Wydarzenia


Ekipa forum
Zejście do Azkabanu
AutorWiadomość
Zejście do Azkabanu [odnośnik]14.03.19 18:35
First topic message reminder :

Zejście do Azkabanu

W związku z utratą połączenia z budynkiem Azkabanu, podjęto decyzję o budowie więzienia o zaostrzonym rygorze głęboko pod podziemiami Tower of London w którym mieścił się dotychczasowy areszt. Budowę ukończono w listopadzie 1956 r. i pozostano przy starej nazwie Azkabanu.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zejście do Azkabanu - Page 11 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]19.12.20 13:17
Okropna aura podziemnego więzienia nasilała się z każdą sekundą. Wszystko to, co widział wokół siebie wydawało się wzmożone, przerysowane i przejaskrawione. Każdy dźwięk roznosił w jego głowie potężne decybele, a zimno przenikające wełnianą powłokę mroziło wszystkie kończyny. Niebezpieczeństwo czaiło się w każdym, ciemnym zakamarku. Zakapturzone postacie zamknięte w korytarzowej układance wyłaniały się znikąd, pragnąc pochłonąć, pozbawić cennego życia każdego, nieoczekiwanego intruza. I ten wzrok tysięcy par oczu świdrujących zagubione sylwetki, pragnące wyjść na mglistą powietrzę próbując swoich sił w katorżniczej ucieczce.
Choć coraz więcej przesłanek przemawiało za tym, iż postać ukryta za żelazną maską była właśnie nią, nie potrafił w to uwierzyć. Miał w sobie ogromną dozę sceptycyzmu, niedowierzania i przerażenia. Umiał ją rozpoznać, lecz nie potrafił potwierdzić tych informacji właśnie przed samym sobą. Nie poruszała się, trwała w dziwnym letargu, który nie napawał go optymizmem. Działał mechanicznie, niesiony przebłyskami dziwnej intuicji. Niemalże nie zarejestrował kiedy huk odpadającego łańcucha odbił się od pustych ścian labiryntu. Uwolnił spętane nadgarstki pozwalając zaznać choć odrobinę swobody. Odsunął się na bezpieczną odległość pozwalając działać bardziej doświadczonym. Oddychał niespokojnie, co jakiś czas zerkał na zmaltretowaną, zabiedzoną postać. Im dłużej to trwało tym większy żal, poczucie winy wtłaczało się między wnętrzności. Bolało go serce, bo przecież jakim prawem mógł w ogóle do tego dopuścić? On sam powinien siedzieć na jej miejscu i zgnić w wilgotnej celi. Gdy młody Gwardzista wykonywał kolejne kroki, dziewczyna poruszyła się po raz pierwszy, a on drgnął razem z nią: żyła. Ogromna ulga prześlizgnęła się po całym ciele, malutka iskierka nadziei zapaliła zapalnik, le czy to wystarczy? Nagle wszystko zaczęło dziać się jednocześnie. Auror ostrzegł ich przed chmarą nadchodzących intruzów. Będąc wewnątrz klatki nie mieli zbyt wiele czasu, spojrzał przelotnie na Alexandra, który wymawiał w jego stronę jakieś dziwne słowa. Przez chwilę zapomniał o zmienionej postaci tonąc w stalowej szarości zupełnie obcego mężczyzny – wroga. Zmarszczył brwi niezadowolony, a słowa z obcych ust, podkręcone paskudną atmosferą zabrzmiały jak pretensja i oskarżenie. Nie odezwał się, zrobił dwa pewne kroki i z najwyższą ostrożnością i starannością przejął zbyt lekkie ciało Tonks. Wydawała się nie warzyć ani kilograma, co oni jej zrobili? Przycisnął ją do piersi uważając na wszelkie obrażenia, pozwalając, aby jej głowa opadła na jego ramię. – Wszystko będzie dobrze. – wyszeptał tylko do niej podciągając jej ciało do wygodniejszej pozycji. Pozostałość łańcuchów podciągnął do góry, aby nie ciągnęły się po kamiennej posadzce. Wyszedł z klatki zajmując miejsce pośrodku korowodu. Widząc jak pozostali walczą z przeciwnikami, nie odwracał się, parł do przodu, aby jak najszybciej dotrzeć do miejsca, z którego wyruszyli. Stamtąd mieli już naprawdę krótką drogę ucieczki. Przynajmniej tak mu się wydawało – miał nadzieję, że druga grupa dawała sobie radę, a patronus Gwardzisty odnajdzie odważnego Zakonnika.

1. Rzucam na odporność magiczną



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]19.12.20 13:17
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 93
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zejście do Azkabanu - Page 11 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]19.12.20 18:57
Pustka nigdy nie była dla niej tak mocno wyczuwalna, nigdy nie miała tak rzeczywistej postaci jak teraz – jej fetor czuła aż w żołądku, w którym co chwila aż świdrowało ją od mdłości; jej obecność była jak łańcuchy oplatająca całe ciało, dusząc je, zginając z łatwością, z jaką łamie się cienką zapałkę; jej ciężar przygniatał ramiona i barki, nakazując położenie się, żeby odciążyć zmęczone tkanki, spoconą od wysiłku skórę, nakazując opuszczenie powiek, żeby oczy dłużej nie oglądały mrożących krew w żyłach obrazów. Płacz był w tej chwili niemożliwy do zatrzymania, umysł przejęty głębokim żalem i przerażeniem reagował nim niemal naturalnie, jak ktoś spragniony łapczywie wypijający z misy wodę. Słyszała głos jak przez mgłę. Głos – ale do kogo należał? Rzeczywistość straciła dla niej kształt, jej granice zatarły się, jakby ciemność pochłonęła wszystko, co do tej znała i zastąpiła ją surowymi kształtami ścian świata zupełnie obcego, obiecującego już tylko powolną śmierć. I wtedy jej płuca w końcu odnalazły oddech, pierwszy od dawna, głęboki, pełny chwilowej, zaledwie maleńkiej ulgi. Szloch ucichł, na myślach, do tej pory tworzących skupisko latających w szaleństwie gawronów, skrzeczących i zwiastujących żałosny koniec, osiadł gruby koc, otulił je na tyle szczelnie, że umilkły. Była zmęczona, wyczerpana widokami, które widziała, a które wciąż i wciąż przewijały się po jej umyśle swobodnym, ale wyciszonym nurtem. I wtedy przez falującą kurtynę łez zobaczyła go. W tych ciemnościach, choć tak teraz wyraźnych, przez kocie ślepia, wydał jej się potworem, który przed chwilą zanurzył swoje naszpikowane kolcami wargi w ustach tej nieszczęśniczki. O mój Boże, skończę jak ona. Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie. Złapał ją. Nie chcę. Płacz znów nabrał na sile i wystarczyło, że jego dłoń zaczepiła się o jej ubranie, a ciało zareagowało samo, wiedzione instynktami, nad którymi panować człowiekowi nie było dane – zaczęła się sztywno szamotać, na tyle, na ile tylko mogła, bo ciało wciąż było osłabione, odmawiało współpracy.
ZOSTAW MNIE, ZOSTAW, NIE ZABIJAJ MNIE, BŁAGAM – była przekonana, że skończy tak samo jak ona, jak ta kobieta. Piszczała, słowa jękliwie wysypywały się z niej, była w nich panika, strach, desperacja. Bo chciała żyć, na litość, nieważne, czy była to jej własna wola, czy ratującego się przed własnym końcem organizmu, chciała żyć. Z przerażeniem nabrała powietrza w płuca i chciała już zacisnąć usta, ale on wetknął coś między nie i po gardle spłynęła jej zimna ciecz. Wyrwała się, miała nadzieję, w odpowiednim momencie i wypluła panicznie cokolwiek, co tylko dotknęło jej warg. Wpadła w histerię – obraz kobiety, której ciało pęczniało od czegoś potwornego, co ta parszywa, koszmarna istota wepchnęła jej do przełyku, znów pojawił się przed oczami, znowu to przeżyła, ale tym razem na własnej skórze. W żyłach coś się zagotowało, żołądek znów się zbuntował, ale tym razem nie zdołała się powstrzymać. Zwymiotowała. Kręciło jej się w głowie. Od słabości, od emocji, od trucizny płynącej już w jej żyłach. Zacisnęła powieki, oparła się ręką o przeraźliwie zimną, pokrytą szronem ścianę, ciężko dysząc. Już nic nie słyszała, jej własne myśli wrzeszczały tak bardzo, tak mocno. Chciała, żeby ktoś je zagłuszył, jakimś cudem wyłączył, jak radio. Czuła, że próbuje się przebić przez nie tekst ostatniej piosenki, którą w nim słyszała, ale z marnym skutkiem. Za głośno. Za głośno. Za głośno.
Coś znów chwyciło ją za ramię i już podświadomie wiedziała co. Nie miała zamiaru otwierać oczu, żeby się o tym przekonać - jeśli była sama, musieli ją w końcu znaleźć. Znaleźć i zabrać stąd, na śmierć.
Nie chcę, proszę, nie chcę... - szeptała do siebie, bo oni byli głusi na jej błagalne prośby. Nie chciała słuchać ani słyszeć. Nie chciała patrzeć ani widzieć. Jak przez mgłę, przez grube szkło, przedzierały się pojedyncze słowa. Znaleźć Williama. Chodźmy. - Zostaw go... zostaw go, błagam...
Zapłakała gorzko. Niech chociaż jego zostawią, niech go zostawią.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty



Lydia Moore
Lydia Moore
Zawód : goniec
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
niczego nie wymagam
od toni pod lasem
na jedno się nie zgadzam
na swój powrót
tam
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8739-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t8778-do-lydii#261196 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f302-griffydam-elder-lane-4 https://www.morsmordre.net/t8848-skrytka-bankowa-nr-2073#263628 https://www.morsmordre.net/t8780-l-moore#261243
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]19.12.20 18:57
The member 'Lydia Moore' has done the following action : Rzut kością


'k3' : 3
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zejście do Azkabanu - Page 11 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]19.12.20 23:16
Nie było już nic.
Ciemność otoczyła ją całą. Nie była w stanie podjąć kolejnej walki spętana zaklęciem zmuszającym ją do wykonywania poleconych czynności. Więc wykonywała je, przestając dostrzegać cokolwiek, poza bólem. Popadając w otępienie. Znajome oblicze uzdrowiciela nie znaczyło niczego, bo on robił tylko tyle ile powinien. Nic ponad to. Przegrała, upadła, umarła. Nie na ciele. Na duszy, o ile jeszcze jakąś miała. Przecież nie było już nic. Nic, poza bólem, który nieznośnie przypominał o tym, że nadal oddychała. Jasne tęczówki wyprane z emocji czasem zatrzymywały się na strażnikach, ale nic już nie mówiła. Jawa mieszała się z półsnem w który zabierał ją własny umysł, prawdopodobnie po to by nie oszalała kompletnie i całkiem. Widziała ich wszystkich, ale wszystko też splatało się okrutnie ze sobą. Ciepła dłoń na policzku, zmieniła się w martwe ciało na posadzce. Równie martwe oczy wpatrujące się nieobecny punkt. Zastygłą twarz w tchnienia ostatnim wyrazie. Głowa była ciężka, opadała sama, podsuwając nowe obrazy. Karmiąc ją nimi, okrutnie, wrednie. Chciała usnąć. Zasnąć na zawsze, już nigdy nie otworzyć powiek, bo nie widziała już przed oczami celu. Wiedziała, że ten gdzieś tam jest. Powinien. Był. Ale nie umiała podnieść się z kolan, na które upadła.
Chyba drżała. Ciałem wstrząsały dreszcze, okrutne przeczucia, senne mary, a może rzeczywistość, której nie była w stanie zweryfikować. W myślach krzyczała, przeklinała, błagała. Czasem niewypowiedziany dźwięk wyrywał ją znów do rzeczywistości, by za chwilę zmęczenie zgarnęło ją spokojnie.
Rzeczywistość mieszała się ze snem. Przestała je od siebie rozróżniać, bo i podejmowanie tych prób, nie miało znaczenia - nie, kiedy nic go już nie posiadało. Nie nadążała, zdawała się ledwie trwać, ledwie być. W jakimś niezrozumiałym odruchu trzymając się życia, choć nie potrafiła zrozumieć dlaczego.
Już się nie opierała, już nie walczyła. Przegrała, przegrała wszystko. Nie było już za czym stanąć. O co walczyć. Już jej nie zależało. Ograbili ją już ze wszystkiego. Nie słuchała co mówili, bo nikt nie zamierzał słuchać też jej. Brednie, głupstwa, bzdury. Nieważne. Wszystko jedno. Przez niewielkie szpary obserwowała zbliżających się dementorów, tylko raz wypadając z marazmu cofnęła się o krok. Ale nie miała jak uciec. Nie mogła.
Miała zginąć w zatęchłej celi Azkabanu. Dobrze, widocznie tak powinno być, była gotowa na śmierć. To oczekiwanie na nią było nieznośne. Oparła głowę o ścianę, oddychając spokojnie. Zamykając powieki, pozwalając by znów zgarnął ją sen. Odejść we śnie, było chyba… spokojniej. Chociaż w nim, czasami było swobodnie, lżej, cieplej… wygodnie.
Skądś znała to ciepło.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zejście do Azkabanu - Page 11 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]20.12.20 1:31
Alexander, Michael, Vincent, Justine
Obecność więźniów, tak liczna i jednocześnie tak przerażająca działała na Michaela obciążająco. Ich szepty, odrętwiałość sprawiały, że sam zaczynał powoli zastanawiać się nad tym, czy to były ich głosy, czy może to wilk budził się w nim do życia. Wiele pytań chodziło mu po głowie, ale na żadne nie potrafił znaleźć odpowiedzi, a z każdą upływającą minutą czuł, że gdyby je poznał nie byłyby takie, jak pragnął usłyszeć. Być może tam, na drugim końcu Azkabanu  któryś z zakonników właśnie tracił swoją duszę, odchodził, choć jego serce miało bić jeszcze przez wiele dni. Michaela zaczynały dręczyć niepewności. Co jeśli przybyli ratować jego siostrę, a przy okazji poświęcali wiele innych, może równie cennych żyć? Co jeśli by ocalić Justine byli zobowiązani zawrzeć tajemniczy pakt, zobowiązujący ich do zostawienia kogoś innego w zamian? I czy byłby w stanie takiej wymiany dokonać? Myśli nieprzerwanie pojawiały się w jego głowie, powodując u niego coraz gorsze samopoczucie, coraz większe wątpliwości. Poczucie odpowiedzialności za innych zaczynało mu dotkliwie ciążyć — i być może przyjdzie mu zmagać się z tym już do końca jego dni.
Obecność dementorów otrzeźwiła go na tyle, że poinformował swoich towarzyszy o nadchodzącym zagrożeniu. Sam skoncentrował się na własnych wspomnieniach. Na tych najświeższych, które rozpalały ciepło w jego sercu, dodawały mu otuchy i wiary w to, że jeszcze nie wszystko stracone. Czuł, jak różdżka przyjemnie rozgrzewa się w zmarzniętej dłoni, a później z jej końcu wysnuwa się jasna mgiełka formującą się w świetlistego wilka. Od razu ruszył do ataku. Pomimo powtórzenia inkantacji, nie pojawił się z drugiej strony drugi — ten sam, jeden wyjątkowy zdawał się być jednak silniejszy. Ruszył prosto na dementorów w lewą stronę. Spośród wszystkich dźwięków, jakie docierały do uszu Tonksa ten jeden, najwierniejszy i najstraszniejszy — głos w jego głowie — odezwał się. A gdybyś tu tak został? Gdybyś przyłączył się do nich i pomógł im schwytać tych ludzi? Smaczne kąski. Zrób to, ignorancie, pozwól mi wyjść. Ja się z nimi uporam. Zrobię to, co trzeba, nie będziesz musiał nic robić. Tylko popatrz... I przez chwilę był pewien, że nie zareagował w żaden sposób. poczuł tylko ten ból. Okropny, rozdzierający od środka, łamiący kości, stawy, rozciągający mięśnie. Czuł, jak jego zęby się wydłużają zmieniając w ostre jak brzytwy kły, jak palce zmieniają się w szpony, a sylwetka rozrasta. Pękły jego ubrania, a całe ciało pokryło się lichą, jasną sierścią. I zawył, a ten dźwięk poniósł się echem po korytarzach Azkabanu. Zamiast jednak ruszyć prosto na dementorów, odwrócił się i rzucił Alexandrowi, wyglądającemu jak obcy mężczyzna prosto do gardła. Jego zęby zacisnęły się na lichej szyi, rozdarły gardło, a krew trysnęła we wszystkie strony. Smakuje tak dobrze... Fragmenty skóry i ciała przyczepiły się do zwierzęcego pyska, a posoka spływała mu wraz ze śliną na zimny kamień. Pod naporem ciężaru wilkołaka Farley upadł na ziemię, rzucając się w konwulsjach. Szkarłatna plama pod nim i obok rozszerzała się w nieprawdopodobnym tempie. Wokół było tak zimno, że jej gorąc zdawał się parować, unosić do góry. To rozjuszyło go jeszcze bardziej. Zapragnął więcej krwi, więcej ofiar.

W tej chwili Michael nie był zupełnie świadomy tego, co działo się wokół niego. Nie widział, jak jego patronus atakuje dementorów, a po chwili przebiega przez koytarz na prawą stronę i szarżuje kolejnych.

Farley chwycił lekką jak piórko Justine na ręce. Jej ogólny stan sprawiał, że zaczynał tracić nadzieje. Widział, że część obrażeń była nieleczona i z pewnością będzie to miało późniejsze konsekwencje. Nie był w stanie określić, czy otrzymywała jakąkolwiek pomoc medyczną, ale widok tamtego uzdrowiciela wychodzącego z Azkabanu mógł sugerować, że ktoś ją nadzorował — albo nadzorował okrutne działania innych, nie pozwalając na doprowadzenie do jej śmierci. Cokolwiek się wydarzyło w Azkabanie, musiał odłożyć zdobycie medycznej wiedzy na ten temat. Czas uciekał im przez palce i sprawiał, że stawali się coraz słabsi. Przede wszystkim, jako uzdrowiciel i jako ktoś, kto silniej odczuwał aurę Azkabanu niż wszyscy będąc tu po raz kolejny, domyślał się, że cieżko im wszystkim będzie pokonać traumy rodzące się z obecności dementorów. I jego nachodziły koszmarne myśli i wątpliwości — być może nigdy nie wrócą do stanu sprzed wyprawy ratunkowej. Być może właśnie ponosili największą cenę za tę pomoc, oddawali część człowieczeństwa bezdusznym istotom. Tracili je nieświadomie, niezauważenie. I jeśli szybko stad nie wyjdą, stracą zmysły zupełnie, a on nie będzie w stanie im pomóc. Czy pomagał w ogóle? Wątpliwości rozsiały się po umyśle Farleya. Czy sprawdzał się tu jako uzdrowiciel? Jako gwardzista? Czy może zawodził ich wszystkich? Czy dobrą decyzją było posłanie trójki wytrwałych czarodziejów w nieznane? Czy powinni byli się rozdzielać? Co jeśli nie wrócą? Co powie Haroldowi?
Opuściwszy celę zobaczył ich. Niczym żywe trupy lewitujące nad ziemią w czarnych, potarganych pelerynach, wygłodniałe, żądne ich dusz. Do pokonania tak sporej ilości istot potrzebowali silnych patronusów, zdecydowanego ich ataku. Był zagubiony. Wiele złych, mrocznych emocji wypełniało go szczelnie, mieszało mu w głowie, w sercu. Emocji, które nie pozwalały mu na sięgnięcie białej, czystej magii. Drżał od środka, poplątany i niepewny, stając do walki z demonami zamieszkującymi najpotworniejsze miejsce na ziemi. Rozsadzał go gniew. I przyćmiewał on wszystko inne. W końcu jednak złapał się dobrej myśli. Zakon był czymś, co mimo młodego wieku, w jednej chwili za sprawką Garretta Weasleya zaczęło go definiować. Ogień Selwynów rozpalał go od środka, pozwalając by chłód ustępował, powoli dając szczęściu, pozytywnym myślom związanym z Zakonem rozpalić go na dobre. Wiedział, że robi to, co słuszne, że jest w stanie przezwyciężyć ciemność. Świetlisty kruk przeciął powietrze, jaśniejąc z krańca różdżki Farleya. Rozpostarł skrzydła szeroko, by ruszyć za błękitnym wilkiem i razem z nim stoczyć ten bój. Później nie zawrócił jednak, by tuż pod sklepieniem dotrzeć do pozostałych. Poleciał dalej, w ciemność, znikając za zakrętem, z którego przyszli. Alexander wiedział, że nie mógł wyczarować jednocześnie dwóch patronusów. Ten sam, jeden, wyjątkowy zamiast zniknąć ruszył dalej — a Farley mógł tylko liczyć na to, że dotrze do celu nim będzie za późno.

Mając ojca aurora Vincent mógł wiedzieć, co mogłoby go spotkać w zimnych i ponurych korytarzach Azkabanu, a jednak, cokolwiek wiedział o czarodziejskim więzieniu, przeszło to jego najśmielsze oczekiwania. Ogrom bodźców go przygniatał, choć na pierwszy rzut oka w podziemnych labiryntach nie było zupełnie nic. W ciszy, samotności wszystko wydawało się jednak silniejsze, spotęgowane. Każdy szept zdawał się być krzykiem, a każdy szmer uderzeniem. A teraz przed nim pojawiła się właśnie ona. Jej twarz wciąż zakryta była żelazną maską — nie wiedział, czy na niego patrzyła, czy w ogóle miała otwarte oczy, czy była czegokolwiek świadoma, czy coś czuła. Nie mówiła nic. Nie wiedział jednak, że nie mogła wydusić z siebie ani słowa, maska nie przepuściłaby z jej gardła najmniejszego dźwięku — to było zabezpieczenie, które miało umożliwić aurorom zamykanie Rycerzy Walpurgii pośród dementorów, którzy im służyli. Nie znając tożsamości, nie słuchając ich rozkazów. Kiedy wziął ją na ręce wydawała się ważyć tyle co dziecko. Przyciskając ją do piersi czuł też jaka zrobiła się koścista i miał wrażenie, że trzymając ją mocniej skrzywdzi ją. Aura Azkabanu i jemu zaczynała ciążyć. Bo kiedy ją niósł, taką nieruchomą, pozbawioną życia, nie dostrzegając iskier w jej oczach i nie słysząc pełnego chęci walki głosu tracił wszelaką nadzieję. Nie był pewien, czy doniesie ją na górę żywą. Nie był pewien, co poczuje, kiedy uświadomi sobie po zdjęciu maski, że umarła mu w ramionach. Niegdyś tak ciepłych, bezpiecznych, kochających — teraz zimnych i obcych. Bał się, że nie usłyszy nigdy więcej jej śmiechu, nie zobaczy marszczącego się w zamyśleniu nosa. Zaczynały ciążyć mu coraz silniej wyrzuty sumienia — to wszystko było jego winą. Mógł ją powstrzymać, mógł powstrzymać jej wrogów nim było za późno.
Teraz już też było za późno.
Kroczył przed siebie, korytarzem, z którego przyszli, oddalając się z każdym krokiem od źródła światła pozostawionego pod celą. Widział, jak rozbiegany wilk zapewniał im wkoło bezpieczeństwo, jak kruk wpierw pomagał mu rozgonić ciemność, a później zniknął za którymś zakrętem.

Michael doszedł do siebie, pozostając w tyle. Nieświadom tego, co działo się w czasie, kiedy wilk lub tylko ponura jego wizja zawładnęły jego umysłem. Cała trójka ruszyła tam, skąd przyszła — szczęśliwie dla nich dementorzy usunęli się w cień. I znikając za pierwszym zakrętem zgubili całkowicie światło. Wilk pozostał z tyłu, strzegąc Zakonników przed upiorami sunącymi za nimi. Po kruku nie został nawet blady cień. W ciemności po omacku powoli poruszali się do przodu, widząc, że na ogonie mają kilku dementorów — nie wiedząc, co mieli przed sobą. Krocząc po własnych śladach, kierując ognistymi znakami dotarli do końca labiryntu, przed sobą mając wysokie kolumny, a w oddali światło panoptykonu.

William
Azkaban był miejscem pełnym bólu, szaleństwa i nieszczęścia. Kontynuując swoją rolę sprzed utraty łączności z dawnym więzieniem, stanowił najsurowszą karę jaką można było wymierzyć więźniowi — znacznie gorszą od śmierci, okrutniejszą od każdej, najbardziej haniebnej egzekucji. Czarodziej nie wiedział kim byli otaczający go więźniowie, czym sobie zasłużyli na obecność tutaj, dlaczego się tu znaleźli — a w końcu jak mogło znaleźć się tu dziecko. Mógł jednak założyć, że rządy Malfoya były okrutne, wyścielone ofiarami. Być może nie liczył się ani wiek ani prawda. Może bezprawnie zamykano całe rodziny przeciwników ministra. Pogrążając się we własnych emocjach, z mieszaniną przedziwnego bólu, rozpaczy, frustracji i strachu, gubił się w mrocznych korytarzach Azkabanu, jak dziecko błądzące we mgle, pomimo jaśniejącej nad jego głową migoczącej kuli. Jego myśli coraz częściej uciekały od powodu, dla którego się tu znajdował, od swoich towarzyszy, od tych, których zostawił za sobą. Ciało dziewczynki, która leżała przed nim było chłodne, ale miękkie. Ona zaś nie czuła ani bólu ani strachu. Nie czuła już zupełnie nic. Jej widok, nieruchomej lecz nie martwej, wyrywał z serca Zakonnika wszystko, co czuł bardzo brutalnie, sięgając do jego najgorszych lęków. Przytłaczająca aura Azkabanu pogrążała Williama coraz silniej, jakby więzienie nie tylko jako labirynt było perfidną pułapką. Czas, jaki upływał działał na jego niekorzyść. Odbierał mu ciepło, wiarę w pomyślny powrót, w dokonanie tu czegokolwiek, w pomoc, a ostatecznie — w zachowanie własnego życia.
Więźniowie Azkabanu bełkotali bez sensu, a często to, co mieli do powiedzenia było mieszaniną wyobraźni i wspomnień, które im pozostały w ciemnych, zimnych i ponurych celach. W przerażającej samotności. Ślepa kobieta trafiała jednak swymi słowami do Zakonnika, nawet jeśli w pierwszej chwili i jej głos wydawał się nieść obłąkańczy ton. W jej słowach szybko odnalazł rzeczy, które znał, które doskonale rozumiał. Nie mógł wiedzieć, czy ona sama wiedziała o czym mówiła — czy może doskonale wykorzystywała swoją wiedzę w jakiejś przedziwnej próbie manipulacji. Cokolwiek próbowała osiągnąć, jej słowa brzmiały jak ostrzeżenie — takie, o którym Moore miał pamiętać.
Dementorzy odcinali mu drogę ucieczki. Pojedyncze wspomnienia, pojedyncze myśli, niczym najdrobniejsze iskry rozpalały jego klatkę piersiową od wewnątrz, niczym błyski spomiędzy krzemienia, mającego rozniecić ogień. Przed oczami pojawił się na moment widok roześmianej Amelii, niegdyś niespodziewanej, a jednak najważniejszej osoby w jego życiu. Jej dziecięcy śmiech dźwięczał mu w uszach. Czuł jak zaiskrzyło w jego klatce piersiowej, jak podmuch znajomego wiatru zza pleców roznieca żar od wewnątrz. Kraniec różdżki z jarzębinowego drewna rozjaśnił się słabym światłem. Nadzieja umierała jednak ostatnia; blady niebieskawy błysk powiększył się, a z mgiełki emanującej dobrą, pozytywną emocją w końcu, choć niemrawo i znacznie wolniej rozwinął się pies. Bernardyn pokaźnych rozmiarów. Ruszył biegiem w stronę dementora, który wysunął się na prowadzenie, zsunąwszy z głowy kaptur.
I wtedy pomyślał o Amelii raz jeszcze. O tym, że dziewczynka leżąca za jego plecami była nikim innym, a jego córką. Małą, słodką, niczego winną dziewczynką, którą zabrał tu ze sobą. Nie potrafił sobie przypomnieć, jak do tego doszło — co się stało, że się tu zjawiła. Czy pozwolił jej wziąć udział w misji? Czy udało jej się go uprosić, by zabrał ją ze sobą? Czy ukryta kroczyła w ślad za nim, starając się iść jak najciszej, by nie wykrył jej obecności? Nie potrafił sobie przypomnieć chwili, to wszystko się wydarzyło. Nie mogąc się powstrzymać, obrócił głowę i zobaczył ją, leżącą w błękitnej sukience, bez jednego bucika, z warkoczami, które sam dopiero co jej zaplótł. Wyglądała tak, jakby oglądała rozgwieżdżone nocą w Oazie niebo. Z szeroko otwartymi oczami skierowanymi w górę. Ale tu nad jej głową migotała tylko wyczarowana przez Williama kula. I wiedział, że przez niego odebrano jej duszę. Odebrano ją jemu bezpowrotnie.

Będąc w transie nie widział tego, co działo się wokół, nic nie miało znaczenia poza jego własną córką. Nie dostrzegł, jak kobieta zatrzymana w celi powoli umierała z uśmiechem na rozchylonych ustach, czując niewysłowioną ulgę, ani jak świetlisty bernardyn rozgromił sunących ku niemu dementorów z jednej strony, z tej, z której przyszedł, odganiając największe niebezpieczeństwo. Nie słyszał pisku istot przez niego zaatakowanych ani płaczu mężczyzny w celi. Ani głosu ślepej, ani niczego więcej — tylko bicie serca Amelii. Małej córeczki.
Spiesz się.
Usłyszał jej głos w głowie, dziecięcy, nieco piskliwy, choć jej usta pozostały zupełnie nieruchome.
Powiedz mu.
Głos się zmieniał, przekształcał powoli, dobijając się do jego świadomości, ale chciał ją odpędzić. Chciał skupić się przez chwilę na własnej żałobie, na tym, co zrobił, sprowadzając tu własne dziecko.
— Williamie— w końcu do niego dotarł głos ślepej czarownicy, jakby budząc go do życia, sprowadzając na ziemie. Ale to nie za jego sprawką jego myśli wróciły do tu i teraz. To on sam, to bernardyn usiadł obok niego, jakby na straży, spoglądając mu głęboko w oczy, pry okazji otulając swoim ciepłem i dobrą energią. Dziewczynka, która tam leżała nie była nawet do Amelii podobna. Nie była nią. A jednak ból w klatce piersiowej pozostał. Doświadczenie straty. I choć rozum podpowiadał mu, że to niemożliwe, serce mówiło swoje. I nie był pewien, co było prawdą. Gdy się rozejrzał nie było już dementorów wokół niego — pozostawały jednak ukryte w ciemności, czuł je dobrze i wiedział, że musiał poczuć więcej, musiał odnaleźć w sobie siłę, by rozpalić to ognisko.

Cedric, Lydia

Skoncentrowanie się na tym, co dobre i miłe, a co zostawiło się daleko za sobą było niemalże niemożliwe w takim miejscu jak to. Zimne, wilgotne mury więzienia odbierały szczęście, nadzieję i wiarę w pomyśle zakończenie tej wypraw. Nawet doświadczone i naznaczone bólem serce Cedrica to odczuwało — jak wstępowała w nie dziwna, przerażająca pustka, odbierająca mu skrawek człowieczeństwa. Czuł, jakby tracił coś bezpowrotnie, kawałek siebie i nie za sprawką własnej decyzji, pragnąc odgrodzić się od emocji, które wydawać mogły mu się słabością. Ktoś, lub coś wydzierało z niego to wszystko wbrew niemu. Kobieta, która mu towarzyszyła zaczynała tracić zmysły, przypominając tym samym więźniów, którzy ich otaczali. Auror wiedział, jak blisko obłędu była i jak niebezpieczne dla niej było dalsze przebywanie w Azkabanie. On sam, patrząc na nią czuł jednak coś jeszcze — że ją tracił. Bezpowrotnie. Osobę, którą znał, osobę, którą dotąd była, bo gdy opuści mury więzienia nie będzie tą samą Lydią. Obrazy, których doświadczyła, uczucia, które wstrząsnęły jej umysłem odbiją na niej swoje pięto. I za swoją odwagę, chęć niesienia pomocy i wielkie serce poniesie olbrzymią cenę. Może właśnie ta świadomość sprawiła, że zdecydował się na przejęcie kontroli i napojenie dziewczyny eliksirem uspokajającym. Moore, która całkowicie zagubiła się w otaczającej ją rzeczywistości nie miała szans z silnym i wciąż dość trzeźwo myślącym aurorem. Złapał ją w stalowym uścisku jednej ręki, mocno, boleśnie. Dziewczyna odczuła to od razu, jakby ktoś zacisnął imadło na jej ciele. Odkorkowanie fiolki jedną ręką, a później wlanie eliksiru do gardła komuś, kto rzucał się jak dzikie, rozjuszone zwierze graniczyło z cudem — aurorowi udało się wlać kilka kropli do jej gardła, ale większość eliksiru rozlała się po jej brodzie i piersi, wsiąkając w ubranie. Wypluła to, co pozostało jej w ustach, mając przed oczami wciąż najstraszniejsze wizje. Poczuła mdłości — zbyt mało zawartości flakonu połknęła, by ta mogła zadziałać tak, jak trzeba. Podczas szamotaniny fiolka wypadła mężczyźnie z dłoni i rozbiła się na zimnej posadzce. Trzask ten tylko spotęgował u Moore przerażenie. Odgłos w jej głowie był tak donośny, dźwięczny, tak potworny, że musiała zatkać uszy. Zrobiło jej się niedobrze, nie potrafiła wyzbyć się obrazów z głowy. Kiedy oparła się o zimną ścianę, poczuła ulgę — chwilową; zaraz potem zdawało jej się, że przymarza do niej, jak mury Azkabanu wciągają ją w siebie, jak się w nie zapada, kamienieje.
Silne ręce wyciągnęły się po nią i odwróciły ją. Dotykowi towarzyszył głos Cedrica. Przebłysk świadomości na moment uspokoił rozkołatane serce, ale wtedy dopadło ją zmęczenie i stres tak wielki, że rozbolał ją brzuch. Rozbolało ją wszystko, jakby zaczynała mieć gorączkę. Posłusznie stanęła tyłem i tak została.

Cedric dopiero po chwili zorientował się, że w tym zamieszaniu wyciągnął eliksir wzmacniający zamiast uspokajającego, którego nie zabrał ze sobą. Widok zakonniczki i jego rozbijał wewnętrznie. Przyglądanie się ciału pozbawionemu duszy było traumatycznym przeżyciem. W poruszającej się klatce piersiowej wciąż biło serce. Organy pracowały, choć auror nie potrafił określić w jakim tak naprawdę była fizycznym stanie. Trudno było nawet jednoznacznie stwierdzić, że żyła. Kim lub czym teraz była. Wiedział o pocałunku dementora wiele, szkolenia aurorskie nie pozostawiały złudzeń. Procesu nie dało się cofnąć, nie było możliwości przywrócenia ofiary dementorów do normalności. Może właśnie dlatego Dearborn zamiast powziąć jakiekolwiek próby ratowania Pomony zacisnął palce na jej szyi i zdobył w sobie siłę, by ją udusić. Jego ofiara wcale nie protestowała, leżała nieruchomo, beznamiętnie wpatrując się w przestrzeń nad sobą. Jej mięśnie były wiotkie, nie napinały się, nie walczyła. Cedric czuł, jak luźna krtań zapada się pod naciskiem jego palców. Coś chrupnęło w gardle, wyczuł to pod palcami. Przez chwilę klatka piersiowa znieruchomiała, a potem całe ciało drgnęło w spazmie, jakimś bezwarunkowym odruchu, a potem jeszcze raz i kolejny. I znów wyglądało tak, jak przed chwilą. Oczy były tak samo matowe i bez życia. chłodna skóra przez chwilę rozgrzała się na szyi i zaczerwieniła pod naciskiem dłoni. Jedyną różnicą był brak upadającej i unoszącej się piersi. Przesunął dłońmi po jej powiekach i zamknął jej oczy. I wyglądała tak, jakby spała, choć jej skóra była śmiertelnie blada. Na pamiątkę, auror postanowił zabrać pukiel gęstych włosów kobiety.

Zarówno Lydia, jak i Cedric słyszeli głos prawdopodobnie należący do Williama, niósł się echem korytarzy, ale nie potrafili rozpoznać — czy rzucał zaklęcie, czy wykrzykiwał coś innego. Wtedy Lydię znów ogarnęło to paskudne uczucie, bezradność i strach. Dopadła ją myśl, że jej brat umierał tam gdzieś, sam. Zupełnie sam.

Dearborn chwycił Lydię za ramię i pociągnął ją w stronę, z której przyszli, zostawiając martwe ciało członkini Zakonu Feniksa za sobą; ciało, które podda się rozkładowi na zapomnianych, opuszczonych korytarzach więzienia, dopóki dementorzy nie zwloką go przed wrota Azkabanu i wrzucą w przerażającą czeluść, pozostawiając nadziane na skały lub rzucone na pożarcie bestiom, o których się Zakonnikom nawet nie śniło. Dearborn, choć odwrócił się do niej plecami wiedział, że prócz widoku własnej żony i córeczki, twarz Pomony Vane będzie go prześladować w koszmarach. Oboje dotarli do rozwidlenia, w którym rozdzielili się z Williamem.

| Na odpis macie 48h. Tura: 15. AZKABAN: 10

Michael, użycie kamienia to akcja.
Cedric, nie masz przy sobie eliksiru uspokajającego, dlatego Mistrz Gry wylosował za ciebie wybór fiolki z dwóch, które ci pozostały.

Lydia, stałaś się świadkiem pocałunku dementora. Od tej pory, co post rzucasz dodatkowo kością k3.

Od tej pory czas dla wszystkich liczony jest inaczej, akcje nie dzieją się w tym samym czasie; nie sugerujcie się turami w kontekście wzajemnych działań.

Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {2/2}
Do końca wątku wyglądasz, jak Ramsey Mulciber (niefart).
brak halucynacji

Działające zaklęcia i eliksiry:
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Czuwający strażnik (Cedic) 2/5

Użycie Patronusa Alexandra: 1/4

Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.


Ekwipunek:

Żywotność:
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zejście do Azkabanu - Page 11 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]20.12.20 2:39
Ilekroć Michael myślał o odbijaniu Just, tylekroć nabierał przekonania, że chętnie zamieniłby się z nią miejscami. Porwał na samobójczą misję. Poświęcił. Jego siostra była Gwardzistką, przywódczynią. A on… jego życie skończyło się dwa lata temu. Albo dwudziestego pierwszego sierpnia, gdy przypomniał sobie o złożonej przed sobą obietnicy - że nigdy nie pozwoli bestialskiej naturze przejąć kontroli, nigdy. Tymczasem wilk upajał się wojną i krwią, warczał coraz głośniej, zdołał zawładnąć jego umysłem po Cruciatusie i jego ciałem po aresztowaniu Justine. Kto wie, co jeszcze może się zdarzyć? Szepty więźniów narastały, a choć zdołał przywołać szczęśliwe wspomnienia i wyczarować patronusa, to nie wiedział jak uciec od tych głosów...
...aż zagłuszył je ten jeden, który towarzyszył mu zawsze. Najwierniejszy, znajomy. Na swój sposób pomocny, uniemożliwiający myślenie o więźniach. Ba, życzliwie objaśniający Michaelowi jak można zrobić z nich pożytek.
Faktycznie, wtedy by zamilkli. - uświadomił sobie Tonks. Ludzie mieli tendencję do milknięcia na widok jego wilczej formy, pamiętał tych mężczyzn, których zamordował gdy napadli Corę i gdy zachował świadomość w wilczym ciele. Pamiętał grymas strachu i niepewności na twarzy zwolenniczki Czarnego Pana, która z taką pewnością siebie rzucała Cruciatusa. Wtedy jej pokazał.
Odwrócił się w kierunku celi i spojrzał na mężczyznę o nieznajomych rysach twarzy.  Przez moment go nie poznawał, nie wiedział kim jest, ani dlaczego są tu razem. Nie znał go, ale wilczy instynkt (bez świadomości człowieka) kojarzył jego zapach z bólem, z koszmarnymi wizjami w londyńskim lesie. Rozszerzył nozdrza, wpatrując się w Alexandra łakomie. Był trochę chudy, ale nie będzie wybrzydzać.
…..
-N... - nie, nie, nie, zreflektował się nagle, nie mógł się przemienić, nie tu, ale nagle zgiął się wpół z bólu, ale przynajmniej było mu już ciepło, wilcza sierść jest ciepła, a krew jest jeszcze cieplejsza, gorąca. Było tu tyle krwi, w każdej z cel. Tylko potwory wysysałyby z ludzi dusze, skoro można pić ich krew. Wilkołak rozgryzł szyję Alexa i ruszył dalej, do każdej z cel. Był silny, niestraszne mu lodowate kolce, ogrzeje się w posoce.

Pozostał przy celi, zgięty wpół i oparty o ścianę, nieświadom jak dzielnie walczy jego patronus, świetlisty wilk. Wilk w jego głowie był niczym czarna mgła, otulająca wszystko wkoło, a Michael nie miał już siły z nim walczyć.
Kręciło mu się w głowie, ale nagle dostrzegł przed sobą nogi towarzyszy, oddalających się. Plecy Farleya o twarzy nie-Farleya.
-Czy ja… - wybełkotał, nerwowo oglądając własne dłonie. Dłonie. Nie łapy. Przemienił się czy nie? Nogi mu drżały, ale ubrania nadal miał na sobie. Drżącą ręką sięgnął do kieszeni i wymacał nasycony białą magią kryształ. Rozkruszył go w palcach i wtarł w oko, chcąc odzyskać choć trochę energii i jasności widzenia.
Powlókł się za Alexandrem i Vincentem bardziej odruchowo niż świadomie, kierowany tylko poczuciem obowiązku i instynktem stadnym.
Nie był już pewien, co było prawdą, a co ułudą. A co marzeniem. Coraz bardziej ciążyła mu myśl, że powinien tu zostać, że tak będzie sprawiedliwie, że wtedy wilk nikogo nie zaatakuje. Albo… obracał różdżkę w palcach, co jakiś czas jej koniec zwracał się na jego tors albo szyję. Jedno Lamino i będzie po wszystkim. Przecież jego celem było wyciągnięcie stąd Just, a właśnie ją wyciągnęli. Alex i Vincent i reszta poradziliby sobie bez niego w trakcie ucieczki, był tylko ciężarem… Jedno Lamino i po sprawie, życie za życie.
Wilk by tego nie chciał, na pewno nie. Chciał żyć. Czy to znaczy, że Mike powinien zechcieć umrzeć? Też chciał żyć, zwłaszcza gdy wzbudzał w sobie radosne wspomnienia, ale może to egoistyczne, może to niemądre, może to nawet nie są jego wspomnienia, może już od dawna nie żył, może wilcza jaźń wyżerała jego własną osobowość, kawałek po kawałku….
Zobaczył światło panoptykonu, dochodzili do centrum Azkabanu, zostawiając za sobą cele.
-Alex, ja… ja słyszę… czuję się jak przed pełnią, czy ja... czy ja cały czas byłem sobą, tam przy celach, czy nic wam nie jest? Ja... lepiej tu zostanę, inaczej nie będziecie bezpieczni… tu… tu jest miejsce potworów, zostawcie mnie… - wyszeptał nagle bez ładu i składu, gdy tylko przystanęli i mógł zwrócić się do Farleya. Oczy miał rozbiegane, tak jak wtedy, gdy Alexander odwiedził go w domu na prośbę Hani. -Tak będzie sprawiedliwie. - dodał bardziej zdecydowanie, jak na aurora przystało. Sprawiedliwie. Przelotnie spojrzał na Rinehearta, nagle przypomniał sobie jego słowa o wilkołakach z żonami i watahami, ale zdusił wspomnienie z zarodku. To nieprawda. Jego wilk był egoistyczny i łaknący krwi, a każdą kobietę chciał zjeść. Nie dało się go uspokoić, więc trzeba założyć mu smycz, zamknąć go w celi.

wcieram w oko kryształ jako pierwszą akcję, będę jeszcze pisać



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Zejście do Azkabanu - Page 11 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]20.12.20 14:21
Głęboko pod ziemią w czarodziejskim więzieniu o zaostrzonym rygorze emocje Alexandra ulegały wypaczeniu. Przelewały się przez siebie, zlewały i mętniały, tworząc słodko-gorzkie mieszanki. Sam już nie wiedział czy to, że miał o co walczyć było czymś dobrym czy też niekoniecznie. Bo cóż to była za nierówna walka, w której podejmował decyzje o cudzym życiu? Swoimi rozkazami mógł przypieczętować czyiś los. Być może już to zrobił, nie miał przecież pojęcia o tym, czy pozostali żyją. Spoglądając jeszcze raz, przelotnie na zmizerniałą Justine w ramionach Rinehearta Farley zaczynał widzieć w niej pozostałych, tak samo zabiedzonych, tak samo skutych i zapomnianych w czeluściach ziemi. Czy ich wyprawa ratunkowa miała w ogóle sens, jeżeli najprawdopodobniej stracą przy tym siebie? Nawet jeżeli nie zostaną tu na zawsze, umkną dementorom i ocalą swoje dusze, to jaki skutek ta wyprawa będzie miała na ich umysłach? Alexander nie wiedział, czy przypadkiem nie szkodzą Zakonowi poprzez swoją obecność tuj, czy nie osłabią się za bardzo: miał wrażenie, że w tej chwili zmieniało się bardzo wiele.
Farley był zagubiony, niepewny swoich decyzji, a wizja złożenia przed Haroldem Longbottomem raportu z tej misji wywoływała w nim coś na kształt paniki. Splątał się w swoich myślach i emocjach, co skutkowało tylko rosnącą frustracją. Przecież nie zawodził. Miał zadanie do wykonania i musiał je wykonać. Był przecież tym cudownym, uzdolnionym dzieckiem, geniuszem wobec którego piętrzyły się oczekiwania. Ach, to też go denerwowało, że wszyscy mogli na niego liczyć, zawsze i wszędzie, a i tak było im go mało, i tak zdarzało się, że wszystko i wszyscy obracali się przeciwko niemu, więc on próbował wtedy jeszcze silniej. Na przekór. Całe jego życie wydawało się być na przekór. Tak więc także i teraz jego upór i gniewna wola walki sprawiły, że był zdolny skupić się i wyczarował patronusa. Zebrał w sobie silne wspomnienie, przekuł targające nim emocje w działanie czując jak energia promieniuje od niego i z jego różdżki, jak formuje kruka, który wraz ze świetlistym wilkiem zaczęły torować im drogę przez pełen zakapturzonych postaci korytarz. Paradoksalnie im silniej odczuwał, tym mocniej wewnętrznie się wypalał.
Na wpół odważny Gwardzista, na wpół wydmuszka, ruszył biegiem korytarzem, odwracając się za siebie kontrolnie choć wiedział, że widok ciągnących ku nim dementorom nie był tym, czego teraz potrzebował. Zamiast nich ujrzał jednak Tonksa, zgiętego wpół, dyszącego ciężko. Rytm kroków Farleya został zaburzony, zwolnił, obrócił się i przeszedł krótki kawałek tyłem. – Tonks, chodź! Zaraz stąd wyjdziemy, obiecuję. Proszę, chodź – głos na końcu nieco mu się załamał kiedy błagał, bo w tej chwili ziszczały się jego obawy. Widok zostającego z tyłu Michaela był tym, co oddawało jego strach o resztę grupy. Na Merlina, nie powinni byli się rozdzielać.
Odwracał się co rusz, sprawdzając czy Michael idzie, czy daje radę pokonać każdy kolejny zakręt, ale kiedy dotarli znów między kolumny panoptikonu Farley wcale nie poczuł ulgi. Słowa Michaela zatrzymały go w miejscu i zmusiły do powolnego obrócenia się. Chłodne oczy prześlizgnęły się po zrezygnowanej sylwetce aurora. O nie, nikt nie będzie się poddawał. Nikt.
Michael, to nie ty. Nie jesteś potworem. I Justine nie jest potworem, a przecież tu była. W Azkabanie wcale nie trzymają potworów. Azkaban wcale nie jest sprawiedliwy – pokręcił zapalczywie głową, czując cały czas szumiącą w nim cicho złość. To ona sprawiała, że ton jego głosu był bardziej zdecydowany. – Sprawiedliwym będzie to, jak wyjdziemy stąd, nie damy się złamać temu miejscu i pokażemy im wszystkim, że się mylą. To nie my jesteśmy potworami – powiedział, potrząsając głową i unosząc palec ku górze, ku sufitowi, którego nie było widać. – To oni są potworami, ale swoje własne przewiny odbijają na nas. Oczerniają nas i mieszają nam w głowach, kiedy tak naprawdę malują nas na swoje podobieństwo – zacisnął szczękę, słysząc jak jego podniesiony głos odbija się echem w panoptikonie. Mierzył hardym spojrzeniem Tonksa jeszcze przez chwilę, po czym wyłuskał z nakładek na pasie fiolkę z eliksirem uspokajającym. Podszedł do aurora i podał mu jedną porcję eliksiru.Wypij to, poczujesz się lepiej – powiedział, przekazując mężczyźnie specyfik, po czym odwrócił się do Vincenta. Podchodząc do Rinehearta starał się skupić na inkantacji, nie zaś na skulonej w ramionach łamacza klątw, pogrążonej we śnie sylwetce Gwardzistki. – Vincent, rzucę na ciebie zaklęcie lecznicze. Paxo Maxima – ostrzegł nim uniósł różdżkę ku jego głowie i wymówił inkantację. Później skierował koniec różdżki na samego siebie. – Paxo Maxima – powtórzył inkantację, mając nadzieję, że kojąca magia pomoże mu oczyścić myśli. Spojrzał po tym raz jeszcze na swoich towarzyszy, a później na pusty panoptikon. – Musimy pójść po resztę. Nie będziemy się już rozdzielać – zadecydował, po czym poprowadził ich wszystkich w korytarz oznaczony Zejście do Azkabanu - Page 11 SGOZM1D. Korytarz, z którego wcześniej słyszeli krzyk Pomony, korytarz, w który udała się druga połowa ich grupy.

| Przekazuję jedną porcję eliksiru uspokajającego Michaelowi; jako akcje rzucam Paxo Maxima na Vincenta i później na siebie.


Alexander Farley
Alexander Farley
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 23
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczony

Alex, you gotta fend for yourself

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Zejście do Azkabanu - Page 11 9545390201fd274c78230f47f1eea823
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t927-alexander-farley https://www.morsmordre.net/t999-fumea https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f223-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t3768-skrytka-bankowa-nr-277 https://www.morsmordre.net/t979-a-selwyn#5392
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]20.12.20 14:21
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością


#1 'k100' : 67

--------------------------------

#2 'k8' : 2, 4, 3, 2, 1, 2, 7, 3

--------------------------------

#3 'k100' : 57

--------------------------------

#4 'k8' : 7, 3, 3, 2, 5, 1, 2, 3
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zejście do Azkabanu - Page 11 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]21.12.20 11:16
Przez chwilę miała wrażenie, że spada – spadanie z zamkniętymi oczami było jak nagłe lądowanie w czeluściach nocy, zupełnie niekontrolowane, pozbawione jakiejkolwiek logiki i fizyki, a towarzyszący temu jęk tłuczonego szkła dodatkowo to wrażenie pogłębiał. Zakręciło jej się w głowie, chciała krzyczeć, że już ma dość, niech to się w końcu skończy, niech straci przytomność, zemdleje, nagle zaśnie, jak wcześniej, kiedy zupełnie straciła poczucie czasu i przestrzeni, a wokół niej ginęli czarodzieje, których tak kochała. Ale może była nadzieja. Nikła, wątła nitka prowadząca przez ten labirynt. Nie było tam taty. Nie było Hann. Boże, co ona im powie, kiedy wróci? Jeśli wróci. Jak im powie, że nie zrobiła nic, kiedy tak brutalnie zabijano ich syna i przyjaciółkę? Łzy płynęły po twarzy, kleiły się do skóry, unoszący się dookoła smród był nie do wytrzymania, kwaśny płyn obsychał na wargach. Czuła się paskudnie, jak nigdy wcześniej i najprawdopodobniej nigdy później. Nie wiedziała, czy to był stan przedagonalny, czy może tylko chwilowy – bo i taka abstrakcyjna myśl, próba ciała do pochwycenia ostatniego tchnienia nadziei, pojawiła się w jej głowie. Ale ten stan trwał i trwał, i trwał, i trwał, i trwał. Chciała się opierać przed rękami, które ją pochwyciły, przed szponami, które wbijały się w jej ciało, przed głosem, którego nie chciała słyszeć, a który, przez jej dłonie przyciśnięte mocno do uszu, stawał się jeszcze bardziej zdeformowany, jeszcze bardziej przypominający szept dementorów unoszących się nad ciałem tamtej kobiety. I chociaż bardzo chciała żyć, chciała przeżyć, wyjść stąd za wszelką cenę, to myśli zaczynały zmieniać swój tor. Mówiły, że już nie ma sensu walczyć. Że już za późno. Głos Billy’ego, w jej głowie nagle przybierający formę agonalnego skowytu, dodatkowo ją w tym utwierdził. Znowu się spóźniła. Znowu nie potrafiła nikomu pomóc. Ani tamtemu chłopcu, ani Just, ani Billy’emu. To już się działo. On umierał. Umierał tam, przy niej, a ona nie zareagowała. A teraz krzyczał z wyrzutem, że nic nie zrobiła.
Z początku szła, mieląc to wszystko w swojej głowie powoli, mimowolnie już tylko zaciskając palce na różdżce, nie do końca chyba zdając sobie z tego sprawę. Chwilę później już się poddała, nogi odmówiły współpracy, nie miała siły ani chęci, nie miała celu, do którego mogła dążyć. Wszyscy nie żyli, a to, co ją prowadziło za ramię, było istotą, która miała zaraz dokonać na niej swojego pocałunku. Stała się ciężka w ramionach, zupełnie odmawiając jakiejkolwiek współpracy. Mogła już tu zostać, w tych ciemnościach, które widziała pod zamkniętymi, zaciśniętymi powiekami. Zginie tutaj. Jak reszta.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty



Lydia Moore
Lydia Moore
Zawód : goniec
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
niczego nie wymagam
od toni pod lasem
na jedno się nie zgadzam
na swój powrót
tam
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8739-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t8778-do-lydii#261196 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f302-griffydam-elder-lane-4 https://www.morsmordre.net/t8848-skrytka-bankowa-nr-2073#263628 https://www.morsmordre.net/t8780-l-moore#261243
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]21.12.20 16:00
Od jakiegoś czasu czuł na sobie niespokojne spojrzenie Alexandra.
On wie. - uświadomił sobie i aż zadygotał ze stresu pod wełną (a może sierścią? Brr...). Tak, Farley na pewno podchwycił jego łakome spojrzenie i teraz patrzy na niego z lękiem i z obrzydzeniem. Zaraz wybierze dla niego jakąś celę. Michael postanowił uprzedzić cios, sam przemówił do Gwardzisty, może i nerwowy, ale honorowy. Alexander jednak nie przytaknął, a zaczął mówić o braku sprawiedliwości.
Nie jesteś potworem. Tak bardzo pragnął w to wierzyć, ale tak bardzo się mylił. Odwrócił głowę, krzyżując ramiona w obronnym geście. To nie tak miało być. Chciał walczyć, być mięsem armatnim, bo tylko do tego wilkołaki się nadają. Paradoksalnie, wewnętrzny wilk pomagał, gdy Tonks chwytał za różdżkę i inkantował Lamino. Pozwalał nie myśleć o konsekwencjach, pozwalał nie wzdrygać się na widok krwi, pozwalał wyciszyć sumienie. Może to nie przypadek, że w ostatnich miesiącach Michael wprawiał się właśnie w magii ofensywnej. Ale tutaj nie było z kim walczyć, nie było jak walczyć. Dementorów odstraszały tylko patronusy i radosne wspomnienia, które coraz trudniej było z siebie wykrzesać. Straszne wizje sprawiały, że to Tonks stawał się potworem, zagrożeniem - a przynajmniej tak mu się wydawało.
Spojrzał na Alexandra bez przekonania, trudno mu było uwierzyć w słowa o sprawiedliwości, trudno było mu wczuć się w liczbę mnogą. Oni, Alex, Just, Zakon, nie byli potworami, ale on już tak. Nie mógł jednak dyskutować z rozkazem, z poleceniami. Był aurorem, żołnierzem. Dlatego bez słowa wyciągnął rękę po eliksir, gryząc się w język aby nie powiedzieć, że nie powinni marnować cennej dawki właśnie na niego. Może powinni, był przecież silny i przywoływał silne czary, może mógł jeszcze pomóc.
Wypił eliksir uspokajający.
-Dziękuję. - wychrypiał. -Że we mnie wierzysz. - dodał do Alexa ciszej.
Spojrzał w korytarz, zastanawiając się, co tak długo schodzi Cedrikowi, Williamowi i Lydii. Chętnie posłałby do Dearborna patronusa, ale do głowy nie przychodziły mu żadne szczęśliwe wspomnienia, eliksir uspokajający nie zaczął jeszcze działać.
-Magicus Extremos. - szepnął więc, chcąc wzmocnić przynajmniej swoich sojuszników.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Zejście do Azkabanu - Page 11 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]21.12.20 16:00
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością


#1 'k100' : 30

--------------------------------

#2 'k8' : 7, 8, 8, 6, 8, 5, 2, 5
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zejście do Azkabanu - Page 11 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]21.12.20 16:29
Wiedziałem, że będzie ciężko, nie przypuszczałem chyba jednak, że aż tak. Zawsze w Azkabanie towarzyszyły nam patronusy, nigdy nie musieliśmy stawiać dementorom oporu, nie były nam wrogami, dopóki służyły Ministerstwu Magii. Teraz jednak, mimo przywołania świetlistego strażnika, z każdą chwilą czułem się coraz gorzej. Jakbym zostawiał tu cząstkę siebie, kawałek po kawałku, bezpowrotnie. Jak mogłem jednak skupić się na sobie, kiedy Lydia była w znacznie gorszym stanie? Wydawało mi się jakby całkiem postradała zmysły. Widok, którego stała się świadkiem, musiał wstrząsnąć nią do głębi i to było naprawdę delikatnie powiedziane. Naszła mnie myśl, że nigdy nie będzie już tą osobą, która przekroczyła Bramę Zdrajców, że zbyt wiele z niej tu pozostanie - a do środka wkradnie się pustka. Wyrzuty sumienia, że nie zdołałem jej przed tym uchronić zaczęły mnie przytłaczać.
Nie odpuszczałem jednak, nie mogłem i nie chciałem, zamierzałem walczyć aż do końca - o jej życie, o Justine. Dla Pomony nic nie mogliśmy już zrobić, lecz one musiały wyjść stąd żywe. Dlatego szarpałem się z Lydią uparcie, próbując wlać do jej gardła eliksir, przez tę szamotaninę i stres pomylony, dlatego ciągnąłem ją niemal brutalnie za sobą. Walczyła we mnie chęć złapania ją znów za ramiona i wstrząśnięcia drobnym ciałem porządnie, krzyk, by spróbowała wziąć się w garść z potrzebą przekonania jej, że będzie jeszcze dobrze, ujęcia dłoni i próby uspokojenia.
- Lydia, nic ci nie zrobię, to ja - Cedric - powtórzyłem ponownie, gdy krzyczała prosząc, bym jej nie zabijał. Teraz byłem już pewien, że nie zdaje sobie sprawy z tego, kto z nią jest. Miała halucynacje? Z trudem przełknąłem ślinę.
Nie wiem, czy tak się bała, że ze strachu nie drgnęła, gdy klęczałem przy Pomonie, ale miałem szczęście, że nie zaczęła uciekać. Nie mógłbym zostawić tu Zakonniczki żywej - musiałem porzucić jej ciało, by tu zgniło i zostało wtrącone w czeluść przed dementorów, zamiast zostać godnie pochowane, lecz zaklęcia pomniejszające wciąż były poza moim zasięgiem, a jak mógłbym wyprowadzić stąd Lydię, jednocześnie dźwigając zwłoki? Czułem, że muszę wybierać pomiędzy martwą, a żywą - a wybór był oczywisty.
Chwyciłem Lydię za łokieć i siłą zaciągnąłem w głąb korytarza, aż do rozwidlenia korytarzy, gdzie rozstaliśmy się z Billym.
- Możesz i pójdziesz, Lydia. Musimy znaleźć Twojego brata. Williama. Pamiętasz? - odpowiedziałem jej stanowczo, zaciskając palce na drobnym ramieniu, może aż za mocno, ale czułem pulsujący ból w skroniach i niespokojnie bijące szybko serce. Moore krzyczał, może inkantacje zaklęć, może coś innego. Bałem się, że otoczyli go dementorzy, dlatego wkraczając w korytarz, którym podążył William wcześniej uniosłem różdżkę i myśląc znów o najlepszych chwilach z moją córką zawołałem: - Expecto patronum!
Chciałem znów przywołać mojego świetlistego obrońcę, tym razem po to, żeby pognał przed siebie i oczyścił nam drogę. Miałem nadzieję, że William nie jest daleko. Ruszyłem żwawym krokiem do przodu, ciągnąc za sobą Lydię siłą, nawet wtedy, kiedy zaczęła się zapierać. Na krótki moment schowałem do kieszeni różdżkę, wyciągnąłem eliksir znieczulający; zębami wyrwałem korek i wypiłem duszkiem całą zawartość fiolki w nadziei, że ból głowy ustąpi.
- William?! - zawołałem głośno, ruszając dalej i zmuszając Lydię, by uczyniła to samo. - William, gdzie jesteś? Znaleźliśmy Pomonę!


1. pierwsza akcja: rzut na  patronus
2. druga akcja: piję eliksir znieczulający


when injustice
becomes law
resistance
becomes duty



Cedric Dearborn
Cedric Dearborn
Zawód : Rebeliant
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
anger makes you stupid

stupid gets you killed
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zejście do Azkabanu - Page 11 Hss7
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t7241-cedric-dearborn https://www.morsmordre.net/t7249-nike#195067 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f238-oaza-chata-nr-30 https://www.morsmordre.net/t7248-skrytka-bankowa-nr-1776#195061 https://www.morsmordre.net/t7247-cedric-dearborn#195054
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]21.12.20 23:44
Kiedy tkwił wewnątrz sennych koszmarów, nigdy nie potrafił przypomnieć sobie, jak właściwie się w nich znalazł. Nie miało znaczenia, gdzie akurat się rozgrywały – czy był to jego rodzinny dom, nad którym złowieszczo wisiał mroczny znak, niczym złowróżbny zwiastun tego, co po uchyleniu drzwi (ledwie trzymających się na skrzypiących potępieńczo zawiasach) miał zastać w środku; czy na główny plan wysuwały się ulice Londynu, przeorane wybuchami, z chodnikami pomazanymi krwią i powybijanymi oknami kamienic, wpatrującymi się w niego pusto jak wyłupione oczy niewidomej więźniarki; czy scenografię ściskających go za gardło mar stanowiła Oaza, wypełniona ogniem, dymem i przemykającymi pomiędzy widmowymi drzewami sylwetkami szmalcowników, wyłapujących po kolei krzyczące dzieci, żeby napełnić jutowe worki ich maleńkimi głowami. Bez względu na to, w jaki krajobraz wpychała go jego własna wyobraźnia, zawsze wtedy istniała jedynie teraźniejszość – historie, z jednej strony realne, z drugiej kompletnie oderwane od rzeczywistości, pozbawione były początku, sensu, prologu; materializowały się wokół niego z niczego, podobne do opowieści czytanej od środka, z której ktoś wyrwał kilka pierwszych stron.
Tak samo czuł się teraz, leżąc na chłodnej posadzce i wpatrując się w postać górującego nad nim dementora, wiedząc, że on również wyczuwał jego obecność, i nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że przerażająca istota dostrzegała znacznie więcej: że był dla niej strzępkiem wspomnień i myśli, pozbawionych formy, nieosłoniętych warstwą mięśni ani skóry, bezkształtną i bezbronną masą emocji. Chociaż próbował, nie był w stanie przypomnieć sobie, jak właściwie się tu znalazł; cała droga, którą przebył, zamieniła się w niepasujące do siebie fragmenty obrazów i dźwięków, z których nie mógł wysnuć żadnej spójnej całości. Czy przybył tu sam? Nie, na pewno musieli towarzyszyć mu inni, ale dlaczego właściwie się rozdzielili? Starał się przywołać z pamięci ich twarze, lecz te pozostawały zamglone, jakby uwieczniono je na poruszonej fotografii; słyszał skrawki głosów, które jednak wydawały się mieszać z tymi, rozlegającymi się w celach, utkane z głosek zlepionych ze sobą, nieukładających się w żadne słowa. Jak w ogóle wszedł do Azkabanu? Tego też nie pamiętał – a to oznaczało, że nie wiedział, jak odnaleźć drogę powrotną. Tylko – po co w ogóle miał wracać? Musiał kogoś ostrzec, kogoś ocalić – ta świadomość kłębiła się gdzieś w tyle jego czaszki, ale nie mógł jej uchwycić; umykała, gdy tylko się do niej zbliżał, przemykała pomiędzy palcami jak dym, który próbuje się złapać w zaciśniętą pięść. Świetlisty bernardyn wydostał się z końca jego różdżki i pomknął w stronę dementorów, ale William ledwie to zarejestrował – bo widok biegnącego psa przypomniał mu jedynie o kudłatym mieszkańcu ich chaty w Oazie, a później jego myśli samoistnie przesunęły się w stronę Amelii, sprawiając, że nawet te śliskie fragmenty rzeczywistości, których kurczowo próbował się trzymać, rozpierzchły się na boki, uciekając mu spod stóp jak rozbity lód na powierzchni zamarzniętego jeziora, wciągając go pod wodę i napełniając płuca przekonaniem, że nigdy się już z niej nie wydostanie.
Nie chciał się odwracać – ale i tak to zrobił, jego spojrzenie w jakiś naturalny sposób skierowało się w stronę leżącej na posadzce dziewczynki. Nie, nie po prostu dziewczynki – tuż przy okratowanej ścianie celi, nieruchomo, z jasnymi, szeroko otwartymi oczami, leżała jego córka – jasne kosmyki rozsypały się po ciemnej podłodze, blady policzek zdobiła ciemniejsza smuga, lewy bucik zsunął się z nóżki (zawsze jej powtarzał, że zbyt luźno wiązała sznurowadła); okryta błękitnym materiałem sukienki klatka piersiowa unosiła się powoli i ledwie zauważalnie, ale spojrzenie miała puste, wargi rozchylone; twarz zastygła w wyrazie, który kiedyś należał do niej, ale teraz był już tylko echem, śladem odciśniętym w świeżym śniegu. W środku nie było nic – nie zdążył jej ochronić, nie zdołał zająć jej miejsca, nim dopadli ją dementorzy; teraz leżała przed nim – jeszcze nie martwa, ale już nie żywa, zawieszona gdzieś pomiędzy, w miejscu gorszym od śmierci, w takim, do którego nie był w stanie po nią pójść. Stało się to, czego bał się najbardziej: odebrano mu ją, nie upilnował jej, naraził niepotrzebnie na niebezpieczeństwo – najpierw zabierając ją z bezpiecznej Francji z powrotem do ogarniętego wojną kraju, a później pozwalając jej podążyć za sobą tutaj: do tego piekła na ziemi, w którym oboje mieli już na zawsze pozostać. – Nie – wyrwało mu się, głoski ledwie przecisnęły się przez ściśnięte gardło; dźwignął się z ziemi i podczołgał do niej, siadając tuż obok, wyciągając rękę, żeby pogładzić chłodny policzek. – Nie, nie, n-n-nie – powtórzył, zupełnie jakby mogło to sprawić, że Amelia się ocknie; że on sam obudzi się z tego snu, w którym wciąż tkwił, w żaden sposób nie potrafiąc się wydostać. Zakręciło mu się w głowie, dziwny, nieustający pisk wypełnił uszy, odcinając go od otoczenia, aż w końcu istniał jedynie on i jego dziecko, wpatrzone uparcie w lewitującą kulę światła, głuche na jego nieme błagania o to, żeby na niego spojrzała – żeby odwróciła w jego stronę twarz, żeby w jej jasnych tęczówkach pojawiło się cokolwiek poza tą pustką, która odbierała mu zmysły. Być może dosłownie; nie wyłapał momentu, w którym powtarzane jak mantra zaprzeczenie zamieniło się w piosenkę, prostą kołysankę, którą jej nucił, pochylając się niżej nad jej nieruchomym ciałem. Jego dłoń przesunęła się po jej skórze, na chwilę zasłoniła oczy, próbując zamknąć rozwarte zbyt szeroko powieki; światło ponad nią musiało ją przecież razić. Odsunął dłoń, drżącą, niepewną, żeby spojrzeć na Amelię raz jeszcze, ale nagle coś gwałtownie szarpnęło się w jego klatce piersiowej; wyrzuty sumienia, żal, rozpacz, zalały go falą tak nagłą, że zdawała się wypełnić całe jego wnętrzności i zapchać przełyk, roznosząc się po języku cierpko-kwaśnym posmakiem. Dźwięki kojącej melodii urwały się w połowie, gdy jego ciałem wstrząsnęły mdłości; odsunął się, próbując wstać, ale znów upadając, na czworakach odczołgując się kawałek dalej – a później wymiotując na brudną posadzkę, nieświadomy, że skraplający się na jego skórze pot mieszał się ze łzami. Wyprostowane ramiona ledwo utrzymywały jego ciężar, drżąc niekontrolowanie, dłonie stały się śliskie i wilgotne; pisk w uszach nasilił się, a później ucichł, pozostawiając po sobie przyspieszone dudnienie, które – co uświadomił sobie z opóźnieniem – musiało być biciem jego serca. Gdy torsje ustały, pozostał w tej pozycji jeszcze przez chwilę, czując, jak wstrząsające jego ciałem impulsy powoli się uspokajają, choć emocje wciąż kotłowały się tuż pod jego skórą, przekonując, by po prostu odpoczął i poczekał na koniec. Musiał już być bliski; wyczuwał go, czaił się na krawędzi jego pola widzenia, w zasnuwających przestrzeń cieniach. Spiesz się, usłyszał gdzieś wewnątrz czaszki, słowa wypowiedziane słodkim głosem jego córki rozległy się tam, jak gdyby rzeczywiście się odezwała – ale wiedział, że nie mogła tego zrobić, przed oczami wciąż miał jej twarz, nieruchomą i pozbawioną życia, choć wcale już na nią nie patrzył. Powiedz mu. Ale komu i po co? Było już za późno, nie mógł jej uratować; bunt przestał mieć sens, to przecież dla niej walczył; być może teraz, gdy już było po wszystkim, mógł sobie odpuścić – odpocząć wreszcie, przestać się szarpać, bić z własnymi demonami.
Williamie.
Głos starszej kobiety wyrwał go z odrętwienia jako pierwszy, czujne spojrzenie świetlistego bernardyna zrobiło to zaraz potem; uniósł wzrok, zatrzymując go na chwilę na patronusie, który przysiadł obok niego stojąc jakby na straży – i nagle ogarnęło go przerażenie. Co on wyprawiał? Słowa staruszki spadły na niego jak lawina, przypominając o wiszącym nad Oazą zagrożeniu; o ogniu, który miał ją strawić, o krwi, która zostanie przelana, jeśli się spóźni – jeśli nie dotrze na czas, nie ostrzeże w porę Harolda Longbottoma, nie pomoże w zorganizowaniu ewakuacji. Serce zabiło mu mocniej, nie mógł znów przybyć po czasie; chociaż nie był w stanie już nic zrobić dla Rodericka ani dla kobiety, której imienia nie zdążył nawet poznać, na jego ramionach wciąż spoczywała odpowiedzialność za setki innych żyć – żyć ludzi, którym obiecywał pomóc, którzy zaufali Zakonowi Feniksa, zaufali jemu. Dźwignął się z ziemi, zaciskając mocniej palce na różdżce. – Expecto patronum – powtórzył chrapliwie, chcąc wzmocnić siedzącego obok bernardyna, upewnić się, że pozostanie przy nim, że odgoni czające się w ciemnościach istoty, których obecność wciąż wyczuwał, ale skrawki szczęśliwych wspomnień, jakichkolwiek wspomnień, wciąż rozrzucone były zbyt mocno, by był w stanie skupić je i zebrać w całość, przeistoczyć w dobrą energię. Przestał więc próbować, zamiast tego chwytając się kurczowo tej jednej, jedynej myśli, której był zupełnie pewien: musiał się wydostać, ostrzec, zanieść wiadomość.
Rozejrzał się po korytarzu, ze wszystkich sił starając się ominąć spojrzeniem twarz leżącej na ziemi dziewczynki; nie był już pewien, czy jej włosy były jasne, czy czarne i krótkie, ale nie mógł znów pozwolić się rozproszyć, odciągnąć od zadania; jeśli to zrobi – nie zdoła już więcej zmusić się do działania, umrze tu, nie skłoni nóg do poruszania się – a razem z niedostarczonym ostrzeżeniem zginą inni, wszystko, co kochał, co kocha, obróci się w nicość. Potrząsnął głową, po czym sięgnął do kieszeni, żeby wyciągnąć z niej fiolkę czuwającego strażnika zabraną stamtąd – z Oazy. Odkorkował ją z trudem, dłonie trzęsły mu się tak, że ledwie udało mu się uchwycić szklany koniec, ale gdy już to zrobił, przechylił naczynie, wlewając do gardła chłodną ciecz; musiał przetrwać przynajmniej jeszcze chwilę, tyle, żeby wystarczyło.
Odrzucił pustą fiolkę na bok, po czym ruszył w stronę porzuconej miotły i dziewczynki, a jego ruchy z chaotycznych i pozbawionych porządku stały się proste, mechaniczne. Uniósł różdżkę, żeby przytrzymać ją w zębach i zwolnić sobie tym samym ręce, po czym nachylił się nad ciałem dziewczynki i podniósł ją z ziemi, jak, jak podniósłby i przytulił własną córkę, pozwalając by jej ramiona opadły na jego barki i plecy. – Przepraszam – mruknął niewyraźnie, głoski, zniekształcone przez zaciskane w ustach drewno, były trudne do rozpoznania. Przytrzymał dziecko jedną ręką, drugą wyciągając ponad drewnianą rączką i gestem przywołując do siebie miotłę. Wsiadł na nią, najpierw przerzucając jedną nogę, a później upewniając się, że jego pozycja była stabilna; dopiero wtedy posadził przed sobą bezwładną dziewczynkę, dokładnie tak, jak jakiś czas temu zrobił to z nieprzytomnym Marcelem. Wciąż przytrzymując ją jedną ręką, drugą rozpiął skórzany, włożony w spodnie pasek; wyciągnął go, a później otoczył nim w pasie zarówno siebie, jak i dziewczynkę, zapinając klamrę z przodu i dociągając, upewniając się, że nie zsunie się w trakcie lotu – nawet jeśli ją puści.
Przełożył różdżkę z powrotem do prawej dłoni, lewą zaciskając na trzonku miotły i odbijając się od ziemi; ramionami i ciałem stabilizował bezwładne ciało dziecka, starając się desperacko nie zastanawiać nad tym, czy miało to jakiekolwiek znaczenie. Nie wiedział – czy to, co się z nią stało, było odwracalne, czy mógł ją wciąż uratować; potrzebował do tego opinii Alexandra. Póki co odepchnął jednak od siebie brutalnie te myśli, znów chwytając się tylko tej jednej, powtarzając w myślach słowa przepowiedni, zupełnie tak, jakby chciał nauczyć się ich na pamięć – choć w rzeczywistości po prostu próbował utrzymać się na powierzchni własnej świadomości, nie chcąc pozwolić, by rozpacz i desperacja ponownie wepchnęły go w to obezwładniające poczucie porażki. Nawet jeśli miał oszaleć, stracić zmysły, przegrać – nie miał zamiaru zrobić tego bez walki, na kolanach; odepchnął się ostrożnie od ziemi, próbując zmusić miotłę do posłuszeństwa, skierować w stronę, z której przyszedł, odnaleźć pozostawioną na rozdrożu kulę światła. Spodziewał się pogoni – ale jeśli było coś, co potrafił robić pomimo przeciwności losu, to było to ściganie się z czasem.

| przepraszamcięmistrzugry




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Zejście do Azkabanu [odnośnik]21.12.20 23:56
Utonął w jednym, martwym, doszczętnie wyniszczającym miejscu. Utknął pomiędzy metalowymi kratami, za którymi znajdowali się ci najgorsi – dlaczego więc nie było go tam razem z nimi? Nie miał żadnych przesłanek, aby sądzić, iż uda im się bez szwanku opuścić to okrutne, destruktywne więzienie. Jego umiejscowienie, okropieństwo i okrucieństwo przechodziło najśmielsze oczekiwania. Jak przez mgłę pamiętał mocne słowa ojca opowiadającego o wizytach w ciemnych podziemiach. Czy aż tak wiele mogło ulec zmianie przez tyle, długich i przemijających lat? Wrażliwy na zmienną aurę paraliżującego otoczenia walczył z demonami, które właśnie wydobywały się na lodowatą powierzchnię. Ramiona niosące tak delikatną sylwetkę zdawały się obciążone, zmęczone; jakby ułamek sekundy dzielił go od upadku. Szemrane szepty, krzykliwe bluźnierstwa wdzierały się w umysł, wypełniając każdą warstwę, najmniejszy kanalik. Słyszał tylko to: potworny szum, narastający pisk wywołujący ból i zawroty głowy. Praktycznie nie dostrzegał tego co dzieje się wokoło, szedł przed siebie posuwistym, przytłoczonym krokiem wykonując jedyne zadanie, które zostało mu powierzone. Spuszczona głowa wpatrywała się w kamienną powierzchnię, czubki butów szurających o chropowatą szarość. Ciągła obecność zakapturzonych postaci nie ułatwiała zadania. Nie zdołał przyzwyczaić się do zmienionej postaci Gwardzisty, którego obcy, stalowy wzrok, cały czas przeszywał go na nowo. Spoglądał na niego z wyraźną nutą podejrzliwości, wyczekując aż obróci się przeciwko nim – po prostu zdradzi. Wyniszczona i wybiedzona sylwetka znajdowała się między ramionami. Ostatkiem sił, woli walki z najszczerszą i najczulszą delikatnością przyciskał ją do siebie. Głowa zakryta maską bezwładnie opierała się o ramię, a kłódka wbijała się między obojczyk. I choć postura i wierzchnie przesłanki pasowały do zaginionej, nie wiedział czy niósł właśnie . Nie ruszała się, nie dawała oznak życia. Czy lekkie drgnięcie wewnątrz celi mogło być jedynie psotliwym złudzeniem? Czy właśnie to była jego kara? Zginąć w ciasnym korytarzu trzymając w objęciach martwe ciało swej oblubienicy? Kobiety, którą kilka miesięcy temu skazał na taki los. Wydawało mu się, że nie pamięta już żadnych, szczęśliwych wspomnień: ciepła dłoni, perlistego śmiechu, gdy powiedział coś nieodpowiedniego, wypieków na policzkach, gdy zaskoczył, zmniejszył dzieloną odległość. Nie pamiętał również złości, która tak często gościła między tą dwójką. Nie tylko te obrazy wydawały się zatarte: nie potrafił przypomnieć sobie dobrych chwil ze starego domu, dalekich podróży, ciężkiej pracy. Czy kilka miesięcy temu, w podobny sposób nie wypuścił ze swych rąk ukochanej siostry? Los perfidnie z niego drwił wydzierając najważniejsze jednostki. Karał go dalszym życiem. Miał wyrzuty sumienia, bał się, nie rozumiał po co idą dalej skoro wszystko nie miało już sensu. Jak powinien to zakomunikować, czyżby gromkim krzykiem, który ugrzązł w podrażnionym gardle? Na wszystko było już za późno. Podciągnął bezwładne ciało czując jak smutek rozdziera mu serce. Żal piętrzył się pod powiekami, które nie umiały wyronić ani jednej łzy. Oddalali się od światła, tonęli w gęstej czerni, wkraczali w pustkę. Unosząc wzrok widział jak błękitna sylwetka wilczego patronusa rozgania cienistych przeciwników. Mechanicznie spojrzał na towarzyszów, wyczuł, że coś było nie tak. Tonks pozostał w tyle, następnie jego wyrazy, zdania dochodziły do niego jak we mgle. Zostawcie mnie, czy właśnie wypowiedział na głos swoje pragnienie, a może obawy? Pokręcił głową aby odgonić wszystko co złe. Farley starał się doprowadzić towarzysza do porządku, aby po krótkiej chwili zwrócić się w jego stronę i zaproponować zaklęcie. Rineheart przeciągnął spojrzenie błękitnych tęczówek, po czym z niewielką dozą zaufania pozwolił, aby wykonał ów czynność. Musieli znaleźć resztę, dlatego bez zastanowienia szedł za młodym Gwardzistą. Jeżeli zginąć, to razem. Wszedł w niemalże tożsamy korytarz pozostając w środku korowodu.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049

Strona 11 z 15 Previous  1 ... 7 ... 10, 11, 12, 13, 14, 15  Next

Zejście do Azkabanu
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach