Wydarzenia


Ekipa forum
Brukowana uliczka
AutorWiadomość
Brukowana uliczka [odnośnik]04.12.16 0:49
First topic message reminder :

Brukowana uliczka

Niewielka, wąska uliczka w londyńskiej dzielnicy Bexley zamieszkiwana jest zarówno przez czarodziejów, jak i mugoli. Brukowaną uliczkę po obu stronach otaczają zbudowane z cegły kamienice, które lata świetności mają już za sobą. Na ich parterach mieszczą się sklepy, kilka z nich należy do czarodziejów - ich właściciele urzędowali  niegdyś na ulicy Pokątnej, dzisiaj to tu znaleźli spokojną przystań dla swoich interesów. Magiczne sklepy są starannie ukryte przed wzrokiem mugoli, którzy mijają je nieświadomi, że to, co udaje nieczynny lokal lub kolejną przybrudzoną, ceglaną ścianę, w rzeczywistości skrywa sklep z czarodziejskimi kociołkami, zapuszczony antykwariat pełen starych, magicznych ksiąg czy salon mało znanej projektantki magicznych ubrań, która nie wytrzymała konkurencji ze strony madame Malkin. Czarodzieje, którzy wiedzą, czego szukać, z pewnością znajdą tutaj coś dla siebie.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Brukowana uliczka - Page 7 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Brukowana uliczka [odnośnik]17.09.20 16:55
Wokół rozbrzmiewała ponura melodia. Czaszka uderzała o drewniane krzesło, które prędzej czy później nie wytrzymało brutalnego nacisku i rozpadło się na kawałki, wzniecając w powietrze chmurę pyłu i kurzu. Schmidt zdawał się bawić przednio - był niewątpliwie silniejszy od owładniętego histerią oponenta, nawet jeśli tego wspierała siła ponoć najpotężniejsza ze znanych. Musiał pomścić swoją małżonkę, liczył ślepo, że wymierzona sprawiedliwość jej oprawcy jakimś cudem zwróci jej życie, obróci to wszystko w okrutny sen, z którego obudzą się wszyscy troje, na powrót bezpieczni w piwnicy dziewcząt Smith, gdzie skryli się przed wybuchem londyńskich zamieszek. Ale marzenia okazały się złudne. Z jego nosa tryskała krew, rany na twarzy otwierały się niczym pąki kwiatów wdzięczne za promienie słońca po życiodajnym deszczu, a niepokojące, śliskie dźwięki świadczyły niebawem o tym, że jego głowa dołączyła do żony. Friedrich miał dziwny gust. O wiele bardziej krwawy niż jej własny, choć czarownica nie klasyfikowała tego jako wadę. Każdy z nich miał swój styl - walki, pracy, życia. Tak musiało być.
Podczas gdy on ujarzmiał owładniętego rozpaczliwym szaleństwem mugola, ona wciąż kołysała w swych ramionach dziecko. Niewątpliwie zasiali w jego głowie brutalną traumę. Wydawało się cofać w latach, nie przypominało już trzylatka a przerażonego do cna noworodka bezmyślnie pchającego kciuk między pulchne wargi, podczas gdy wielkie łzy spływały po czerwonych policzkach. Przez moment coś zapiekło ją w piersi. Nigdy dotąd choćby jedna myśl nie pomknęła w kierunku skrzywdzenia tak młodej istotki. Nigdy. Jego jedyną winą był fakt haniebnego urodzenia - i winę tą dzieliła, marząc i śniąc, że kiedyś, w następnym wcieleniu, przychodzi na świat w arystokratycznej familii. Ciemne brwi ściągnęły się w wyrazie zamyślenia, szybko jednak wyzbyła się go i odwróciła w kierunku podchodzącego do nich maga, posyłając mu szeroki uśmiech.
- Czemu nie? - wzruszyła lekko ramionami. Czcze zamiary. Wznoszone w ostatnich miesiącach imperium tępiło niemagicznych, nawet tych najmłodszych, wiedziała zatem doskonale, że prędzej czy później dziecka musieliby się pozbyć. - Pobawimy się w dom. W szczęśliwą rodzinę. Nauczymy go latać na miotle, wyjaśnimy jak opiekować się magicznymi stworzeniami, jak pielęgnować zioła, może nikt nie zauważy, że jest szlamą - czy grała jedynie na nerwach Friedricha czy rzeczywiście chciała okazać dziecku litość, to wciąż pozostawało tajemnicą. Niczym do szczenięcia cmoknęła kilka razy do trzylatka, skupiając na sobie spojrzenie niebieskich oczu; Schmidt pokryty był krwią jego rodziców, nie chciała zatem, by dzieciak zwrócił na to uwagę, nawet jeśli nie do końca rozumiał jeszcze wagę płynnej czerwieni. Kiedyś zrozumie, jeśli przeżyje. - Wujek Fried, ciocia Wren - mogłoby być całkiem miło, co? - Pal licho fakt, że znali się zaledwie od czerwca, a ona wcale nie przepadała za dziećmi. Za ich hałasem i brudem. Lecz ten ją zaskoczył - niewidzialna siła uniosła ku górze ciała jego rodziców, jakby po raz pierwszy panicznie wykrzesaną z siebie magią próbował sprawić, by powstali. Obudzili się ze snu. Ale nie mieli głów - i zapłakał jeszcze głośniej; truchła uderzyły o ścianę, w kierunku zimnych murów pomknęły też otaczające ich meble pchane niby podmuchem porywistego wiatru, który rozwiał też jej krucze kosmyki. Wren zmrużyła oczy, przyglądając się małemu pokazowi, by następnie zwrócić spojrzenie na wciąż obejmowane dziecko. - No proszę. Ma charakter.



it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wren Chang
Wren Chang
Zawód : handlarz krwią
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
tell her i wasn't scared.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8598-wren-chang#252999 https://www.morsmordre.net/t8601-yue#253113 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f252-pokatna-56-2 https://www.morsmordre.net/t8602-skrytka-bankowa-nr-2037#253118 https://www.morsmordre.net/t8603-wren-chang#253121
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]17.09.20 20:34
Zmarszczył brwi, widocznie niezadowolony ze słów, jakie padły z ust Wren. Nie powinien jej tu przyprowadzać. Była w końcu kobietą. Może hodowała szlamy dla krwi, posiadała jednak w sobie ciepło oraz empatię, które zdawały się wrócić na widok zapłakanego, zasmarkanego trzylatka, którego rodzice leżeli na ziemi, w kałuży krwi oraz pozbawieni głów. I jego czekał ten sam los, nie było dwóch zdań. Przynajmniej w przypadku szmalcownika.
- Musi zginąć. - Odpowiedział jedynie, wypowiadając oczywistą oczywistość. Dzieciak był szlamą. A to oznaczało nagrodę za jego głowę i konieczność zniknięcia z tego świata. Taki przyświecał im cel - pozbyć się całego szlamu, pozostawić jedynie magiczne społeczeństwo.
Czyste i idealne w swej czystości.
- Jeśli tak ci do tego spieszno, spłodzę ci tyle dzieci ile zechcesz, ale szlama musi umrzeć. - Och, nie było mu spieszno do ojcostwa. Był pewien, że ojcem byłby jeszcze gorszym, od swojego ojca. Był oziębły. Nie zwykł do okazywania uczuć czy emocji a hałas niezmiernie go irytował. Nie umiałby wychować dziecka w sposób, akceptowany przez czarodziejskie społeczeństwo. Jeśli jednak chciała, był w stanie przyłożyć… pewną część ciała do starań. Dać jej dzieci, których mogła chcieć. I zapewne zniknąć gdzieś w cieniu uliczek. O tym jednak nie musiała wiedzieć.
Nieprzyjemny pomruk niezadowolenia wyrwał się z jego ust, a złość zapaliła się w zielonych oczach. Czyżby pomieszało się jej w głowie? Czyżby aż tak nie nawykła do widoku mugolskich trupów?
- Friedrich. - Poprawił ją odruchowo, krzywiąc się na zdrobnienie jego imienia. Nie znosił go, zwłaszcza wypowiadanego z tym okropnym, angielskim akcentem. - Nie byłoby miło. Nie będę żadnym wujkiem dla żadnej szlamy Wren. Wybij to sobie z głowy. - Rzucił chłodno, oschle. Musiała być szalona, jeśli sądziła, iż szmalcownik weźmie podłą szlamę na wychowanie. Zwłaszcza po zabiciu jego rodziców, z krwią wciąż znaczącą jego skórę. Na dobrą sprawę, ich trupy nie zdążyły ostygnąć.
Mięśnie mężczyzny napięły się. Nadal trzymając różdżkę w dłoni, założył ręce na piersi,nie odrywając od niej spojrzenia. Przekroczyła granicę, której dziś nie powinna przekraczać. Nie, gdy jeszcze oficjalnie nie zakończył swojej pracy, a niewielka główka chłopca miała zamienić się na woreczek ze złotem.
Nie drgnął, gdy dzieciak ujawnił w sobie magiczny talent. Mugolscy rodzice sprawiali, że i tak musiał umrzeć. Podzielić ich los, by oczyścić świat.
- Na górze czeka na Ciebie harłaczka. Pod wpływem petryfikusa, związana i nietknięta. - Wypowiedział, psując niespodziankę i przyznając się do pozostawienia jej, jakże specyficznego prezentu. - Ona albo on. Możesz zabrać tylko jedno. A jeśli weźmiesz jego, zapomnij o mnie. Twój wybór. - Oznajmił zimno, ze stanowczością wybrzmiewającą w każdym kolejnym słowie. Nie chciał, lecz musiał postawić ją pod ścianą. Opcja przygarnięcia w szlamy nie wchodziła w grę. Był szmalcownikiem, zabijał takich jak ten chłopiec bez wyrzutów sumienia bądź odrobiny wahania. Dał jej czas do namysłu, zabierając się za sprzątanie trupów. Za pomocą magii wyrzucił truchła przez właz, by zaklęciem unicestwić plamy krwi.



Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.

Friedrich Schmidt
Friedrich Schmidt
Zawód : Szmalcownik
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Weil der Meister uns gesandt Verkünden wir den Untergang.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8774-friedrich-schmidt#261043 https://www.morsmordre.net/t8782-listy-do-friedrich-a#261285 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f294-smiertelny-nokturn-10 https://www.morsmordre.net/t8784-skrytka-bankowa-nr-2079#261288 https://www.morsmordre.net/t8785-friedrich-schmidt#261289
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]17.09.20 21:00
Musi zginąć, powiedział, wiedziała to jeszcze zanim Friedrich zdecydował się utwierdzić ją w okrutnym przekonaniu. Dlaczego tak ciężko było jej zaakceptować tę myśl? Bez zająknięcia kierowała własną różdżkę w mugolskie plecy i intonowała potężne lamino, wodziła młode dziewczątka za nos i pozbawiała je krwi dla własnego zarobku, a jednak to dziecko o wielkich, niebieskich niczym niebo oczach wydawało się jej w tym wszystkim dziwnie niewinne. Nie dotyczył go konflikt szalejący dookoła - nie przyłożył do niego swojej malutkiej rączki i nie zawinił, nie splamił się grzechem. Grzechem innym niż brud swego pochodzenia. Wren westchnęła ze zmęczeniem, próbując zdusić w sobie zarodek współczucia, jaki wykwitł w niej na myśl o losie tej zapłakanej istotki. Nie miała skrupułów zabijać, umawiać się na polowanie by dla nowej klientki urządzić kąpiel w posoce mugolek. A jednak coś blokowało ją teraz od środka. Spojrzała na Friedricha z wyrzutem.
- Niczego mi nie spłodzisz, jeśli nie chcesz, bym musiała cię wykastrować - zagroziła poważnie, oschle, jasno dając mu do zrozumienia, że własnych dzieci ani nie chciała, ani nawet teraz nie potrzebowała. Miała przecież tego anonimowego trzylatka. Czuła bijący od niego gorąc, obserwowała pierwszy przejaw magicznych umiejętności, byłaby skłonna zapewnić mu bezpieczeństwo - gdyby tylko Schmidt nie był taki uparty. Mugolska rodzina skryta w piwnicy nie należała przecież do określonego przez jego przełożonych celów. Gdyby nie fakt, że Wren odnalazła ukryte pod deskami pomieszczenie, prawdopodobnie w ogóle nie wiedziałby o ich istnieniu. Tymczasem z taką łatwością odmawiał jej należnej za znalezisko nagrody, mamił inną, uwięzioną na piętrze. Czarownica westchnęła raz jeszcze. - A więc prezent - jednak zasłużyłam? - spytała podejrzliwie, przecież zapowiadał wcześniej, że żadnych niespodzianek nie będzie. Ciemne spojrzenie utkwiła na moment w zapłakanej twarzy dziecka, po czym bezpardonowo wcisnęła je w ręce szmalcownika; los trzylatka był przypieczętowany w momencie, w którym pojawili się w piwnicy, nic, co mogła i zamierzałaby uczynić nie nadałoby mu innego toru. Nie mogła go uratować. Ale nie musiała przynajmniej patrzeć na to, jak kona w męczarniach podobnych jego rodzicom.
- Niech już będzie ta charłaczka - stwierdziła niby to od niechcenia, po czym ruszyła w stronę drabiny prowadzącej z powrotem do głównej części spiżarni. - Tylko zrób to szybko. Bezboleśnie, jasne? Dzieciak wystarczająco dziś przeżył - mruknęła na odchodnym i wspięła się po szczeblach, wyszła z piwnicznego pomieszczenia, by następnie skierować się do salonu, gdzie na stole związana leżała nieszczęsna Betty. Była nieprzytomna, skuta, strzeżona przez wiernego, posłusznego Otto. Azjatka pogładziła go po głowie, zahaczyła palcami o przedziwne uszy i pochwaliła zwierzę, doceniając jego posłuszeństwo. Yuan z pewnością zachowałby się podobnie.
Uwagę skupiła zaraz na torbie do tej pory zapomnianej w drzwiach salonu, z której wydobyła srebrną kasetkę. Nosiła ją przy sobie prawie zawsze, czasem nie będąc w stanie odpowiednio rozplanować czasu i spotkań z gąskami pod jej protekcją; w środku zalśniły dwie strzykawki, mniejsza i większa. Tym razem sięgnęła po tę większą, z wewnętrznej kieszeni torby wyciągając także kilka fiolek. Friedrich mógłby nauczyć się od niej niemarnowania. Elegancji. Wren zaintonowała kilka odkażających zaklęć, na wszelki wypadek oczyściła też pomieszczenie i wyuczonymi gestami rozpoczęła proces pobierania krwi z żyły dziewczyny. Nie zamierzała brać z niej wszystkiego - spuszczać krwi do większego naczynia i porcjować jej do mniejszych butelek, później ampułek. Być może przyda się jeszcze Schmidtowi; jeśli dostanie za nią pieniężny bonus, oczywistym był fakt, że będzie musiał podzielić się nim z Chang.



it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wren Chang
Wren Chang
Zawód : handlarz krwią
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
tell her i wasn't scared.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8598-wren-chang#252999 https://www.morsmordre.net/t8601-yue#253113 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f252-pokatna-56-2 https://www.morsmordre.net/t8602-skrytka-bankowa-nr-2037#253118 https://www.morsmordre.net/t8603-wren-chang#253121
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]17.09.20 22:50
Zielone ślepia wywróciły się w wyrazie irytacji.
W jednej chwili chciała adoptować w szlamę, w drugiej odmawiała, gdy ofeorwał jej czystokrwiste potomstwo. Nie wierzył, gdy ojciec mówił mu o problemach, jakie związane są z kobietami. Teraz coraz bardziej był skłonny przytaknąć teoriom nieboszczyka. I jedynie gdzieś w środku, coś odetchnęło z ulgą. Nie chciał być ojcem. Nie nadawał się do wychowywania życia, najlepiej umiejąc je odbierać. I nawet jeśli skłonny był się poświęcić, jej odpowiedź wyraźnie go usatysfakcjonowała.
Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie ku górze, na kolejne jej słowa.
- Uznaj to za prezent z góry, gdybyś na dniach zasłużyła. - Na jedną chwilę głos mężczyzny odrobinę złagodniał. Nie dał jednak wybić się z rytmu. Szlama musiała zginąć, nie było innego wyjścia. Teraz czy za kilka lat, czekał go jeden los. I nic nie było w stanie tego zmienić. Wygrają wojnę, a świat zapomni o istnieniu podłego ścierwa.
Zacisnął palce na dziecku. Zapewne mocniej niż należało, nigdy nie miał z nimi do czynienia. Chłopiec począł wyrywać się. Wyciągać rączki w kierunku Wren, mając nadzieję, że ta wróci. Skryje go w uścisku przyjaźniejszych, cieplejszych ramion.
- Postaram się. - Mruknął. Trzylatek słysząc jego głos rozpoczął płakać. Nie dał jednak rady poruszyć męskim sercem. Silne ramiona zacisnęły się na jego karku, by przerwać kręgi. Szybko. Bezboleśnie. Nim Wren wyszła ze spiżarni, chłopiec przestał płakać. I jego głowa dołączyła do tajemniczego słoiczka spoczywającego w jego kieszeni. Za nią miał otrzymać zapłatę, oszczędził jednak Wren podobnych wiadomości. Nie musiała wiedzieć wszystkiego. Zaklęciem pozbył się resztek krwi, by wygramolić się z piwnicy. Zwłoki potraktował eliksirem kurczącym, zbierając je do dłoni. I tu przywrócił wszystko do porządku, kierując się do salonu.
Przez chwilę stał oparty o próg, przyglądając się schludnej, dokładnej pracy panny Chang. On nie musiał oszczędzać mugolskich części. Żywi, martwi, reprezentowani jedynie przez same głowy… To nie miało znaczenia. Liczyło się jedynie odhaczenie nazwiska oraz pieniądze, jakie miał za nie dostać.
Podszedł do kominka, by wrzucić do niego coś, co przypominało kilka zapałek, w rzeczywistości będąc truchłami zabitej rodziny. Przywołał psa, by podrapać go za uchem, nagradzając za dobrą pracę. Zanosiło się na koniec pracy. Ostrożnie podszedł do Wren, by ułożyć dłonie na kobiecej talii.
- Zabierasz ją ze sobą do której z kryjówek? - Zapytał spokojnym głosem. Jego mięśnie opuszczało napięcie, a zainteresowanie błysnęło w zielonych ślepiach. Mógł zanieść jej charłaczkę, gdzie tylko chciała. Nawet jeśli wiązałoby się to z nieprzespaniem dzisiejszej nocy. - Wracamy, czy masz ochotę jeszcze gdzieś iść? - Jego brew uniosła się lekko w oczekiwaniu odpowiedzi.


Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.

Friedrich Schmidt
Friedrich Schmidt
Zawód : Szmalcownik
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Weil der Meister uns gesandt Verkünden wir den Untergang.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8774-friedrich-schmidt#261043 https://www.morsmordre.net/t8782-listy-do-friedrich-a#261285 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f294-smiertelny-nokturn-10 https://www.morsmordre.net/t8784-skrytka-bankowa-nr-2079#261288 https://www.morsmordre.net/t8785-friedrich-schmidt#261289
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]17.09.20 23:18
Słyszała to. Dźwięk łamanych, pokruszonych kości, zmiażdżonych pod ciężarem wyuczonego gestu. Przestał płakać. Rzewne łezki poniosły się echem po piwnicznym grobowcu, na zawsze zaklinając przeraźliwe dźwięki w kamieniach ścian; przez moment zastanawiała się czy dzieci miały szansę powrócić jako duchy. Czy dotyczyły ich niedokończone sprawunki, niechęć przejścia na drugą stronę, z padołu, którego w rzeczywistości nawet nie zdążyły dobrze poznać, ograniczone w ruchu i mowie. Wspinając się po drewnianej drabinie ku górze wzdrygnęła się na nagłe towarzystwo ciszy. Friedrich mógł być nią rozczarowany, złościć się na fakt, że nagle rozczuliła się nad szlamą, jednak pierwszy raz od pewnego czasu Wren poczuła w sobie ukłucie prawdziwego, szczerego człowieczeństwa. Empatii. I było to problematyczne - ale zniknie, na pewno zniknie, prędzej czy później.
Schmidt poruszał się cicho, kątem oka dostrzegła jego sylwetkę zbliżającą się do kominka i wrzucającego doń kilka niewielkich przedmiotów. Nie pytała o ich naturę, nie chciała tego wiedzieć - jak zwykle i teraz łatwiej było trwać w błogiej ignorancji niż mierzyć się z niewygodną, obdzierającą z idealistycznych mrzonek fantazji. Nie miała ich wiele, właściwie prawie wcale, ale wiedza nakazywała konfrontować się z konsekwencjami. Po co zaprzątać sobie tym głowę? Dzisiejszy wieczór nie był jej zmartwieniem, tylko jego pracą.
- Jeśli nie jest ci potrzebna, zabrałabym ją do strzeżonej kamienicy, nie tak daleko stąd. Niektóre z moich dziewcząt przebywają teraz pod specjalną ochroną, są blisko, na wyciągnięcie ręki - wyznała, nie wspominała mu o tym wcześniej. Zaaranżowany z lordem Black kontrakt okazał się niepomiernie wygodny; zgodnie z jego zapewnieniem jej gąsek nie nękały służby patrolujące ulice, nie zapuszczali się w jej mury szlamotępiący czarodzieje poszukujący guza. Renoma szlachetnego nazwiska robiła swoje. Stał się gwarantem bezpieczeństwa pewnej części jej biznesu i Wren coraz poważniej rozważała ulokowanie większej liczby mugolek w dostępnych pokojach. - Jest ich tam kilka, nawzajem dodają sobie otuchy, wyręczają mnie w tym. Myślą, że jestem lekarzem. I że biorę udział w rewolucyjnej, podziemnej akcji zapewniania im bezpieczeństwa w czasie konfliktu - uśmiechnęła się kwaśno. Póki co nie kwestionowały czemu w bezpiecznych czterech ścianach znajdowały się wyłącznie młode dziewice. A jeśli zaczną to robić, z ich wspomnień wymaże wszelkie podejrzenia.
Pełen zadowolenia pomruk wyrwał się z jej ust zanim zdążyła ów melodię powstrzymać, gdy na swojej talii poczuła dotyk znajomych dłoni. Instynktownie pochyliła się do tyłu, oparła o męski tors, precyzyjnym ruchem przelewając treść strzykawki do fiolki, którą zakorkowała i odłożyła na bok; zebrała dziś cztery fiolki, wystarczająco, by sprostać dwóm, może nawet trzem nowym zamówieniom.
- Przy odrobinie szczęścia i szybkim kroku przejdziemy niezauważeni - wymamrotała pod nosem i odrobinę niechętnie odsunęła się od Schmidta, by poskładać sprzęt i zabezpieczyć ampułki zaklęciem, schować je do torby. Poza tym nie mógł rozpraszać jej swoją bliskością, gdy sięgnęła po różdżkę i przyłożyła ją do skroni Betty, wypowiadając bezgłośne, ograniczone do objęć myśli obliviate. Było wypraktykowane, lecz wciąż wymagało pokładów koncentracji i precyzji, którym miała nadzieję sprostać. Później zajmie się wyjaśnieniem przelęknionej dziewczynie co stało się z jej siostrą, czemu nagle znalazła się w nieznanym miejscu. - A potem możemy iść do ciebie. Mam ochotę na wino i kąpiel, długą, z pianą. W twojej wannie, ale bez ciebie - wzruszyła ramieniem, wciąż nie patrząc na mężczyznę, choć w jej oczach widać było wątłe ogniki złośliwego rozbawienia.



it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wren Chang
Wren Chang
Zawód : handlarz krwią
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
tell her i wasn't scared.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8598-wren-chang#252999 https://www.morsmordre.net/t8601-yue#253113 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f252-pokatna-56-2 https://www.morsmordre.net/t8602-skrytka-bankowa-nr-2037#253118 https://www.morsmordre.net/t8603-wren-chang#253121
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]18.09.20 19:01
Friedrich uniósł brew z zaciekawieniem ku górze. Nie sądził, że chętnie wyjawi mu miejsce ukrycia swoich dziewcząt. Był dla nich zagrożeniem. Wilkiem o ostrych kłach, mogących w każdej chwili rozszarpać ich delikatne, dziewicze gardełka. W taki sposób z resztą przyszło się im poznać.
- Bezpieczne miejsce w Londynie? Lepiej, aby chronił je ktoś o odpowiedniej mocy. - Mruknął jedynie. Nie wnikał w szczegóły. Był pewien, że jeśli panna Chang będzie chciała się nimi podzielić, nie będzie potrzebowała ku temu zachęty. Wątpił jednak w stuprocentową bezpieczność podanego miejsca. Londyn dla niemagicznych już dawno przestał być bezpiecznym miejscem. To tu głównie żerowały sępy podobne jemu - nie obawiające się odbierać życia, zgarniające za każde pękatą sakiewkę złotych monet. Ale o tym powinna wiedzieć. Nie jemu było wytaczać tory jej zawodowej ścieżki, tak samo jak ona nie winna ingerować w jego zawód. Prosta symbioza polegająca na wiarę w inteligencję drugiej osoby.
Słuchał, lecz nie komentował słów dotyczących mugolek przebywających pod jej skrzydłami. Jedynie owinął nieco mocniej dłonie wokół jej wąskiej talii, na chwilę opierając brodę o czubek jej głowy. Posiadał pojęcie o mugolach. Znał podstawowe informacje na ich temat, które pomagały mu w tropieniu oraz wodzeniu ich za nos, jeśli wymagała tego sytuacja.
Z gardła mężczyzny wyrwał się cichy pomruk zamyślenia.
- Nie musimy martwić się patrolami, nie zwykli zadawać mi pytań. - Stwierdził, wypuszczając kobietę ze swoich ramion. Bezpieczniej było, jeśli nie wzbudziliby niczyich podejrzeń, chciał jednak uspokoić pannę Chang. Był szmalcownikiem. Poruszanie się z ofiarą u boku było dlań codziennością. Wystarczyło kilka słów, by patrole straciły nim zainteresowanie.
Poczekał, aż dziewczyna rzuci Obliviante na mugolkę, by bez większego wysiłku przerzucić sobie związane dziewczę przez ramię niczym worek ziemniaków. Był gotowy do wyjścia oraz zmierzenia się z resztą uliczek, aby dostarczyć specyficzny prezent w odpowiednie miejsce.
- Zobaczymy ile beze mnie wytrzymasz. - Mruknął, z cieniem rozbawienia w głosie. Poczekał, aż panna Chang się spakuje. Następnie w towarzystwie wiernego psa ruszyli londyńskimi ulicami, by odnieść Betty do kryjówki i wrócić na Nokturn, kończąc dzień w wannie pełnej gorącej wody.


| zt. x2




Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.

Friedrich Schmidt
Friedrich Schmidt
Zawód : Szmalcownik
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Weil der Meister uns gesandt Verkünden wir den Untergang.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8774-friedrich-schmidt#261043 https://www.morsmordre.net/t8782-listy-do-friedrich-a#261285 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f294-smiertelny-nokturn-10 https://www.morsmordre.net/t8784-skrytka-bankowa-nr-2079#261288 https://www.morsmordre.net/t8785-friedrich-schmidt#261289
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]23.12.20 21:49
| stąd uciekliśmy

Uśmiechnął się, trochę bezwiednie, a trochę z wdzięcznością, gdy Marcelius przytaknął w odpowiedzi na wysunięty przez niego pomysł. Zdawał sobie sprawę, że budowa boiska nie była ani niczym przełomowym, ani absolutnie koniecznym – wciąż były kolejne schronienia do wzniesienia, Oaza potrzebowała miejsc na trzymanie zapasów, lecznicy – ale z jakiegoś powodu chciał, a może potrzebował, wyjść poza tę konieczność; zrobić coś więcej, coś co pozwoliłoby na oderwanie myśli od wojny i tej otaczającej go zewsząd tymczasowości, nieodpartego wrażenia czekania na nieuniknione. Zerknął w stronę przyjaciela, zastanawiając się przez moment nad jego słowami. Wiedział, co miał na myśli, a kiedy mówił, jego myśli w jakiś naturalny sposób pomknęły w stronę wybrzeża w Puddlemere; tego, na którym pierwszy raz od dawna spotkał Hannah. – Na chwilę – powiedział w końcu, kiwając głową w zamyśleniu. Czasami zapominał – pozwalał sobie oderwać myśli od codzienności, od wspomnień przesiąkniętych wojną, udawać, że wszystko było jak dawniej – choć im więcej czasu mijało, tym to dawniej coraz mocniej zaczynało przypominać bardziej mityczną, utkaną z wyobrażeń i nadziei krainę, niż coś, co kiedyś faktycznie tchnęło głównie normalnością. – Nie na d-d-długo – dodał ciszej, bo przecież nie dało się uciekać w nieskończoność; można było się rozpędzić, popędzić do przodu, zostawić za sobą rzeczywistość – ale ona zawsze ostatecznie go doganiała, bez względu na to, jak daleko by nie pobiegł. Nawet za granicami kraju nie dawała mu spokoju.
No jasne – przytaknął entuzjastycznie, nie mając nic przeciwko przyjęciu pary silnych rąk do pomocy. Wprost przeciwnie – ucieszył się, zwłaszcza, że propozycja padła ze strony Marcelego; chociaż nie przyznałby tego na głos, to trochę się obawiał, że któregoś dnia zwyczajnie zniknie mu z oczu jak inni, rozmyje się w wojennej zawierusze – a następnym razem, gdy o nim usłyszy, będzie jedynie nazwiskiem wymienionym gdzieś pomiędzy wierszami przyniesionej do Oazy gazety. – I tak bym cię o to pop-p-prosił – dodał, co było prawdą tylko połowicznie – nie z braku zaufania, a pewności co do tego, jak podobny pomysł mógł zostać przyjęty.
Pokręcił głową, w pierwszej chwili chcąc zaprzeczyć – nie uważał Rycerzy Walpurgii za bezwolnych szaleńców, nie chciał, nie miał zamiaru zwalniać ich z odpowiedzialności za wszystko, czego się dopuścili – ale być może w słowach Marcela kryła się jakaś prawda; może ich umysły naprawdę były zatrute, przesiąknięte tym wszystkim, w czym wyrastali – w plątaninie lepkich i paskudnych uprzedzeń. Przecież już w Hogwarcie się z tym spotykał – z dzieciakami wyzywającymi go od szlam, z prostymi urokami wymierzanymi w plecy, podcinającymi nogi, śmiejącymi się okrutnie, gdy na jednym z meczów wybił sobie obie jedynki. – Myślę, że zawsze to w n-n-nich siedziało. Tylko nie mieli odwagi tego p-po-pokazać. Teraz czują się bezkarni. – Z Ministerstwem Magii po swojej stronie, z najpotężniejszym czarnoksiężnikiem wszechczasów za swoimi plecami; czym właściwie mogli im zagrozić? Nauczką udzieloną od czasu do czasu, pojedynczą wygraną walką, tonącą w całym morzu innych? – Nie są zaczarowani, M-m-marceli, doskonale wiedzą, co robią. Ci, których sp-p-potkałem ostatnio, na pewno byli przy zdrowych zm-m-mysłach – dodał cierpko, wspominając potyczkę stoczoną na wypełnionym cieniami cmentarzu. Szmalcownik, którego obaj spotkali, też nie działał w szale – w jego brutalności i okrucieństwie było jakieś przerażające wyrachowanie, precyzja; kompletny brak emocji, z jakim opowiadał o tym, co zrobił dzieciom i ich matce, do dzisiaj wywoływał u Billy’ego dreszcz.
Przyglądał się przyjacielowi spod ściągniętych bezwiednie brwi, gdy wyrzucał z siebie kolejne słowa przepełnione współczuciem, potrzebą przyłączenia się do toczącej się od miesięcy walki; o świat, który znali, i którego żaden z nich nie chciał utracić. W jasnych tęczówkach błysnęło uznanie; wiedział doskonale, że niełatwo było odrzucić obojętność i wyjść poza pozornie bezpieczny kokon ignorancji, bo nawet pośród ludzi niegdyś mu bliskich znaleźli się tacy, którzy poddali się bezradności – a Marcel stawać do walki nie musiał; nikt nie miałby mu za złe, gdyby zwyczajnie pozostał w Oazie, pomagając mieszkającym w niej ludziom w codziennych obowiązkach. Nie dziwiło go to wcale, wiedział, że nie brakowało mu odwagi; nie potrafił jednak zupełnie odegnać od siebie troski i jakiejś cichej odpowiedzialności, złudnie podobnej do tej, jaką odczuwał zawsze w stosunku do młodszego rodzeństwa, wobec którego wszystko działo się jakoś za wcześnie – nawet jeśli wszyscy zdążyli już dawno wejść w dorosłość. – W p-p-porządku – powiedział w końcu, przyjmując słowa Marcela do wiadomości, wiedząc, że nie był w stanie – nawet gdyby spróbował – znaleźć takich, które by im zaprzeczyły. Czy nie byłoby to zresztą hipokryzją? Czuł dokładnie tak samo, te same impulsy wyciągnęły go ze świata kręcącego się wokół ligi Quidditcha i zaprowadziły prosto w szeregi Zakonu Feniksa. Kiwnął głową, pozornie zgadzając się jedynie na to, by przyjaciel mu towarzyszył – choć prosty gest kojarzył mu się nieodzownie z tą samą kapitulacją, z jaką zdecydował się wreszcie opowiedzieć o organizacji Lydii.
Szedł szybkim krokiem, po drodze wysłuchując uważnie dzielącego się informacjami Marcelego; nie mówiąc wiele, ale każdy jeden skrawek zachowując w pamięci, wiedząc, że mógł okazać się kluczowy. – Czy czarodzieje mogli im p-p-pomóc? Ukryć się? – zapytał, spoglądając z ukosa na przyjaciela. Ich światy, magiczny i mugolski, przenikały się odkąd pamięć sięgała, ale anomalie i wojna, która po nich nastąpiła, zburzyła większą część istniejących od dawna murów. To, co powstało, przypominało chaos, ale nie zawsze prowadziło do rozlewu krwi. Jeśli mugole zdołali utrzymać się przy życiu w opanowanym przez wroga mieście, musieli mieć jakąś pomoc z zewnątrz.
Dostrzegał niezadowolenie wyraźnie malujące się na twarzy Marceliusa, ale wiedział też, że tym razem to on miał przewagę – póki nie zaleźli się poza Oazą, mógł w każdej chwili zmienić zdanie, wezwać Gwardię i zorganizować akcję bez udziału przyjaciela. Nie zrobiłby tego – ale być może on sam nie musiał o tym wiedzieć. – Tylko w razie ostateczności – powiedział, ale nie wycofał się z prośby, w odpowiedzi na krótką obietnicę kiwając głową – i oddychając z ulgą. – Dzięk-k-kuję – odparł ciszej, a później ruszył już dalej – przez portal, do Zakazanego Lasu; zatracony we własnych myślach na tyle, że w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co właściwie zapytał go Marcel. A gdy już zrozumiał – zawahał się, choć cisza trwała zaledwie przez kilka sekund, parę szybkich oddechów. – Bathilda Bagshot. Z p-po-pomocą członków Zakonu. I lorda Longbottoma – odpowiedział, sięgając pamięcią do wszystkiego, co przekazała mu Hannah. Nie znał szczegółów tego, jak właściwie powstał portal, nie rozumiał działającej na wyspie magii; podejrzewał, że nawet gdyby spróbował, nie pojąłby w pełni jej istoty. Obejrzał się za siebie, na miejsce, w którym umiejscowienie portalu znaczyły kamienie. – Nie było mnie p-p-przy tym, wyjechałem jakiś czas wcześniej. Musiałem zab-b-brać Amelię poza wyspy, anomalie – źle je zn-n-nosiła – wyjaśnił, brzmiąc trochę, jakby się usprawiedliwiał; może poniekąd tak było. Odchrząknął. – Przewodziła nam wcześniej. P-p-pani Bagshot. Zginęła w tę samą noc, w którą Zakon op-p-panował anomalie. Wtedy też powstała Oaza. I m-m-magia, którą ją chroni. – Tego, że istniała, trudno było nie zauważyć; zdawała się znajdować wszędzie, unosić się w powietrzu, promieniować od skał i pulsować w korzeniach rosnących na wyspie drzew. Czyniła je niezwykłym, napełniała nadzieją; na to, że wciąż jeszcze istniało coś dobrego.

Przeniesienie się z Zakazanego Lasu do przycupniętego na obrażeniach Londynu miasteczka kojarzyło mu się z nagłym przeskoczeniem do innego świata; ciepło i poczucie przynależności, które towarzyszyło mu zawsze w pobliżu Oazy, rozmyło się błyskawicznie, zastąpione czujnością – tym silniej krążącą pod skórą, im bardziej zbliżali się do granic miasta. W trakcie lotu nie mówił prawie nic, zajmując się głównie obserwowaniem – nie miał zamiaru dać się zaskoczyć, nie tym razem; zbyt wiele od tego zależało. Gdy tylko pojawiła się pierwsza ku temu okazja, zniżył lot, chowając się pomiędzy ścianami budynków. Nie było to do końca bezpieczne, nie wiedział, kto mógł wyglądać z okien – ale i tak czuł się w ten sposób mniej odsłonięty, mniej wystawiony na mogący nadejść w każdej chwili atak. – Tutaj? – upewnił się co do kierunku wskazanego przez Marcela, po czym skręcił we właściwą uliczkę i zwolnił, teraz dryfując zaledwie na wysokości metra; może dwóch. Gdy dotarło do niego pytanie przyjaciela, w pierwszej chwili chciał powiedzieć, że nie – nic nie słyszał, okolica była cicha – ale nim zdążyłby to zrobić, do jego uszu dotarł dźwięk, który sprawił, że włosy na karku stanęły mu dęba. Tupot stóp, marszowy, wyćwiczony; co najmniej kilku. I to niedaleko; skręcił gwałtownie w pierwszy lepszy zaułek, wychylając się zza niego w samą porę, żeby dostrzec patrol. – Szlag. Nie damy im r-r-rady – mruknął, palcami podciągając trzonek miotły wyżej, kierując ich głębiej w sąsiednią uliczkę; szukając miejsca, w którym mogliby zaczekać, aż zrobi się spokojniej. – Musimy p-p-poczekać, może tylko tędy przechodzą – powiedział, rozglądając się. – Znasz tę okolicę? – zapytał, licząc na to, że być może Marcel był w stanie wskazać im jakiś skrót, kryjówkę; miejsce, w którym nie znajdowaliby się aż tak bardzo na widoku.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]23.12.20 21:49
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością


'Londyn' :
Brukowana uliczka - Page 7 G5KxmIW
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Brukowana uliczka - Page 7 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]26.12.20 20:44
W drodze myślał o tym, o czym mówił Billy, o rycerzach, o tym, czy to możliwe, by z człowieka wyszło tak straszne, tak wielkie, tak niedorzecznie okrutne zło tylko dlatego, że odeszło widmo kary; chciał wierzyć, że czarodziejski świat osiągnął jakiś stopień cywilizacyjny, że nie byli tylko zwierzętami podatnymi na najprostsze instynkty, że rozumieli sens i konieczność ludzkiej egzystencji, że rozumieli chociaż tyle, że nikt nie miał prawa mówić jednym, że wolno im żyć i drugim, że muszą umrzeć. Nie wiedział wiele ani o świecie, ani w zasadzie o tym całym konflikcie w szerszej perspektywie, ale to co wiedział na pewno - to że ci ludzie byli po prostu źli i to co robili też było złe. Chciał ich usprawiedliwić, bo tak było wygodniej. Wierzyć, że stoi za tym coś innego, niż człowiek - bo chyba to właśnie myśl o tym, że czarodziej zdolny był do czynów tak strasznych, była najbardziej przerażająca ze wszystkich. Jeszcze przed opuszczeniem Oazy wpatrywał się w niego błagalnie, jakby niemo chciał na nim wymóc równie niemą obietnicę, że że Billy naprawdę każe mu uciekać tylko wtedy kiedy nie będzie innego wyjścia. Nie chciał, to by było tchórzostwem - a on chciał pomóc na tyle, na ile był w stanie, nawet, jeśli nie potrafił wcale wiele. Nie potrafił siedzieć bezczynnie, mimo słów przyjaciela czuł, że był jej to winny. Że był to winien za nią - odeszła nie kończąc tej sprawy.
- Nie wiem, Billy - przyznał, kiedy zapytał o pomoc czarodziejów, odwlekając, było mu wstyd. Zostawił mamę samą na tak długo - to cud, że w ogóle natrafił na nią żywą, że mógł się z nią pożegnać. Nawet, jeśli dostał na to tylko taki sposób. Chciał wierzyć, że bez niego cierpiałaby bardziej, że czarodziej o niemieckim akcencie znęcałby się nad nią dłużej. Przez niego był zmuszony to zakończyć, a dzięki Billy'emu - w ogóle przeżył. - Ja... nie widziałem się z nią przez pewien czas - dodał, wyjaśniając, choć i tych słów nie wypowiedział z łatwością. - Wydawało mi się, że odkąd się wyprowadziłem, mama żyła znów wśród mugoli. Wiesz, mojego taty przy niej nigdy nie było. Była po tej stronie trochę... zagubiona. Ale nie wiedziałem, że pomaga innym w ucieczce. Mogę nie wiedzieć więcej - Chyba powinien przyznać się do tego na głos, przygotować Billy'ego na to, co mogą spotkać. Dobrze wiedział, że gdyby mama potrzebowała takiej pomocy, nigdy nie poprosiłaby o to jego. Nie chciałaby go narażać. Ale... - Jeśli nikt z nich nie nawiązał kontaktu z wami, a o tym byś pewnie wiedział, szansa jest mała. W jej rodzinie nie ma więcej czarodziejów, jestem tylko ja. - I tylko ja - ją zawiodłem. Pewnie nikt już nie żyje, co? - chciał dopytać, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Niebawem się przecież dowiedzą, teraz mógł tylko próbować oderwać od tego myśli - pozostając pod wrażeniem tak wyspy, jak i zaklęć, które ją zabezpieczały.
- Ta historyczka? Jej książki były nudniejsze od tego - zauważył, mówiąc o samym portalu. Nie wiedział o jej śmierci, czarownice w tym wieku wydawały się nieśmiertelne, nie wstrząsnęło to nim też mocno, bo nie zdawał sobie sprawy ze wszystkiego, co zrobiła dla Zakonu. Jej poświęcenie było zbyt abstrakcyjne w kontekście wszystkiego, co go otaczało i wszystkiego, co było dla niego nowe. - Krewka staruszka - zauważył, może nieco niegrzecznie. Na jego dalsze słowa umilkł na chwilę, zbierając się ku najwłaściwszej odpowiedzi; wszystkie wydawały się niedostatecznie dobre. Anomalie były dla dzieci okrutne, pamiętał to.
- Przykro mi - odpowiedział szczerze. - Na Arenie jest kilkoro dzieci, wszystkie wtedy odseparowano w specjalnych wagonach. Dla bezpieczeństwa, naszego i ich. Mała Sue rozbudziła kiedyś moce, które oplotły szarfę, na której ćwiczyła, wokół jej szyi. Gdyby obok nie było akurat Toma, byłaby chyba martwa. Pół roku to dużo dla dziecka - Czy zmarnowali talenty? Trudno powiedzieć, część z nich to pewnie odrobi w późniejszym czasie, a część już nie. Tak mówił szef. - Myślisz, że tak wygląda koniec świata, Billy? - Najpierw to, a potem wojna, czy ten koszmar w ogóle miał się kiedykolwiek skończyć? Czy po tym - przyjdzie kolejny?
- Tak - odparł, wyrwany z zamyślenia, kiedy Billy zapytał o upewnienie się kierunku, poznawał te mury doskonale. Mury, ulice, okna, tylko ludzie poznikali, Londyn był opuszczony. Opanowany przez bestie. Instynktownie wyprostował plecy i zadarł brodę, słysząc hałas, serce uderzyło mocniej. Przesunął dłonie z przyjaciela na trzonek miotły, chwytając się go ostrożnie z przodu i z tyłu, gotów zaskoczyć z miotły w każdej chwili - byli nisko. Ale Billy słusznie ocenił sytuację, policjantów było potwornie dużo. Cokolwiek by nie zrobili, przytłoczyliby ich przewagą liczebną. Kiwnął głową. - Znam, mama często zachodziła w te strony - przyznał cichym szeptem, bacząc, by nie zwrócić na siebie uwagi tych ludzi. - Możemy przelecieć od drugiej strony, tunelem. Tamtędy - Wskazał ręką pobliski zaułek. - Drogi się ze sobą nie łączą, patrol musiałby ruszyć za nami, żeby się tam znaleźć - kalkulował szybko, przypominając sobie topografię miasta; znał ją bardzo dobrze, przemykał uliczkami nie bacząc na blokady i mury, często z dachu na dach. - Za tą bramą jest podwórko, dalej brama, nad którą przelecimy - z niej można przedostać się dalej pod ziemią na sąsiednie podwórko. Stamtąd też można wejść do tej kamienicy - wskazywał dalej, lecz nad jego ramieniem śmignął promień drętwoty. - Cholera! - wymsknęło mu się, Billy zwinnie wyminął kilka promieni, Marcel odwrócił się, chroniąc ich oboje zaklęciem tarczy: - Protego maxima! - zawzięcie i z determinacją po raz pierwszy w życiu usiłując wypowiedzieć tę inkantację w rzeczywistych warunkach zagrożenia; z sukcesem, którym jednak nie mógł cieszyć się długo - promienie trzaskały ze wszystkich stron, manewrowanie miotłą stało się niemożliwe, a on potknął się kolejnym razem - drętwota trafiła go w plecy, nie był w stanie dłużej utrzymywać równowagi; spadł z nisko lecącej miotły. Kątem oka dostrzegł też upadającego Billy'ego - i więcej nie pamiętał już nic.

Minęło trochę czasu, nim przebudził się ponownie - słońce zdążyło zajść, spowijając ulice mrokiem; ze zdumieniem, dotykając fragmentów swojego ciała, dostrzegł, że w zasadzie nie było mu nic - i że nie znajdował się wcale w Tower, a wciąż leżał na tym samym podwórku. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do połmroku, dostrzegł przed sobą coraz wyraźniejszą sylwetkę Billy'ego z różdżką, który musiał wyrwać go spod mocy zaklęcia.
- Dz-dzięki - mruknął, nie mieli dzisiaj szczęścia. Fakt, że jego przyjaciel miał przy sobie różdżkę, był jednak budujący - momentalnie sięgnął rękoma do własnych kieszeni, szukając własnej. - Jest - zawołał, nie miał jej przy sobie, ale leżała tuż obok. - Zabrali mi całą forsę - Nie miał jej przy sobie dużo, kilka knutów zarobionych na noszeniu drewna dla jednego z mieszkańców Oazy. Przeklął pod nosem. - Jesteś cały? - zapytał, wstając z jego pomocą. Lekko się chwiał, ale szybko odzyskał władzę w mięśniach. - Przepraszam, oni są teraz wszędzie. Nie wiedziałem, że tutaj też - Skrzywił się, wprowadził ich prosto w zasadzkę. - Co z miotłą? Nie zabrali jej? - Spojrzał na niego jeszcze raz. - Lećmy dalej - poprosił, choć kiedy przeszedł trzy pierwsze kroki - jeszcze się nieco chwiał. Przy czwartym stanął pewniej. Chciałby się napić choć łyku wody, ale nie sądził, że ta wyprawa zabierze im aż tyle czasu. Może z mieszkania, które mieli sprawdzić, uda im się zabrać choć trochę wody.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]31.12.20 20:48
Kiwnął głową, wysłuchując odpowiedzi Marceliusa i zerkając na niego z ukosa. Przez ostatnie tygodnie nie zadawał mu wielu pytań – o ten przeklęty wieczór ani o jego mamę, ani o to, co dokładnie rozegrało się w mieszkaniu, zanim do niego dotarł. Czasami wydawało mu się, że powinien; nie zapomniał jeszcze – i nie miał zapomnieć nigdy – jak trudne było mierzenie się z podobnymi emocjami, z utratą, z żalem wypełniającym wnętrzności – jednak za każdym razem, gdy na usta cisnęło mu się jedno z niezadanych wciąż pytań, tracił pewność siebie, nie potrafiąc odnaleźć odpowiednich słów. Teraz trochę żałował; być może gdyby poruszył ten temat wcześniej, dotarliby do londyńskiej kryjówki dawno temu. Zaklinał rzeczywistość, by mimo wszystko nie było za późno. – Rozumiem – odpowiedział po chwili zastanowienia; później zamilkł na moment, zbierając myśli. – Moja m-m-mama też przez większość życia żyła wśród m-mu-mugoli. Była czarownicą, ale p-p-porzuciła ten świat, gdy poznała tatę. Chyba wiedziała, że n-n-nigdy się w nim nie odnajdzie – powiedział, uśmiechając się bezwiednie, gdy jego myśli na moment wróciły do ich rodzinnego domu na wsi. Czasami się nad tym zastanawiał – jak wyglądałoby ich życie, gdyby ani on, ani reszta jego rodzeństwa nie odziedziczyła magicznych zdolności. Czy wciąż byliby wszyscy razem, gdzieś tam, z daleka od pochłaniającego Anglię konfliktu? A może już dawno temu dopadliby ich szmalcownicy, żeby wymienić ich głowy na kilka złotych monet? – Przykro mi, Marceli – odezwał się po chwili, odrywając się od własnych wspomnień i przenosząc spojrzenie na przyjaciela. Coś w jego słowach nie dawało mu spokoju. – Że nie dot-t-tarliśmy do niej wcześniej – dodał, tonem balansującym gdzieś na krawędzi współczucia i przeprosin. Zdawał sobie co prawda sprawę z tego, że Zakon Feniksa nie był w stanie uratować wszystkich – że było ich zbyt niewielu, podczas gdy mugole i czarodzieje mugolskiego pochodzenia przewyższali ich liczebnością wielokrotnie – ale i tak zdarzało się, że nie potrafił oprzeć się nieznośnemu przekonaniu, że wciąż robili za mało.
Zaśmiał się bezgłośnie w reakcji na słowa Marcela, zaraz jednak poważniejąc; on również nie rozumiał wszystkiego – przebywał poza granicami kraju wystarczająco długo, by ominęła go seria najważniejszych wydarzeń – ale nie mógł nie czuć wdzięczności, gdy myślał o Oazie – i o tym, że obecnie było to jedyne miejsce, w którym jego córka mogła być bezpieczna. – Była wielką cz-czarownicą – powiedział tylko cicho, raz jeszcze obracając się w stronę portalu. – Gdyby nie ona, nigdy n-n-nie udałoby się ich powstrzymać. Anomalii. – Wolał sobie nawet nie wyobrażać, co stałoby się wtedy; ze światem, z nimi, z Amelią; choć w miarę jak kurz po tamtych dniach opadał, anomalie stawały się jedynie coraz odleglejszą opowieścią, to wciąż niełatwo było zapomnieć o horrorze, jaki ze sobą niosły.
Opowieść o małej Sue sprawiła, że dreszcz przebiegł mu po plecach. – Starałem się jej p-p-pilnować, wiesz. Myślałem, że jakoś to p-p-przeczekamy. Ale te ataki były takie niesp-p-podziewane… – Pokręcił głową; wolałby nigdy więcej do tego nie wracać. Do tej niepewności, strachu; lęku o to, co może stać się za minutę, jutro, za tydzień. – Raz przypadkowo pozbawiła mnie p-p-przytomności. Na szczęście na miejscu b-była uzdrowicielka – powiedział, nie wspominając jednak o tym, że było to ich pierwsze spotkanie – na cmentarzu, na pogrzebie jej matki; w dzień, w którym dowiedział się, że był ojcem. – Nie chciałem, żeby musiała żyć w st-t-trachu, już i tak przeżyła za dużo. Camilla – to znaczy, jej mama – zginęła w majowym wyb-b-buchu. – Niewielu rzeczy żałował tak bardzo, jak tego, że ani razu przez te wszystkie lata nie spróbował wyciągnąć do niej ręki – aż do chwili, w której było już na to za późno.
Na pytanie Marcela nie odpowiedział od razu, przez kilka sekund ważąc słowa na języku. – Koniec tego świata, który znamy, b-b-być może – odparł w końcu, spoglądając w stronę przyjaciela. Nie chciał dawać mu fałszywej nadziei ani całkowicie jej odbierać, zresztą – on sam też nie wiedział, wciąż jeszcze próbując się w tym wszystkim odnaleźć. Były momenty, w których wydawało mu się, że nie było tu już dla niego miejsca; i inne – jaśniejsze, ciepłe, kiedy znów czuł się szczęśliwy, prawie będąc w stanie patrzeć w przyszłość bez strachu. Westchnął bezgłośnie. – Ale nie wierzę, że oni wyg-g-grają. Jest za dużo dobrych ludzi, żeby to było m-m-możliwe. Nie wybiją nas wszystkich – zawsze będzie k-k-ktoś, kto się temu sprzeciwi, stanie w ob-b-bronie innych. A póki walczymy, cały czas jest n-n-nadzieja. – Musiał w to wierzyć; w to, że ich rzeczywistość nie mogła wyglądać w ten sposób wiecznie, że czarne chmury wiszące nad Anglią miały się rozwiać. Może nie jutro, nie za miesiąc, ani za pół roku – może nawet miał tego nie doczekać – ale jeśli istniała szansa, że lepszych dni doczeka Amelia, to już samo to mu wystarczało, żeby się nie poddawać. Nie mógł zresztą tego zrobić – otoczenie jej opieką było jego obowiązkiem; takim, którego nie miał zamiaru zlekceważyć.
Wydawało się, że pogrążył się w tych myślach odrobinę za długo; że ich resztki trzymały się go jeszcze, gdy przelatywał pomiędzy budynkami, starając się jak najbardziej oddalić od patrolu. Docierały do niego wskazówki przekazywane przez Marceliusa, starał się podążać za nimi jak najostrożniej – przelatując tunelem, na podwórko i w stronę bramy – ale skupiając się na tym, co miał przed sobą, zapomniał o pilnowaniu ich pleców, orientując się, że mieli ogon dopiero, gdy pierwsze z zaklęć przemknęło tuż nad nimi. – Szlag! Trzymaj się – wyrwało mu się; zareagował instynktownie, skręcając gwałtownie i odbijając w lewo, ale w wąskim zaułku niewiele było miejsca do manewrów; jak mógł być tak nieuważny? Odwrócił się przez ramię, chcąc sprawdzić, kto ich atakował; nie dostrzegł mundurów, co stanowiło jakąś pociechę, jednak kolejne dwa zaklęcia skutecznie rozproszyły sekundowe ukłucie ulgi. Poderwał miotłę w górę, żeby później znów zapikować w dół, ale wiedział, że nie był w stanie unikać furkoczących promieni w nieskończoność; następny prawie ich dopadł, w ostatniej chwili rozbijając się o wyczarowaną przez Marcela tarczę. – Dobra rob… – zdążył jedynie powiedzieć, nim silna drętwota uderzyła go w klatkę piersiową, nadlatując ze strony, którą do tej pory uznawał za bezpieczną; w ostatnim odruchu spróbował jeszcze mocniej zacisnąć palce na miotle, czując, jak staje się lżejsza, gdy zsunął się z niej Marcel – a później stracił kontrolę nad kierunkami, góra i dół zlały się ze sobą, a głuche uderzenie o bruk pozbawiło go przytomności.

Gdy się ocknął, leżał w zupełnej ciemności – i przez jedną przerażającą sekundę pomiędzy przebudzeniem a błogą nicością, sądził, że oślepł; serce uderzyło mu niespokojnie w klatce piersiowej, zmuszając go do podniesienia się do pozycji siedzącej – za szybko; zakręciło mu się w głowie, a żółtawy blask odległych latarni zawirował szaleńczo, przyprawiając go o mdłości, ale też informując, że wciąż widział – jedynie nad Londynem zapadł zmrok. – Pieprzone p-p-psidwakosyny – mruknął, dłonią sięgając pulsującej boleśnie skroni – musiał nabić sobie potężnego siniaka – i dopiero wtedy orientując się, że w dłoni znów ściskał różdżkę.
Rozejrzał się, mrugając kilkakrotnie powiekami, widząc coraz więcej – w miarę, jak jego oczy przyzwyczajały się do braku światła. Kilka metrów od siebie zobaczył swoją miotłę, odrzuconą, ledwie widoczną w cieniu najbliższego budynku; tuż za nim leżał Marcel, z ciałem nadal nienaturalnie zesztywniałym i ułożonym pod dziwnym kątem. – Marcel? – odezwał się odruchowo, od razu uświadamiając sobie, że przyjaciel nie był w stanie mu odpowiedzieć. Dźwignął się z ziemi, podchodząc do niego i wyciągając różdżkę. Finite incantatem, wypowiedział w myślach, starając się ściągnąć oblepiające go zaklęcie – a później odetchnął z ulgą, gdy przyjaciel się poruszył. – Żyjesz? – upewnił się, wyciągając w jego stronę rękę, żeby pomóc mu wstać – a później obserwując, jak przeszukuje kieszenie. Okradli ich? Instynktownie sięgnął do własnych, odkrywając, że i jego sakiewka zniknęła. Na szczęście – prawie pusta, wyszedł z Oazy tak, jak stał, nie zabierając ze sobą prawie żadnych pieniędzy; tam i tak niewiele można było za nie kupić. – Też wszystko mi z-z-zabrali – odpowiedział, znacznie bardziej niż tych paru knutów żałując straconego czasu; jak długo tu leżeli? – Czuję się, jakbym p-p-porządnie zabalował, ale nic sobie nie złamałem. A t-t-ty? – zapytał, wolną ręką znów sięgając głowy, żeby rozmasować rosnącego na skroni guza. – Daj spokój, to nie twoja w-w-wina – odpowiedział od razu, gdy Marcel zaczął przepraszać – nie miał za co; nikt nie mógł przewidzieć, za którym rogiem czaili się cholerni złodzieje. – Zostawili miotłę, to musiały być jakieś p-p-półgłówki. Jest warta ze t-t-trzydzieści razy tyle niż to, co przy sobie miałem – odparł, ciesząc się z takiego obrotu spraw może trochę za bardzo; miotła była mu potrzebna, polegał na niej jak na własnej ręce – była też prezentem od Hannah – i niezwykle trudno byłoby mu odżałować jej utratę. – Lecimy dalej – przytaknął, odwracając się, żeby zrobić parę kroków w stronę miotły – ale gdy tylko się schylił, hałas gdzieś po jego lewej skutecznie odwrócił jego uwagę.
Co znowu?..
Uważaj! – zdążył jedynie krzyknąć, zanim wiązka zaklęcia przemknęła tuż nad jego ramieniem, żeby uderzyć w ścianę kamienicy. Podniósł się natychmiast, robiąc krok do tyłu; w ciemności zamajaczyła mu sylwetka mężczyzny, wydawało mu się, że tylko jednego.
– Rodzice was nie nauczyli, żeby nie plątać się po zmroku? – usłyszał; głos był obcy, zachrypnięty, podszyty jakąś niewypowiedzianą groźbą. Odwrócił się przez ramię, odszukując spojrzeniem Marceliusa. Czarodziej, który ich zaatakował, stał tuż przy bramie, ponad którą mieli przelecieć. Nie mogli go zignorować – i to nie tylko dlatego, że stał im na drodze; jego głos, donośny i wyraźny, mógł w każdej chwili ściągnąć na ich kolejny patrol magicznej policji.

| idziemy do szafki!




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]03.01.21 18:57
wychodzimy z szafki

Walka nie trwała długo, czarodziej był sam, ale serce Marcela biło zdecydowanie zbyt szybko - puścił się biegiem do wejścia, ale zwolnił, mijając spetryfikowane ciało. Nie zdążył go oślepić, szczęśliwie wzrok czarodzieja wydawał się skierowany w inną stronę - nieprzyjemne uczucie w żołądku wywołał widok krwi rozlanej wokół niego, po dwóch bliźniaczych zaklęciach - dodatkowo rozbryźnięty uderzeniem everte stati.
- On... - zaczął, oglądając się na Billy'ego, ale zadawało mu się, że ujrzał odpowiedź na jego twarzy - on żyje, prawda, Billy? Był tylko unieruchomiony, trochę posiniaczony... - Jak odeszła? - zwrócił się nagle do swojego towarzysza. Mówił o swojej mamie, pamiętał. Zanim ich napadnięto, zanim to wszystko się zaczęło. - To... to moja wina - przyznał, może ośmielony jego wcześniejszym wyznaniem, może roztrzęsiony niedawnymi zdarzeniami, a może wszystko po części. - Uwierzyłem im. Że nie powinienem jej teraz widywać, że tak będzie lepiej. Myślałem, że chcą dobrze. U nas, w cyrku. W zasadzie, to nie wiem, czy naprawdę tak myślałem. Chyba... chyba się po prostu nie popisałem. Zawiodłem ją - Billy nie powinien go przepraszać, jeśli ktoś był temu wszystkiemu winien, to tylko on. Mógł zajrzeć do niej wcześniej, pomóc jej opuścić miasto. Namówić ją, żeby to zrobiła, zamiast żyć w przekonaniu, że wszystko będzie dobrze, jeśli odepchnie się problemy na czarny kraniec świadomości. Nie powinien być zaskoczony, że nie odniosło to najlepszego efektu. To, że Billy znalazł go tamtej nocy - było cudem. Cudem, który nie mógł ocalić jego matki, ale cudem, który dał życie jemu. Dobrze wiedział, że bez niego i on byłby martwy.
- Tędy - uznał, rozchylając metalowe drzwi kawałek za ciałem spetryfikowanego mężczyzny. Za nimi cuchnęło - zgnilizną, kurzem, weszli do mugolskiego śmietnika. - Za tymi pojemnikami... - zauważył, przemykając między potężnymi kontenerami upchanymi śmieciami - pewnie od dawna nikt ich stąd nie zabierał. Wydawało mu się, że w kącie leżało coś, co kształtem przypominało ludzkie zwłoki, ale starał się nie zatrzymywać na tym spojrzenia na dłużej.  - Przykro mi, że anomalie tak ją dręczyły. Was. - Ojciec z pewnością cierpiał razem z córką, pozbawienie przytomności bolało go pewnie mniej, niż patrzenie na jej strach. Pamiętał go z oczu dzieci.  - I jej mamę - dodał, śmierć była największym ciosem pewnie dla Amelii. Kolejnym. - Tęsknisz za nią? - Obejrzał się na Billy'ego, wyciągając dłonie, by przesunąć ostatni z kontenerów.  - Amelia jest... bardzo miła. Martwiłem się, że ją wystraszę, ale powitała mnie... bardzo gościnnie - dodał, unosząc lekko kąciki ust.
- Pomożesz? Na trzy, raz, dwa... trzy  - Rzeczywiście - za nimi były kolejne drzwi. Przejście przeciwpożarowe. Pociągnął je, były otwarte. Za nimi rozciągała się zaciemniona klatka schodowa, przejście prowadziło tak w górę, jak w dół. - Mieszkanie, którego szukamy, jest na górze, na dole są piwnice - oznajmił, spoglądając pytająco na Billy'ego. Co powinni sprawdzić jako pierwsze? - Lumos - wypowiedział, sprowadzając ku sobie światło - zamierzając rozświetlić mroki tego miejsca. Po ciemku na schodach mogli najwyżej złamać kark. - Koniec świata, jaki znamy, można jeszcze zatrzymać, prawda? - zwrócił się do niego, z mdłym uśmiechem. Chciał w to wierzyć - i chyba nawet wierzył. Ale przerażała go cena, jaką trzeba było za to zapłacić. - Billy - To chyba nie była odpowiednia chwila. Ale żadna taka nie będzie. - Nie będę stał i patrzył. Nie będę pozwalał na... na to wszystko. Chcę walczyć, pozwól mi. Zakon Feniksa... co mam zrobić, żeby do niego dołączyć? Pomożesz mi? Ja... patrzyłem na te wszystkie plakaty, listy gończe, czytałem gazety, w których ich oczerniano i... i szukałem kontaktu. Szukałem, ale nie znalazłem. I nagle zjawiasz się ty, kiedy... kiedy wydawało mi się, że to już koniec, że nic więcej nie będzie. Wiem, że... - że powiesz, że jestem za młody - Włamię się wszędzie, jestem niepozorny i nie ściągam uwagi. Przydam się wam - stwierdził, ze zdecydowaniem. Z przekonaniem, bo wiedział, że jeśli zabraknie mu pewności, zawaha się również Billy.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]05.01.21 2:00
Serce biło mu zbyt szybko i zbyt mocno, uspokajając się dopiero dłuższą chwilę po tym, gdy już zrozumiał, ze to był koniec – że czarodziej nie podniesie się już więcej, zbyt słaby i unieruchomiony, ze spojrzeniem wbitym w jakiś niewidoczny punkt na nocnym niebie. Wypuścił powoli powietrze z płuc, pozwalając sobie na ulgę; wiedział, że nie odetchnie w pełni, dopóki nie opuszczą Londynu, ale teraz już przynajmniej nikt ich nie atakował – i dzięki temu mógł zrzucić z siebie część siedzącego mu na ramionach strachu. Nie tyle o siebie, co o Marcela; nie wybaczyłby sobie, gdyby zgadzając się na tę wyprawę, wciągnął go prosto w tarapaty, wepchnął do przeklętego Tower, albo gorzej; nie chciał o tym myśleć. – Wyliże się z t-t-tego – odpowiedział na zawieszone w powietrzu pytanie, spoglądając na mijanego mężczyznę. Chciał wierzyć, że robili dobrze, pozostawiając go przy życiu – że był po prostu zwyczajnym oprychem, próbującym za wszelką cenę przetrwać w ogarniętej wojną stolicy; i że odzyskawszy władzę nad ciałem i pełnię sił, nie zabije następnej osoby, którą spotka na swojej drodze.
Podążył za Marcelem dalej, trzymając się blisko i rozglądając uważnie, gdy prowadził ich w głąb podwórka. Wciąż zaaferowany niedawną walką, w pierwszej chwili nie zrozumiał, do czego odnosiło się pytanie. – Kto? – zapytał więc, spoglądając na niego z wymalowaną na twarzy dezorientacją, zanim jednak zdążyłby usłyszeć odpowiedź, coś w jego pamięci kliknęło. – Moja m-m-mama? – upewnił się. No tak – mówił o niej wcześniej. – Chorowała. Odkąd p-p-pamiętam właściwie, ale parę lat temu bardzo jej się p-po-pogorszyło. Leki przestały działać – powiedział, przypominając sobie tych kilka strasznych miesięcy, kiedy już właściwie głównie czekali na koniec. Nie lubił do tego wracać – był wtedym okropnym synem, a jeszcze gorszym bratem i przyjacielem. – Nie wierz w to, M-m-marceli – odezwał się nagle, przystając w miejscu i spoglądając na niego poważniej. Mówił cicho, nie chcąc zwrócić na nich niczyjej uwagi, ale w jego głosie pobrzmiewała jednocześnie stanowczość i łagodność. – Zastanawianie się n-nad tym, co by było, gdyby, donikąd cię nie d-d-doprowadzi. Może gdybyś wcześniej do niej p-p-poszedł, tylko ściągnąłbyś na was uwagę. Może złapaliby was ob-b-boje. A może nie. – Wyciągnął rękę, żeby położyć ją na ramieniu przyjaciela. Nie wiedział, jak mógłby mu pomóc; nie był w stanie ściągnąć z jego barków tego ciężaru, który wojna na nie wepchnęła, ani tym bardziej wskazać mu sensu, kryjącego się w tym wszystkim. Może wcale go tam nie było; może nie powinni go szukać. Może jedynym, co mogli jeszcze zrobić, była walka o przyszłość – bo przeszłości zmienić się już nie dało. – To nie była twoja w-w-wina – powtórzył, chyba już mu to dzisiaj powiedział – podejrzewał jednak, że miało minąć sporo czasu, nim sam Marcel w to uwierzy. – Zrobiłeś wszystko, co m-m-mogłeś. – Prawie przecież tamtego dnia umarł, walcząc z odpowiedzialnym na śmierć jego matki szmalcownikiem. – A teraz chodź, może jeszcze k-k-komuś dzisiaj pomożemy – dodał, wskazując głową bliżej nieokreślony kierunek, bo nie wiedział, dokąd iść – a później ruszył dalej za Marcelem, przez metalowe drzwi i obok śmietnika, marszcząc nos w reakcji na paskudny smród, jaki się tam unosił. Milczał przez chwilę, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć; pytanie o to, czy tęsknił, wywołało u niego jednocześnie dyskomfort i jakiś tępy, roznoszący się za mostkiem ból; zagłuszony upływem czasu, ale mimo wszystko obecny. Czasami myślał, że ludzie, którzy odchodzili, nigdy nie odchodzili tak naprawdę. – My nie… N-n-nie widziałem się z nią od lat – przyznał w końcu, wyciągając ręce, żeby pomóc przyjacielowi odsunąć kontener. – Ale tak – brakuje mi jej czasami – dodał po chwili, prostując się i otrzepując dłonie o przód spodni. Nieobecność Camilli  w jego życiu była czymś, z czym się pogodził, ale zdarzało mu się łapać na tym, że o niej myślał – o jej śmiechu, o tym jak nuciła pod nosem, marszcząc zabawnie brwi; widział ją w Amelii – w jej dobroci, w jakiejś wrodzonej potrzebie pomagania wszystkim dookoła.
Uśmiechnął się bezwiednie na wspomnienie córki. – Lubi cię – powiedział szczerze, zerkając na Marcela i bez słowa chwytając za brzeg następnego kontenera, żeby mu pomóc. Gdy doliczył do trzech, zaparł się nogami o ziemię, ciągnąc mocno, i dopiero teraz dostrzegając ukryte za nim drzwi. Bez pomocy przyjaciela nigdy nie znalazłby tego miejsca, nawet gdyby znał adres – i miał nadzieję, że inni również tego nie zrobili.
Wszedł na ciemną klatkę schodową, odruchowo unosząc różdżkę i rozglądając się, gdy Marcel częściowo rozświetlił panujący wewnątrz mrok. Zastanowił się przez chwilę, mieszkanie wydawało się bardziej oczywiste – ale istniało spore prawdopodobieństwo, że ukrywający się w nim mugole usłyszeli odgłosy rozgrywającej się za ich budynkiem walki. Czy wtedy spróbowaliby się schować, na wszelki wypadek? Zmarszczył brwi, odwracając się do przyjaciela z zamiarem zaproponowania sprawdzenia w pierwszej kolejności piwnicy, ale nim zdążyłby to zrobić, w zatęchłym powietrzu zawisło pytanie zbyt oderwane od sytuacji, by mogło nie prowadzić do czegoś więcej. I rzeczywiście – prowadziło. – Marceli – odezwał się, przez moment jakby chcąc powstrzymać go przed wypowiedzeniem dalszych zdań, ale prawdę mówiąc – podskórnie wiedział, że i tak nadejdą; jeśli miałby być szczery sam ze sobą, wiedział to już od chwili, w której Marcel zaczepił go w kuchni. Cofnął się o krok, opierając się plecami o zimną ścianę wąskiej klatki schodowej i zatrzymując spojrzenie na twarzy stojącego przed nim czarodzieja; oświetlona jedynie miękkim blaskiem zaklęcia wydawała się jeszcze młodsza niż zazwyczaj. – Nie musisz t-t-tego robić – powiedział najpierw, zniżając głos do szeptu. Pochylił się lekko do przodu, spoglądając mu w oczy; wydawały się skupione na zadaniu, wypełnione determinacją i jakimś ogniem, który mógł budzić jednocześnie podziw i niepokój. – Nie jesteś nic nikomu w-w-winien. Jesteś jeszczemłody, chciał powiedzieć, ale przecież młodość nigdy nie była przeszkodą; nie byłaby dla niego – tak samo, jak nie była dla innych członków Zakonu, niektórych niewiele starszych od Marcela – niezaangażowany w to wszystko. Nie wiedzą o t-t-tobie. Ten szmalcownik – wątpię, by cię rozpoznał. My, oni – szuk-k-kają nas, polują. Widziałeś listy gończe, nazwiska na p-p-pomniku pamięci. – Część z nich straciła już domy, rodziny; inni – jeszcze więcej. Wypuścił powoli powietrze z płuc, milknąc na chwilę; szukał słów – tych właściwych, które pomogłyby podjąć mu decyzję zbudowaną na czymś więcej niż wola walki. Ta była ważna – potrzebowali jej bardziej niż kiedykolwiek, każda różdżka i para rąk były na wagę złota – ale w zderzeniu z okrucieństwem, jaki niosła ze sobą wojna, mogła zgasnąć równie szybko, co zapłonęła. – Nie powstrzymam cię, jeśli chcesz w-w-walczyć. – W gruncie rzeczy – to nie zależało od niego; wiedział, że jeśli stanie mu na drodze, to Marcel zwyczajnie znajdzie inną. Zresztą – nie chciał tego robić; wierzył w Zakon Feniksa, w to, że mogli jeszcze zrobić w tej wojnie różnicę; Marcel też mógł, w jego przydatność i umiejętności nie wątpił ani przez moment – gdyby było inaczej, nie prowadziliby w ogóle tej rozmowy. – I pomogę ci – we w-w-wszystkim, porozmawiam z Gwardią. Wprowadzę cię. T-t-tylko – zawahał się – chcę żebyś miał p-p-pewność, że nie podejmujesz tej decyzji ze złych p-p-powodów. – Nie z poczucia winy, nie z chęci zemsty; to były rzeczy, których walka nie potrafiła ukoić – przekonał się o tym już niejednokrotnie.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]07.01.21 21:32
Nie oglądał się za siebie, wierząc w słowa Billy'ego, wierząc w to, że się wyliże, że nie mieli w tym momencie innego wyjścia, że przemoc nie była wcale rozwiązaniem, ale w tym przypadku miała ich ocalić - i pozwolić dojść do ludzi, którzy mieli umrzeć tylko za to, kim byli. Przerażało go to, co stało się z tym miastem, z tym światem, przerażały go zmiany, które następowały nieuchronnie, jedna po drugiej, zostawiając po sobie tylko pogorzelisko zapomnianych marzeń i utraconych nadziei. Nie rozumiał, kim byli ci ludzie i dlaczego podjęli w swoim życiu bardzo złą decyzję - i stanęli po stronie morderców. Zwyrodnialców. Czy naprawdę zło tak mocno leżało w ludzkiej naturze, czy po prostu zło było odważniejsze i działało z większą siłą niż ci, którzy usiłowali się przed nim uchronić? Starał się odegnać od siebie te myśli, porzucić je - skinął głową na pytanie Billy'ego, przytakując jego wątpliwościom.
- Przykro mi - powiedział tylko, bo cóż mógł więcej; utraconego życia nie wrócą ni słowa ni czyny. Sam wiedział najlepiej, choć rany Billy'ego z pewnością już dawno były zabliźnione. Odejście z powodu uciążliwej choroby miało swoje dobre strony - był czas, żeby się pożegnać. Przygotować. Nie dać zaskoczyć. Czy rzeczywiście? Czy w ogóle da się przygotować na odejście bliskiej osoby? Nie wiedział, w życiu właściwie miał tylko mamę. Nie znał jej rodziny, a jego znajomi nie weszli jeszcze w wiek, w którym podobne problemy stawały się realne. Ale w cyrku widział, nie tylko choroby, co wypadki, kontuzje, które odbierały marzenia i zmuszały do walki o życie. I chyba nie chciałby takiej śmierci dla nikogo. - Mam nadzieję, że nie cierpiała bardzo - dodał, jego mama - przynajmniej cierpiała krótko. Patrzył na niego wciąż, kiedy zatrzymał się w pół kroku, kiedy poczuł dłoń na swoim ramieniu. Jego wsparcie wiele dla niego znaczyło. Chciał wierzyć, że Billy miał choć trochę racji, że wcale nie był dla niej złym synem. Że nie był złym człowiekiem. Że różnił się od tych potworów, że nie myślał w tym wszystkim tylko o sobie. - Nie widywałeś się wcześniej z małą? - zapytał, choć mogło to brzmieć dwuznacznie, nie zamierzał go osądzać. Dziwiła go raczej relacja, jaka tak szybko zawiązała się między nim a Amelią - nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, że pół roku dla kilkulatki to jak cała wieczność. To było miłe, co powiedział, że go polubiła. - Dla niej to wszystko też musiało być trudne - Śmierć matki, anomalie, w końcu Oaza. - Ale nie widać tego po niej - dodał, z niepewnym uśmiechem spoglądając na Billy'ego. Wydawało mu się, że to dobry znak. Że oznaczał, że dziewczynka w jakiś sposób radziła sobie z tym, co ją otaczało. Że Billy zdołał ją przed tym uratować.
- Minęło prawie pół roku - odparł głucho, przenosząc ku niemu zaniepokojone spojrzenie; obawiając się, czego, oceny? Wiedział, że jej nie dostanie, że Billy nie potraktowałby go w taki sposób - ale chyba w jakiś podświadomy sposób sam oceniał siebie. - Pół roku, odkąd zaczęli ich... zabijać. - Trudno było mu wypowiedzieć to słowo, odrealnione, dziwne, nieadekwatne. Po części chyba wciąż to wszystko wypierał. Rzeczywiście, brzmiało raczej jak dawna opowieść, niż coś, co mogło dziać się za oknem. - Gdybym... - Gdybym zabrał ją stamtąd wcześniej, czyżby? Czy Billy nie miał trochę racji, czy nie mógł mieć pewności, czy nie natrafiliby na ich ślad od razu, skracając życie jego matki wcześniej - a może i jego przy okazji? - To wszystko jest popieprzone - rzucił w końcu, wycofując się z tych zwierzeń; poczuł, jak znów zapiekły go oczy, nie chciał się nad sobą dłużej użalać. Chciał krzyczeć - ale tego też nie mógł, zwróciłby na nich uwagę połowy miasta. - Dlaczego ci ludzie wykonali te rozkazy? Czemu nikt nie powiedział temu gnojkowi pieprz się?! - Uniósł się nieco zbyt mocno, wziął głęboki oddech, by uspokoić tembr głosu; ściszyć go, nie zwracać na nich uwagi. Nie, oczywiście, że nie wszyscy, duża część czarodziejów opuściła wtedy Departament. Ale równie wielu - zostało, by wypełniać bezprawne rozkazy. Nie potrafił tego zrozumieć i nie potrafił przestać o tym myśleć. - Teraz mugole - ile czasu minie, kiedy będą chcieli przyjść po ciebie lub po mnie? - Ale czy to miało w tym momencie jakiekolwiek znaczenie? Nikt nie powinien ginąć głupią śmiercią. Nikt nie powinien ginąć po to, by poprawić humor sadyście, który uwidział sobie porządek wszechświata jako inny, niż ten był w rzeczywistości. Billy wypowiedział jego imię, ale on nie spojrzał na niego - wpatrywał się w ciemność wiodącą schodami to w górę, to w dół, w duchu błagając o to, by ktoś tutaj pozostał jeszcze żywym. By śmierć jego matki miała jakiś sens. Dopiero przedłużająca się chwila milczenia zmusiła go, by przeniósł ku niemu wzrok - odwiódł prawą rękę lekko w bok, by pozwolić światłu rozproszyć się w pomieszczeniu mocniej. Chyba trochę obawiał się tonu jego głosu. A może, odpowiedzi, którą miał usłyszeć.
- Nie muszę? - zapytał, jego głos złamał się w pół słowa. - Nie zgadzam się na to, co oni robią. Jestem częścią świata, który oni próbują zmienić, choć ich jest ledwie garstka, a nas, czarodziejów mniej lub bardziej bezpośrednio wywodzących się od mugoli, dużo więcej. Czy gdyby każdy, kto się na to nie godzi, powiedział głośne nie, zamiast chować się wygodnie w czterech ścianach swojego mieszkania, czy wtedy oni byliby zdolni zdobyć cały Londyn? Kim są więc ci, którzy nic nie robią? Którzy na to pozwalają? Nie chcę być jednym z nich, Billy. Nie chcę się wstydzić, patrząc w lustro. - I nie chcę też żyć w piekle, które oni gotowi są nam zgotować. W jego oczach odbiły się iskry, głęboko wierzył w słowa, które wypowiadał. Jego serce uderzyło mocniej, nieco trudniej było mu wziąć oddech. - Muszę to robić. Każdy musi, wiesz o tym. Dlatego im pomagasz - Przecież jego też nikt nie zmuszał naprawdę, Billy tego chciał. Billy wiedział, że tak było właściwie. - Właśnie dlatego potrzebujecie kogoś, kto jest dla nich obcy i kogo jeszcze nie znają - zaparł się, nie mogli pojawić się między szmalcownikami, na ulicach Londynu, nie budząc podejrzeń, ale Marcel wciąż mógł. I zrobi wszystko, czego będą chcieli. To nie tak, że się nie bał, że go złapią. Ale idąc po linie nie można było myśleć o upadku, jeśli nie chciało się upaść. Zresztą, tracąc wolność, tracąc prawo do życia - nie zależało mu już na niczym. Nie miał prawdziwej rodziny. Domu też nie, ten po matce już stracił. Szmalcownik puścił je z dymem. Ściągnął brew, gniewnie, czekając na ale, jakie miało paść po jego dalszych słowach. Ale ale się nie pojawiło, zrobi to. Wprowadzi go do Zakonu Feniksa, jego serce zabiło jeszcze mocniej, z ekscytacji, ze strachu, ze zdenerwowania, z gniewu, ze wszystkiego jednocześnie: pragnął tego, ale wciąż - wszystko, co się działo, przypominało raczej czytaną opowieść, niż coś, co działo się naprawdę.
- Jakie to są złe powody? - zapytał, trochę gorzko. Nie zgadzał się z tym. Miał w sobie dużo gniewu i równie wiele poczucia winy, nie był pewien, czy pragnął zemsty. Po części tak, ale daleki było od żądzy krwi. Chyba trochę się tym brzydził. - Czy w ogóle mogą być złe powody? Nie chcę stać bezczynnie i patrzeć, jak zamieniają mój świat w gruzy. W popioły. Burzą fundamenty tego, czym był. Kiedy moja magia uaktywniła się po raz pierwszy, kiedy pierwszy raz pojawiłem się na Pokątnej, a potem w Hogwarcie: w tym wszystkim była magia i nie mówię tylko o tym, co płynie w naszych żyłach, Billy. Chcę, żeby Amelia mogła to przeżyć. Chcę to zatrzymać. Wiem, że... że sam nic nie zrobię. Że nie jestem w stanie. Ale wierzę, że Zakon Feniksa jest w stanie. I chcę w tym pomóc, tak, jak potrafię, nawet jeśli potrafię niewiele - zapewnił szczerze. - Nie zawiodę cię, Billy. Obiecuję. I... i dziękuję - dodał, bez przekonania, niepewny, czy to właściwe w tej sytuacji słowa. - Co będzie dalej? Jak to wygląda? - dopytywał, nim gwałtownie obrócił głowę w bok - usłyszał hałas.

1-50: hałas z piwnicy
51-100: hałas z piętra


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]07.01.21 21:32
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 51
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Brukowana uliczka - Page 7 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]11.01.21 14:41
Skinął głową w reakcji na słowa Marcela, nie do końca wiedząc, co mógłby powiedzieć; chyba nic więcej nie było potrzebne, minęło dużo czasu – wystarczająco, by mógł znów mówić i myśleć o mamie ze spokojem. Tęsknił za nią – wiedział, że nigdy nie przestanie, że ta pustka w klatce piersiowej, którą po sobie zostawiła, nie zostanie wypełniona – ale była to tęsknota zbudowana na akceptacji; powolnej, bolesnej, pamiętał jeszcze te okropne dni po jej odejściu, kiedy czuł się jak odcięta ze sznurków kukiełka, gdy nie wiedział, jak poradzić sobie z własnym cierpieniem, więc wybrał opcję najgorszą z możliwych – i odgrodził się od wszystkich i wszystkiego, raniąc ludzi sobie najbliższych. Przeniósł spojrzenie na przyjaciela, przez moment spoglądając na niego z zawahaniem. – Robiliśmy, co m-m-mogliśmy. Żeby jej ulżyć – odparł wreszcie, ani nie zaprzeczając, ani nie potwierdzając; wiedział, że jego mama cierpiała, że nie było jej łatwo – że lecznicze mieszanki przynosiły ulgę tylko na chwilę – ale nie były to rany, które chciał teraz rozdrapywać. Dookoła nich i bez tego było wystarczająco dużo cierpienia, z którym musieli się uporać.
To, z którym zmagała się Amelia, nawet jeśli po cichu, dręczyło go chyba najmocniej. – Nie wiedziałem o n-n-niej – przyznał, mimowolnie odwracając spojrzenie. Wiedział, że pytanie Marcela nie było natarczywe, że nie miało na celu wytrącić go z równowagi, ale i tak nie potrafił odsunąć od siebie doskonale już znajomego wstydu i poczucia winy; chociaż zdawał sobie sprawę, że nie było możliwości, by dowiedział się o istnieniu córki wcześniej, to w jakiś sposób przez cały czas sądził, że powinien – przeczuć to jakoś, domyślić się. Nawet jeśli nie miało to żadnego sensu. – Jest silniejsza niż się w-w-wydaje – przytaknął na słowa przyjaciela, unosząc wzrok i odwzajemniając lekki uśmiech; nie pozbywając się jednak ze spojrzenia powagi i jakiegoś ciężaru, który trudno było jednoznacznie uchwycić. – Ale martwię się o n-n-nią. Chciałbym chyba po p-p-prostu, żeby mogła mieć normalne dzieciństwo – dodał. Żałował, że nie mógł go jej dać – czasami zastanawiał się, czy przypadkiem nie powinien: wyjechać razem z nią daleko stąd, ochronić przed wojną, ukryć przed ludźmi, którzy chcieli jej śmierci tylko ze względu na jej pochodzenie. Tylko czy ta niszczycielska siła, niepowstrzymana, nie rozniosłaby się w końcu na resztę świata? Czy życie w ciągłym lęku i oczekiwaniu rzeczywiście było lepsze? Wiedział już, że nie; próbował już uciec – i żałował każdej minuty spędzonej za granicą.
Każdej minuty, którą mógł zamiast tego wykorzystać na zrobienie jakiejś różnicy.
Rozumiał, o czym mówił Marcel, dlaczego wyrzucał sobie, że nie zrobił wystarczająco. Sam robił to wielokrotnie, zastanawiając się, rozważając – czy gdyby wrócił do kraju wcześniej, zdołałby uratować więcej ludzi? Czy gdyby pojawił się na placu w trakcie egzekucji, byłby w stanie ocalić Rodericka, Justine, innych? To były pytania, które wracały jak uporczywy tłuczek, uderzając w tył jego głowy właśnie wtedy, gdy najmniej się tego spodziewał, ale wiedział też, że nigdy nie znajdzie na nie odpowiedzi; że na zawsze pozostaną tylko rozterkami, rozlewającymi się po wnętrznościach kwaśnym posmakiem, niemożliwymi do zignorowania jak wystający ze ściany, zardzewiały gwóźdź. Otworzył usta, szukając jakichś słów pocieszenia, zapewnienia, ale ich nie znalazł. – Nie cofniemy czasu, Marceli – powiedział w końcu, cicho; jakby była to jakaś przygnębiająca prawda, którą nie chciał się dzielić. – Nie sp-p-prawdzimy, co by się stało. Ale wciąż możemy w-wa-walczyć o jutro. – Brzmiało to trochę jak banał, stary i wyświechtany – choć nie był pewien, czy było tak dlatego, że powtarzały go setki ludzi przed nim, czy dlatego, że jak mantrę powtarzał go sobie sam.
Wyprostował się instynktownie, gdy głos Marcela rozniósł się po opustoszałym podwórku nieco zbyt głośno; rozejrzał się czujnie, wyglądało jednak na to, że byli sami – a przynajmniej nic w ich najbliższym otoczeniu zdawało się nie poruszać, nie atakować; cienie nie drżały od milczącej obecności. – Niektórzy się z nimi zgadzali. Niektórzy pewnie się b-b-bali – odpowiedział ciszej, powracając spojrzeniem do przyjaciela. – O rodziny, o siebie. Innym nie zależało na t-t-tyle, by rzucić na szalę swoje życie. – Nie wszyscy ich rozumieli: mugoli, czarodziejów żyjących jedną nogą w niemagicznym świecie. Pewnie większość w głębi ducha wiedziała, że postępuje źle, ale gdy tę samą złą decyzję podejmują wszyscy dookoła, łatwiej jest znaleźć dla niej usprawiedliwienie. – Obudzą się w k-k-końcu. Kiedy się zorientują, że ci…ludzie, chciał powiedzieć, ale to słowo wydało mu się zbyt czyste, niepasujące; to, czego dopuszczali się Rycerze Walpurgii, nie było ani trochę ludzkieże oni wcale nie mają z-z-zamiaru ich ochronić. – Nie wierzył, że troszczyli się o cokolwiek, poza swoimi bzdurnymi ideami. – Albo kiedy po nich p-p-przyjdą. Po nas pewnie już niedługo – przyznał, nie widząc sensu w tkaniu złudzeń; jego tata był mugolem, tak samo, jak mama Marcela była mugolką; zgodnie z głoszonymi przez nową władzę przekonaniami, żaden z nich nie powinien mieć prawa do władania magią.
Rozumiał go – ten gniew, dźwięczący pomiędzy głoskami, szczelnie wypełniający ciemność wąskiej klatki schodowej, odbijający się w spojrzeniu jasnych oczu; znał go aż za dobrze – poddał mu się nie tak dawno, rozbudzony wieściami przyniesionymi wraz z przeklętym wydaniem Walczącego maga, prawie go strawił, popychając do czynów głupich i lekkomyślnych; nie wiedział, gdzie by dzisiaj był, gdyby w tym szaleńczym biegu nie zatrzymała go Hannah – nie wiedział, czy w ogóle by był gdziekolwiek – i być może dlatego starał się ochronić przed nim przyjaciela. Czuł, że trochę był mu to winien. – Masz rację. Nie m-m-możemy sobie pozwolić na bezczynność – powiedział, ciszej, wolniej; jakby ważąc każde słowo. – Ale na n-n-nieostrożność też nie. Nikomu nie pomożesz, jeśli skończysz m-m-martwy.A ja sobie nigdy tego nie wybaczę.A z uciszaniem samotnych głosów sp-p-przeciwu nasz wróg radzi sobie wyjątkowo dobrze – dodał, z goryczą przelewającą się między sylabami; mimowolnie wracając myślami do ukaranych graczy Jastrzębi; do Justine. Spojrzał na Marcelego, wahając się tylko przez ułamek sekundy; jakie to były złe powody? – Zemsta – odpowiedział. Bez wyrzutu, gniewu, zwyczajnie – ze smutkiem. – Walczymy, żeby b-b-bronić tych, którzy nie mogą obronić się sami. I żeby st-t-tworzyć świat, w którym nikt nie będzie musiał się bać p-p-przez to, że urodził się w mugolskiej rodzinie. Na uk-k-karanie winowajców przyjdzie czas później. – Mogło się wydawać, że teraz nie miało to znaczenia; że robiąc jedno, mogli robić też drugie – ale nie chciał pozwolić, by prawdziwy cel tego wszystkiego zniknął mu z oczu. Gdy grunt uciekał spod nóg, a wokół umierali przyjaciele, było o to wyjątkowo łatwo: dać się zaślepić, zepchnąć z właściwej ścieżki; być może ich przeciwnikom właśnie o to chodziło.
Ale Marcel nie mówił o zemście; spojrzał na niego z uznaniem, kiedy mówił o magii, o zatrzymaniu zalewającej ich powodzi nienawiści, o uratowaniu świata, który sypał się pod ich nogami; chyba przez moment źle go ocenił. – Wiem, że nie – że ich nie zawiedzie; pozwolił sobie na uśmiech, lekki, pokrzepiający; otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy przyjaciel odwrócił się gwałtownie, jakby coś go spłoszyło. Billy tego nie usłyszał – nie od razu – ciche chrobotanie na wyższej kondygnacji dotarło do niego dopiero po chwili, paru sekundach napiętej ciszy. Przeniósł spojrzenie na Marcela, potwierdzające, porozumiewawcze. Ściszył głos. – Nie wp-p-prowadzą cię od razu. Na spotkania, do organizacji. Muszą ci najp-p-pierw zaufać. – On ufał mu już teraz – ale wiedział, że Gwardia miała powody do powzięcia takich środków ostrożności. – Ale pomożemy ci i będziemy p-p-prosić o pomoc ciebie. Jeżeli znasz jakieś miejsca w Londynie, które mogłyby dać nam p-p-przewagę, ludzi, których moglibyśmy wyciągnąć – nie zwlekaj, to jest teraz najważniejsze. Jeśli nie m-m-musisz, nie działaj sam, w pojedynkę tej wojny nie wygramy. Jeśli będziesz potrzebował wsp-p-parcia, dodatkowej różdżki, eliksirów, przedmiotów – możesz zwrócić się do mnie, albo do kogok-k-kolwiek z Zakonu, część już znasz – z plakatów, z Oazy – o innych ci powiem. Kieran Rineheart, Alexander Farley i Justine Tonks nam p-p-przewodzą – powiedział. Mówił szybko, starając się przekazać Marcelowi rzeczy najistotniejsze; całą resztę mogli omówić później.
Kolejny szelest dobiegający gdzieś z górnego piętra odwrócił jego uwagę. Musieli się ruszyć – nie mogli ryzykować, że ukrywający się tam mugole, wystraszeni, spróbują ucieczki; jeśli w panice ruszą na ulicę, z pewnością nie zdołają ich ocalić przed patrolem. Spojrzał raz jeszcze na przyjaciela, a później brodą wskazał schody; ruszył w ich kierunku, stopień za stopniem, starając się stąpać jak najciszej, choć nie był pewien, czy był to dobry wybór – czy zakradając się na górę jak złodzieje, nie wzbudzą tylko dodatkowych podejrzeń? Zatrzymał się przed drzwiami, wyciągając różdżkę i przykładając ją do zamka; obrócił nadgarstkiem, rzucając niewerbalnie alohomora. Ciche szczęknięcie, jęk zawiasów; pełne napięcia milczenie ciemnego korytarza, odklejające się fragmenty tapety oświetlone drżącym blaskiem lśniącego na końcu różdżki lumos. – D-d-dobry wieczór? – rzucił w przestrzeń, głosem nieco zduszonym; nie chciał zaalarmować nikogo poza mieszkańcami. – Nie p-p-przychodzimy ze złymi zamiarami – powiedział, podejrzewając, że było to dokładnie to, co powiedziałby ktoś przychodzący ze złymi zamiarami. A może nie; może Rycerze Walpurgii i szmalcownicy rozzuchwalili się już na tyle, że zwyczajnie weszliby do cudzego mieszkania, domu, bezpiecznej przestrzeni, dokładnie tak, jak gdyby należała do nich. Nabrał powietrza, robiąc pierwszy krok i wchodząc do korytarza. – Jesteście w niebezpieczeństwie. Chcemy wam p-p-pomóc, zabrać was do bezpiecznej kryjówki – mówił dalej, odwracając się w stronę Marcela, zatrzymując spojrzenie na jego twarzy, oświetlonej jedynie światłem padającym z różdżki, słabo, nieco upiornie. Czy pomogłoby, gdyby użyli nazwiska jego mamy?
Czy w ogóle mieli komu pomóc, czy szli prosto w zastawioną przez ludzi Malfoya pułapkę?




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore

Strona 7 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Brukowana uliczka
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach