybrzmiewały żartobliwym sarkazmu, ale pierwsze słowa zapytania kierowała do niego całkowicie poważnie, domyślając się, iż brzemię Zakonu niósł już od dłuższego czasu. Nie samotnie, domyślała się, że jest ich wielu, ale w wiecznym ukryciu, schronieni w ciszy cienia, czekający dopiero na odpowiednią okazję do ataku. A raczej ich odpierania, bowiem wieści ze Stafford nie zwiastowały wojny na równych zasadach. Zresztą nigdy ona takową nie była.
— Dziękuję, że mi ufasz. Jestem gotowa do pomocy. — Do jakiegoś stopnia przynajmniej zdążyli siebie poznać. Dzieliła te dwa życia nieprzenikniona przepaść własnych przeżyć i doświadczeń, a nawet generalnego braku zrozumienia, ale w tej jednej chwili budując w oporach, niepewności dobrnęli do dwóch krańców mostu, które udało się połączyć w całość.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przyczyny ich samotności byli różne, przeżywali ją jakże inaczej, ale pustka pozostawała przecież ta sama. O ile Ronja też była samotna - ale nie tylko ona z ich duetu była spostrzegawcza, a uwadze Michaela nie umknęło, że gdy odsłaniała samą siebie, ostrożnie i kawałek po kawałku, to przelotnie mówiła tylko o rodzeństwie. Nigdy o kimś innym.
Z drugiej strony, on też chwalił się w grudniu swoimi sekretami.
Teraz już nie było się czym chwalić.
Choć czasem dostrzegał przelotny cień smutku na twarzy Ronji, to przeważnie go ignorował, nie mając odwagi przekroczyć cienkiej granicy pomiędzy terapią i iluzją profesjonalizmu, a nieśmiałą przyjaźnią. Zresztą - jak dzielnie sobie wmawiał - to nie to samo. Przed panną Fancourt było przecież całe życie i wszystkie szanse na ułożenie sobie tego życia. Michael nie wiedział o jej chorobie, o wyroku wiszącym nad głową. Może wygodnie było mu nie wiedzieć o tym, że obydwoje są zamknięci w klatkach własnych ciał i własnej fizyczności. On co miesiąc, ona za kilkanaście lat.
Na moment zapatrzył się w przestrzeń na horyzoncie, choć kątem oka wciąż widział Ronję. Nie wiedział, czy paranoja jeszcze kiedyś go opuści.
-Chciałbym dzisiaj porozmawiać, o tym, co spowodowało... moją. - wydusił w końcu. -Sporo o tym myślałem, odkąd powiedziałaś mi jaka jest... funkcja Fenrira, a o wielu rzeczach nie... chciałem pamiętać. - dodał ledwo słyszalnie, tak jakby bał się, że wspomnienie imienia wilka jakoś go przebudzi. -Co dzieje się z ochronną funkcją, gdy i druga osobowość nie daje rady się przed czymś uchronić? - wypalił albo wypalił nagle, ale zaraz odchrząknął nerwowo, uparcie spoglądając w dół.
Co się dzieje, gdy ma złamane serce, gdy w głowie po raz pierwszy od dawna mam upiorną ciszę, ale przecież w i e m, że on wciąż tam jest i czuję jego - albo własną, albo naszą - złość i rozżalenie? Co się stanie, gdy następnym razem dojdzie do głosu, gdy wybuchniemy?
Nie był pewien, czy chce znać odpowiedź.
Słuchał jej słów o zapominaniu i nie był pewien, czy nadal chce pamiętać. Dogadałaby się z n i m, obydwoje zafiksowani na punkcie pamięci - pomyślał z lekką irytacją, ale szybko spróbował odpędzić własne emocje i wspomnienia.
Wziął głęboki, urywany oddech. Ronja mogła rozpoznać w tym geście własne rady na temat ćwiczeń oddechowych by się uspokoić.
-Porozmawiamy o tym za chwilę. - uciął sucho, w jednej chwili zmieniając się z pacjenta w aurora. Najpierw konkrety. Oderwał wzrok od horyzontu i wbił w Ronję natarczywe spojrzenie. W jej głosie dźwięczała powaga, nie odwracała wzroku, a fałszoskop milczał.
Uśmiechnął się blado. Entuzjazm, który czuł przy werbowaniu Reggiego gdzieś zniknął. Dzisiaj czuł ulgę, że mają kolejną sojuszniczkę, czuł satysfakcję, że znalazł kogoś do pomocy, ale czuł też lęk i gorycz.
Chciałaś mnie uratować, panno Fancourt, a być może to ja pociągnę nas obydwoje w wojenne piekło. Rekrutował ją z mniejszymi oporami niż Finley, była w końcu dorosła, ale i tak...
-Powiedz mi jeszcze, dlaczego? - to nie był sprawdzian, chciał wiedzieć. Dla niego strona była jasna. Nie mógł wyprzeć się własnych korzeni ani rodziny, nie mógł uciec przed piętnem mugolskiej krwi, nie mógł też zostawić śmierci swojej matki. Kierował się ideałami, ale wilk w jego wnętrzu pragnął zemsty.
Ronja wkraczała w to wszystko bez podobnego bagażu. Właściwie, powinien szanować ją za to bardziej. Jej decyzja była pewnie bardziej świadoma - poznając ją coraz lepiej, zdążył się przekonać, jak bardzo są różni. Ona kierowała się rozsądkiem, a on instynktem.
-Dlaczego opuściłaś Londyn i zatrudniłaś się u Greengrassów, dlaczego trwasz u boku Jackie i mojego, świadoma ryzyka? Mogłabyś nadal trwać z boku, w stolicy, spokojnie. - uświadomił jej. Cicha woda brzegi rwie, czyżby Ronja Fancourt wcale nie pragnęła ustabilizowanego życia? Czy to jej sumienie już w kwietniu okazało się silniejsze od neutralności i wygody?
-Przekażę reszcie Zakonu wiadomość o Twojej chęci do pomocy i umiejętnościach leczniczych. Będą wiedzieli, że mogą się z Tobą kontaktować. Dla bezpieczeństwa, dopóki pozostajesz naszą sojuszniczką, nie poznasz jeszcze tożsamości wszystkich zaangażowanych. Ja pozostanę twoim głównym kontaktem w organizacji, dotyczące jej spraw listy powinnaś palić, w korespondencji możemy też używać pseudonimów. - streścił rzeczowo. Widziała go już w rozsypce, widziała go zirytowanego i onieśmielonego, widziała jak się miota i jak zachowuje dystans. Teraz widziała - być może po raz pierwszy odkąd odpędzili razem dementora - jak zbiera się w sobie. Michael odszedł gdzieś na bok, wszystko spokojnie streszczał reprezentant organizacji, duszący własne emocje i uczucia dopóki nie omówią tematu i dopóki znów nie pozwoli sobie na słabość.
Teraz nie zaciskał już kurczowo palców na różdżce i tylko nerwowe skubnięcie rękawa - a nie ton, nadal bezbarwny - mogło dać Ronji do myślenia, że Michael właśnie zamierza poruszyć trudny temat:
-Nasza misja to walczyć z Czarnym Panem i chronić cywilów, wszystkich bezbronnych, czarodziejów i mugoli. Sprzyja nam wielu, każdy na miarę talentów i możliwości. Będziemy mieć Twoje na uwadze - ja walczę na pierwszej linii, twoja pomoc rannym i straumatyzowanym będzie nieoceniona. Chciałbym ci obiecać, że tak pozostanie, ale już w listopadzie niechcący znalazłaś się na linii frontu. Nie rzucimy cię do walki, ale wojna i przemoc może dopaść nas wszędzie. - ostrzegł, spoglądając na nią ostrożnie. Pamiętał, jak wtedy reagowała na przemoc, jak chciała wezwać uzdrowiciela do rannego Greybacka. -Chronimy cywili, ale tamtych szmalcowników zabiłem. I zrobiłbym to ponownie i żałuję, że nie dopadłem Greybacka. Znalazłem w ich kieszeniach listy, handlowali ludzkimi gałkami ocznymi, urządzili biznes ze śmierci. - nie mówił jej nigdy, jak skończyło się przesłuchanie, wtedy była przecież jedynie jego magipsychiatrą, a nie kimś wplątanym w wojnę.
Wtedy nie chciał się ani tłumaczyć ani usprawiedliwiać.
-Nie wiem, jak na mnie wpłynie ich śmierć, ale wiem, że ochroni to więcej ludzi. - podsumował. To ciężar, który brał na siebie.
Ciężar, który chciała - a teraz musiała - dzielić.
-Dowodzi nami Harold Longbottom, słuchamy się rozkazów, samowolne działanie jednej z nas już raz skończyło się tragedią. - och, Justine. -Nie mamy na tyle ludzi i struktur, by planować każdą akcję - jeśli wojna zaskoczy cię samą, pomagaj naszej sprawie na miarę swoich możliwości, ale pamiętaj o własnym bezpieczeństwie. Nie chcę cię narażać, ale Charlene Leighton już jest na listach gończych, a jest tylko alchemiczką, nigdy nie walczyła czynnie. Uważaj na siebie i swoją tożsamość, Ronju. I uważaj, gdzie używasz różdżki - na te zarejestrowane jest nałożony namiar, Ollivanderowie mają go badać. Jeśli zobaczysz wrogów w maskach, uciekaj. Noszą je Śmierciożercy, najgroźniejsi z nich. - opowiadał, aż wreszcie zrobił pauzę, streściwszy najważniejsze kwestie. -Jeśli masz pytania lub wątpliwości, podziel się nimi teraz. I wiedz, że w razie nagłej potrzeby, mogę i potrafię skontaktować się również... tak. - zaproponował łagodniej i przymknął oczy, próbując przywołać przed nie obraznie gwiazd, już nie gwiazd roześmianej Justine na weselu Macmillanów, ślicznej Kerstin na parkiecie, własnych łez śmiechu na widok Vincenta jedzącego zupę. Wtedy byli bezpieczni i szczęśliwi.
-Expecto Patronum. - on też potrzebował trochę nadziei i szczęścia. Ronja pewnie też. Patronus mógł pozostać z nimi tak długo, jak zechciał.
Wraz z nim może raźniej będzie mu opowiadać o kontuzjach. A światło Zakonu Feniksa może przypomni Ronji o co walczą, dlaczego, co nimi kieruje.
Rozmawiała z powtorem, ale chciał przecież być wysłannikiem światła.
Z drugiej strony, on też chwalił się w grudniu swoimi sekretami.
Teraz już nie było się czym chwalić.
Choć czasem dostrzegał przelotny cień smutku na twarzy Ronji, to przeważnie go ignorował, nie mając odwagi przekroczyć cienkiej granicy pomiędzy terapią i iluzją profesjonalizmu, a nieśmiałą przyjaźnią. Zresztą - jak dzielnie sobie wmawiał - to nie to samo. Przed panną Fancourt było przecież całe życie i wszystkie szanse na ułożenie sobie tego życia. Michael nie wiedział o jej chorobie, o wyroku wiszącym nad głową. Może wygodnie było mu nie wiedzieć o tym, że obydwoje są zamknięci w klatkach własnych ciał i własnej fizyczności. On co miesiąc, ona za kilkanaście lat.
Na moment zapatrzył się w przestrzeń na horyzoncie, choć kątem oka wciąż widział Ronję. Nie wiedział, czy paranoja jeszcze kiedyś go opuści.
-Chciałbym dzisiaj porozmawiać, o tym, co spowodowało... moją. - wydusił w końcu. -Sporo o tym myślałem, odkąd powiedziałaś mi jaka jest... funkcja Fenrira, a o wielu rzeczach nie... chciałem pamiętać. - dodał ledwo słyszalnie, tak jakby bał się, że wspomnienie imienia wilka jakoś go przebudzi. -Co dzieje się z ochronną funkcją, gdy i druga osobowość nie daje rady się przed czymś uchronić? - wypalił albo wypalił nagle, ale zaraz odchrząknął nerwowo, uparcie spoglądając w dół.
Co się dzieje, gdy ma złamane serce, gdy w głowie po raz pierwszy od dawna mam upiorną ciszę, ale przecież w i e m, że on wciąż tam jest i czuję jego - albo własną, albo naszą - złość i rozżalenie? Co się stanie, gdy następnym razem dojdzie do głosu, gdy wybuchniemy?
Nie był pewien, czy chce znać odpowiedź.
Słuchał jej słów o zapominaniu i nie był pewien, czy nadal chce pamiętać. Dogadałaby się z n i m, obydwoje zafiksowani na punkcie pamięci - pomyślał z lekką irytacją, ale szybko spróbował odpędzić własne emocje i wspomnienia.
Wziął głęboki, urywany oddech. Ronja mogła rozpoznać w tym geście własne rady na temat ćwiczeń oddechowych by się uspokoić.
-Porozmawiamy o tym za chwilę. - uciął sucho, w jednej chwili zmieniając się z pacjenta w aurora. Najpierw konkrety. Oderwał wzrok od horyzontu i wbił w Ronję natarczywe spojrzenie. W jej głosie dźwięczała powaga, nie odwracała wzroku, a fałszoskop milczał.
Uśmiechnął się blado. Entuzjazm, który czuł przy werbowaniu Reggiego gdzieś zniknął. Dzisiaj czuł ulgę, że mają kolejną sojuszniczkę, czuł satysfakcję, że znalazł kogoś do pomocy, ale czuł też lęk i gorycz.
Chciałaś mnie uratować, panno Fancourt, a być może to ja pociągnę nas obydwoje w wojenne piekło. Rekrutował ją z mniejszymi oporami niż Finley, była w końcu dorosła, ale i tak...
-Powiedz mi jeszcze, dlaczego? - to nie był sprawdzian, chciał wiedzieć. Dla niego strona była jasna. Nie mógł wyprzeć się własnych korzeni ani rodziny, nie mógł uciec przed piętnem mugolskiej krwi, nie mógł też zostawić śmierci swojej matki. Kierował się ideałami, ale wilk w jego wnętrzu pragnął zemsty.
Ronja wkraczała w to wszystko bez podobnego bagażu. Właściwie, powinien szanować ją za to bardziej. Jej decyzja była pewnie bardziej świadoma - poznając ją coraz lepiej, zdążył się przekonać, jak bardzo są różni. Ona kierowała się rozsądkiem, a on instynktem.
-Dlaczego opuściłaś Londyn i zatrudniłaś się u Greengrassów, dlaczego trwasz u boku Jackie i mojego, świadoma ryzyka? Mogłabyś nadal trwać z boku, w stolicy, spokojnie. - uświadomił jej. Cicha woda brzegi rwie, czyżby Ronja Fancourt wcale nie pragnęła ustabilizowanego życia? Czy to jej sumienie już w kwietniu okazało się silniejsze od neutralności i wygody?
-Przekażę reszcie Zakonu wiadomość o Twojej chęci do pomocy i umiejętnościach leczniczych. Będą wiedzieli, że mogą się z Tobą kontaktować. Dla bezpieczeństwa, dopóki pozostajesz naszą sojuszniczką, nie poznasz jeszcze tożsamości wszystkich zaangażowanych. Ja pozostanę twoim głównym kontaktem w organizacji, dotyczące jej spraw listy powinnaś palić, w korespondencji możemy też używać pseudonimów. - streścił rzeczowo. Widziała go już w rozsypce, widziała go zirytowanego i onieśmielonego, widziała jak się miota i jak zachowuje dystans. Teraz widziała - być może po raz pierwszy odkąd odpędzili razem dementora - jak zbiera się w sobie. Michael odszedł gdzieś na bok, wszystko spokojnie streszczał reprezentant organizacji, duszący własne emocje i uczucia dopóki nie omówią tematu i dopóki znów nie pozwoli sobie na słabość.
Teraz nie zaciskał już kurczowo palców na różdżce i tylko nerwowe skubnięcie rękawa - a nie ton, nadal bezbarwny - mogło dać Ronji do myślenia, że Michael właśnie zamierza poruszyć trudny temat:
-Nasza misja to walczyć z Czarnym Panem i chronić cywilów, wszystkich bezbronnych, czarodziejów i mugoli. Sprzyja nam wielu, każdy na miarę talentów i możliwości. Będziemy mieć Twoje na uwadze - ja walczę na pierwszej linii, twoja pomoc rannym i straumatyzowanym będzie nieoceniona. Chciałbym ci obiecać, że tak pozostanie, ale już w listopadzie niechcący znalazłaś się na linii frontu. Nie rzucimy cię do walki, ale wojna i przemoc może dopaść nas wszędzie. - ostrzegł, spoglądając na nią ostrożnie. Pamiętał, jak wtedy reagowała na przemoc, jak chciała wezwać uzdrowiciela do rannego Greybacka. -Chronimy cywili, ale tamtych szmalcowników zabiłem. I zrobiłbym to ponownie i żałuję, że nie dopadłem Greybacka. Znalazłem w ich kieszeniach listy, handlowali ludzkimi gałkami ocznymi, urządzili biznes ze śmierci. - nie mówił jej nigdy, jak skończyło się przesłuchanie, wtedy była przecież jedynie jego magipsychiatrą, a nie kimś wplątanym w wojnę.
Wtedy nie chciał się ani tłumaczyć ani usprawiedliwiać.
-Nie wiem, jak na mnie wpłynie ich śmierć, ale wiem, że ochroni to więcej ludzi. - podsumował. To ciężar, który brał na siebie.
Ciężar, który chciała - a teraz musiała - dzielić.
-Dowodzi nami Harold Longbottom, słuchamy się rozkazów, samowolne działanie jednej z nas już raz skończyło się tragedią. - och, Justine. -Nie mamy na tyle ludzi i struktur, by planować każdą akcję - jeśli wojna zaskoczy cię samą, pomagaj naszej sprawie na miarę swoich możliwości, ale pamiętaj o własnym bezpieczeństwie. Nie chcę cię narażać, ale Charlene Leighton już jest na listach gończych, a jest tylko alchemiczką, nigdy nie walczyła czynnie. Uważaj na siebie i swoją tożsamość, Ronju. I uważaj, gdzie używasz różdżki - na te zarejestrowane jest nałożony namiar, Ollivanderowie mają go badać. Jeśli zobaczysz wrogów w maskach, uciekaj. Noszą je Śmierciożercy, najgroźniejsi z nich. - opowiadał, aż wreszcie zrobił pauzę, streściwszy najważniejsze kwestie. -Jeśli masz pytania lub wątpliwości, podziel się nimi teraz. I wiedz, że w razie nagłej potrzeby, mogę i potrafię skontaktować się również... tak. - zaproponował łagodniej i przymknął oczy, próbując przywołać przed nie obraz
-Expecto Patronum. - on też potrzebował trochę nadziei i szczęścia. Ronja pewnie też. Patronus mógł pozostać z nimi tak długo, jak zechciał.
Wraz z nim może raźniej będzie mu opowiadać o kontuzjach. A światło Zakonu Feniksa może przypomni Ronji o co walczą, dlaczego, co nimi kieruje.
Rozmawiała z powtorem, ale chciał przecież być wysłannikiem światła.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Nie łatwo było oddzielić uczucia od obowiązku. Mieli sobie wiele do opowiedzenia, a zobowiązania, których właśnie się podejmowali, prowadziły do dalszych komplikacji. W praktyce takie było życie. Nigdy proste i jasne, nigdy oczywiste w tematach, które rzucało jej pod nogi. Za taką nieprzewidywalność na swój sposób to życie pokochała. Dlatego kiedy pytał dlaczego, milczała przez chwilę, najpierw decydując się odpowiedzieć na to co proste i wnioskowane z wielu lat praktyki uzdrowicielskiej.
— Cały sens twojej przypadłości opiera się na tym, że osobowość nie jest w stanie sobie poradzić z jakimś przeżyciem do tego stopnia, że wydziela pewną swoją część i na jej barkach składa reakcje wobec danej sytuacji. Fragmentuje się i odcina, a jak już wiesz, nie powinno być naturalnym stanem rzeczy. — Powtórzyła wspomniane na wcześniejszych spotkaniach fakty, być może niepotrzebnie, ale dla upewnienia się, iż mężczyzna zrozumie całość jej wywodu. — Na naszych spotkaniach dążymy do ich ponownego złączenia. To nie znaczy, że Fenrir przestanie istnieć jak za pstryknięciem palca. Jest częścią ciebie i tym właśnie powinien być. Nierozróżnialnym fragmentem Michaela Tonksa, może niekoniecznie takim, który najbardziej lubisz pod względem agresji, tonu, czy przemyśleń. Ale częścią ciebie.
Zastanowienie na chwilę zmusiło czarownicę do milczenia, gdy wsłuchiwała się w niekonkretne określenia, jakimi rzucał auror. Dawno już przestała się nim frustrować, zamiast tego czując coś na kształt rozczarowania własnymi zdolnościami. Jeśli nie ufał jej na tyle, by omówić sytuację na konkretach, to znaczy, że jako magipsychiatra zawiodła.
— Zdrowy człowiek, jakkolwiek ironicznie zabrzmi to w tych czasach, nie wybiera sobie tego co chce pamiętać. Pamięta i dobre i złe. Bolesne i ciepłe. Nawet jeśli to pierwsze wypycha go na skraj złości, czy cierpienia, jednocześnie czyni nas w pełni ludzkimi. — Splotła dłonie ze sobą, układając je w wolnej przestrzeni między skrzyżowanymi w siadzie tureckim nogami. — Jeśli z bólem nie radzi sobie ani Fenrir, ani ty, powiedziałabym, że to krok w stronę poprawy. Bo jako jedna i ta sama osoba po dwóch stronach medalu czujecie bezradność w tym samym przypadku. — Miała nadzieję, że zrozumie przesłanie. Nawet jeśli nie teraz, to za kolejnym razem gdy będzie mu je tłumaczyć.
Miała czas, miała cierpliwość i chęci do tego, by leczenie okazało się możliwie jak najskuteczniejsze. Odpowiedziawszy na prostsze zagadnienie, wróciła wreszcie myślami do pojedynczego słowa. Dlaczego?
— A czy to jeszcze ważne dlaczego? — Spytała z westchnieniem goryczy, nieskierowanej jednak w Tonksa, czy kogokolwiek konkretnego. Wiedziała więcej niż wcześniej, każdy kolejny tydzień, nie miesiąc, budził w nie więcej przerażonego zrozumienia tego chaosu. — Każdy zapewne zaczynał z jakiegoś powodu, który zmienił się tysiąc razy, cokolwiek usłyszysz w odpowiedzi ode mnie, również będzie brzmiało pusto. Nie stałam z boku z wygody, nigdy nie interesowała mnie ona docelowo, chociaż tylko hipokryta nie zaprzeczyłby, że miałam większe szczęście od wielu. — O konfliktach wiedziała więcej w teorii, prawdziwe wojny widziała tylko z drugiego rzędu, zatem rozumiała chęć zrozumienia jej motywu przez Tonksa. Jak jednak miała zawrzeć lata swoich obserwacji w kilku zdaniach? Czy Michael zrozumiałby co to znaczy żyć jako kobieta niezamężna w dodatku pracująca w świecie nauki pod postacią kogoś wyglądającego na “intruza” w ich kraju? — Może właśnie ta świadomość ryzyka wreszcie zaważyła. Kiedy przekroczysz granicę i nic się nie stanie, to znak, że możesz iść nawet dalej. I jestem pewna, że czeka taki los nasz świat jeśli opór nie przyniesie skutku. — Podsumowała tonem zaskakująco spokojnym, gdy wreszcie myśli wskoczyły na odpowiedni tor. Wyznanie nie było proste, ani też nie obejmowało całości pobudek, z jakich powodu Fancourt zdecydowała się na tak otwarty krok, ale w najprostszym znaczeniu wystarczały.
Przeszli już gdzieś między mostem najdziwniejszych relacji, które ciężko było opisać. Od zwierzeń niezwykle prywatnych i kierowanych w jej stronę, do tłumaczeń działalności organizacji, których działanie rozumiał najlepiej. Nie przerywała dość monotonnemu, ale rzeczowemu opisowi, zastanawiając się, z pewnym zaciekawieniem wobec tej obojętności, ile razy powtarzał już tę samą formułkę.
— Dziękuję za twoją troskę, ale nie jest konieczna. Świadomie podejmuję decyzję o zaangażowaniu się, niezależnie od mniej lub bardziej otwartej formy starcia, o jakie może potencjalnie chodzić. — Odparła chłodno, wręcz natychmiastowo ucinając tę część dyskusji. Zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji, oraz tego, że prawdopodobnie przez kwestię obowiązku zaoferował potencjalne zapewnienie o uniknięciu przez Ronję otwartej walki, ale nie po to przystała na te warunki. Była w końcu odpowiedzialna za swoje czyny, gotowa ponieść konsekwencje wsparcia Zakonu bez naiwności tego, że uniknie odpowiedzi drugiej strony. Potrafiła o siebie zadbać, być może nie idealnie, ale ze wszystkich potrzebujących pomocy czegoś na kształt stróży odpowiednich praw, ona akurat jej nie wymagała.
Na wieść o morderstwie szmalcowników, tylko ułamek sekundy zajęło jej zastanowienie się nad odpowiedzią. Przełknęła ślinę, wykrzywiając usta w cienką kreskę, skutecznie unikając jakichkolwiek emocji.
— Pod tym względem, to twoje decyzje. Rozumiem, że nie powiedziałeś mi o tym wcześniej, ale teraz doceniam przede wszystkim szczerość. Nie próbuj następnym razem, gdyby przydarzyłoby się nam wspólnie działać, kłamać. Jeśli oczywiście, mogę cię o to prosić. — Zaznaczyła, marszcząc brwi w gorzkim uświadomieniu, o jakich tematach przyszło im rozmawiać na szczycie Black Rocks.
Nie miała pewności, czy rozumiał, jak daleko sięgały konsekwencje. Nie tylko jego jako jednostki. Czy ci podobni Tonksowi, rebelianci o przyzwoleniu na zabijanie wiedzieli, z iloma wrogami mierzą się tak naprawdę? Czy ktoś posiadający, chociażby teoretyczną wiedzę wytłumaczył im różnicę między aktem zabicia kogoś a życiem z tym faktem dalej? Czuła, że to temat, który wciąż wisiał w powietrzu jako ewidentny sprzeciw między ich poglądami oraz zrozumieniem sytuacji, chociaż tak jak w przypadku wielu innych wojen, przeważał fakt, iż myśleli o tej samej sprawie. Walczyli po jednej stronie.
— W razie gdybyś ty, albo ktokolwiek tobie podobny, chcieliby porozmawiać o tego typu sytuacjach, możesz na mnie liczyć. Przy Biurze Aurorów zajmowałam się, jak wiesz podobnego rodzaju dialogiem i oceną, chociaż konflikt wymaga polowych działań, to należy brać pod uwagę dbałość o, chociażby gotowość do walki. Nie tylko fizyczną. — Ile czasu spędzili w zimnie? Nie była tego pewna, zbyt przejęta pochłanianiem każdego szczegółu wypowiadanych przez Tonksa słów. Jedna z nas. O jaką sytuację mogło chodzić? Z odmętów pamięci przywoływała kolejne wydarzenia, jakie ogłaszane były przez panujący rząd za dzieła “buntowników”. Walczący Mag określił działanie Justine jako samobójczy atak terrorystyczny, ale nie mogła mieć pewności, czy o to chodziło.
Nie miała tak naprawdę siły rozmyślać o tym dłużej, ani też drążyć mniej istotnych w obecnym momencie tematów, zamiast tego skupiając się na wypowiedzianej inkantacji zaklęcia. Pewną część konwersacji mieli za sobą, ale wiele jeszcze pozostawało przed nimi. Na czele z panoramą doliny lasu Cromford Moor i tańczącym w powietrzu światłem wilka, tym razem strzegącego ich bezpieczeństwa w locie patronusa.
— Cały sens twojej przypadłości opiera się na tym, że osobowość nie jest w stanie sobie poradzić z jakimś przeżyciem do tego stopnia, że wydziela pewną swoją część i na jej barkach składa reakcje wobec danej sytuacji. Fragmentuje się i odcina, a jak już wiesz, nie powinno być naturalnym stanem rzeczy. — Powtórzyła wspomniane na wcześniejszych spotkaniach fakty, być może niepotrzebnie, ale dla upewnienia się, iż mężczyzna zrozumie całość jej wywodu. — Na naszych spotkaniach dążymy do ich ponownego złączenia. To nie znaczy, że Fenrir przestanie istnieć jak za pstryknięciem palca. Jest częścią ciebie i tym właśnie powinien być. Nierozróżnialnym fragmentem Michaela Tonksa, może niekoniecznie takim, który najbardziej lubisz pod względem agresji, tonu, czy przemyśleń. Ale częścią ciebie.
Zastanowienie na chwilę zmusiło czarownicę do milczenia, gdy wsłuchiwała się w niekonkretne określenia, jakimi rzucał auror. Dawno już przestała się nim frustrować, zamiast tego czując coś na kształt rozczarowania własnymi zdolnościami. Jeśli nie ufał jej na tyle, by omówić sytuację na konkretach, to znaczy, że jako magipsychiatra zawiodła.
— Zdrowy człowiek, jakkolwiek ironicznie zabrzmi to w tych czasach, nie wybiera sobie tego co chce pamiętać. Pamięta i dobre i złe. Bolesne i ciepłe. Nawet jeśli to pierwsze wypycha go na skraj złości, czy cierpienia, jednocześnie czyni nas w pełni ludzkimi. — Splotła dłonie ze sobą, układając je w wolnej przestrzeni między skrzyżowanymi w siadzie tureckim nogami. — Jeśli z bólem nie radzi sobie ani Fenrir, ani ty, powiedziałabym, że to krok w stronę poprawy. Bo jako jedna i ta sama osoba po dwóch stronach medalu czujecie bezradność w tym samym przypadku. — Miała nadzieję, że zrozumie przesłanie. Nawet jeśli nie teraz, to za kolejnym razem gdy będzie mu je tłumaczyć.
Miała czas, miała cierpliwość i chęci do tego, by leczenie okazało się możliwie jak najskuteczniejsze. Odpowiedziawszy na prostsze zagadnienie, wróciła wreszcie myślami do pojedynczego słowa. Dlaczego?
— A czy to jeszcze ważne dlaczego? — Spytała z westchnieniem goryczy, nieskierowanej jednak w Tonksa, czy kogokolwiek konkretnego. Wiedziała więcej niż wcześniej, każdy kolejny tydzień, nie miesiąc, budził w nie więcej przerażonego zrozumienia tego chaosu. — Każdy zapewne zaczynał z jakiegoś powodu, który zmienił się tysiąc razy, cokolwiek usłyszysz w odpowiedzi ode mnie, również będzie brzmiało pusto. Nie stałam z boku z wygody, nigdy nie interesowała mnie ona docelowo, chociaż tylko hipokryta nie zaprzeczyłby, że miałam większe szczęście od wielu. — O konfliktach wiedziała więcej w teorii, prawdziwe wojny widziała tylko z drugiego rzędu, zatem rozumiała chęć zrozumienia jej motywu przez Tonksa. Jak jednak miała zawrzeć lata swoich obserwacji w kilku zdaniach? Czy Michael zrozumiałby co to znaczy żyć jako kobieta niezamężna w dodatku pracująca w świecie nauki pod postacią kogoś wyglądającego na “intruza” w ich kraju? — Może właśnie ta świadomość ryzyka wreszcie zaważyła. Kiedy przekroczysz granicę i nic się nie stanie, to znak, że możesz iść nawet dalej. I jestem pewna, że czeka taki los nasz świat jeśli opór nie przyniesie skutku. — Podsumowała tonem zaskakująco spokojnym, gdy wreszcie myśli wskoczyły na odpowiedni tor. Wyznanie nie było proste, ani też nie obejmowało całości pobudek, z jakich powodu Fancourt zdecydowała się na tak otwarty krok, ale w najprostszym znaczeniu wystarczały.
Przeszli już gdzieś między mostem najdziwniejszych relacji, które ciężko było opisać. Od zwierzeń niezwykle prywatnych i kierowanych w jej stronę, do tłumaczeń działalności organizacji, których działanie rozumiał najlepiej. Nie przerywała dość monotonnemu, ale rzeczowemu opisowi, zastanawiając się, z pewnym zaciekawieniem wobec tej obojętności, ile razy powtarzał już tę samą formułkę.
— Dziękuję za twoją troskę, ale nie jest konieczna. Świadomie podejmuję decyzję o zaangażowaniu się, niezależnie od mniej lub bardziej otwartej formy starcia, o jakie może potencjalnie chodzić. — Odparła chłodno, wręcz natychmiastowo ucinając tę część dyskusji. Zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji, oraz tego, że prawdopodobnie przez kwestię obowiązku zaoferował potencjalne zapewnienie o uniknięciu przez Ronję otwartej walki, ale nie po to przystała na te warunki. Była w końcu odpowiedzialna za swoje czyny, gotowa ponieść konsekwencje wsparcia Zakonu bez naiwności tego, że uniknie odpowiedzi drugiej strony. Potrafiła o siebie zadbać, być może nie idealnie, ale ze wszystkich potrzebujących pomocy czegoś na kształt stróży odpowiednich praw, ona akurat jej nie wymagała.
Na wieść o morderstwie szmalcowników, tylko ułamek sekundy zajęło jej zastanowienie się nad odpowiedzią. Przełknęła ślinę, wykrzywiając usta w cienką kreskę, skutecznie unikając jakichkolwiek emocji.
— Pod tym względem, to twoje decyzje. Rozumiem, że nie powiedziałeś mi o tym wcześniej, ale teraz doceniam przede wszystkim szczerość. Nie próbuj następnym razem, gdyby przydarzyłoby się nam wspólnie działać, kłamać. Jeśli oczywiście, mogę cię o to prosić. — Zaznaczyła, marszcząc brwi w gorzkim uświadomieniu, o jakich tematach przyszło im rozmawiać na szczycie Black Rocks.
Nie miała pewności, czy rozumiał, jak daleko sięgały konsekwencje. Nie tylko jego jako jednostki. Czy ci podobni Tonksowi, rebelianci o przyzwoleniu na zabijanie wiedzieli, z iloma wrogami mierzą się tak naprawdę? Czy ktoś posiadający, chociażby teoretyczną wiedzę wytłumaczył im różnicę między aktem zabicia kogoś a życiem z tym faktem dalej? Czuła, że to temat, który wciąż wisiał w powietrzu jako ewidentny sprzeciw między ich poglądami oraz zrozumieniem sytuacji, chociaż tak jak w przypadku wielu innych wojen, przeważał fakt, iż myśleli o tej samej sprawie. Walczyli po jednej stronie.
— W razie gdybyś ty, albo ktokolwiek tobie podobny, chcieliby porozmawiać o tego typu sytuacjach, możesz na mnie liczyć. Przy Biurze Aurorów zajmowałam się, jak wiesz podobnego rodzaju dialogiem i oceną, chociaż konflikt wymaga polowych działań, to należy brać pod uwagę dbałość o, chociażby gotowość do walki. Nie tylko fizyczną. — Ile czasu spędzili w zimnie? Nie była tego pewna, zbyt przejęta pochłanianiem każdego szczegółu wypowiadanych przez Tonksa słów. Jedna z nas. O jaką sytuację mogło chodzić? Z odmętów pamięci przywoływała kolejne wydarzenia, jakie ogłaszane były przez panujący rząd za dzieła “buntowników”. Walczący Mag określił działanie Justine jako samobójczy atak terrorystyczny, ale nie mogła mieć pewności, czy o to chodziło.
Nie miała tak naprawdę siły rozmyślać o tym dłużej, ani też drążyć mniej istotnych w obecnym momencie tematów, zamiast tego skupiając się na wypowiedzianej inkantacji zaklęcia. Pewną część konwersacji mieli za sobą, ale wiele jeszcze pozostawało przed nimi. Na czele z panoramą doliny lasu Cromford Moor i tańczącym w powietrzu światłem wilka, tym razem strzegącego ich bezpieczeństwa w locie patronusa.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jest częścią ciebie i tym właśnie powinien być. Chciał drgnąć nerwowo i odwrócić wzrok, ale zamiast tego wygiął lekko wargi w smutnym, gorzkim uśmiechu. Może to rodzaj postępu - nie chciał już uciekać od jej diagnoz i od jej słów. Choćby te wzbudzały wyrzuty sumienia, bo z każdym dniem zaczynał rozumieć, że wcale nie traktował Fenrira jak części siebie. Jak intruza, wroga. Czy krzywdził tym jego, czy raczej siebie?
Jesteśmy jednym. - spróbował pomyśleć, tak jak go uczyła. Powtórzyć to do Fenrira, który uparcie milczał. Michael też chwilę milczał, a Ronja - znając już charakterystyczną zmarszczkę między brwiami - widziała, że to jedna z chwil, w której jej pacjent zbiera multum myśli aby skonkretyzować je w lakonicznych, zakłopotanych słowach.
-Odcinam te... myśli i przeżycia, których się wstydzę. - wypalił wreszcie. Swojego kalectwa, swojej agresji, swojej słabości, nawet ciebie i naszej terapii. -Wydaje mi się, że nie istniał aż do zeszłego roku, ale... pamiętam, że prawie dziesięć lat temu po raz pierwszy pomyślałem w podobnym tonie, co on. Potem ucichł, na długi, długi czas. To możliwe, że... już wtedy był częścią mnie, że jakoś radziłem sobie z podobnymi... tendencjami dopóki trudnych przeżyć nie zebrało się więcej? - zapytał ostrożnie. Nie myślał wcześniej o wstydzie, wstydził się wstydu, ale właśnie z tym wiązało się tamto pierwsze wspomnienie - z tamtym upokarzającym wieczorem, gdy wypił tyle, by nie myśleć, ale nie tyle by nie pamiętać. Miał zbyt mocną głowę, by móc zapomnieć. Wstydził się, że pocałował wtedy siostrę swojego najlepszego przyjaciela, że odnalazł w niewinnych oczach Cory pożądanie i gdyby się nie opamiętał to pewnie skorzystałby z okazji i spędził tą noc wspólnie z nią.
Jeszcze bardziej wstydził się tego, że przecież nie myślał wtedy o niej, że gorąco nie zrobiło mu się na jej widok, że to jej brat...
Nie, nie był jeszcze gotowy o tym rozmawiać - za to do myślenia dawało mu, że gdy przestał uciekać od tamtych uczuć, on i Fenrir wydawali się mniej... osobni. Wolał dzisiaj zmierzyć się ze świeższym koszmarem. Z innym rodzajem wstydu - takim, który też brał się z pożądania, ale narodził się w bólu i krwi, z bezsilności i śmierci.
-Wiesz, jak działa Crucio? - wychrypiał, powoli odrywając wzrok od horyzontu. Nie pytał protekcjonalnie, bo to oczywiste, że wiedziała. Inne zakazane inkantancje znane były czarnoksiężnikom i aurorom, ale każdy uczeń Hogwartu słyszał o Zaklęciach Niewybaczalnych. -Do lipca wiedziałem tylko w teorii. - przyznał cicho. Mówił o tym Hannah i... chyba tylko jej. Wcześniej się wstydził. Nie tego, że został trafiony zaklęciem, ale tego, co nastąpiło potem. -Powinienem się spodziewać, że kiedyś tym dostanę, po tylu latach w zawodzie. Chyba się spodziewałem. Ale nie spodziewałem się, że to... naprawdę boli tak, jak opisują, tak, że nie da się tego opisać. - przez dłuższą chwilę był w stanie spoglądać w ciemne oczy Ronji. Czekoladowe tęczówki były - na szczęści - trochę jaśniejsze od czarnego niczym węgiel spojrzenia tamtej, kruczowłosej czarnoksiężniczki, prostytutki, dzieciobójczyni, kimkolwiek Miu nie była i jakiegokolwiek imienia nie nosiła. Spuścił wzrok dopiero, gdy na powrót poczuł w mięśniach znikomy, fantomowy ślad tamtego bólu. Sama pamięć bolała, tak jakby każdy nerw ciała wciąż pamiętał tamten szok. Nie chciał tego wspominać, ale musiał się z tym skonfrontować. -Tuż potem nie byłem już sobą, przez dobre kilkadziesiąt minut. Tylko nim. Po raz pierwszy całkowicie, po raz pierwszy tak długo. Potem mnie to przeraziło, ale za to Fenrir się jej nie bał. - streszczał rzeczowo, po aurorsku, zduszonym głosem, nie uściślając kim była "ona", ale Ronja mogła się domyślić, że napastnikiem. Ton załamał się dopiero na końcu, gdy... -Może gdybym pozostał sobą, przemyślałbym to jakoś... taktycznie, może tamta mugolka mogłaby jeszcze uciec. Widzisz, spóźniłem się, gdy przyszedłem na miejsce i zaczął się pojedynek, ona wymordowała już całą rodzinę, ojca i trójkę dzieci, ale tamta kobieta jeszcze żyła, wykrwawiała się na moich oczach gdy nie przywołałem na czas tarczy i... - tyle krwi. Zacisnął szybko oczy, marszcząc lekko nos, chcąc dosłownie odgrodzić siebie i Fenrira od tamtych wspomnień, uciec w ciemność od obrazu i metalicznej woni.
Ach, miał przecież się nie odcinać. Nie defragmentować.
Właściwie, po raz pierwszy od lipca zdołał w ogóle przywołać tamte wspomnienia, w chronologicznej kolejności. Zamilkł, nie mając chwilowo siły mówić więcej, cierpliwie oczekując na komentarz Ronji, na wyrok. Znał ten wyrok, usłyszałby go pewnie od mentora pokroju Kierana, słyszał go we własnym sumieniu. Zawiodłeś jako auror, kosztowało to czyjeś życie i twoje zdrowie psychiczne.
Dlatego nie powiedział nikomu wcześniej, nigdy po kolei, nigdy o tym wszystkim, nigdy o tamtej mugolce. Po co miał się zwierzać, skoro samemu wydał na siebie wyrok?
Kwestia Zakonu Feniksa pozwoliła powrócić do rzeczywistości, skupić się na przyszłości, skupić się na Ronji. A to przynosiło zadziwiającą ulgę, lepiej myśleć o Ronji niż o sobie, niż o zakrwawionych trupach z tamtego warsztatu w Surrey i z własnych koszmarów, z niemym wyrzutem w pustych oczach. Spróbował uśmiechnąć się blado, słysząc w jej odpowiedzi pewną... defensywę? Czy tylko mu się zdawało?
-To ważne, dla mnie. - poprawił łagodnie. -Twoja odpowiedź nie zmieni mojego zdania, poręczę za Ciebie do Zakonu. - dodałby, że jej ufa, ale nie chciał, by zabrzmiało to banalnie. W końcu gdy przybył na miejsce jeszcze nie wiedział, czy jej ufać. -Ale to ja cię w to wciągam i ja...chcę wiedzieć.
Choć przez wszystkie ich spotkania utrzymywał niemalże namacalny fizyczny dystans (tuż po ugryzieniu trzymał na taki dystans w s z y s t k i c h, jakikolwiek dotyk przychodził mu z niewyobrażalnym trudem, do października sądził nawet, że pewnego rodzaju dotyku nie zazna już nigdy - a choć, w dużej mierze dzięki Ronji doszedł do siebie i zaczął przytulać siostry oraz poklepywać znajomych po plecach, to magipsychiatrę wciąż podświadomie kojarzył z t a m t y m okresem w życiu, wciąż siadał na tyle daleko by nigdy nie dotknąć jej ramieniem, wciąż odgradzał się niewidzialną ścianą...), z wahaniem podniósł dłoń i delikatnie położył ją na ramieniu Ronji. Była przejęta, a pod murem opanowania dostrzegał trochę stresu. Dotychczas był jej pacjentem, zdystansowanym i zapewne koszmarnie marudnym, ale skoro mieli współpracować to chciał zasygnalizować - choćby przez ten niezręczny gest - że nie uważa jej już tylko za magipsychiatrę. Jeśli mieli sobie ufać w kwestii życia i śmierci, jeśli miała pomagać Zakonowi z pełnym zaufaniem - to chyba byli, musieli być, swego rodzaju przyjaciółmi.
-Wiedziałaś przecież, co z nimi zrobię. Jesteś profesjonalistką, potrafisz rozpoznać kogoś, kto zaraz ubrudzi sobie ręce. - przypomniał łagodnie, gdy poprosiła o szczerość. -Nie wiedziałaś tylko, dlaczego, ani co zaważyło na mojej decyzji. Te dowody o gałkach ocznych, jeśli mam być szczery. - nie był do końca szczery.
Widzieli t w o j ą twarz, widzieli moich kolegów aurorów. Potrzebowałem dowodu, że sami zabijają ludzi, ale c h c i a ł e m wyeliminować ich już wcześniej. Dla moich współpracowników. Dla c i e b ie.
-Niektóre sekrety pozostają tylko pośród samych Zakonników, jeszcze ważniejszych nie znam nawet ja. Ale we wszystkim, w co będziesz wmieszana, co będzie dotyczyć twojej pomocy - będę z tobą szczery. A dzięki naszej terapii nauczyłaś mnie szczerości nawet w tych najtrudniejszych sprawach. - obiecał, mocniej zaciskając palce na jej ramieniu. Świetlisty wilk przysiadł z drugiej strony Ronji, niematerialny, acz gotów do obrony.
Jesteśmy jednym. - spróbował pomyśleć, tak jak go uczyła. Powtórzyć to do Fenrira, który uparcie milczał. Michael też chwilę milczał, a Ronja - znając już charakterystyczną zmarszczkę między brwiami - widziała, że to jedna z chwil, w której jej pacjent zbiera multum myśli aby skonkretyzować je w lakonicznych, zakłopotanych słowach.
-Odcinam te... myśli i przeżycia, których się wstydzę. - wypalił wreszcie. Swojego kalectwa, swojej agresji, swojej słabości, nawet ciebie i naszej terapii. -Wydaje mi się, że nie istniał aż do zeszłego roku, ale... pamiętam, że prawie dziesięć lat temu po raz pierwszy pomyślałem w podobnym tonie, co on. Potem ucichł, na długi, długi czas. To możliwe, że... już wtedy był częścią mnie, że jakoś radziłem sobie z podobnymi... tendencjami dopóki trudnych przeżyć nie zebrało się więcej? - zapytał ostrożnie. Nie myślał wcześniej o wstydzie, wstydził się wstydu, ale właśnie z tym wiązało się tamto pierwsze wspomnienie - z tamtym upokarzającym wieczorem, gdy wypił tyle, by nie myśleć, ale nie tyle by nie pamiętać. Miał zbyt mocną głowę, by móc zapomnieć. Wstydził się, że pocałował wtedy siostrę swojego najlepszego przyjaciela, że odnalazł w niewinnych oczach Cory pożądanie i gdyby się nie opamiętał to pewnie skorzystałby z okazji i spędził tą noc wspólnie z nią.
Jeszcze bardziej wstydził się tego, że przecież nie myślał wtedy o niej, że gorąco nie zrobiło mu się na jej widok, że to jej brat...
Nie, nie był jeszcze gotowy o tym rozmawiać - za to do myślenia dawało mu, że gdy przestał uciekać od tamtych uczuć, on i Fenrir wydawali się mniej... osobni. Wolał dzisiaj zmierzyć się ze świeższym koszmarem. Z innym rodzajem wstydu - takim, który też brał się z pożądania, ale narodził się w bólu i krwi, z bezsilności i śmierci.
-Wiesz, jak działa Crucio? - wychrypiał, powoli odrywając wzrok od horyzontu. Nie pytał protekcjonalnie, bo to oczywiste, że wiedziała. Inne zakazane inkantancje znane były czarnoksiężnikom i aurorom, ale każdy uczeń Hogwartu słyszał o Zaklęciach Niewybaczalnych. -Do lipca wiedziałem tylko w teorii. - przyznał cicho. Mówił o tym Hannah i... chyba tylko jej. Wcześniej się wstydził. Nie tego, że został trafiony zaklęciem, ale tego, co nastąpiło potem. -Powinienem się spodziewać, że kiedyś tym dostanę, po tylu latach w zawodzie. Chyba się spodziewałem. Ale nie spodziewałem się, że to... naprawdę boli tak, jak opisują, tak, że nie da się tego opisać. - przez dłuższą chwilę był w stanie spoglądać w ciemne oczy Ronji. Czekoladowe tęczówki były - na szczęści - trochę jaśniejsze od czarnego niczym węgiel spojrzenia tamtej, kruczowłosej czarnoksiężniczki, prostytutki, dzieciobójczyni, kimkolwiek Miu nie była i jakiegokolwiek imienia nie nosiła. Spuścił wzrok dopiero, gdy na powrót poczuł w mięśniach znikomy, fantomowy ślad tamtego bólu. Sama pamięć bolała, tak jakby każdy nerw ciała wciąż pamiętał tamten szok. Nie chciał tego wspominać, ale musiał się z tym skonfrontować. -Tuż potem nie byłem już sobą, przez dobre kilkadziesiąt minut. Tylko nim. Po raz pierwszy całkowicie, po raz pierwszy tak długo. Potem mnie to przeraziło, ale za to Fenrir się jej nie bał. - streszczał rzeczowo, po aurorsku, zduszonym głosem, nie uściślając kim była "ona", ale Ronja mogła się domyślić, że napastnikiem. Ton załamał się dopiero na końcu, gdy... -Może gdybym pozostał sobą, przemyślałbym to jakoś... taktycznie, może tamta mugolka mogłaby jeszcze uciec. Widzisz, spóźniłem się, gdy przyszedłem na miejsce i zaczął się pojedynek, ona wymordowała już całą rodzinę, ojca i trójkę dzieci, ale tamta kobieta jeszcze żyła, wykrwawiała się na moich oczach gdy nie przywołałem na czas tarczy i... - tyle krwi. Zacisnął szybko oczy, marszcząc lekko nos, chcąc dosłownie odgrodzić siebie i Fenrira od tamtych wspomnień, uciec w ciemność od obrazu i metalicznej woni.
Ach, miał przecież się nie odcinać. Nie defragmentować.
Właściwie, po raz pierwszy od lipca zdołał w ogóle przywołać tamte wspomnienia, w chronologicznej kolejności. Zamilkł, nie mając chwilowo siły mówić więcej, cierpliwie oczekując na komentarz Ronji, na wyrok. Znał ten wyrok, usłyszałby go pewnie od mentora pokroju Kierana, słyszał go we własnym sumieniu. Zawiodłeś jako auror, kosztowało to czyjeś życie i twoje zdrowie psychiczne.
Dlatego nie powiedział nikomu wcześniej, nigdy po kolei, nigdy o tym wszystkim, nigdy o tamtej mugolce. Po co miał się zwierzać, skoro samemu wydał na siebie wyrok?
Kwestia Zakonu Feniksa pozwoliła powrócić do rzeczywistości, skupić się na przyszłości, skupić się na Ronji. A to przynosiło zadziwiającą ulgę, lepiej myśleć o Ronji niż o sobie, niż o zakrwawionych trupach z tamtego warsztatu w Surrey i z własnych koszmarów, z niemym wyrzutem w pustych oczach. Spróbował uśmiechnąć się blado, słysząc w jej odpowiedzi pewną... defensywę? Czy tylko mu się zdawało?
-To ważne, dla mnie. - poprawił łagodnie. -Twoja odpowiedź nie zmieni mojego zdania, poręczę za Ciebie do Zakonu. - dodałby, że jej ufa, ale nie chciał, by zabrzmiało to banalnie. W końcu gdy przybył na miejsce jeszcze nie wiedział, czy jej ufać. -Ale to ja cię w to wciągam i ja...chcę wiedzieć.
Choć przez wszystkie ich spotkania utrzymywał niemalże namacalny fizyczny dystans (tuż po ugryzieniu trzymał na taki dystans w s z y s t k i c h, jakikolwiek dotyk przychodził mu z niewyobrażalnym trudem, do października sądził nawet, że pewnego rodzaju dotyku nie zazna już nigdy - a choć, w dużej mierze dzięki Ronji doszedł do siebie i zaczął przytulać siostry oraz poklepywać znajomych po plecach, to magipsychiatrę wciąż podświadomie kojarzył z t a m t y m okresem w życiu, wciąż siadał na tyle daleko by nigdy nie dotknąć jej ramieniem, wciąż odgradzał się niewidzialną ścianą...), z wahaniem podniósł dłoń i delikatnie położył ją na ramieniu Ronji. Była przejęta, a pod murem opanowania dostrzegał trochę stresu. Dotychczas był jej pacjentem, zdystansowanym i zapewne koszmarnie marudnym, ale skoro mieli współpracować to chciał zasygnalizować - choćby przez ten niezręczny gest - że nie uważa jej już tylko za magipsychiatrę. Jeśli mieli sobie ufać w kwestii życia i śmierci, jeśli miała pomagać Zakonowi z pełnym zaufaniem - to chyba byli, musieli być, swego rodzaju przyjaciółmi.
-Wiedziałaś przecież, co z nimi zrobię. Jesteś profesjonalistką, potrafisz rozpoznać kogoś, kto zaraz ubrudzi sobie ręce. - przypomniał łagodnie, gdy poprosiła o szczerość. -Nie wiedziałaś tylko, dlaczego, ani co zaważyło na mojej decyzji. Te dowody o gałkach ocznych, jeśli mam być szczery. - nie był do końca szczery.
Widzieli t w o j ą twarz, widzieli moich kolegów aurorów. Potrzebowałem dowodu, że sami zabijają ludzi, ale c h c i a ł e m wyeliminować ich już wcześniej. Dla moich współpracowników. Dla c i e b ie.
-Niektóre sekrety pozostają tylko pośród samych Zakonników, jeszcze ważniejszych nie znam nawet ja. Ale we wszystkim, w co będziesz wmieszana, co będzie dotyczyć twojej pomocy - będę z tobą szczery. A dzięki naszej terapii nauczyłaś mnie szczerości nawet w tych najtrudniejszych sprawach. - obiecał, mocniej zaciskając palce na jej ramieniu. Świetlisty wilk przysiadł z drugiej strony Ronji, niematerialny, acz gotów do obrony.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Pozwoliła mu na zebranie myśli, przy tym samej zastanawiając się głębiej nad ostatnimi wydarzeniami bezpośrednio jej dotyczącymi. Wykraczając poza terapię, Michael był dobrym rozmówcą i jak na jego warunki sumiennym pacjentem, którego plastyczna, być może nad wyraz, chociaż momentami niebezpieczna, umożliwiła też rozpoczęcie szybkiego procesu uzdrawiania się.
- Ach… Wstyd. - Usadowiła się wygodniej na dźwięk posłyszanego słowa, gotowa do pogłębienia tematu. - Wstyd jest bardzo ciekawy, chociaż na pewno z twojej perspektywy ciężko podejść do niego tak neutralnie. Sam w sobie najczęściej jest przez nas lekceważony. Czekamy, aż przeminie i zatracamy umiejętność rozróżnienia jego konsekwencji od innych przykrych wydarzeń w naszym życiu. - Z toku wypowiedzi mężczyzny wynikało, iż miał na myśli konkretne wspomnienie, lub nawet cały temat wywołujący u niego tego rodzaju odczucie, ale Fancourt nie poczyniła stosownego pytania, zbyt zdeterminowana, by nie pogłębiać jeszcze skali problemów, jaką zdążyli poruszyć w tak krótkim odstępie czasowym. - Uczucia gromadzone mogły w pewien sposób wypełniać pustą przestrzeń twoich myśli i kryć się gdzieś za rogiem, ale wobec braku dalszego miejsca do “składowania” ich, można powiedzieć, że wybuchły ze zdwojoną siłą. - Zanotowała w pamięci potrzebę powrotu do tego wątku przy okazji innego spotkania, kiedy będą mogli spokojnie zwrócić uwagę na teraz uciekające w skali całego wyznania szczegóły, być może niezbędne do ruszenia z terapią dalej. Cieszyło ją jednak, że rozpoznawał istnienie “wstydu”, a przynajmniej skłonny był wypowiedzieć słowa te na głos. - Niewielu jest w stanie o wstydzie mówić. Dostrzegam postępy. Naprawdę. - Zaraz jednak ponownie umilkła, wsłuchując się w historię bez wątpienia ważną dla niego i intymną w rozgrywającej się wówczas tragedii. Pierwszy raz od dawna spojrzeli sobie w oczy, ona tak jak zawsze miała to w zwyczaju prostolinijnie i w geście oczekiwania, wsparcia kogoś, kto przywykł do ciężarów innych, a w dodatku gotowy był nieść je wspólnie, on cicho i niepewnie, ale może z nutą zaufania?
- To może być zaskakujące. - Nawet brutalne, zwłaszcza z ust kogoś takiego jak ona. Zmarszczyła brwi surowo, szczerze zaglądając w twarz swojego rozmówcy. - Nie uratujesz wszystkich. Nawet jeśli bardzo tego chcesz. Czasami nawet nie uratujesz nawet nikogo. Nie jesteśmy w stanie kontrolować tego co wykracza poza nasze własne ja, nawet gdy bardzo pragniemy, by działo się inaczej. - Zacisnęła szczękę w rezygnacji, a może wrogości, wobec bestialstwa tej, o której mówił. Nikt nie przywróci życia tej rodzinie, sprawczyni uniknie konsekwencji, a Michael do końca życia będzie musiał borykać się ze swym własnym poczuciem winy. Jak miała mu wytłumaczyć, że to egzystencjalne cierpienie w gruncie rzeczy było znakiem, iż czynił lepiej niż inni? Czasami sama zastanawiała się nad swoimi słowami, siłą argumentu wiedzy, nauki i doświadczeń, które bledły w obliczu tych na własne oczy doświadczonych brutalnością ofiary, tragedii, a nawet mordu, jaki nawiedził ich ojczyznę.
- Jesteśmy w stanie uratować tylko siebie, zawsze. Nawet we śmierci można odnieść triumf. Nie ma ciebie i Fenrira, jest tylko ta część, która boi się jak każdy człowiek i ta, która w pewien przekształcony i nie do końca dobry sposób próbuje przezwyciężyć własną ludzkość na poczet ratowania wszystkich innych żyć prócz swego własnego.
Mówiła to jednocześnie do nich obu, do zobowiązania, jakie przyobiecywała teraz przy Tonksie jako sojusznik idei zwycięstwa jednej z dwóch stron.
- Zdaję sobie sprawę, że pojedyncza osoba nie czyni różnicy, ale może jest więcej takich jak ja. Nie ma dobrych i złych wojen, każda strona zabija, sieje jakiegoś rodzaju spustoszenie, pragnie “wygrać”. Różnica jest taka, a przynajmniej w nią chcę wierzyć, tamci zabijają, bo mogą. Zakon zabija, bo musi, a naturalnym procesem w obliczu wyboru życia wroga, czy przyjaciela nie jest poświęcenie daremne, ale zabicie wroga. - Wzruszyła ramionami, czy to w drżeniu otaczającego ich chłodu, czy niespodziewanej elaboracji powodów, z jakich zdecydowała się udzielić teraz, a nie kiedykolwiek indziej. Wtedy mogło już być za późno.
- Jak zauważyłeś, mam oczy. Widzę. Nie wiem jeszcze, jak funkcjonują szczegóły tych struktur i na jakiej ideologii się opierać prócz obrony niewinnych, ale prócz pomocy oferuję też dialog. Charakter wojen zmienia się niezwykle szybko i chociaż z perspektywy placu boju etyka wydaje się być niedorzeczna, to w obrazie całości wydarzeń, etyka jest wszystkim, czego potrzeba do zwycięstwa, a przy tym niestracenia samego siebie. - Dopiero teraz w pełni dotarł do niej dotyk, zapewne wsparcia na ramieniu, zazwyczaj wywołałby on w niej pewnego rodzaju wahanie przed zmniejszeniem dystansu, ale tym razem stał się mile widzianym porozumieniem dwójki dorosłych ludzi, którzy nie tylko stanęli przed wyborem, lecz zdołali również go dokonać. Oni i opiekuńczy duch wilka rozjaśniającego brzeg skarpy przy Black Rocks.
| zt.
- Ach… Wstyd. - Usadowiła się wygodniej na dźwięk posłyszanego słowa, gotowa do pogłębienia tematu. - Wstyd jest bardzo ciekawy, chociaż na pewno z twojej perspektywy ciężko podejść do niego tak neutralnie. Sam w sobie najczęściej jest przez nas lekceważony. Czekamy, aż przeminie i zatracamy umiejętność rozróżnienia jego konsekwencji od innych przykrych wydarzeń w naszym życiu. - Z toku wypowiedzi mężczyzny wynikało, iż miał na myśli konkretne wspomnienie, lub nawet cały temat wywołujący u niego tego rodzaju odczucie, ale Fancourt nie poczyniła stosownego pytania, zbyt zdeterminowana, by nie pogłębiać jeszcze skali problemów, jaką zdążyli poruszyć w tak krótkim odstępie czasowym. - Uczucia gromadzone mogły w pewien sposób wypełniać pustą przestrzeń twoich myśli i kryć się gdzieś za rogiem, ale wobec braku dalszego miejsca do “składowania” ich, można powiedzieć, że wybuchły ze zdwojoną siłą. - Zanotowała w pamięci potrzebę powrotu do tego wątku przy okazji innego spotkania, kiedy będą mogli spokojnie zwrócić uwagę na teraz uciekające w skali całego wyznania szczegóły, być może niezbędne do ruszenia z terapią dalej. Cieszyło ją jednak, że rozpoznawał istnienie “wstydu”, a przynajmniej skłonny był wypowiedzieć słowa te na głos. - Niewielu jest w stanie o wstydzie mówić. Dostrzegam postępy. Naprawdę. - Zaraz jednak ponownie umilkła, wsłuchując się w historię bez wątpienia ważną dla niego i intymną w rozgrywającej się wówczas tragedii. Pierwszy raz od dawna spojrzeli sobie w oczy, ona tak jak zawsze miała to w zwyczaju prostolinijnie i w geście oczekiwania, wsparcia kogoś, kto przywykł do ciężarów innych, a w dodatku gotowy był nieść je wspólnie, on cicho i niepewnie, ale może z nutą zaufania?
- To może być zaskakujące. - Nawet brutalne, zwłaszcza z ust kogoś takiego jak ona. Zmarszczyła brwi surowo, szczerze zaglądając w twarz swojego rozmówcy. - Nie uratujesz wszystkich. Nawet jeśli bardzo tego chcesz. Czasami nawet nie uratujesz nawet nikogo. Nie jesteśmy w stanie kontrolować tego co wykracza poza nasze własne ja, nawet gdy bardzo pragniemy, by działo się inaczej. - Zacisnęła szczękę w rezygnacji, a może wrogości, wobec bestialstwa tej, o której mówił. Nikt nie przywróci życia tej rodzinie, sprawczyni uniknie konsekwencji, a Michael do końca życia będzie musiał borykać się ze swym własnym poczuciem winy. Jak miała mu wytłumaczyć, że to egzystencjalne cierpienie w gruncie rzeczy było znakiem, iż czynił lepiej niż inni? Czasami sama zastanawiała się nad swoimi słowami, siłą argumentu wiedzy, nauki i doświadczeń, które bledły w obliczu tych na własne oczy doświadczonych brutalnością ofiary, tragedii, a nawet mordu, jaki nawiedził ich ojczyznę.
- Jesteśmy w stanie uratować tylko siebie, zawsze. Nawet we śmierci można odnieść triumf. Nie ma ciebie i Fenrira, jest tylko ta część, która boi się jak każdy człowiek i ta, która w pewien przekształcony i nie do końca dobry sposób próbuje przezwyciężyć własną ludzkość na poczet ratowania wszystkich innych żyć prócz swego własnego.
Mówiła to jednocześnie do nich obu, do zobowiązania, jakie przyobiecywała teraz przy Tonksie jako sojusznik idei zwycięstwa jednej z dwóch stron.
- Zdaję sobie sprawę, że pojedyncza osoba nie czyni różnicy, ale może jest więcej takich jak ja. Nie ma dobrych i złych wojen, każda strona zabija, sieje jakiegoś rodzaju spustoszenie, pragnie “wygrać”. Różnica jest taka, a przynajmniej w nią chcę wierzyć, tamci zabijają, bo mogą. Zakon zabija, bo musi, a naturalnym procesem w obliczu wyboru życia wroga, czy przyjaciela nie jest poświęcenie daremne, ale zabicie wroga. - Wzruszyła ramionami, czy to w drżeniu otaczającego ich chłodu, czy niespodziewanej elaboracji powodów, z jakich zdecydowała się udzielić teraz, a nie kiedykolwiek indziej. Wtedy mogło już być za późno.
- Jak zauważyłeś, mam oczy. Widzę. Nie wiem jeszcze, jak funkcjonują szczegóły tych struktur i na jakiej ideologii się opierać prócz obrony niewinnych, ale prócz pomocy oferuję też dialog. Charakter wojen zmienia się niezwykle szybko i chociaż z perspektywy placu boju etyka wydaje się być niedorzeczna, to w obrazie całości wydarzeń, etyka jest wszystkim, czego potrzeba do zwycięstwa, a przy tym niestracenia samego siebie. - Dopiero teraz w pełni dotarł do niej dotyk, zapewne wsparcia na ramieniu, zazwyczaj wywołałby on w niej pewnego rodzaju wahanie przed zmniejszeniem dystansu, ale tym razem stał się mile widzianym porozumieniem dwójki dorosłych ludzi, którzy nie tylko stanęli przed wyborem, lecz zdołali również go dokonać. Oni i opiekuńczy duch wilka rozjaśniającego brzeg skarpy przy Black Rocks.
| zt.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Oczywiście, że czekał aż wstyd przeminie. Był w końcu wstydliwy. Słysząc, że właśnie on mógł doprowadzić do wybuchu uczuć, Mike poczuł lekką irytację - na siebie, na tą upokarzającą emocję, na wszystko. I niepokój, bo wybuchy uczuć...
-Nie mogę wybuchać, jeszcze przemienię się wtedy w wilkołaka i... - wymamrotał pod nosem, choć chyba bardziej w odruchu buntu niż szczerego niepokoju. Niekontrolowane przemiany przerażały go w październiku, ale od tamtej pory było przecież lepiej. Od kilku miesięcy nie przemienił się bez udziału księżyca i własnej woli. Nie zagroził nikomu nawet parę dni temu, w chwili takiego emocjonalnego wzburzenia, jakiego nie doświadczył od bardzo dawna.
Ale nie był gotowy rozmawiać z Ronją o sprawach sercowych, jeszcze nie. Może nigdy.
Nie spodziewał się postępów, nie dzisiaj. Dzisiaj był okropny dzień. Gdy niespodziewanie go pochwaliła, uśmiechnął się blado, z wyraźnym zaskoczeniem.
Może pośrodku tej ciemności tliła się jeszcze nadzieja.
-Dziękuję. A na następnym spotkaniu opowiedz mi więcej o kontrolowaniu emocji, proszę. - poprosił nieśmiało, łagodniejszym tonem. Jakoś sobie z tym radził, ale zawsze mogło być lepiej i... potrzebował paru mądrych rad dla kogoś innego. Castor przemienił się ostatnio ze strachu, musieli temu zapobiec.
Nie uratujesz wszystkich.
-Przecież wiem, że nie... - zaprotestował w odruchu buntu. Naprawdę musiał to usłyszeć? Przecież widział - w Surrey, a potem w Azkabanie, gdy musiał obojętnie wyminąć szereg wychudzonych twarzy aby dotrzeć do własnej siostry. Nigdy nie umiał być obojętny, a oni nadal powracali do jego myśli i snów. Czy dementorzy już wyssali z nich duszę? Czy też więźniowie czekali na ostateczność, powoli umierając za życia?
Ostatnio wydawało mu się, że - choć wydarł siebie i siostrę z więzienia - jego dusza tam została, umiera tam razem z nimi.
Niegdyś wiedział, że nie - że zostawi Azkaban za sobą, że przecież nadal potrafił być szczęśliwy, przynajmniej w grudniu. Dzisiaj... dzisiaj po prostu miał gorszy dzień. Gorszy miesiąc. Życie stało się gorsze.
-Mhm. - mruknął, na potwierdzenie, że słucha. Nawet we śmierci można odnieść triumf. Do tej pory nie rozumiał do końca, dlaczego Justine chciała wysadzić Connaught Place, ale zaczynał czuć, że postawiony pod ścianą...
...może zrobiłby to samo? Odszedł z hukiem.
Nie zabijamy cywili - przypomniał sobie i wyrywając się z odrętwienia, spróbował skupić się na Ronji. Miał wrażenie, że w jej tonie wyczuwał ledwo słyszalny gniew, że nie mówiła już tylko o nim albo tylko do niego.
Wojna odcisnęła piętno też na niej. Ich nowej sojuszniczce. Przestał więc słuchać pod kątem siebie, a zaczął słuchać jej.
Wreszcie - dotychczas przecież ich relacja była dziwnym tańcem, w którym to on próbował mówić jak najmniej, ona słuchać jak najwięcej, w którym to on prowadził. Odchylił się lekko, metaforycznie biorąc krok do tyłu i pozwalając Ronji mówić - o wojnie, o zaangażowaniu, o niej samej.
Jak sobie z tym wszystkim radzisz? - chciał zapytać, ale nie ośmielił się jej przerwać. Następnym razem.
Otoczył ją ramieniem, i tak oto znalazła się pomiędzy wilkiem a wilkołakiem, patronusem i aurorem. Była w centrum wojny już wcześniej, jak oni wszyscy, ale po raz pierwszy wkroczyła w nie świadomie.
-Wiem, że nie po to poświęciłaś lata na magipsychiatrię, aby wracać do korzeni, ale... czasem będzie też potrzebna zwyczajna pierwsza pomoc. - ostrzegł z lekkim, ciepłym rozbawieniem - chyba chcąc rozładować atmosferę. -Cieszę się, że z nami jesteś, Ronja. - dodał ciszej, poważniej.
Że dzisiaj otwierali nowy rozdział w tej dziwnej, wspólnej drodze - zamiast zapomnieć te poprzednie.
/zt x 2
-Nie mogę wybuchać, jeszcze przemienię się wtedy w wilkołaka i... - wymamrotał pod nosem, choć chyba bardziej w odruchu buntu niż szczerego niepokoju. Niekontrolowane przemiany przerażały go w październiku, ale od tamtej pory było przecież lepiej. Od kilku miesięcy nie przemienił się bez udziału księżyca i własnej woli. Nie zagroził nikomu nawet parę dni temu, w chwili takiego emocjonalnego wzburzenia, jakiego nie doświadczył od bardzo dawna.
Ale nie był gotowy rozmawiać z Ronją o sprawach sercowych, jeszcze nie. Może nigdy.
Nie spodziewał się postępów, nie dzisiaj. Dzisiaj był okropny dzień. Gdy niespodziewanie go pochwaliła, uśmiechnął się blado, z wyraźnym zaskoczeniem.
Może pośrodku tej ciemności tliła się jeszcze nadzieja.
-Dziękuję. A na następnym spotkaniu opowiedz mi więcej o kontrolowaniu emocji, proszę. - poprosił nieśmiało, łagodniejszym tonem. Jakoś sobie z tym radził, ale zawsze mogło być lepiej i... potrzebował paru mądrych rad dla kogoś innego. Castor przemienił się ostatnio ze strachu, musieli temu zapobiec.
Nie uratujesz wszystkich.
-Przecież wiem, że nie... - zaprotestował w odruchu buntu. Naprawdę musiał to usłyszeć? Przecież widział - w Surrey, a potem w Azkabanie, gdy musiał obojętnie wyminąć szereg wychudzonych twarzy aby dotrzeć do własnej siostry. Nigdy nie umiał być obojętny, a oni nadal powracali do jego myśli i snów. Czy dementorzy już wyssali z nich duszę? Czy też więźniowie czekali na ostateczność, powoli umierając za życia?
Ostatnio wydawało mu się, że - choć wydarł siebie i siostrę z więzienia - jego dusza tam została, umiera tam razem z nimi.
Niegdyś wiedział, że nie - że zostawi Azkaban za sobą, że przecież nadal potrafił być szczęśliwy, przynajmniej w grudniu. Dzisiaj... dzisiaj po prostu miał gorszy dzień. Gorszy miesiąc. Życie stało się gorsze.
-Mhm. - mruknął, na potwierdzenie, że słucha. Nawet we śmierci można odnieść triumf. Do tej pory nie rozumiał do końca, dlaczego Justine chciała wysadzić Connaught Place, ale zaczynał czuć, że postawiony pod ścianą...
...może zrobiłby to samo? Odszedł z hukiem.
Nie zabijamy cywili - przypomniał sobie i wyrywając się z odrętwienia, spróbował skupić się na Ronji. Miał wrażenie, że w jej tonie wyczuwał ledwo słyszalny gniew, że nie mówiła już tylko o nim albo tylko do niego.
Wojna odcisnęła piętno też na niej. Ich nowej sojuszniczce. Przestał więc słuchać pod kątem siebie, a zaczął słuchać jej.
Wreszcie - dotychczas przecież ich relacja była dziwnym tańcem, w którym to on próbował mówić jak najmniej, ona słuchać jak najwięcej, w którym to on prowadził. Odchylił się lekko, metaforycznie biorąc krok do tyłu i pozwalając Ronji mówić - o wojnie, o zaangażowaniu, o niej samej.
Jak sobie z tym wszystkim radzisz? - chciał zapytać, ale nie ośmielił się jej przerwać. Następnym razem.
Otoczył ją ramieniem, i tak oto znalazła się pomiędzy wilkiem a wilkołakiem, patronusem i aurorem. Była w centrum wojny już wcześniej, jak oni wszyscy, ale po raz pierwszy wkroczyła w nie świadomie.
-Wiem, że nie po to poświęciłaś lata na magipsychiatrię, aby wracać do korzeni, ale... czasem będzie też potrzebna zwyczajna pierwsza pomoc. - ostrzegł z lekkim, ciepłym rozbawieniem - chyba chcąc rozładować atmosferę. -Cieszę się, że z nami jesteś, Ronja. - dodał ciszej, poważniej.
Że dzisiaj otwierali nowy rozdział w tej dziwnej, wspólnej drodze - zamiast zapomnieć te poprzednie.
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
22 stycznia 1958
Wiele elementów życia codziennego musiało zostać przeanalizowane na nowo. Atak na Staffordshire otworzył oczy niedowiarkom oraz tym, którzy jakimś cudem w dalszym ciągu pragnęli łudzić się, że wojna ich nie dotyczy. Greengrassowie co prawda opowiedzieli się za jedną ze stron konfliktu jeszcze we wrześniu, lecz do początku miesiąca pozostawali w położeniu, które umożliwiało im względnie spokojne myślenie o przyszłości. Piątego stycznia wydawało się, jakby cały świat miał runąć, ale tak się nie stało. Nawet pomimo więcej niż rozczarowującej postawy pozostałych lordów sojuszu za wyjątkiem jej własnego brata, udało się zorganizować odpowiedź na działania Rycerzy Walpurgii. Mare co prawda wciąż nie mogła odpocząć od horrorów — zaledwie dwa dni temu stanęła przed zgromadzonymi w największym mieście Somerset przerażonymi ludźmi; ponownie widziała Mroczny Znak rozpostarty swą zielenią na niebie.
Nigdy więcej.
Gdy była jeszcze panną, a jej całym światem Dorset — pragnąc odpoczynku od trosk i klarowności myśli, kierowała się zawsze na klify. Coś w możliwości stanięcia niebezpiecznie blisko krawędzi skały, poczucia morskiej bryzy rozwiewającej ognistorude włosy, poruszającej materiałami zdobnych sukien i wyjściowych szat pozwalało jej na odnalezienie tak potrzebnego spokoju. O Black Rocks dowiedziała się już w pierwszym roku swego małżeństwa; to Elroy ją tu zabrał, oferując spacer mniej wymagającą ścieżką, co zostało przez nią odebrane z ulgą. Nie wiedziała wtedy jeszcze, czy dałaby radę podołać tej bardziej wymagającej. Kilkukrotnie jej się to udawało, lecz dziś, w obliczu wyraźnego zmęczenia, które stało się od trzech tygodni jej drugą naturą, wolała nie ryzykować. Przyszła tu przecież przede wszystkim dla odpoczynku, choć uważna natura nie pozwalała jej ani na pozostawienie różdżki w kieszeni płaszcza, ani na wyciszenie wyostrzonych zmysłów. Choć nie pozwalała sobie na takie spacery samotnie, dziś uparła się, żeby eskortujący ją czarodziej szedł przodem, w odległości odpowiedniej, by nie zakłócać jej rozmyślań. Byli umówieni, że przynajmniej jeden niepokojący odgłos, lub nagła cisza nadchodząca z którejkolwiek stron warunkowała pojawienie się obok lady Greengrass.
Spacerowała tempem spokojnym, choć raczej żwawym. Nie mogła odpuścić przynajmniej tej okazji na zadbanie o swą tężyznę fizyczną. Wydarzenia ostatnich tygodni pokazały jak na dłoni, jak mocno należało dbać o właściwie... każdy aspekt życia. Im bardziej będzie sprawna, tym łatwiej będzie jej uniknąć ewentualnego zagrożenia. I choć bardzo chciała o nim nie myśleć, wierzyć, że przecież Derbyshire pełne było ludzi o wielkich sercach, zdolnych pomóc każdemu, kto znajdzie się w tarapatach... Ostatnimi czasy rzeczywistość malowała się w zdecydowanie ciemniejszych barwach, niż by sobie tego życzyła.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Kolejny dzień, kolejne przemierzane połacie terenu. Nigdy nie odmawiała sobie przejścia fragmentu okolicy, który dotąd jeszcze nie był jej tak dobrze znany, a który mógł stanowić jakiś ważny punkt otoczenia albo wydawał się ewentualną kryjówką, która mogłaby dobrze służyć jej własnym interesom. Tu już nawet nie chodziło o sympatię czy antypatię do kogoś, ale o czysty interes, który miał trzymać ludzi w jednym kawałku i pozwolić jej działać. Bo czasem chodziło też o to, aby po prostu trzymać nieodpowiednie osoby z dala od miejsca, w którym być ich nie powinno. Nie siedziała w tym fachu od wczoraj, a tym bardziej w umyśle mężczyzn, dlatego póki co dawała sobie jeszcze radę. Póki co.
Świeże, mroźne powietrze działało też na nią orzeźwiająco, pozwalając jej uspokajać myśli kiedy jej kroki miarowo wybijały kolejne rytmy w śnieżnym puchu. Dobrze, że starała się trzymać sprawność na dość wysokim poziomie, tak aby czasem nie dawać innym przewagi nad sobą, zwłaszcza w bójce. Może dopiero uczyła się rzucać odpowiednio zaklęcia, ale przywalić komuś pięścią w twarz nigdy nie było w jej wypadku problemem. Nie mogła się zasiedzieć w żadnym wypadku, robiła więc co mogła, korzystając z chwil takich jak ta aby ruszyć przed siebie. Zeskoczyła lekko z jednego kamienia, utrzymując równowagę na śliskim lodzie, odpychając się jedną z nóg aby dotrzeć do bardziej zaśnieżonej części. Parsknęła lekko na ten krótki popis akrobatyki, otrzepując płaszcz i rozglądając się przed sobą.
Krótkie chwile wśród białego śniegu pozwalały jej odpocząć i nie myśleć o wszystkich problemach – tych, które miała z innymi, tych, które miała sama ze sobą i tych, które powodowała. Całe życie starała się trzymać bliskich z daleka od kłopotów, ale miała wrażenie, że to nie wychodziło nawet w najmniejszym stopniu. Bo co miała zrobić? Przekazała pieniądze Sproutowi, ale żałowała, że nie dała rady zrobić nic więcej dla niego. Wysłała jedzenie Tonksom, ale nie miała go na tyle aby wspierać ich ciągle albo przesyłać je z miesiąca na miesiąc tylko jednej rodzinie. Była wciąż agresywna, a klątwa nawet teraz dawała się we znaki. I co miała zrobić?
Ciemne postacie zasłaniały jej cały widok oprócz nieba, ale starała się zrobić co w jej mocy aby jednak się powstrzymać. Może Yvette miała rację z tym wszystkim? Powinna chyba bardziej się pilnować. I przede wszystkim skupić się na tym, żeby dobrze się bawić na jutrzejszym weselu, bez przejmowania się własnymi problemami, bo jeszcze tylko tego brakowało, aby psuła komuś innemu ważny dzień, a pozostałym gościom zabawę. Może powinna przejść jakiś kurs zachowywania się publicznie? Chociaż i tak to mogłoby niewiele dać.
Hałas doszedł do jej uszu – od razu pochyliła się, wyciągając różdżkę, aby ostrożnie skierować się do punktu, z którego dobiegał.
Świeże, mroźne powietrze działało też na nią orzeźwiająco, pozwalając jej uspokajać myśli kiedy jej kroki miarowo wybijały kolejne rytmy w śnieżnym puchu. Dobrze, że starała się trzymać sprawność na dość wysokim poziomie, tak aby czasem nie dawać innym przewagi nad sobą, zwłaszcza w bójce. Może dopiero uczyła się rzucać odpowiednio zaklęcia, ale przywalić komuś pięścią w twarz nigdy nie było w jej wypadku problemem. Nie mogła się zasiedzieć w żadnym wypadku, robiła więc co mogła, korzystając z chwil takich jak ta aby ruszyć przed siebie. Zeskoczyła lekko z jednego kamienia, utrzymując równowagę na śliskim lodzie, odpychając się jedną z nóg aby dotrzeć do bardziej zaśnieżonej części. Parsknęła lekko na ten krótki popis akrobatyki, otrzepując płaszcz i rozglądając się przed sobą.
Krótkie chwile wśród białego śniegu pozwalały jej odpocząć i nie myśleć o wszystkich problemach – tych, które miała z innymi, tych, które miała sama ze sobą i tych, które powodowała. Całe życie starała się trzymać bliskich z daleka od kłopotów, ale miała wrażenie, że to nie wychodziło nawet w najmniejszym stopniu. Bo co miała zrobić? Przekazała pieniądze Sproutowi, ale żałowała, że nie dała rady zrobić nic więcej dla niego. Wysłała jedzenie Tonksom, ale nie miała go na tyle aby wspierać ich ciągle albo przesyłać je z miesiąca na miesiąc tylko jednej rodzinie. Była wciąż agresywna, a klątwa nawet teraz dawała się we znaki. I co miała zrobić?
Ciemne postacie zasłaniały jej cały widok oprócz nieba, ale starała się zrobić co w jej mocy aby jednak się powstrzymać. Może Yvette miała rację z tym wszystkim? Powinna chyba bardziej się pilnować. I przede wszystkim skupić się na tym, żeby dobrze się bawić na jutrzejszym weselu, bez przejmowania się własnymi problemami, bo jeszcze tylko tego brakowało, aby psuła komuś innemu ważny dzień, a pozostałym gościom zabawę. Może powinna przejść jakiś kurs zachowywania się publicznie? Chociaż i tak to mogłoby niewiele dać.
Hałas doszedł do jej uszu – od razu pochyliła się, wyciągając różdżkę, aby ostrożnie skierować się do punktu, z którego dobiegał.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Może na ścieżce prowadzącej na szczyt Black Rocks nie znajdowała się wyłącznie jedna osoba obłożona klątwą.
Może były tam dwie?
Mare pragnęła przecież tylko chwili spokoju. Zimnego powietrza, które wydarłoby z jej głowy troski, jakimi zajmowała się od dłuższego już czasu, które nie pozwalały jej spać, kazały wyprowadzić własną córkę z rodzinnego domu i powierzyć w opiekę bratu oraz matce. Saoirse odwiedzała ją w snach, zawsze dzielna, zawsze radosna. Oczywiście, że lady Greengrass tęskniła za córką. Miała wyrzuty sumienia, że nie mogła jej zapewnić pełni bezpieczeństwa we własnym domu. Sytuacja, która zawisła nad ziemiami rodu z czarno—zielonym motylem w herbie nie była jednak prosta. Nie chciała oszczędzić nikogo, niezależnie od statusu krwi, pochodzenia, wieku czy bogactwa.
Lecz gdy do uszu Mare dobiegł krzyk, wysoki, z pewnością dziecięcy, pomyślała najpierw, że traci zmysły.
Czy tak krzyczałaby jej mała córeczka, gdyby...
Nie. Saoirse jest bezpieczna, a każdy, nawet najbardziej przeraźliwy odgłos ma swoje logiczne wytłumaczenie.
Zanim jej towarzysz zdążył zawrócić ze swej ścieżki, Mare ruszyła w głąb porastającego dolne partie wzgórza lasu. Droga była wymagająca — nie mogło być inaczej, skoro większość odwiedzających to miejsce chodziła utartymi szlakami, szczególnie w zimę równie mroźną jak obecna. Z początku Mare stawiała kroki ostrożnie i powoli, próbując wyostrzyć wszystkie zmysły tak, by odpowiednio zlokalizować źródło dźwięku. Może nie była najlepszym z myśliwych, lecz posiadała pamięć do szczegółów oraz całkiem sprawne oko. Wystarczyło więc złapać kilka wydeptanych w świeżym śniegu śladów, by chwilę później móc dojrzeć dziecko kulące się z mrozu. W zdecydowanie za dużym, na pewno nienależącym do niej płaszczu.
— Spokojnie, kochanie... — ciepłe słowa Mare zazwyczaj potrafiły dotrzeć nawet do zbłąkanych dusz. Dziewczynka uniosła głowę do góry, wlepiając załzawione i rozbiegane spojrzenie jasnych oczu na postaci lady. Nim jednak damie udało się przestąpić kolejny krok, zerwała się do biegu. A lady Greengrass, kątem oka dojrzała jeszcze jedną kobietę, nadchodzącą z drugiej strony lasu. Zapewne ją również zwabił w to miejsce nietypowy krzyk.
— Pomoże mi pani? — spytała, zawieszając spojrzenie na nieznajomej. Czasu na reakcję miały niewiele, toteż po krótkiej, lecz intensywnej wymianie spojrzeń, Mare chwyciła za materiał swego płaszcza i znajdującej się pod nim spódnicy, by unieść oba materiały do góry. Odsłoniła tym samym długie, skórzane buty w kolorze czarnym, wiązane misternie aż pod kolana. Dzięki pozbyciu się większej części materiału mogła liczyć na jeszcze większą swobodę ruchów i starać się dogonić dziewczynkę, choć zadanie to nie należało do najprostszych.
Chciała jednakże dbać o kondycję. Nikt nie mówił, że musi się to odbywać w konwencjonalny sposób.
— Nie uciekaj przed nami, proszę! Jestem lady Mare Greengrass, nie zrobię ci krzywdy! Odnajdziemy twoich rodziców i zaprowadzimy do domu, dobrze? — ostatni raz pozwalała sobie na takie rozrywki jeszcze jako panienka, gdy goniła za swą siostrą i braćmi po ogrodach Weymouth. Wtedy było jednak lato i jednocześnie nie musiała prowadzić negocjacji z przerażonym, uciekającym dzieckiem...
Może były tam dwie?
Mare pragnęła przecież tylko chwili spokoju. Zimnego powietrza, które wydarłoby z jej głowy troski, jakimi zajmowała się od dłuższego już czasu, które nie pozwalały jej spać, kazały wyprowadzić własną córkę z rodzinnego domu i powierzyć w opiekę bratu oraz matce. Saoirse odwiedzała ją w snach, zawsze dzielna, zawsze radosna. Oczywiście, że lady Greengrass tęskniła za córką. Miała wyrzuty sumienia, że nie mogła jej zapewnić pełni bezpieczeństwa we własnym domu. Sytuacja, która zawisła nad ziemiami rodu z czarno—zielonym motylem w herbie nie była jednak prosta. Nie chciała oszczędzić nikogo, niezależnie od statusu krwi, pochodzenia, wieku czy bogactwa.
Lecz gdy do uszu Mare dobiegł krzyk, wysoki, z pewnością dziecięcy, pomyślała najpierw, że traci zmysły.
Czy tak krzyczałaby jej mała córeczka, gdyby...
Nie. Saoirse jest bezpieczna, a każdy, nawet najbardziej przeraźliwy odgłos ma swoje logiczne wytłumaczenie.
Zanim jej towarzysz zdążył zawrócić ze swej ścieżki, Mare ruszyła w głąb porastającego dolne partie wzgórza lasu. Droga była wymagająca — nie mogło być inaczej, skoro większość odwiedzających to miejsce chodziła utartymi szlakami, szczególnie w zimę równie mroźną jak obecna. Z początku Mare stawiała kroki ostrożnie i powoli, próbując wyostrzyć wszystkie zmysły tak, by odpowiednio zlokalizować źródło dźwięku. Może nie była najlepszym z myśliwych, lecz posiadała pamięć do szczegółów oraz całkiem sprawne oko. Wystarczyło więc złapać kilka wydeptanych w świeżym śniegu śladów, by chwilę później móc dojrzeć dziecko kulące się z mrozu. W zdecydowanie za dużym, na pewno nienależącym do niej płaszczu.
— Spokojnie, kochanie... — ciepłe słowa Mare zazwyczaj potrafiły dotrzeć nawet do zbłąkanych dusz. Dziewczynka uniosła głowę do góry, wlepiając załzawione i rozbiegane spojrzenie jasnych oczu na postaci lady. Nim jednak damie udało się przestąpić kolejny krok, zerwała się do biegu. A lady Greengrass, kątem oka dojrzała jeszcze jedną kobietę, nadchodzącą z drugiej strony lasu. Zapewne ją również zwabił w to miejsce nietypowy krzyk.
— Pomoże mi pani? — spytała, zawieszając spojrzenie na nieznajomej. Czasu na reakcję miały niewiele, toteż po krótkiej, lecz intensywnej wymianie spojrzeń, Mare chwyciła za materiał swego płaszcza i znajdującej się pod nim spódnicy, by unieść oba materiały do góry. Odsłoniła tym samym długie, skórzane buty w kolorze czarnym, wiązane misternie aż pod kolana. Dzięki pozbyciu się większej części materiału mogła liczyć na jeszcze większą swobodę ruchów i starać się dogonić dziewczynkę, choć zadanie to nie należało do najprostszych.
Chciała jednakże dbać o kondycję. Nikt nie mówił, że musi się to odbywać w konwencjonalny sposób.
— Nie uciekaj przed nami, proszę! Jestem lady Mare Greengrass, nie zrobię ci krzywdy! Odnajdziemy twoich rodziców i zaprowadzimy do domu, dobrze? — ostatni raz pozwalała sobie na takie rozrywki jeszcze jako panienka, gdy goniła za swą siostrą i braćmi po ogrodach Weymouth. Wtedy było jednak lato i jednocześnie nie musiała prowadzić negocjacji z przerażonym, uciekającym dzieckiem...
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Spokój był jak towar deficytowy, dostępny tylko niewielu ludziom w tych czasach. Minuty, w których można było odpocząć, wydawały się ledwie sekundami, godziny zaś minutami, a czas uciekał jak piasek zgarniany w dłoń, ginąc bezpowrotnie jeżeli się go nie wykorzystało. Jednocześnie nie dało się poświęcać każdej chwili na działanie, bo prędzej czy później taki tryb życia wykańczał dość szybko, pozostawiając raczej pustą skorupę, a nie prawdziwego człowieka. Tęskniła za tym, by móc jakkolwiek zbalansować sobie życie, ale nie wydawało się, aby do tego jakkolwiek doszło, dlatego musiała korzystać z krótkich chwil. Miała tak wiele osób, które chciałaby chronić, a jednocześnie wciąż odczuwała, że lepiej by się im wiodło bez niej. Czy pomagała, czy przeszkadzała? Nie miała najmniejszego pojęcia i wydawało się, że to dopiero miało się okazać.
Krzyk zwrócił jej uwagę od razu – bez wahania wyciągnęła z kieszeni różdżkę a z paska nóż, gotowa od razu zareagować, gdyby natknąć się miała na niebezpieczeństwo. Podążenie w kierunku odgłosów było o wiele łatwiejsze z jej pozycji, kiedy musiała schodzić, a mimo to wciąż musiała uważać, aby nie spaść i nie poobijać się po ziemi, co mogłoby skończyć się złamanymi kończynami albo poważniejszymi obrażeniami. Mimo to, nie mogła zwlekać, bo bardzo dobrze wiedziała, że oznaczać to mogło zagrożenie i nie było co zwlekać. Oddech przyśpieszył, serce biło co raz szybciej, a sama Thalia ostatecznie skierowała się w miejsce, gdzie mignęły jej dwie postacie, jedna o kolorze włosów równemu płomieniom, druga, o wiele mniejsza, należąca do dziecka. Zanim jednak mogła sobie pozwolić na podejście do nich bliżej, a tym bardziej sprawdzając, czy kobieta którą napotkała nie robi krzywdy dziewczynce, dziecko postanowiło uciec, czy to przed nimi, czy przed kimś innym, to już inna sprawa.
Wymiana spojrzeń z rudowłosą kobietą oznaczała jedno – żadna z nich nie miała zamiaru odpuścić i zostawić małą dziewczynkę w potrzebie. Wciąż nie wiedziała, na kogo przyszło jej się natknąć, ale nie spodziewała się, aby miała złe zamiary. Nie dlatego, że nie wyglądała na taką, ale z krótkiego widoku na nich starała się zrobić coś, aby to dziecko uspokoić. Musiała jednak mimo to dotrzeć szybciej do dziewczynki, dlatego bez większego zastanowienia po prostu zeskoczyła niżej, przejeżdżając ostrożnie po śniegu aby przejechać tuż przed dziewczynką, ostatecznie też łapiąc ją gdy mała potknęła się, prawie uderzając głową o kamienie. Dopiero kiedy dołączyła do nich Mare, Thalia mogła jej się przyjrzeć ostrożniej, dokładniej i przede wszystkim upewnić się, że ta nie ma wobec niech żadnych złych zamiarów. To jednak przy niej dziewczynka zaczęła się powoli uspokajać, co znacznie cieszyło pannę Wellers.
- J-ja byłam z t-tatą n-na p-polow-waniu, c-ch-cieliśmy zł-łowić p-p-parę wie-wiórek n-na o-obiad, a-ale przyszli p-panowie i…i… - dziewczynka płakała, niemal krztusząc się własnymi łzami, kiedy próbowała przekazać wszystkie informacje, potencjalnie też jak najszybciej. Chciała mieć pomoc, nawet jeżeli to miała być pomoc od dwóch nieznajomych, a mimo to, strach paraliżował ją równie dogłębnie i równie skutecznie co najgorsze zaklęcia w tym względzie. Dopiero spokojniejsza twarz Mare pozwoliła jej się skupić na tyle, że wyrwała się do niej, otulając ją swoimi dłońmi. Thalia nie mogła mieć jej tego za złe – też by wolała łagodniejszą twarz nieznajomej niż swoje dwie blizny, nadające jej piracki wygląd. – Oni robią mu krzywdę, proszę mu pomóc, proszę! – Pociągnęła ją za rękaw, gotowa zaciągnąć ją tam nawet siłą jeżeli to miało uratować jej tatę. Tak bardzo się o niego bała.
- Niech nas prowadzi, musimy odnaleźć tych ludzi. Umie pani magię leczniczą albo zna pani dobrego medyka? – Miała przy sobie świstoklik, gdyby było to potrzebne, mogłyby skończyć w Dolinie, ale może nieznajoma jej kobieta umiała leczyć? Dobrze by było, bo na pewno mężczyzna był ranny, jak nie martwy. Dziecko nie uciekłoby od przyjacielskiego pojedynku.
Krzyk zwrócił jej uwagę od razu – bez wahania wyciągnęła z kieszeni różdżkę a z paska nóż, gotowa od razu zareagować, gdyby natknąć się miała na niebezpieczeństwo. Podążenie w kierunku odgłosów było o wiele łatwiejsze z jej pozycji, kiedy musiała schodzić, a mimo to wciąż musiała uważać, aby nie spaść i nie poobijać się po ziemi, co mogłoby skończyć się złamanymi kończynami albo poważniejszymi obrażeniami. Mimo to, nie mogła zwlekać, bo bardzo dobrze wiedziała, że oznaczać to mogło zagrożenie i nie było co zwlekać. Oddech przyśpieszył, serce biło co raz szybciej, a sama Thalia ostatecznie skierowała się w miejsce, gdzie mignęły jej dwie postacie, jedna o kolorze włosów równemu płomieniom, druga, o wiele mniejsza, należąca do dziecka. Zanim jednak mogła sobie pozwolić na podejście do nich bliżej, a tym bardziej sprawdzając, czy kobieta którą napotkała nie robi krzywdy dziewczynce, dziecko postanowiło uciec, czy to przed nimi, czy przed kimś innym, to już inna sprawa.
Wymiana spojrzeń z rudowłosą kobietą oznaczała jedno – żadna z nich nie miała zamiaru odpuścić i zostawić małą dziewczynkę w potrzebie. Wciąż nie wiedziała, na kogo przyszło jej się natknąć, ale nie spodziewała się, aby miała złe zamiary. Nie dlatego, że nie wyglądała na taką, ale z krótkiego widoku na nich starała się zrobić coś, aby to dziecko uspokoić. Musiała jednak mimo to dotrzeć szybciej do dziewczynki, dlatego bez większego zastanowienia po prostu zeskoczyła niżej, przejeżdżając ostrożnie po śniegu aby przejechać tuż przed dziewczynką, ostatecznie też łapiąc ją gdy mała potknęła się, prawie uderzając głową o kamienie. Dopiero kiedy dołączyła do nich Mare, Thalia mogła jej się przyjrzeć ostrożniej, dokładniej i przede wszystkim upewnić się, że ta nie ma wobec niech żadnych złych zamiarów. To jednak przy niej dziewczynka zaczęła się powoli uspokajać, co znacznie cieszyło pannę Wellers.
- J-ja byłam z t-tatą n-na p-polow-waniu, c-ch-cieliśmy zł-łowić p-p-parę wie-wiórek n-na o-obiad, a-ale przyszli p-panowie i…i… - dziewczynka płakała, niemal krztusząc się własnymi łzami, kiedy próbowała przekazać wszystkie informacje, potencjalnie też jak najszybciej. Chciała mieć pomoc, nawet jeżeli to miała być pomoc od dwóch nieznajomych, a mimo to, strach paraliżował ją równie dogłębnie i równie skutecznie co najgorsze zaklęcia w tym względzie. Dopiero spokojniejsza twarz Mare pozwoliła jej się skupić na tyle, że wyrwała się do niej, otulając ją swoimi dłońmi. Thalia nie mogła mieć jej tego za złe – też by wolała łagodniejszą twarz nieznajomej niż swoje dwie blizny, nadające jej piracki wygląd. – Oni robią mu krzywdę, proszę mu pomóc, proszę! – Pociągnęła ją za rękaw, gotowa zaciągnąć ją tam nawet siłą jeżeli to miało uratować jej tatę. Tak bardzo się o niego bała.
- Niech nas prowadzi, musimy odnaleźć tych ludzi. Umie pani magię leczniczą albo zna pani dobrego medyka? – Miała przy sobie świstoklik, gdyby było to potrzebne, mogłyby skończyć w Dolinie, ale może nieznajoma jej kobieta umiała leczyć? Dobrze by było, bo na pewno mężczyzna był ranny, jak nie martwy. Dziecko nie uciekłoby od przyjacielskiego pojedynku.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Black Rocks
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Derbyshire