Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Schody
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Schody na piętro
Wyłożony zakurzonymi dywanami korytarz ciągnie się przez całą długość domu, a na samym jego końcu wpada w pokój, w którym znajdują się schody prowadzące na piętro. Rośliny zajmujące większą część przestrzeni nie potrzebują pielęgnacji. Zaklęte przez profesor Bagshot, nie schną, ale też nie rosną. Tutaj też znajduje się wyjście do zarośniętego, zaniedbanego ogrodu.
The member 'Leon Longbottom' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 2
--------------------------------
#2 'k6' : 6
--------------------------------
#3 'k20' : 15
--------------------------------
#4 'k3' : 3
--------------------------------
#5 'k10' : 10
#1 'k3' : 2
--------------------------------
#2 'k6' : 6
--------------------------------
#3 'k20' : 15
--------------------------------
#4 'k3' : 3
--------------------------------
#5 'k10' : 10
Na pytanie, skąd ma szampana, uśmiechnął się z pewną konsternacją do Steffena, któremu dopiero co nie zaprzeczył, że dostał go jako napiwek, ale ten był teraz zajęty nogami Finley. Klepnął go po ramieniu przyjacielsko, zadowolony, że Demelza szybko zmieniła temat:
- Na balu - roześmiał się w głos, nie zostali tam zaproszeni jako goście, najwyżej jako błazny; występowanie przed bogaczami nie było może nowością, ale też nie zdarzało się na tyle często, by nie przeżywać tego jako sukcesu, nawet jeśli otaczali go ludzie, którymi tak bardzo gardził. - Na balu w Hampton Court, pracowaliśmy - dookreślił, przecierając dłonią resztę scenicznego makijażu, błękitnej farby na twarzy. - Mam wrażenie, że wciąż mam na sobie pełno brokatu Nory, a on wywołuje u mnie potworne uczulenie - westchnął, wciąż zwracając się do Demelzy. - Jak to wygląda? Powinienem się wstydzić tego, jak wyglądam? - zapytał, odgarniając z twarzy kosmyki włosów, nieco mokre od śniegu, który przyprószył je w trakcie lotu na miotle, wyczekując jej oceny. - Strasznie tam było drętwo, impreza tutaj zapowiada się znacznie lepiej. - Pokiwał głową przecząco. - Absolutnie najzdolniejsza - uparł się. - Wyglądają świetnie! To prawdziwa skóra kelpii? Słyszałem o jej właściwościach, podobno jest lekka jak wiatr. Ja... naprawdę nie wiem, jak wam wszystkim dziękować, to wspaniała niespodzianka - dodał z szerokim uśmiechem, prezent był naprawdę wspaniały, wyjątkowy, ale przy tym wszystkim najważniejsze było dla niego to, że miał wokół siebie przyjaciół, którzy o nim tego dnia pamiętali. Toast, wyśpiewane życzenia, nie mógł sobie wymarzyć wspanialszych urodzin. Zwieńczone szampanem - w smaku trochę przypominającym mocno potrząśniętą oranżadę, śladem Jamesa, po spróbowaniu, wypił zawartość kieliszka na raz.
- Anne - Była i ona, nie widzieli się od tamtego dnia, od rozmowy o Frances. Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie w górę, łagodniej, niż wcześniej, kiedy zatrzymał wzrok na jej czerwonych ustach. Makijaż podkreślał jej urodę, pszeniczne włosy przyciągały spojrzenie. Wciąż miał w domu jej błękitną wstążką, podobnej barwy, co ta, którą obwiązała swój prezent. Z zakłopotaniem zatrzymał na materiale wzrok na dłużej, patrzył na wstążkę tak samo tamtej nocy, kiedy rozstawał się z Aurorą. Ileż by dał za to, by tamta noc okazała się tylko snem? Ileż by dał za to, by móc cofnąć czas? Przepraszam, chciał powiedzieć, choć przecież nie miał za co: a tępa myśl, że wypowiedzieć tych słów nie mógł, ubodła go jeszcze mocniej. Pokręcił głową, otrzepując się z tych refleksji, mając nadzieję, że nie dostrzegła cienia na jego twarzy. - Nie trzeba b... - zaczął, kiedy ucałowała jego policzek; urwał w pół słowa, unosząc wyżej kąciki ust, by zatrzymać spojrzenie błękitnych tęczówek na jej oczach na dłużej. To nie prezenty były najważniejsze, ale doceniał przecież te wszystkie gesty. - Dziękuję - odpowiedział zatem zamiast przepraszam, choć w jego spojrzeniu musiało tlić się coś niedopowiedzianego, w roześmianym wcześniej - utknęła jakaś zadra. Był na siebie zły. Jeszcze bardziej niż wcześniej, może dlatego tak łatwo przyszła mu zmiana tematu:
- Hej, to fasolki wszystkich smaków - zawołał, wyciągając paczuszkę cukierków. Otworzył opakowanie, oferując fasolkę Anne i znajdującej się obok Demelzie, Steffenowi, Sheili i Fleamontowi, Jamesowi, Olliemu i Leonowi, a potem zabrał jedną dla siebie, po czym rzucił opakowanie Finley, by poczęstował siebie i wszystkich pozostałych. - Co macie? - zapytał, kosztując fasolkę, nim przeszedł do przyjmowania dalszych życzeń. Skinął głową Steffenowi, objął ciepło Sheilę, by finalnie pochwycić zakłopotanie Olliego. Roześmiał się, teatralnie kłaniając się i przed nim. To uprzejme, że włożył tyle wysiłku w życzenia dla kogoś, kogo nawet nie znał, mimo to Marcel wierzył, że Ollie wypowiadał te słowa szczerze i od serca. - Niczego więce mi nie trzeba - Niż tych beztroskich chwil z przyjaciółmi, cieszącymi się życiem, beztroskich, radosnych, przede wszystkim - wspólnych. Skinął głową też Aidanowi - mimowolnie na dłużej zatrzymując wzrok na jego twarzy, kiedy życzył mu zdrowia, równie mimowolnie wracając myślami do okresu, w którym czasu spędzili ze sobą najwięcej. Podziękował mu uśmiechem, podobnym odpowiadając na czuły gest Finnie, dopiero teraz pojmując naturę podarku, który ofiarowała mu parę chwil temu, jeszcze byli sami. Nie zrozumiał od razu, nie spodziewając się tej niespodzianki, a w oczach znów zatliła się radość. Uściskiem odpowiedział też na czułości Eve, na jej słowa też krótko potakując. - To świetnie - odpowiedział Monty'emu, ani przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, na co właściwie odpowiada tak, wokół działo się zbyt dużo. - Longbottom? - odpowiedział Lenowi z zaskoczeniem, z jeszcze większym wreszcie czując się komfortowo, kiedy oboje ścisnęli sobie lewe dłonie, nie powstrzymał krótkiego parsknięcia śmiechem. - Lewy Longbottom - poprawił się, wciąż miał w swoich rzeczach list od Harolda, list, w którym Harold go docenił. To był wielki zaszczyt - ale nie spodziewał się spotkać tutaj jego krewnego. Neala musiała go zaprosić. Skinął głową z podziękowaniem za życzenia. - Kim jest dla ciebie Minister? - zapytał wprost o Harolda Longbottoma, był przywódcą rebelii, ostatnim sprawiedliwym, prawowitym Ministrem Magii, legendą, autorytetem. Chciałby mieć w sobie tylko męstwa, co on.
Odebrał nóż, zabierając się za krojenie tortu, o ile nożem posługiwał się sprawnie, o tyle samo zachowanie rozciętego ciasta stanowiło dla niego całkowitą zagadkę, dlatego po pierwszych paru ruchach z popłochem spojrzał na Demelzę, mając nadzieję, że pomoże mu przełożyć ciasto na talerzyki. Kiedy już to zrobiła, zabrał sie za pałaszowanie swojego kawałka. - Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem coś tak pysznego, jesteście niesamowite - zapewnił dziewczyny, ciasto rzeczywiście było pyszne, a jemu rzadko wolno było jeść słodycze. W ostatnim czasie jednak nie napotkały go nawet pokusy - składniki były zbyt trudno dostępne.
- Mamy nadzieję, że będzie wam smakowało - oznajmił, odsuwając się od pokrojonego ciasta, by wziąć kieliszek Mocarza od Jamesa, skinął mu głową z podziękowaniem. - Dokonałem zatrzymania obywatelskiego, żebyście mogli to wypić. Z narażeniem życia! - dodał z niekrytą dumą, zachowując szczegóły dla siebie - i wiedząc, że James też to zrobi, bo raczej nie pochwali się w tym momencie podrywem w Raptuśniku. - Siup! - zawołał za nim, przechylając kieliszek do dna, odkładając na bok puste, kiedy Leon zmienił muzykę. Ritchie Valens ciągnął do wolnego tańca, nie będą przecież podpierać ścian cały wieczór. - To moje urodziny, więc zarządzam, że wszyscy idą na parkiet! - zawołał bez zastanowienia, kochał taniec mocniej niż życie. Alkohol stłumił sumienie, kiedy jako pierwszy wyciągnął dłoń w kierunku Anne, w rozgardiaszu zapominając o tym, że miał się umyć; czerwone ślady po pocałunkach Anne i Eve wciąż zdobiły jego policzek.
- Zatańczysz ze mną? Tym razem nie zasnę, obiecuję.
Fasolki - losowanie jest rozpisane tutaj
Upojenie Marcela 109/117 (szampan, papieros)
rzucam na mocarza (wciąż palę) i na fasolkę
- Na balu - roześmiał się w głos, nie zostali tam zaproszeni jako goście, najwyżej jako błazny; występowanie przed bogaczami nie było może nowością, ale też nie zdarzało się na tyle często, by nie przeżywać tego jako sukcesu, nawet jeśli otaczali go ludzie, którymi tak bardzo gardził. - Na balu w Hampton Court, pracowaliśmy - dookreślił, przecierając dłonią resztę scenicznego makijażu, błękitnej farby na twarzy. - Mam wrażenie, że wciąż mam na sobie pełno brokatu Nory, a on wywołuje u mnie potworne uczulenie - westchnął, wciąż zwracając się do Demelzy. - Jak to wygląda? Powinienem się wstydzić tego, jak wyglądam? - zapytał, odgarniając z twarzy kosmyki włosów, nieco mokre od śniegu, który przyprószył je w trakcie lotu na miotle, wyczekując jej oceny. - Strasznie tam było drętwo, impreza tutaj zapowiada się znacznie lepiej. - Pokiwał głową przecząco. - Absolutnie najzdolniejsza - uparł się. - Wyglądają świetnie! To prawdziwa skóra kelpii? Słyszałem o jej właściwościach, podobno jest lekka jak wiatr. Ja... naprawdę nie wiem, jak wam wszystkim dziękować, to wspaniała niespodzianka - dodał z szerokim uśmiechem, prezent był naprawdę wspaniały, wyjątkowy, ale przy tym wszystkim najważniejsze było dla niego to, że miał wokół siebie przyjaciół, którzy o nim tego dnia pamiętali. Toast, wyśpiewane życzenia, nie mógł sobie wymarzyć wspanialszych urodzin. Zwieńczone szampanem - w smaku trochę przypominającym mocno potrząśniętą oranżadę, śladem Jamesa, po spróbowaniu, wypił zawartość kieliszka na raz.
- Anne - Była i ona, nie widzieli się od tamtego dnia, od rozmowy o Frances. Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie w górę, łagodniej, niż wcześniej, kiedy zatrzymał wzrok na jej czerwonych ustach. Makijaż podkreślał jej urodę, pszeniczne włosy przyciągały spojrzenie. Wciąż miał w domu jej błękitną wstążką, podobnej barwy, co ta, którą obwiązała swój prezent. Z zakłopotaniem zatrzymał na materiale wzrok na dłużej, patrzył na wstążkę tak samo tamtej nocy, kiedy rozstawał się z Aurorą. Ileż by dał za to, by tamta noc okazała się tylko snem? Ileż by dał za to, by móc cofnąć czas? Przepraszam, chciał powiedzieć, choć przecież nie miał za co: a tępa myśl, że wypowiedzieć tych słów nie mógł, ubodła go jeszcze mocniej. Pokręcił głową, otrzepując się z tych refleksji, mając nadzieję, że nie dostrzegła cienia na jego twarzy. - Nie trzeba b... - zaczął, kiedy ucałowała jego policzek; urwał w pół słowa, unosząc wyżej kąciki ust, by zatrzymać spojrzenie błękitnych tęczówek na jej oczach na dłużej. To nie prezenty były najważniejsze, ale doceniał przecież te wszystkie gesty. - Dziękuję - odpowiedział zatem zamiast przepraszam, choć w jego spojrzeniu musiało tlić się coś niedopowiedzianego, w roześmianym wcześniej - utknęła jakaś zadra. Był na siebie zły. Jeszcze bardziej niż wcześniej, może dlatego tak łatwo przyszła mu zmiana tematu:
- Hej, to fasolki wszystkich smaków - zawołał, wyciągając paczuszkę cukierków. Otworzył opakowanie, oferując fasolkę Anne i znajdującej się obok Demelzie, Steffenowi, Sheili i Fleamontowi, Jamesowi, Olliemu i Leonowi, a potem zabrał jedną dla siebie, po czym rzucił opakowanie Finley, by poczęstował siebie i wszystkich pozostałych. - Co macie? - zapytał, kosztując fasolkę, nim przeszedł do przyjmowania dalszych życzeń. Skinął głową Steffenowi, objął ciepło Sheilę, by finalnie pochwycić zakłopotanie Olliego. Roześmiał się, teatralnie kłaniając się i przed nim. To uprzejme, że włożył tyle wysiłku w życzenia dla kogoś, kogo nawet nie znał, mimo to Marcel wierzył, że Ollie wypowiadał te słowa szczerze i od serca. - Niczego więce mi nie trzeba - Niż tych beztroskich chwil z przyjaciółmi, cieszącymi się życiem, beztroskich, radosnych, przede wszystkim - wspólnych. Skinął głową też Aidanowi - mimowolnie na dłużej zatrzymując wzrok na jego twarzy, kiedy życzył mu zdrowia, równie mimowolnie wracając myślami do okresu, w którym czasu spędzili ze sobą najwięcej. Podziękował mu uśmiechem, podobnym odpowiadając na czuły gest Finnie, dopiero teraz pojmując naturę podarku, który ofiarowała mu parę chwil temu, jeszcze byli sami. Nie zrozumiał od razu, nie spodziewając się tej niespodzianki, a w oczach znów zatliła się radość. Uściskiem odpowiedział też na czułości Eve, na jej słowa też krótko potakując. - To świetnie - odpowiedział Monty'emu, ani przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, na co właściwie odpowiada tak, wokół działo się zbyt dużo. - Longbottom? - odpowiedział Lenowi z zaskoczeniem, z jeszcze większym wreszcie czując się komfortowo, kiedy oboje ścisnęli sobie lewe dłonie, nie powstrzymał krótkiego parsknięcia śmiechem. - Lewy Longbottom - poprawił się, wciąż miał w swoich rzeczach list od Harolda, list, w którym Harold go docenił. To był wielki zaszczyt - ale nie spodziewał się spotkać tutaj jego krewnego. Neala musiała go zaprosić. Skinął głową z podziękowaniem za życzenia. - Kim jest dla ciebie Minister? - zapytał wprost o Harolda Longbottoma, był przywódcą rebelii, ostatnim sprawiedliwym, prawowitym Ministrem Magii, legendą, autorytetem. Chciałby mieć w sobie tylko męstwa, co on.
Odebrał nóż, zabierając się za krojenie tortu, o ile nożem posługiwał się sprawnie, o tyle samo zachowanie rozciętego ciasta stanowiło dla niego całkowitą zagadkę, dlatego po pierwszych paru ruchach z popłochem spojrzał na Demelzę, mając nadzieję, że pomoże mu przełożyć ciasto na talerzyki. Kiedy już to zrobiła, zabrał sie za pałaszowanie swojego kawałka. - Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem coś tak pysznego, jesteście niesamowite - zapewnił dziewczyny, ciasto rzeczywiście było pyszne, a jemu rzadko wolno było jeść słodycze. W ostatnim czasie jednak nie napotkały go nawet pokusy - składniki były zbyt trudno dostępne.
- Mamy nadzieję, że będzie wam smakowało - oznajmił, odsuwając się od pokrojonego ciasta, by wziąć kieliszek Mocarza od Jamesa, skinął mu głową z podziękowaniem. - Dokonałem zatrzymania obywatelskiego, żebyście mogli to wypić. Z narażeniem życia! - dodał z niekrytą dumą, zachowując szczegóły dla siebie - i wiedząc, że James też to zrobi, bo raczej nie pochwali się w tym momencie podrywem w Raptuśniku. - Siup! - zawołał za nim, przechylając kieliszek do dna, odkładając na bok puste, kiedy Leon zmienił muzykę. Ritchie Valens ciągnął do wolnego tańca, nie będą przecież podpierać ścian cały wieczór. - To moje urodziny, więc zarządzam, że wszyscy idą na parkiet! - zawołał bez zastanowienia, kochał taniec mocniej niż życie. Alkohol stłumił sumienie, kiedy jako pierwszy wyciągnął dłoń w kierunku Anne, w rozgardiaszu zapominając o tym, że miał się umyć; czerwone ślady po pocałunkach Anne i Eve wciąż zdobiły jego policzek.
- Zatańczysz ze mną? Tym razem nie zasnę, obiecuję.
Fasolki - losowanie jest rozpisane tutaj
Upojenie Marcela 109/117 (szampan, papieros)
rzucam na mocarza (wciąż palę) i na fasolkę
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 03.10.21 2:22, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 4
--------------------------------
#2 'k20' : 8
--------------------------------
#3 'k6' : 1
--------------------------------
#4 'k100' : 1
#1 'k6' : 4
--------------------------------
#2 'k20' : 8
--------------------------------
#3 'k6' : 1
--------------------------------
#4 'k100' : 1
Reakcja zarówno Jamesa, jak i Marcela poniosła za sobą długie, nieco niepewne, ale wdzięczne spojrzenia. Dziwnie było mu bowiem łączyć się w takiej tajemnej komitywie z chłopcami (nigdy się nie nauczy, że niedługo będą to ludzie prawdziwie dorośli, pamiętając ich w trakcie pierwszych lat szkolnej nauki, chyba zapamięta ich takich na zawsze), jednakże to specyficzne poczucie solidarności wydało mu się miłe. Miłe na tyle, że rozluźnił się nieco, choć miał już pewną wiedzę na temat tego jak niespodziewany, czy też nieodpowiedni dotyk mógł działać na Finley.
Słysząc tłumaczenia Fleamonta, sam podążył wzrokiem za Demelzą. Czy tylko mu się wydawało, czy jego przyjaciółka była nieco zła? Zastanawiał się nad tym moment, z rękoma oplatającymi szczupłą talię Finley, starając się dojrzeć, cóż to takiego mogło wpłynąć na niezbyt lotny nastrój panny Fancourt. Wreszcie zdecydował, że to na pewno kwestia papierosa wciśniętego w tort, bo jakby był bardziej emocjonalnie zaangażowany w całe to gotowanie, obraziłby się piekielnie za wetknięcie czegoś równie śmierdzącego (przekleństwo znakomitego węchu nie dawało... o d e t c h n ą ć) w coś, czemu poświęcono serce, dusze i umiejętności cukiernicze. Posłał więc Demelzie uśmiech szeroki, nieco przepraszający, a powieki zacisnął na moment równie krótki co skinięcie głowy.
Będzie dobrze, Demi. Nie denerwuj się.
— Demelza to moja przyjaciółka i powinieneś już to wiedzieć — powiedział chwilę później, tonem oczywiście upominającym, bo zażyłość Sprouta i Fancourt nie była niczym nowym. Nie była też czymś, z czym szczególnie się kryli, zwłaszcza w latach szkolnych. A to, co działo się między nim a Finnie... Było wyjątkowo szybkie, zaskakująco, porywająco wręcz intensywne, do tego stopnia, że Castor przecież sam nie wiedział, jak do końca odnaleźć się w gąszczu tego wszystkiego. Uznał jednak, że warto podjąć odważny krok, że nikt nie pchnie ich do przodu, nikt poza nim samym oczywiście. Panna Jones sprawiała wrażenie cieszyć się z jego obecności, z tej rzadko spotykanej stanowczości, co przyjął Castor z nieukrywaną radością. Puzzle rzeczywistości same układały się w odpowiednie miejsca.
Zniżył się więc raz jeszcze, mniej—więcej na wysokość ucha Finnie, która w swój typowo koci sposób chciała się z nim nieco podroczyć. A on oczywiście pozwalał, cierpliwy jak zawsze, może trochę tylko potraktowany alkoholem, to i w pewien sposób pewniejszy siebie.
— Bardzo...? — choć ton jego mógł sugerować niepewność, to niskie brzmienie głosek i uniesiona zaczepnie w górę brew opowiadała coś zupełnie innego. Skradł jej jeszcze jednego całusa z rumianego od mrozu policzka, by przenieść spojrzenie na Steffka.
Oj, najwyraźniej nie tylko on jeden miał problem z naturalnymi reakcjami na odsłonięte nogi. I to nie byle jakie, Finnie była bowiem — jak to na tancerkę ognia przystało — dziewczęciem niezwykle pięknym nie tylko na duszy i w sercu, ale również cieleśnie. Kogo oszukiwał Castor — był niesamowitym szczęściarzem, że trafiło mu się być z kimś, kto zachwycał w każdym departamencie. Czasami myślał nawet, że na nią nie zasługiwał.
Jednakże gdy większa część zamieszania ucichła, huragan wrażeń przeniósł się słusznie w kierunku solenizanta, Castor raz jeszcze zniżył ton do szeptu, który wyłapać mógł wyłącznie jego kolorowy, prześliczny słowik.
— Finnie — zaczął miękko, choć sam sposób wypowiadania głosek musiał zdradzać jego zamiary. Chciał rozładować napięcie wciąż zastygłe w dziewczęciu, sięgnął więc po najszybszy sposób. Śmiech i zażenowanie inną osobą bardzo łatwo rozpraszało negatywne myśli. Próbował tej sztuczki wielokrotnie, miał nadzieję, że i Jones to doceni. — Wiesz, jak się śmieje mucha? Mu ha ha ha... — i ledwo powstrzymał się od parsknięcia śmiechem, bo żart był niewymownie wręcz głupi, a przy okazji jakiś taki... pasujący do okazji i poziomu. Chociaż przyjmie na klatę wymowne spojrzenie, ciche fuknięcie i nawet wbicie obcasa w kość śródstopia. Naprawdę.
Przechodząc jednak od słów do czynów, pozwolił Finnie prowadzić. Gdy złożyła ona swe życzenia, rozejrzał się raz jeszcze, czy ktoś może ważniejszy nie znalazł się za nim w kolejce. Widząc, że jednak miał wolne pole, pozwolił sobie objąć Marceliusa jedną ręką. Niezbyt mocno, choć dość pewnie jak na siebie, prawa dłoń poklepała go krótko po plecach na wysokości łopatki, a zbliżony tak mógł przekazać mu kilka słów ściszonym głosem, pozostawiając je mimo wszystko w bezpieczeństwie wspólnego zrozumienia.
— Marcel, wszystkiego najlepszego. Pogody ducha, dalszych sukcesów, wyższych skoków, prędszych ucieczek i fantazyjnych akrobacji. Gdybyś czegokolwiek kiedyś potrzebował, masz nas. Wszystkich. Dzięki, że jesteś — powiedziałby pewnie coś więcej, gdyby byli sami. Gdyby znalazł w sobie nieco odwagi, by sięgnąć ku sprawom, które swą delikatnością nie przystawały do wesołego charakteru urodzinowych obchodów. Ale miał nadzieję, że te krótkie słowa, w których naczynia wlał całą swą szczerość, kiedyś może podniosą tego młodego człowieka na duchu.
Odsunąwszy się wreszcie, również chwycił po szampana. Jak toast to toast, a w dodatku za zdrowie ich solenizanta. Już miał próbować alkoholu, gdy obok zjawiła się Eve w swej własnej osobie.
— Jeżeli mi obiecasz, że nie pójdziecie w siną dal — uśmiechnął się, poprawiając zsunięte na czubek nosa okulary. Spojrzał tylko jeszcze na Finnie, a gdy ta nie wydawała się być propozycją Eve zaniepokojona, czy też dawać jakikolwiek inny sygnał, że coś było nie tak, nie zamierzał ich przytrzymywać. Tym razem nie przemawiała przez niego zazdrość, a czysta troska o stan panny Jones. Coś jednak podpowiadało mu, że ten duet mógłby go czymś zaskoczyć. Sądząc jednak po reakcji Jamesa, on chyba też nie był świadom zażyłości powstałej między obiema paniami. — To chyba jakieś babskie sprawy, Jimmy — mruknął, puszczając Finnie porozumiewawcze oczko. — Lećcie, gdzie macie lecieć, ale wracajcie prędko. Gdy ostatnim razem zostałem z nim sam na sam, skończyło się na rozbitym nosie — nie był pewien, czy James pamiętał. Pewnie nos Sprouta nie był pierwszym, a na pewno nie był ostatni, który po spotkaniu z pięścią Doe wymagał lekarskiej interwencji. Miał oczywiście nadzieję, że dziś do podobnego przypadku nie dojdzie, ale... Mógł przecież lekko, w dobrej wierze oczywiście, nastraszyć dziewczęta. Jeżeli miały oczywiście plan wymsknąć się z domu na dłuższą chwilę.
A potem poszło już sprawnie. Odebrana fasolka, wypuszczenie Finnie z objęć i nawet próby powstrzymania zdziwienia na widok nikogo innego jak Leona Longbottoma w swej własnej, lordowskiej osobie. Musi znaleźć trochę czasu, gdzieś między szampanem a fasolką, by z nim porozmawiać. Ile to już lat?
| rzucam na szampana (k3+4)
oraz na fasolkę wszystkich smaków (k6 i k100)
Słysząc tłumaczenia Fleamonta, sam podążył wzrokiem za Demelzą. Czy tylko mu się wydawało, czy jego przyjaciółka była nieco zła? Zastanawiał się nad tym moment, z rękoma oplatającymi szczupłą talię Finley, starając się dojrzeć, cóż to takiego mogło wpłynąć na niezbyt lotny nastrój panny Fancourt. Wreszcie zdecydował, że to na pewno kwestia papierosa wciśniętego w tort, bo jakby był bardziej emocjonalnie zaangażowany w całe to gotowanie, obraziłby się piekielnie za wetknięcie czegoś równie śmierdzącego (przekleństwo znakomitego węchu nie dawało... o d e t c h n ą ć) w coś, czemu poświęcono serce, dusze i umiejętności cukiernicze. Posłał więc Demelzie uśmiech szeroki, nieco przepraszający, a powieki zacisnął na moment równie krótki co skinięcie głowy.
Będzie dobrze, Demi. Nie denerwuj się.
— Demelza to moja przyjaciółka i powinieneś już to wiedzieć — powiedział chwilę później, tonem oczywiście upominającym, bo zażyłość Sprouta i Fancourt nie była niczym nowym. Nie była też czymś, z czym szczególnie się kryli, zwłaszcza w latach szkolnych. A to, co działo się między nim a Finnie... Było wyjątkowo szybkie, zaskakująco, porywająco wręcz intensywne, do tego stopnia, że Castor przecież sam nie wiedział, jak do końca odnaleźć się w gąszczu tego wszystkiego. Uznał jednak, że warto podjąć odważny krok, że nikt nie pchnie ich do przodu, nikt poza nim samym oczywiście. Panna Jones sprawiała wrażenie cieszyć się z jego obecności, z tej rzadko spotykanej stanowczości, co przyjął Castor z nieukrywaną radością. Puzzle rzeczywistości same układały się w odpowiednie miejsca.
Zniżył się więc raz jeszcze, mniej—więcej na wysokość ucha Finnie, która w swój typowo koci sposób chciała się z nim nieco podroczyć. A on oczywiście pozwalał, cierpliwy jak zawsze, może trochę tylko potraktowany alkoholem, to i w pewien sposób pewniejszy siebie.
— Bardzo...? — choć ton jego mógł sugerować niepewność, to niskie brzmienie głosek i uniesiona zaczepnie w górę brew opowiadała coś zupełnie innego. Skradł jej jeszcze jednego całusa z rumianego od mrozu policzka, by przenieść spojrzenie na Steffka.
Oj, najwyraźniej nie tylko on jeden miał problem z naturalnymi reakcjami na odsłonięte nogi. I to nie byle jakie, Finnie była bowiem — jak to na tancerkę ognia przystało — dziewczęciem niezwykle pięknym nie tylko na duszy i w sercu, ale również cieleśnie. Kogo oszukiwał Castor — był niesamowitym szczęściarzem, że trafiło mu się być z kimś, kto zachwycał w każdym departamencie. Czasami myślał nawet, że na nią nie zasługiwał.
Jednakże gdy większa część zamieszania ucichła, huragan wrażeń przeniósł się słusznie w kierunku solenizanta, Castor raz jeszcze zniżył ton do szeptu, który wyłapać mógł wyłącznie jego kolorowy, prześliczny słowik.
— Finnie — zaczął miękko, choć sam sposób wypowiadania głosek musiał zdradzać jego zamiary. Chciał rozładować napięcie wciąż zastygłe w dziewczęciu, sięgnął więc po najszybszy sposób. Śmiech i zażenowanie inną osobą bardzo łatwo rozpraszało negatywne myśli. Próbował tej sztuczki wielokrotnie, miał nadzieję, że i Jones to doceni. — Wiesz, jak się śmieje mucha? Mu ha ha ha... — i ledwo powstrzymał się od parsknięcia śmiechem, bo żart był niewymownie wręcz głupi, a przy okazji jakiś taki... pasujący do okazji i poziomu. Chociaż przyjmie na klatę wymowne spojrzenie, ciche fuknięcie i nawet wbicie obcasa w kość śródstopia. Naprawdę.
Przechodząc jednak od słów do czynów, pozwolił Finnie prowadzić. Gdy złożyła ona swe życzenia, rozejrzał się raz jeszcze, czy ktoś może ważniejszy nie znalazł się za nim w kolejce. Widząc, że jednak miał wolne pole, pozwolił sobie objąć Marceliusa jedną ręką. Niezbyt mocno, choć dość pewnie jak na siebie, prawa dłoń poklepała go krótko po plecach na wysokości łopatki, a zbliżony tak mógł przekazać mu kilka słów ściszonym głosem, pozostawiając je mimo wszystko w bezpieczeństwie wspólnego zrozumienia.
— Marcel, wszystkiego najlepszego. Pogody ducha, dalszych sukcesów, wyższych skoków, prędszych ucieczek i fantazyjnych akrobacji. Gdybyś czegokolwiek kiedyś potrzebował, masz nas. Wszystkich. Dzięki, że jesteś — powiedziałby pewnie coś więcej, gdyby byli sami. Gdyby znalazł w sobie nieco odwagi, by sięgnąć ku sprawom, które swą delikatnością nie przystawały do wesołego charakteru urodzinowych obchodów. Ale miał nadzieję, że te krótkie słowa, w których naczynia wlał całą swą szczerość, kiedyś może podniosą tego młodego człowieka na duchu.
Odsunąwszy się wreszcie, również chwycił po szampana. Jak toast to toast, a w dodatku za zdrowie ich solenizanta. Już miał próbować alkoholu, gdy obok zjawiła się Eve w swej własnej osobie.
— Jeżeli mi obiecasz, że nie pójdziecie w siną dal — uśmiechnął się, poprawiając zsunięte na czubek nosa okulary. Spojrzał tylko jeszcze na Finnie, a gdy ta nie wydawała się być propozycją Eve zaniepokojona, czy też dawać jakikolwiek inny sygnał, że coś było nie tak, nie zamierzał ich przytrzymywać. Tym razem nie przemawiała przez niego zazdrość, a czysta troska o stan panny Jones. Coś jednak podpowiadało mu, że ten duet mógłby go czymś zaskoczyć. Sądząc jednak po reakcji Jamesa, on chyba też nie był świadom zażyłości powstałej między obiema paniami. — To chyba jakieś babskie sprawy, Jimmy — mruknął, puszczając Finnie porozumiewawcze oczko. — Lećcie, gdzie macie lecieć, ale wracajcie prędko. Gdy ostatnim razem zostałem z nim sam na sam, skończyło się na rozbitym nosie — nie był pewien, czy James pamiętał. Pewnie nos Sprouta nie był pierwszym, a na pewno nie był ostatni, który po spotkaniu z pięścią Doe wymagał lekarskiej interwencji. Miał oczywiście nadzieję, że dziś do podobnego przypadku nie dojdzie, ale... Mógł przecież lekko, w dobrej wierze oczywiście, nastraszyć dziewczęta. Jeżeli miały oczywiście plan wymsknąć się z domu na dłuższą chwilę.
A potem poszło już sprawnie. Odebrana fasolka, wypuszczenie Finnie z objęć i nawet próby powstrzymania zdziwienia na widok nikogo innego jak Leona Longbottoma w swej własnej, lordowskiej osobie. Musi znaleźć trochę czasu, gdzieś między szampanem a fasolką, by z nim porozmawiać. Ile to już lat?
| rzucam na szampana (k3+4)
oraz na fasolkę wszystkich smaków (k6 i k100)
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k6' : 1
--------------------------------
#3 'k100' : 56
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k6' : 1
--------------------------------
#3 'k100' : 56
Ulżyło mu znacznie, kiedy Marcel przyjął jego życzenia i rozluźnił nieco atmosferę swoim szczerym śmiechem. Na pewno też pomogło to, że słowa już zostały wypowiedziane, nie mogło się zatem wydarzyć nic strasznego i bardziej stresującego. Ciepło zrobiło mu się na sercu nie tylko od pitego alkoholu, ale również od tego że mógł poznać nowe osoby, przełamać nieco swoje lęki przed czarodziejami różnego pochodzenia i nabrać większej, towarzyskiej swobody i odwagi. Sam sylwester był ku temu ogromnym krokiem, może z początku zdawał się być zbyt śmiały, zbyt daleki, ale cała ta niepewność kruszała z każdą godziną.
Schował karteczkę z zadaniem do kieszeni, zaciekawiony tym jakie wyzwania mogły jeszcze kryć się w słoiku. Ktokolwiek wpadł na tą zabawę, musiał włożyć ogromny wysiłek w przygotowania i wykazać się dużą dozą kreatywności. I choć takie zabawy były czymś ostatnim, o czym mógłby blondyn pomyśleć w dzisiejszych czasach, byłoby to zwyczajnie niegrzeczne gdyby się w nie nie zaangażował. Zresztą, klimat imprezowy udzielał mu się stopniowo coraz bardziej, to i nawet takie atrakcje zaczynały mu się bardziej podobać.
- Nie brzmiało to przekonująco, Leon. - zaśmiał się nieznacznie, spoglądając na podarowaną mu przez Marcela fasolkę. Nigdy nie miał do nich szczęścia, w ogóle szczęście niespecjalnie się go trzymało w jakimkolwiek aspekcie życia, a na samą myśl o niewiadomym smaku słodyczy - o ile te niedobre można było tak w ogóle nazwać - aż go wykręcało. Co dzisiaj, wymiociny czy stare skarpety? Wziął głęboki oddech i zjadł fasolkę z nadzieją, że nie będzie taka zła. - Wypadałoby, i na pewno byłoby mu miło. - dodał jeszcze w kierunku Leona nim ten ostatecznie poszedł złożyć życzenia solenizantowi.
Nie zorientował się nawet, kiedy po wypiciu szampana w jego kieliszku pojawił się mocarz nalany przez Jamesa. Zanotował to już po fakcie, kiedy zobaczył chłopaka lawirującego między osobami i ostro polewającego kolejne dawki piekielnie magicznego trunku, nie bacząc nawet czy zawartość szampana poznikała ze szkieł. Omal nie roześmiał się na widok mikstury ze zmieszanych alkoholi, ale mina zrzedła mu równie szybko, kiedy mocno spirytusowy zapach mocarza dotarł do jego nozdrzy. Na znak wypił zawartość kieliszka, krzywiąc się przy tym nieco mniej niż ostatnim razem - bynajmniej nie z najwspanialszych nut smakowych jakie napój oferował, a raczej z przyzwyczajenia do jego posmaku po ostatnim piciu. Odłożył szybko szkło na bok, kiedy wleciała odpowiednia muzyka i wszyscy zostali zaproszeni do tańca, bo to był jeszcze ten moment, kiedy mógł wybrać partnerkę na następny taniec. I zdecydowanie musiał się spieszyć, bo zapewne chętnych do tańczenia z panną Fancourt było więcej!
- Demi, czy... zechciałabyś ze mną teraz zatańczyć? Mogę ci potem pomóc z krojeniem tortu dla wszystkich. - zapytał przyjaciółki z wyraźnym rumieńcem na polikach, ale ciężko stwierdzić czy pojawił się tam w wyniku oddziaływania alkoholu, podwyższonej temperatury w pokoju czy nieśmiałości w proszeniu o taniec. Najlepiej uznać, że był efektem wszystkich tych czynników jednocześnie, a do tego dochodził jeszcze jeden poważny problem - Ollie nie umiał tańczyć do takiej muzyki...
stan upojenia: 67/78
rzucam na: picie mocarza 1k6+3; efekt mocarza 1k20; smak fasolki 1k6 i 1k100
Schował karteczkę z zadaniem do kieszeni, zaciekawiony tym jakie wyzwania mogły jeszcze kryć się w słoiku. Ktokolwiek wpadł na tą zabawę, musiał włożyć ogromny wysiłek w przygotowania i wykazać się dużą dozą kreatywności. I choć takie zabawy były czymś ostatnim, o czym mógłby blondyn pomyśleć w dzisiejszych czasach, byłoby to zwyczajnie niegrzeczne gdyby się w nie nie zaangażował. Zresztą, klimat imprezowy udzielał mu się stopniowo coraz bardziej, to i nawet takie atrakcje zaczynały mu się bardziej podobać.
- Nie brzmiało to przekonująco, Leon. - zaśmiał się nieznacznie, spoglądając na podarowaną mu przez Marcela fasolkę. Nigdy nie miał do nich szczęścia, w ogóle szczęście niespecjalnie się go trzymało w jakimkolwiek aspekcie życia, a na samą myśl o niewiadomym smaku słodyczy - o ile te niedobre można było tak w ogóle nazwać - aż go wykręcało. Co dzisiaj, wymiociny czy stare skarpety? Wziął głęboki oddech i zjadł fasolkę z nadzieją, że nie będzie taka zła. - Wypadałoby, i na pewno byłoby mu miło. - dodał jeszcze w kierunku Leona nim ten ostatecznie poszedł złożyć życzenia solenizantowi.
Nie zorientował się nawet, kiedy po wypiciu szampana w jego kieliszku pojawił się mocarz nalany przez Jamesa. Zanotował to już po fakcie, kiedy zobaczył chłopaka lawirującego między osobami i ostro polewającego kolejne dawki piekielnie magicznego trunku, nie bacząc nawet czy zawartość szampana poznikała ze szkieł. Omal nie roześmiał się na widok mikstury ze zmieszanych alkoholi, ale mina zrzedła mu równie szybko, kiedy mocno spirytusowy zapach mocarza dotarł do jego nozdrzy. Na znak wypił zawartość kieliszka, krzywiąc się przy tym nieco mniej niż ostatnim razem - bynajmniej nie z najwspanialszych nut smakowych jakie napój oferował, a raczej z przyzwyczajenia do jego posmaku po ostatnim piciu. Odłożył szybko szkło na bok, kiedy wleciała odpowiednia muzyka i wszyscy zostali zaproszeni do tańca, bo to był jeszcze ten moment, kiedy mógł wybrać partnerkę na następny taniec. I zdecydowanie musiał się spieszyć, bo zapewne chętnych do tańczenia z panną Fancourt było więcej!
- Demi, czy... zechciałabyś ze mną teraz zatańczyć? Mogę ci potem pomóc z krojeniem tortu dla wszystkich. - zapytał przyjaciółki z wyraźnym rumieńcem na polikach, ale ciężko stwierdzić czy pojawił się tam w wyniku oddziaływania alkoholu, podwyższonej temperatury w pokoju czy nieśmiałości w proszeniu o taniec. Najlepiej uznać, że był efektem wszystkich tych czynników jednocześnie, a do tego dochodził jeszcze jeden poważny problem - Ollie nie umiał tańczyć do takiej muzyki...
stan upojenia: 67/78
rzucam na: picie mocarza 1k6+3; efekt mocarza 1k20; smak fasolki 1k6 i 1k100
Ollie Marlowe
Zawód : uzdrowiciel i magipsychiatra w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ollie Marlowe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 1
--------------------------------
#2 'k20' : 7
--------------------------------
#3 'k6' : 6
--------------------------------
#4 'k100' : 45
#1 'k6' : 1
--------------------------------
#2 'k20' : 7
--------------------------------
#3 'k6' : 6
--------------------------------
#4 'k100' : 45
Atmosfera tego miejsca powoli zaczęła się jej udzielać, chociaż możliwe było, że to głównie zasługa alkoholu. Nie było jej winą, że wcześniej „cudowny eliksir” Jamesa postanowił zadziałać tak, a nie inaczej, a czuła, że brat jej tego nie odpuści! To nie tak, że nie miała wcale wytrzymałości na alkohol, tak się po prostu zadziało! Przeczuwała, że w tym momencie musiała potem przydybać braciszka i upewnić się, że następnym razem będzie wiedział, jak w ogóle robi się nalewki. Do picia to pierwszy, ale do przyłożenia się od strony gotowania już nie był pierwszy. W sumie chyba sam tego nie robił, ale odpłynęła już myślami, czy aby na pewno. Pewnie jak robił to z Tommym albo Marcelem, w końcu żaden z nich nie znał się na gotowaniu i z pewnością wyszłoby z tego coś takiego.
- Wyglądasz bardzo dobrze, Marcel – skomentowała jeszcze wiedząc, że ten może martwić się o swój wygląd nieco nad wyrost, ale zdecydowanie nie miał o co. – Jak potrzebujesz pomocy przy zmyciu się to daj znać, ale łazienka zawsze znajdzie. Ewentualnie można gdzieś indziej jeżeli potrzebujemy do tego miejsca… - Nie miała zamiaru mu wchodzić, gdyby się przebierał, raczej sugerując pomoc skoro Finley już do tego zgarnęła Eve. Sięgnęła też ostrożnie po fasolkę, przyglądając jej się z zaciekawieniem, nie pamiętając, kiedy ostatni raz miała je w ustach, chociaż na pewno widziała Thomasa, który próbując zgarnąć ich dla siebie jak najwięcej udawał kiedyś, że w paczce są same fasolki o smaku wymiocin, tak aby nikt inny nie próbował po nie sięgać. Sama jednak postanowiła zaryzykować, krzywiąc się zaraz nie na smak, ale na słowa Jamesa.
- Oh daj spokój, ja nie wiem co ty tam dolałeś, ale to na pewno było coś dziwnego w tym. Przecież nie mam aż tak słabej głowy. – Szturchnęła jeszcze Jimmy’ego łokciem, wydymając policzki kiedy czuła, że brat się z niej nabija, chociaż nie była w danym momencie obrażona. Tupnęła jednak lekko nogą, niczym króliki, które próbowały postawić na swoim, zwłaszcza kiedy widziała, jak polewa wszystkim Mocarza oprócz niej.
- Polewasz alkoholu dwa lata młodszym ode mnie, ale to ja jestem za młoda? – Uniosła dumnie podbródek, nie zwracając już uwagi na Jamesa i odwracając się w kierunku pozostałych, którzy stali na schodach. Sięgnęła jeszcze po swój talerzyk, ostrożnie wypróbowując ciasto…wyszło idealnie, z bardzo dobrą konsystencją, a chociaż brakowało im składników na to, aby tort był jeszcze lepszy, czuła że i tak z Demelzą wycisnęły z tego tyle, ile mogły. Kiedy więc kolejni wznosili toast mocarzem, ona jedynie sięgała po kolejne okruszki, zaraz też odsuwając się gdy postanowiono przemieścić się i zarządzono tańce. Czy powinna kogoś poprosić? Nie miała pojęcia, kogo, tym razem stanęła więc bezradnie, ostatecznie decydując, że najlepiej będzie jak zbierze puste talerzyki i zaniesie je do kuchni. Mogła sprzątać na bieżąco, na pewno wtedy będzie mniej pracy rano.
Rzut na fasolkę, skoro brat mi nie polał
- Wyglądasz bardzo dobrze, Marcel – skomentowała jeszcze wiedząc, że ten może martwić się o swój wygląd nieco nad wyrost, ale zdecydowanie nie miał o co. – Jak potrzebujesz pomocy przy zmyciu się to daj znać, ale łazienka zawsze znajdzie. Ewentualnie można gdzieś indziej jeżeli potrzebujemy do tego miejsca… - Nie miała zamiaru mu wchodzić, gdyby się przebierał, raczej sugerując pomoc skoro Finley już do tego zgarnęła Eve. Sięgnęła też ostrożnie po fasolkę, przyglądając jej się z zaciekawieniem, nie pamiętając, kiedy ostatni raz miała je w ustach, chociaż na pewno widziała Thomasa, który próbując zgarnąć ich dla siebie jak najwięcej udawał kiedyś, że w paczce są same fasolki o smaku wymiocin, tak aby nikt inny nie próbował po nie sięgać. Sama jednak postanowiła zaryzykować, krzywiąc się zaraz nie na smak, ale na słowa Jamesa.
- Oh daj spokój, ja nie wiem co ty tam dolałeś, ale to na pewno było coś dziwnego w tym. Przecież nie mam aż tak słabej głowy. – Szturchnęła jeszcze Jimmy’ego łokciem, wydymając policzki kiedy czuła, że brat się z niej nabija, chociaż nie była w danym momencie obrażona. Tupnęła jednak lekko nogą, niczym króliki, które próbowały postawić na swoim, zwłaszcza kiedy widziała, jak polewa wszystkim Mocarza oprócz niej.
- Polewasz alkoholu dwa lata młodszym ode mnie, ale to ja jestem za młoda? – Uniosła dumnie podbródek, nie zwracając już uwagi na Jamesa i odwracając się w kierunku pozostałych, którzy stali na schodach. Sięgnęła jeszcze po swój talerzyk, ostrożnie wypróbowując ciasto…wyszło idealnie, z bardzo dobrą konsystencją, a chociaż brakowało im składników na to, aby tort był jeszcze lepszy, czuła że i tak z Demelzą wycisnęły z tego tyle, ile mogły. Kiedy więc kolejni wznosili toast mocarzem, ona jedynie sięgała po kolejne okruszki, zaraz też odsuwając się gdy postanowiono przemieścić się i zarządzono tańce. Czy powinna kogoś poprosić? Nie miała pojęcia, kogo, tym razem stanęła więc bezradnie, ostatecznie decydując, że najlepiej będzie jak zbierze puste talerzyki i zaniesie je do kuchni. Mogła sprzątać na bieżąco, na pewno wtedy będzie mniej pracy rano.
Rzut na fasolkę, skoro brat mi nie polał
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
The member 'Sheila Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 50
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 50
Gwar rozmów wypełniał pomieszczenie, mieszając się z muzyką i śpiewnymi życzeniami, a także nieustającym śmiechem. Momentów takich jak ten mieli niewiele, a celebracja wydawała się czymś niesamowicie odległym. Ale tego wieczora miało być inaczej.
Podtrzymała wzrok Marcela dłużej niż chwilę, prędko urywając jego słowa subtelnym całusem; kiedy znów spojrzała mu w oczy, odwzajemniła jego uniesione kąciki ust. To był przede wszystkim jego dzień, jego wieczór; ostatnia noc roku celebrowana w nadziei na lepsze jutro. I bardzo mu tego życzyła, ze wszystkich sił; życzyła tego im wszystkim, bo wszyscy na to zasługiwali.
Przez rysy jego twarzy przemknęło coś na kształt konsternacji; przez moment myślała, że może go zawstydziła, a może fakt, że nie widzieli się już długo zasiał nutę skrępowania w ich relacji. Ale zaraz potem roześmiał się znów, a ona w ślad za nim zachichotała, przyjmując fasolkę, a później obserwując jak solenizant częstuje nimi resztę gości.
Przyglądała się degustacjom, ale także życzeniom, które zgarniał Marcel; nie przysłuchiwała się samej treści, bowiem to traktowane było przez Beddow jako dość intymne, zbyt osobiste; widzieć jednak uśmiech na twarzy Carringtona było niebywale miło.
Rozgryzając fasolkę zerknęła w kierunku gramofonu, w międzyczasie dopijając szampana ze swojego kieliszka. Niedługo później w jej dłoniach znalazł się talerzyk z kawałkiem tortu, za co podziękowała, już po pierwszych kęsach musząc zgodzić się ze słowami Marcela.
Wszystko to, co przygotowali było niesamowite – nie z samego faktu materialności, choć ona w obecnych czasach również zaskakiwała, co wobec niespodzianki i chęci. Pamięci i potrzeby zrobienia czegoś dobrego, po prostu.
Kiedy Marcel zarządził toast, nieco rozbawiona ale i niepewna zerknęła w kierunku specjalnego trunku; ale skoro inni się odważyli, również pozwoliłaby sobie wypić odrobinę. Symbolicznie? To jednak musiało zaczekać, przynajmniej jakiś czas, bo cichy brzdęk szkła był ostatnim, nim Carrington nie zwrócił się w jej stronę.
– Naturalnie, ma pan dziś swoje święto – odparła życzliwie, choć wciąż rozbawiona, skłaniając się, by zaraz potem podać mu dłoń; nie przez święto pozwoliła mu poprowadzić się na środek pomieszczenia, gdzie mogli zatańczyć. To nie było kierowane obowiązkiem czy jego urodzinami, a zwykłą chęcią.
Już tak dawno nie tańczyli razem.
– Ładnie wyglądasz – rzuciła cicho, chyba nie do końca zdając sobie sprawę ze słów, które popłynęły same, kiedy spojrzenie wyłapało ślady niebieskiego makijażu, dowody jej szminki, jego uśmiech i specyficzne dołeczki w policzkach – To znaczy...przystojnie. Znaczy się – dobrze. Tak.
rzut na fasolkę (k6 i k100)
Podtrzymała wzrok Marcela dłużej niż chwilę, prędko urywając jego słowa subtelnym całusem; kiedy znów spojrzała mu w oczy, odwzajemniła jego uniesione kąciki ust. To był przede wszystkim jego dzień, jego wieczór; ostatnia noc roku celebrowana w nadziei na lepsze jutro. I bardzo mu tego życzyła, ze wszystkich sił; życzyła tego im wszystkim, bo wszyscy na to zasługiwali.
Przez rysy jego twarzy przemknęło coś na kształt konsternacji; przez moment myślała, że może go zawstydziła, a może fakt, że nie widzieli się już długo zasiał nutę skrępowania w ich relacji. Ale zaraz potem roześmiał się znów, a ona w ślad za nim zachichotała, przyjmując fasolkę, a później obserwując jak solenizant częstuje nimi resztę gości.
Przyglądała się degustacjom, ale także życzeniom, które zgarniał Marcel; nie przysłuchiwała się samej treści, bowiem to traktowane było przez Beddow jako dość intymne, zbyt osobiste; widzieć jednak uśmiech na twarzy Carringtona było niebywale miło.
Rozgryzając fasolkę zerknęła w kierunku gramofonu, w międzyczasie dopijając szampana ze swojego kieliszka. Niedługo później w jej dłoniach znalazł się talerzyk z kawałkiem tortu, za co podziękowała, już po pierwszych kęsach musząc zgodzić się ze słowami Marcela.
Wszystko to, co przygotowali było niesamowite – nie z samego faktu materialności, choć ona w obecnych czasach również zaskakiwała, co wobec niespodzianki i chęci. Pamięci i potrzeby zrobienia czegoś dobrego, po prostu.
Kiedy Marcel zarządził toast, nieco rozbawiona ale i niepewna zerknęła w kierunku specjalnego trunku; ale skoro inni się odważyli, również pozwoliłaby sobie wypić odrobinę. Symbolicznie? To jednak musiało zaczekać, przynajmniej jakiś czas, bo cichy brzdęk szkła był ostatnim, nim Carrington nie zwrócił się w jej stronę.
– Naturalnie, ma pan dziś swoje święto – odparła życzliwie, choć wciąż rozbawiona, skłaniając się, by zaraz potem podać mu dłoń; nie przez święto pozwoliła mu poprowadzić się na środek pomieszczenia, gdzie mogli zatańczyć. To nie było kierowane obowiązkiem czy jego urodzinami, a zwykłą chęcią.
Już tak dawno nie tańczyli razem.
– Ładnie wyglądasz – rzuciła cicho, chyba nie do końca zdając sobie sprawę ze słów, które popłynęły same, kiedy spojrzenie wyłapało ślady niebieskiego makijażu, dowody jej szminki, jego uśmiech i specyficzne dołeczki w policzkach – To znaczy...przystojnie. Znaczy się – dobrze. Tak.
rzut na fasolkę (k6 i k100)
Ostatnio zmieniony przez Anne Beddow dnia 05.10.21 11:59, w całości zmieniany 1 raz
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Anne Beddow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 52
#1 'k6' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 52
Ciemne brwi Demelzy uniosły się lekko, kiedy Marcel wspomniał o balu. Naprawdę był na balu?
- Prawdziwym balu? - spytała, a kiedy kontynuował temat, wyjawiając, że nie chodziło o byle jaki bal, a sam sabat noworoczny w Hampton Court, o którym czytała wyłącznie w Czarownicy i marzyła, że tam jest, snując fantazje o byciu szlachetnie urodzoną damą i drogich sukienkach, klejnotach i szampanie, rozchyliła usta z wrażenia. - Ojej, tak bardzo wam zazdroszczę! - pisnęła niemal podekscytowana. - Potem musisz mi wszystko opowiedzieć. W s z y s t k o. Chcę wiedzieć jak tam jest - mówiła z entuzjazmem. Nie odpuści mu. Potem. Teraz nie chciała go zagadywać. - Ależ skąd. Wyglądasz świetnie. Jeśli chcesz, to pomogę ci pozbyć się brokatu. Mam w tym doświadczenie. Regularnie muszę się czyścić z pyłu elfów... - westchnęła lekko.
Trochę nie wierzyła w to, ze na balu w Hampton Court było drętwo. Na pewno przesadzał, bo chciał do nich dołączyć.
- Najprawdziwsza skóra kelpii - potwierdziła Demelza, uśmiechając się przy tym promiennie, uszczęśliwiona tym, że buty od razu przypadły solenizantowi do gustu. - Owszem. Myślałam, że nikt nie będzie szybszy od ciebie, ale ty w tych butach będziesz szybszy od siebie - wyrzekła żartobliwie, rozbawiona własnym dowcipem, nim odsunęła się, robiąc innym miejsce i pozwalając, by złożyli życzenia Carringtonowi.
Uśmiech jeszcze bardziej zrzedł Demelzie z ust, kiedy jej próba przywołania Jamesa do porządku skończyła się nie dość, że fiaskiem, to jeszcze spojrzeniami innych. Chciała to załatwić po cichu, lecz jej na to nie pozwolił, przez co gniewnie zmrużyła oczy.
- Cicho bądź, bo naprawdę zrobię ci krzywdę - wysyczała, a że ani jej postura, ani mina, ani ton głosu nie robiły za dużego wrażenia, przynajmniej nie w ten sposób, wciąż wzbudzało to raczej więcej rozbawienia. - Wbiję ci... igłę tam gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę - dokończyła, a kąciki jej ust zaczęły drżeć - aż w końcu uśmiechnęła się lekko, kręcąc przy tym głową, jakby mówiła: ]chłopcy, chłopcy, co ja z wami mam.
Zauważywszy, że Marcel potrzebuje pomocy przy rozdzielaniu kawałków tortu od razu do niego podeszła i podawała mu talerzyki, a później przekazywała je dalej. Dopilnowała, aby kawałek z papierosem trafił w ręce Jamesa.
- Oj, przestań, to nic takiego - odpowiedziała akrobacie, mile jednak połechtana jego komplementem; cieszyła się, że jedzenie, które przygotowały razem z Sheila im smakowało. Najbardziej zależało im na torcie, to był najważniejszy punkt kulinarnego programu i jemu poświęciły najwięcej uwagi.
- No dobrze, niech już będzie... - bąknęła, kiedy James napełnił jej kieliszek Mocarzem. Czuła, że w końcu do tego dojdzie i nie uniknie spróbowania tego ich wynalazku. Z pewną obawą uniosła kieliszek do ust i napiła się.
Częstowała się akurat fasolką, kiedy obok znalazł się Ollie, by poprosić ją do tańca.
- Ależ oczywiście, ze tak! - odpowiedziała z entuzjazmem, odkładając talerzyk - nie potrzebowała przy tym pomocy, ale to urocze, że ją zaproponował.
Demelza podała Olliemu dłoń i sama pociągnęła go na parkiet; wydawał się onieśmielony, niepewny, niepotrzebnie, bo ona kroki znała i mogła ich go nauczyć.
- Znasz rock'n'rolla? - spytała, spoglądając Olliemu w oczy i wyciągając ku niemu drugą dłoń.
rzut na fasolkę (k100)
rzut na Mocarza (k6+3)
rzut na efekt Mocarza (k20)
- Prawdziwym balu? - spytała, a kiedy kontynuował temat, wyjawiając, że nie chodziło o byle jaki bal, a sam sabat noworoczny w Hampton Court, o którym czytała wyłącznie w Czarownicy i marzyła, że tam jest, snując fantazje o byciu szlachetnie urodzoną damą i drogich sukienkach, klejnotach i szampanie, rozchyliła usta z wrażenia. - Ojej, tak bardzo wam zazdroszczę! - pisnęła niemal podekscytowana. - Potem musisz mi wszystko opowiedzieć. W s z y s t k o. Chcę wiedzieć jak tam jest - mówiła z entuzjazmem. Nie odpuści mu. Potem. Teraz nie chciała go zagadywać. - Ależ skąd. Wyglądasz świetnie. Jeśli chcesz, to pomogę ci pozbyć się brokatu. Mam w tym doświadczenie. Regularnie muszę się czyścić z pyłu elfów... - westchnęła lekko.
Trochę nie wierzyła w to, ze na balu w Hampton Court było drętwo. Na pewno przesadzał, bo chciał do nich dołączyć.
- Najprawdziwsza skóra kelpii - potwierdziła Demelza, uśmiechając się przy tym promiennie, uszczęśliwiona tym, że buty od razu przypadły solenizantowi do gustu. - Owszem. Myślałam, że nikt nie będzie szybszy od ciebie, ale ty w tych butach będziesz szybszy od siebie - wyrzekła żartobliwie, rozbawiona własnym dowcipem, nim odsunęła się, robiąc innym miejsce i pozwalając, by złożyli życzenia Carringtonowi.
Uśmiech jeszcze bardziej zrzedł Demelzie z ust, kiedy jej próba przywołania Jamesa do porządku skończyła się nie dość, że fiaskiem, to jeszcze spojrzeniami innych. Chciała to załatwić po cichu, lecz jej na to nie pozwolił, przez co gniewnie zmrużyła oczy.
- Cicho bądź, bo naprawdę zrobię ci krzywdę - wysyczała, a że ani jej postura, ani mina, ani ton głosu nie robiły za dużego wrażenia, przynajmniej nie w ten sposób, wciąż wzbudzało to raczej więcej rozbawienia. - Wbiję ci... igłę tam gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę - dokończyła, a kąciki jej ust zaczęły drżeć - aż w końcu uśmiechnęła się lekko, kręcąc przy tym głową, jakby mówiła: ]chłopcy, chłopcy, co ja z wami mam.
Zauważywszy, że Marcel potrzebuje pomocy przy rozdzielaniu kawałków tortu od razu do niego podeszła i podawała mu talerzyki, a później przekazywała je dalej. Dopilnowała, aby kawałek z papierosem trafił w ręce Jamesa.
- Oj, przestań, to nic takiego - odpowiedziała akrobacie, mile jednak połechtana jego komplementem; cieszyła się, że jedzenie, które przygotowały razem z Sheila im smakowało. Najbardziej zależało im na torcie, to był najważniejszy punkt kulinarnego programu i jemu poświęciły najwięcej uwagi.
- No dobrze, niech już będzie... - bąknęła, kiedy James napełnił jej kieliszek Mocarzem. Czuła, że w końcu do tego dojdzie i nie uniknie spróbowania tego ich wynalazku. Z pewną obawą uniosła kieliszek do ust i napiła się.
Częstowała się akurat fasolką, kiedy obok znalazł się Ollie, by poprosić ją do tańca.
- Ależ oczywiście, ze tak! - odpowiedziała z entuzjazmem, odkładając talerzyk - nie potrzebowała przy tym pomocy, ale to urocze, że ją zaproponował.
Demelza podała Olliemu dłoń i sama pociągnęła go na parkiet; wydawał się onieśmielony, niepewny, niepotrzebnie, bo ona kroki znała i mogła ich go nauczyć.
- Znasz rock'n'rolla? - spytała, spoglądając Olliemu w oczy i wyciągając ku niemu drugą dłoń.
rzut na fasolkę (k100)
rzut na Mocarza (k6+3)
rzut na efekt Mocarza (k20)
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Demelza Fancourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 4
--------------------------------
#2 'k6' : 2
--------------------------------
#3 'k20' : 1
#1 'k100' : 4
--------------------------------
#2 'k6' : 2
--------------------------------
#3 'k20' : 1
Ciepło objęć koiło wszelki dreszcz, napięcie czające się tuż pod cienkim pergaminem jasnej skóry, pozwalało na nabranie głębszego wdechu, na uniesienie karminowych warg w uśmiechu z początku niepewnym, acz nabierającym przekory wraz z trzepotem serca powracającym ku spokojniejszemu rytmowi. Kąciki ust zastygły jednak, zamarły, gdy Fleamont zdradził swe przypuszczenia, ciemniejsze brwi zmarszczyły się delikatnie, by popiół spojrzenia zdołał sięgnąć omawianej panny. Och, proszę cię, miała chęć przewrócić oczami, zwracając się tym samym do młodego Pottera, acz jakieś rozbawienie zatańczyło na skraju świadomości, takie niemalże złośliwe, szepcące podstępnie, iż poprzednia obserwacja mogła mieć w sobie nutę prawdy. Pozwoliła jej rozpłynąć się wraz z brzmieniem głosu Castora, w jego ramionach chroniących przed dotykiem innych, w odnalezionym na nowo spokoju. Byli przyjaciółmi, to proste i klarowne wytłumaczenie winno wystarczyć, nie musiała się wtrącać, marszczyć noska, robić min czy tłumaczyć innych oczywistości, zakrawających na oburzanie się wobec relacji dwójki, która znała się wcześniej, inaczej. Teraz zresztą było na to zbyt miło, zbyt dobrze. Zwłaszcza kiedy otrzymała wyczekiwaną odpowiedź wraz z buziakiem, wywołujące dziewczęcy chichot, którego knykcie uniesionej dłoni nie zdołały stłumić na równi z łaskotaniem, gdzieś w jej wnętrzu.
- Wspaniale - odpowiedziała mu więc w zadowoleniu, unosząc się ostrożnie na samiutkich czubkach palców stóp, przez co ich nosy niemal się zderzyły ze sobą. Mrugnęła psotnie, nim wróciła do poprzedniej pozycji, gdzie wciąż jeszcze ostatnim brzmieniem rozlegały się słowa urodzinowej piosenki, przechodzące płynnie w wylewne życzenia wobec gwiazdy obecnego wieczoru. Skupiona na gościach, drga delikatnie, kiedy Cassie nachyla się nad nią raz jeszcze, tym razem dzieląc się nie tylko oddechem muskającym płatek ucha, jakieś drżenie wywołującym, ale i żartem. Słysząc puentę, odchyla się, by móc spojrzeć nań bez wyrazu, szarość spojrzenia nieruchomieje, kiedy odzywa się cicho.
- Castorze - jedno jedyne słowo, jak kamień opada w nagłe napięcie, jakie nad nimi wisi - Jak nazywa się mucha z humorem? Muchomor - dodaje, trzepocąc zaraz rzęsami niewinnie, śmiejąc się, nim w jej dłonie wpada pudełko fasolek, którymi częstuje każdego, kto znalazł się w pobliżu. Rozstają się po tym ledwie na moment, składając na Marcelowe ramiona wszelkie pomyślności i stykają raz jeszcze, chociaż tym razem dołącza do nich Eve, a uśmiech rozjaśnia całkowicie buzie Finnie. Małe dłonie sięgają tych równie drobnych, skry tańczą w szarości oczu na widok przyjaciółki.
- Dam ci się porwać choćby i na dłużej - mówiąc to ton przesyca dramatyzmem, acz żartobliwe nuty gasną zaraz, bo dołącza do nich James i żołądek zaciska się, wyrzuty sumienia na moment mącą radosny obraz w głowie, bo to trochę śmieszne. Przecież nie miała powodu, by tak się czuć - Cas ma racje Jamie, zresztą obdzieranie pewnych relacji z woalu tajemnicy psuje ich wyjątkowość. A my jesteśmy świetne - zarozumiałość zanika, ta pewność wypowiadanego zdania zepchnięta umiejętnie do rangi nie aż tak istotnych, gdy docierają do niej słowa blondyna i panna Jones mruży ślepia podejrzliwie, patrząc na bruneta - Wrócimy prędko, na szczęście wasza przeszłość się nie powtórzy - bo inaczej będę musiała zatłuc starszego Doe, a śmierć na urodzinach to zły znak - Pomożesz mi? Ten kostium mnie zabija - jęknęła żałośnie swej ulubionej sroce, było jej zimno i żadne zaproszenie na parkiet nie zmusi jej, żeby nadal występowała pośród znajomych w kwezalowym przebraniu. Nim pociągnęła ciemnowłosą na piętro, wspięła się raz jeszcze na paluszki, szepcąc w Sproutowe ucho cichutko - Sprawdzisz, czy wszystko ze Steffenem w porządku? Był dziwnie czerwony - to zmartwienie podsycone zastanawiającą naiwnością było szczere i kiedy usłyszała odpowiedź, uśmiechnęła się radośnie, nim pognała do sypialni wraz z przyjaciółką gotowa się przebrać, tylko na moment przystanęła, wyzwanie z wazonu losując.
| trochę kłamczuszkuję i kradnę na moment Eve. Rzut na fasolki i wyzwanie. Upojenie: 103/107
- Wspaniale - odpowiedziała mu więc w zadowoleniu, unosząc się ostrożnie na samiutkich czubkach palców stóp, przez co ich nosy niemal się zderzyły ze sobą. Mrugnęła psotnie, nim wróciła do poprzedniej pozycji, gdzie wciąż jeszcze ostatnim brzmieniem rozlegały się słowa urodzinowej piosenki, przechodzące płynnie w wylewne życzenia wobec gwiazdy obecnego wieczoru. Skupiona na gościach, drga delikatnie, kiedy Cassie nachyla się nad nią raz jeszcze, tym razem dzieląc się nie tylko oddechem muskającym płatek ucha, jakieś drżenie wywołującym, ale i żartem. Słysząc puentę, odchyla się, by móc spojrzeć nań bez wyrazu, szarość spojrzenia nieruchomieje, kiedy odzywa się cicho.
- Castorze - jedno jedyne słowo, jak kamień opada w nagłe napięcie, jakie nad nimi wisi - Jak nazywa się mucha z humorem? Muchomor - dodaje, trzepocąc zaraz rzęsami niewinnie, śmiejąc się, nim w jej dłonie wpada pudełko fasolek, którymi częstuje każdego, kto znalazł się w pobliżu. Rozstają się po tym ledwie na moment, składając na Marcelowe ramiona wszelkie pomyślności i stykają raz jeszcze, chociaż tym razem dołącza do nich Eve, a uśmiech rozjaśnia całkowicie buzie Finnie. Małe dłonie sięgają tych równie drobnych, skry tańczą w szarości oczu na widok przyjaciółki.
- Dam ci się porwać choćby i na dłużej - mówiąc to ton przesyca dramatyzmem, acz żartobliwe nuty gasną zaraz, bo dołącza do nich James i żołądek zaciska się, wyrzuty sumienia na moment mącą radosny obraz w głowie, bo to trochę śmieszne. Przecież nie miała powodu, by tak się czuć - Cas ma racje Jamie, zresztą obdzieranie pewnych relacji z woalu tajemnicy psuje ich wyjątkowość. A my jesteśmy świetne - zarozumiałość zanika, ta pewność wypowiadanego zdania zepchnięta umiejętnie do rangi nie aż tak istotnych, gdy docierają do niej słowa blondyna i panna Jones mruży ślepia podejrzliwie, patrząc na bruneta - Wrócimy prędko, na szczęście wasza przeszłość się nie powtórzy - bo inaczej będę musiała zatłuc starszego Doe, a śmierć na urodzinach to zły znak - Pomożesz mi? Ten kostium mnie zabija - jęknęła żałośnie swej ulubionej sroce, było jej zimno i żadne zaproszenie na parkiet nie zmusi jej, żeby nadal występowała pośród znajomych w kwezalowym przebraniu. Nim pociągnęła ciemnowłosą na piętro, wspięła się raz jeszcze na paluszki, szepcąc w Sproutowe ucho cichutko - Sprawdzisz, czy wszystko ze Steffenem w porządku? Był dziwnie czerwony - to zmartwienie podsycone zastanawiającą naiwnością było szczere i kiedy usłyszała odpowiedź, uśmiechnęła się radośnie, nim pognała do sypialni wraz z przyjaciółką gotowa się przebrać, tylko na moment przystanęła, wyzwanie z wazonu losując.
| trochę kłamczuszkuję i kradnę na moment Eve. Rzut na fasolki i wyzwanie. Upojenie: 103/107
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
The member 'Finley Jones' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 6
--------------------------------
#2 'k100' : 1
--------------------------------
#3 'k60' : 60
#1 'k6' : 6
--------------------------------
#2 'k100' : 1
--------------------------------
#3 'k60' : 60
Schody
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot